source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Przed sylwestrem, w związku z problemem roku 2000, państwo jest w stanie podwyższonej gotowości. Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują sztaby antykryzysowe. Szczególne przygotowania trwają też w policji, straży pożarnej, wojsku i służbach specjalnych. Opracowano plany awaryjne. Za najpoważniejsze zagrożenie uważa się obecnie ewentualne przerwy w dostawie energii. Elektrownie zapewniają, że mamy w kraju 20-procentową rezerwę, co zapobiegnie skokom napięcia. MSWiA ocenia stan przygotowań na 92%. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. Nie wiemy, co nas czeka, bo roku 2000 nikt jeszcze nie przeżył. Na szczęścia kilka godzin wcześniej Nowy Rok przywitają państwa azjatyckie. Będziemy na bieżąco monitorować sytuację na świecie.
PROKURATURA Umorzenie największych śledztw w sprawie niegospodarności w PFRON Dobre intencje prezesów Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący UP, który trzy lata temu złożył zawiadomienie o przestępstwie. Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej (według NIK były to często działania bezprawne i niegospodarne), zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON. Wadliwa okazała się ustawa z 9 maja 1991 roku o zatrudnianiu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, która weszła w życie już 1 lipca 1991 roku. Według warszawskiej prokuratury zbyt krótki okres vacatio legis sprawił, że Fundusz nie miał czasu przygotować się do działalności, a równocześnie zarządy PFRON obarczono zakresem obowiązków "porównywalnych z zadaniami aparatu skarbowego całego państwa". Przeciw "quasi-mafii" Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów. Przykładem skrajnej niegospodarności była utrata 45 mln złotych w spółce Normiko Holding (w tej sprawie prokuratura skierowała do sądu dwa akty oskarżenia, w tym przeciwko byłemu prezesowi PFRON, Zbigniewowi M.). Wiśniewski argumentował, że PFRON dofinansowuje niewiarygodne spółki, które nie rozliczyły się z wcześniejszych dotacji. Jednocześnie zarząd Funduszu nie ściągał pieniędzy od firm zobowiązanych do wpłat na PFRON - pod koniec 1995 roku należności od 300 podmiotów gospodarczych opiewały na 200 milionów złotych. Do końca 1995 roku Fundusz nie skierował na drogę egzekucji administracyjnej ani jednej sprawy. Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował. W 1996 roku posłanka Unii Pracy Krystyna Sienkiewicz, po lekturze raportu NIK, nazwała PFRON "quasi-mafią", natomiast Stanisław Wiśniewski skierował sprawę do prokuratury. W rewanżu ówczesny prezes PFRON Roman Sroczyński, dziś poseł SLD, doniósł do prokuratury na Wiśniewskiego, zarzucając mu przestępstwo... rozgłaszania nieprawdziwych zarzutów o postępowaniu kierownictwa PFRON. Wiśniewskiego chronił jednak immunitet poselski. Kolejne zawiadomienie dotyczące niegospodarności w PFRON NIK złożyła w prokuraturze w grudniu 1997 roku. Rostimex, czyli zdarzenia losowe W październiku 1996 roku prokuratura wszczęła dwa śledztwa. Pierwsze dotyczyło niegospodarności w wydatkach PFRON, drugie - zaniechania ściągania składek. Przez trzy lata badano, czy członkowie kolejnych zarządów Funduszu popełnili przestępstwo polegające na niedopełnieniu obowiązków i przekroczeniu uprawnień. Jednym z ważniejszych wątków pierwszego śledztwa były pożyczki dla bydgoskiego zakładu pracy chronionej Rostimex II, udzielane w latach 1994 - 1995. 750 tys. zł na zakup linii technologicznej do produkcji butelek typu Pet przyznał tej spółce Leszek Kwiatek. Kolejne 650 tys. zł dał Karol Świątkowski. Sprawa Rostimeksu zakończyła się skandalem - okazało się, że nie obciążono hipotek na rzecz PFRON, a linia produkcyjna, nie dość że nie została przewłaszczona na PFRON, nigdy nie została przez spółkę kupiona. Jesienią 1995 r. okazało się, że firma jest na krawędzi bankructwa, zwalnia inwalidów, a jej konta zajęte są przez komornika na poczet zadłużenia wobec dostawców. W kwietniu 1996 r. Piotr R., właściciel Rostimeksu, poprosił PFRON o zgodę na przejęcie firmy przez inny zakład pracy chronionej - przedsiębiorstwo Roan. Informował o trudnej sytuacji finansowej Rostimeksu, spowodowanej "licznymi niepowodzeniami produkcyjnymi oraz nieprzychylnymi zdarzeniami losowymi". Fałszywe dokumenty Analizę obydwu firm PFRON powierzył kancelarii adwokackiej Verpol mecenasa Andrzeja Werniewicza, który przez miesiąc zarobił 183 tysiące złotych. Fundusz sprzedał później wierzytelność Rostimeksu wartą nominalnie 1,7 mln zł spółce "Wody mineralne" za... 100 tysięcy złotych. Według NIK prezesi PFRON, przyznając lekką ręką niewiarygodnej firmie pożyczki bez zabezpieczeń, popełnili przestępstwo. Zdaniem prokuratury szefowie Funduszu są bez winy, gdyż kondycję Rostimeksu badał wcześniej Agrobank, który obsługiwał pożyczkę, a w świetle posiadanych przez PFRON dokumentów wydawało się, że jest ona w pełni zabezpieczona. Dopiero później wyszło na jaw, że właściciel Rostimeksu fałszował dokumenty - Piotrowi R. prokuratura postawiła już zarzuty. Po upadku Agrobanku PFRON nie wiedział, co dzieje się z pieniędzmi pożyczonymi Rostimeksowi. "Trzyosobowa obsada Działu Pożyczek nie pozwalała na monitorowanie spłaty oraz sprawdzenie prawidłowości wykorzystania środków" - argumentuje prokurator Krystyna Nogal-Załuska w 144-stronicowym uzasadnieniu umorzenia śledztwa. Drogi mecenas i bezkonkurencyjna Hera Prokuratura odrzuciła zarzuty NIK dotyczące intratnych zleceń dla kancelarii adwokackiej Verpol - bez przeprowadzenia konkursu ofert i analizy kosztów. Kancelaria nieraz wyręczała dział prawny Funduszu, pobierając 30 - 50 tys. zł za tydzień pracy. Prokuratura zbadała tylko jedno zlecenie, dotyczące analizy ekonomiczno-prawnej upadającej firmy Mrass z Łodzi. "Zlecenie opracowań prawnych określonej kancelarii adwokackiej świadczyć może o wysokiej ocenie przygotowania zawodowego zatrudnionych w niej pracowników, jak również o rzetelności jej pracy - twierdzi prokurator Krystyna Nogal-Załuska. - Praca prawnika i jej jakość nie może być postrzegana i oceniana poprzez wybór najkorzystniejszej oferty, a w tym przypadku najtańszej oferty". Podobnie prokuratura oceniła zlecenia z wolnej ręki dla Biura Doradztwa i Usług Hera w Katowicach, zawierane - zdaniem NIK - na warunkach wyjątkowo korzystnych dla zleceniobiorców. Tajemnicą poliszynela było, że właściciel tej spółki jest zaprzyjaźniony z jednym z szefów Funduszu. Prokuratura uznała argumenty prezesa Hery Czesława Wydmańskiego, że na rynku związanym ze spółdzielczością inwalidów jego firma nie miała konkurencji, gdyż inne firmy konsultingowe "nie znały specyfiki tego sektora gospodarki". Przeciążone komputery Śledztwo w sprawie nieegzekwowania przez PFRON obowiązkowych wpłat od zakładów pracy zostało umorzone, gdyż - zdaniem prokuratury - wyegzekwowanie tych pieniędzy było niemożliwe. Lokal PFRON był zbyt ciasny, aby utworzyć odpowiednią liczbę stanowisk pracy połączonych siecią komputerową. Od początku istnienia PFRON nie miał bazy danych o płatnikach; jeśli płatnik sam nie zarejestrował się w Funduszu, nikt od niego nie domagał się wpłaty. "Fundusz nie był w stanie ogarnąć skali problemu związanego z dużą liczbą płatników" - twierdzi prokuratura. W przypadku awarii przeciążonej sieci przestawały działać wszystkie komputery. Pieniędzy od firm nie można było ściągać, gdyż "na ówczesnym etapie komputeryzacji Funduszu nie było możliwe ustalenie wiarygodnego stanu ich należności". Zdaniem prokuratury kolejni prezesi PFRON zrobili wszystko, co możliwe, aby skomputeryzować Fundusz. Od decyzji prokuratury o umorzeniu śledztwa - podtrzymanej przez Prokuraturę Apelacyjną - odwołał się obecny zarząd PFRON. Ostateczną decyzję o tym, czy śledztwo umorzyć, czy kontynuować - podejmie sąd. Ściganie płatników - Umorzenie tych śledztw jest wielkim skandalem - powiedział "Rz" Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący Unii Pracy. - Jak można mówić, że sześciu prezesów w ciągu sześciu lat miało za mało czasu, aby skomputeryzować Fundusz? Takie tłumaczenie jest absurdalne. Dostarczyłem do prokuratury kilka kilogramów dokumentów, potwierdzających, że w PFRON były nadużycia i pospolite "przekręty". Według wiceminister finansów Doroty Safjan, PFRON do dziś ma duże kłopoty w ściąganiu składek, a ewidencja płatników jest dziurawa. Fundusz temu zaprzecza. - W ubiegłym roku rozliczono prawie 22 tysiące podmiotów - mówi rzecznik PFRON Krzysztof Perkowski. - Z wpłatami zalega ponad tysiąc firm. Są to zaległości z ubiegłych lat, które systematycznie rozliczamy. Leszek Kraskowski
Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej (według NIK były to często działania bezprawne i niegospodarne), zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON. Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów.Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował. W październiku 1996 roku prokuratura wszczęła dwa śledztwa. Pierwsze dotyczyło niegospodarności w wydatkach PFRON, drugie - zaniechania ściągania składek. Przez trzy lata badano, czy członkowie kolejnych zarządów Funduszu popełnili przestępstwo polegające na niedopełnieniu obowiązków i przekroczeniu uprawnień.Śledztwo w sprawie nieegzekwowania przez PFRON obowiązkowych wpłat od zakładów pracy zostało umorzone, gdyż - zdaniem prokuratury - wyegzekwowanie tych pieniędzy było niemożliwe.Od decyzji prokuratury o umorzeniu śledztwa - podtrzymanej przez Prokuraturę Apelacyjną - odwołał się obecny zarząd PFRON. Ostateczną decyzję o tym, czy śledztwo umorzyć, czy kontynuować - podejmie sąd.
Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale na gospodarczą recesję nikt nie jest gotowy - statystyczny Amerykanin wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i nie posiada oszczędności. Clinton wiedział, kiedy odejść JAN PALARCZYK Z SAN FRANCISCO Nic nie działa na Amerykanów tak paraliżująco jak doniesienia o zwolnieniach pracowników. Codziennie prasa donosi o następnych. - Po prawie dziesięciu latach dobrobytu amerykańska gospodarka przypomina lokomotywę, która nagle stanęła. Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Współczuję Bushowi, chociaż go nie lubię. Zwolnienia, zwolnienia, zwolnienia - mówi starszy mężczyzna i pokazuje na pierwsze strony popularnych tygodników, których tytuły zawierają słowa "schłodzenie" lub "recesja" ze znakiem zapytania. - To jest na razie krakanie mediów na złowrogą literę "r", ale w tym roku na pewno czekają nas trudne czasy. Według rządowych statystyk bezrobocie w skali kraju szacowane jest nadal na poziomie poniżej 5 procent, ale w styczniu 2000 roku 365 tysięcy ludzi utraciło posady i wystąpiło o zasiłek dla bezrobotnych. Złowrogą passę rozpoczęła informacja z Detroit: najpierw zatrudnienie zredukował koncern General Motors, a zaraz potem DaimlerChrysler zwolnił 26 tysięcy robotników. Pojawiły się wtedy głosy, że przecież przemysł samochodowy reprezentuje "starą gospodarkę" i fakt, iż Amerykanie przestali kupować nowe samochody, nie będzie miał większego znaczenia w komputerowej Dolinie Krzemowej. Okazało się jednak, że auta są masowo wyposażane w elektroniczne gadżety wytwarzane przez firmy "nowej gospodarki". W ramach globalizacji gospodarki koncerny elektroniczne zredukowały zatrudnienie, a na pierwszych stronach kolorowych tygodników pojawiły się wtedy tytuły: "Co zrobisz, jak stracisz pracę?" Amerykanie zaczęli ograniczać swe wydatki, a wskaźnik tzw. zaufania konsumentów osiągnął najniższy poziom od trzech lat. Mimo to w modnych teraz sondażach około 64 procent respondentów dobrze ocenia stan gospodarki, a 45 procent nadal deklaruje chęć dokonania poważniejszych zakupów. Konsumpcyjny styl życia mieszkańców USA jest podstawą rozwoju tego kraju: od tego co, ile i za ile kupują Amerykanie zależy aż 68 procent produktu krajowego brutto. - Jeśli Amerykanie przestaną kupować, bo nie będzie ich na to stać, albo stracą pracę, to wtedy mamy murowaną recesję. Ale na razie to słowo na "r" jest tylko w mediach, a nie na rynku. Telewizja zajmuje się obsesyjnym nagłaśnianiem wszystkich symptomów gospodarczego osłabienia. A wyniki sondaży wydają się potwierdzać, że Amerykanie są większymi optymistami od "gadających głów" w tv - zauważa spotkany w księgarni pan i dodaje, że jest historykiem, a nie ekonomistą. Wszystko jest względne - Jakie zwolnienia?! Jaki wzrost bezrobocia?! No i co z tego, że w tym kraju nawet pół miliona ludzi straci pracę, zakładając, że w USA pracuje około 100 milionów pracowników? - irytuje się młody Australijczyk w San Francisco. Ma ku temu powody. Ponieważ posiada pozwolenie na pracę, udał się właśnie do agencji pośrednictwa Spherion, gdzie - tego samego dnia - otrzymał cztery oferty pracy. - Jeśli ci ludzie chcą poznać znaczenie "wzrostu bezrobocia", to niech jadą do Australii. Według doniesień gazety "San Francisco Chronicle" firmy skupione w rejonie Zatoki San Francisco wypłacają swym pracownikom rekordowe podwyżki w skali od 4-5 procent zarobków rocznie oraz obdarzają ich równie wysoką trzynastą pensją za rok 2000 wypłacaną w lutym 2001 roku. W ciągu ostatnich 10 lat rok 2000 był dla nich jednym z najlepszych finansowo. Pojawia się jednak pytanie, czy rejon ten, gdzie średnia pensja roczna jest dwukrotnie wyższa od średniej krajowej (40 tysięcy dolarów), można porównywać z resztą kraju. - Nie zapominajmy o tym, że Internet splajtował. Wartość giełdowa indeksu Nasdaq spadła o połowę w ciągu roku, a niektóre notowania akcji wielkich koncernów o ponad 100 procent. Ludzie znaleźli się na bruku. Dwa miesiące temu byliśmy na spotkaniu zorganizowanym przez internetową telewizję Cnet na temat przyszłości tzw. mediów szerokopasmowych. I o jakiej przyszłości właściwie tam była mowa, skoro dziś Cnet zwolnił ponad 10 procent załogi - zauważa Caroline Palmer z San Francisco. - Wielu moich przyjaciół jest w tej chwili bez pracy. Drgania w Internecie Wieczorem wracam do domu taksówką, którą prowadzi młody człowiek z kolczykiem w uchu. - Byłem wiceprezesem firmy internetowej, która projektowała strony w sieci. Teraz robię na taryfie, no bo splajtowaliśmy. I pomyśleć, że jeszcze rok temu chciałem sobie kupić bezludną wyspę - żartuje. Pytam go, jaka jest definicja "firmy internetowej". Zastanawia się. - Dziś chyba bardzo szeroka. To instytucja, która nie mogłaby prowadzić działalności handlowej bez sieci Internetu. - Jestem optymistą - dodaje - ponieważ liczba użytkowników Internetu powinna wzrosnąć z 400 milionów w 2000 roku do ponad miliarda w 2005. Chwilowo siadła w USA koniunktura. Ale przyszłość należy do nas. Już ponad połowa Amerykanów codziennie żyje w sieci. - Czy kupisz teraz pralkę, telewizor albo nowe auto? - Ależ skąd. Mam same długi. Mój personalny wskaźnik zaufania konsumentów to minus 10. A potem wysadza mnie przed domem w San Francisco i dziękuje za napiwek w postaci trzech dolarów. Caroline nie zdecydowała się na podjęcie pracy w firmie internetowej. Nie przekonała jej "dobra" oferta, boi się tego, co będzie dalej. Po zwolnienia sięgnęły flagowe firmy Internetu - Amazon i Yahoo, a po fuzji Time Warner z AOL dwa tysiące pracowników znalazło się na bruku. Potem zwalniać zaczęły firmy od CNN i Disneya począwszy, a na internetowym wydaniu "New York Timesa" skończywszy. Telewizja Fox zamknęła swe wydanie w sieci. I tak można cytować bez końca długą listę firm internetowych, których akcje rok temu sprzedawały się powyżej 100 dolarów za sztukę, a z których wiele już nie istnieje. Tu rośnie, tam rośnie Pomijając pozostałe wskaźniki gospodarczego osłabienia, trzeba wspomnieć o tym, który dotyczy wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych - nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw, który uszczuplił realne możliwości nabywcze mieszkańców oraz zmniejszył margines zysku korporacji. Kryzys energetyczny dotknął najbardziej Kalifornię, ale wzrost opłat za energię o ponad 100 procent odnotowali także mieszkańcy innych stanów. Gdy w Nowym Jorku zimowe rachunki za prąd i gaz zaczęły dorównywać wysokością ratom pożyczki hipotecznej za dom (od 600-1000 dolarów miesięcznie), mieszkańcy zaczęli protestować. Ogólne wyniki odnotowane przez gospodarkę USA w 2000 roku były znakomite: wydajność pracy wzrosła o 4,3 procent (był to najlepszy rezultat od 17 lat), a koszt zatrudnienia zaledwie o 0,7 procent. Można więc stwierdzić, że im wyższa wydajność pracy, tym mniejsza strata ze zwalnianych, na których - przynajmniej na razie - czekają nowe miejsca pracy. I chociaż podstawowa stawka wynosi około 5,5 dolara na godzinę, a średnia krajowa przekracza 14 dolarów na godzinę, to, na przykład, do analizowania dokumentów dotyczących fuzji koncernów Chevrona z Texaco wykwalifikowanym kandydatom pracodawcy oferują w San Francisco około 30 dolarów za godzinę pracy plus wynagrodzenie za tzw. nadgodziny (półtora raza więcej po 7 godzinach oraz dwa razy więcej po 12 godzinach - z tym, że oferta ta dotyczy ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na pracę od północy do 7 rano albo i dłużej). I można tylko dodać, że agencje pracy narzekają na brak chętnych. Półtora biliona dolarów dla podatników Władze USA starają się, jak tylko mogą, reanimować amerykańską gospodarkę, chociaż mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych. Popularny szef banku centralnego Alan Greenspan obniża stopy procentowe i popiera plan prezydenta Busha gwałtownej redukcji podatków i obniżenia progów podatkowych: z 15 do 10 procent dla najuboższych, i z 39 do 30 dla najzamożniejszych. Zaskoczony stanem gospodarki, Bush obiecuje pozostawienie w rękach podatników ponad 1,6 biliona dolarów w ciągu najbliższych 10 lat, czyli równowartość około 10 rocznych dochodów narodowych Polski. Sukces Busha uzależniony będzie od tego, jak szybko będą widoczne efekty cięć podatkowych: im szybciej Amerykanie zainwestują zaoszczędzone pieniądze w dobra konsumpcyjne, tym lepiej dla gospodarki. Wielu ekonomistów głosi, że obecne spowolnienie będzie krótkotrwałe, i przewiduje w tym roku wzrost gospodarczy rzędu 2,5 procent. - Clinton odszedł w idealnej chwili - żartuje Giuseppe Guarino z Berkeley. Jeśli nadejdzie recesja, to zapłaci za nią politycznie Bush. Kiedy Amerykanie tracą pracę, to zawsze winni są ci na górze. Politycy boją się tego zjawiska jak ognia. Najgorszą prasę otrzymuje ten prezydent, za którego kadencji obywatele zostają zwalniani. Dużo wydawać i nie oszczędzać Dziesięć lat temu średnia krajowa pensja wynosiła 20 tysięcy dolarów, a dziś wynosi dwa razy tyle. Wtedy cena domu w San Francisco lub w Nowym Jorku sięgała 200 tysięcy dolarów, dziś w tych metropoliach przekracza milion. Jedna na siedem amerykańskich rodzin zarabia ponad 100 tysięcy w roku, podczas gdy w 1990 roku była to jedna rodzina spośród dwunastu. W dodatku budżet około 40 procent tutejszych rodzin przekracza 50 tysięcy dolarów. Powiększyła się grupa mieszkańców, którzy zarabiają ponad 100 tysięcy dolarów rocznie (stanowią teraz 5 procent całego społeczeństwa). Ponieważ Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, wielu mieszkańców zapomniało, że niepomyślny stan gospodarki oznaczać będzie koniec stylu życia z dziesięcioletniego okresu prosperity. Teraz się okazuje, że właściwie nikt na to ochłodzenie gospodarki nie był gotowy, gdyż statystyczny mieszkaniec USA wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i ...nie posiada oszczędności. Może dlatego plan redukcji podatków - jeszcze parę miesięcy temu niemożliwy do wprowadzenia - teraz cieszy się znacznym poparciem społeczeństwa. - Jeśli recesja naprawdę ogarnie Amerykę - zauważa powracający z pracy w San Francisco Australijczyk - to najgorsze jest to, że wszyscy odczujemy to na własnej skórze, bez względu na miejsce zamieszkania. -
Nic nie działa na Amerykanów tak paraliżująco jak doniesienia o zwolnieniach pracowników. Codziennie prasa donosi o następnych. Po prawie dziesięciu latach dobrobytu amerykańska gospodarka przypomina lokomotywę, która nagle stanęła. Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Według rządowych statystyk bezrobocie w skali kraju szacowane jest nadal na poziomie poniżej 5 procent, ale w styczniu 2000 roku 365 tysięcy ludzi utraciło posady i wystąpiło o zasiłek dla bezrobotnych. Zaskoczony stanem gospodarki, Bush obiecuje pozostawienie w rękach podatników ponad 1,6 biliona dolarów w ciągu najbliższych 10 lat. Sukces Busha uzależniony będzie od tego, jak szybko będą widoczne efekty cięć podatkowych: im szybciej Amerykanie zainwestują zaoszczędzone pieniądze w dobra konsumpcyjne, tym lepiej dla gospodarki. Jeśli nadejdzie recesja, to zapłaci za nią politycznie Bush. Kiedy Amerykanie tracą pracę, to zawsze winni są ci na górze. Politycy boją się tego zjawiska jak ognia. Najgorszą prasę otrzymuje ten prezydent, za którego kadencji obywatele zostają zwalniani.
CZECZENIA - Rano zanosiliśmy okup, a wieczorem leciały na nas pociski - mówi jeden z mieszkańców miejscowości Jermołowskaja Krowa albo życie Łączność odcięta Okolice miasta Bamut: Rosjanie ostrzeliwują z moździerzy pozycje czeczeńskie (C) EPA PIOTR JENDROSZCZYK z Nazrania Żołnierze rosyjskiej armii, stacjonujący na wzgórzu w pobliżu wioski Jermołowskaja, mieli w niedzielę wspaniałą kolację. Rano dostali w prezencie od mieszkańców wioski położonej 15 km na zachód od Groznego - krowę. Właściwie nie był to prezent, ale okup. Dzięki niemu umieszczona na wzgórzach rosyjska artyleria w niedzielę milczała. Rosyjscy żołnierze zjedli już sześć krów z Jermołowskiej, kilka baranów, sporo kur i innego inwentarza. Kilka dni temu zażądali od wioski 16 tys. rubli, czyli równowartość 600 dolarów, gwarantując w zamian, że nie będą jej ostrzeliwać. Pieniądze dostali w sobotę. Zebrali je mieszkańcy, a delegacja starszyzny, z wójtem Juszą na czele, zaniosła je dowództwu rosyjskiej jednostki. Bojowników nie ma, Rosjanie atakują Pieniądze pomógł zebrać Osman Sałsajew. Rozmawiałem z nim w szpitalu w Nazraniu w Inguszetii, przed drzwiami sali, w której kona jego szwagier Szamsutin. W ubiegłą środę na podwórku jego domu w Jermołowskiej spadł pocisk artyleryjski. Odłamki utkwiły w nodze Szamsutina i miejscowy lekarz amputował ją jeszcze tego samego dnia, zalecając, aby umieścić rannego w szpitalu w Nazraniu. Przez trzy dni trwały negocjacje z rosyjskimi żołnierzami, aby pozwolili przewieść Szamsutina do Inguszetii. W końcu za tysiąc rubli ułożono go w bojowym wozie piechoty i odwieziono do granicy z Inguszetią. W szpitalu okazało się, że stan rannego jest ciężki i potrzebna jest kolejna operacja. Będzie to możliwe jednak dopiero wtedy, gdy jego stan nieco się poprawi. Pielęgniarka nie jest dobrej myśli. Szamsutin jest jedną z kilkunastu ofiar absurdalnej sytuacji, w której znalazło się 15 tysięcy mieszkańców Jermołowskiej. Jeżeli wierzyć relacjom Ajszy, żony Szamsutina, oraz jego brata Osmana, dwa tygodnie temu z miejscowości tej wycofał się pięćdziesięcioosobowy oddział bojowników Arbi Barajewa, dowódcy znanego jeszcze z poprzedniej wojny, który ma na sumieniu wiele porwań, w tym morderstwo trzech Brytyjczyków i jednego Nowozelandczyka. Ich głowy znaleziono rok temu w przydrożnym rowie. Barajew wycofał się z Jermołowskiej w chwili, gdy rosyjska armia zajęła pozycje na okolicznych wzgórzach. Zrobił to na prośbę starszyzny. Delegacja starszyzny poinformowała o tym Rosjan, zapewniając, że wieś gotowa jest podporządkować się siłom federalnym, prosząc jedynie, aby jej nie ostrzeliwano. Nic to jednak nie dało. Następnego dnia na miejscowość spadły pociski. Wtedy zaczął się targ przy pomocy krów i baranów, a ostatnio pieniędzy. - Bywało, że rano zanosiliśmy okup, a wieczorem leciały na nas pociski. Następnego dnia Rosjanie tłumaczyli nam, że ostrzelała nas inna zmiana artylerzystów i targi rozpoczynały się od nowa - twierdzi Osman. Opowiada, że w wiosce zginęło już kilkanaście osób. Bombą w uchodźców W centralnym szpitalu w Nazraniu można usłyszeć wiele tragicznych opowieści z Czeczenii. 22-letni Naim trafił tutaj 12 października z raną na szyi. Trzy dni wcześniej około południa wyszedł z domu w wiosce Burnach w północnym rejonie Czeczenii, aby dojrzeć pasących się na polu krów. Kilkaset metrów od domu został zatrzymany przez kilkunastu rosyjskich żołnierzy. Kazali mu się położyć na ziemi. Jeden z nich ugodził Naima nożem w szyję. - Ani na chwilę nie straciłem przytomności, ale nie mogłem się też ruszyć z miejsca - opowiada Naim. Przeleżał tak kilkanaście godzin, nim znaleźli go bracia. Piętro niżej na korytarzu przepełnionego szpitala leży 39-letnia Aminat. Została ranna 16 listopada w miejscowości Alchanjurt w zachodniej Czeczenii. Opiekująca się nią siostra Zara opowiada, jak to się stało. Rodzina podjęła decyzję o ewakuacji do Inguszetii kobiet i dzieci. Piętnaście osób, w tym siedmioro dzieci, usadowiło się w jednym samochodzie żiguli. Auto prowadził brat obu sióstr. W konwoju znajdowało się w sumie dziewięć samochodów. Wszyscy wywiesili kawałki białego płótna na dachach i skierowali się w kierunku granicy z Inguszetią. Ujechali zaledwie kilometr, gdy zaatakowały ich dwa samoloty seriami z karabinów maszynowych. Zara pokazuje sweter przeszyty pociskiem. - Sama nie wiem jak to się stało, że nie zostałam ranna. Nikt nie zginął, ale siedem osób jadących w samochodzie zostało rannych, w tym troje dzieci - opowiada. Po pierwszym ataku wszyscy szukali schronienia w rowie. Samoloty nadlatywały jeszcze trzykrotnie. Jedna z rakiet zniszczyła żiguli do cna. Dlaczego Rosjanie atakują cywilów? - pytanie to słyszałem dziesiątki razy w czasie rozmów z rannymi i ich rodzinami w szpitalu w Nazraniu. Zadający ją mają gotową odpowiedź. Twierdzą, że Rosjanie nie walczą z terrorystami i bandytami, ale z czeczeńskim narodem, który pragną zlikwidować fizycznie, aby zawładnąć jego ziemią. Żaden z kilkunastu moich rozmówców nie stanął w obronie Szamila Basajewa, emira Chattaba czy Arbi Barajewa. Przeciwnie: wszyscy zaliczyli ich do bandytów, którzy - jak twierdzili - współpracują z rosyjskim wywiadem. Prezydenta Asłana Maschadowa nikt nie zalicza do tej grupy, jednak wszyscy uważają, że skompromitował się, ponieważ nie był w stanie zapewnić porządku w republice. Zdesperowani ludzie wierzą, że wojnę wywołała Rosja, posługując się - jak mówią - czeczeńskimi bandytami. Są gotowi ułożyć się jakoś z Moskwą, byleby skończyły się walki. Z drugiej strony są przekonani, że od Rosjan nie spotka ich nic dobrego w przyszłości i dlatego pragną niepodległości Czeczenii. Innej jednak niż ta, którą republika uzyskała w wyniku poprzedniej wojny. Dzisiaj ludzie pragną spokoju, porządku, pracy i sprawiedliwej władzy. Łączność odcięta Bojownicy czeczeńscy przegrupowują swoje oddziały na południe od Groznego. Bronią miasta Urus-Martan. Jeśli ulegną, rosyjska armia zamknie pierścień okrążenia wokół stolicy Czeczenii. Do Urus-Martanu dotarło wczoraj 500 bojowników. Znaczy to, że miasta broni 3500 ludzi. Szacuje się, że w Groznym jest około 5000 gotowych do walki Czeczenów pod dowództwem samego Asłana Maschadowa, prezydenta republiki. Wydaje się, że Czeczeni chcą bronić Groznego do końca w nadziei, że miasto, jak w czasie poprzedniej wojny, będzie miejscem klęski armii federalnej. Mimo to minister obrony Rosji Iwan Siergiejew wyrażał nadzieję, że stolicę uda się zdobyć bez walki. Przewiduje, że dadzą rezultat negocjacje ze "starszyzną" z Groznego, która nakłoni oddziały bojowników do wycofania się z miasta. Nie wiadomo, czy można ufać słowom ministra, gdyż wczoraj dowództwo sił rosyjskich w Czeczenii wydało rozkaz przerwania wszelkiej łączności telefonicznej w republice. Według agencji ITAR-TASS, powołującej się na źródła bliskie dowództwu sił federalnych w Czeczenii, decyzja ta może oznaczać, że wkrótce rozpocznie się "ważna operacja wojskowa". P.W.R., REUTERS, DPA
Barajew wycofał się z Jermołowskiej. Zrobił to na prośbę starszyzny. Delegacja starszyzny poinformowała o tym Rosjan, zapewniając, że wieś gotowa jest podporządkować się siłom federalnym, prosząc jedynie, aby jej nie ostrzeliwano. Nic to jednak nie dało. Następnego dnia spadły pociski. Rosjanie nie walczą z terrorystami, ale z czeczeńskim narodem.
Wiadomo, że jesteśmy uzależnieni do rosyjskiego gazu. Wiadomo, że to niedobrze. Wiadomo, że aby się uniezależnić, trzeba podpisać kontrakt z Norwegami. Dlaczego nie udaje się go podpisać od dziesięciu lat? Tego akurat nie wiadomo. Gaz z Norwegii? Jeszcze chwileczkę MICHAŁ MAJEWSKI, PAWEŁ RESZKA Ślimaczące się od lat negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie jak najszybsze podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji. Szef rządu w kwietniu zeszłego roku obiecał, że kontrakt będzie podpisany w lipcu. W lipcu mówił, że w grudniu, a w grudniu, że w lutym. Fachowcy od gazu spodziewają się rychło kolejnego wystąpienia szefa rządu. W środowisku mówi się, że w lutym żadnego kontraktu podpisać się nie uda. W Unii Europejskiej obowiązuje zasada, iż z jednego kierunku powinno się brać nie więcej niż trzecią część dostaw. Dyktują to względy bezpieczeństwa. Polska ponad 70 procent gazu ziemnego kupuje od Rosji. Problem naszego uzależnienia od sąsiedniego mocarstwa politycy zauważyli na początku lat 90. Rozpoczęliśmy wtedy negocjacje z Wielką Brytanią, Holandią i Norwegią. Z rozmów nic nie wyszło. W latach 1993 i 1995 podpisaliśmy kontrakty wiążące nas energetycznie z Rosją - o budowie gazociągu jamalskiego i o długoterminowych dostawach gazu. Ogromne ilości gazu zakontraktowane w Rosji stawiały pod znakiem zapytania zasadność szukania następnych dostawców (ramka). W 1997 roku, zaraz po przejęciu władzy, Jerzy Buzek powołał zespół ds. dywersyfikacji dostaw gazu, polecił także przyspieszyć rozmowy z Norwegami. Rząd zdecydował, że bezpieczeństwo energetyczne zapewni nam tylko bezpośredni dostęp do złoża gazu. To zaś oznaczało konieczność budowy gazociągu z norweskich złóż wprost do północno- -zachodniej Polski. Mimo poparcia rządu rozmowy z Norwegami nie nabierały właściwego tempa. Jedna z przyczyn to prawdopodobnie postawa negocjatorów - byli to ci sami od lat szefowie Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Ludzie PGNiG Ludzie PGNiG mieli jasne wytyczne nakazujące wręcz doprowadzenie do kontraktu norweskiego: Uchwała Sejmu z 9 listopada 1990 r. w sprawie założeń energetycznych Polski do 2010 r. Sejm uznał m.in. konieczność zróżnicowania kierunków dostaw. "Raport w sprawie dostaw gazu ziemnego do roku 2010" z lipca 1992 r., opracowany przez MPiH i PGNiG. Stwierdzono w nim m.in., że dla uniknięcia katastrofy energetycznej konieczne jest doprowadzenie gazu z drugiego kierunku - z Morza Północnego. Raport ten został przyjęty przez KERM w grudniu 1992 r. Minister przemysłu został zobowiązany do podjęcia działań w celu pozyskania gazu ze źródeł na Morzu Północnym i jego tranzytu gazociągiem przez Danię. Kontrola NIK z przełomu 1995 na 1996 r. wykazała, że w sprawie uniezależnienia się od Rosji ponieśliśmy same klęski: - Nie przyniosły spodziewanych efektów działania zmierzające do importu gazu z innych [niż rosyjski] kierunków. Upadła bowiem w połowie 1994 r. koncepcja realizacji gazociągu Polpipe z Morza Północnego po wycofaniu się z tego przedsięwzięcia strony brytyjskiej ze względu na znaczne koszty budowy. Fiaskiem zakończyły się rozmowy z Norweskim Komitetem ds. Sprzedaży Gazu (GFU) - pisał 15 marca 1996 r. wiceszef NIK do Kazimierza Modzelewskiego, przewodniczącego Sejmowej Komisji Stosunków Gospodarczych z Zagranicą. Wśród wniosków Najwyższej Izby Kontroli ponownie znalazło się zobligowanie resortu przemysłu do przyspieszenia negocjacji w sprawie umów na dostawy gazu z innych kierunków niż Rosja, np. Norwegii, Wielkiej Brytanii i innych. Mniej więcej w tym samym czasie, w styczniu 1996 r., "Rzeczpospolita" pisała: "Wbrew temu, co od lat twierdzi PGNiG, firma odpowiedzialna m.in. za zaopatrzenie kraju w gaz ziemny, Polska nie prowadzi rozmów na temat alternatywnych dostaw gazu z Morza Północnego". "Rzeczpospolita" dysponuje pismem z norweskiej firmy Statoil, właściciela złóż na Morzu Północnym, w którym Statoil zaprzecza, jakoby PGNiG składało ofertę zakupu gazu. Tym samym - jeśli nic się szybko nie zmieni - jedynym kierunkiem, z którego importujemy i będziemy w przyszłości importować gaz, pozostanie Rosja. Zaplątany premier Taki stan zastał Jerzy Buzek w 1997 roku. Jedną z pierwszych spraw, jakie poruszył publicznie, było bezpieczeństwo energetyczne i konieczność zróżnicowania źródeł zaopatrzenia w gaz. Mimo tych deklaracji nie doszło do zmian we władzach PGNiG, czyli sprawy gazowe pozostawiono w rękach ludzi, którzy od lat nie umieli o nie zadbać. Dymisje nastąpiły dopiero w 1999 i 2000 r. Stało się wtedy jasne, że nie tylko dywersyfikacja jest bolączką PGNiG. Raport komisji rządowej wskazuje, iż Polska straciła niemal kontrolę nad gazociągiem tranzytowym oraz kablem światłowodowym, biegnącym obok niego. Można wnosić, że z powodu takiego stanu premier postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Czy się udało? W 1999 r. pojechał do Norwegii. Potem, 12 kwietnia 2000 r., po powrocie ze szczytu premierów Rady Państw Morza Bałtyckiego ogłosił: - W lipcu możliwe jest podpisanie umowy między Polską i Norwegią w sprawie budowy gazociągu przez Bałtyk do polskiego wybrzeża. W lipcu przyjedzie premier Norwegii i chcielibyśmy sfinalizować całą sprawę. Rzeczywiście, w lipcu Jens Stoltenberg gościł w Warszawie. Oczekiwana umowa nieoczekiwanie zamieniła się we: "wspólną deklarację w sprawie zapewnienia Polsce dostaw z Norwegii 5 mld metrów sześciennych gazu ziemnego rocznie. To może stworzyć podstawę do budowy nowego gazociągu z norweskiego szelfu kontynentalnego do bałtyckiego wybrzeża Polski". - Negocjacje na temat dostaw norweskiego gazu, zarówno samego kontraktu, jak i budowy nowego gazociągu, zakończą się w grudniu tego roku - zapewnił premier. Niestety, pod koniec roku stało się jasne, że umowy nie da się wynegocjować. Szef rządu musiał 2 stycznia 2001 r. poinformować dziennikarzy, że rozmowy, choć bardzo złożone, są na dobrej drodze. Pytany o termin zakończenia negocjacji, przyznał, że został przesunięty o kilka tygodni: - W żaden sposób nie osłabło nasze przekonanie, że ta umowa jest dobra i korzystna dla obu stron - dodał. Steinhoff w składzie porcelany Dlaczego nic nie wychodzi, skoro tak wielka jest determinacja szefa rządu? Norwegowie są w rokowaniach ostrożni, i trudno im się dziwić. Gazociąg pod dnem Bałtyku ma kosztować prawie miliard dolarów. Polska jest w stanie przyjąć najwyżej 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Do tego Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo - państwowy właściciel sieci gazowniczej - ma być prywatyzowane. Dlatego Norwegowie domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu. Chcą mieć pewność, że sprywatyzowana firma zechce brać gaz, który będzie o 30 procent droższy od rosyjskiego. Norwegowie zastanawiają się, czy w ogóle wchodzić w ten interes. Nasłuchują sygnałów z Polski. A są one niepokojące. Politycy SLD - który ma duże szanse na objęcie rządów w tym roku - otwarcie podważają sens budowy bałtyckiej rury. Wicepremier Steinhoff mówił nam, że ze strony opozycji słychać głosy, iż po ewentualnym zwycięstwie wyborczym porozumienie z Norwegami będzie zakwestionowane. Co więcej, sami członkowie rządu zachowują się, oględnie mówiąc, różnie. Premier Buzek i prezes PGNiG Andrzej Lipko w Zgorzelcu. Uroczysta inaugruracja tzw. małego kontraktu norweskiego odbyła się bez Norwegów. FOT. (C) WOJTEK ROBAKOWSKI / GAZETA WROCŁAWSKA Janusz Steinhoff pojechał 15 stycznia do Szczecina na konferencję poświęconą projektowi konkurencyjnemu dla norweskiego rurociągu. Jest to o tyle dziwne, że premier Buzek wiele razy powtarzał, iż podpisanie umowy z Norwegami jest dla jego gabinetu priorytetowe. Sam Steinhoff mówi oficjalnie: "Nie chcielibyśmy, aby teraz jakikolwiek projekt zagrażał kontraktowi norweskiemu". Mimo to wicepremier wybrał się na spotkanie poświęcone budowie w Policach potężnego terminalu do importu gazu skroplonego. Inwestycją ma się zająć konsorcjum sześciu firm, m.in. Polimex-Cekop i Zakłady Chemiczne "Police". Skroplony gaz przypływałby do Polski na statkach z Libii, Algierii lub Nigerii. Tym sposobem miałoby trafiać do kraju 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Tak się składa, że właśnie 5 miliardów mamy sprowadzać przez podmorską rurę z Norwegii. Pomysłodawca konsorcjum Krzysztof Piotrowski (prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA) nie kryje zresztą, że idea terminalu jest alternatywą dla gazociągu: - Realizacja naszej koncepcji byłaby tańsza od budowy rurociągu norweskiego. Czy jest to koncepcja najlepsza, ocenią eksperci. Jest bezdyskusyjne, że daje dużą niezależność i stanowi impuls dla gospodarki Pomorza Zachodniego - zachwalał w "Głosie Szczecińskim". Premier Steinhoff pytany przez nas o wizytę w Szczecinie bagatelizował sprawę: "Nie znam żadnych sygnałów, by negatywnie odebrano to, iż spędziłem godzinę, słuchając opowieści o skroplonym gazie i możliwości budowy takiej instalacji w Polsce. To nawet nie jest jakiś przedwstępny projekt. To była jakaś koncepcja, co do której mam wątpliwości, czy można przełożyć ją na język ekonomii". Według naszych informacji premier Buzek przyjął wizytę Steinhoffa na tym spotkaniu z najwyższym zdziwieniem i odbył z wicepremierem rozmowę na ten temat. Norweg, czyli rodowity Bawarczyk Cztery dni po wizycie Steinhoffa w Szczecinie przytrafiła się kolejna wpadka. Tym razem rzecz rozegrała się na polu koło Zgorzelca. Premier Buzek pojechał tam, żeby przed kamerami TV odkręcić kurek z gazem. Była to inauguracja tzw. małego kontraktu norweskiego. Impreza miała charakter czysto symboliczny, ponieważ gaz przez stację przesyłową w Laskowie koło Zgorzelca płynie od początku października. Chodziło o to, żeby premier politycznie wsparł trwające negocjacje w sprawie budowy gazociągu z Norwegii. Rzecz zakończyła się blamażem, ponieważ na polu pod Zgorzelcem nie było żadnego Norwega. Nerwowo szukano reprezentanta norweskiej firmy Statoil, ale bez rezultatu. Okazało się, że jedynym "Norwegiem" na polu w Laskowie jest honorowy konsul Norwegii w Niemczech, na dodatek rodowity Bawarczyk, zatrudniony w koncernie rywalizującym ze skandynawskim Statoilem. Polska Agencja Prasowa napisała 19 stycznia, że Buzek rozmawiał w Laskowie z przedstawicielami norweskiego Statoila. Takiej rozmowy być nie mogło. Dlaczego doszło do wpadki? Impreza z premierem odbywała się w piątek, zaproszenia na nią rozesłano dopiero w środę wieczorem. Niemcy zdążyli przyjechać, bo mieli bliżej, Norweg z zarządu Statoila nie zdążył. Andrzej Lipko, prezes PGNiG, tłumaczył, że przedstawiciel Statoila trafił na roboty drogowe na autostradzie z Berlina. Do Zgorzelca przyjechał, ale premiera Buzka już tam nie było. Z naszych informacji wynika, że raport o zgorzeleckiej inauguracji kontraktu norweskiego bez Norwegów trafił na biurko premiera, ale sprawa ucichła. Wiecznie żywy Bernau - Szczecin Wciąż głośna jest sprawa innego konkurencyjnego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau (Niemcy) - Szczecin, który połączyłby Polskę z systemem gazociągów zachodnioeuropejskich. PGNiG jeszcze w 1998 r. negocjowało w sprawie tego gazociągu z Ruhrgasem (największą niemiecką firmą gazowniczą). Jednak rozmowy nie przyniosły efektu. Z Niemcami dogadał się za to Aleksander Gudzowaty - właściciel firmy Bartimpex, wieloletni pośrednik w zakupach gazu od Rosji do Polski. PGNiG jeszcze w 1999 r. popierało ten projekt: - Nie tyle ważne jest, do kogo należy rurociąg, ale kto jest jego operatorem, czyli rządzi strumieniem gazu. My chcemy, by po stronie polskiej było to PGNiG - powiedział "Gazecie Wyborczej" we wrześniu 1999 r. ówczesny prezes PGNiG Stefan Geroń. Problem w tym, że budowa gazociągu Bernau - Szczecin torpeduje budowę rury norweskiej. Dlatego wiceminister gospodarki Jan Szlązak (odszedł z funkcji w 1999 r.) wprost nakazał Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem w sprawie rurociągu Bernau - Szczecin. Oburzony Aleksander Gudzowaty napisał list otwarty do premiera. Potem publicznie zarzucał polskiemu rządowi, że przedkłada zagraniczną firmę Statoil nad polskie przedsiębiorstwo Bartimpex. Wsparcie znalazł wśród prominentnych polityków SLD. O przewagach połączenia Bernau - Szczecin mówią głośno m.in. Wiesław Kaczmarek i Marek Borowski. W końcu (2 lutego) Bartimpex złożył do prokuratury zawiadomienie "o popełnieniu przestępstwa nadużycia władzy przez byłego wiceministra gospodarki Jana Szlązaka, wiceminister skarbu Barbarę Litak-Zarębską i Jerzego Kropiwnickiego jako członka zespołu rządowego ds. dywersyfikacji dostaw gazu". Powodem wystąpienia przez Bartimpex na drogę sądową była decyzja Jana Szlązaka nakazująca Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem. - Podjęto naszym zdaniem bezprawną decyzję, wydano polecenie Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu, żeby się wstrzymało z udziałem w tej inwestycji. Tę decyzję wydał pan Szlązak, a on przecież nie ma żadnych uprawnień tego typu. Z kolei pan Kropiwnicki i pani Litak-Zarębska uczestniczyli w prokurowaniu tej decyzji - powiedział PAP Lech Falandysz, który reprezentuje interesy prawne Bartimpeksu. Bartimpex ocenił szkodę z powodu przerwania rozmów na ponad 6 mln złotych. Na własnej piersi Do kolejnych działań, które mogłyby doprowadzić do fiaska norweskich negocjacji, doszło na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy firmy EuRoPol Gaz (spółka polsko-rosyjska powołana do budowy rurociągu jamalskiego). Pod koniec zeszłego roku Aleksander Gudzowaty (jako reprezentant udziałowca, czyli firmy Gas Trading) próbował przeforsować na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy zmiany w statucie EuRoPol Gazu. Miały umożliwić firmie handel gazem na terytorium Polski. Oznaczałoby to, że państwo za darmo oddaje monopol na handel gazem, firmie, w której 48 proc. akcji ma rosyjski Gazprom. Propozycję udało się zablokować. Gdyby przeszedł pomysł szefa Bartimpeksu, EuRoPol Gaz stałby się groźnym konkurentem dla PGNiG. Zagroziłoby to także koncepcji prywatyzacji PGNiG. Ministerstwo Skarbu chce podzielić tę spółkę na siedem mniejszych. Cztery zajmowałyby się dystrybucją gazu i konkurowały ze sobą. Inwestorzy przejęliby długi, zapłacili za te firmy i zainwestowali w ich rozwój. Z naszych informacji wynika, że rozważana jest możliwość sprzedaży północno-zachodniej spółki dystrybucyjnej Norwegom. Miałoby to ich dodatkowo zachęcić do budowy gazociągu do naszego kraju. Spółki, w których udziały ma rosyjski Gazprom, stosowały lub próbowały stosować metody wchodzenia na wewnętrzny rynek w innych krajach Europy Wschodniej. W ten sposób rosyjski koncern stał się firmą współdecydującą o warunkach działania na danym rynku gazowym. Tak było na przykład w Bułgarii. W tym kraju Gazprom, korzystając z groźby zakręcenia kurków, konsekwentnie występował z ofertami umorzenia części długów gazowych w zamian za udziały w bułgarskich firmach przemysłu petrochemicznego oraz gazowniczego. Taktyka przyniosła rezultaty: zgodnie z podpisaną w 1998 roku umową za umorzenie części bułgarskiego zadłużenia Gazprom przejął od państwowego Bułgargazu 100 procent udziałów w spółce Topenergy, przejmując kontrolę nad komercyjną dystrybucją gazu wewnątrz kraju. Rozmowy z Norwegami są trudne. W dodatku cały czas dzieje się coś wokół tych negocjacji. W tych warunkach determinacja premiera, by doprowadzić sprawę do końca, jest godna uznania. Pytanie, czy Jerzemu Buzkowi się uda, czy też będzie kolejnym szefem rządu, który nie poprawi bezpieczeństwa energetycznego kraju. Współpraca Artur Morka
Ślimaczące się od lat negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie jak najszybsze podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji. Szef rządu w kwietniu zeszłego roku obiecał, że kontrakt będzie podpisany w lipcu. W lipcu mówił, że w grudniu, a w grudniu, że w lutym. Fachowcy od gazu spodziewają się rychło kolejnego wystąpienia szefa rządu. W środowisku mówi się, że w lutym żadnego kontraktu podpisać się nie uda. Jedna z przyczyn to prawdopodobnie postawa negocjatorów - byli to ci sami od lat szefowie Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa.
ANALIZA Nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego Dwa obozy i zakładnik MAŁGORZATA SOLECKA W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej. Brakuje nadziei, która towarzyszyła nam do momentu wprowadzenia nowego systemu - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej. Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. Szczególnie doskwiera nam utrudniony dostęp do specjalistów. Nie chodzi tu nawet o konieczność posiadania skierowania, ale o to, że limity wprowadzane przez kasy chorych powodują ograniczenie liczby przyjmowanych pacjentów. Antylekarska wojna? - Reformę ochrony zdrowia należało zacząć od porozumienia ponad podziałami - ocenia dr Madej. Warto przypomnieć, że w pierwszych tygodniach 1999 roku, gdy trwał protest anestezjologów, a do strajków szykowali się pozostali pracownicy służby zdrowia, Naczelna Rada Lekarska wystąpiła z propozycją tzw. okrągłego stołu wszystkich zainteresowanych stron. Do takiego spotkania do tej pory nie doszło. Nic więc dziwnego, że system ochrony zdrowia przypomina obecnie - z dalszej perspektywy - pole bitwy, na którym naprzeciw siebie ustawiły się dwa wrogie obozy. Obóz reformatorów, organizatorów i urzędników odpowiedzialnych za funkcjonowanie kas chorych i obóz pracowników publicznej służby zdrowia. Jest jeszcze jeden aktor - pacjent: zakładnik obu stron konfliktu. - Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu ochrony zdrowia próbują przerzucić moralną odpowiedzialność za błędy reformy właśnie na lekarzy. Temu ma służyć m.in. utwierdzanie pacjentów w przekonaniu, że limity przyjęć do specjalistów są wewnętrzną, organizacyjną sprawą między placówką a kasą chorych, a pacjenci muszą być przyjmowani w zależności od potrzeb. Pacjent, który nie dostał się do specjalisty i zadzwonił ze skargą do kasy chorych, takie tłumaczenie słyszy najczęściej. Niektórzy urzędnicy kas chorych wręcz oskarżają lekarzy o tzw. strajk włoski - drobiazgowe przestrzeganie litery ustawy ubezpieczeniowej, które daje się we znaki pacjentom. W stosunku do części lekarzy to na pewno krzywdząca opinia. Tym niemniej takie wypadki, jak żądanie skierowania od lekarza pierwszego kontaktu dla dziecka, które rodzice przywieźli do szpitala ze złamaną nogą, można zinterpretować albo jako uprzykrzanie życia pacjentom (według zasady "jak oni nam, tak my wam"), albo jako przejaw głupoty graniczącej z obłędem. Nie można jednak nie zauważyć, że przynajmniej niektórzy zachowują w tej materii zdrowy rozsądek, traktując limity przyjęć jako element podlegający negocjacjom. - Nie można zaprzeczyć, że właśnie taki negocjacyjno-umowny system organizacji ochrony zdrowia, oparty na przesłankach czysto liberalnych, powoduje napięcia - uważa dr Madej, zwracając uwagę, iż nastąpiła zmiana nawet w nomenklaturze - mówi się o świadczeniu usług, a nie leczeniu, lekarza zastąpił świadczeniodawca, a posługę lekarską nazywa się usługą. Pieniędzy za mało - Niedoinwestowanie ochrony zdrowia jest długoletnie. Co więcej, mają rację ci, którzy twierdzą, że na tę dziedzinę życia można przeznaczyć każde pieniądze, a i tak nie wszystkie potrzeby będą zaspokojone - uważa prezes NRL. Jest jednak - jego zdaniem - próg biedy, poniżej którego rozpoczyna się patologia. I polska ochrona zdrowia ciągle jest poniżej tego progu. - Błędem reformy był brak zastrzyku kapitałowego - podkreśla dr Madej. Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają nie tyle w zwiększeniu składki, ile we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby wprowadzić zarówno system dopłat do części świadczeń, jak i otworzyć rynek dla dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Prezes samorządu lekarskiego zapatruje się jednak na takie rozwiązania sceptycznie. - Medycyna to kategoria usług publicznych. I trzeba szukać optymalizacji metod zarządzania przez dobrze podejmowane decyzje administracyjne, a nie zdawać się na mechanizmy rynkowe - mówi wprost. Niemniej jest spora grupa lekarzy, którzy właśnie w mechanizmach rynkowych upatrują dla siebie szansy. - To ci, którzy mają nadzieję na zwycięstwo w walce rynkowej. Już zostali zasileni kapitałowo i liczą na to, że pieniądz rzeczywiście przyjdzie za pacjentem - ocenia dr Madej. Jego zdaniem samorząd lekarski powinien być bardzo ostrożny w wypowiedziach na temat dodatkowych źródeł finansowania ochrony zdrowia. - To może pogłębić proces przerzucania moralnej odpowiedzialności za ograniczenia w dostępie do świadczeń na lekarzy - przestrzega. Klęska nie tylko lekarzy Jednym z najpoważniejszych problemów w tym zawodzie są dochody. Oficjalne zarobki są niskie. Według prezesa NRL jest to efekt niedoinwestowania ochrony zdrowia i nieprzyjęcia w modelu reformy motywacyjnego systemu wynagradzania za pracę. Wprawdzie przy wprowadzaniu nowego systemu mówiło się, że im lekarz będzie przyjmował więcej pacjentów, tym wyższe będą jego zarobki, jednak w zdecydowanej większości publicznych placówek - zwłaszcza w szpitalach - sposób płacenia lekarzom za pracę się nie zmienił. Zdaniem prezesa NRL dopóki problem płac w ochronie zdrowia nie zostanie rozwiązany, dopóty nie będzie można mówić o rzeczywistej zmianie systemu. Choć lekarze narzekają, że zarabiają mało, opinia społeczna jest zdania, że ich zawód jest jednym z najbardziej dochodowych (OBOP, luty 2000 rok). Tę rozbieżność można tłumaczyć świadomością społeczną, że coraz więcej pieniędzy lekarze zarabiają dzięki prywatnym praktykom. Jest jednak i inne wytłumaczenie - niemal ośmiu na dziesięciu Polaków (według sondażu OBOP z listopada 1999 roku) jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. W tym niechlubnym rankingu lekarze zajęli pierwsze miejsce, znacznie wyprzedzając celników, policjantów i urzędników. Takie wyniki - co trzeba podkreślić - to klęska nie tylko lekarzy. Wszak jednym z podstawowych celów reformy było wyeliminowanie, a przynajmniej ograniczenie szarej strefy w ochronie zdrowia, doprowadzenie do tego, by pacjent, świadom swoich praw wynikających z płacenia składek, nie sięgał do kieszeni, aby dodatkowo zapłacić doktorowi. Tak się jednak nie stało - obecny kształt reformy nie zmienił pod tym względem położenia pacjenta. Ale jak z wynikami badań opinii społecznej radzą sobie lekarze? Wątpią i tłumaczą Po pierwsze, wątpią nie tyle w rzetelność, ile w świadomość ankietowanych osób. - Nie każde wręczenie pieniędzy lekarzowi jest łapówką - przypomina dr Krzysztof Madej. Rzeczywiście - z łapówką mamy do czynienia, gdy lekarz uzależnia wykonanie badań, przeprowadzenie operacji czy wydanie skierowania od "korzyści majątkowej". Po drugie, przypominają, że przyjmowanie - i dawanie - łapówek jest ścigane przez wymiar sprawiedliwości. Sprawy te mogą również trafić do samorządu lekarskiego i wtedy przeciw lekarzowi wszczynane jest postępowanie. Takie jest stanowisko izb lekarskich. Ale nieoficjalnie można usłyszeć więcej. - Ryba psuje się od głowy. Biorą ordynatorzy, biorą i inni - tłumaczą młodzi lekarze, przerzucając winę za fatalny wizerunek środowiska na "lobby ordynatorsko-profesorskie". Po trzecie, ujmują rzecz globalnie. - Fatalny system wynagrodzeń w ochronie zdrowia rodzi pokusę korupcji - uważa dr Madej. I na takich rozbieżnych opiniach kończy się dyskusja z lekarzami na temat ich nielegalnych - i legalnych zresztą też - zarobków. Lekarze pilnują jednego - by tzw. dowodów wdzięczności, wręczanych lekarzowi pieniędzy czy prezentów już po wykonaniu usługi, nie traktować jak łapówki. I w sensie prawnym mają rację - taki gest ze strony pacjenta, zupełnie dobrowolny lub też wymuszony presją otoczenia (wszyscy dają, jak nie dam, na drugi raz mogą być kłopoty - tłumaczą często pacjenci) łapówką nie jest. Kto ma bronić przed pokusą? Jednak jak można się domyślać z sondażu, Polacy nie rozróżniają łapówek, "dowodów wdzięczności" i czasami nawet opłat, które mogą być całkiem legalne (wnoszenie opłat na rzecz fundacji, czyli tzw. cegiełek), pod warunkiem że nie uzależnia się od nich przyjęcia do szpitala czy wykonania badań. A z takimi przypadkami również można się jeszcze spotkać, choć zniesienie rejonizacji powinno zniechęcać dyrektorów szpitali do tego rodzaju praktyk. Ale pokusy pojawiają się nie tylko w relacji lekarz - pacjent. Coraz głośniej jest o przypadkach "kupowania" lekarzy przez firmy farmaceutyczne. Przykład? Ot, choćby sprzed kilku tygodni - kilkudniowe szkolenie zorganizowane przez duży koncern farmaceutyczny w alpejskiej miejscowości w środku sezonu narciarskiego dla kilkudziesięciu lekarzy. - System ochrony zdrowia, w tym również zasady wynagradzania za pracę, powinien bronić lekarzy przed pokusą korzystania z takich ofert - uważa prezes NRL. Jego zdaniem wyniki badań opinii społecznej dotyczącej korupcji środowiska lekarskiego to samonapędzająca się przepowiednia. - Samorząd lekarski powstał m.in. po to, by walczyć z tym fatum społecznym - podkreśla. Zdaniem lekarzy media uczestniczą w nagonce na środowisko. Opinie o zmasowanym ataku prasy i telewizji - zwłaszcza telewizji - towarzyszyły w ostatnich kilku tygodniach zjazdom okręgowych izb lekarskich. Że tak samo będzie na zbliżającym się, kwietniowym zjeździe krajowym w Mikołajkach, jest więcej niż pewne. Byłoby jednak źle, gdyby był to jedyny wniosek lekarzy dotyczący ich wizerunku w oczach opinii publicznej. W środowej "Rzeczpospolitej" rozmowa z minister zdrowia Franciszką Cegielską.
system ochrony zdrowia przypomina obecnie pole bitwy, na którym naprzeciw siebie ustawiły się wrogie obozy. Obóz reformatorów odpowiedzialnych za funkcjonowanie kas chorych i obóz pracowników publicznej służby zdrowia. - Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu próbują przerzucić odpowiedzialność za błędy reformy na lekarzy. Błędem reformy był brak zastrzyku kapitałowego.Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy pokładają we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Jednym z problemów w tym zawodzie są dochody.Choć lekarze narzekają, że zarabiają mało, opinia społeczna jest zdania, że ich zawód jest jednym z najbardziej dochodowych. ośmiu na dziesięciu Polaków jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. Polacy nie rozróżniają łapówek, "dowodów wdzięczności" i opłat, które mogą być legalne. pokusy pojawiają się nie tylko w relacji lekarz - pacjent. Coraz głośniej jest o przypadkach "kupowania" lekarzy przez firmy farmaceutyczne.
ALPEJSKI PŚ: Kristian Ghedina najszybszym zjazdowcem na Streifie Samba srebrnych nietoperzy Kristian Ghedina na trasie zjazdu FOT. (C) AP Włoch Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel, został zatem dla Austriaków najlepszym zjazdowcem sezonu. W slalomie specjalnym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt i on otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. Wszyscy wymienieni otrzymali nagrody po pół miliona szylingów austriackich, czyli po ok. 138 tys. złotych, a Aamodt nawet trochę więcej. Doroczne austriackie święto zjazdu okazało się świętem prawdziwym. Do Kitzbuehel trudno było wjechać w sobotę od rana, ale jak już ktoś wjechał, to poczuł, zobaczył i usłyszał, że na Streifie jest "ten" wyścig. Samo zapowiadanie gości, z kanclerzem Austrii Viktorem Klimą na czele, trwało parę minut. Lista obecności byłych mistrzów i mistrzyń olimpijskich w narciarstwie alpejskim była równie długa. W samo południe przyszedł czas na zawody. Fryzura a la Villeneuve Emocje we współczesnym narciarstwie alpejskim rzadko trwają długo. Wprawdzie elektroniczny pomiar czasu i obraz telewizyjny podnosi atrakcyjność widowiska, ale żadna elektronika nie zmieni faktu, że najlepsi jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał. Tak było i tym razem. Ghedina startował z numerem siódmym, postał na mecie parę chwil i już po przejeździe szesnastego zawodnika zaczął przyjmować gratulacje. Włoch zbliża się do trzydziestki, trzy lata z rzędu był w Pucharze Świata, drugi za Alphandem, a jak Francuz zakończył karierę, to zaatakowali młodsi Austriacy. W Kitzbuehel Ghedina nie walczył o małą Kryształową Kulę, a raczej o wpis do kronik zwycięzców na Streifie, bo go jeszcze nie miał, a okazji będzie coraz mniej. Nie pozostańmy też obojętni na pół miliona austriackich szylingów, jakie dostał Włoch. Pewnie starczy mu na nowy rajdowy motocykl, bo to jego letnie hobby. Didier Cuche był drugi i, jak wynika z wypowiedzi tego sportowca, to wielkie szczęście wyrównało wielkiego pecha, jakiego miał Szwajcar czternaście miesięcy temu. Podczas ostatniego dnia treningu w Australii uszkodził lewą nogę, stracił cały sezon 96/97. Szczęście miał też podczas treningu na Streifie, gdy jechał prawie 100 km/godz., a trasę przeciął mu trener ekipy niemieckiej. Skończyło się na strachu, lecz było o włos od powtórki z Sestriere, gdzie przez działacza bez wyobraźni skończyła się kariera Rosjanki Lebiediewej. Rosjanka jest w Kitzbuehel komentatorką telewizji, ale pewnie myślała o mniej bolesnym przejściu do tego zajęcia. Cuche, jak mówiliśmy, miał jednak szczęście i mógł pokazać światu swój talent i niebanalną fryzurę, w kolorze cytrynowej zieleni, wzorowaną na mistrzu Formuły 1 - Jacquesie Villleneuve. Jeśli jesteśmy przy Kanadyjczyku, to i on był w Kitzbuehel. Niewątpliwie miał też najliczniejszą obstawę. Razem z Gerhardem Bergerem, Niki Laudą, szefem Formuły 1 Bernie Ecclestonem (z rodziną), szefem FIA Maxem Mosleyem (chyba cała władza samochodowa ma tu zimowe wakacje), grupą byłych i obecnych mistrzów narciarstwa alpejskiego (z Tonim Sailerem i Karlem Schranzem) oraz ze sponsorami 58. zawodów na górze Hahnnenkamm rozegrali zawody slalomowe na cele dobroczynne. Ofiar nie było, choć pani Slavica Eccleston miała istotne trudności ze skręcaniem, a Franz Klammer siadł na tyłach nart Bergera i spadł dopiero przy trzeciej bramce. Ten, który wymyślił Puchar Świata, Serge Lang, siedział na trybunie honorowej i patrzył, co też inni dorabiają do jego pomysłu. Dzień wypłaty Slalom na trasie Ganzlern to też tradycja, ale już nie taka, jak dzień wcześniej. Turyści poszli na narty, oficjele też, zostali wierni kibice. Transparenty trochę się zmieniły. Vogl, Reiter i Voglreiter z jednej strony, Sykora, Kimura i Tomba z drugiej. Ten ostatni startował pierwszy, ale tyrolskie krowie dzwonki biły mu krótko, z dwadzieścia sekund. Tyczka między nartami zakończyła start Włocha. Pierwszy przejazd dał Austriakom nadzieję na jakiś sukces w Kitzbuehel. Dwóch Thomasów: Stangassinger i Sykora wyprzedziło czterech Norwegów przedzielonych dwoma Francuzami. I w zasadzie tak zostało, tylko Francuzom się pogorszyło, a z 22. miejsca na piąte awansował Słoweniec Andrej Miklavc. Zwyciężył lider klasyfikacji slalomowej Pucharu Świata przed wiceliderem. Stangassinger jest jednym z nielicznych mistrzów olimpijskich sprzed kilku lat, którzy nie dają młodym poszaleć, a w Kitzbuehel także zarobić. To, że tutaj najlepiej płacą, wiadomo od dawna, tak samo, jak to, że niedziela jest dniem największych wypłat. Lista nagród jest tak skonstruowana, by wyeksponować to, co jest najważniejsze. Tak więc za zjazd sprinterski było 300 tys. szylingów dla pierwszego. Premie przydzielano do dziesiątego miejsca (10 tys. szylingów). Za dwa główne dania zawodów przydzielono pierwszej dziesiątce od 500 do 10 tys. szylingów. Natomiast w kombinacji dano czeki tylko pierwszym trzem wedle podziału: 500, 250 i 125 tys. I słusznie, gdyż w kombinacji sklasyfikowano ledwie siedmiu zawodników. Miano najwytrwalszego ciułacza zyskał Kjetil Andre Aamodt, gdyż do zwycięstwa w kombinacji dołożył swoje czwarte miejsce w zjeździe; drugi w kasie był Cuche. Wszystkie barwy Tyrolu Najpierw zagadka. Kto to jest - ma czerwone atłasowe spodnie, czarną błyszczącą pelerynę z wyhaftowanym na plecach srebrnym nietoperzem (wypisz wymaluj znak Batmana) oraz białą perukę? W Kitzbuehel wszyscy wiedzą. To oczywiście członek zespołu "Chimbilacos" z Vispterterminen w Szwajcarii. Tę kapelę wynajęto, by bębniła i trąbiła podczas wyścigów na Hahnenkamm od rana do wieczora, ze szczególnym uwzględnieniem okolic mety oraz centrum, także prasowego. Uprawia ona muzykę marszowo-egzotyczną, z przewagą rytmów południowoamerykańskich, ale przy przemieszczaniu się najchętniej wykonuje melodię "Rasputin", znaną z produkcji kwartetu "Boney M". To był istotny fragment tutejszej rzeczywistości. Poza tym po niebie latała włoska eskadra "Frecce Tricolori", rysując białe, zielone i czerwone smugi, były też jeden nieduży żółty sterowiec oraz parę balonów na uwięzi i bez. Jaśniały fajerwerki. Niżej było fioletowo, bo wszędzie fiołkowe dziewczyny sprzedawały fiołkowe pluszowe krowy i rozdawały czapki w takimż kolorze. Tyrolscy górale, w strojach ludowych, wrzucali turystom drewniane nosidła z dzwonami na barki, ale nie wszyscy przyjmowali to chętnie. Za to grzane wino lub zimne piwo lało się w chętne gardła, więc samba grana na puzonach w sercu Tyrolu przez srebrne szwajcarskie nietoperze wydała się zjawiskiem całkiem naturalnym. Bieg zjazdowy w Kitzbuehel: 1. K. Ghedina (Włochy) 2.05,49 min.; 2. D. Cuche (Szwajcaria) 2.05,63; 3. J. Strobl (Austria) 2.05,85; 4. K.A. Aamodt (Norwegia) 2.06,01; 5. H. Knauss (Austria) 2.06,09; 6-7. J.L. Cretier (Francja) i H. Trinkl (Austria) obaj 2.06,21. Klasyfikacja biegu zjazdowego (po 8 zawodach): 1. A. Schifferer (Austria) 531 pkt.; 2. H. Maier (Austria) 419; 3. Ghedina 323; 4. Cretier 312; 5. Cuche 292; 6. S. Eberharter (Austria) 290. Slalom specjalny w Kitzbuehel: 1. Th. Stangassinger (Austria) 1.44,27 min. (51,54 sek.+ 52,73); 2. Th. Sykora (Austria) 1.44,35 (51,60+ 52,75); 3. O.Ch. Furuseth (Norwegia) 1.44,42 (51,77+ 52,65); 4. H.P. Buraas (Norwegia) 1.45,01 (52,10+ 52,91); 5. A. Miklavc (Słowenia) 1.45,13 (53,53+ 51,60); 6. A. Vogl (Niemcy) 1.45,23 (52,93+ 52,30). Klasyfikacja slalomu specjalnego (po 6 zawodach): 1. Stangassinger 383 pkt.; 2. Sykora 340; 3. Buraas 260; 4. K. Kimura (Japonia) 197; 5. F.Ch. Jagge (Norwegia) 189; 6. Furuseth 170. Kombinacja alpejska w Kitzbuehel (sobotni zjazd+ niedzielny slalom): 1. K.A. Aamodt (Norwegia) 3.54,51 min. (2.06,01+ 1.48,50); 2. W. Franz (Austria) 3.57,12 (2.07,67+ 1.49,45); 3. E. Podivinsky (Kanada) 3.58,23 (2.07,36+ 1.50,87). Klasyfikacja PŚ mężczyzn: 1. Maier 1405 pkt.; 2. Schifferer 853; 3. Eberharter 811; 4. Aamodt 630; 5. M. von Gruenigen (Szwajcaria) 555; 6. Knauss 547. KRZYSZTOF RAWA z Kitzbuehel
Włoch Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel, został zatem dla Austriaków najlepszym zjazdowcem sezonu. W slalomie specjalnym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt i to on otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. Wszyscy wymienieni otrzymali nagrody po pół miliona szylingów austriackich, czyli po ok. 138 tys. złotych, a Aamodt nawet trochę więcej. Doroczne austriackie święto zjazdu okazało się świętem prawdziwym. Do Kitzbuehel trudno było wjechać w sobotę od rana, ale jak już ktoś wjechał, to poczuł, zobaczył i usłyszał, że na Streifie jest "ten" wyścig. Samo zapowiadanie gości, z kanclerzem Austrii Viktorem Klimą na czele, trwało parę minut. Lista obecności byłych mistrzów i mistrzyń olimpijskich w narciarstwie alpejskim była równie długa. W samo południe przyszedł czas na zawody. Emocje we współczesnym narciarstwie alpejskim rzadko trwają długo. Wprawdzie elektroniczny pomiar czasu i obraz telewizyjny podnosi atrakcyjność widowiska, ale żadna elektronika nie zmieni faktu, że najlepsi jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał. Tak było i tym razem. Ghedina startował z numerem siódmym, postał na mecie parę chwil i już po przejeździe szesnastego zawodnika zaczął przyjmować gratulacje. Włoch zbliża się do trzydziestki, trzy lata z rzędu był w Pucharze Świata. Lista nagród dla zawodników jest tak skonstruowana, by wyeksponować to, co najważniejsze. Tak więc za zjazd sprinterski zwycięzca otrzymał 300 tys. szylingów. Premie (10 tys. szylingów) przydzielano do dziesiątego miejsca.
Tomaszewski większość swoich posunięć realizował za przyzwoleniem liderów AWS, Krzaklewskiego i Buzka Bohater z lamusa RYS. KATARZYNA GERKA PIOTR ZAREMBA Wygląda na to, że dziennikarze - często nie mający nic wspólnego z prawicą - chcą narzucić AWS powrót, a być może i przywództwo Janusza Tomaszewskiego. Ich wysiłki mogą nie zakończyć się sukcesem, ale wszystko jest możliwe. Tymczasem Tomaszewski to zarówno przyczyna, jak i skutek głębokiego kryzysu drążącego AWS. Choć - podkreślmy to - nie jest wcielonym diabłem, jak chcą niektórzy. Kampania na rzecz powrotu Tomaszewskiego przetacza się przez łamy polskiej prasy i przez media elektroniczne. Padają gromkie wezwania do przywrócenia "człowieka skrzywdzonego". Bawić może gorliwość, z jaką ludzie nie mający nic wspólnego z AWS chcą decydować o hierarchii wpływów w szeregach nielubianego ugrupowania. Zarazem sami liderzy Akcji z Marianem Krzaklewskim i Jerzym Buzkiem zgotowali sobie ten los - odejście Tomaszewskiego nie miało przecież, formalnie rzec biorąc, innych przyczyn niż lustracyjne. Dorobku tego polityka nigdy nie poddano choćby zdawkowej analizie. Dawnych wspomnień czar Nic też dziwnego, że baza społeczna Tomaszewskiego jest dużo szersza niż kilku żurnalistów o unijnych czy wręcz eseldowskich sympatiach. Powiększa się ona z dnia na dzień, wykraczając również poza garstkę polityków nazywanych "Spółdzielnią". Dziś to już pokaźna grupa parlamentarzystów, działaczy "Solidarności", to również liderzy ugrupowań sprzymierzonych z RS AWS. W minionym tygodniu mocny tym poparciem Tomaszewski licytował wysoko i poniósł porażkę, ale nie był to wynik jakiejkolwiek debaty. Przeciwnie - to głos osamotnionego posła Mariusza Kamińskiego, stawiającego byłemu wicepremierowi poważne zarzuty, łatwo zakwalifikować jako głos nieodpowiedzialnego awanturnika. Tomaszewski odwołuje się - skądinąd dużo skuteczniej - do tego samego argumentu, którym posługiwali się wcześniej partyjni oponenci Mariana Krzaklewskiego w wielomiesięcznych waśniach o przywództwo. Widać gołym okiem, że jest źle, więc szuka się przyczyn - wyłącznie personalnych i organizacyjnych. Te przyczyny służą następnie sformułowaniu najprostszych remediów. Tomaszewski staje się symbolem "starych, dobrych czasów" - dawnej dominacji AWS na scenie politycznej. On sam umiejętnie podsyca te nastroje, sugerując wręcz, że upadek tej formacji nastąpił już po jego odejściu. Jak było naprawdę? Kiedy wicepremier tracił swoje stanowisko, aby odejść w lustracyjny niebyt, AWS miała w sondażach 19 procent (wobec 34 uzyskanych w wyborach). Gołym okiem widać, że spadek jej znaczenia zaczął się dużo dużo wcześniej. Przyczyny tego kryzysu są złożone. Ich część można uznać za nieuniknioną, część - za efekt zaniedbań, a czasem złej woli. W części nieuniknionej (koszty reform) Tomaszewski ma swój udział jak wszyscy liderzy AWS. W części do uniknięcia - tym bardziej. Jeśli uznać, że poważnym problemem AWS są zawiedzione nadzieje wielu wyborców spragnionych uczciwszego, odpartyjnionego państwa, trzeba przypomnieć garść faktów. To Tomaszewski, wbrew niektórym innym politykom z otoczenia premiera Buzka, był zwolennikiem czysto partyjnej metody doboru wojewodów. Obsadzenie na tych stanowiskach wiernych, a niekoniecznie kompetentnych aktywistów RS AWS było wyrazem bezwzględnej dominacji tego ugrupowania - nad Unią Wolności i nad partiami "sojuszniczymi" - takimi jak ZChN czy SKL. Ale było też pierwszym odejściem od choćby symbolicznej walki z partyjniactwem. Za tym poszły dalsze odstępstwa - w czym zresztą Tomaszewski jako człowiek odpowiadający w tym obozie za kadry miał swój pokaźny udział. Inny przykład: afera żelatynowa polegająca, z grubsza rzecz biorąc, na tym, że politycy AWS i UW bronili interesów Kazimierza Grabka kosztem interesów polskich konsumentów. Na korzystne dla biznesmena decyzje rządu przemożny wpływ miał wicepremier Tomaszewski. Publicyści - zarówno atakujący, jak i broniący postępowania AWS - podnosili wówczas, że spłacanie długów wyborczych jest czymś zgoła naturalnym w ułomnej polskiej demokracji. Te długi zostały zaciągnięte właśnie przez Tomaszewskiego. Gdy do tego dodać zarzuty "Gazety Wyborczej", że stworzone przez Tomaszewskiego Krajowe Centrum Informacji Kryminalnej może stać się narzędziem inwigilacji niewygodnych polityków, wyłania się obraz takiej AWS, jaką chcieli widzieć jej przeciwnicy - uwikłanej w dziwne interesy i chętnie rozszerzającej, a nie ograniczającej rozmaite "szare strefy". Być może było w tym czarnym obrazie trochę przesady, ale dla wicepremiera, "praktyka władzy", taka czy inna wersja i tak nie stanowiła problemu. Dorzucić można jeszcze dorobek tego polityka jako ministra spraw wewnętrznych. Zabawnym przyczynkiem do jego oceny była debata nad wotum nieufności dla następcy Tomaszewskiego - ministra Marka Biernackiego. Otóż broniący go posłowie AWS jeden przez drugiego (z Janem Rokitą na czele) przypominali garść inicjatyw resortu, jakie pojawiły się nieomal wyłącznie w ostatnim pół roku. Co z poprzednimi ponad dwoma latami, kiedy szefem resortu był polityk nazywany dla swej skuteczności "Kanclerzem", o tym nikt się nie zająknął. Dziś poseł Rokita ciągnie na siłę Tomaszewskiego do ścisłych władz AWS... Za co kochać? Trzeba przyznać, że wicepremier cieszył się od początku pewną sympatią prasy różnych odcieni oraz sojuszników z Unii Wolności - mimo niewątpliwych strat, jakie poniosła ta partia w następstwie jego namiętnie partyjnej polityki kadrowej. Można to sobie tłumaczyć jego niewielką ideową wyrazistością, pozwalającą mu przełknąć również i spektakularne kompromisy. Oddanie unitom resortu sprawiedliwości w 1997 roku nie było dla niego problemem, choć odwlekło o ponad dwa lata realizację ważnej obietnicy AWS - energicznej walki z przestępczością. To, za co powinna nie lubić Tomaszewskiego jakkolwiek pojmowana prawica, budziło żywiołową sympatię nieprawicowych dyktatorów opinii. Potem doszła jeszcze aureola lustracyjnego męczennika - i nawet zarzuty "Gazety Wyborczej" poszły w zasadzie w zapomnienie. Rzeczą jeszcze zabawniejszą jest obserwowanie przemiany oficjalnego stanowiska wielu polityków prawicy. W latach 1997 - 1999 Tomaszewski był symbolem twardego kursu wobec "wewnętrznych sojuszników". To on chętnie używał czysto eresowskiego lub związkowego klucza przy obsadzie wszelkich stanowisk. Że nie był to klucz kompetencji, to już wspomniałem, ale co więcej, ta polityka zmierzała do szybszego ujednolicenia AWS, przekształcenia jej z luźnego bloku w jedną partię polityczną. Taki charakter miały zresztą także pomysły Tomaszewskiego na nową ordynację wyborczą - o kolejności w zdobywaniu mandatów z listy miała decydować wyłącznie kolejność ustalona przez centralę, nie zaś wyborcy. Dziś jednak liderzy ZChN, SKL i PPChD popierają Tomaszewskiego nie pomni tamtych upokorzeń. Narodowcy i konserwatywni liberałowie wymienili w tym czasie swoje przywództwa i powstaje wrażenie, że Tomaszewski i jego zwolennicy są dla nich cennym sojusznikiem - w walce z rywalami w ich własnych partiach i ze znienawidzonym Krzaklewskim. Ilustruje to jednak tezę o instrumentalności wewnątrzawuesowskiej polityki. Bo ci, którzy szermują dziś hasłem odnowy AWS, sięgają po polityka, który jest symbolem nie tylko sukcesu parlamentarnego, ale też późniejszych schorzeń, symbolizowanych najlepiej przez określenie "AWS-owska (a może wręcz RS-owska) nomenklatura". Nie demonizujmy, ale... Wydaje się, że jakiekolwiek argumenty niezbyt zaważą na wyniku walki o wpływy w AWS. Ta walka kieruje się własną logiką - dużą rolę odgrywa na przykład pozycja w świecie biznesu, posiadanie wiernych ludzi w gospodarce, sekretne wpływy. W tym Tomaszewski jest ciągle dobry, mimo półtorarocznej banicji. Wciąż może więc wygrać - mimo że jest przywódcą wyjątkowo mało charyzmatycznym, a sukces Platformy Obywatelskiej przypomina nieubłaganie o roli medialnych atutów w wyborach powszechnych. Może wygrać, a jeśli nawet przegra - to i tak jego wpływy nieźle zatrzęsą polską sceną polityczną. Dokonując bilansu AWS, przestrzegałbym jednak przed demonizowaniem Tomaszewskiego. O ile dla zdezorientowanych działaczy Akcji wydaje się on symbolem idyllicznej podróży w dawne czasy świetności (lub jest po prostu naturalnym bossem), o tyle jego wrogowie widzą w nim wcielonego diabła. Krytykując osobę, często zapominają o mechanizmach. Tymczasem Tomaszewski większość swoich posunięć realizował za przyzwoleniem liderów AWS - znów muszą paść nazwiska Krzaklewskiego i Buzka. Co więcej, większość mechanizmów wypracowanych przez "Kanclerza" pozostała po nim w spadku. Nikt się tego kłopotliwego dziedzictwa nie pozbył, widać co najwyżej chaotyczne próby jego strząśnięcia z barków. Nawet wielu jego zagorzałych krytyków zdawało się mieć do niego pretensje głównie o to, że jego "imperium" niewiele pozostawia miejsca dla ich własnych wpływów. A przecież to samo istnienie takich imperiów - mniejszych i większych - bardzo utrudnia uzdrowienie państwa. Trudno nie zauważyć, że Tomaszewski ma nawet - na tle prawicowej mizerii - pewne zalety. Jest pracowity, wyróżnia się umiejętnością budowania sprawnej organizacji i wiązania ze sobą ludzi. Takie cechy są nieocenione w świecie profesjonalnej polityki. Dziś jednak człowiek ten jest kandydatem na lidera czy też współlidera całej Akcji, a nie działającego na zapleczu technika władzy. Czy AWS kierowana przez niego ma szansę na wykreowanie nowego, bardziej przekonującego wizerunku - bardzo wątpliwe. Dlatego na miejscu nieprawicowych komentatorów życzyłbym AWS Tomaszewskiego z całego serca. Jakie szanse ma AWS bez "Kanclerza" - to już temat na inny tekst. Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo".
Wygląda na to, że dziennikarze - często nie mający nic wspólnego z prawicą - chcą narzucić AWS powrót, a być może i przywództwo Janusza Tomaszewskiego. Ich wysiłki mogą nie zakończyć się sukcesem, ale wszystko jest możliwe. Tymczasem Tomaszewski to zarówno przyczyna, jak i skutek głębokiego kryzysu drążącego AWS. Choć - podkreślmy to - nie jest wcielonym diabłem, jak chcą niektórzy.Kampania na rzecz powrotu Tomaszewskiego przetacza się przez łamy polskiej prasy i przez media elektroniczne. Padają gromkie wezwania do przywrócenia "człowieka skrzywdzonego". Tomaszewski staje się symbolem "starych, dobrych czasów" - dawnej dominacji AWS na scenie politycznej. Czy AWS kierowana przez niego ma szansę na wykreowanie nowego, bardziej przekonującego wizerunku - bardzo wątpliwe. Dlatego na miejscu nieprawicowych komentatorów życzyłbym AWS Tomaszewskiego z całego serca. Jakie szanse ma AWS bez "Kanclerza" - to już temat na inny tekst.
Szeregowi parlamentarzyści Sojuszu mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń Kłopoty z władzą Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję SLD. Notowania Janika wśród terenowych działaczy Sojuszu spadają. FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ELIZA OLCZYK Rząd Leszka Millera zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja z PSL skrzypi, zaś w samym SLD notowania ścisłego kierownictwa partii, a szczególnie Krzysztofa Janika, do niedawna wszechwładnego sekretarza generalnego, są coraz gorsze. Parlamentarzyści Sojuszu, którzy nie weszli do rządu, przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji, jaka się wytworzyła po wyborach. Skrzętnie odnotowują potknięcia gabinetu Leszka Millera, choć nie po to, aby otwarcie krytykować własny rząd. Być może jednak część parlamentarzystów zamierza wykorzystać tę statystykę podczas zbliżającej się konwencji partii. A rząd w ciągu dwóch miesięcy zaliczył już sporo niezręczności - choćby sprawę prokuratora Andrzeja Kaucza (nie trzeba go było powoływać, a skoro już to zrobiono, nie trzeba go było odwoływać - słychać opinie) i zamieszanie wokół Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna. - Były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego zgodnie z przedwyborczą obietnicą Stanisława Żelichowskiego powinien był wrócić na swoje stanowisko - mówią posłowie. Jednak minister środowiska, narażając na szwank swój autorytet i wizerunek rządu, ogłosił (pod presją samorządów), że nowego dyrektora nie zmieni, zaś później wpadł na pomysł, aby rozpisać konkurs na to stanowisko (ostatecznie Gąsienica-Byrcyn oświadczył, że stanowiskiem dyrektora TPN nie jest już zainteresowany). Posłów Sojuszu nurtują też inne problemy, na przykład kwestia, czy minister finansów Marek Belka ma prawo pokrzykiwać na komercyjne banki, że zachowują się nieuczciwie, bo proponują klientom najkorzystniejsze lokaty i uniknięcie podatku od odsetek. Zastanawiają się też, czy minister spraw zagranicznych obrał dobrą taktykę, ujawniając dopiero w Brukseli drażliwe informacje dotyczące stanowiska negocjacyjnego w sprawie zakupu działek rekreacyjnych i ziemi dzierżawionej przez cudzoziemskich rolników. Klub zmarginalizowany Problemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać. - Od powołania rządu nie ma forum, na którym moglibyśmy dyskutować - mówi jeden z parlamentarzystów Sojuszu. - Zarząd partii się nie zbiera, choć wcześniej obradował regularnie, przynajmniej raz na miesiąc. Klub nie ma nawet rzecznika prasowego, co świadczy o jego marginalizacji. - Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, nie spotyka się z wiceprzewodniczącymi - mówi inny polityk Sojuszu. - Posłowie chodzą samopas i zachowują się tak, jakby to była końcówka kadencji Sejmu, którą spędzili w opozycji, a nie początek kadencji, w której są siłą rządzącą. To, że powściągliwi zwykle politycy Sojuszu chętnie wylewają swoje żale, świadczy o tym, iż czują się zepchnięci na boczny tor. Wydaje się też, że mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń. A stąd już tylko krok do konstatacji, iż rola, jaką im przeznaczył przewodniczący Miller na najbliższe cztery lata, to rola bezwolnej maszynki do głosowania, zdalnie sterowanej przez niego via Jerzy Jaskiernia. Teren obrażony Również w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja (w ubiegłą środę) na wicewojewodę mazowieckiego Elżbiety Lanc, rekomendowanej na to stanowisko przez PSL, wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD. Elżbieta Lanc jako starosta Węgrowa dała się bardzo we znaki tamtejszym działaczom Sojuszu i - mimo zawartej w Węgrowie koalicji z PSL - sprzymierzyła się z AWS. Władze Sojuszu na Mazowszu próbowały zablokować jej nominację, ale prezes PSL Jarosław Kalinowski twardo obstawał przy tej kandydaturze, i premier oraz minister Janik mu ulegli. Dla działaczy lokalnych to już nie powód do oburzenia, lecz osobista zniewaga. Minister Janik podobno postanowił osobiście wytłumaczyć im tę decyzję, jednak jego notowania w terenie są coraz gorsze. Wicepremier na cenzurowanym Do poprawienia nastrojów w partii i w społeczeństwie z całą pewnością nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie", który bije jak w bęben w wicepremiera Belkę, a pośrednio i w rząd. W ostatnim numerze tygodnika wicepremierowi Belce poświęcono aż dwa materiały. Przemysław Ćwikliński, autor pierwszego z nich, zaczyna od stwierdzenia, że rząd Leszka Millera nie ma żadnego programu gospodarczego, a kończy na postulacie odwołania Marka Belki. Autorka drugiego materiału dowodzi, że gabinet Millera nie ma żadnego pomysłu na politykę przemysłową, a działania wicepremiera Belki wepchną kraj w jeszcze głębszy kryzys, niż ten, którego doświadczamy obecnie. Autorka konkluduje, że ekipa Millera postanowiła popełnić samobójstwo. Co prawda atak tygodnika "Nie" jest wymierzony w prezydenta Kwaśniewskiego - bo to jego człowiekiem jest Belka - a nie w Millera, ale pośrednio uderza w premiera i cały gabinet. Tworzy to niekorzystny klimat wokół nowego rządu i jego działań. Kredyt zaufania dla nowej ekipy już jest na wyczerpaniu. Obietnice bez pokrycia Konkluzje zawarte w artykułach (chodzi o skłonności samobójcze rządu) nie są zupełnie pozbawione racji. Słuchając zapowiedzi o planowanych oszczędnościach wszędzie, gdzie się da - również w dziedzinach, na które lewica powinna być szczególnie wrażliwa - trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku rychłej utracie poparcia w społeczeństwie i... we własnych szeregach. Cięcia w wydatkach na opiekę społeczną, sferę budżetową (zamrożenie płac nauczycieli nie ucieszy ZNP), na świadczenia przedemerytalne i renty socjalne, a nawet na urlopy rodzicielskie (bo tłumaczenie Jolanty Banach, wiceminister pracy, że dzięki skróceniu urlopu rodzicielskiego o 10 tygodni polepszy się pozycja kobiet na rynku pracy, jest niestety zupełnie niewiarygodne) i zasiłki porodowe nie mogą zyskać społecznej akceptacji. Leszek Miller nie obiecywał co prawda, że będzie lepiej zaraz po wyborach, ale z całą pewnością obiecywał, że nie będzie gorzej. A jednak będzie. Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, podczas najbliższej konwencji partii, która powinna się odbyć najpóźniej do końca lutego, ścisłe kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka. Konwencja bowiem, zgodnie ze statutem, powinna potwierdzić wotum zaufania dla władz partii oraz wybrać nowego sekretarza generalnego. Krzysztof Janik nie jest w stanie łączyć tej funkcji ze stanowiskiem szefa MSWiA. Decyzja o tym, że sekretarzem powinien zostać Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, zapadła w kierownictwie partii. Już dziś widać jednak, że nie przejdzie gładko, bo część działaczy Sojuszu jest przeciwna łączeniu funkcji przewodniczącego klubu i sekretarza generalnego. Mogą więc powalczyć o innego, własnego sekretarza. Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Przygotowywali precyzyjnie oficjalne imprezy partyjne i kontrolowali ich przebieg. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję tak aby przebiegła bez żadnych zgrzytów. -
Rząd zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja skrzypi, zaś w samym SLD notowania kierownictwa partii, są coraz gorsze.Parlamentarzyści Sojuszu przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji.Problemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać.Również w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja na wicewojewodę mazowieckiego wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD.Do poprawienia nastrojów nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie". Konkluzje zawarte w artykułach nie są zupełnie pozbawione racji.Słuchając zapowiedzi o oszczędnościach trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku utracie poparcia. Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka.
ANALIZA Jak wyglądają stosunki polsko-rosyjskie i co w nich może zmienić wizyta ministra Igora Iwanowa Czekając na otwarcie Paradoksalnie: politykom polskim i rosyjskim łatwiej było zawsze rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce FOT. (C) EPA SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Władimira Putina, a przy okazji poruszyć kilka konkretnych spraw, w tym - jeśli wierzyć doniesieniom prasy rosyjskiej - kwestię odpowiedzialności Warszawy za śmierć "czerwonoarmistów", tj. radzieckich jeńców z czasów wojny 1920 roku. Będzie to pierwsza od kilku lat wizyta szefa rosyjskiej dyplomacji w Polsce i dobrze, że - po wielu perturbacjach - wreszcie dochodzi ona do skutku. Z jedną uwagą: to, czy okaże się ona "nowym otwarciem" w stosunkach polsko-rosyjskich, oczekiwanym w Warszawie, pokaże dopiero przyszłość, kiedy będzie wiadomo, że obie strony jednakowo chcą takiego "otwarcia" i że dla obu termin ten będzie znaczył to samo. Tango dla jednego Od czasu rozpadu ZSRR i narodzin "nowej, demokratycznej Rosji" inicjatywa zasadniczej przebudowy stosunków polsko-rosyjskich - właśnie owego "otwarcia" - zawsze wychodziła od Warszawy. Zmieniały się rządy, ale - z pewnymi korektami - konsekwentnie realizowano jeden zasadniczy program: dobre stosunki z Rosją, ale nigdy za cenę strategicznego celu, jakim było członkostwo Polski w strukturach zachodnich. Pod tym względem najbardziej niebezpieczny był okres rządów premiera Waldemara Pawlaka, kiedy formułowano opinię, że bieżący interes ekonomiczny, przysłowiowy eksport ziemniaków, jest ważniejszy od racji politycznych. Ten okres na szczęście nie trwał zbyt długo. Poza tym, niezależnie od tego, czy rząd tworzyła prawica czy lewica, czy prezydentem był Lech Wałęsa czy Aleksander Kwaśniewski, polska polityka wschodnia była konsekwentna. Pilnując własnych interesów strategicznych, próbowaliśmy jednocześnie nawiązać dialog z Moskwą. Za każdym razem jednak trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Paradoksalnie: łatwiej było nam rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce. Prezydent Kwaśniewski i kolejni szefowie naszej dyplomacji, poczynając od Andrzeja Olechowskiego, wymyślali najróżniejsze preteksty, aby spotkać się z partnerami rosyjskimi. W Warszawie opracowywano różnego rodzaju projekty oraz programy, ale praktycznie zawsze kończyło się niczym. Olechowski jechał do Moskwy, aby razem z Andriejem Kozyriewem otwierać w polskiej ambasadzie restaurację "Hawełka", jeździł tu Władysław Bartoszewski, dwa razy był w Rosji Bronisław Geremek, nie mówiąc już o prezydencie Kwaśniewskim. Moskwa pozostawała głucha. Wiktor Czernomyrdin już miał przyjechać do Warszawy, ale wykorzystano pretekst - tzw. incydent na Dworcu Wschodnim - aby ją odwołać. Potem pojawił się Jewgienij Primakow - następca Kozyriewa w rosyjskim ministerstwie spraw zagranicznych - i na tym koniec. Na początku tego roku Iwanow miał już przyjechać z wizytą do Warszawy, ale demonstracyjnie zrezygnował, kiedy wybuchł skandal szpiegowski, a potem był incydent przed rosyjskim konsulatem w Poznaniu i do głosu doszła "dyplomacja ulicy". Przez wszystkie te lata Polacy szukali sposobów, jak ominąć wymagania protokołu dyplomatycznego, określającego kolejność wizyt i rewizyt, ale do żadnego "otwarcia" nie dochodziło. Rezultatem tej polityki było jednak to, że w okresie poprzedzającym przyjęcie Polski do NATO, na Zachodzie skutecznie podważona została opinia o rzekomej polskiej rusofobii. Europa bez środka Czym wytłumaczyć dotychczasowy, letni, żeby nie powiedzieć chłodny stosunek Moskwy do inicjatyw Warszawy? Rosyjska dyplomacja nie dostrzega nie tylko Warszawy, ale praktycznie całej Europy Środkowej - tj. wszystkich dawnych "młodszych braci" z byłego obozu. Jest to polityka konsekwentnie prowadzona od początku istnienia nowej Rosji, tj. przez całą minioną dekadę. Zrozumienie jej korzeni może być bardzo przydatne przy ocenie dnia dzisiejszego. Nie wszystko bowiem odeszło w przeszłość. Podwaliny późniejszej polityki Kremla wobec Europy Środkowej położył Michaił Gorbaczow. Rozpadające się radzieckie mocarstwo nie miało wyboru: musiało uznać suwerenność swoich satelitów, ale starało się utrzymać tu swoje wpływy. Rezygnowało z ingerowania w sprawy wewnętrzne, ale - zgodnie ze zmodyfikowaną formułą tzw. finlandyzacji - chciało nadal współdecydować o polityce zagranicznej dotychczasowych satelitów. Taki był sens formuły wymyślonej przez wiceministra spraw zagranicznych Julija Kwicińskiego, który negocjując na przełomie lat 80. i 90. nowe traktaty dwustronne, domagał się - na szczęście bez powodzenia - włączenia do nich tzw. klauzul bezpieczeństwa, gwarantujących, że odzyskujące suwerenność państwa nie będą prowadziły polityki zagrażającej bezpieczeństwu Rosji. To wtedy - po raz pierwszy - pojawiła się w Moskwie opinia, że państw regionu środkowoeuropejskiego nie należy traktować jako samodzielnych, suwerennych partnerów i że o przyszłości regionu wystarczy rozmawiać bezpośrednio z Zachodem. To przekonanie pokutuje do dzisiaj. Przypomnijmy chociażby tzw. doktrynę Kozyriewa, która wprawdzie zakładała, że Polska, Węgry czy Czechy i Słowacja mają prawo do samodzielnego formułowania swojej strategii, ale jednocześnie widziała cały region jako rosyjski "pas bezpieczeństwa", nazywany łagodnie przez Kozyriewa "pasem dobrosąsiedztwa". W jeszcze ostrzejszej formie problem ten pojawił się w okresie poprzedzającym rozszerzenie NATO. Rosyjscy politycy byli przekonani, że nie ma potrzeby rozmawiać z Warszawą, Pragą czy Budapesztem (co być może wyszło nam tylko na dobre), za to należy szukać kontaktów z Zachodem i tu domagać się respektowania coraz wyraźniej i ostrzej formułowanych interesów rosyjskich. Moskwa proponowała, aby Zachód i Rosja udzieliły "krzyżowych gwarancji bezpieczeństwa" państwom Europy Środkowej i gdyby wówczas Zachód na to przystał, mówilibyśmy dzisiaj o "nowej Jałcie". Na szczęście, do tego nie doszło. Moskwa zabiega teraz przede wszystkim o to, aby nie dopuścić do powiększenia NATO o kolejną grupę państw z jej najbliższego sąsiedztwa. Ale nie tylko. Moskwa nadal uważa, że Polska, Węgry i Czechy powinny być traktowane przez sojusz jako członkowie "drugiej kategorii", i powołuje się przy tym na swoje prawa, zapisane rzekomo w Akcie Rosja - NATO. Polityka rury Konsekwencją przedstawionych wyżej założeń rosyjskiej polityki wobec krajów Europy Środkowej jest zamieszanie wobec budowy gazociągu, przechodzącego przez terytorium Polski i omijającego Ukrainę. Janusz Reiter ma oczywiście rację, pisząc, że Polska nie może storpedować budowy gazociągu z Rosji do zachodniej Europy. I nie tylko dlatego, że jej możliwości polityczne są mocno ograniczone, ale także, że - jak słusznie stwierdza - "nie broni się jednych interesów kosztem innych". Problem polega na czym innym. W Moskwie uznano za wielki sukces przyjętą przez Gazprom taktykę, aby zamiast rozmawiać z Warszawą od razu odwołać się do Unii Europejskiej. "Po podpisaniu memorandum »polski problem« zostanie szybko rozwiązany, ponieważ Polska, która zabiega o przyjęcie do Unii i która już podpisała Europejską Kartę Energetyczną, będzie musiała działać zgodnie z podstawowymi zasadami tej organizacji" - pisał moskiewski dziennik "Wiedomosti", powołując się na opinię rządu rosyjskiego. W praktyce zastosowano więc tę samą taktykę, którą usiłowano realizować wobec krajów Europy Środkowej w całej minionej dekadzie. W rezultacie spowodowano, że "problem rury" stał się problemem bardziej dyplomatycznym niż ekonomicznym. I jeśli początkowo dla Warszawy rzeczywiście cała sprawa mogła sprowadzać się do wyboru między interesami politycznymi (kwestia pozycji Ukrainy) a wymiernym interesem ekonomicznym, to obecnie pojawił się jeszcze jeden zupełnie nowy aspekt: czy będziemy traktowani w sposób przedmiotowy czy partnerski, podmiotowy? Podczas najbliższej wizyty ministra Iwanowa "sprawa rury" zapewne będzie podniesiona i ciekaw jestem, w jaki sposób naszym dyplomatom uda się wyjść z opresji, w jakiej się znaleźli. Według opinii polskich ekspertów, Gazprom, dążąc do utrzymania monopolistycznej pozycji odziedziczonej po ZSRR, wypracował własną strategię działania. Jej sens sprowadza się do tworzenia własnego lobby i budowania nieformalnych powiązań z politykami i ośrodkami decyzyjnymi. Celem jest przejęcie kontroli nad infrastrukturą gazową i przedsiębiorstwami ważnymi dla koncernu. W okresach trudnych dla danego kraju Gazprom rozpoczyna grę cenową, aby wymusić przejęcie za długi "gazowe" udziałów w firmach istotnych z punktu widzenia jego interesów. Scenariusz wygląda mniej więcej tak: Gazprom dąży do utworzenia z miejscowym operatorem spółki, która miałaby monopol na import lub tranzyt rosyjskiego gazu. Spółka ta - często za pośrednictwem innych, zależnych od koncernu - powinna być przejęta pod kontrolę Gazpromu, co pozwoliłoby mu zagwarantować decydujący głos w sprawach cenowych, wielkości dostaw itp. Taki właśnie scenariusz w dużym stopniu udało się zrealizować na Słowacji i w Bułgarii, podobną próbę podjęto też na Węgrzech i w Rumunii. Oczywiście tego rodzaju strategię można uznać za klasyczną i typową dla działania każdego monopolisty, działającego na rynku. W tym przypadku ma ona jednak jednoznaczny kontekst polityczny. Interesy państwa rosyjskiego są zgodne z interesami Gazpromu. Inna Moskwa Wróćmy do wizyty Iwanowa i tej głównej - prezydenta Władimira Putina, którą szef rosyjskiej dyplomacji powinien przygotować, aby można było mówić o jakimkolwiek "otwarciu" w naszych wzajemnych stosunkach. Moskwa "putinowska" jest dziś czymś zupełnie innym, niż była za czasów Borysa Jelcyna. Rosyjski prezydent cieszy się opinią polityka zimnego i bardzo pragmatycznego, ale też jest to polityk całkowicie nowego pokolenia. I o ile w przypadku Jelcyna można było jeszcze tłumaczyć niektóre jego posunięcia chęcią uspokojenia komunistycznej i nacjonalistycznej opozycji, o tyle przy nowym prezydencie podobne tłumaczenia nie mają racji bytu. Putin chce zbudować Rosję silną nie tylko wewnętrznie, ale i zewnętrznie. I samo to nie byłoby jeszcze groźne, gdyby nie fakt, iż w praktyce jego program polityczny - abstrahując od oceny możliwości realizacji - coraz wyraźniej nawiązuje do tradycji mocarstwowej, a nawet radzieckiej, tyle że uwolnionej od ideologii komunistycznej. Trzeba się z tym liczyć. Kiedy decydowała się sprawa rozszerzenia NATO o pierwsze trzy państwa, Rosja pozytywnie przyjmowała projekt rozszerzenia UE, a nawet traktowała to jako rozwiązanie alternatywne dla powiększania sojuszu. Obecnie jest już inaczej - postępujący proces integracji europejskiej Moskwa uznaje dziś za główne wyzwanie dla swojej polityki w Europie Środkowej. Stąd też coraz częściej można spotkać się z opiniami, że jednocząca się Europa powinna wyrównać Rosji straty, jakie może ona ponieść w wyniku wprowadzenia w nowych krajach członkowskich rygorów unijnych. Poza tym Kreml coraz wyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że rozszerzenie UE na wschód pociągnie za sobą dalsze osłabienie pozycji międzynarodowej Rosji, co w przypadku państw bałtyckich może się okazać jeszcze bardziej znaczące niż ich ewentualne przyjęcie do NATO. Rosja zdaje sobie sprawę, że w przypadku Unii nie może używać tych samych argumentów, co wtedy, gdy protestowała przeciwko rozszerzaniu NATO. Ma też pełną świadomość, że brakuje jej instrumentów, które zapobiegałyby powiększeniu Unii, ale może - zwłaszcza przy sprzyjającej dla siebie koniunkturze politycznej - podjąć próbę odsunięcia tego procesu w czasie. Bez emocji O wszystkim tym powinniśmy pamiętać, kiedy mówimy o potrzebie "ocieplenia" stosunków z Rosją i o "nowym otwarciu". Szanse na takie "otwarcie" - wbrew pozorom - nie wyglądają najgorzej. Pod warunkiem, że będziemy potrafili być maksymalnie pragmatyczni i "chłodni" w politycznych rachunkach, a po drugie - że obie strony będą chciały tego samego. W relacjach między Moskwą a Warszawą - a także między Moskwą i Pragą czy Budapesztem - występuje oczywista asymetria i inaczej być nie może. Dla Rosji - przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie - będziemy partnerem drugorzędnym, ale nie powinno to nas specjalnie martwić. Ważne, żeby nie traktowano nas przedmiotowo. I to będzie pierwszy sprawdzian rzeczywistej woli Rosjan. Według prasy rosyjskiej podczas najbliższej wizyty w Warszawie minister Iwanow ma przedstawić stanowisko Moskwy w sprawie odpowiedzialności Polski za śmierć rosyjskich jeńców z wojny w latach 1919-1920. Niedwuznacznie sugeruje się przy tym, że chodzi o wyprzedzenie ewentualnych żądań strony polskiej w sprawie odszkodowań dla rodzin ofiar zbrodni stalinowskich. W ten sposób, najzupełniej świadomie, pod stosunki polsko-rosyjskie podkładana jest kolejna mina i byłoby bardzo niedobrze, gdyby w Warszawie wzięły teraz górę emocje. Na długo ugrzęźlibyśmy wówczas w kolejnych sporach historycznych, przesłaniających rzeczywiste problemy polityczne. Być może, o to właśnie chodzi.
Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Władimira Putina, a przy okazji poruszyć kilka konkretnych spraw.Będzie to pierwsza od kilku lat wizyta szefa rosyjskiej dyplomacji w Polsce. czy okaże się ona "nowym otwarciem" w stosunkach polsko-rosyjskich, pokaże dopiero przyszłość. Od czasu narodzin "nowej, demokratycznej Rosji" inicjatywa przebudowy stosunków polsko-rosyjskich zawsze wychodziła od Warszawy. Za każdym razem jednak trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Rosyjska dyplomacja nie dostrzega nie tylko Warszawy, ale praktycznie całej Europy Środkowej - tj. wszystkich dawnych "młodszych braci" z byłego obozu.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W San Jose w Kalifornii sąd odrzucił wniosek mieszkańców przeciwko posągowi indiańskiego boga Quetzalcoatla, który miasto postawiło w parku publicznym. Ten sam sąd uznał, że obecność 30-metrowego krzyża w San Francisco jest w sprzeczności z konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych. Dla niektórych obie decyzje są przejawem kampanii ośrodków laickich przeciw religii. Obrońców symboli religijnych w życiu publicznym media nazwały "fundamentalistami", co oburzyło działaczy chrześcijańskich, którzy podkreślili, że dziś "fundamentalistami" określa się fanatyków religijnych i terrorystów.
ROZMOWA Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego po wojnie w Polsce przez Żydów Będziemy walczyć o prawa naszych klientów Od złożenia przez Panów pozwu przeciwko Polskim władzom minęło już kilka miesięcy i cały czas pracujecie, żeby doszło do jego rozpatrzenia przez sąd. Jakie doświadczenia zdobyliście do tej pory? EDWARD KLEIN: Może to niezbyt właściwe określenie, ale sprawa jest fascynująca. Bardzo dużo nauczyliśmy się o polskim społeczeństwie, historii, polityce. Jeśli ten pozew mielibyśmy składać teraz, z pewnością zrobilibyśmy to, ale może z większym wyczuleniem na drażliwe dla Polaków kwestie. Trzeba jednak pamiętać, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielkich problemów z odzyskaniem mienia, tego pozwu nie byłoby w sądzie. Również gdyby władze polskie starały się rozwiązać ten problem poprzez negocjacje, droga sądowa byłaby zbędna. Dlatego mamy nadzieję, iż polskie władze rozumieją, jak bardzo uzasadnione jest rozżalenie tysięcy ludzi, którym zrabowano mienie i którzy, na razie, nie widzą innej możliwości odzyskania go, prócz dochodzenia swych praw poprzez sąd. MELVIN URBACH: 22 grudnia strona polska wystąpiła z wnioskiem, by nowojorski sąd nie rozpatrywał naszego pozwu. Ale my nie ustąpimy. Na marzec przygotowujemy nasz wniosek ze stosowną argumentacją, by nie uwzględniać żądania polskich władz. A w międzyczasie dołączyło już do nas dziesięć kancelarii prawniczych, w tym z Izraela i Niemiec, toteż do walki o prawa naszych klientów stajemy się coraz lepiej przygotowani. Czy fakt, że w wyniku negocjacji z Niemcami zawarte zostało porozumienie o odszkodowaniach dla robotników przymusowych III Rzeszy wnosi coś nowego do waszej sprawy? Melvin Urbach: Niewątpliwie. Kiedy trzy lata temu grupa adwokatów wystąpiła z pozwem przeciwko bankom szwajcarskim, zapoczątkowany został proces, który doprowadził do powstania prawnej interpretacji holokaustu i jego skutków. To z kolei zaowocowało porozumieniami odszkodowawczymi z bankami szwajcarskimi, niemieckimi i austriackimi, szwajcarskimi i niemieckimi firmami ubezpieczeniowymi, a ostatnio z niemieckimi przedsiębiorstwami i władzami. Tym samym Polska też znalazła się w nowej sytuacji. I to raczej niewygodnej. Bo z jednej strony, dzięki porozumieniu o odszkodowaniach za pracę przymusową, dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności. Czyli, gdy Polska bierze pieniądze od innych rządów, immunitet nie gra roli, ale gdy ma sama płacić, to nagle chce być chroniona. Ten aspekt będziemy się starali wyeksponować w sądzie i nie pozwolimy polskim władzom na tak bezceremonialne uprawianie podwójnej gry. Podobny pozew o zwrot mienia, złożony przeciwko polskim władzom w sądzie w Chicago, został jednak w październiku odrzucony, gdyż sędzia uwzględnił immunitet suwerenności, jak też odwołał się do braku jurysdykcji amerykańskich sądów w tego rodzaju sprawach. Melvin Urbach: Pozew złożony w Chicago był po prostu źle przygotowany przez adwokata, który nie miał żadnego doświadczenia w sprawach związanych z holokaustem. My mamy już za sobą doświadczenie związane z odszkodowaniami od banków szwajcarskich i negocjacjami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Proszę zwrócić uwagę, że choć amerykańskie sądy dwukrotnie odrzuciły pozwy o odszkodowania za pracę przymusową już podczas trwania negocjacji na ten temat i powoływały się przy tym właśnie na brak jurysdykcji, to jednak negocjacje doprowadziły do porozumienia na kwotę 10 mld marek. A przecież Niemcy też mogli upierać się, że skoro amerykańskie sądy odrzucają tego rodzaju pozwy, to nic nie zmusi ich do zapłacenia nawet jednej marki. Edward Klein: Wniosek strony polskiej o odrzucenie naszego pozwu zamierzamy podważyć argumentem, że Polski nie chroni immunitet, ponieważ przejęcie mienia Żydów przez skarb państwa miało charakter komercyjny i do dziś państwo czerpie z tego tytułu zyski. Mamy na to dowody i na pewno lepiej udokumentujemy naszą argumentację, niż zrobił to adwokat w Chicago. Czy strona polska usiłowała z Wami nawiązać jakikolwiek kontakt i przynajmniej wyjaśnić, czy istnieje możliwość porozumienia? Edward Klein: Nie. I bardzo trudno jest nam to zrozumieć. Bo podczas negocjacji z Niemcami przedstawiciele Polski ciągle powtarzali, że ze względu na podeszły wiek poszkodowanych z zawarciem porozumienia nie należy zwlekać. Tymczasem nasi klienci, choć są to też ludzie bardzo starzy, schorowani i bliscy śmierci, polskich władz zupełnie nie obchodzą. Jakby byli młodsi, zdrowsi, mieli dłużej żyć. Taka dwulicowa postawa polskich władz jest doprawdy żenująca. Nie rozumieją tego również nasi klienci, którzy cały czas pytają nas, dlaczego tak uparcie strona polska nie chce podjąć z nimi i z nami, ich przedstawicielami, jakiegoś konstruktywnego dialogu. Przecież nic by na tym nie straciła, wiele nieporozumień mogłoby zostać wyjaśnionych. My nie chcemy kontynuować tej zimnej wojny, ale intencje polskich władz są chyba odwrotne. Więc jeśli ta "zimna wojna" będzie kontynuowana, jak zamierzacie postępować? Edward Klein: 22 marca złożymy w sądzie wniosek o odrzucenie żądania strony polskiej o nierozpatrywanie naszego pozwu. Do tego czasu będziemy też ustalać, jakie polskie firmy, w których udziały ma skarb państwa, prowadzą interesy w Stanach Zjednoczonych, żeby sąd nie mógł odwołać się do braku jurysdykcji. Ponadto kontynuować będziemy kampanię na rzecz wywierania na polskie władze nacisku przez różne środowiska. Mamy już rezolucje 59 kongresmanów i rady miejskiej Nowego Jorku, skierowane do polskiego rządu i Sejmu z apelem o sprawiedliwe uregulowanie kwestii zwrotu mienia. Podobnych rezolucji strona polska może się wkrótce spodziewać od gubernatora stanu Nowy Jork, a potem Kalifornii i Florydy. Mamy też zapewnienia od wielu czołowych polityków oraz organizacji żydowskich i władz Izraela o gotowości wsparcia naszego pozwu. Melvin Urbach: Strona polska musi zrozumieć, że mienie, którego zwrotu się domagamy, ma swoich prawowitych właścicieli, że jest to mienie zrabowane Żydom przez Niemców, a potem bezprawnie przejęte przez polskie władze, którego nie można bezkarnie zajmować i czerpać z niego korzyści. Niemcy, Szwajcarzy czy Austriacy też mogli się wykręcać i nie wypłacić żadnych odszkodowań, a jednak zrozumieli, że nie uciekną przed sprawiedliwością. Im szybciej Polska dojdzie do tego wniosku, tym lepiej. Ale nawet gdyby amerykański sąd uznał wasz pozew, to jego wyrok praktycznie nie może zmusić polskich władz do czegokolwiek. Edward Klein: Po złożeniu przez nas pozwu w sądzie premier Jerzy Buzek publicznie oświadczył, że Polska podporządkuje się decyzji sądu. Powiedział to w imieniu Polski i trzeba wierzyć, że słowo premiera zostanie dotrzymane. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby polskie władze usiłowały wykręcić się od odpowiedzialności pod pretekstem jakichś technicznych drobiazgów. Bo żaden kraj i żaden rząd nie uciekną przed odpowiedzialnością związaną z holokaustem. I żadne prawo nie ochroni Polski. Zrozumieli to Niemcy i dlatego udało się zawrzeć porozumienie w sprawie odszkodowań za pracę przymusową. Więc gdyby zapadł w amerykańskim sądzie wyrok zobowiązujący Polskę do zwrotu mienia naszym klientom, to jesteśmy przekonani, że wyrok taki zostanie wyegzekwowany. Wasza propozycja podjęcia z polskimi władzami negocjacji pozostaje dotychczas bez odpowiedzi. Czy nadal jesteście gotowi do negocjacji i ugody poza sądem? Melvin Urbach: Tak, ale pod warunkiem, że najpierw polski rząd zdeklaruje gotowość pełnego zwrotu mienia naszym klientom i ich spadkobiercom, uzna ich prawo własności. Ponadto o ewentualnym przystąpieniu do negocjacji ze stroną polską nie będziemy już decydować sami, gdyż od chwili złożenia pozwu dołączyło do nas dziesięć kancelarii prawniczych i decyzja w tej sprawie musiałaby zapaść zbiorowo. Natomiast to, że do tej pory strona polska nie zgłosiła chęci podjęcia negocjacji, wynika, naszym zdaniem, z niewystarczającego jeszcze zrozumienia przez nią, jak poważna jest ta sprawa. Była też, jak wszyscy, pochłonięta negocjacjami z Niemcami na temat odszkodowań za pracę przymusową. Ale teraz Polska powinna zrozumieć, jak coraz bardziej negatywne dla jej wizerunku skutki będzie miała niechęć do uregulowania kwestii zwrotu mienia Żydom. I może Polska rzeczywiście powinna zacząć doświadczać tych skutków, żeby przemyśleć całą sprawę i zająć bardziej konstruktywne stanowisko. Nam wydawało się, że dojdzie do tego szybko. Tym bardziej wydawało się tak naszym klientom, dla których znaczenie ma każdy dzień. Teraz, po zakończeniu negocjacji z Niemcami, Polska znajdzie się w pełnym świetle i może to zmobilizuje ją wreszcie do sprawiedliwego wyrównania historycznych krzywd. Rozmawiał Krzysztof Darewicz w Nowym Jorku
Mecenasi Edward Klein i Melvin Urbach, autorzy pozwu zbiorowego o zwrot mienia utraconego w Polsce przez Żydów Polska z jednej strony dostanie dla swych obywateli ponad miliard dolarów, z tego 75 proc. od niemieckich władz, którym podczas negocjacji nie dała zasłonić się immunitetem suwerenności. Tymczasem, we wniosku o odrzucenie przez sąd naszego pozwu Polska odwołuje się właśnie do rzekomo chroniącego ją immunitetu suwerenności.
POLSKA KUCHNIA Trzeba ocalić od zapomnienia wiele rodzimych specjałów, na przykład pierogi, flaki staropolskie, zrazy wołowe z kaszą czy żur Sprawy stołu RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA EDMUND SZOT Globalizacja gospodarki, ale nie tylko gospodarki, powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. To prostactwo kulinarne objęło już prawie cały świat. Taki sam obiad można zjeść w Casablance i w Baku, w Buenos Aires i Paryżu, w Belgradzie i Bangkoku. Nic dziwnego, że niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji. Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a jedzenie służy Francuzowi nie tylko do zaspokojenia głodu. Mówi się, że Francuzi nie jedzą po to, by żyć, ale żyją po to, by jeść. Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. Kiedy Francuz zaczyna rozprawiać o winie, nie liczy się dlań wtedy nic innego. Inna rzecz, że z takim znawstwem nie rozmawia się o tym trunku w żadnym innym kraju. Zaczyna się od wyrabiania smaku W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Wynikają z coraz mniejszego zapotrzebowania na kalorie. Życie wymaga od ludzi coraz mniej wysiłku fizycznego. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu również ze względów zdrowotnych. Dlatego częściowo ku pamięci potomnych, głównie zaś dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 roku powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Utworzono ją z inicjatywy kilku ministerstw: Kultury, Rolnictwa i Rybołówstwa, Turystyki, Zdrowia i Edukacji. Oprócz przedstawicieli tych resortów w skład Rady wchodzą także reprezentanci przemysłu spożywczego oraz znani kucharze. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Już w szkołach podstawowych poznają one smak słodki, kwaśny, słony i gorzki oraz dowiadują się, w jakich wyrobach i potrawach one występują. Młodych Francuzów uczy się też, co to jest równowaga żywnościowa, tzn. mówi się im, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Każdy z ponad dwudziestu regionów Francji znany jest m.in. ze specyficznej kuchni. Wszystkie te specjalności inwentaryzuje się i powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu). Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych, i to nie tylko krajów Unii Europejskiej, ale i Europy Środkowowschodniej (na razie sporządzono katalog wyrobów kulinarnych krajów UE). Trzy tysiące oryginalnych potraw Inwentaryzacja jest obiektywna, tzn. nie zawiera elementów oceny, na przykład, że jedna potrawa regionalna jest lepsza od drugiej. Aby jednak jakaś potrawa trafiła do katalogu, musi przedtem spełnić parę warunków, m.in. muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, wreszcie musi to być wyrób "żyjący", a więc obecny na rynku. W samej tylko Francji doliczono się około trzech tysiecy oryginalnych wyrobów kulinarnych, w całej Unii Europejskiej zinwentaryzowano ich aż osiem tysięcy. Ostatecznie do katalogu trafiły tylko cztery tysiące. Najwięcej oryginalnych potraw francuskich pochodzi z Sabaudii, doliny Rodanu i Martyniki. W krajach Europy Środkowowschodniej Rada nawiązała ściślejszą współpracę na razie tylko z Węgrami, gdzie już rozpoczęto inwentaryzację lokalnych specjalności kulinarnych. Budżet Narodowej Rady Sztuk Kulinarnych jest niewielki (około 10 mln FF, czyli około 6 mln zł); Rada finansowana jest przez państwo, samorządy regionalne oraz przez organizacje producentów. - Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady Alexandre Lazareff. - Myślę, że wasz kraj ma również wiele regionalnych specjalności kulinarnych, które mogą wzbogacić europejski stół i które warto zachować dla przyszłych pokoleń. Sugestia warta zastanowienia. W Polsce rzeczywiście istnieją regionalne specjalności. Inaczej odżywia się Podlasiak, a inaczej góral "spod samiuśkich Tater". Pierwszy pewnie w życiu nie słyszał o kwaśnicy, a drugi nie ma bladego pojęcia o pejzance. Jedzenie odzyskuje rangę Oprócz powołania takiej rady, która mogłaby ocalić dla potomności dorobek polskiej sztuki kulinarnej, warto by przy okazji organizować przegląd tego dorobku. We Francji okazją do poznania kuchni poszczególnych regionów są doroczne targi rolnicze w Paryżu, w czasie których przedstawia się francuskie rolnictwo i przemysł spożywczy, w tym także osiągnięcia niedoścignionej francuskiej gastronomii. Okazją do pokazania tradycji polskiej kuchni mogłyby być Targi Rolno-Przemysłowe Polagra lub inna impreza wystawiennicza, na przykład Wystawa Artykułów Spożywczych dla Gastronomii i Warszawski Festiwal Gastronomiczny. "Polagra" wydaje się jednak poręczniejsza (zwłaszcza że ostatnio traci nieco rozmach). Mówi Robert Sowa, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szefów Kuchni i Cukierników, zarazem szef kuchni w warszawskim hotelu Sobieski: - Potrzeba powołania takiej rady nie ulega wątpliwości. Kiedy powstawało nasze Stowarzyszenie, równiżeż słyszało się głosy: "Po co to?". A od 1994 roku liczba członków naszego Stowarzyszenia wzrosła z 20 do 150 osób. Powstało też w Polsce wiele podobnych organizacji: Stowarzyszenie Polskich Kucharzy, Stowarzyszenie Barmanów, Zachodniopomorskie Stowarzyszenie Restauratorów i Gastronomów, Dolnośląskie Stowarzyszenie Szefów Kuchni i parę innych. Taka rada mogłaby więc być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd. Mogłaby dbać o zachowanie polskich potraw, ewidencjonować je, bo mamy w tej dziedzinie niemały dorobek, a niektóre polskie dania orientalne przeniesione zostały przed wiekami wprost na stoły francuskie. Zdaniem Roberta Sowy w Polsce nie ma na razie tradycji mówienia o jedzeniu, bo i, prawdę mówiąc, w poprzednim pięćdziesięcioleciu nie bardzo było o czym mówić. Dopiero teraz, gdy powstało wiele bardzo dobrych restauracji, jedzenie na powrót odzyskuje swoją rangę. - Do menu wracają polskie potrawy: żur i krupniok (Śląsk), potrawy z gęsi (Skalbmierz), precle z makiem i bez maku (Kraków), ciemne piwo kozicowe (Kurpie), sękacze (Sejny), pierniki (Toruń i Biecz), rogale marcińskie (sprzedawane w Poznaniu około 11 listopada), kiszka ziemniaczana i kluski kartacze (Białystok), wędzone i smażone ryby (Półwysep Helski), bulwiaczki (Błażowa koło Rzeszowa) - wylicza docent Jan Paweł Piotrowski, wiceprzewodniczący Krajowego Porozumienia Informacji Turystycznej. Warto, by potrawy z polskiej kuchni regionalnej trafiły do naszych restauracji, które obecnie najczęściej polecają tradycyjną polską... pizzę. Ważny element tradycji narodowej Tym, co wyróżnia polską kuchnię spośród innych kuchni europejskich, jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest - jak mówią kucharze - dosmaczona, co oznacza, że potrawy mają wyraźny smak. Jedynym jej mankamentem jest to, że bywa niekiedy nadto ciężka, że trochę za dużo w niej zasmażek i zawiesistych sosów, które odbierają niektórym potrawom cenioną obecnie "lekkość". Ale i na to są sposoby. Golonkę na przykład można przyrządzić w piwie lub w cienkim sosie albo w kwaśnej kapuście. We Francji też nie wszystkie potrawy są "lekkie". Kuchnia ta oparta w stu procentach na maśle i śmietanie nie może być w pełni lekko strawna. Francuzi umieją docenić walory polskich dań, o czym świadczy drugie miejsce zajęte w konkursie w Montpellier przez nasz comber z żubra w sosie żubrówkowym. - Kuchnia to podstawa rozwoju turystyki - uważa docent Jan Paweł Piotrowski. - Jest tym, z czym turysta styka się najwcześniej, już w pierwszych godzinach swojego pobytu na obcej ziemi. Dlatego tak ważna jest dbałość o podtrzymanie tradycji polskiej kuchni, której naprawdę nie musimy się wstydzić. Taka na przykład chluba uczt królewskich, czyli Przysmak króla Jana Sobieskiego: polędwica wołowa faszerowana musem z kasztanów, zapiekana w puszystym sosie estragonowym, ze smakowitym sosem z prawdziwków, albo sarnina w sosie wiśniowym, do tego leniwe pierogi i owoce, albo pierś perliczki z sosem żurawinowo-pomarańczowym z racuszkami sosnowymi i jarzynami - jak się ma do tego wspomniana pizza czy jakieś wietnamskie danie? Inna rzecz, że są to potrawy raczej odświętne. Ale i na co dzień mamy wiele rodzimych specjałów: żur polski, zrazy wołowe z kaszą, karp w szarym sosie, pierogi z kapustą i grzybami, flaki staropolskie, że o tradycyjnym schabowym nie wspomnimy. Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości", jako że wiele istotnych decyzji gospodarczych i politycznych zapada odtąd na szczeblu wspólnoty. Tym, co różni potem poszczególne kraje i regiony, jest ojczysty język i tradycyjne dla danego narodu obyczaje, których nieodłączną (i bardzo ważną) częścią jest rodzima kuchnia. Mówi się, że słynna Lucyna Ćwierciakiewiczowa (1829 - 1901), autorka "365 obiadów za 5 złotych" (20 wydań), zrobiła dla zachowania polskości więcej niż tabuny konspiratorów, które zsyłane w syberyjską tundrę czy tajgę raczej odstraszały, niż zachęcały do kultywowania obyczaju ojców.
Globalizacja powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo. niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji. Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu. dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Młodych Francuzów uczy się, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości. podobna rada mogłaby powstać w Polsce.
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu. Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów.czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych.
ROZMOWA Józef Płoskonka, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Nareszcie się można skompromitować JAKUB OSTAłOWSKI Rz: Co się stało w śląskim Urzędzie Wojewódzkim? JÓZEF PŁOSKONKA: Nie nazwałbym tego "korupcją", bo na razie nie można udowodnić, że ktoś za coś brał łapówkę. W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem. Sytuacja w śląskim Urzędzie Wojewódzkim pokazuje, że może się to dziać na bardzo wysokim szczeblu, pod okiem człowieka, w którego uczciwość nikt nigdy nie wątpił. Czyli rząd zdawał sobie sprawę, że jest korupcja, ale nie przypuszczał, że może być aż tak wysoko? Wiemy, że różne dziwne rzeczy dzieją się w tych urzędach, gdzie jest duża uznaniowość, np. w zakresie podejmowania decyzji, i tak naprawdę nie ma przejrzystych zasad. Ale wiemy także, że w wielu urzędach wojewódzkich w Polsce można znaleźć przypadki naganne, nawet kryminogenne. Czy w tej chwili MSWiA ma jakieś konkretne sygnały o takich nieprawidłowościach? - Mamy je bez przerwy. Przecież anonimy dotyczące sytuacji w śląskim Urzędzie Wojewódzkim znalazły się w skrytkach poselskich już 10 czy 12 miesięcy temu. Drogą korespondencji średnio w tygodniu dostaję kilka, czasami kilkanaście informacji dotyczących nieprawidłowości w różnego rodzaju urzędach administracji publicznej. Dostaję je również od posłów. Każdy z tych sygnałów staramy się sprawdzić. Prawda jest też taka, że po artykule "Rz" liczba informacji znacznie wzrosła. To jest naturalne. Musimy być ostrożni, bo można łatwo wpaść w histerię łapownictwa, w histerię korupcji. Ale nie wolno też ulegać samouspokojeniu: wszystko jest dobrze, nasi urzędnicy są najlepsi. Tak również nie jest. Ile takich sygnałów teraz państwo sprawdzają? Nie potrafię powiedzieć. Jeżeli chodzi o urzędy administracji, to zdarzają się takie przypadki, gdy po określonych informacjach wysyłamy tzw. szybką kontrolę. W takim razie ile było takich kontroli w tym roku? Ja wiem o dwóch przypadkach. Jedna sprawa została wyjaśniona, druga jest jeszcze analizowana. Szybkie kontrole, wewnętrzne zespoły, komisje. Zazwyczaj nikt nie dowiaduje się o efektach ich pracy. Jeżeli dziennikarze nie ujawniliby afery na Śląsku, to po kolejnych kontrolach współpracownicy Kempskiego i on sam odeszliby po cichu, pod byle pretekstem. Nikt by nie powiedział jasno opinii publicznej, co się stało. Myślę, że nie. Pewnych rzeczy nie da się uniknąć. Według mojej wiedzy działania operacyjne wokół wszystkich firm, które są związane z aferami na Śląsku, były prowadzone od dłuższego czasu, np. sprawa nieprawidłowości w PKS w Żywcu została ujawniona co najmniej tydzień przed tekstem "Rzeczpospolitej". To jest argument, który potwierdza moją tezę - nikt jasno nie powiedział, co tam się stało. Sprawa wypłynęła dopiero po naszej publikacji. Po publikacji poznali ją ludzie w całej Polsce. Na Śląsku, w Żywcu już wcześniej wiedziano, co się stało. Legendy krążą o tym, co się dzieje w najbogatszym w Polsce warszawskim samorządzie. Był pan rządowym komisarzem, który miał "oczyścić" sytuację w stołecznej gminie Centrum. Co pan tam zobaczył? Samorząd warszawski ma rzeczywiście dużo pieniędzy. Może sobie pozwolić na wiele rzeczy, o których inni nie mogą nawet marzyć. W związku z tym na decydentów - radnych i urzędników - wywierane są silne naciski, aby wydawali pieniądze na te cele, które interesują daną dzielnicę, daną firmę, albo daną grupę ludzi. A uznaniowość jest ogromna. Ja nikogo w gminie Warszawa Centrum nie złapałem na korupcji, bo gdyby było inaczej, to prasa by o tym wiedziała. Natomiast w wielu miejscach zauważyłem działania urzędnicze, które mogłyby powodować podejrzenia o korupcję. Co zrobić, żeby takich działań było coraz mniej? Musi być jasne, co wolno urzędnikowi, a czego nie. Czy jeśli przyjmie zaproszenie na obiad od kolegi, który pracuje w biznesie, to jest to naganne? Czy urzędnik może wykonywać jakąkolwiek pracę zleconą na własny rachunek? Urzędnik nie powinien robić rzeczy, za które można go oskarżyć o konflikt interesów. Tego nie da się skatalogować - wszystko zależy od jego sumienia i wiedzy, ale również od kontroli ze strony zwierzchników i niezależnej prasy. Na czym będą polegać zapowiadane przez rząd zmiany w prawie, które mają ułatwić walkę z korupcją? Bardzo istotny jest projekt zmiany ustawy o policji, kodeksu postępowania karnego oraz innych ustaw. Będzie można stosować prowokację policyjną, podsłuch i kontrolę korespondencji we wszelkich przypadkach, które budzą podejrzenie o korupcję. Dzisiejszy stan prawny jest taki, że wspomniane techniki można stosować wyłącznie wtedy, gdy mamy do czynienia z "przysporzeniem korzyści" w wielkich rozmiarach - powyżej 650 tys. zł. Zmiana, jaką proponujemy, uchyla tego typu ograniczenia. Kryzys katowicki uwidocznił, że jest potrzebny wewnątrzrządowy zespół ds. walki z przestępczością gospodarczą. Myślę, że w najbliższym czasie zespół, który będzie koordynował wszystkie działania izb skarbowych, policji i urzędów celnych, powstanie. Poza tym tworzymy komórki kontroli wewnętrznej. Taka komórka działa już np. w policji. A jak ograniczyć uznaniowość podejmowania decyzji administracyjnych? Pierwsza taka próba to wprowadzenie nowych mandatów karnych - każdy wie, za jakie wykroczenie ile trzeba zapłacić. A techniczne zabezpieczenia - rejestrowanie prędkości zatrzymywanych pojazdów - pozwalają kontrolować policjantów. W podobnym kierunku zmierza poselski projekt ustawy o jawności procedur decyzyjnych w grupach interesów i publicznym dostępie do informacji. Jeśli będzie można w każdej chwili sprawdzić, jak rozpatrywane jest nie tylko moje podanie czy wniosek, ale podania wszystkich, którzy je złożyli, to wtedy sytuacja będzie jasna. Wprowadzamy bardzo głębokie zmiany w Departamencie Zezwoleń i Koncesji MSWiA. Osoby, które przyjmują dokumenty, nie będą ich rozpatrywać. Powstanie tzw. rejestr interwencji, gdzie odnotowywany będzie każdy sprzeciw w danej sprawie. Gdzie Kempski popełnił błąd? Wójt, burmistrz, prezydent, starosta, wojewoda, ministrowie, premier odpowiadają za wszystko, co się dzieje na obszarze ich działania, ale nie merytorycznie, tylko z punktu widzenia odpowiedzialności za skutek działania. Jeżeli dochodzi do nieprawidłowości w województwie, to wojewoda za wszystko odpowiada, nawet jeżeli prywatnie jest kryształowo uczciwym człowiekiem. Trzeba więc mieć niesłychanego nosa do ludzi - doradców, dyrektorów, kontrolerów - żeby być dobrym wojewodą. Nie chcę oskarżać Kempskiego, ale jego doświadczenia życiowe pokazują, niestety, że nosa do ludzi to on nie ma. Wręcz przeciwnie - ma niesamowitą zdolność do dobierania sobie nieodpowiednich współpracowników. Kempski jest człowiekiem biało-czarnym. Albo komuś bezgranicznie ufa, albo nie ufa wcale. Nie stopniuje zaufania. A przecież w żadnym z nas nie siedzi w stu procentach anioł bądź w stu procentach diabeł. Dobrze to ilustruje przypadek dyrektora generalnego śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Tenże dyrektor, zdecydowanie człowiek Kempskiego, był jedną z najważniejszych osób w urzędzie. Dwa tygodnie przed tekstem "Rzeczpospolitej" Kempski wystąpił o natychmiastowe zawieszenie dyrektora i poinformował, że stracił do niego całkowicie zaufanie. Nie było żadnej fazy przejściowej. Kempski będzie miał znaczące miejsce - jestem głęboko przekonany, że pozytywne - w historii walki z korupcją w Polsce. Pokazał pewien mechanizm - jak niesłychanie uczciwy, inteligentny polityk, który buduje narzędzie do walki z korupcją, może wpaść w swoje sidła. Przypadek śląskiego Urzędu Wojewódzkiego znajdzie się chyba w podręcznikach dla wysokich urzędników administracji. Przykład Kempskiego jest zdecydowanie większą, niż pan sobie zdaje sprawę, nauczką dla wszystkich wojewodów, starostów, wójtów i również dla władz centralnych. W sobotę artykuł, w środę dymisja. Niesłychane tempo. Na tym przykładzie uczymy się odpowiedzialności politycznej. To tragiczne, że padło na tak kryształowego człowieka. Ale może dobrze, że tak to zostało przerysowane? Wreszcie w Polsce można się skompromitować politycznie. Do tej pory wydawało się, że nie ma nic piękniejszego niż uprawianie polityki. W powszechnym przekonaniu w polityce bez względu na okoliczności, zawsze się wygrywało. Nieprawda - Kempski przegrał. Rozmawiał Andrzej Stankiewicz
JÓZEF PŁOSKONKA: W otoczeniu wojewody działał człowiek nazywany jego doradcą ds. gospodarczych. Nieczyste interesy prowadziły prawdopodobnie firmy, których był właścicielem. Wiemy, że różne dziwne rzeczy dzieją się w tych urzędach, gdzie jest duża uznaniowość, np. w zakresie podejmowania decyzji, i tak naprawdę nie ma przejrzystych zasad. Kryzys katowicki uwidocznił, że jest potrzebny wewnątrzrządowy zespół ds. walki z przestępczością gospodarczą.
AUTOGAZ Branża niepewna przyszłości Mniej gazu, wyższe rachunki RYS. MARIUSZ FRANSOWSKI ADAM JAMIOŁKOWSKI, ARTUR MORKA W ciągu ostatnich kilku tygodni gwałtownie podrożał sprzedawany na stacjach benzynowych autogaz. Główną przyczyną jest spadek importu z Rosji i konieczność sprowadzania go z Europy Zachodniej. Montaż instalacji gazowej pozostaje atrakcyjną propozycją dla posługujących się autem na co dzień, spore zaniepokojenie budzą jednak propozycje, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi. Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut znajdujących się nadal w eksploatacji stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywnych systemów zasilania, w tym przede wszystkim dla najpopularniejszego, wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Szacuje się, że w naszym kraju jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe. Tylko w zeszłym roku w Polsce zamontowano około 140 tys. układów zasilania autogazem, a więc o 40 tys. więcej w porównaniu do najlepszego dotychczas roku 1997. W rezultacie w dziedzinie zasilania gazowego pojazdów mechanicznych zajmujemy trzecie miejsce w Europie - tuż za utrzymującymi od lat prym Włochami i Holandią. Łączna liczba punktów zaopatrujących pojazdy w autogaz przekroczyła już 1900. Działa wiele wyspecjalizowanych stacji gazowych, a ponadto coraz częściej polscy i zagraniczni dystrybutorzy paliw instalują dystrybutory z gazem płynnym na swych stacjach benzynowych. W sumie w Polsce sprzedano w ubiegłym roku 395 tys. ton autogazu (o 32 proc. więcej niż przed rokiem), co stanowi około 39 proc. całości sprzedaży gazu płynnego. Opłacalne nie tylko dla właścicieli O tym, że wciąż są chętni do ponoszenia kosztów montażu drugiego układu zasilania w swym samochodzie przesądzają oczywiście korzyści ekonomiczne. W czasie jazdy na autogazie zużycie paliwa mierzone w litrach na 100 km wzrasta o ok. 13 proc., co wynika z faktu, iż ma on niższą od benzyny wartość energetyczną. Jednak gaz jest ponad dwa razy tańszy od benzyny, a więc oszczędność jest bardzo duża, sięgająca 60 proc. wydatków na paliwo. W tej sytuacji nakłady na montaż instalacji gazowej zwracają się - w zależności od paliwożerności samochodu i kosztu konkretnej instalacji - po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. W wypadku pojazdów wykorzystywanych na przykład do prowadzenia działalności gospodarczej odpowiada to zaledwie kilku lub kilkunastu tygodniom eksploatacji. Jednak zjawisko montowania instalacji do zasilania gazem przynosi korzyści nie tylko właścicielom samochodów. Oprócz istotnego dla użytkownika zmniejszenia kosztów eksploatacji, montaż instalacji gazowej ma spore znaczenie środowiskowe. Istotną zaletą samochodów zasilanych gazem jest bowiem wyraźnie niższa emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę, zaś tlenku azotu - o 3 proc. Dotyczy to nowoczesnych jednostek napędowych z katalizatorami - w wypadku starych silników gaźnikowych korzyści są jeszcze większe. Ostatnio jednak zarówno sprzedający gaz płynny, jak i użytkownicy samochodów nim zasilanych są zaniepokojeni. Jeszcze kilka tygodni temu za litr autogazu (gazu płynnego do napędzania samochodów) trzeba było zapłacić ok. 1 zł. W chwili obecnej trzeba już za niego zapłacić nawet ok. 1,4 zł. Wyjątkiem jest Wybrzeże, gdzie wysoka cena autogazu utrzymuje się już od dłuższego czasu. Drożej bo mniej Według firmy Gaspol (największego dystrybutora autogazu w kraju) rynek gazu płynnego jest obecnie w stanie destabilizacji. Okresowo u niektórych dystrybutorów występują braki gazu. Hurtownicy zmuszeni są do kupowania LPG na giełdach zachodnioeuropejskich, gdyż nie można go kupić na rynkach wschodnich. Zdaniem analityków braki LPG w Rosji wydają się mieć charakter okresowy. Wiąże się ze wzrostem popytu na to paliwo w Europie Zachodniej. Rosjanie zaś chętniej sprzedają je tam niż w Polsce, gdyż możliwe jest uzyskanie wyższych cen. W ostatnim czasie rozpoczęli oni sprzedaż autogazu m.in. do Finlandii. Według Ireneusza Wypycha z biura prasowego PKN Orlen SA już na przełomie czerwca i lipca dało się odczuć zwiększony popyt na autogaz. Spółka ma ok. 20-proc. udział w produkcji tego paliwa, nie jest jednak w stanie zwiększyć jego produkcji, gdyż jest ona w pełni powiązana z procesem destylacji paliw silnikowych. Analitycy zwracają też uwagę na fakt, że w ostatnim okresie popyt na gaz płynny rośnie, co wiąże się z przygotowaniami do sezonu jesienno-zimowego. Za tonę gazu płynnego na giełdzie w Amsterdamie trzeba obecnie zapłacić ok. 262 USD. Cena taka utrzymuje się na zbliżonym poziomie od czerwca. Za gaz z Rosji trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów mniej. Kierowcy boją się akcyzy Ostatnie podwyżki cen autogazu nie przestraszyły kierowców jeżdżących samochodami napędzanymi tym paliwem. Cena gazu, jeśli porówna się ją np. do benzyny bezołowiowej jest bardzo konkurencyjna. Różnica w zależności od regionu Polski wynosi 1,73-1,99 zł na litrze. Bardziej niż kłopoty z zakupem autogazu kierowców niepokoją informacje na temat planów Ministerstwa Finansów, by w przyszłym roku zrównać podatek akcyzowy, płacony w cenie tego paliwa, z podatkiem obowiązującym w przypadku innych paliw silnikowych. Nieoficjalnie mówi się, że akcyza na autogaz miałaby wzrosnąć maksymalnie do poziomu 80 proc. akcyzy paliwowej. Spowodowałoby to wzrost ceny autogazu o 60-85 groszy na litrze (przy obecnych stawkach podatkowych), czyli do poziomu 2-2,25 zł/l. W chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi 9,8 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową lub 13,2 proc. akcyzy na olej napędowy. Według Polskiej Organizacji Gazu Płynnego w chwili obecnej akcyza płacona w cenie autogazu stanowi w Unii Europejskiej 21 proc. akcyzy na benzynę bezołowiową. Jak powiedziała "Rz" Sylwia Popławska z POGP organizacja zaproponowała rządowi, aby podatek akcyzowy na autogaz podnieść maksymalnie do wysokości 50 proc. akcyzy na benzynę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi. TYLKO MARKOWE Przed kilku laty montaż instalacji do autogazu w samochodzie z zasilaniem wtryskowym bywał zabiegiem ryzykownym. Dziś to już przeszłość - markowi producenci oferują wyroby gwarantujące sprawne i bezawaryjne działanie auta. W fabryce na Żeraniu trwają już przygotowania do rozpoczęcia fabrycznego montażu instalacji gazowych w kilku modelach aut Daewoo. Przestrzec trzeba natomiast przed montażem instalacji niemarkowych, np. pochodzących od wschodnich sąsiadów. To może się źle skończyć. Montaż układu zasilania LPG trwa kilka godzin, w praktyce auto podstawione do warsztatu w godzinach rannych można odebrać jeszcze tego samego dnia. Trzeba się jednak wcześniej umówić. Zestawy montażowe do samochodów poszczególnych marek różnią się od siebie dość znacznie i może się zdarzyć, że mechanik będzie potrzebował czasu na ściągnięcie potrzebnych elementów od dystrybutora. Za instalację do samochodu Polonez z wtryskiem jednopunktowym trzeba zapłacić (ceny z Warszawy wraz z montażem) około 2400 złotych. Instalacja do auta zachodniego kosztuje około 2800 złotych. W wypadku aut gaźnikowych ceny są nieco niższe, zaś montaż w nowoczesnym samochodzie o skomplikowanym układzie zasilania może być droższy o kilkaset złotych. Kupując używany samochód wyposażony w układ zasilania LPG należy żądać oryginalnej gwarancji wystawionej przez warsztat montujący; firmowe placówki zawsze wydają taki dokument. Zazwyczaj znaleźć w nim można także wskazówki dotyczące eksploatacji. Jeśli gwarancji nie ma, lepiej będzie sprawdzić, czy układ LPG pochodzi w całości od jednego producenta, a nie np. z trzech różnych kompletów wymontowanych z samochodów, które trafiły na złom. To jednak w pełni kompetentnie może wykonać tylko fachowiec. Eksploatacja samochodu zasilanego gazem płynnym nie różni się od eksploatacji auta "normalnego" - przyspieszenia są minimalnie mniejsze, ale w codziennej praktyce różnica jest nieodczuwalna. A. J.
Rosnące szybko ceny benzyny oraz znaczna liczba paliwożernych aut stworzyły w naszym kraju spory rynek dla alternatywego sposobu zasilania wykorzystującego płynny propan-butan (LPG). Według szacunków w Polsce jeździ około 470 tys. samochodów wyposażonych w instalacje gazowe, co daje nam trzecie miejsce w Europie. Ta liczba wciąż wzrasta. Kierowcy, decydujący się na założenie w samochodach instalacji gazowej, kierują się korzyściami ekonomicznymi - mogą oszczędzić ok. 60 proc. wydatków na paliwo. Koszty samej instalacji zwracają się po przejechaniu mniej więcej 15 do 20 tysięcy kilometrów. Dodatkową korzyścią systemu gazowego jest mniejsza emisja substancji toksycznych zawartych w spalinach. Emisja tlenku węgla spada aż o połowę. W ostatnich tygodniach nastąpił gwałtowny wzrost cen autogazu, co jest spowodowane spadkiem importu gazu z Rosji i koniecznością sprowadzania go z Europy Zachodniej. Tańszy gaz rosyjski jest zbywany chętniej na rynkach zachodnich, które oferują wyższą cenę niż hurtownicy polscy. Ostatnie podwyżki niepokoją sprzedawców gazu płynnego i właścicieli aut nim zasilanych. Trzeba jednak podkreślić, że braki gazu na rynkach wschodnich są najprawdopodobniej okresowe i wiążą się z tymczasowym wzrostem popytu na gaz w sezonie jesienno-zimowym. Kierowców martwią bardziej plany Ministerstwa Finansów, by autogaz objąć akcyzą na równi z innymi paliwami silnikowymi, co spowodowałoby znaczny wzrost jego ceny. Dla zainteresowanych: wyposażenie samochodu w instalację gazową powinno być zrobione u markowych producentów, trwa kilka godzin, kosztuje około 2400-2800 zł i właściciel powienien otrzymać gwarancję wystawioną przez warsztat montujący.
ROZMOWA Profesor Mirosława Marody, socjolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego Przed pokusą władzy chroni mnie wiedza zawodowa FOT. MICHAŁ SADOWSKI Czy chciałaby Pani zasiąść w parlamencie, zostać ministrem albo, nie rezygnując z obecnego zawodu, wejść do rady jakiejś fundacji o określonej politycznie proweniencji? MIROSŁAWA MARODY: Nie chciałabym, choć równie dobrze mogłabym odpowiedzieć, że każdy by chciał. To pokusa - objąć stanowisko, które wydaje się dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Bardzo łatwo się myśli: gdybym miał władzę, mógłbym zrobić to i tamto, pokazać, że ten problem jest do rozwiązania. Mnie samą przed taką pokusą chroni wiedza zawodowa, np. dotycząca uwarunkowań podejmowania decyzji, dzięki czemu wiem, że w praktyce nie jest to tak proste. Jednak naukowcy, myślę głównie o przedstawicielach nauk społecznych, na początku lat 90. przechodzili do polityki. W dużej mierze był to naturalny odpływ osób, które miały temperament polityczny, niewykorzystany ze względu na wcześniejsze polityczne układy. Znaczna część z nich wybierała w latach 80. naukę, bo nie miała możliwości włączenia się w politykę w taki sposób, w jaki chciała. W tej chwili to zjawisko raczej nie istnieje. Jest natomiast łączenie pracy naukowej z polityką przez wspieranie określonej opcji politycznej, co występuje wśród socjologów, politologów, ale i historyków. Zastanawiam się, czy jest w ogóle możliwe oddzielenie poglądów politycznych od badań w dziedzinie społecznej? Oczywiście, można powiedzieć, że już sam wybór tego, co badam, jest wartościujący, gdyż dokonując go, zakładam, iż dane zjawisko jest ważne, czasami także ważne politycznie. Z sympatii politycznych może na przykład wynikać większe zainteresowanie mechanizmami odpowiedzialnymi za powiększanie się grupy osób zamożnych niż grupy osób biednych. Ale wśród naukowców są osoby o bardzo wyrazistych poglądach politycznych, którym mimo to udaje się rzetelnie opisywać badane zjawiska. Dla naukowca niebezpieczna jest raczej taka sytuacja, że jego zaangażowanie sprawia, iż zaczyna postrzegać obiekt swego badania przez pryzmat celów realizowanych przez własną opcję polityczną. No, może nie dla fizyka, ale na pewno dla reprezentanta nauk społecznych. Bo ten sam fakt społeczny zaczyna się różnie interpretować? To także, choć jawne fałszowanie czy manipulowanie danymi jest raczej zjawiskiem rzadkim. Częściej w grę wchodzi taka odmiana stronniczości, która sprawia, że pewne fakty, niewygodne politycznie, pomija się lub bagatelizuje, podkreślając znaczenie innych, podbudowujących kierunki polityki realizowane przez orientację polityczną, której jest się zwolennikiem. Co więcej, zmienia się rodzaj optyki i pytań właściwych postępowaniu naukowemu. Przestaje być ono podporządkowane rygorom wątpienia i całościowego oglądu, gdy ciąży nad nim jakiś cel zewnętrzny. Zaczynamy wtedy myśleć, czy to dobrze, czy źle z punktu widzenia owego celu. Wiedza przestaje być pełna, staje się selektywna i podporządkowana politycznym zadaniom. Dało to o sobie znać w pierwszej połowie lat 90., kiedy wszyscy w naukach społecznych byliśmy zafascynowani procesem transformacji. Wszystko, co wokół nas się działo, było analizowane z punktu widzenia zagrożeń i czynników sprzyjających transformacji, jej meandrów i zawirowań... Jak odbiło się to na socjologii? Fatalnie, także na naukach politycznych, gdyż obie te dyscypliny przestały właściwie zajmować się badaniami naukowymi. Zamiast tego sprowadzone zostały do roli termometru, skupiając się na pytaniu, w jakim stopniu zbliżyliśmy się do celu transformacji, i szukając na nie odpowiedzi głównie w wynikach badań opinii publicznej. Oczywiście, nie ma w tym nic zdrożnego, tyle że związek między badaniami opinii publicznej a socjologią jako nauką jest taki, jak między termometrem właśnie a fizyką. Ograniczenie się do badań opinii społecznej nie rozwija wiedzy o społeczeństwie, o procesach społecznych. Na szczęście coraz częściej pojęcie transformacji zastępowane jest pojęciem zmiany społecznej, co jest sygnałem, że przestajemy traktować obserwowane procesy jako coś wyjątkowego i związanego z celami określonej opcji politycznej, a zaczynamy na nie patrzeć jako na normalny problem badawczy. Innymi słowy, socjologowie zaczynają się powoli budzić z politycznego zaczarowania. Choć efekt jest taki, że oskarża się nas o czarnowidztwo... ... o "robienie atmosferki" nadchodzącej katastrofy, globalnej czy "odcinkowej". O działanie na szkodę zmian ustrojowych, podwyższające ich koszty, oskarżył naukowców - między innymi Panią - prof. Jan Winiecki ("Dwa nurty czarnowidztwa" "Rz" z 1.2.2000 r. - przyp. red.). On też jest naukowcem. Muszę wyznać, że jego tekst wprawił mnie w zakłopotanie. Są w nim zawarte dwie, bardzo mocno wyrażone tezy. Po pierwsze, że jest świetnie, a nawet jeśli coś jest nie tak, to wszystkiemu winne społeczeństwo, a zwłaszcza te jego odłamy, które mają "w głowie groch z kapustą" i "rzucają kłody pod nogi" tym, którzy coś zmieniają. Po drugie, że winni są socjologowie, którzy nie dość, iż nie lubią kapitalizmu, to jeszcze mącą w głowach społeczeństwu. Moje zakłopotanie bierze się z tego, że z takimi tezami trudno jest polemizować, zwłaszcza na gruncie naukowym. Nie jestem w dodatku pewna, czy prof. Winiecki zalicza mnie do grona krytyków romantycznych, czy celowych... Czy jednak nie ma on racji, stwierdzając, że naukowcy nie powinni w swych wystąpieniach skupiać się jedynie na problemach, lecz pokazywać także osiągnięcia, tak by mobilizować ludzi? Miałby rację, gdyby przebieg procesów społecznych zależał wyłącznie od ludzkiego entuzjazmu, ale przecież tak nie jest. Zależy także od wiedzy o mechanizmach tych procesów. Lepiej więc może, gdy naukowcy próbują tę wiedzę budować, pozostawiając wzbudzanie entuzjazmu politykom. Dlaczego politycy tak chętnie sięgają po naukę? By z niej skorzystać czy ją wykorzystać? Myślę, że przede wszystkim po to, by uzyskać legitymizację własnych działań poprzez naukę, ze względu na jej autorytet. I dlatego nie są zbyt zainteresowani wiedzą zobiektywizowaną, bo zazwyczaj jest ona przeciwna ich oczekiwaniom czy planom politycznym. Chociażby przez to, że pokazuje całą rzeczywistość, a nie tylko wybrany fragment. A mimo to nieraz występowała Pani w roli eksperta... I przy różnych ekipach. Zawsze staram się odpowiadać, zgodnie z moją najlepszą wiedzą, gdy mnie pytają. Choć dominującym uczuciem - nie tylko moim, ale i moich kolegów - jest: "ale przecież oni w ogóle nas nie słuchają". Politycy naprawdę uważają, że wiedzą lepiej. Wielokrotnie słyszałam frazę: "teoretycznie masz rację, ale nie wiesz, że istnieją pewne uwarunkowania, że musimy uwzględnić interesy tej grupy, bo w przeciwnym razie tamci... itd." To oczywiście frustrujące. Chociaż nie wiem, czy byłoby lepiej, gdyby politycy zawsze postępowali zgodnie z naszymi radami. Nie rozumiem, dlaczego? Bo naukowcy mają tendencję do preferowania radykalnych społecznie rozwiązań. W pozytywnym i negatywnym tego słowa znaczeniu. Łatwiej jest na papierze przesuwać olbrzymie sumy pieniędzy z jednego obszaru na drugi lub stwierdzać, że jeśli jakaś grupa sobie nie radzi w nowej rzeczywistości, to jest to jej problem. Pani zdaniem wszelka działalność ekspertów jest bezcelowa? Tego bym nie powiedziała. Uważam raczej, że i dla polityków, i dla naukowców szkodliwe jest nadmierne uzależnienie od siebie. Przede wszystkim dlatego, że są to dwie profesje ukonstytuowane na zupełnie odmiennych zasadach. Podstawową funkcją polityki jest formułowanie celów i mobilizowanie społeczeństwa do ich realizacji. Oznacza to, że polityk, jeśli już zdecyduje się na realizację jakiegoś programu, nie może się wahać. Naukowiec natomiast powinien mieć wątpliwości, bo jest to podstawowa metoda gwarantowania obiektywizmu. Polityk za bardzo przejmujący się złożonością zjawisk (a od tego wychodzi nauka) nie podejmie decyzji, chociaż oczywiście warto, aby przed jej wprowadzeniem w życie sprawdził chociażby, co może przeszkodzić mu w realizacji planów, i odpowiednio je zmodyfikował. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
MIROSŁAWA MARODY: pokusa - objąć stanowisko, które dawać szansę wprowadzania w życie własnych pomysłów na ulepszenie rzeczywistości. Mnie przed pokusą chroni wiedza zawodowa. jest możliwe oddzielenie poglądów politycznych od badań w dziedzinie społecznej? wśród naukowców są osoby o wyrazistych poglądach politycznych, którym udaje się rzetelnie opisywać badane zjawiska. Dlaczego politycy chętnie sięgają po naukę? by uzyskać legitymizację własnych działań poprzez naukę.
Unia Wolności to partia, która potrafi wymuszać dialog Pomysł na nowoczesność RYS. MICHAŁ KORSUN MIKOŁAJ DOWGIELEWICZ Unia Wolności, z nowym kierownictwem, stoi przed zadaniem wzmocnienia swej pozycji na scenie politycznej. Notowania Unii, od czasu wyjścia z rządu i decyzji niewystawienia kandydata w wyborach prezydenckich, spadały. Powstanie kolejnej partii w bezpośrednim sąsiedztwie UW - Platformy Obywatelskiej, wzmocniło wrażenie, że Unia potrzebuje nowej więzi z wyborcami: świeżych idei i nowego stylu działania. Nic w tym dziwnego - podczas pierwszej dekady polskich przemian UW odgrywała rolę głównej siły zmieniającej polską politykę i gospodarkę. W tych latach UW miała dwie twarze - kojarzona była zarówno z koncepcją społecznej gospodarki rynkowej, jak i z walką o racjonalizm w polityce gospodarczej, najpierw w obliczu zastoju lat koalicji SLD - PSL, a następnie w relacji do niekiedy księżycowych pomysłów gospodarczych i personalnych partnerów koalicyjnych z AWS. Jakie elementy powinny wyznaczać wizerunek Unii Wolności w drugiej dekadzie przemian? Jaki jest pomysł na Unię w przyszłości, w perspektywie wyborów parlamentarnych i w dalszych latach? Chciałbym przedstawić kilka uwag młodego członka Unii. Polityczne centrum Podstawowym założeniem jest, że w Polsce potrzebne jest polityczne centrum. Jeszcze trzy lata temu wielu komentatorów przewidywało, że w Polsce może ukształtować się system dwupartyjny. Nie sądzę, aby miał się zrealizować taki scenariusz. Mimo że polska lewica jest już jednoznacznie ukształtowana, to nie wydaje się, aby podobny blok miał powstać po prawej stronie spektrum. Powstaje zatem duża szansa na budowę politycznego centrum. Analogicznie w Holandii, Belgii, Finlandii czy Szwecji na lewicy istnieje jedno dominujące ugrupowanie, a w centrum i po prawej stronie występuje kilka formacji, które mimo utrzymywania swej tożsamości politycznej zachowują zdolność współdziałania ze sobą. Ich wspólną cechą jest liberalny stosunek do gospodarki, umiarkowanie w sprawach ideowych, chęć skorzystania z szans, jakie niesie jednoczenie Europy i otwarcie rynków światowych. Partią, która ma takie przekonania i chce się określać jako polityczne centrum, jest i chce być w Polsce Unia Wolności. Nowoczesna Polska Dla Unii w programie nowoczesnej Polski trzy sprawy są kluczowe. Po pierwsze, wyzwalanie ludzkiej inicjatywy - w działalności gospodarczej, w aktywności obywatelskiej i w kulturze. Po drugie, nacisk na politykę państwa, która sprzyja rozwojowi gospodarczemu i jakości życia Polaków - przede wszystkim dotyczy to ukierunkowania polityki budżetowej na inwestowanie w edukację i naukę. Po trzecie wreszcie, eliminacja patologii, które utrudniają życie - przede wszystkim chorego systemu ochrony zdrowia. Taki program wyrasta z przekonania, że potrzebne są nowe pomysły na zapewnienie Polakom prosperity. Obecnie, gdy bezrobocie stało się podstawowym problemem społecznym i gospodarczym, nie wystarczą lekarstwa, które aplikowano dziesięć lat temu, gdy kwitły małe firmy, dzięki którym powstawały nowe miejsca pracy w sektorze prywatnym. Powód do dumy, dowód sukcesu Polska w ciągu kilku lat stanie się członkiem Unii Europejskiej. Będzie to powodem do dumy, ale na ten sukces musimy jeszcze ciężko pracować: zapewnić polskiej gospodarce i pracownikom jak najlepsze warunki uczestnictwa w Jednolitym Rynku UE, a także przygotować się do przyjęcia funduszy unijnych. Są to realne problemy polityki gospodarczej i społecznej na najbliższe lata i każda partia polityczna w Polsce musi mieć propozycje w tej dziedzinie. Uważam, ze istotną rolę w wyznaczaniu kierunku powinna mieć Unia Wolności. Partia adresująca swe przesłanie do ludzi przedsiębiorczych i wykształconych, którzy oceniają pozytywnie zmiany, jakie zaszły w Polsce w ostatnich dwunastu latach, musi stawiać jako kwestię zasadniczą niwelowanie podziału na Polskę A i B. Ta pierwsza to budynki ze szkła i stali w dużych miastach, ta druga to dramatycznie wysokie bezrobocie, zły dostęp do edukacji i lecznictwa oraz strach przed wejściem do Unii Europejskiej. Uważam, że tu potrzebne jest zaangażowanie Unii Wolności. Za dużo energii zużyliśmy w ostatnich kilku latach w tworzenie pomysłów dla Warszawy czy Katowic, za mało w myślenie o tym, jak wspomóc ludzką inicjatywę w Nysie, Ostrowcu czy Bielsku-Białej. W jaki sposób Unia Wolności powinna wdrażać ten program i jakich będzie szukała partnerów? Musi zważać na zachowanie równowagi na scenie politycznej oraz na podtrzymanie dialogu sił politycznych o wszystkich zasadniczych tematach polityki państwa. Przechył na lewo Osiągnięcie tych celów, szczególnie w obliczu obecnych notowań przedwyborczych lewicy, może okazać się utrudnione. Polskiej scenie politycznej wyraźny przechył na lewo utrudni dążenie do równowagi. Może także utrudnić dialog. Dlatego celem Unii Wolności jest i będzie poszukiwanie szansy na dialog sił politycznych, a także szans na odzyskanie równowagi na scenie publicznej. Dla publicznego wizerunku UW ważne jest, że jest partią, która potrafi wymuszać dialog, a nie eskalować napięcie w sprawach takich jak walka z bezrobociem, przygotowanie gospodarki i prawa do członkostwa w Unii Europejskiej czy rozwój edukacji. Unia jest otwarta na wspólne działania z partnerami politycznymi, którzy mają bliski nam program. Od czasu koalicji z AWS ważnym partnerem Unii było Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Z partią Jana Marii Rokity łączą nas nie tylko biografie, lecz także bliskość programowa: na przykładzie UW i SKL najłatwiej tłumaczyć cudzoziemcom, co oznacza w Polsce program centrum i centroprawicy. SKL pełniło funkcję swego rodzaju łącznika pomiędzy AWS i UW. Decyzja SKL o opuszczeniu AWS oznacza, że UW i SKL muszą poszukiwać teraz nowej formuły współpracy, lecz także to, że dialog Unii z AWS będzie potrzebował nowego łącznika. Podpisaliśmy niedawno Przymierze dla Przyszłości z Forum Dialogu, stowarzyszeniem Marka Goliszewskiego i Macieja Jankowskiego. Forum proponuje rozwiązania bliskie naszemu programowi nowoczesnej Polski. Porozumienie to ma charakter otwarty. Dotyczy to w oczywisty sposób SKL i Platformy Obywatelskiej. Trudno jednak powiedzieć, czy obie partie zechcą z tego skorzystać. SKL musi wyjaśnić swe relacje z PO. Platformę, która korzysta obecnie z dużego zaufania dawanego jej - raczej na kredyt - w sondażach, czekają jeszcze decyzje personalne i polityczne, które określą jej kształt i tożsamość polityczną. Okaże się, czy jest partią centrowo-liberalną, dystansującą się od Kościoła, jak chciałby Jan Krzysztof Bielecki, czy będzie zajmować bardziej konserwatywne stanowisko. Przywódcy Platformy, dopóki mówią o takich sprawach jak podatki czy finansowanie polityki, nie są zmuszeni do ujawniania różnic ideowych. Oblicze polityczne Platformy i postacie, które będą ją reprezentować, są obecnie przedmiotem gorączkowych rozmów i negocjacji wewnątrz PO. Minione żale Z punktu widzenia Unii Wolności nie powinno to mieć jednak większego znaczenia. Prawdopodobnie Unia Wolności będzie mogła współpracować z PO. Przeszłe żale i wzajemne pretensje nie mogą przecież stanowić o substancji polityki. Myślę jednak, iż porozumieniu obu stron służyłoby, gdyby uznały, że ich głównym celem działania nie jest destrukcja organizacyjna i polityczna partnera. Trudno w tej chwili powiedzieć, jak dalece realne są alianse polityczne centrum i centroprawicy. Zawierucha w AWS, niejasna pozycja SKL i samozadowolenie PO sprawiają, że najbardziej prawdopodobny scenariusz to wzajemna konkurencja wyborcza. Możliwe wydaje się wystawienie wspólnych kandydatów do Senatu, co zapewne stępiłoby wrażenie ostrej rywalizacji tych partii w kampanii wyborczej. Pisanie o Unii Wolności przypomina trochę dylemat osoby, która ma przygotować reklamę nowego modelu mercedesa, atrakcyjnego dla młodych, ale równie solidnego jak poprzednik. Unia zmienia się, wskazuje nowe idee i otwiera się na nowe środowiska. Nowości te muszą współgrać z solidnością marki, którą Unia ma. Wtedy osiągnie sukces. Autor jest sekretarzem Rady Politycznej UW. [email protected]
Unia Wolności, z nowym kierownictwem, stoi przed zadaniem wzmocnienia swej pozycji na scenie politycznej. podczas pierwszej dekady polskich przemian UW odgrywała rolę głównej siły zmieniającej polską politykę i gospodarkę. Jaki jest pomysł na Unię w przyszłości, w perspektywie wyborów parlamentarnych i w dalszych latach? Podstawowym założeniem jest, że w Polsce potrzebne jest polityczne centrum. wielu komentatorów przewidywało, że w Polsce może ukształtować się system dwupartyjny. Nie sądzę, aby miał się zrealizować taki scenariusz. Powstaje zatem duża szansa na budowę politycznego centrum.Dla Unii w programie nowoczesnej Polski trzy sprawy są kluczowe. Po pierwsze, wyzwalanie ludzkiej inicjatywy - w działalności gospodarczej, w aktywności obywatelskiej i w kulturze. Po drugie, nacisk na politykę państwa, która sprzyja rozwojowi gospodarczemu i jakości życia Polaków. Po trzecie wreszcie, eliminacja patologii, które utrudniają życie - przede wszystkim chorego systemu ochrony zdrowia.Taki program wyrasta z przekonania, że potrzebne są nowe pomysły na zapewnienie Polakom prosperity. Osiągnięcie tych celów, szczególnie w obliczu obecnych notowań przedwyborczych lewicy, może okazać się utrudnione. Dlatego celem Unii Wolności jest i będzie poszukiwanie szansy na dialog sił politycznych, a także szans na odzyskanie równowagi na scenie publicznej. Unia jest otwarta na wspólne działania z partnerami politycznymi, którzy mają bliski nam program. Unia zmienia się, wskazuje nowe idee i otwiera się na nowe środowiska. Nowości te muszą współgrać z solidnością marki, którą Unia ma. Wtedy osiągnie sukces.
ARMIA Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju Mniej polityki, więcej zmian PAWEŁ F. NOWAK Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy nie jest przypadkowa. Dojrzewała wiele lat i dla znających głębiej problemy gospodarki oraz ich wpływ na siły zbrojne nie jest żadnym zaskoczeniem. Poglądy co do wielkości wojska wynikają z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju, jego ekonomię, warunki socjalne społeczeństwa, potrzebę dokończenia reform, ale również z prognoz zagrożeń bezpieczeństwa narodowego, a także konfliktów zbrojnych w Europie w najbliższych 15 - 20 latach. U podstaw tych poglądów jest także nowa strategia NATO, nastawiona na zapobieganie konfliktom i ich rozprzestrzenianiu, czyli dławienie ewentualnych wojen w zarodku. Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, zwłaszcza ich liczebności, ale bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju, w tym jego pozycji międzynarodowej. Członkostwo w NATO, a w niedalekiej przyszłości w Unii Europejskiej obliguje nas do realizacji wspólnych celów, dotyczących tak bezpieczeństwa europejskiego, jak i światowego. Gdy zimna wojna przeszła do historii mamy do czynienia z innymi zagrożeniami bezpieczeństwa, wynikającymi m.in. z niestabilności i nieprzewidywalności zachowań państw i społeczności, które generują kryzysy i konflikty. Rzecz w tym, by nie dopuścić, aby kryzys dotarł do nas, przekształcając się po drodze w konflikt. Zadania te wymagają innej strategii w działaniach wojskowych. Z tych m.in. powodów, jak również finansowych, wynikających z systematycznych ograniczeń budżetowych, armie natowskie intensywnie analizują stan swoich sił zbrojnych, opracowują nowe koncepcje ich organizacji, liczebności i funkcjonowania. U sojuszników Bardzo interesujące są doświadczenia Wielkiej Brytanii, którym początek dała gruntowna analiza stanu sił zbrojnych. Opracowany w 1998 r. Strategic Defence Review stworzył podstawy do zmian oblicza brytyjskich sił zbrojnych i ich otoczenia. Rozwiązania zaskakują nowatorskim podejściem do problemów obronności, funkcjonowania wojska w ścisłej symbiozie z gospodarką, planowego wykonywania zadań obronnych i do ich wykonawców. Ciekawe są rozwiązania dotyczące logistyki. Twierdzi się, że samodzielność rodzajów sił zbrojnych nie stwarza warunków do poprawy efektywności funkcjonowania armii, że osiągnięto praktycznie takie zwiększenie wydajności, jakie było możliwe w systemie opartym na rozdzielności rodzajów sił zbrojnych. Do większej wydajności można doprowadzić w ramach logistyki sił zbrojnych jako całości, gdyż wszelkie zmiany angażujące więcej niż jeden rodzaj sił przebiegały powoli i były trudne do wprowadzenia w życie. Po długiej samodzielności poszczególnych dowództw są zapewne podstawy, żeby tak twierdzić. Dlatego od 1 kwietnia br. funkcjonuje centralna instytucja logistyczna, która realizuje zadania dla sił lotniczych, lądowych i morskich. My również chcieliśmy zmierzać w tym kierunku, lecz nie było i nie ma sprzyjającej temu atmosfery w SG WP i w poszczególnych rodzajach sił zbrojnych, które nie chcą utracić niedawno nabytej samodzielności logistycznej, nie bacząc na pozytywne efekty, które takie działanie nam przyniesie. Jednak zmniejszając siły zbrojne RP, nie unikniemy tego. Innym przykładem są Niemcy, gdzie również dokonano przeglądu stanu sił zbrojnych. Wiadomo już, że nastąpi dalsze ich zmniejszenie z obecnych 340 do 255, a może i do 240 tysięcy, co w ponadosiemdziesięciomilionowym państwie, do tego silnym ekonomicznie, jest dość zaskakujące (jeden żołnierz przypadać będzie na 322 lub nawet na 342 obywateli, dzisiaj na 247). Dzięki temu jednak utrzymane będą duże możliwości wprowadzania najnowocześniejszej techniki wojskowej. Zamierza się również zdecydowanie poprawić gospodarkę oraz sprawność Bundeswehry. Prace nad przyszłym kształtem i zadaniami armii niemieckiej przebiegały wielotorowo, w różnych komisjach, bardzo wysokich rangą. Po dyskusjach przyjęty zostanie wariant optymalny, który będzie systematycznie wdrażany. Warto podkreślić, że zarówno w armii brytyjskiej, jak i niemieckiej dużą wagę przywiązuje się do szczególnego partnerstwa z przemysłem. Inne państwa również usilnie pracują nad przyszłym kształtem swoich sił zbrojnych. Francja planuje zmniejszyć siły zbrojne z 317,3 do 247 tys. żołnierzy w 2002 r. (ok. 240 obywateli na żołnierza), a Wielka Brytania z 212,4 do 204 tysięcy żołnierzy zawodowych (ok. 288 obywateli na żołnierza). Większość armii zamierza znacząco zwiększyć udział żołnierzy zawodowych w swoich szeregach lub całkowicie zrezygnować ze służby zasadniczej. Dyskutuje się również o tym, jaki charakter ma mieć służba z poboru, jeśli powoływać się będzie 10 czy nawet 20 proc. osób zarejestrowanych. Rozważane jest wprowadzenie służby ochotniczej zamiast obowiązkowego poboru wybranej części populacji męskiej. Fatalnie i coraz gorzej Oczywiście nikt nie zapomina o podstawowym potencjale zbrojnym niezbędnym do prowadzenia współczesnej wojny. Wymaga on jednak ponoszenia ogromnych kosztów. Równocześnie rozwój techniki umożliwia inne kształtowanie wojska. Coraz częściej wymusza przewartościowanie jego struktury stosownie do nowych możliwości techniki wojskowej, zwłaszcza tej zaawansowanej technologicznie. Nasz udział w tej działalności jest ograniczony z braku środków finansowych; może nas to umiejscowić w gorszej kategorii członków NATO, tych najsłabszych, przyjmowanych do sojuszu z przyczyn czysto politycznych. Dostęp do najnowszych technologii będzie więc bardzo utrudniony. Stan sił zbrojnych jest rzeczywiście fatalny, z roku na rok sytuacja się pogarsza. Od lat brakuje pieniędzy na zapewnienie żołnierzom godziwych warunków służby, nie mówiąc o środkach na eksploatację uzbrojenia i sprzętu wojskowego oraz szkolenie wojska. Nie ma pieniędzy na rozwój nowoczesnych środków walki, ich wprowadzenie do wojska i na uzupełnienie zapasów. Nie potrafiliśmy jednocześnie zracjonalizować naszej działalności i zbudować poprawnej struktury wojska, która przystawałyby do możliwości finansowych oraz gwarantowała wykonanie zadań w podstawowym stopniu. Jednym ze wskaźników dobrze obrazujących możliwości rozwojowe oraz potencjał sił zbrojnych jest ilość pieniędzy w dolarach przypadających na żołnierza w ramach nakładów państwa na obronność. W 1998 r. na głowę żołnierza polskiego było to 14,1 tys. USD, podczas gdy na hiszpańskiego 39,7 tys., portugalskiego 48,3 tys., niemieckiego 99,2 tys., a brytyjskiego 176,1 tys. USD. Żeby myśleć o poprawie zdolności obronnych naszych sił zbrojnych, powinniśmy ten wskaźnik zwiększyć do co najmniej 40 - 50 tys. USD na żołnierza. Oznaczałoby to, przy zachowaniu dzisiejszego poziomu finansowania obronności, armię mającą 60 - 70 tys. żołnierzy. Ustaliwszy liczebność armii na poziomie 150 tys., nadal będziemy w ogonie NATO, mając około 23 tys. USD na jednego żołnierza (w odniesieniu do wartości nakładów obronnych z 1998 r). Zdefiniowanie zadań W ciągu najbliższych 15 - 20 lat musi zostać dokonana gruntowna wymiana techniki wojskowej, do której trzeba zgromadzić zapasy środków bojowych i materiałowych, przebudować system szkolenia specjalistów i rzeczywiście szkolić wojsko, poprawić wreszcie żołnierzom warunki socjalne itd. By to przeprowadzić, jest konieczne dokonanie gruntownego, kompleksowego przeglądu stanu sił zbrojnych, dokładne zidentyfikowanie problemów i zdefiniowanie najważniejszych zadań i kierunków działań oraz ustalenie priorytetów w przebudowywaniu wojska. Na to potrzebny jest czas, którego nigdy nie mamy. Liczebność struktur zarządzających nie zależy od liczebności wojska oraz ilości uzbrojenia i sprzętu. Struktury te mają określone funkcje i zadania i czy wojsko będzie liczyło 100 czy 200 tys. żołnierzy, 100 czy 500 statków powietrznych itd., nie powinny się różnić liczbowo. Powszechne jest dążenie do zmniejszania struktur Ministerstwa Obrony i dowództw różnych sił zbrojnych, co akurat w przypadku resortu obrony narodowej nie ma uzasadnienia. Można to oczywiście zrobić, ale wówczas nie wolno zapominać o konieczności realizacji zadań, które trzeba komuś przekazać, jeśli chcemy, by wojsko dobrze funkcjonowało. Tak jest w państwach natowskich, gdzie w resortach obrony funkcjonują urzędy, agencje, biura i inne organizacje podporządkowane ministrom obrony, szefom sztabów oraz dowódcom poszczególnych sił zbrojnych. Dzisiaj stoi przed nami kolejne wyzwanie, które wymaga przewartościowania wielu poglądów dotyczących struktur sił zbrojnych, systemu dowodzenia, systemu wsparcia (nie tylko logistycznego) oraz funkcjonowania instytucji okołowojskowych. Konieczna jest gruntowna przebudowa Wojska Polskiego, zerwanie z myślą operacyjną lat osiemdziesiątych. Inne są dzisiaj realia polityczne, operacyjne i ekonomiczne. Konieczne stało się opracowanie takich zmian, które chociaż na jakiś czas ustabilizują funkcje, zadania i struktury w resorcie obrony narodowej. Do tego niezbędne jest porozumienie ponad podziałami politycznymi, które musi obowiązywać specyficzną dziedzinę, jaką w państwie jest obronność. ------ Pułkownik Paweł F. Nowak jest doradcą ministra obrony narodowej.
Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego nie jest przypadkowa. Poglądy co do wielkości wojska wynikają z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju, ale również z prognoz zagrożeń bezpieczeństwa narodowego, a także konfliktów zbrojnych w Europie. U podstaw tych poglądów jest także nowa strategia NATO czyli dławienie ewentualnych wojen w zarodku. Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych.
POLSKA-UE Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców Ceny istotniejsze niż obawy Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału. Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Bruksela chce wyliczeń Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE. Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać. Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie? Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny. Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz. Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. Biura w Polsce drogie Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia. W małych miejscowościach taniej Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc. Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie. W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych. Warszawa prawie jak zachód Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw. Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw. Ile za grunty orne Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat.Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się.Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE.Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny.Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału.Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności.
PARLAMENT Częściowym uposażeniem poseł lub senator może dorobić do pensji Pieniądze z dwóch kas RYS. DARIUSZ PIETRZAK FILIP FRYDRYKIEWICZ Poseł Krzysztof Dołowy wykłada na SGGW, poseł Waldemar Pawlak uprawia rolę, a poseł Jacek Pawlicki pracuje jako kapitan służby więziennej. Ponieważ ich dochody z tych źródeł są niewysokie, uzupełniają je uposażeniem poselskim. Razem 67 posłów i 32 senatorów łączy zarobki z pracy poza parlamentem z pensją wypłacaną przez Kancelarię Sejmu. Trybunał Konstytucyjny orzekł niedawno: poseł, który nie zdecydował się na porzucenie zawodowego zajęcia na rzecz pracy w Sejmie, nie może narzekać, że Kancelaria Sejmu nie wypłaca mu pełnego uposażenia. Przyjęcie zasady, że każdemu parlamentarzyście, niezależnie od tego, czy pracuje na państwowej posadzie, prowadzi działalność gospodarczą, czy też zrezygnował z innych zajęć i poświęca się tylko pracy w parlamencie, należy się pełne uposażenie posła zawodowego, chcieli przeforsować członkowie PSL. Wystąpili więc przeciwko ustawie o wykonywaniu mandatu posła i senatora do Trybunału Konstytucyjnego. Argumentowali, że dzielenie posłów na tych, którym należy się pensja, i tych, którzy pensji nie dostaną, bo nie zrezygnowali z pracy poza parlamentem, jest różnicowaniem obywateli wobec prawa. - Przecież każdy poseł ma takie same obowiązki, powinien więc mieć takie same przywileje - mówili. Furtka dla uzasadnionych przypadków Ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora z czerwca ubiegłego roku wprowadziła nową zasadę wynagradzania parlamentarzystów. Każdy z nich dostaje dietę (obecnie 1200 zł), ale uposażenie (2800 zł) tylko ten, który zostanie posłem zawodowym. Kategoryczność tego zapisu złagodzono jednak ustępem 4 artykułu 24 ustawy: "W uzasadnionych przypadkach Prezydium Sejmu może podjąć decyzję o przyznaniu, na wniosek posła, uposażenia w całości lub w części". Jednym słowem, każdy parlamentarzysta, który nie chce zrezygnować z dotychczasowego zajęcia, może poprosić o wyrównanie zarobków do wysokości pełnego uposażenia. Jeśli więc poseł stwierdzi, że zarabia sto złotych, to dostanie 2700 zł, jeśli z innego źródła ma 2700, to Sejm dołoży mu brakujące sto złotych. Prezydium Senatu stosuje nawet zasadę, że przyznaje pracującym senatorom całe 2800 zł. Po wejściu w życie ustawy do prezydium popłynęły podania o dofinansowanie. Występowali naukowcy, nauczyciele akademiccy, rolnicy, emeryci, a nawet prowadzący drobną działalność gospodarczą. Przedstawiali zaświadczenia z różnych instytucji lub własne oświadczenia, według których zarabiają za mało. Prezydium Sejmu uznało racje 65 posłów, Prezydium Senatu 32 senatorów. Przyznało im dodatkowe pieniądze. Nie wiadomo tylko, ile któremu, tak Kancelaria Sejmu, jak i Kancelaria Senatu odmawiają bowiem takiej informacji. Można więc dowiedzieć się, ile zarabia poseł z pełnym uposażeniem, ale nie można sprawdzić, ile zarabia ten, który bierze tylko część pieniędzy. Udało nam się nieoficjalnie dowiedzieć tylko tyle, że w marcu 19 posłów dostawało ponad 2600 zł, 20 posłów od 2200 do 2600 zł, 14 posłów od 1700 do 2200 zł, 7 posłów od 1000 do 1700 zł, a 6 poniżej 1000 zł. W gronie tych pół i trzy czwarte sejmowych "etatowców" dwie grupy są najliczniejsze - rolnicy (30 osób) i pracownicy "budżetówki" (lekarze, nauczyciele, nauczyciele akademiccy, pracownicy naukowi - 22 osoby). Są posłowie, którzy zachowali sobie wykłady na uczelniach bądź inne zajęcia naukowe, jak Ryszard Bugaj (Instytut Ekonomii PAN, UP), Waldemar Michna (Instytut Ekonomiki Rolnictwa SGGW, PSL), Ludwik Turko (Instytut Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu Wrocławskiego, UW), są zatrudnieni na etatach w instytucjach państwowych jak Jacek Pawlicki (Centralny Zarząd Służby Więziennej, PSL), albo prowadzą gospodarstwa rolne jak Waldemar Pawlak, Alfred Domagalski czy Jarosław Kalinowski. Prezydia Sejmu i Senatu nie weryfikują danych zawartych we wnioskach. Jeśli poseł napisze, że na uczelni zarabia 300 złotych, albo że jego gospodarstwo nie przynosi dochodu - wierzy mu na słowo. Hektary bez dochodu Poseł Ignacy Półćwiartek (PSL) miał wraz z żoną 17,5 hektara ziemi w Rzeszowskiem. W lipcu ubiegłego roku dokupił od Agencji Rynku Rolnego jeszcze 61 hektarów. Później wystąpił do Prezydium Sejmu z prośbą o uposażenie, ponieważ ziemia ta nie przynosi mu żadnego zysku. Dlaczego? Po pierwsze na zakup ziemi, maszyn rolniczych i inwentarza musiał pożyczyć w banku 120 tys. zł, po drugie "przychodowość" wyliczona w gminie na 50 752 zł "jest przychodowością teoretyczną", po trzecie "w celu utrzymania minimalnej sprawności [siebie jako posła - red.] zmuszony jestem zatrudniać siły najemne". W piśmie do prezydium poseł skarży się też, że grad zniszczył mu 65 procent plonów, których nie ubezpieczył, a do tego ma czworo dzieci na utrzymaniu. W zakończeniu konkluduje, iż nie osiągnął żadnych dochodów, bo "nakłady na produkcję rolną znacznie przekraczają osiągnięte przychody". Henryk Siedlecki (nie zrzeszony, wcześniej PSL) mówi, że jest posłem zawodowym, bo wypełnia wszystkie obowiązki poselskie - pracuje w dwóch komisjach (rolnictwa i budowlanej), jest na posiedzeniach Izby. 30-hektarowe gospodarstwo powiększył w tej kadencji Sejmu do 60 hektarów. Prowadził jeszcze spółkę cywilną zajmującą się skupem zwierząt, ale przepisał ją na żonę. - To szczątkowa działalność, chcieliśmy ją zlikwidować, ale trzeba by miesiąc za tym chodzić - mówi. Siedlecki produkuje buraki, pszenicę, rośliny strączkowe, hoduje trochę zwierząt. - Dwa lata temu przez nieobecność straciłem 20 tys. zł. Na kilku hektarach szlag trafił połowę fasolki, bo była źle zbierana - podaje przykład strat, na jakie naraża się dzieląc czas między Sejmem i domem. Dlatego wystąpił o uposażenie i dostaje teraz 1600 zł netto miesięcznie. Te pieniądze wyrównują mu dodatkowe koszty, jakie ponosi w związku z obecnością w Sejmie. - Na przykład kupuję droższe, ale skuteczniejsze środki ochrony roślin - mówi. - Bez pieniędzy z Sejmu musiałbym, albo obniżyć poziom życia, albo rodzina musiałaby pracować za mnie - wyjaśnia. 19,6-hektarowe gospodarstwo w Białej koło Wielunia ma Wojciech Zarzycki (PSL). W Sejmie zasiada trzecią kadencję. Na zajmowanie się ziemią nie ma czasu, wystąpił więc o uposażenie w wysokości 2600 zł. Z gospodarstwa wyciągał w 1996 roku - według zaświadczenia gminy - 1011 zł miesięcznie. Od lipca dostaje 1790 zł z Kancelarii Sejmu, ale prosi o 2600. Po pierwsze - argumentuje - gospodarstwo prowadzi wspólnie z żoną, a nie wiedział wcześniej, że dochód można dzielić na dwie osoby. Po drugie wyliczenie gminy nie odpowiadało stanowi faktycznemu. Według posła dochód miesięczny z gospodarstwa na jedną osobę wyniósł 208 zł. Poseł Andrzej Wiśniewski (PSL), rolnik z Radomskiego i urlopowany wójt gminy Promna, prowadzi gospodarstwo o powierzchni 9,11 hektara. W sierpniu ubiegłego roku wystąpił do prezydium o uposażenie. Przedstawił zaświadczenie z Urzędu Gminy, że jego roczny przychód wynosi 4750 zł, czyli 396 zł miesięcznie. Na tej podstawie prezydium przyznało mu 2410 zł uposażenia. Ale w tym roku poseł sam przeanalizował koszty, jakie poniósł uprawiając rolę i stwierdził, że jego miesięczny dochód wyniósł tylko 100 zł (poprzednio gmina podawała przychód, a nie dochód, w dodatku poseł nie podzielił go na siebie i żonę). Wystąpił więc do prezydium o 2700 zł, z wyrównaniem od lipca 1996 roku. Obowiązki wójta ośmiotysięcznej gminy Olszewo Borki w Ostrołęckiem z posłowaniem godzi Wiesław Opęchowski (PSL). Oprócz tego ma gospodarstwo, którym, jak mówi, zajmuje się żona. Jest tego 8 hektarów (w wydawnictwie "Sejm RP II kadencja" poseł podawał 12 ha), z tego 7 hektarów użytków, ziemia nie najlepszej klasy - V i VI. Przynosi dochód miesięczny na osobę 50 zł. Wójtowanie nie daje mu dochodu, bo zrzekł się pensji urzędnika samorządowego i przeszedł na uposażenie parlamentarne. Prezydium przyznało mu 2750 zł. Ponieważ poseł nie obciąża już kasy gminy, zatrudniła ona na pół etatu zastępcę wójta. Płaci mu 1500 zł. Krzysztof Dołowy (UW) pracuje na pół etatu w warszawskiej SGGW. W lipcu 1996 roku zarabiał tam 525 zł. Dostał więc jeszcze 2280 zł od Sejmu. Jednak uznał, że należy mu się uposażenie w całości, gdyż wykonywana przez niego praca profesora jest pracą podlegającą prawu autorskiemu, tak jak pisanie felietonów w gazecie, książek czy występowanie w telewizji. Dowodzi, że dochody z uczelni nie powinny być traktowane jak zwykłe wynagrodzenie. W piśmie do prezydium proponuje, aby tą zasadą objąć wszystkich profesorów. Wciąż za mało zawodowców Ustawa o mandacie miała zachęcać, a trochę i zmuszać posłów do rezygnowania z zajęć pozaparlamentarnych. Poseł miał się skupić na pracy w Sejmie. Wtedy sytuacja jest jasna - Sejm płaci posłowi, a ten zobowiązany jest wywiązywać się z obowiązków, nie może wykręcać się innymi zajęciami. W praktyce obecnego parlamentu ustawa nie zmieniła wiele - po jej uchwaleniu nie nastąpiło masowe przechodzenie na pensję parlamentarną. Ale też i pensje się nie zmieniły, większe mają dostać dopiero posłowie i senatorowie następnej kadencji. - Decydując się na to, że ustawa wejdzie w życie w obecnej kadencji chcieliśmy pokazać intencję przekształceń. W merytorycznych rozwiązaniach myśleliśmy jednak o przyszłych parlamentach. Teraz już kandydaci na posłów będą wiedzieć, na co się decydują. Jeśli ktoś ma zawód, którego nie da się pogodzić z pracą w Sejmie, to niech się zastanowi, co bardziej chce robić - mówi przewodniczący Komisji Regulaminowej i Spraw Poselskich Ryszard Grodzicki. W sumie w Sejmie na pełne i częściowe uposażenie przeszło 358 posłów, a w Senacie 81 senatorów. Oznacza to, że jedna piąta członków obu Izb nie zdecydowała się na zawodowstwo (ponad 30 posłów zostało wysokimi urzędnikami państwowymi - ministrami, sekretarzami i podsekretarzami stanu itp.). Oczywiście sam fakt pobierania wynagrodzenia nie jest jeszcze miarą profesjonalnego przygotowania i zaangażowania danego posła czy senatora. Można znaleźć zawodowca wśród posłów, którzy nie zrezygnowali z pierwszej pracy i odwrotnie - wskazać amatora wśród zawodowców. Ale przytoczone liczby pokazują skalę zjawiska. Przewodniczący Grodzicki, który jest zwolennikiem parlamentarzystów profesjonalnych, przyznaje, że liczba posłów, których trudno uznać za zawodowych, jest duża. Wskazuje jednak, że trudno zmusić wszystkich do poświęcenia się wyłącznie pracy w parlamencie. - Trudno zabronić artyście pisania wierszy czy komponowania muzyki, ale nie wyobrażam sobie, by lekarz łączył rozsądnie pracę zawodową z pracą w Sejmie, podobnie kierownik jakiegoś zakładu lub wójt. Z drugiej strony dla lekarza rezygnacja na cztery lata z praktyki oznaczałaby śmierć zawodową. W lepszej sytuacji są prawnicy, dla niektórych praktyka w parlamencie jest nawet czasem korzystna. Ale prawdziwy kłopot jest z rolnikami. Co mają zrobić z gospodarstwem, gdy zostaną wybrani? Wiadomo, że nie sprzedadzą go ani nie wydzierżawią komuś obcemu. Nie ma też jeszcze funduszy powierniczych, którym można by powierzyć gospodarstwo na czas pełnienia mandatu - mówi Grodzicki. Czy furtka w przepisach pozwalająca dofinansować posła "w uzasadnionych przypadkach" nie prowadzi jednak do wypaczeń? Co robić, gdy poseł-rolnik w trakcie kadencji zaciąga kredyt, dokupuje ziemię, zatrudnia pracowników, po czym występuje do Sejmu o uposażenie? - Jeśli poseł deklaruje, że nie ma dochodu lub jego dochód jest mały, nie mamy powodu mu nie wierzyć - mówi wicemarszałek Sejmu Olga Krzyżanowska. - Zakładamy, że jest poważnym człowiekiem i mówi prawdę. Marszałek Krzyżanowska przyznaje, że system przyznawania uposażeń ustalony przez ustawę o wykonywaniu mandatu posła i senatora nie jest doskonały. Prezydium Sejmu nie ma możliwości zweryfikowania, czy poseł mówi prawdę o swoich zarobkach. Nie sprawdza też po jakimś czasie, czy jego sytuacja zmieniła się na lepsze. Zobowiązuje tylko posła, by sam to zgłosił. - Wszystko zależy od przyzwoitości posła - mówi Olga Krzyżanowska.
W Polsce obowiązuje od roku ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora, która stanowi, że jeśli posłowie i senatorowie pracują zawodowo poza parlamentem, to dostają dietę, lecz nie dostają uposażenia przysługującego posłom i senatorom zawodowym, chyba że wystąpią o nie z prośbą, a Sejm się zgodzi. PSL wniosło skargę do Trybunału Konstytucyjnego, argumentując, że różnicowanie posłów pracujących i niepracujących poza Sejmem jest różnicowaniem obywateli wobec prawa. Trybunał Konstytucyjny orzekł jednak, że posłowie, którzy nie porzucili zawodowego zajęcia na rzecz pracy w Sejmie, nie muszą otrzymywać pełnego uposażenia.
Z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim, metropolitą gnieźnieńskim, reprezentantem Konferencji Episkopatu Polski przy Komisji Episkopatów Unii Europejskiej (COMECE) rozmawia Ewa K. Czaczkowska Bronimy godności każdego człowieka Fot. Piotr Kowalczyk Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Czy kształt integracji i charakter naszych negocjacji ze strukturami Unii spełnia te warunki? Arcybiskup Henryk Muszyński: Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Dla nas wspólnota ducha oznacza minimum wspólnych wartości. - O potrzebie poszerzenia sfery wspólnych wartości mówią także niektórzy unijni politycy, ale czy to nie właśnie owo minimum - solidarność, pomocniczość - umożliwiło powstanie i trwanie tej wspólnoty politycznej i ekonomicznej? - Niedawno w Brukseli byłem świadkiem, kiedy Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. Oświeceniowe hasła - wolność, równość, braterstwo - to są również wartości chrześcijańskie, lecz pozbawione ewangelicznych korzeni. Solidarność, pomocniczość - te idee są zapisane w Karcie Praw Podstawowych, ale pytanie, w jakim stopniu będą respektowane. Obecnie weryfikuje się, jak dalece kraje bogate będą solidarne z krajami ubogimi i w jakim stopniu kraje uboższe będą w stanie uświadomić innym, że materialne bogactwo nie jest jedyne. A więc komplementarność i wymiana wartości - od tego w dużym stopniu będzie zależało, jaka będzie więź pomiędzy krajami Europy. - Delors mówi o odniesieniu do Boga, a Episkopat Polski za Janem Pawłem II przypomina, że brak odniesienia do Boga, do religii w Karcie Praw Podstawowych jest ahistoryczny i obraźliwy wobec ojców założycieli wspólnej Europy, z których dwóch być może zostanie beatyfikowanych. Czy to jest główny problem? - U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej wniesiona w wyniku interpelacji Episkopatu irlandzkiego, co jest dowodem na to, że Unia liczy się z takimi postulatami. Ale wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. Jest to wynik kompromisu i, jak to z kompromisami bywa, nie zadowala ani jednych, ani drugich. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze. Bo nasz dom taki właśnie był od wieków. Wartości chrześcijańskie były w nim respektowane i dlatego, aby się czuć u siebie w tym nowym domu europejskim, oczekujemy, że te wartości zostaną uwzględnione. - Czy można to połączyć z szacunkiem dla pluralizmu światopoglądowego Europy? - W dokumencie mówimy w imieniu katolików, chrześcijan, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Dla nas wartości te wypływają z dekalogu, dlatego Kościół będzie bronił dekalogu. Będziemy bronić dwóch tablic dekalogu. Pierwsza ma charakter ściśle religijny, opiera się na objawieniu, druga natomiast zawiera skrót prawa naturalnego. Prawo naturalne jest prawem wszystkich ludzi i dlatego będziemy bronili małżeństwa jako trwałego związku mężczyzny i kobiety. Jeżeli ktoś nie uznaje prawa Bożego, to niechże przynajmniej uzna prawo natury. Małżeństwo to nie jest zalegalizowany związek dwóch egoistów o identycznej orientacji seksualnej, a wspólnota życia, w której musi być miejsce także na dziecko. Dziecko zaś z natury potrzebuje matki i ojca, w przeciwnym razie jest pokrzywdzone, jest okaleczone od strony duchowej, nie może rozwijać się do pełni istoty ludzkiej. Jest to płaszczyzna prawa naturalnego, które zostaje dopełnione przez prawo pozytywne, w naszym rozumieniu - objawienie. - Kościół formułuje wiele postulatów do władz polskich, do naszych negocjatorów, ale także do Konwentu Europejskiego, do władz Unii. Jeżeli nie będą one realizowane, co to oznacza dla nas, dla Polski? Czy w opinii Kościoła my ze swoimi wartościami nie możemy być w takiej Europie, jaką ona jest? - Nie chciałbym stawiać wozu przed koniem. Zobaczymy, w jakim stopniu będą uwzględniane nasze postulaty. Ciągle wierzę, że będą brane pod uwagę, dlatego że w Europie jest bardzo wielu ludzi, dla których motywy wiary są ciągle najważniejsze. Nawet jeśli jakiś polityk ich nie podziela, ale patrzy dalekowzrocznie - uwzględni je. Bo w sprawie integracji trzeba patrzeć daleko, gdyż jest to program dla całego pokolenia i dalej. - Episkopat przestrzega przed instrumentalizacją nauczania Jana Pawła II w kwestii integracji. Tymczasem odbywa się to w wielu środowiskach, a wśród przeciwników integracji w Kościele najgłośniej w Radiu Maryja. Czy z tego właśnie powodu został powołany zespół biskupów do - jak nazwano - "duszpasterskiej troski o Radio Maryja"? - Zespół został powołany zupełnie niezależnie od opracowanego dokumentu. Nie ma między tymi sprawami związku bezpośredniego, ale istnieje oczywiście związek tematyczny, tak jak na przykład w przypadku feministek. - Ale feministki z reguły są poza Kościołem... - Radio Maryja jest cząstką Kościoła i jestem głęboko przekonany, że uwzględni integralne nauczanie biskupów. Jeśli stanie się inaczej, będziemy się do tego ustosunkowywać. - Wiele niepokojów w dyskusjach o integracji wzbudza właśnie ustawodawstwo dotyczące etyki i widać w tej dziedzinie ogromną manipulację. Przeciwnicy integracji - Liga Polskich Rodzin, Radio Maryja - argumentują, że wejście do Unii oznaczać będzie prawo do eutanazji, aborcji, legalnych związków homoseksualnych. Natomiast niektórzy posłowie lewicy, realizując postulaty swoich środowisk, przedstawiają takie właśnie projekty jako konieczność dostosowania się do wymogów prawa unijnego. - Jest nieuczciwością zrzucanie winy na innych, gdy istota problemu zależy od nas. Punkt ciężkości leży zdecydowanie w naszym ustawodawstwie. Zależy od naszego parlamentu, od ludzi, których wybieramy i w tym sensie za kształt ustawodawstwa w kwestiach etycznych, moralnych współodpowiedzialny jest każdy obywatel. Jest to nasze autonomiczne prawo i w jego stanowieniu powinna być respektowana wola narodu, tradycja i kultura. - Europa będzie respektowała nasze ustawodawstwo w kwestiach etycznych? - Jest to zagwarantowane w Karcie Praw Podstawowych, a jestem przekonany, że również w przyszłej konstytucji europejskiej będzie wyraźne stwierdzenie, iż respektuje się ustawodawstwo narodowe. Oczywiście mogą być jakieś analogie między ustawodawstwem państw, ale może być całkowicie różnie. Proszę zwrócić uwagę, jakie w tych kwestiach są różnice między prawem w Holandii a prawem w Irlandii. Oczywiście mogą być pewne formy pressingu, lobbingu, ale decyzje zależą od nas. Inną kwestią jest to, jakich będziemy mieli przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Polska, podobnie jak Irlandia, Hiszpania, Włochy, jest postrzegana na zewnątrz jako kraj katolicki. I wielokrotnie politycy pytają mnie, kogo przyślecie do Parlamentu Europejskiego. Oni wiedzą, że największy kraj kandydacki zmieni układy w Parlamencie. A my z kolei robimy straszaka z Unii Europejskiej. - Episkopat Słowacji zamierza wystąpić do parlamentu słowackiego, aby przyjął ustawę gwarantującą, że w chwili wejścia do Unii ustawodawstwo dotyczące sfery moralnej, zgodne z prawem bożym czy naturalnym, nie będzie zmienione. Czy myśli się o podobnej inicjatywie w Polsce? - Nie mogę wypowiadać się w imieniu Episkopatu, ale nie jest to wykluczone. Na razie nie ma takich propozycji, ale uważam je za bardzo uzasadnione i nasze działanie powinno pójść w tym kierunku. W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, do rządu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne, a nawet w niektórych przypadkach ponad własne przekonania, by w ten sposób uwzględnić wolę całego narodu i dobro Polski. W przeciwnym razie byłoby to działanie głęboko nieetyczne. Kościół katolicki mówi oczywiście we własnym imieniu, ale myślę, że powinniśmy podjąć działania scalające te opinie z innymi Kościołami, związkami wyznaniowymi i innymi środowiskami. - Księże arcybiskupie, w dokumencie biskupi mówią Unii: "tak, ale". Czy gdyby dzisiaj miało dojść do głosowania, z takim prawem Unii i takim stanem negocjacji, akcent byłby położony na "tak" czy "ale"? - Nie mówimy ani za, ani przeciw, lecz podajemy kryteria wartościowania. Decyzja należy do poszczególnych ludzi. Kiedy będę wiedział, do czego się mam ustosunkowywać, to jako obywatel uczynię to, ale teraz jako biskupi dajemy wiernym kryteria oceny. Nie opowiadamy się ani za, ani nie jesteśmy przeciw, wskazujemy tylko, że płaszczyzna ekonomiczna, polityczna nie jest wystarczająca. Europa jest wspólnotą ducha i musi wspólnotą ducha pozostać. Chrześcijaństwo w Europie musi mieć taką cząstkę, która pozwoli trwać tożsamości Europy. - Czyli każdy wierny w referendum przedakcesyjnym będzie zobowiązany głosować według swojego sumienia? - Chodzi o to, żeby to był wybór, który widzi dobro całej Europy, przyszłość nie tylko mojego pokolenia, nie tylko korzyść gospodarczą, ale korzyść przyszłych pokoleń, miejsce Polski w przyszłej Europie. Jeżeli nie wejdziemy do Europy, to Polska zostanie na uboczu, nie będzie miała prawa współdecydowania o kształcie Europy. - Poczucie odpowiedzialności wyklucza więc eurosceptycyzm? - Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny maksymalnie prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium, przynajmniej w chrześcijaństwie. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina. W systemie demokratycznym każdy ma możliwość zrealizowania wolności w sposób najpełniejszy, ale ustawodawstwo musi maksymalnie gwarantować szacunek dla godności człowieka. I musi służyć rozwojowi poszczególnej jednostki i społeczeństwa. Jest to zatem wytyczenie drogi na bardzo daleką przyszłość, kładzenie fundamentów. Trzeba ludzi przygotować na to, że to będzie wymagało ofiar, wyrzeczeń. Obecne pokolenie nie będzie zbierało owoców, ale trzeba ukazać celowość i sensowność tego długiego procesu. Jeżeli ludzie będą przekonani, że to jest celowe i potrzebne, jeśli nie dla nich, to dla ich dzieci, to myślę, iż można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami. - I w Unii jest to możliwe? - Jest to możliwe. Trzeba tylko się wyzbyć lęku, niepokoju, trzeba pogłębić, a nawet odbudować własną tożsamość kulturową, religijną i narodową. Trzeba widzieć sens i trzeba wziąć za ten proces odpowiedzialność, tak aby poszerzenie Unii Europejskiej stanowiło wzbogacenie, a nie zubożenie, i to zarówno dla Unii, jak i dla nas.
Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny. z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne.
DŁUGI WEEKEND Leszek Balcerowicz ma urlop. Jest wśród polityków wyjątkiem Wolne na uroczystościach Większość Polaków między 29 kwietnia a 3 maja będzie wypoczywać. Ale nie nasi politycy, dla których tych pięć, teoretycznie wolnych, dni jest czasem szczególnej aktywności. Zajęci są obchodami tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego, uchwalenia Konstytucji 3 maja, rocznicą zbrodni katyńskiej, "Marszem żywych". Lewica świętuje 1 Maja. Prawicowi premier Jerzy Buzek i lider AWS Marian Krzaklewski spotkają się z Ojcem Świętym. Chyba tylko wicepremier Leszek Balcerowicz wybiera się na zagraniczny urlop. Pierwszy dzień przedłużonego weekendu - 29 kwietnia - ściągnie zwykłych obywateli nad jeziora lub w góry, a elity polskiej polityki do Gniezna na kolejny dzień uroczystości z okazji tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego. Po premierze Jerzym Buzku, wezmą w nich udział i lider AWS Marian Krzaklewski, i SLD Leszek Miller. Rzymska majówka Kolejne cztery dni Marian Krzaklewski, jako przewodniczący NSZZ "Solidarność", spędzi w Rzymie, gdzie blisko milion ludzi świata pracy będzie obchodzić 1 Maja - święto Józefa Robotnika - pod hasłem "Praca dla każdego jedyną drogą do solidarności i sprawiedliwości". Dla "S" jest to drugi etap pielgrzymki po 19 marca, święcie Józefa Rzemieślnika. Część z 2,5 tysiąca polskich związkowców poświęca ją intencji jak najszybszej beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki i kardynała Stefana Wyszyńskiego. W swej homilii papież Jan Paweł II ma wspomnieć o "Solidarności", a Krzaklewski ma przeczytać Modlitwy wiernych albo Lekcje w języku polskim. Marian Krzaklewski spotka się z Ojcem Świętym trzykrotnie: 1 maja po mszy, 2 maja w grupie liderów central związkowych i najprawdopodobniej 3 maja papież przyjmie go wraz z małżonką na audiencji. Wcześniej Rzym opuści Jerzy Buzek. Premier z małżonką 30 kwietnia w Watykanie weźmie udział w kanonizacji błogosławionej Faustyny, później w spotkaniu delegacji państwowych z Ojcem Świętym i w obiedzie u papieża dla zaproszonych gości. Jednak jeszcze w nocy Buzek wróci do kraju. Będzie odpoczywał 1 i 2 maja (spędzi te dni z rodziną poza Warszawą), by 3 maja wziąć udział w złożeniu wieńców pod Grobem Nieznanego Żołnierza, a wieczorem w uroczystościach w Trybunale Konstytucyjnym. Mniej zajęci będą w te dni politycy AWS - rzecznik Klubu Piotr Żak, który w sobotnie popołudnie prosto z Gniezna pojedzie do Wrocławia na "pierwszy mecz koszykówki play off" Śląsk Zepter - Anwil Włocławek. Żak - zapalony "kibol sportowy", jak mówi o sobie - kibicuje Zepterowi. W niedzielę zaś rzecznik wraz z ministrem spraw wewnętrznych i administracji Markiem Biernackim będzie świętował Dzień Strażaka w Ludźmierzu na Podhalu i przez pozostałe trzy dni wypoczywał w Tatrach wraz z młodszym synem. Starszy uczy się do matury. Balcerowicz na urlopie, reszta w pracy Leszek Balcerowicz, szef Unii Wolności, jako jeden z nielicznych VIP-ów wybiera się na urlop za granicę. - Lepiej szefa wysłać za granicę, bo jak jest w kraju, to potrafi wrócić znienacka z urlopu - śmieją się współpracownicy wicepremiera. Balcerowicz w pracy stawi się dopiero w poniedziałek, 8 maja. - Długi weekend? Nie będzie długiego weekendu - mówi Jerzy Wierchowicz, szef Klubu Parlamentarnego UW. - 2 maja chciałbym wziąć udział w "Marszu żywych". Trzeciego będą uroczystości trzeciomajowe, a jest przecież jeszcze rodzina. Poświęcę jej dwa dni, które pewnie sobie wygospodaruję - narzeka polityk UW, że "na pewno nie będzie miał pięcio- czy siedmiodniowej laby". Na "Marsz żywych" wybiera się także Jan Lityński, poseł Unii. - Nie będzie mnie niestety w Gnieźnie, bo mam pilne obowiązki w Świdnicy - mówi Lityński. I dodaje: - Takiego typowego wypoczynku nie planuję. Prezydent w ogrodach 2 maja w Oświęcimiu politycy UW spotkają się z prezydentem. Aleksander Kwaśniewski wraz z prezydentem Izraela weźmie udział w uroczystym apelu młodzieży uczestniczącej w "Marszu żywych". W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja, jak co roku Kwaśniewski będzie na uroczystościach przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego w Warszawie i po południu wyda przyjęcie dla korpusu dyplomatycznego. Odznaczy też "zasłużonych dla kraju i społeczeństwa". Służby prasowe prezydenta nie wiedzą, co Aleksander Kwaśniewski zamierza robić 29 i 30 kwietnia. Nie ma nic w programie, zatem będą to jego "chwile dla siebie". Potrzebne przed 1 Maja, kiedy w to lewicowe Święto Pracy prezydent jak zwykle organizuje w ogrodach Pałacu Prezydenckiego majówkę dla około 1800 osób. W ogrodzie, ale swoim, spędzi też kilka dni były prezydent Lech Wałęsa. - Mamy duży ogród, więc mamy gdzie się podziać. Ale na jeden dzień na pewno wyjedziemy w Bory Tucholskie, żeby pooddychać leśnym powietrzem. A tradycyjnie 3 Maja mąż weźmie udział w mszy świętej za ojczyznę - mówi Danuta Wałęsa. Festyn lewicy Święto Pracy fetują, rzecz jasna inaczej niż "S", lewicowe partie i organizacje. Przed przyjęciem u prezydenta lider SLD Leszek Miller wraz z czołówką polityków Sojuszu idzie w stołecznym pochodzie sprzed siedziby OPZZ do pl. Grzybowskiego. Podczas późniejszego, tradycyjnego festynu na ul. Rozbrat, Danuta Waniek przez godzinę będzie pełnić "dyżur" dla wyborców. I ona, i Miller, pracują 2 maja. Dzień później Waniek oraz posłanka SLD Izabella Sierakowska udają się do Brukseli, gdzie czeka je "seria spotkań na temat rynku pracy kobiet w Polsce". Wracają do kraju 6 maja. Leszek Miller narzeka, że "niestety nie wyjeżdża na urlop". Jak inni politycy będzie świętował 3 Maja. - Może w następny weekend uda mi się wyjechać za miasto - planuje szef SLD. Ma jednak nadzieję na odrobinę odpoczynku 30 kwietnia. Spędzi go w domu. Pracowity weekend ludowców Pracowicie spędzą też majowy weekend działacze PSL: 2 maja odbędzie się konwencja wyborcza, na której ludowcy wybiorą swojego kandydata na prezydenta. Bogdan Pęk, jeden z liderów PSL, w sobotę będzie w Gnieźnie, w niedzielę ma spotkania "w terenie". - To będzie pracowity długi weekend - mówi. - Nie dość, że nasza konwencja jest we wtorek, to 3 maja jestem zaproszony na uroczystości na górze Świętej Anny - dodaje. Marszałkowskie koncerty i mecze Marszałkowie Sejmu Maciej Płażyński i Senatu Alicja Grześkowiak będą dzielić te 5 dni między oficjalne spotkania i chwile tylko dla siebie. Grześkowiak 30 kwietnia wraz z byłym prezydentem RP na uchodźstwie Ryszardem Kaczorowskim weźmie udział w Anglii w uroczystościach związanych z 60. rocznicą zbrodni katyńskiej. 1 maja w jej kalendarzu "nie ma nic szczególnego". Dzień później będzie w Toruniu na Festiwalu Muzyki i Sztuki Krajów Bałtyckich - PROBALTICA, a 3 maja w Częstochowie, gdzie odbędzie się na Jasnej Górze msza święta (to także święto Maryi Królowej Polski). Natomiast Płażyński z Gniezna pojedzie do Gdańska. Dzień przed oficjalnymi uroczystościami 3 Maja w Warszawie chce "wybrać się gdzieś z rodziną, na łono natury". Zaś 1 maja będzie grał w meczu liberałów z dawnymi działaczami Ruchu Młodej Polski. B.I.W., F.G., PAD
29 kwietnia - 3 maja nasi poltycy zajęci są m.in. obchodami tysiąclecia zjazdu gnieźnieńskiego (będą tam Jerzy Buzek, Marian Krzaklewski i Leszek Miller). Marian Krzaklewski będzie w Rzymie świętował 1 Maja. Jerzy Buzek 30 kwietnia w Watykanie weźmie udział w kanonizacji błogosławionej Faustyny, a 3 maja - w złożeniu wieńców przed Grobem Nieznanego Żołnierza. 2 maja w Oświęcimiu Kwaśniewski oraz prezydent Izraela wezmą udział w uroczystym apelu młodzieży uczestniczącej w "Marszu żywych". Lech Wałęsa 3 maja weźmie udział w mszy świętej za ojczyznę. Alicja Grześkowiak 30 kwietnia wraz z Ryszardem Kaczorowskim będzie w Anglii na uroczystościach 60. rocznicy zbrodni katyńskiej. Tylko wicepremier Leszek Balcerowicz wybiera się na zagraniczny urlop.
Zamiast ośrodka dla turystów starosta ostrołęcki wybudował sobie daczę. Sąsiedzi żądają rozbiórki. Spór rozstrzygnie NSA Na kajaki do starosty Dacza czy "baza sprzętu pływającego"? FOT. IWONA TRUSEWICZ IWONA TRUSEWICZ Stanisław Kubeł, były wicewojewoda ostrołęcki i obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił tuż nad brzegiem jeziora Giławskiego na Mazurach dom. Miała to być "baza sprzętu pływającego na cele kwalifikowanej turystyki wodnej", a jest okazała dacza. W marcu Samorządowe Kolegium Odwoławcze w Olsztynie unieważniło decyzję burmistrza Pasymia o warunkach zabudowy i zagospodarowania działki pana starosty. Kolegium wskazało, że kilkakrotnie złamane zostało prawo. Stanisław Kubeł odwołał się najpierw do kolegium, a kiedy utrzymało ono w mocy swoje postanowienie, do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jeżeli sąd podtrzyma decyzję olsztyńskiego kolegium, dacza starosty zostanie rozebrana. Jest wielce prawdopodobne, że za rozbiórkę zapłacą podatnicy. Agencja sprzedaje bez przetargu O inwestycji starosty ostrołęckiego "Rzeczpospolita" pisała rok temu. Rynnowe, otoczone zielonymi wzgórzami i położone z dala od głównych szlaków turystycznych jezioro Giławskie w gminie Pasym Stanisław Kubeł upodobał sobie w 1996 r. Był wtedy wicewojewodą ostrołęckim (urzędował od 1991 do 1997 r.). Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem. Zdaniem warszawskiego mecenasa Jacka Urbaniaka agencja nie miała prawa sprzedawać działki bez przetargu, gdyż nie istnieje stosowna podstawa prawna. Mogła grunt wydzierżawić, podobnie jak jezioro. W 1997 r. burmistrz Pasymia Wiesław Nosowicz (urzęduje w dalszym ciągu) wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej tj. »bazy sprzętu pływającego«". Burmistrz zgodził się, aby "urządzenie", które okazało się budynkiem, stanęło na działce rolnej oraz w stumetrowej strefie ochronnej, w której rozporządzenie wojewody warmińsko-mazurskiego zakazuje budowy jakichkolwiek "obiektów kubaturowych". Projektantem bazy był Grzegorz Radawiec, syn Juliana Radawca, powiatowego inspektora nadzoru budowlanego w Szczytnie (gmina Pasym należy do powiatu szczycieńskiego). Julian Radawiec był inspektorem nadzoru budowy starosty ostrołęckiego. - Powstał budynek większy, niż przewidziano w projekcie - powiedział kontrolujący inwestycję Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego w Olsztynie. Latem ubiegłego roku "baza sprzętu" ukazała się oczom zdumionych sąsiadów Stanisława Kubła. Okazały, piętrowy budynek z niebieskim dwuspadowym dachem stał kilka metrów od jeziora. Otaczał go solidny drewniany płot dochodzący do lustra wody i uniemożliwiający swobodny spacer nad brzegiem Giławskiego. Tuż przy wodzie ustawiono betonowy wychodek, w którym za urządzenie sanitarne służyło... wiadro. Inspektor występuje do kolegium - Prowadzę gospodarkę rybacką na jeziorze. Zarybiam regularnie, dzięki temu w Giławskim są i karpie, i amury, i karasie. Uznałem, że budując bazę sprzętową, mogę przyciągnąć więcej wędkarzy i turystów - mówił "Rzeczpospolitej" w sierpniu 2000 r. Stanisław Kubeł. Minął rok. Sierpień jest jeszcze bardziej gorący. "Baza sprzętu" otynkowana na biało, drewniane okiennice zamknięte. Solidny ceglany komin pozwala się domyślać, że we wnętrzu wybudowano gustowny kominek. Także wychodek zyskał niebieski metalowy daszek i białą elewację, wiadro zasłoniła metalowa płyta. Przedłużenie dachu domu okrywa niewielki hangar. Ile się tam zmieści łodzi? Przed rokiem starosta Kubeł tłumaczył "Rzeczpospolitej", że zamierza tu trzymać trzydzieści kajaków i łódek. Tylko gdzie? Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, do którego piątka sąsiadów Stanisława Kubła wystąpiła o interwencję, nie ma wątpliwości, że to, co stanęło nad Giławskim, jest domem letniskowym. Inspektor wystąpił do Polskiej Izby Turystyki o zdefiniowanie pojęcia "turystyka kwalifikowana", na potrzeby której baza pana starosty miała zostać postawiona. Izba wyjaśniła, że taki obiekt musi leżeć na szlaku, w tym wypadku - wodnym. Mieć "miejsca noclegowe, kuchnię samoobsługową, dobre sanitariaty czy pole biwakowe". "W moim odczuciu nie można nazwać obiektem turystyki kwalifikowanej pojedynczego budynku usytuowanego w najbardziej atrakcyjnym miejscu, ale służącego pobytom rekreacyjnym" - zakończył wyjaśnienia Stanisław Harajda, przewodniczący oddziału PIT. Leopold Ażgin wystąpił do kolegium odwoławczego o zbadanie zgodności z prawem decyzji burmistrza Nosowicza. Podał, że jezioro Giławskie nie leży na szlaku kajakowym i nie należy do wód żeglownych (jest małe i połączone strugą z jeszcze mniejszym jeziorkiem Krzywym i z Gąsiorowskim). Inspektor zwrócił też uwagę, że plan zagospodarowania przestrzennego gminy Pasym zakazuje w miejscu usytuowania działki starosty budowy jakichkolwiek obiektów. Kolegium przyznało rację inspektorowi i unieważniło decyzję burmistrza. Kurp kontra "rolnicy z Marszałkowskiej" - To jest nasz sukces - mówi Wiktor Bruszewski, jeden z protestujących sąsiadów starosty. - Ale aby się Kowalskiemu nie wydawało, że wygra z urzędnikami, dyrektor Marian Staszewski z wydziału gospodarki przestrzennej Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie zawiesił, na wniosek pana Kubła, wszczęte postępowanie administracyjne z uwagi "na możliwość poniesienia znacznych strat przez inwestora". Jakaż troska o ostrołęckiego starostę panuje w olsztyńskim urzędzie! - kręci głową Bruszewski. W sumie jest ich osiem osób z pięciu gospodarstw. Stanisław Kubeł nazywa sąsiadów "rolnikami z Marszałkowskiej", bo są warszawiakami, którzy 15 - 20 lat temu kupili rozrzucone na wzgórzach nad Giławskim gospodarstwa od emigrujących do Niemiec miejscowych. Jedna osoba na stałe przeprowadziła się nad Giławskie, inni spędzają tu średnio po pół roku. Stanisław Kubeł uważa, że to warszawiacy naruszyli prawo, budując bez pozwolenia betonowe schody i trzy pomosty do jeziora. - Przez lata sprawdzano nas nieustannie, czy wywozimy szamba, śmieci. I dobrze, bo sami cenimy urodę i wyjątkowość tego miejsca. Siedliska są rozrzucone na wzgórzach, z dala od wody. Jedyne, co przez te prawie dwadzieścia lat postawiliśmy, to niewielkie drewniane pomosty, aby łatwiej było kąpać się w jeziorze. I tu nagle, w tej enklawie spokoju i czystej natury, pojawiła się nad samą wodą budowla. To był policzek dla tego miejsca i prawa - opowiada inny z protestujących, Henryk Dąbrowski i zapowiada, że sąsiedzi sprawiedliwości szukać będą choćby w Strasburgu. Setki spraw Wiktor Bruszewski: - Takich spraw jest w Polsce setki, ale dla nas ta urasta do miary symbolu. Pan Kubeł to wysoki urzędnik, najpierw państwowy, teraz samorządowy. Takich ludzi ma obowiązywać nienaganne działanie zgodnie z prawem i jego dobra znajomość, aby potem nie przerzucać odpowiedzialności na innych. Jak jest naprawdę, każdy widzi. Leopold Ażgin jest realistą: - Do rozbiórki może dojść i za sześć lat. Wiesław Szubka, wiceburmistrz Pasymia: - Czy my zapłacimy za rozbiórkę? A kto to wie, co będzie za parę lat. Stanisław Kubeł: - Ja tutaj niczemu nie zawiniłem. Nie mam wpływu na to, że urzędnicy, do których zwracam się o zgodę, nie dopełniają swoich obowiązków. Nawet jeżeli każą mi rozebrać budynek, to zgodnie z przepisami skarb państwa mi za to zapłaci (wypowiedź dla "Gazety Warmii i Mazur", lokalnego dodatku "Gazety Wyborczej" z 2.03.2001 r.). Do 20 sierpnia pan starosta był na urlopie. Wraz z rodziną i znajomymi wypoczywał między innymi w "bazie sprzętu pływającego" nad jeziorem Giławskim. -
Stanisław Kubeł, obecny starosta powiatu Ostrołęka, postawił tuż nad brzegiem jeziora Giławskiego na Mazurach dom. jezioro Giławskie w gminie Pasym upodobał sobie w 1996 r. Był wtedy wicewojewodą ostrołęckim. Olsztyński oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa wydzierżawił wicewojewodzie jezioro na 15 lat, a następnie sprzedał (bez przetargu) 8 arów ziemi tuż nad jeziorem. W 1997 r. burmistrz Pasymia Wiesław Nosowicz wydał decyzję o warunkach zabudowy działki starosty "urządzeniem związanym z obsługą turystyki kwalifikowanej tj. »bazy sprzętu pływającego«". Latem ubiegłego roku "baza sprzętu" ukazała się oczom sąsiadów Stanisława Kubła. Leopold Ażgin, wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, do którego piątka sąsiadów Stanisława Kubła wystąpiła o interwencję, nie ma wątpliwości, że to, co stanęło nad Giławskim, jest domem letniskowym. Ażgin wystąpił do kolegium odwoławczego o zbadanie zgodności z prawem decyzji burmistrza Nosowicza. Kolegium unieważniło decyzję burmistrza. - To jest nasz sukces - mówi jeden z protestujących sąsiadów starosty. Stanisław Kubeł nazywa sąsiadów "rolnikami z Marszałkowskiej", bo są warszawiakami. Stanisław Kubeł uważa, że to warszawiacy naruszyli prawo, budując bez pozwolenia pomosty do jeziora. Wiktor Bruszewski: - Takich spraw jest w Polsce setki, ale dla nas ta urasta do miary symbolu. Pan Kubeł to wysoki urzędnik. Takich ludzi ma obowiązywać nienaganne działanie zgodnie z prawem i jego dobra znajomość, aby potem nie przerzucać odpowiedzialności na innych. Jak jest naprawdę, każdy widzi.
"Mistrz i Małgorzata" w Bielsku-Białej Woland, wróć! Henryk Talar jako Piłat (gra także rolę Wolanda) FOT. ANDRZEJ MARIA MARCZEWSKI - Zaczynamy - woła zza reżyserskiego pulpitu Andrzej Maria Marczewski. - Gdzie Mistrz? - Poszedł przymierzyć koronę cierniową - odpowiada inspicjentka i informuje go również, że zachorował aktor, który miał grać Riuchina i Judę. Trudno, jego kwestie będzie mówił reżyser. - O, jest już Mistrz! - O, bogowie moi - odnaleziony aktor wypowiada pierwsze kwestie roli Mistrza. W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Spektaklu, którego premiera przewidziana jest na najbliższą sobotę, 7 lutego. Słynny utwór Michała Bułhakowa przez wielu znawców przedmiotu uważany jest za najważniejszą powieść dwudziestego wieku. W polskich księgarniach rozeszły się już 22 jej wydania. Bielszczanie nie kryją radości, że przedstawienie "Mistrz i Małgorzata", które pierwotnie miało być wystawione w Częstochowie, wraz z byłym dyrektorem tej sceny Henrykiem Talarem, zostało przeniesione do ich miasta. Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu". Czwarte spotkanie Andrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Pełnej wersji powieści, bo fragmenty utworu Bułhakowa wystawiano już wcześniej: Danuta Michałowska w Teatrze Jednego Aktora Estrady Krakowskiej występowała w monodramie "Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano" (1971); adaptacja Piotra Paradowskiego pojawiła się na scenach Katowic (1973), a następnie Wrocławia, Krakowa i Tarnowa; a Krystyny Gonet i Krzysztofa Jasińskiego ("Pacjenci") w Teatrze STU w Krakowie (1976). Sporym rozgłosem cieszyła się też wersja warszawska powieści Bułhakowa w adaptacji i reżyserii Macieja Englerta na scenie Teatru Współczesnego (1987), z kreacją aktorską Mariusza Dmochowskiego w roli Piłata. Obecnie jednak żaden teatr w Polsce nie ma "Mistrza i Małgorzaty" w repertuarze. Premiera polska pierwszej pełnej wersji scenicznej "Mistrza i Małgorzaty" odbyła się 27 kwietnia 1980 r. w Wałbrzychu. Andrzejowi Marii Marczewskiemu udało się przedstawić wszystkie zasadnicze wątki powieści, a nawet oszukać cenzurę i uzupełnić tekst o fragmenty nieobecne w dostępnym wówczas polskim przekładzie. Autorami pierwszego polskiego tłumaczenia byli: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski. Na ten "kanoniczny" przekład reżyser zdecydował się także w Bielsku-Białej, choć zastanawiał się, czy nie przenieść powieści na scenę w nowszym tłumaczeniu Andrzeja Drawicza. - "Mistrz i Małgorzata" stał się dla mnie najważniejszą i ogromnie bliską lekturą, odkąd, jeszcze w czasie studiów, miałem okazję przeczytać drukowany w odcinkach w radzieckim czasopiśmie "Moskwa" oryginał utworu - zdradził reżyser. - Książka jest nie tylko uczciwa, ale i magiczna. Przeszedłem moskiewskim szlakiem przygód bohaterów powieści i śladami jej autora. Miałem okazję rozmawiać z Lubow Biełozierską-Bułhakową, drugą żoną pisarza. Byłem na grobie Bułhakowa, na cmentarzu Nowodiewiczym, gdzie został pochowany niedaleko Czechowa i Stanisławskiego. Na zamalowanych graffiti ścianach klatki schodowej przy ulicy Sadowej 302 można dziś przeczytać inskrypcję: "Woland, wróć!". Reżyser, który na cześć Bułhakowa swojej córce dał na imię Małgorzata, do realizacji "Mistrza i Małgorzaty" powracał jeszcze w teatrach Płocka (1981) i Bydgoszczy (1988). - Wystawiałem już tę sztukę trzy razy i każda z wersji była inna, modyfikowana, bo nie lubię chodzić własnymi tropami - zapewnia Andrzej Maria Marczewski. - Pierwszy mój spektakl w Wałbrzychu trwał pięć i pół godziny. Ten nie przekroczy trzech godzin. Jest to jedyne ograniczenie, które mi narzucił dyrektor Henryk Talar. Podwójny Talar Samemu dyrektorowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja najnowszej inscenizacji przewiduje bowiem nieustanne przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci. Po raz pierwszy główni bohaterowie - pojawiający się to w planie historycznym, to znów współczesnym Bułhakowowi - grani są przez tego samego aktora. Czasy się nakładają, dramatis personae przeistaczają się bezpośrednio na oczach widzów, co zadanie wykonawców czyni szczególnie odpowiedzialnym i trudnym. - Jest to zgodne z tym, co dzisiaj wiemy o równoległych światach, względności czasu i zakrzywionej przestrzeni - mówi reżyser. - Mam nadzieję, że nasze przedstawienie będzie skłaniało do refleksji. Że okaże się ważne dla ludzi myślących, szukających w teatrze czegoś więcej niż tylko wypoczynku i rozrywki. Role Wolanda i Piłata wyznaczają temperaturę spektaklu. Henryk Talar nie ma więc łatwego zadania. Tym bardziej, że w zakończeniu spektaklu obie grane przez niego postacie spotykają się w tym samym miejscu i czasie! Podwójna rola - demonicznego Wolanda i Piłata o umęczonej duszy - jest aktorskim debiutem Talara na bielskiej scenie, której dyrektoruje od początku bieżącego sezonu. Jako reżyser dał się już zresztą poznać publiczności Bielska-Białej. Wystawił "Zemstę" Fredry, zgodnie chwaloną przez recenzentów. Poza Talarem szczególnie ważne role i zadania aktorskie w "Mistrzu i Małgorzacie" otrzymali również: Kuba Abrahamowicz (Mistrz i Jeszua), Kazimierz Czapla (Berlioz i Afraniusz), Bartosz Dziedzic (Iwan Bezdomny i Mateusz Lewita), Barbara Guzińska (Małgorzata i Magdalena), Grzegorz Sikora (Marek Szczurza Śmierć i Azazello). W spektaklu występuje osiemnastu aktorów oraz kilku statystów. W poprzednich wersjach wykonawców było znacznie więcej, ponaddwukrotnie. Ponaddwukrotnie - ponieważ reżyser stworzył bardzo zwartą adaptację, eliminując dodatkowo spore partie tekstu i wiele postaci. Przetarg na urywanie głowy Inscenizator szczególnie ograniczył sceny obyczajowe z rzeczywistości radzieckiej lat 20. i 30., wychodząc ze słusznego założenia, że dziś, po rozpadzie ZSRR i upadku muru berlińskiego, nie wywołują już takich rumieńców emocji, jak w pamiętnych latach osiemdziesiątych. Dzięki temu wyeksponowane zostały wątki Jeszuy i Piłata oraz Mistrza i Wolanda, przez co cała historia zyskała na ostrości i nabrała dodatkowej wagi. Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka Tadeusza Woźniaka, stałego współpracownika reżysera. Jest to na nowo opracowana partytura, w której zawarte są motywy i melodie znane z poprzednich wersji "Mistrza i Małgorzaty" Marczewskiego. Nie po raz pierwszy reżyser współpracuje także z Jerzym Wojtkowiakiem, choreografem z Poznania. Zrobili już razem kilka widowisk i musicali. Bielskie przedstawienie rozegrane zostanie w przestrzeni zdominowanej przez czerń zaprojektowanej przez Tadeusza Smolickiego scenografii i grę świateł. Od stolika reżyserskiego dobiegają szepty. Ustalenia szczegółów scenograficzno-kostiumowych: - Szatę Jeszuy trzeba zmienić - słychać głos Marczewskiego. - To nie może być szpitalna biel. - Złamiemy ją, będzie herbaciana - zgadza się Smolicki. - Rękawiczki Wolanda nie powinny być czerwone. - Dostanie cieliste. - Gazeta! Gazeta musi być ruska. Przygotujcie też paszport i wizytówkę dla Wolanda. W widowisku nie zabraknie spektakularnych atrakcji. Do nich z pewnością będzie należało przemieszczanie się Małgorzaty i świty Wolanda w powietrzu - także nad głowami widzów parteru. Pomocą w tym dziele służyć będzie doglądany przez ekspertów sprzęt alpinistyczny. Na przygotowanie seansu czarnej magii teatr urządził przetarg wśród sztukmistrzów i iluzjonistów. Służyli też pomocą przy dość skomplikowanej scenie odrywania głowy konferansjerowi. Dziennikarze lokalnej prasy dali wyraz przekonaniu, że po tej premierze do teatru trzeba będzie wzywać egzorcystę. Janusz R. Kowalczyk
W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Prasa zapowiada spektakl jako przebój sezonu". Andrzej Maria Marczewski Wystawiał tę sztukę trzy razy i każda z wersji była inna. Samemu dyrektorowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja przewiduje przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci.
Branża tłuszczowa Były lider "czerwoną latarnią" Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego. Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny. Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion. Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego. Potrzebna promocja Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa. Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat. Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają. Sposób na zwiększenie rentowności Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki: - obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen, - bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion, - wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych, - rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych. W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce. Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE. Edmund Szot
Branża tłuszczowa, która w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych była liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Pozostanie jednak dużym importerem. Zbiory rzepaku są w tym roku lepsze niż w ubiegłym, ale i tak znacznie mniejsze niż w ostatnich pięcioleciach. Regres upraw jest skutkiem niekorzystnych warunków pogodowych i likwidacji PGR. W konsekwencji zwiększyły się potrzeby importowe. W kolejnym roku sytuacja nie ulegnie znacznej poprawie. Specjaliści uważają, że produkcja rzepaku w Polsce mogłaby sięgać nawet 2,5 mln ton i być, przynajmniej częściowo, nastawiona na eksport. Rolników najłatwiej zachęcić do zwiększenia zasiewów wysoką ceną skupu. Pomocne byłyby też umowy kontraktacyjne, zaopatrywanie plantatorów w nasiona, nawozy i środki ochrony roślin, jak również nisko oprocentowane kredyty i doradztwo agrotechniczne. Do tegorocznych strat w branży, obok niskiej krajowej produkcji rzepaku, przyczyniło się obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinych, wysokie koszty działalności i konieczność zaciągania kredytów, a także rosnące koszty obsługi wcześniejszego zadłużenia. Po 1990 r. Polacy zaczęli spożywać więcej tłuszczów roślinnych niż mięsnych. W celu odzyskania rentowności branża tłuszczowa powinna wspierać rozwój krajowej bazy surowcej. Jest to bardzo ważne, ponieważ polski kontyngent produkcji rzepaku Unia Europejską określi na podstawie średniego areału uprawy w ostatnich trzech latach.przed naszym wstąpieniem do wspólnoty.
MEDYCYNA Nieporozumieniem jest twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych Wątpliwa pochwała czerwonego wina ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie spożywający umiarkowane ilości wina są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory niż zwolennicy innych trunków - piwa i wyrobów spirytusowych. Wino od wielu lat uznawane jest za najbardziej korzystny dla zdrowia napój alkoholowy. Mimo to żadna organizacja medyczna nie namawia do picia alkoholu w jakiejkowiek postaci. Nie ma wciąż pewności, jaka jest optymalna jego dawka, trudno też wyjaśnić, dlaczego niektórzy uzależniają się od tej używki. Picie alkoholu uznawane jest za czynnik rakotwórczy aż na 25 listach Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem (IARC). Znani badacze Doll i Peto uważają, że jest ono odpowiedzialne w USA za 3 proc. zgonów z powodu nowotworów. Podejrzewa się, że zwiększa ryzyko takich chorób górnej części układu oddechowo-pokarmowego, jak rak jamy ustnej, gardła, krtani, przełyku, a także - raka wątroby. Mimo to alkohol nie jest całkowicie potępiany jako czynnik rakotwórczy. Trzy lampki wina lub dwa kufle piwa W 1989 r. amerykańska Narodowa Akademia Nauk oświadczyła, że choć nie poleca jego konsumpcji, to przyznaje, że pewna ilość jest dopuszczalna: 28 g czystego etanolu dziennie, czyli ponad dwa drinki, za które uznaje się napój zawierający 12 g czystego alkoholu (tj. 270 ml piwa, 100 ml wina oraz 30 ml napojów spirytusowych 40-proc.). Bardziej powściągliwe jest Amerykańskie Towarzystwo Zwalczania Raka. W 1996 r. opublikowało oświadczenie, że nawet umowne dwa drinki zwiększają ryzyko choroby nowotworowej. Specjaliści od dawna spierają się o to, jaką dawkę alkoholu można uznać za nieszkodliwą, a nawet korzystniejszą dla zdrowia niż abstynencja. Najczęściej mówią o umiarkowanym piciu alkoholu. Ale nie ma pewności, co to oznacza. Ci sami badacze - Doll i Peto twierdzą, że wśród ponad 12 tys. lekarzy brytyjskich w wieku 48-78 lat, ogólna śmiertelność była niższa u tych, którzy pili nie więcej niż trzy drinki dziennie - czyli 36 g etanolu. Duńczycy stwierdzili, że najdłużej żyją mieszkańcy Kopenhagi spożywający od jednego do dwóch drinków dziennie. Można zatem przyjąć, że optymalna dawka w przeliczeniu na etanol mieści się w granicach od 20 do 40 g. Wiele nieporozumień wynika z tego, że wpływ alkoholu na zdrowie zależy nie tylko od jego dawki, ale też rodzaju trunku. W tym porównaniu coraz wyraźniej wygrywa wino, szczególnie czerwone. Nawet Duńczycy przyznają, że lepszym zdrowiem cieszą się mieszkańcy ich kraju, którzy wypijają 3-5 drinków w postaci wyłącznie czerwonego wina. Dotąd wiadomo było, że zwolennicy tego płynu rzadziej chorują na chorobę niedokrwienną serca. Z najnowszych badań wynika, że są też mniej narażeni na choroby nowotworowe, przynajmniej w porównaniu z ludźmi preferującymi inne napoje alkoholowe. W poszukiwaniu napoju Bogów - Zaletą umiarkowanego picia wina jest to, że zmniejsza ryzyko nowotworów górnego odcinka przewodu pokarmowego, czego nie można powiedzieć o piwie i napojach spirytusowych - twierdzi na łamach "British Medical Journal" dr Morten Grobaek z Instytutu Medycyny Prewencyjnej w Kopenhadze. Uczony tłumaczy to tym, że ulubiony trunek starożytnych Greków i Francuzów zawiera substancje przeciwrakowe, jak np. wykryty niedawno resveratrol. Inni badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera szkodliwe substancje, nawet czerwone wino; hamują one syntezę białek, co zaburza mechanizmy naprawcze komórek, a tym samym zwiększa ryzyko raka. Nawet wina nie można zatem uznać za "cudowny napój Bogów". Czerwone wino, jak Cabernet Sauvignon, faktycznie zmniejsza ryzyko zawału serca, gdyż zawiera znaczne ilości polifenoli, działających jak przeciwutleniacze i zapobiegających osadzaniu się tłuszczu na ściankach naczyń krwionośnych serca. Substancje te znajdują się w skórce winogron, które są usuwane w początkowej fazie wyrobu białego wina. Dlatego mniej chroni ono przed arteriosklerozą, podobnie jak częste nawet spożycie ciemnych winogron, gdyż w czerwonym winie stężenie polifenoli jest znacznie większe. Amerykanie wymyślili nawet tabletkę o tych samych właściwościach, ale pozbawioną alkoholu. Mało jednak jest osób, które chcą zrezygnować z przyjemności picia wina. Zresztą, badania specjalistów z Papworth Hospital w Cambridge, opublikowane na łamach "American Journal of Clinical Nutrition", wykazały, że Cabernet skuteczniej niż tabletki z polifenolami chroni przed zawałem serca. Abstynenci przekonują jednak, że do wyboru są też inne napoje, bogate w tego rodzaju dobroczynne substancje - zielona i czarna herbata. Kontrowersyjny jest też tzw. paradoks francuski. Słynne badania sugerują, że Francuzi o jedną trzecią rzadziej umierają na chorobę niedokrwienną serca i zawały niż Walijczycy i jedną czwartą rzadziej niż Szkoci. Cieszą się lepszym zdrowiem, choć wcale nie odżywiają lepiej niż inni Europejczycy, gdyż spożywają dużo mięsa oraz tłustych serów, zawierających znaczne ilości szkodliwych tłuszczy pochodzenia zwierzęcego. Podobnie jest z Francuzkami: umierają na serce aż 5-6 razy rzadziej niż Walijki i Szkotki. Mniej jednak mówi się o tym, że we Francji jest większa umieralność z powodu innych przyczyn niż choroba wieńcowa, jak nowotwory alkoholozależne, przewlekłe schorzenia wątroby, samobójstwa i wypadki komunikacyjne. Zastanawiające jest tylko, że kobiety w tym kraju rzadziej umierają na nowotwory. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdyż panie są o połowę bardziej zagrożone marskością wątroby. Inne badania sugerują, że szczególnie młode kobiety są bardziej narażone na raka. Kultura rasy białej Alkohol sam w sobie jest toksyną uszkadzającą serce. Wydaje się jednak, że najbardziej szkodliwe jest wypijanie go w dużych dawkach, nawet jeśli się to zdarza od czasu do czasu. Więcej zalet ma częste, ale umiarkowane spożywanie trunków. Bo sam alkohol - nie tylko czerwone wino - ma też kilka zalet: zwiększa stężenie we krwi HDL, tzw. dobrego cholesterolu, chroniącego przed zawałem. Zapobiega oksydacji LDL - złego cholesterolu, który jest szkodliwy dla tętnic po utlenieniu. W umiarkowanych ilościach korzystnie modyfikuje procesy krzepnięcia i fibrynolizy: hamuje agregację płytek, nasila uwalnianie tkankowego aktywatora plazminogenu, zmniejsza poziom fibrynogenu. Dopiero przekroczenie dopuszczalnej dawki (40-50 g) wykazuje odwrotne działanie, np. zwiększa krzepliwość krwi. W Skandynawii powstało nawet określenie "poniedziałkowych" zatorowych udarów mózgu - po zaprzestaniu picia i wzrostu krzepliwości krwi. Badania te pokazują, jak trudno jest ocenić wpływ alkoholu na zdrowie ludzi. Nieporozumieniem jest zatem twierdzenie, że po trunki należy sięgać ze względów zdrowotnych, że tak powinni postępować nawet abstynenci. Obecnie przeważa raczej pogląd, że jeśli komukolwiek można zalecać picie alkoholu, to jedynie ludziom z wysokim ryzykiem choroby niedokrwiennej, ale o niskim ryzyku innych zaburzeń alkoholozależnych. Trzeba też pamiętać, że nawet umiarkowane picie może doprowadzić do uzależnienia. Wielu specjalistów woli zatem przemilczać korzyści, jakie wynikają nawet z picia czerwonego wina, a częściej mówią - i chyba słusznie - o zagrożeniach. Tym bardziej, że alkohol i tak jest częścią naszej kultury.
Badania dotyczące wpływu spożycia alkoholu na zdrowie pokazują, jak trudno jednoznacznie ten wpływ ocenić. Z jednej strony uważa się, że małe dawki mogą korzystnie wpływać na zdrowie. Szczególnie ludzie spożywający każdego dnia niewielkie ilości wina (co zaobserwowano na przykładzie krajów śródziemnomorskich) są mniej narażeni na zawały serca i nowotwory. Z drugiej strony badacze ostrzegają, że alkohol w każdej postaci zawiera substancje szkodliwe dla zdrowia. Tym trudniej wytyczyć granicę pomiędzy „małą dawką” a taką, która istotnie wpływa na rozwój różnych chorób. Przestrzega się więc przed piciem alkoholu, co w obliczu zakorzenionego kulturowo rytuału wspólnego picia alkoholu nie zawsze daje pozytywny skutek.
USA - KUBA Sześcioletni chłopiec w centrum międzynarodowego konfliktu Awantura o Eliana Cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu FOT. (C) REUTERS SYLWESTER WALCZAK "Mam ochotę połamać im karki - powiedział Juan Miguel Gonzalez o swych krewnych w Miami. - Jeśli tam pojadę, mogę wziąć ze sobą strzelbę, żeby skończyć z tym raz na zawsze. Popatrzcie tylko, co oni robią z moim synem?" Syn Juana, 6-letni Elian Gonzalez, cudem przeżył dwie doby na otwartym morzu, przywiązany do gumowej dętki. 25 listopada ubiegłego roku uratowali go dwaj rybacy z Florydy. Chłopiec był pasażerem niewielkiej, aluminiowej łodzi, którą grupa 14 Kubańczyków próbowała uciec z rządzonej przez Fidela Castro wyspy. Łódź się wywróciła, 11 osób utonęło, w tym matka Eliana i jej narzeczony. O Eliana upomniał się jego ojciec, zamieszkały w Cardens pod Hawaną Juan Miguel Gonzalez, pracownik jednego z hoteli w Varadero. Po kilku tygodniach rozważań amerykański Urząd Imigracyjny (INS) uznał, że tylko on ma prawo przemawiać w imieniu chłopca. Wcześniej funkcjonariusze INS przeprowadzili na Kubie serię wywiadów z Juanem. Stwierdzili, że mimo rozwodu z Elizabet ojciec był bardzo mocno związany z chłopcem, odwiedzał go pięć razy w tygodniu i aktywnie uczestniczył w jego wychowaniu. Mały polityczny problem Gdyby Elian pochodził z innej wyspy, już dawno pojechałby z powrotem do domu. Gdyby łódź została przechwycona na morzu przez amerykańską straż przybrzeżną, chłopiec, wraz z matką i dwunastką pozostałych uchodźców, zostałby odesłany z powrotem na Kubę. Jednak cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu. Krewni w USA uznali, że lepiej mu będzie w Miami. "Ten chłopiec nie może stać się trofeum Fidela" - zadeklarował przywódca Narodowej Fundacji Amerykanów Kubańskiego Pochodzenia (CANF) Jorge Mas Santos. Poparli go republikańscy politycy z Florydy i Waszyngtonu oraz dwaj kandydaci na prezydenta: George W. Bush i John McCain. W tym czasie Fidel Castro grzmiał już o konieczności powrotu do domu "porwanego" Eliana, a ulice Hawany wypełniały dziesiątki tysięcy demonstrantów. "Twoja matka zginęła, ale jesteś teraz synem wszystkich matek na Kubie" - skandowało 50 tysięcy kobiet pod siedzibą Sekcji Interesów USA w Hawanie. Sprawa Eliana stała się problemem politycznym. Decyzja INS o odesłaniu chłopca na Kubę wywołała protesty kubańskiej diaspory w Miami. Zablokowali ruch na autostradach, policja aresztowała 130 osób. Protesty ustały, gdy republikański kongresman Dan Burton wezwał chłopca na przesłuchanie przed Komisją Sądowniczą Izbą Reprezentantów, co miało na celu odroczenie wykonania decyzji o jego powrocie na Kubę. Według sondażu Instytutu Gallupa 56 proc. Amerykanów popiera tę decyzję. "Tylko ojciec ma prawo przemawiać w imieniu swojego syna, nawet jeśli jest biedny i żyje pod rządami dyktatora" - napisał komentator konserwatywnego dziennika "New York Post" Rod Dreher. "Nikt nie przeczy, że Elian cieszyłby się większą wolnością i miałby większe możliwości w Stanach Zjednoczonych. Ale to samo można by powiedzieć o milionach innych dzieci z wielu biednych krajów - wychowywanych przez kochających rodziców" - zauważył Carl Hiaasem w "Miami Herald". "To jest absurd, żeby wzywać 6-letnie dziecko na przesłuchanie przed Kongresem - stwierdził Gerson Gonzalez, młody Amerykanin, pochodzący z Dominikany, zamieszkały w stanie New Jersey. - Chłopiec powinien wrócić na Kubę. Politycy nie mogą wykorzystywać Eliana do antycastrowskiej krucjaty." Statystycznie około 50 proc. zamieszkałych w USA Latynosów (poza Kubańczykami) popiera powrót Eliana na Kubę, przeciw jest 36 procent. Za pozostaniem chłopca opowiada się natomiast ponad 80 proc. amerykańskich Kubańczyków. Prasa w Ameryce Łacińskiej, podobnie jak opinia publiczna, zdecydowanie popiera stanowisko ojca. "Nie mogę zrozumieć, co się dzieje w Miami - powiedziała »Rzeczpospolitej«, w rozmowie telefonicznej, Rosanna Colmenarez z Wenezueli. - Chłopiec powinien wrócić do ojca". W podobnym tonie wypowiedziało się kilku młodych Kolumbijczyków, którzy przy okazji dali wyraz swej niechęci wobec "imperialistycznej dominacji" USA w świecie. Niepotrzebne cierpienia Tylko Kolumbijka Silvana Gutierrez stwierdziła, że Elian powinien zostać w Miami, "ponieważ taka była wola jego matki, która chciała dla niego lepszego życia". Wola matki to koronny argument, na który powołują się w tej sprawie politycy Narodowej Fundacji Amerykanów Kubańskiego Pochodzenia (CANF). Tymczasem sąd rodzinny w Miami orzekł, że powrót chłopca na Kubę przyniesie mu niepotrzebne cierpienia i wyznaczył na początek marca przesłuchanie w sprawie jego losów. Prokurator Reno uznała jednak, sprawa ta nie podlega sądowi stanowemu. Prasa amerykańska zwróciła też uwagę, że autorka orzeczenia, pochodząca z Portoryko, sędzia Rosa Rodriguez, utrzymuje związki polityczne z CANF. "Jedyne, o co prosimy, to możliwość wysłuchania krewnych dziecka przed sądem" - przekonywał korespondenta "Rz" Jose Basulto, przewodniczący organizacji Bracia na Ratunek, pomagającej kubańskim uchodźcom. "Ojciec Eliana powinien mieć możliwość przyjazdu do Miami - powiedział »Rz« Roberto Martin Perez, jeden z dyrektorów CANF, który spędził 20 lat w castrowskich więzieniach. - Wtedy będzie mógł powiedzieć, co naprawdę myśli, bez presji ze strony kubańskiego rządu". Tymczasem Juan Miguel Gonzalez zapewnił amerykańskich telewidzów, że nie jest poddawany żadnej presji ze strony rządu Castro. Jego krewni z Miami podali to w wątpliwość, szczególnie w kontekście ostrych wypowiedzi Juana pod ich adresem. "Chciałbym zobaczyć, czy mój siostrzeniec powtórzyłby mi to w oczy - stwierdził Delfin Gonzalez. - Znam go dobrze. To spokojny, porządny człowiek." 61-letni Delfin Gonzalez, który spędził 10 lat w komunistycznych więzieniach na Kubie, jest jednym z dwóch opiekunów Eliana w Miami. Drugim jest stryj chłopca, 49-letni Lazar Gonzalez, w którego domu mieszka sześcioletni bohater. Przed domem Lazara wyrosło miasteczko wozów transmisyjnych. Kamery kilkunastu stacji telewizyjnych śledzą każdy krok Eliana, obsypywanego prezentami przez krewnych. Niektórzy zastanawiają się, czy owe prezenty i wycieczki do Disney World to najlepszy sposób postępowania z dzieckiem w kilka dni po dramatycznej śmierci jego matki. Innym wystarcza fakt, że Elian wygląda na zadowolonego. Republikański senator Bob Smith poinformował dziennikarzy po rozmowie z chłopcem, że "Elian wyraźnie powiedział, iż nie chce wracać na Kubę". Grupa senatorów przygotowuje ustawę przyznającą Elianowi obywatelstwo USA. Dobre samopoczucie obrońców wolności Eliana zakłócił kanał 10. telewizji z Miami, którego kamera zarejestrowała, jak na widok przelatującego samolotu chłopiec wykrzyknął: "Samolot, samolot, zabierz mnie z powrotem na Kubę!". Tymczasem ojciec Eliana sprzedał rodzinny skarb, pieczołowicie utrzymany samochód Nash Rambler z 1956 roku, by opłacić rachunki telefoniczne. "Rozmawiam z synem codziennie - powiedział amerykańskiej telewizji. - Mówi mi, że marzy o mnie, o locie samolotem. Śni, że śpimy razem i że się do mnie przytula. Poprosił mnie, żebym postawił mały stolik w jego pokoju, żeby miał gdzie odrabiać lekcje." Fidel już raz wygrał Nie wszyscy mieszkańcy Union City pod Nowym Jorkiem, drugiego po Miami skupiska Kubańczyków w USA, zgadzają się ze stanowiskiem krewnych chłopca i jastrzębi z CANF. Kasjerka w supermarkecie Pathmark, która prosiła o zachowanie anonimowości, obawia się, że sprawa Eliana doprowadzi do zaostrzenia stosunków amerykańsko-kubańskich. - Mój brat czeka na wizę do USA. Jeśli Elian nie wróci na Kubę, Fidel może zamknąć możliwość legalnej emigracji - powiedziała "Rz". Co rok legalnie wyjeżdża do USA 20 tysięcy Kubańczyków. - Wielu moich znajomych Kubańczyków uważa, że syn powinien wrócić do ojca, ale boją się tego głośno powiedzieć - stwierdziła Maria Lopez z biura handlu nieruchomościami w Guttenbergu. Remberto Perez, przewodniczący CANF w okręgu Union City, a prywatnie właściciel firmy ubezpieczeniowej, pyta jednak: - Wcale nie chcemy rozdzielać syna z ojcem, ale dlaczego ojciec nie chce przyjechać po niego do Miami? Juan Miguel Gonzalez stwierdził, że pojedzie do Miami, jeśli będzie miał pewność, że nie będzie ciągany po amerykańskich sądach. Przewodniczący kubańskiego parlamentu Ricardo Alarcon powiedział w wywiadzie telewizyjnym, że rząd kubański nie sprzeciwia się wyjazdowi Gonzaleza po syna, choć "wielu prawników, w tym przedstawicieli rządu USA, powiedziało nam, że nie powinien jechać", bo trafi w pułapkę wezwań sądowych i kongresowych. Zwolennicy zatrzymania Eliana w Miami przypominają sprawę dwunastoletniego ukraińskiego chłopca, Waltera Polovczaka, który 1980 roku odmówił powrotu do ZSRR ze swymi rodzicami i otrzymał azyl polityczny w USA. Z kolei zwolennicy powrotu Eliana na Kubę przypominają, że Fidel Castro już raz wywalczył powrót na wyspę pięcioletniego dziecka, zabranego do USA przez matkę, która następnie rozwiodła się z ojcem chłopca. Chodzi o pierwszą żonę Fidela Castro, Mirtę Diaz-Balart, i jego syna Fidelito. Kiedy przebywający wtedy w batistowskim więzieniu Castro dowiedział się o postępku swej żony, napisał do siostry: "Pewnego dnia wyjdę stąd i odzyskam swego syna i swój honor - nawet jeśli musiałbym zniszczyć całą ziemię." Eksperci polityczni zwracają uwagę, że sprawa Eliana umocniła reżim Castro, mobilizując i jednocząc Kubańczyków wokół przywódcy, odwracając przy tym uwagę mas od niedostatków życia codziennego na Kubie. Z drugiej strony zmobilizowała też antycastrowskich polityków w Miami, którzy w dłuższej perspektywie mogą się jednak okazać wielkimi przegranymi. Według Wayne'a Smitha, byłego szefa Sekcji Interesów USA w Hawanie, nieprzejednana postawa CANF i niepopularne protesty, które sparaliżowały Miami, mogą doprowadzić do osłabienia politycznej siły kubańskiej diaspory w USA - i w konsekwencji do poprawy stosunków amerykańsko-kubańskich.
"Mam ochotę połamać im karki - powiedział Juan Miguel Gonzalez o swych krewnych w Miami. - Popatrzcie tylko, co oni robią z moim synem?"Syn Juana, 6-letni Elian Gonzalez, cudem przeżył dwie doby na otwartym morzu. Chłopiec był pasażerem niewielkiej, aluminiowej łodzi, którą grupa 14 Kubańczyków próbowała uciec z rządzonej przez Fidela Castro wyspy. Łódź się wywróciła, 11 osób utonęło, w tym matka Eliana.O Eliana upomniał się jego ojciec, zamieszkały w Cardens pod Hawaną Juan Miguel Gonzalez. Po kilku tygodniach rozważań amerykański Urząd Imigracyjny (INS) uznał, że tylko on ma prawo przemawiać w imieniu chłopca. cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu. Eksperci polityczni zwracają uwagę, że sprawa Eliana umocniła reżim Castro, mobilizując i jednocząc Kubańczyków wokół przywódcy, odwracając przy tym uwagę mas od niedostatków życia codziennego na Kubie.
Z Pawłem Piskorskim, szefem sztabu wyborczego Platformy Obywatelskiej, rozmawia Małgorzata Subotić Propozycja dla tych, którzy nie czekają na mannę z nieba FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? PAWEŁ PISKORSKI: Sądzę, że wyborcy bardzo potrzebują innego, niż prezentowały AWS i Unia Wolności, stylu uprawiania polityki. Z powodu złego stylu oba te ugrupowania po sukcesie w 1997 roku stopniowo traciły poparcie. A SLD zyskiwał. Nie dlatego, że przedstawił wspaniały program dla Polski, ale raczej dlatego, że żerował na błędach innych. O jaki styl chodzi? Politycy AWS, która od początku była pospolitym ruszeniem, skupili się na wewnętrznych zmaganiach o kolejne parytety. Te rozgrywki były dla wyborcy niezrozumiałe. Z kolei Unia Wolności była przekonana, że jej miejsce na scenie politycznej jest wieczne. Starsze pokolenie unijnych polityków uznało, że są dwa cele: wyeliminować tych, którzy mogą stanowić jakieś zagrożenie wewnętrzne, oraz jak najsilniej nawiązywać do Unii Demokratycznej. Zamiast prób poszerzania partii, na przykład o wyborców Andrzeja Olechowskiego, zachowywali się tak, jakby bronili świętej twierdzy. To jaki styl zachęca wyborców? Konsekwencją naszego pojmowania polityki są na przykład prawybory. Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób przeprowadzających się z parlamentu do parlamentu następnej kadencji na skutek wewnętrznych rozdań. Weryfikacja następuje poprzez prawybory. Celowo zresztą podjęliśmy decyzję, że przed wyborami nie tworzymy partii i że nie chcemy na nią pieniędzy od podatników. Partia ma być budowana bez wielkiego, rozdętego aparatu. Na zasadzie pospolitego ruszenia? Nie pospolitego ruszenia, a ruchu obywatelskiego. Raczej chcemy wzbudzać wśród naszych członków aktywność. Wtedy, gdy jest ona najbardziej potrzebna. Na przykład w okresie przedwyborczym. Staramy się być otwarci. Zaczyna nam się to udawać - do uczestniczenia w prawyborach jest uprawnionych ponad dwieście tysięcy osób. Nie tworzymy też skomplikowanych procedur przyjmowania do partii, bo nie ma to być wąskie grono wtajemniczonych. Nie boicie się, że Platforma powtórzy błąd BBWR, do którego wstępowali przypadkowi, a czasami również "dziwni ludzie", bo nie zastosowano żadnego sita? W BBWR ani nie weryfikowano kandydatów, ani nie było demokratycznej procedury. Decyzje o umieszczeniu na listach kandydatów podejmowało wąskie grono, tyle że umieszczano, kogo popadnie. Natomiast do Platformy "kto popadnie", ten się zapisuje? Deklaracja poparcia uprawnia tylko do uczestnictwa w prawyborach. W regionalnych prawyborach bierze udział po kilka tysięcy osób, taka liczba zmniejsza przypadkowość wyboru kandydatów. Jakiś mało znany dżentelmen nie może przyprowadzić stu swoich znajomych i w ten sposób zwyciężyć. A jak przyprowadzi ośmiuset? Skoro ma poparcie tak dużego środowiska, to warto, by znalazł się na listach, jeśli nie ma żadnego dyskwalifikującego go zarzutu. Trójka liderów PO wykazała niezwykłą otwartość. Zamiast sami podyktować listy, jak w innych partiach, oddali tę decyzję ludziom. Tylko kandydaci, którzy nie spełniają kryteriów programowych bądź etycznych, mogą zostać wykreśleni. Na przykład? Na przykład Jerzy Gwiżdż, który zgłosił się do Platformy i nie został zaakceptowany, bo nie spełniał kryteriów programowych. Podobnie było w przypadku kilku innych polityków, choć zawsze są to decyzje przykre. Jaki konkretnie był powód programowy, choćby w odniesieniu do posła Gwiżdża? Nie tylko on, wiele osób w AWS uważa, że należy tworzyć państwo opiekuńcze, które martwi się o obywateli. Jest to pogląd bardzo daleki od programu liberalno-konserwatywnego. My proponujemy obniżenie podatków i państwo jak najmniej ingerujące w życie ludzi. Nie będzie ono podtrzymywało na przykład upadających sektorów tylko dlatego, że ma jakoby taki obowiązek. Czyli Platforma proponuje dziewiętnastowieczny laissefairyzm? Z pokorą przyjmuję próby wysyłania złośliwości pod naszym adresem. Jeśli ktoś używa określenia dziewiętnastowieczny liberalizm, to mówi to celowo pejoratywnie. Lansujemy nowoczesne idee, których atutem, nie wadą, jest to, że mają korzenie. Opowiadamy się za propozycjami konserwatywno-liberalnymi, które jako jedyne są w stanie wyrywać kraje, tak w Europie, jak i Ameryce, z marazmu. Uważa pan, że państwo nie powinno pomagać najsłabszym, tym, którzy sami nie potrafią sobie pomóc? Państwo jest powołane do stworzenia zasad, które mogą wyzwolić w ludziach jak najwięcej energii. Ale państwo ma również obowiązki w stosunku do najuboższych, znajdujących się w bardzo złej sytuacji. W naszym programie społecznym proponujemy m.in. dodatek przedszkolny na rzecz dzieci od trzech do sześciu lat, pochodzących z biednych wiejskich rodzin, czterysta złotych stypendium dla studentów z takich rodzin, reformę dodatków mieszkaniowych. Chcemy też, dzięki projektowi edukacyjnemu i stypendialnemu, wyrównywać szanse w regionach zacofanych. Nie ma w Polsce problemu dramatycznego rozwarstwienia dochodów? Rozwarstwienie rozumiane jako różnica między dochodami najwyższymi a najniższymi nie jest naganne. Zabiegamy o to, żeby było jak najwięcej ludzi zamożnych, by państwo nie tłamsiło ich inicjatyw. Istotne jest podnoszenie ogólnego poziomu zarobków, w tym najniższych. Teza, że jest coraz więcej ludzi ubogich, jest tylko częściowo prawdziwa. Kiedy porównamy dzisiejszy standard życia ludzi najuboższych ze standardem życia tych ludzi pod koniec PRL, okaże się, że wcale tak nie jest... Coraz więcej osób ma lodówkę, pralkę. Ale najubożsi nie mają żadnych szans wyjścia ze swojej sytuacji. Rozpiętość płac między grupami społecznymi nie oznacza zapaści cywilizacyjnej Polski. Przed rządzącymi stoi wyzwanie stworzenia możliwości rozwoju grupom, które żyją poniżej średniej krajowej. Na pewno musimy zagwarantować powszechną dostępność oświaty na jak najwyższym poziomie oraz dać szansę, aby bogacenie się bogatych przynosiło miejsca pracy. Zabieranie bogatym, m.in. za pomocą wysokich podatków, jest najprostszą, ale i najgłupszą metodą. Bogaci mają tworzyć miejsca pracy w swoim interesie i w interesie kraju. Czyli bogaci mają być jeszcze bogatsi, a biedni mniej biedni? Wbrew pozorom to jest realistyczne - w przeciwieństwie do tego, co mówią socjaliści, że jak się zabierze bogatym i rozda biednym, to będzie lepiej. Do jakich grup wyborców chce się odwoływać Platforma? Do bardzo szerokiego elektoratu. Uważamy, że naszymi propozycjami powinny być zainteresowane bardzo różne kręgi wyborców, których wspólną cechą jest chęć radzenia sobie w życiu. Na przykład klasa średnia? Klasa średnia w Polsce się tworzy. Jak twierdzą niektórzy socjologowie, mamy do czynienia z klasą preśrednią. Czyli z taką grupą ludzi, którzy za ileś lat stworzą klasę średnią. To do kogo odwołuje się Unia Wolności, głosząc "Silna klasa średnia to silna Polska"? To ich proszę o to zapytać. Uważamy, że większość ludzi w Polsce jest zainteresowana rozwojem kraju, nie chce marnowania pieniędzy na nieracjonalne dziedziny państwowej gospodarki ani wydawania olbrzymich pieniędzy na polityków. Odwołujemy się do osób, które chcą podatków najniższych i najprostszych z możliwych oraz edukacji jako jednego z najważniejszych priorytetów państwa. O kogo konkretnie będzie zabiegać Platforma? O bogatych, a może o pracowników sfery budżetowej albo mieszkańców byłych PGR, drobnych przedsiębiorców, rolników, młodzież? Dążymy do tego, by na nas głosowali ludzie, którzy chcą być aktywni, a tacy są w każdej z wymienionych grup. Na przykład pracownicy byłych PGR, którzy próbują coś robić, a nie siedzą z założonymi rękami, czekając, aż manna spadnie z nieba. Chcemy wyzwolić energię Polaków. Przez system podatkowy, edukacyjny itp. Skąd Platforma weźmie pieniądze na kampanię. Nie jesteście jeszcze partią polityczną, a po wyborach - w przeciwieństwie do pozostałych komitetów - dostaniecie z budżetu tylko pieniądze za każdego wprowadzonego parlamentarzystę. Pieniądze na kampanię będą pochodziły od osób prywatnych. Dokonają wpłat w wysokości zgodnej z ordynacją. I każda z tych osób zostanie umieszczona w sprawozdaniu finansowym. Ile pieniędzy potrzebuje pan na kampanię? Nie ma na to odpowiedzi. Sposób prowadzenia kampanii będzie dostosowany do funduszy, jakie zbierzemy. Mogę powiedzieć, że potrzebujemy dziesięć milionów złotych, ale jak uzbieramy dwa miliony, to wydamy dwa miliony. Platforma pociągnęła wyborców magią nowości, ale powstało drugie ugrupowanie, również kuszące nowością, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Nie obawiacie się utraty części wyborców? To ugrupowanie ma tylko jedno hasło, choć doskonale trafiające w nastroje społeczne. Mówi o bezwzględnym zwalczaniu przestępczości. Dlatego nie ma dużych możliwości poszerzania elektoratu. Nie sądzę, by było jakimś zasadniczym zagrożeniem dla Platformy, która stara się stworzyć całościową alternatywę wobec rządów socjalnych. Czy jako prekursor porozumienia Platformy z SLD w Warszawie będzie pan dążył do takiego samego porozumienia na szczeblu centralnym? W wielu miejscach w Polsce dziedziczymy sytuację sprzed powstania Platformy. Żadnych nowych sojuszy nie ma też w Warszawie. Sprawy lokalne nie muszą być podporządkowane podziałowi z "wielkiej polityki". Ale czy będzie pan dążył do rządowej koalicji z SLD? Oczywiście, że nie. Jesteśmy alternatywą dla socjaldemokracji. Nie wykluczam sytuacji, że Platforma będzie siłą opozycyjną, walczącą o to, by wygrać następne wybory. Jaki wynik Platformy będzie dla pana sukcesem, a jaki porażką? Przekroczenie 20 procent dla nowo powstałego ugrupowania byłoby rewelacyjne, ale ambicjami sięgamy wyżej. Porażką byłby oczywiście wynik poniżej 5 procent. -
Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? wyborcy bardzo potrzebują innego, niż prezentowały AWS i Unia Wolności, stylu uprawiania polityki. Z powodu złego stylu oba te ugrupowania po sukcesie w 1997 roku stopniowo traciły poparcie. A SLD zyskiwał. Nie dlatego, że przedstawił wspaniały program dla Polski, ale raczej dlatego, że żerował na błędach innych. Politycy AWS skupili się na wewnętrznych zmaganiach o kolejne parytety. Te rozgrywki były dla wyborcy niezrozumiałe. Z kolei Unia Wolności była przekonana, że jej miejsce na scenie politycznej jest wieczne. Starsze pokolenie unijnych polityków uznało, że są dwa cele: wyeliminować tych, którzy mogą stanowić jakieś zagrożenie wewnętrzne, oraz jak najsilniej nawiązywać do Unii Demokratycznej. politycy nie są zamkniętą kastą osób przeprowadzających się z parlamentu do parlamentu następnej kadencji na skutek wewnętrznych rozdań. Weryfikacja następuje poprzez prawybory. Celowo podjęliśmy decyzję, że przed wyborami nie tworzymy partii i że nie chcemy na nią pieniędzy od podatników. chcemy wzbudzać wśród naszych członków aktywność. Wtedy, gdy jest ona najbardziej potrzebna. Na przykład w okresie przedwyborczym. Nie tworzymy też skomplikowanych procedur przyjmowania do partii, bo nie ma to być wąskie grono wtajemniczonych. Deklaracja poparcia uprawnia tylko do uczestnictwa w prawyborach. W regionalnych prawyborach bierze udział po kilka tysięcy osób, taka liczba zmniejsza przypadkowość wyboru kandydatów. wiele osób w AWS uważa, że należy tworzyć państwo opiekuńcze, które martwi się o obywateli. Jest to pogląd bardzo daleki od programu liberalno-konserwatywnego. My proponujemy obniżenie podatków i państwo jak najmniej ingerujące w życie ludzi. Lansujemy nowoczesne idee, których atutem jest to, że mają korzenie. Opowiadamy się za propozycjami konserwatywno-liberalnymi, które jako jedyne są w stanie wyrywać kraje w Europie z marazmu.
CZECZENIA Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę? Pokój trudniejszy niż wojna Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź. FOT. (C) AP SŁAWOMIR POPOWSKI Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały. Cała władza dla Maschadowa Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94. Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej. Rząd dowódców polowych Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo). Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną. Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie. Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa. Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami. Trudna wolność Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie. Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób. Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie. Punkty dla Moskwy Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji. W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy. Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów... Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego.
dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja ma teraz znacznie większe szanse na sukces polityczny. wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice. Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy.
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Styczniowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Spółdzielnia Mleczarska Mlekovita zapowiedziała, że będzie musiała ograniczyć inwestycje badź z nich zrezygnować, chociaż są konieczne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Niektóre firmy, jak Huta Szkła Lucyna, już zaplanowały podwyżki swoich produktów. Dla firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kibry groźne są podwyżki cen paliw, które bezpośrednio wpłyną na podniesienie cen dostawy. Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. podkreślił, że większość firm nie będzie mogła jednak podnieść cen ze względu na obecność silnej konkurencji. Pojawia się również ryzyko, że zmniejszy się konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych. Podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Zakład Mechaniczny Bizon, produkujący zszywki, nie odczuje dotkliwie ostatnich podwyżek dzięki swoim inwestycjom w energooszczędne maszyny. Duże firmy, których wydatki na prąd, gaz i benzynę stanowią mały procent wszystkich wydatków, nie odczują silnie zmian. Dla Zakładów Mięsnych Ostróda-Morliny ważniejsze są na przykład wahania cen surowca. Dla Przetwórni Ryb Proryb podwyżki będą bardziej dotkliwe ze względu na wyższy VAT na importowany olej. Według obliczeń firmy cena jednostkowego opakowania produktu wzrośnie o 12 proc., jednak firma zdecydowała się jedynie na 7,5-8 procentową podwyżkę. Przedstawiciel Przetwórni zaznacza jednak, że nie zostaną ograniczone inwestycje dzięki przysługującym jej ulgom. W firmie Resta-Kirby nie odczuje się również spadku inwestycji, ponieważ posiada ona status zakładu pracy chronionej i może liczyć na wsparcie.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Oprócz znanych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy.
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych. podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Podwyżki nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse.Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że rozkręca się z rundy na rundę. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. W połowie rundy Grant rozpoczął wyniszczający atak. po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka Wściekłość i duma to fatalni doradcy JACEK DOBROWOLSKI Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu. Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu. Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu. Wiara bin Ladena Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie. Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny. Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę. Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było. Islam jest religią pokoju Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów. Co zawdzięczamy Arabom Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga. Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci. Dialog jest jedynym wyjściem Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów. Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia. Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę. Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron. Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy". Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem.
Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów. Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam. Talibowie kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu. Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie. Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem. Do takiego zderzenia prą nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena, lecz również premier Włoch Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Prezydent Bush w pierwszej reakcji zapowiedział "krucjatę". twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Amerykańskie media kultywują negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Rząd amerykański zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej.
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
60 lat temu zginął Janusz Kusociński, lekkoatleta, bohater polskiego sportu, o którym zapomina młodsze pokolenie. Po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles Kusociński musiał przerwać treningi. Prowadził ożywione życie towarzyskie, był bardzo popularny. W 1939 r. wrócił na bieżnię i w biegu przełajowym na Polu Mokotowskim pokonał młodego biegacza, Józefa Nojima. Cieszył się ze zwycięstwa, zapowiadał, że z kolejnej olimpiady przywiezie złoty medal. Wybuchła jednak wojna, podczas okupacji Kusociński pracował w karczmie. Rozmyślał o przyszłości biegów długodystansowych i starcie w maratonie. Aresztowno go w marcu 1940 r., był torturowany do czerwca. Rozstrzelano go w Palmirach.
ROZMOWA Michał Stępka, doktor nauk medycznych, ordynator I Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Kolejowego w Pruszkowie O powołaniu nikt nie mówi Nie wróżę sukcesu żadnym biurokratycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. FOT. PIOTR KOWALCZYK Rz: Jak głębokie musi być zobojętnienie pielęgniarki, która - wiedząc, że kilkadziesiąt metrów dalej, u wejścia do szpitala, zasłabł człowiek - nie udziela mu pomocy, a wzywa karetkę pogotowia z drugiego końca miasta? Tak stało się w Olsztynie, karetka przyjechała za późno, człowiek zmarł. Lekarze szpitala podobno o tym nie wiedzieli. MICHAł STĘPKA: Nie znam szczegółów tego wydarzenia i nie mam podstaw do wyrażania opinii. Jestem natomiast przekonany, że jest to wielki dramat rodziny pacjenta i dyżurującego wówczas personelu. Nieporównanie większy - rodziny. Nie chcę i nie mogę wartościować. Czy lekarze, pielęgniarki traktują jeszcze swoją profesję jako powołanie? W środowisku mało się o tym rozmawia. Owszem, jest to temat do dyskusji przed studiami, wśród studentów młodszych lat medycyny, ale później bardzo rzadko. Dlaczego? Ci lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że podobnie jak uczucia wiara jest to sprawa zbyt osobista, by publicznie o niej mówić. Inni z kolei nie mówią, bo zdają sobie sprawę, że powołanie do czegoś zobowiązuje. Do bardziej życzliwego, delikatnego stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza cierpiącego. Studenci, a także młodzi lekarze mają w sobie dużo wrażliwości. Którą potem się zatraca, a pacjent staje się kolejnym "przypadkiem"? Może traci się tę wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. Ale jeżeli w zespole, od dyrektora i ordynatora do salowej, panuje ogólnie życzliwe nastawienie do pacjentów, jeżeli chorych się po prostu lubi, to taka atmosfera promieniuje na wszystkich i młody lekarz czy pielęgniarka przychodzący do pracy tej wrażliwości nie zatracą. Czy lekarze w ogóle dostrzegają ogromne odhumanizowanie medycyny, uprzedmiotowienie pacjenta. Nacisk położony jest na techniczne nowości, gdy pacjentowi czasami bardziej niż rewelacyjnego leku potrzeba dobrego słowa, zainteresowania. Rzeczywiście, często młodzi lekarze są zafascynowani nowościami technicznymi, ułatwiającymi diagnostykę i terapię. Nie można jednak zapominać, że istnieje druga strona medycyny, bez której nie można jej zrozumieć, a jest nią zwykły życzliwy stosunek człowieka do człowieka. Sławny psychiatra Antoni Kępiński mówił, że w medycynie najważniejszym lekiem jest sam lekarz, który oddziałuje na chorego całą swoją osobowością. Czy można być dobrym lekarzem bez powołania? Można, z tym, że ów lekarz, nawet świetny fachowiec, bardzo dużo traci, nie wykorzystuje szansy rozwoju. Widzi medycynę tylko w jednym wymiarze - przyrodniczo-technicznym, w wymiarze rzemiosła, techniki medycznej. Albo przepisów reformy? Myślę, że i lekarze, i pielęgniarki, i pacjenci liczyli na to, iż po wprowadzeniu reformy służby zdrowia wszyscy będą wreszcie zadowoleni. Lekarze i pielęgniarki z godziwych zarobków, a pacjenci, choć chorzy, będą szczęśliwi z powodu wysokiej jakości usług, możliwości wyboru najlepszego lekarza oraz nareszcie zdrowych, nie skorumpowanych relacji z personelem medycznym. Tymczasem zarobki poprawiły się tylko niektórym lekarzom, a w ocenie pacjentów opieka medyczna działa gorzej niż przed reformą. Obraz przeraźliwie smutny... Rzeczywiście, taki jest odbiór reformy przez większość pacjentów i znaczną część personelu medycznego. Nie wróżę zresztą sukcesu żadnym etatystycznym, podejmowanym odgórnie decyzjom. Pacjenci sami powinni decydować o sposobie wydatkowania ich pieniędzy przeznaczonych na zdrowie i jego ochronę. Rozwiązanie widzę w dobrowolnych prywatnych ubezpieczeniach. Na Pana oddziale podobno nikt łapówek nie daje ani nie bierze, ale są szpitale, w których pacjenci przekazują sobie z ust do ust, ile "kosztuje" operacja u poszczególnych lekarzy. Jak głęboko sięga ten rodzaj demoralizacji? W moim środowisku zawodowym, w dziedzinie chorób wewnętrznych, nie spotkałem się nigdy z przypadkami uzależnienia leczenia od łapówki. Być może należy odróżnić, jeżeli o to chodzi, medycynę niezabiegową od zabiegowej. Na jednym biegunie jest, jak słyszałam, pediatria, na drugim, przeciwnym - chirurgia. Dziedziny niezabiegowe to interna z jej licznymi podspecjalnościami, jak psychiatria i neurologia, natomiast zabiegowe to chirurgia, ortopedia, ginekologia. Kiedyś medycyna wewnętrzna i chirurgia to były dwie różne dziedziny. Lekarze wykształceni na uniwersytetach zepchnęli chirurgów do roli niższych pomocników. W średniowieczu chirurgią zajmowali się łaziebnicy i cyrulicy, traktując swoje zajęcia wyłącznie usługowo. Dopiero w czasach nowożytnych chirurgia połączyła się z medycyną. Dzisiaj jest to bardzo skomplikowana dziedzina, ale być może historyczne uwarunkowania mają jakiś wpływ na sposób jej uprawiania. Ale chyba trudno dzisiaj mówić o zróżnicowanej specjalistycznie wrażliwości. Tak jak nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki części lekarzy. Dlaczego zatem biorą? Niektórzy ludzie, którzy opanowali jakąś trudną sztukę, mają pokusę, by - jeśli pojawi się taka możliwość - wykorzystać tę umiejętność, niedostępną dla innych, dla korzyści finansowych. Myślę, że podobnie jest w każdym zawodzie: polityka, bankowca, prawnika. Poza tym korupcjogenny jest każdy system rozdzielczy, w którym odgórnie decyduje się o podziale wspólnych dóbr. Dlaczego nie ma korupcji w prywatnych gabinetach czy lecznicach? Sam prowadzę również prywatną praktykę i proszę wierzyć, że tu nikt niczego nie proponuje. Zdarza się natomiast, że pacjent ma kłopoty finansowe, nie ma czym zapłacić, ale dochodzimy do porozumienia. To jest nasz dwustronny układ. Trzeba również, moim zdaniem, odróżnić korupcję, która znaczy kupienie zwiększonej troski o chorego, od formy wyrażenia przez pacjenta wdzięczności, w momencie wypisania ze szpitala, za pomyślnie przeprowadzoną operację czy leczenie. Tego typu wdzięczność uważa Pan za dopuszczalną? Tak, nie można pacjentowi odmówić prawa do wyrażania wdzięczności, chociaż jej forma to osobne zagadnienie. Uważam za nieludzkie wyproszenie z gabinetu pacjenta, który przyszedł podziękować za leczenie. W jaki sposób pacjenci wyrażają Panu wdzięczność? Czasem, po zakończeniu hospitalizacji, pacjenci żegnają się, przychodzą z kwiatkiem, niekiedy przyślą list z podziękowaniem, czasem przyniosą własnoręcznie namalowany obraz, niekiedy słodycze albo alkohol. Forma wyrażenia wdzięczności w dużym stopniu zależy od kultury i osobowości pacjenta oraz jego rodziny. Czy wtedy, kiedy Pan studiował medycynę, wystarczająco zwracano uwagę na etyczną stronę zawodu? Zarówno w czasie studiów, jak i stażu miałem poczucie niedosytu w uwzględnianiu tych zagadnień w codziennej praktyce. Od początku studiów w akademii medycznej brakowało mi rozmów z asystentami, profesorami na temat etyki zawodowej. Zajęcia z deontologii prowadzone były przez semestr na ostatnim roku i były to dyskusje o kodeksach etycznych. Uważam, że zajęcia te powinny być zintegrowane z zajęciami przy łóżku pacjenta. Pamiętam moje pierwsze zajęcia z anatomii, ćwiczenia z osteologii, czyli nauki o kościach. W tej samej sali, w której się uczyliśmy, zorganizowano imieniny, bodajże z kwiatami i czekoladkami. Dla mnie, młodego człowieka, który świadomie wybrał ten kierunek studiów, który zwłoki człowieka traktował jak sacrum, było to szokiem. Teraz myślę, że jest w tym może swoisty sposób na wyrobienie w przyszłym lekarzu dystansu do choroby, do pacjenta, do jego ciała, gdyż skuteczna pomoc cierpiącemu wymaga obiektywizmu i często chłodnego spojrzenia. Emocje mogą przeszkadzać, ale wrażliwość jest niezbędna. Czy młodzi lekarze, których Pan przyjmuje teraz do pracy, są inni, czy tacy sami jak Pan dwadzieścia lat temu? Odnajduję w nich podobne cechy, podobną wrażliwość. Oprócz wiedzy młodzi lekarze poszukują wzorców osobowych, poszukują mistrza, którego, bywa, przez całe życie nie odnajdują. Na akademii też takich nie było? Może to wina organizacji studiów? Do odnalezienia mistrza potrzebny jest czas i skupienie, tymczasem studenci ciągle przemieszczają się ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Mało zostaje czasu na rzeczowy kontakt z asystentem, profesorem, rozmowę z doświadczonym lekarzem, na podpatrzenie go podczas pracy, podzielenie się refleksją czy wątpliwościami. Nauka medycyny, oprócz poznania patofizjologii i terapii chorób, polega na kopiowaniu wzorów, na naśladowaniu starszych, bardziej doświadczonych lekarzy. Czy przyszłym lekarzom mówi się, jak należy zachować się wobec śmierci człowieka, wobec rodziny umierającego? W okresie moich studiów nie mówiło się. Teraz mówi się więcej. Są nawet na ten temat odpowiednie rozdziały w podręcznikach. Jakie Pan przeżywa dylematy moralne w swojej pracy? Podstawowy dylemat to niemożność zapewnienia pacjentom zarówno badań, jak i sposobów leczenia, które są uznawane za optymalne, ale w większości wypadków trudno dostępne. Mamy teraz dostęp do wspaniałych leków, ale są one bardzo drogie. Dlatego często jestem też zmuszony do rezygnacji z przepisania sprawdzonego leku dobrej marki, bo pacjenta na taki nie stać, i do zastąpienia go preparatem objętym opłatą zryczałtowaną, choć wiem, że będzie to preparat mniej skuteczny. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Michał Stępka, doktor nauk medycznych lekarze, którzy traktują zawód jak powołanie, uważają, że jest to sprawa zbyt osobista. Inni z kolei zdają sobie sprawę, że powołanie zobowiązuje Do życzliwego stosunku do drugiego człowieka. traci się wrażliwość z latami pracy, w pośpiechu, w zderzeniu z biurokracją. nie mogą być usprawiedliwieniem łapówkarstwa niskie zarobki lekarzy. ludzie, którzy opanowali trudną sztukę, mają pokusę, by wykorzystać tę umiejętność dla korzyści finansowych.
ROZMOWA Maria Kwaśniewska-Maleszewska - nagroda za wspaniałą karierę i za godne życie Ja bym za siebie nie wyszła MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA urodziła się 15 sierpnia 1913 roku w Łodzi. Występowała w barwach ŁKS i AZS Warszawa. Brązowa medalistka w rzucie oszczepem na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie. Złoty medal na Światowych Igrzyskach Kobiet w roku 1934. 13-krotna mistrzyni Polski w rzucie oszczepem, trójboju i pięcioboju (1931 - 46), 5-krotna rekordzistka Polski. Reprezentantka Polski w siatkówce i koszykówce. Współzałożycielka Klubu Olimpijczyka, działaczka PKOl i PZLA. Jako pierwszy Polak odznaczona w 1978 roku brązowym medalem Orderu Olimpijskiego. Czym jest dla pani nagroda fair play? MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA: Kilka razy uczestniczyłam w pracach Komisji, która nadawała tę nagrodę. Wydaje mi się, że fair play może być rozumiana wąsko i bardzo szeroko. W moim pojęciu zawężenie czystej gry wyłącznie do wydarzeń na boisku to troszkę za mało. Fair play powinna obejmować również życie pozasportowe. Wszelkie zachowania młodego mężczyzny czy młodej kobiety: stosunek do życia, do otoczenia, dbałość o swój image, o to - kim się jest po prostu. W sporcie mamy wiele zjawisk pozytywnych i wiele negatywnych. Gdybyśmy mierzyli, co przeważa: to bym powiedziała, że jest na równi - niestety. Mówię niestety, ponieważ moim zdaniem uprawianie sportu powinno uszlachetniać. Trzeba umieć być zwycięzcą i trzeba umieć przegrywać. Trzeba umieć podać rękę zwycięzcy, który mnie dziś pokonał. Jutro ja go pokonam, ale wtedy nie zmieniam stosunku do niego. Nie zadzieram nosa, nie zmieniam swojej osobowości w stosunku do kolegów i otoczenia. Nie uderza mi woda sodowa do głowy. A często się zdarza, że sukces zmienia człowieka... Na niekorzyść? Oczywiście, że na niekorzyść. I tutaj dochodzę do tego, że fair play, którą my chcemy nagradzać, to postawa zbliżona do ideału osobowości. Postawa, która odróżnia dżentelmena od pospolitego faceta. Praktyka jest niestety inna. Dzisiaj wystarczy, że ktoś nie kopnie przeciwnika, choć miał okazję, a już mu trzeba dać nagrodę fair play. To deprecjonuje tę nagrodę. Otóż to. Właśnie dlatego uważam, że za dobre odruchy nie ma fair play. Bo one są rzeczą naturalną, przynajmniej powinny być. Natomiast wyjątkowe rzeczy, bardzo wyjątkowe zachowania - takie należy nagradzać. Janusz Sidło na olimpiadzie w Melbourne oddał swój oszczep Danielsenowi i ten zwyciężył. Pokonał Sidłę, chociaż wszystko wskazywało, że to Janusz jest faworytem. To był prawdziwy gest fair play. Może zatem nie należy wręczać tej nagrody na siłę, każdego roku. Może raz na jakiś czas, gdy zaistnieje naprawdę ważny powód? Też tak myślę. Myślę, że jeśli by się uzbierało tego miodu raz na cztery lata, w cyklu olimpijskim, to ho, ho... Człowieka trzeba obserwować jakiś czas. To nie może być jednorazowe wydarzenie. To musi być cała seria zachowań. Trzeba działać z rozwagą i bez pośpiechu, bo to ma być piękna nagroda za piękne, szlachetne życie. A jak to było w sporcie przed wojną? Czy łatwiej było o dżentelmenów? Gdy sięgam pamięcią wstecz, mam wrażenie, że dziwnie wyższa była moralność. Pomijając nawet tych ludzi, których po wojnie wynieśliśmy na ołtarze. Bo przecież wielu naszych sportowców, olimpijczyków tak wspaniale spisało się w momencie zagrożenia dla ojczyzny. Inne było wychowanie młodzieży. Wiem z autopsji, że bardzo krótko trzymano mnie w domu. Byłam jedynaczką, oczkiem w głowie rodziców i starszych braci, ale dyscyplina była przeogromna. Punktualność powrotów do domu, żadnego pałętania wieczorami po mieście. To były rzeczy oczywiste. Szkoła bardzo pomagała. Pamiętam, że w moim gimnazjum w Łodzi nauczycielki dyżurowały na deptaku. Wypatrywały uczennic, a każda musiała być w berecie, ze znaczkiem szkoły, w mundurku. Nie wolno było się poruszać tak jak teraz. Obyczajowość się zmieniła diametralnie. I myślę, że ten luz dany młodzieży po wojnie nie za bardzo korzystnie wpłynął na samodyscyplinę. A wojna? Jak pani przetrwała wojnę? Sport nie był mi wtedy w głowie, na pewno... Wraz z kolegami, tak myślę, dobrze spełniliśmy obowiązek wobec ojczyzny. Byliśmy patriotami. Ten patriotyzm był w nas. Dwudziestolecie międzywojenne może było zbyt krótkie, żeby poczuć się zupełnie wyzwolonym. Ciągle wisiał nad nami ten bicz, ale kiedy przyszło zagrożenie, nie było jednego zawodnika, który by nie stanął do walki. Kusociński, Lokajski i agent numer jeden, czyli Szajnowicz, Zabierzowski, Głuszek - to wszystko byli młodzi ludzie, młodzi sportowcy. A przecież są to bohaterowie. Pani była z nimi, trzymaliście się razem. Co pani robiła w czasie wojny? Po pierwsze wróciłam pod prąd do Warszawy 2 września. Byłam przecież faworytką na olimpiadę w Tokio w czterdziestym roku. Siedziałam we Włoszech, wysłana na stypendium przez Polski Związek Lekkiej Atletyki z najlepszymi trenerami. Najpierw na Wybrzeżu Lazurowym, potem w Genui. Mieszkałam nad samym morzem. Przyjechałam do kraju pod prąd. Już się mówiło o wojnie, więc mogłam zostać. Wszyscy mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałam. Na granicy w Zebrzydowicach patrzyli na mnie trochę jak na wariata. Tabuny ludzi wyjeżdżały z kraju, a ja wracałam do Warszawy, chociaż nie bardzo miałam czym i jak. Podróżowałam różnymi środkami lokomocji, wozami, pociągami. W końcu trafiłam. Ponieważ w roku trzydziestym ósmym skończyłam kurs sanitarny, przeciwlotniczy, natychmiast mnie zmobilizowano do sanitarki przeciwlotniczej w Warszawie na Wybrzeżu Kościuszkowskim, gdzie rozpoczynałam swoją pierwszą pracę zawodową, w elektrowni warszawskiej, w 1938 roku. Tam właśnie nosiłam żołnierzy, m. in. z okopów znad Wisły. Potrafiłam na ramieniu przenieść postrzelonego młodego żołnierzyka... Za to należy się medal. Był medal dla pani? Dostałam Krzyż Walecznych. Miałam za sobą kurs samochodowy. Prowadziłam sanitarkę w bombardowanej, palącej się Warszawie w pierwszych dniach września. Kierowcę zabili, nie było komu jeździć, jeździłam ja. Po wyzwoleniu skończyło się to moim drugim zamążpójściem, z dyrektorem naczelnym elektrowni, inżynierem i słynnym komendantem obrony elektrowni Wybrzeża Kościuszkowskiego, panem Julianem Koźmińskim. Wyniosłam się z Warszawy do podmiejskiej Podkowy Leśnej. Ile razy była pani zamężna? To już moja osobista sprawa. W każdym razie trzy razy miałam ślub w kościele. I to dwa razy na Jasnej Górze. Miałam wszystkie niezbędne papiery. Jestem trzykrotną wdową, więc chyba jestem jakimś unikatem. I jestem wierna. Po trzecim zamążpójściu nie zamierzałam już nigdy zawierać czwartego związku małżeńskiego. Jedno było studenckie, jedno wojenne, a to trzecie było najprawdziwsze w sensie prawdziwego uczucia. Moim trzecim mężem był Wołodia Maleszewski, znany przecież wszystkim (koszykarz, a potem trener reprezentacji Polski koszykarzy - zmarł w roku 1983 - przyp. m.j.) Naprawdę było i uczucie, i nareszcie zawiązanie rodziny. To były niesłychanie ciężkie lata dla nas, ale nie chcę tych lat wspominać. Nie chcę wrogom robić przykrości. Opowiadać kto, kiedy i gdzie tak nas strasznie przyciskał do ziemi. Byłam w szóstym miesiącu ciąży i nie wiedziałam, czy mój mąż wróci, czy nie wróci, bo ciągle był na przesłuchaniach. Chciał być prawnikiem. Był naprawdę do tego przygotowany. Miał wielką inteligencję, mógł być naprawdę dobrym prawnikiem. Niestety wyrzucili go z uczelni po jednym semestrze, bo był synem prezydenta Wilna, którego NKWD zamordowało w Wilnie w 1939 roku. Nie ma co wracać do tych faktów, gorycz została już dawno przełknięta. Zgodnie z zasadami Ojca Świętego, którego zawsze będę uważać za pierwszego Polaka w naszej historii - chociaż bardzo kochałam dziadka Piłsudskiego - uważam, że umieć przebaczać to bardzo ważna rzecz. Ja się tego nauczyłam. Dlatego dziś nie chcę mieć wrogów i nie pamiętam wrogów. A pamięta pani Hitlera? Oczywiście, że pamiętam. To słynna historia: zaprosił panią do loży na olimpiadzie w Berlinie. Pani była trzecia w rzucie oszczepem, dwie Niemki przed panią. Jak to przebiegało? Nie lubię tego wspominać, ale tak było. Hitler zaprosił do loży wszystkie trzy oszczepniczki. Byli tam też Göring, Goebbels i inni. Wiem, że kiedy gratulował pani medalu, palnęła pani coś, co potem Goebbels musiał odkręcać. Co to było? Kiedy Hitler powiedział: "Gratuluję małej Polce", ja mu na to: "Wcale nie czuję się mniejsza od pana". Bo on miał 1,60 w czapce, a ja 1,66 wzrostu. Więc był ogólny śmiech. Prasa niemiecka podawała potem, że Hitler gratulował nie małej Polce, a małej Polsce. Nie wiedzieli już, jak z tego wybrnąć. Uznano panią za najpiękniejszą sportsmenkę olimpiady w Berlinie. Pewnie wódz chciał mieć twarzową fotkę. Były takie głupoty. Na każdej olimpiadzie wybierają najładniejszą dziewuchę. Takie tam głupstwa. A to zdjęcie w loży w Hitlerem... Do tej pory dostaję z Niemiec wory listów z prośbą o autografy. To mnie denerwuje. Straciłam część rodziny na Wschodzie i na Zachodzie. Hitler czy Stalin - obu bym powiesiła na szubienicy. Ale Niemcy do tego inaczej podeszli. Z domu wyniosłam brak sympatii dla Niemców, jeszcze większy niż dla Ruskich. Stąd jestem taka, jaka jestem. Ale to zdjęcie z Hitlerem pomogło wielu Polakom. Uratowało wiele istnień. W Pruszkowie mi pomogło. To był słynny obóz, w którym Niemcy rozdzielali ludzi - kobiety oddzielnie, mężczyźni oddzielnie: starsi do Oświęcimia, młodzi do obozów pracy, itd. Był w tym obozie tzw. barak chorych. Z tego baraku wyprowadzało się ludzi po stu, stu pięćdziesięciu... Jak pani to robiła? Po prostu, pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport. Co było dalej? Wyprowadzałam ludzi na zewnątrz do Pruszkowa, potem brałam do Podkowy do domu. W moim domu miałam obóz przejściowy. Przewinęło się wiele osób, znanych i nieznanych. Mieszkała u mnie Ewa Szelburg-Zarembina, Stasio Dygat. Mieszkał taki chłopiec z przestrzelonym płucem, który dziś ma 70 lat i nadal pisze do mnie kartki. Jest pani samarytanką, pani Marysiu. Tak, i wyniosłam to z domu. Matka i ojciec bardzo pomagali ludziom. Nie tylko w sensie dawania pieniędzy. Starzy łodzianie do dzisiaj pamiętają, że wszystkie owoce z naszego sadu szły do szpitala. Jako 12-letnia dziewczyna jeździłam z chłopcami, żeby dostarczyć te owoce i inne produkty. Dużo biedy było w Łodzi. W stosunku do biednych zawsze miałam opiekuńcze ciągoty. Nie tylko wobec biednych. Również wobec skrzywdzonych. Ponad trzydzieści lat przyjaźni się pani z Ewą Kłobukowską. Ona panią traktuję jak matkę. Wy wszyscy jesteście moimi dziećmi, a o Ewie, którą skrzywdzono, nie mogę mówić. Już dawno ta sprawa jest nieaktualna. Idea olimpijska jest dla pani czymś ważnym, jednak dzisiaj został z niej wyłącznie szkielet słów, których życie nie potwierdza. Sport się zmienia, bo świat się zmienia. Pleni się doping i skrajny materializm. Tam, gdzie wchodzi w grę pieniądz, za pieniądzem idzie zło - chcemy czy nie chcemy. Kiedyś sport był romantyczny. Ale nie możemy żyć przeszłością. Musimy myśleć do przodu, nie gubiąc tego, co było i jest ważne. Sport nawet zmaterializowany, moralnie skrzywiony i tak ma wartości, których nie wolno stracić. Ideały olimpijskie są dzisiaj zmęczone, ale są. Dopóki istnieją, choćby na papierze, warto się wysilać, bo ciągle jest przed nami cel. Kocha pani sportowców. Za co? Za to, że chcą do czegoś dążyć; że chcą być lepsi od siebie. A ci, którzy na nas patrzą, niech nie patrzą z zazdrością, tylko niech robią to samo. Jak ktoś ma forsę, niech sobie kupi rakietę i idzie grać w tenisa. Jak nie ma forsy, niech bierze dresy i biega po ścieżce zdrowia, ale niech coś ze sobą robi i w sposób szlachetny wyładowuje się w sporcie. To jest przesłanie proste i łatwe do spełnienia, które sportowcy adresują do społeczeństwa przez samą w nim obecność. Kiedyś, pamiętam, wzięłam dres i pobiegłam do Parku Saskiego. Początkowo patrzyli na mnie jak na wariatkę. Starsza pani pod 70-tkę, a tu raptem biega, robi wygibasy przy drzewie itd. Na drugi dzień przychodzi do mnie starsza pani: czy ja się mogę do pani przyłączyć. I tak się zrobiła grupa starszych kobiet, około 35. Ja potem weszłam w wir swoich spraw i przestałam przychodzić, ale została moja następczyni, pani 65-letnia. I do dzisiejszego dnia kilka pań jeszcze tam biega. Jest to spontaniczna forma sportu i bardzo dobrze. Jaka pani właściwie jest? Jakby pani siebie określiła? Mam do siebie dużo zastrzeżeń. Jestem za bardzo spontaniczna, ekspresyjna. Rozpiera mnie ciągle energia. Budzę się w nocy i myślę o różnych sprawach: jakby pomóc temu czy tamtemu. W tej chwili mam problemy, z którymi muszę się sama uporać, a one nie dotyczą mnie. Sobie poświęcam najmniej uwagi i czasu. Powinnam już z tym skończyć, ale myślę sobie: nie mogę, bo los przedłużył ci życie w jakimś celu. Widocznie żądają od ciebie, żebyś jeszcze coś dobrego zrobiła. Jaka jestem?... Ja bym za siebie za mąż nie wyszła. Mam dwoje dzieci i dwoje wnucząt. Rodzina nie ma ze mnie pociechy, rzadko bywam w domu. Tak było zawsze. Mówiłam dzieciom i mówię wnukom: nie możecie się podpierać ani matką, ani babcią. Pracujcie sami na siebie, na własną pozycją. Mnie nikt nie pomagał. W trudnych chwilach borykałam się sama, a tragedie nie są mi obce. Nie obchodzę imienin ani urodzin. Nie obchodzę dlatego, że 46 lat temu moja matka zmarła na moich rękach dokładnie w dzień moich imienin i urodzin, bo mam je jednego dnia. Jaka jestem?... Kocham samotność, kocham przyrodę. Żadnej istoty nie pozbawię życia. Za głupią muchą będę latać po domu ze ścierką, aż ją przepędzę, ale nie zabiję. Ale przede wszystkim kocham ludzi. Ludzie nie są doskonali, bywają źli i co z tego? Mamy stać i patrzeć, jak zło zwycięża? Mamy uciekać, gdy kogoś biją, gdy komuś potrzeba naszej pomocy? Mamy żyć wyłącznie własnymi sprawami, robić szmal, kariery i nie przejmować się innymi, ludzką biedą, ludzkimi nieszczęściami? Przenigdy! Nie na tym polega życie. Nawet największy drań potrafi się pohamować, a nawet zmienić na lepsze, gdy zamiast agresji, której się spodziewa, trafia na trochę ludzkiego ciepła. Własnym przykładem można zdziałać wiele, więcej niż nam się zdaje. Człowiek ma rozum, żeby myśleć, i serce, żeby kochać. Tylko wtedy jest pełnym człowiekiem, żyje pełnią życia. Nam się wydaje, że ideały olimpijskie umarły, ale tak nie jest. One się ciągle odradzają w młodych sercach, w banalnych okolicznościach. Dekorując pewną dziewczynkę, powiedziałam jej: trenuj pilnie, a za rok albo dwa będziesz stała na pierwszym miejscu, a nie na trzecim. I po roku to dziecko do mnie podchodzi i mówi: - "Miała pani rację, dzisiaj wygrałam." Zawsze, kiedy jadę w teren - a jeżdżę do dużych miast i małych dziur - wyrywam z PKOl-u jakieś znaczki, naklejki, proporce. Przecież nie mogę wyjść do młodzieży z pustymi rękami. Wtedy już rozdałam większość pamiątek i gdy podeszła ta dziewczynka, miałam ostatnią naklejkę, więc jej dałam. I wiesz co Mareczku, to dziecko tę głupią naklejkę PKOl wzięło i niosło jak relikwię. Czy to nie jest piękne? Rozmawiał: Marek Jóźwik
MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA urodziła się 15 sierpnia 1913 roku w Łodzi. Występowała w barwach ŁKS i AZS Warszawa. Brązowa medalistka w rzucie oszczepem na olimpiadzie w 1936 roku w Berlinie. 13-krotna mistrzyni Polski w rzucie oszczepem, trójboju i pięcioboju. Współzałożycielka Klubu Olimpijczyka, działaczka PKOl i PZLA. Czym jest dla pani nagroda fair play?MARIA KWAŚNIEWSKA-MALESZEWSKA: W moim pojęciu zawężenie czystej gry wyłącznie do wydarzeń na boisku to za mało. Fair play powinna obejmować również życie pozasportowe. Wszelkie zachowania: stosunek do życia, do otoczenia, dbałość o swój image, o to - kim się jest po prostu. Jak pani przetrwała wojnę?Sport nie był mi wtedy w głowie, na pewno... Wraz z kolegami dobrze spełniliśmy obowiązek wobec ojczyzny. Byliśmy patriotami. Ponieważ w roku trzydziestym ósmym skończyłam kurs sanitarny, przeciwlotniczy, natychmiast mnie zmobilizowano do sanitarki przeciwlotniczej w Warszawie. Dostałam Krzyż Walecznych. A pamięta pani Hitlera?Oczywiście, że pamiętam. zaprosił panią do loży na olimpiadzie w Berlinie. Pani była trzecia w rzucie oszczepem, dwie Niemki przed panią. tak było. Hitler zaprosił do loży wszystkie trzy oszczepniczki. zdjęcie z Hitlerem pomogło wielu Polakom. Uratowało wiele istnień.W Pruszkowie mi pomogło. To był słynny obóz. pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport. Wyprowadzałam ludzi na zewnątrz do Pruszkowa, potem brałam do Podkowy do domu. W moim domu miałam obóz przejściowy. Jest pani samarytanką, pani Marysiu.
USA Amerykanie wybierają prezydenta Konkurs charakterów Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu (C) AP Tym razem Amerykanie nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów. Jeśli postawią na republikanina, będą musieli wybrać między świetnie zorganizowanym i wyważonym, ale mało błyskotliwym Georgem W. Bushem a charyzmatycznym i przebojowym, ale niezbyt zrównoważonym Johnem McCainem. Jeśli zaś bardziej przypadnie im do gustu demokrata, to alternatywą dla doświadczonego, rzeczowego, ale sztywnego Ala Gore'a będzie przekonujący i sprawny, ale niedoświadczony Bill Bradley. Niestety, kandydaci, którzy mogliby wnieść coś zupełnie nowego do tej już wyjątkowo nudnej, zdaniem Amerykanów, kampanii wyborczej, zostali na dzień dobry skreśleni. Pani Elizabeth Dole, która mogłaby zostać pierwszym w historii USA prezydentem kobietą, wycofała się w przedbiegach, gdyż zabrakło jej pieniędzy. Natomiast najbardziej błyskotliwy i elokwentny w obecnym gronie Alan Keyes mógłby zostać pierwszym czarnoskórym prezydentem, ale właśnie dlatego, że jest Murzynem, w sondażach zajmuje beznadziejnie dalekie miejsce. Liczący się kandydaci tak naprawdę niczym szczególnym między sobą się nie różnią i każdy, kto wygra, będzie prawdopodobnie równie dobry albo równie niedobry co pozostali, którzy odpadną tylko dlatego, że fotel prezydencki jest jeden. Co obchodzi Amerykanów Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Gospodarcze, społeczne, międzynarodowe. W 1992 roku Clinton atakował Busha seniora za bezrobocie. "Mamy najgorszą sytuację gospodarczą od czasu wielkiego kryzysu", straszył wyborców Clinton. Na co Bush roztaczał ponurą wizję powrotu zimnej wojny i konfrontacji nuklearnej. "Czy zaufalibyście temu człowiekowi, gdyby zasiadł na fotelu prezydenckim?" - straszył wyborców Bush swym znanym z pacyfistycznych przekonań rywalem. Wybierając Clintona, Amerykanie wybrali gospodarkę i teraz płacą za to cenę, którą jest kampania wyborcza pozbawiona jakichkolwiek ekscytujących elementów. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. Napięcie międzynarodowe też wyraźnie opadło i w związku z tym słynne wyborcze pytanie Ronalda Reagana: "Czy wiedzie się wam lepiej niż trzy lata temu?", straciło rację bytu. Zamiast budować swą pozycję na niezadowoleniu z dokonań poprzednika i powadze czekających kraj wyzwań, uczestnicy kampanii 2000 muszą więc, chcąc nie chcąc, tryskać optymizmem i przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Zero dramatyzmu, zero emocji. Bo cóż teraz, w okresie bezprecedensowej prosperity "made in USA" obchodzi Amerykanów? Bynajmniej nie budżet i nie traktaty rozbrojeniowe. Przeciętny zjadacz chleba najbardziej irytuje się tym, że leczenie odbywa się pod dyktando firm ubezpieczeniowych, choć powinno zależeć głównie od pacjentów i lekarzy. Niezadowolenie z takiego stanu rzeczy wyraża aż 66 proc. Amerykanów. Ponad połowa martwi się również o stan oświaty i bezpieczeństwo swych pociech w szkołach oraz o to, że emerytów nie stać na coraz droższe leki. Takie problemy jak bezrobocie, aborcja, zbyt łatwy dostęp obywateli do broni, wydatki na armię czy polityka zagraniczna, obchodzą ledwie kilkanaście procent elektoratu. Potencjalny prezydent rzeczywiście nie musi więc znać nazwisk przywódców innych państw ani kokietować wyborców obietnicami stworzenia nowych miejsc pracy. A co musi? Co musi prezydent Przede wszystkim musi mieć cechy, których brakuje Clintonowi - charakter i szczerość. Im wyraźniej będzie potrafił zademonstrować je podczas kampanii, tym więcej będzie miał szans na wygraną. Tu, oczywiście, jako idealny kandydat jawi się John McCain - niestereotypowy, autentyczny i szczery do bólu. Nawet na rozsiewane przez ortodoksyjnych konserwatystów plotki, że jest psychicznie niezrównoważony, McCain, który ponad pięć lat spędził w wietnamskiej niewoli, reaguje w rozbrajający sposób. I pytany, czemu ubiega się o prezydenturę, odpowiada: "Zdaniem mojej żony, dlatego że gdy byłem torturowany przez Wietnamczyków, parę razy zbyt mocno dostałem w głowę." Jednak ten pupilek mediów, którego "Time" pochwalił ostatnio za to, że "jest dla dziennikarzy dostępny łatwiej niż prostytutka w Hongkongu", może ulec Bushowi właśnie dlatego, iż jest zbyt szczery. Co nie oznacza, że Bush musi wygrać. Dzięki bowiem kilku telewizyjnym debatom Amerykanie już odkryli, że ma on spore luki w wykształceniu. I to jest bodaj jedyny fascynujący element tej kampanii. Obserwować jak Bush, który na początku wykreowany został na niepokonanego kolosa, zbiera teraz cięgi za to, iż w konfrontacji ze swymi rywalami nie tryska inteligencją. Po stronie demokratów ta kampania, będąca raczej konkursem charakterów niż problemów, ma o tyle ciekawy wymiar, że skoro każdy kandydat jest lepszy niż "ten kłamca Clinton", to muszą oni jak ognia unikać skojarzeń z obecnym gospodarzem Białego Domu. Największy z tym problem ma, oczywiście, Al Gore, którego to właśnie Clinton zrobił kimś i nie da się tego faktu nijak ukryć. Co zmusza Gore'a do iście desperackie zabiegów, żeby jak najbardziej zdystansować się od swego pryncypała. Kiedy więc Gore mówi o boomie gospodarczym albo rekordowo niskim bezrobociu, Clinton w tym kontekście nie istnieje. Zupełnie jakby sukcesy te spadły na Amerykę z nieba. Niektórym obserwatorom przywodzi to na myśl komunistycznych przywódców, którzy specjalizowali się w wymazywaniu ze społecznej pamięci swych najpierw sprzymierzeńców, a potem adwersarzy. Słynne zdjęcie Lenina przemawiającego w 1920 roku do żołnierzy Stalin kazał wyretuszować tak, że stojącego przy Leninie Lwa Trockiego przerobiono na schodki prowadzące na mównicę. Gore zapewne najchętniej postąpiłby teraz tak samo ze zdjęciami pokazującymi go w towarzystwie Clintona. Ale w trakcie kampanii ów ewidentny brak lojalności Gore'a wobec Clintona może się na nim srodze zemścić. Bo czyż niewierność, zdradzanie przyjaciół i pozbywanie się niewygodnych doradców to nie typowe przejawy clintonowskiego charakteru, który tak obrzydł Amerykanom? Bradley, który nie miał aż tyle wspólnego z Clintonem, może okazać się bardziej strawny dla wyborców niż Gore. Tyle tylko, że w jego programie nie ma, bo być nie może, nic szczególnego, co by go od rywala odróżniało. I podczas gdy Gore mówi, że wie, co ma robić, Bradley nie może się wykazać aż takim doświadczeniem. Który z nich wygra? Bardziej konsekwentny. Co w takim samym stopniu odnosi się do kandydata republikanów. Jak nic nie zepsuć Amerykanie nie zawsze wybierali najmądrzejszego, najbardziej doświadczonego i najprzystojniejszego z kandydatów. Byli i tacy, ale zdarzali się także słabeusze, rozpustnicy i łajdacy. Jednym z najlepszych prezydentów okazał się były aktor Reagan, a jednym z najgorszych były prawnik Nixon. Nie wspominając o Kennedym, który wprawdzie nie zdążył zrobić nic wybitnego, a i tak przeszedł do historii jako równy wielkością swej prezydentury Lincolnowi. Teraz Ameryka ma się świetnie. Gospodarczo kwitnie, militarnie nie ma sobie równych. I nie musi się obawiać żadnych poważniejszych zagrożeń dla swej hegemonii, gdyż jest mocarstwem dobrym - na nikogo nie chce napadać, nikogo nie okupuje, woli dawać niż zabierać. Zwycięzca wyborów prezydenckich, niezależnie od tego, kto nim zostanie, będzie miał zatem proste zadanie, nie wymagające jakichś ponadprzeciętnych umiejętności. Czy to więc Bush, czy Gore, czy MacCain czy też Bradley - nowy prezydent będzie musiał, w najgorszym wypadku, umieć jedno. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć.
Amerykanie będą musieli wybrać między Georgem W. Bushem a Johnem McCainem. Elizabeth Dole wycofała się, gdyż zabrakło jej pieniędzy. Alan Keyes, dlatego że jest Murzynem, w sondażach zajmuje dalekie miejsce. Liczący się kandydaci niczym między sobą się nie różnią.Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Gospodarcze, społeczne, międzynarodowe. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. Napięcie międzynarodowe też wyraźnie opadło. uczestnicy kampanii muszą więc tryskać optymizmem. cóż teraz obchodzi Amerykanów? Ponad połowa martwi się o stan oświaty i bezpieczeństwow szkołach oraz o to, że emerytów nie stać na leki. Potencjalny prezydent musi mieć charakter i szczerość. Tu jako idealny kandydat jawi się John McCain. Jednak może ulec Bushowi dlatego, iż jest zbyt szczery. Co nie oznacza, że Bush musi wygrać. Amerykanie już odkryli, że ma on spore luki w wykształceniu. Po stronie demokratów ta kampania ma o tyle ciekawy wymiar, że skoro każdy kandydat jest lepszy niż Clinton, to muszą unikać skojarzeń z obecnym gospodarzem Białego Domu. Największy z tym problem ma Al Gore, którego właśnie Clinton zrobił kimś. Amerykanie nie zawsze wybierali najmądrzejszego, najbardziej doświadczonego z kandydatów. Teraz Ameryka ma się świetnie. Zwycięzca wyborów będzie miał proste zadanie. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć.
Polemika Marginalizacja prawicy tradycyjnej, skupionej głównie w AWS, nie byłaby dobra Dowód przydatności RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI PIOTR ZAREMBA Zgadzam się z Januszem Majcherkiem ("Rz" 5.02.2001) - powstanie i pierwsze sondażowe sukcesy Platformy Obywatelskiej to sygnał nastrojów społecznych lekceważonych przez polityków prawej i centrowej części polskiej sceny politycznej. Czy jednak jest to klasyczny bunt klasy średniej, rewolta podatników? Sprawa jest chyba bardziej skomplikowana. Musi być bardziej skomplikowana, skoro obraz innych ugrupowań jawi się w tekście Majcherka jako co najmniej uproszczony. Gdy czytam, że "na prawicy dekomunizacja, lustracja i rozliczenia z przeszłością ciągle stanowią temat dyskusji i motywy politycznych rozgrywek", mogę się tylko dziwić, o jakich dyskusjach i rozgrywkach autor pisze. Demony lustracji i etatyzmu Toczą się procedury lustracyjne, zaczął się proces udostępniania teczek, ale politycy mają z tym niewiele do czynienia (chyba że za głębokimi kulisami), a wrzawę podnoszą przede wszystkim oponenci rozliczeń, z "Gazetą Wyborczą" na czele. AWS nie prowadzi wokół rozliczeń komunistycznej przeszłości żadnej politycznej kampanii (w walce o prezydenturę Marian Krzaklewski ledwie o tym wspominał). Zarazem gwoli uczciwości warto przypomnieć i to, że najwięcej o lustracji i dekomunizacji mówiono w uwieńczonej sukcesem kampanii parlamentarnej 1997 roku. Nie zaowocowało to odwróceniem się wyborców - przeciwnie. Tyle że remanenty przeszłości miały być częścią szerszego projektu uzdrowienia państwa. I w niepowodzeniu czy zaniechaniu tego projektu upatrywałbym jednego z istotnych powodów porażek sondażowych formacji Krzaklewskiego i Buzka. Tak samo jak współczesna AWS nie jest obsesyjnie antykomunistyczna (ani fundamentalistyczna w sprawach religijnych i obyczajowych, o co też ją czasem komentatorzy i przeciwnicy pomawiają), tak samo uproszczeniem wydaje się charakterystyka tej formacji jako "uwikłanej w interesy archaicznej klasy robotniczej z zacofanych dziedzin przemysłu". Na jedne decyzje związkowy segment AWS miał wpływ większy, na inne wszakże minimalny. Warto przypomnieć, że reformy podjęte przez rząd Buzka odznaczały się znacznym stopniem odejścia od idei społecznej solidarności. Komercjalizacja usług publicznych została zrealizowana bardziej bezwzględnie niż w wielu państwach Europy Zachodniej (na której centroprawicowych formacjach chcą się dziś wzorować buntownicy z Platformy). W wielu debatach - od restrukturyzacji górnictwa po reprywatyzację - solidarnościową prawicę przedstawiano wprost jako eksponenta interesów bogatych. Czy było możliwe pójście jeszcze dalej w urynkowieniu społeczeństwa - rzecz do dyskusji. Nie upraszczajmy jednak, że "etatyści z AWS" niczym się nie różnią od lewicowej opozycji. O zapomnianych wyborcach Różnic między AWS i prawicowoliberalnym elektoratem garnącym się dziś do Platformy upatrywałbym bardziej w języku, w medialnym przekazie liderów niż w skrajnych rozbieżnościach programowych. Jest faktem, że w ostatniej kampanii prezydenckiej ujawniła się grupa wcześniej rozmyta pośród innych linii podziału. Ludzie raczej młodzi, raczej wykształceni, reagujący na argumenty modernizacyjne i proeuropejskie dużo żywiej niż na emocje antykomunistyczne czy narodowo- -katolickie, aczkolwiek zainteresowani sprawnym i uczciwym państwem oraz przekonani, że nie zapewni go SLD. Ludzie ci (nie do końca zbadani przez socjologów) zaczęli opuszczać i AWS, i UW. Czy jednak opowiedzieli się świadomie za programem Platformy? I czy mogą się dziś uważać - oprócz garści haseł i skojarzeń - za obdarowanych konkretną ofertą programową? Owszem, nowa "reprezentacja klasy średniej" zapowiada rewolucję podatkową, ale czy podatek liniowy (nieobecny w państwach Europy Zachodniej) jest realny, zwłaszcza gdy "platformersi" skazani są na koalicje z formacjami bardziej w tej kwestii ostrożnymi. Owszem, Platforma operuje retoryką antyreglamentacyjną i antybiurokratyczną, ale na razie poza tę retorykę nie wyszła, a w tak kluczowych sprawach jak uderzenie w pozabudżetowe agencje i fundusze pochłaniające masę pieniędzy jest równie wstrzemięźliwa jak reszta klasy politycznej. Owszem, przywódcy Platformy wiele mówią o wyzwalaniu przedsiębiorczości, ale czy wyjdą poza gładką ogólnikowość kampanii prezydenckiej Andrzeja Olechowskiego? Nie wiadomo, jak serio traktują sami liderzy Platformy swoje zapowiedzi drastycznej redukcji państwa. Nie wiadomo, czy uważają to za możliwe i czy w istocie jest to możliwe. Nie wiadomo nawet, na jak daleko posunięty radykalizm w tym względzie pozwoliliby "liberalni" wyborcy. Wątpliwe, czy na większy niż standardy dość mocno opiekuńczej i zetatyzowanej Europy Zachodniej. Na pewno wolnorynkowa retoryka "platformersów" zmienia atmosferę - przywołajmy choćby pośpiesznie złożone ostatnio przez AWS i Unię Wolności zapowiedzi liberalizacji kodeksu pracy przy stosunkowo słabym oporze związkowców z "Solidarności". Jest to jednak w równym stopniu konsekwencja pojawienia się liberalnej konkurencji, co zmian wewnątrz samej AWS, które osłabiły jej socjalne skrzydło. Wygrywają zgodni i atrakcyjni Warto też przy okazji wspomnieć, że krytykowanej dziś za programową inercję prawicy udawało się ostatnio, w warunkach mniejszościowego rządzenia, co nieco osiągnąć (uwłaszczenie mieszkań spółdzielczych, aktywność ministra Kaczyńskiego w walce z przestępczością i korupcją). Tyle że te osiągnięcia ginęły w ferworze wewnątrzprawicowych waśni. Gdy dodać do nich ujawnione ostatnio waśnie wewnątrzunijne (a wcześniej rozgrywkę wewnątrz koalicji AWS - UW), kontrast nowego tworu z rywalami po "posierpniowej" stronie staje się dojmujący. Platforma oferuje - na razie, bo nie przeszła testu normalnej działalności - wzorową harmonię i organizacyjny impet. Liderzy Platformy są zgodni, podczas gdy liderzy tradycyjnych formacji solidarnościowych kłócą się. Liderzy Platformy potrafią się jawić jako nowocześni i europejscy, podczas gdy przywódcy AWS i UW nie mają medialnego seksapilu, a tradycyjną prawicę wpędzono w dodatku - nie bez pewnego jej udziału, ale i ze znacznym udziałem nieprzychylnych mediów - w schemat formacji archaicznej i wrogiej postępowi. Co istotniejsze, i AWS, i UW nie odnotowały zasadniczych sukcesów w odpartyjnieniu państwa i zwalczaniu korupcyjnych pokus przybierających najczęściej postać strukturalną - politycznego kapitalizmu. Na tym tle czołowi politycy Platformy prezentują się niezbyt przekonująco (Olechowski równocześnie polityk i gospodarczy lobbysta, liberałowie sprawnie pozyskujący w przeszłości fundusze dla UW). Wystarczy jednak sam klimat zużycia starych partii i kilka dobrze brzmiących, czasem słusznych pomysłów wymierzonych w dominację partyjnych struktur (bezpośrednie wybory burmistrzów to dobry przykład), aby oczarować sporą grupę wyborców. Co wyniknie z konkurencji? Czy to tylko błyskotki, czy coś więcej, nie wiadomo. Jako test intencji w kwestii autentycznego odpartyjnienia państwa potraktowałbym w większym stopniu wspomniane uderzenie w pozabudżetowe agencje i fundusze niż najsłuszniejsze nawet manipulacje prawem wyborczym albo redukowanie liczby radnych. Ale możliwe, że atmosfera gorączkowej konkurencji wyzwoli więcej wiążących deklaracji wyborczych i po stronie samej Platformy, i jej solidarnościowych konkurentów. Na razie dobrze tego nie widać. Trwa festiwal Platformy, lecz sukcesy zgrabnie rzucanych haseł nie będą zachęcać do wypracowania klarownych ofert programowych. Zwłaszcza Andrzej Olechowski, pytany o konkrety, celuje w kolejnych unikach. Unia Wolności jest sparaliżowana wizją już nie osłabienia, ale klęski, a jej programowa żywotność zdawała się wyczerpana na długo przed rozłamem (paradoksalnie - zawdzięcza ona to wypalenie tyleż nie cierpiącemu programowych dyskusji Balcerowiczowi, co etosowcom przekonanym, że wystarczy mieć zasługi i "moralną wyższość"). Jeśli chodzi o AWS, nie widać, aby powaga chwili zaowocowała jakimś przełomem. Owszem, rząd Buzka miał kilka "trafień", i to nawet przed powstaniem Platformy, ale chyba trudno mu będzie przekonać kilka miesięcy przed wyborami, że dysponuje świeżymi i niekoniunkturalnymi pomysłami na odpartyjnienie państwa, ograniczenie kapitalizmu politycznego czy zredukowanie biurokracji. W dodatku refleksja wielu polityków tej formacji nie sięga dalej (lub może wyżej) niż pierwsze reakcje czołowych polityków RS AWS, którzy po spodziewanym odejściu SKL cieszyli się, że będzie dla nich więcej miejsc na listach wyborczych. Inni z kolei - z kręgów ZChN - wyrażali podobną radość z pobudek ideowych, licząc na większą czystość Akcji w duchu "narodowo-katolickim". Tymczasem zredukowanie tradycyjnej prawicy do nurtu narodowo-związkowego to utrwalenie jej statusu na poziomie 10 - 12 procent, z tendencją do dalszego słabnięcia w miarę wzrastania kolejnych roczników wyborców. Już ostatnie wybory prezydenckie pokazały, że szansą na osłabienie dominacji postkomunistów jest współdziałanie prawicy tradycyjnej i liberalnej - choćby po wyborach, bo teraz rozłamowe emocje są zbyt silne. Także i liberalnego centrum, czyli UW, jeśli nie zejdzie ono w ogóle ze sceny albo nie stanie się wasalem SLD, nad czym usilnie pracuje Adam Michnik. To jednak, jak silne będą poszczególne człony tego porozumienia, zależy od nich samych. Całkowita marginalizacja prawicy tradycyjnej, skupionej dziś głównie w AWS, nie byłaby niczym dobrym. To z tamtej strony padają zgłaszane najbardziej serio zastrzeżenia do jednostronnego kierunku rozwoju współczesnych społeczeństw liberalnych - z ich nadmierną łagodnością wobec przestępczości, słabnięciem rodziny, permisywnym wychowaniem. Ale i sama tradycyjna prawica, aby przetrwać, musi dowieść swojej przydatności. Nie tylko w walce o wykrojenie sobie kawałka tortu w systemie politycznego kapitalizmu. Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo".
Zgadzam się z Januszem Majcherkiem - powstanie i pierwsze sondażowe sukcesy Platformy Obywatelskiej to sygnał nastrojów społecznych lekceważonych przez polityków prawej i centrowej części polskiej sceny politycznej. Sprawa jest bardziej skomplikowana, skoro obraz innych ugrupowań jawi się w tekście Majcherka jako co najmniej uproszczony. Różnic między AWS i prawicowoliberalnym elektoratem garnącym się dziś do Platformy upatrywałbym bardziej w języku, w medialnym przekazie liderów niż w skrajnych rozbieżnościach programowych.
AWS Splendor rywalizacji w SKL Radykalni konserwatyści MARCIN DOMINIK ZDORT Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Głośno mówili o tym Aleksander Hall i Krzysztof Oksiuta, nieoficjalnie - choć równie stanowczo - domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. - Chyba lepiej, abyśmy o konieczności zmian mówili my, niż jacyś wariaci - tłumaczą posłowie Stronnictwa. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? Na pewno jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Podczas sobotniego posiedzenia zarządu SKL czołowi liderzy partii właściwie nie mieli wątpliwości, że należy wystąpić do Mariana Krzaklewskiego z oficjalnym wnioskiem o natychmiastowe odwołanie Jerzego Buzka - uznano jednak, że do tej sprawy łatwiej będzie wrócić po sejmowym głosowaniu wniosku w sprawie ministra skarbu Emila Wąsacza. - Jeśli Sejm odrzuci wniosek o odwołanie ministra, to dyskusja na temat zmiany rządu będzie mniej ważna, jeśli wniosek zostanie przyjęty, będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem rządowym - mówił Mirosław Styczeń, prezes Stronnictwa. Obalenie ministra - nawet jeśli posłowie SKL głosować będą przeciw temu wnioskowi - na pewno ułatwi im działania na rzecz zmian w AWS. - Marian Krzaklewski ustępuje tylko wtedy, gdy ma pistolet przystawiony do głowy - twierdzi poseł Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Z nieprawego łoża Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Dlaczego dopiero teraz dojdzie do "pierwszych demokratycznych wyborów" w SKL? Stronnictwo powstało w styczniu 1997 r. Partia była młoda, jednocząca się i walka o przywództwo mogła ją osłabić. SKL było obciążone także biografiami swoich członków, którzy w dużej części pochodzili z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Wielu związkowych i narodowych działaczy AWS nie zapomniało SKL tego "pochodzenia z nieprawego łoża". A konserwatyści chcieli być w AWS. Unikali wszelkich konfliktów, starali się ukrywać różnice w programach. Zawierali wewnętrzne układy i na kolejnych prezesów partii wybierali polityków, którzy byli łatwiejsi do zniesienia dla liderów Akcji. Jacek Janiszewski i Mirosław Styczeń nie kłuli w oczy znanymi nazwiskami i - co równie ważne - w swojej biografii nie mieli ani UD, ani UW. To samo, ale lepiej SKL, które rozpoczynało swoją działalność trzy lata temu z dwoma tysiącami członków, dziś ma ich około 20 tysięcy i jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. - W polskich warunkach jesteśmy potęgą - mówi Jan Maria Rokita i dodaje, że w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". Polityk SKL potwierdza, że "przywództwo Jacka Janiszewskiego i Mirosława Stycznia to było pasmo sukcesów". - Gdybym wygrał, to robiłbym to samo co oni... ale lepiej - deklaruje Jan Maria Rokita. - Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, opowiadają się za współpracą w ramach Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Wszyscy opowiadają się za podjęciem przez SKL "akcji na zewnątrz", w celu powiększenia własnego elektoratu. Także wszyscy trzej chcą, aby SKL było dynamiczniejsze i bardziej wyraziste. Z Unii wychodzi się tylko raz Adwersarze Aleksandra Halla jednak chętnie oskarżają go, że zamierza wyprowadzić SKL z AWS i w wyborach wystawić albo samodzielną listę Stronnictwa, albo startować w bloku z Unią Wolności. - On ciągnie wyraźnie w kierunku UW, przez ostatnie dwa lata na spotkaniach zarządu partii deklarował miłość do Balcerowicza - mówi członek władz SKL, stronnik Mirosława Stycznia. Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW, ale podkreśla, iż bardzo bliskie związki Stronnictwa z Unią Wolności byłyby "złym wyborem, także z powodów biograficznych", natomiast "w obecnej sytuacji samodzielny start w wyborach oznaczałby dla nas klęskę". - Zwolennicy prawicy oczekują od nas jedności, powinniśmy więc, pozostając w AWS, zabiegać, aby SKL było w tym obozie grupą najsilniejszą - mówi Hall. - Olek zdaje sobie sprawę, że z Unii wychodzi się tylko raz - broni swojego konkurenta Mirosław Styczeń. Zastrzega jednak zaraz, że w niektórych sprawach różni się z Hallem zasadniczo. - Ja na pewno nie głosowałbym przeciwko dekomunizacji. Cenię jego odwagę, ale to był błąd polityczny - twierdzi Styczeń. Jeśli załoga będzie pijana... Antytezą poglądów Aleksandra Halla na współpracę wewnątrz AWS i zbliżenie do Unii Wolności ma być program Jana Marii Rokity. Jednak polityk ten - według jego przeciwników - jest tak lojalny wobec związkowego kierownictwa Akcji, że nie będzie twardo bronić niezależności partii. - Niezrozumiała dla nas była obrona Janusza Tomaszewskiego, którą prowadził Janek - mówi zwolennik Halla. Znaczące jest też, że za Rokitą stoi Jacek Janiszewski, który nie tak dawno, broniąc swojej ministerialnej posady, nie zawahał się szukać poparcia w Ruchu Społecznym AWS przeciwko swojej partii. - Nie jestem sojusznikiem Ruchu Społecznego w SKL, ale sojusznikiem SKL w SKL. Zresztą nikt z RS nie miałby śmiałości wywierać na mnie nacisków - odpowiada Jan Maria Rokita i deklaruje, że pod jego kierownictwem Stronnictwo zacznie prowadzić samodzielne kampanie polityczne. - Musimy robić to samo, co ZChN, tylko bardziej umiejętnie. Nowoczesna polityka to także mobilizacja opinii publicznej. Nie do przyjęcia jest dla nas rola wewnętrznej frakcji AWS, musimy być samodzielną partią - mówi Rokita. Tłumaczy: "jeśli do wyborów parlamentarnych 2001 roku nasz wpływ na Akcję wzrośnie, to będziemy lojalnie dalej ciągnąć ten statek, ale jeżeli nasze wpływy będą maleć i okaże się, że statek jest dziurawy, a załoga pijana, to musimy mieć możliwość przeskoczenia do naszej własnej łódki". Twardy, ale niewyrazisty Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. To on, gdy dojdzie do starcia dwóch skrajnych skrzydeł SKL, ma okazać się mężem opatrznościowym i przywrócić w partii równowagę. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym i sprawnym menedżerem, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości: nie jest ani głębokim ideologiem (jak Hall), ani błyskotliwym liderem (jak Rokita). - Tymczasem nam koniecznie potrzeba dziś polityka z samodzielną wizją - mówi zwolennik kandydatury Aleksandra Halla. - W sprawach ideologii zawsze lepszy ode mnie będzie Olek, a w kontaktach z mediami Janek. Ale to ja poprowadziłem Stronnictwo na bój przeciwko Januszowi Tomaszewskiemu. To ja twardo walczyłem o stanowisko ministra kultury dla Kazika Ujazdowskiego, a potem dla Andrzeja Zakrzewskiego, o Ministerstwo Rolnictwa dla Balazsa i resort rozwoju regionalnego (który w końcu nie powstał) dla Rokity. To ja jestem twardy i konsekwentny - przypomina Mirosław Styczeń. Uczciwy, ale niesamodzielny Wydaje się, że właśnie argumenty dotyczące cech osobowości i charakteru będą podczas kongresu SKL równie ważne, a może nawet ważniejsze od różnic w rozłożeniu akcentów programowych i taktycznych. Zwolennicy Stycznia i stronnicy Rokity przyznają, że Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości oraz o wielkim autorytecie i doświadczeniu. Jednak ich zdaniem nie jest on dziś politykiem samodzielnym, a jedynie marionetką w rękach Artura Balazsa. - Olek kandyduje dlatego, iż kazał mu Artur - tłumaczy współpracownik Stycznia. Utrzymuje także, iż Hall "nie ma cech przywódczych, jest dobrym publicystą, mógłby być dobrym ideologiem, ale na to brakuje mu energii". - Jego kariera polityczna już się skończyła. Nawet zdrowotnie nie podołałby sprawowaniu funkcji prezesa - uważa nasz rozmówca. Błyskotliwy, ale nieprzewidywalny Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast - zdaniem jego adwersarzy - nieprzewidywalność. - To polityk wielkiego formatu, błyskotliwy, świetnie znający państwo, ale jednocześnie polityk szkoły makiawelicznej. Obawiam się, że nie zawsze mówi to, co myśli - ocenia zwolennik kandydatury Halla. Dodaje, że obawia się, iż Rokita poprowadzi partię w zupełnie inne miejsce, niż obiecuje. Zwolennicy Stycznia i Halla zastanawiają się także, czy owa główna zaleta Rokity - silna osobowość - nie stanie się poważnym problemem dla partii. - On nigdy nie kierował większą strukturą partyjną. Można się obawiać, że będzie usiłował narzucić innym swoje koncepcje - mówią. Krzysztof nie zapomni Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów . Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś (pochodzącym z dawnego Stronnictwa Ludowo-Chrześcijańskiego). - W wyborach będą w rzeczywistości konkurować pary: Mirosław Styczeń z Krzysztofem Oksiutą, Aleksander Hall z Arturem Balazsem i Jan Rokita z Jackiem Janiszewskim - tłumaczy poseł Adam Bielan. O tym, jak ważne w SKL jest poparcie wsi świadczą ostatnie wydarzenia. Gdy kilka dni temu Krzysztof Oksiuta domagał się odwołania premiera Jerzego Buzka i ustąpienia Mariana Krzaklewskiego ze stanowiska przewodniczącego klubu, Mirosław Styczeń nazwał wypowiedź swojego dotychczasowego sojusznika "egzotyką polityczną". - Krzysztof takich słów nie zapomni - skomentował jeden z posłów SKL i rzeczywiście - dalsze poparcie Oksiuty dla kandydatury Stycznia stanęło pod znakiem zapytania, pojawiły się nawet sugestie, że zamiast dotychczasowego prezesa partyjne "centrum" powinno wystawić Wiesława Walendziaka. Układu nie będzie Rozmowy w tej i innych sprawach prowadzone będą do ostatniej chwili, do 18 marca, i niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie". - Elementem poprzednich dwóch kompromisów była moja rezygnacja z ubiegania się o prezesurę. Tym razem nie zrezygnuję, bo chcę wygrać, i zamierzam wygrać - zapowiada Rokita.
Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Stronnictwo powstało w styczniu 1997 r. konserwatyści chcieli być w AWS. na kolejnych prezesów partii wybierali polityków, którzy byli łatwiejsi do zniesienia dla liderów Akcji. SKL dziś jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW. - powinniśmy, pozostając w AWS, zabiegać, aby SKL było w tym obozie grupą najsilniejszą - mówi Hall. Jan Maria Rokita deklaruje, że pod jego kierownictwem Stronnictwo zacznie prowadzić samodzielne kampanie polityczne. Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym i sprawnym menedżerem, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości. Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości oraz o wielkim autorytecie i doświadczeniu. Jednak nie ma cech przywódczych. Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast nieprzewidywalność. w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów . Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś. niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie".
UOP w rafinerii Jedlicze Jak można zarobić na recyklingu JÓZEF MATUSZ Należąca do Polskiego Koncernu Naftowego Rafineria Nafty Jedlicze SA w Podkarpackiem ma zwrócić do państwowej kasy ponad 100 mln złotych. Rafineria była zwolniona z podatku akcyzowego z tytułu recyklingu zużytych olejów smarowych. Tymczasem organy kontroli skarbowej twierdzą, że część zużytego, czyli tzw. przepracowanego oleju była naprawdę olejem opałowym, dostarczanym przez współpracujące z Jedliczami spółki, które fałszowały dokumentację. Rafineria odwołała się od decyzji Urzędu Kontroli Skarbowej w Rzeszowie do tutejszej Izby Skarbowej, która ma ocenić, jakie oleje przerabiano i czy rafineria mogła korzystać ze zwolnień od podatku akcyzowego. Niezależnie od postępowania administracyjnego śledztwo w tej sprawie wszczął Wydział Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie, a czynności śledcze prowadzi tutejsza delegatura Urzędu Ochrony Państwa. Sprawa ma charakter rozwojowy. Nie wyklucza się, że podobne praktyki stosowano również w innych firmach przerabiających przepracowane oleje. Z decyzją UKS, że Jedlicze mają zwrócić pieniądze, nie zgadza się jej prezes Mieczysław Markiewicz, który Jedliczami kieruje od dziesięciu lat. - Wynik kontroli przeprowadzonej w rafinerii jest dla nas korzystny. Uznano, że proces przerobu olejów przepracowanych odbywa się zgodnie z przepisami. Natomiast kontrola przeprowadzona u zbierających oleje przepracowane wykazała, że miały miejsce przypadki "sztucznej produkcji" olejów przepracowanych, czyli mieszanie olejów opałowych czy napędowych z olejami przepracowanymi lub wodą i różnymi zanieczyszczeniami. O tym dowiedzieliśmy się jednak dopiero z dołączonych do decyzji UKS wyników kontroli u dostawców. Prezes dodaje, że przepisy nie precyzowały warunków przyjmowania i klasyfikowania olejów przepracowanych, a zwłaszcza odróżniania ich od podróbek. Opałowy zamiast przepracowanego Na trop afery wpadli funkcjonariusze rzeszowskiej delegatury Urzędu Ochrony Państwa, którzy zaczęli przyglądać się spółkom skupującym na terenie całego kraju przepracowany olej i dostarczającym go do przeróbki Rafinerii Jedlicze. Podejrzenia UOP, że zamiast oleju przepracowanego spółki dostarczają m.in. tańszy olej opałowy, potwierdziła kontrola UKS, który uznał, że od stycznia do września ubiegłego roku około jedenastu tysięcy ton oleju, który spółki dostarczyły do rafinerii, to nie był olej przepracowany. Dlatego też ponad 100 mln zł wraz z odsetkami, których Jedlicze nie zapłaciły z tytułu podatku akcyzowego, firma powinna zwrócić do kasy państwowej. Polski Koncern Naftowy, który posiada 75 proc. akcji Rafinerii Nafty Jedlicze, wchodząc na giełdę zobowiązał się do uzupełnienia strat w tej rafinerii. Ostateczna decyzja należy teraz do Izby Skarbowej w Rzeszowie, do której odwołały się Jedlicze. Decyzja miała zapaść przed kilkoma dniami, ale dyrektor Izby, Stanisław Sobkowicz, powiedział "Rz", iż sprawa jest skomplikowana i analiza dokumentów jeszcze trochę potrwa. Przetwarzanie bez akcyzy Rafineria Jedlicze zajmuje się przeróbką olejów przepracowanych od 1963 roku i do niedawna była monopolistą. Przez lata nie było problemów z ich skupem, gdyż zajmowała się tym CPN. Wszyscy konsumenci olejów smarowych byli zobowiązani do ich zbiórki i odsprzedaży Centrali Przemysłu Naftowego. Po przemianach społeczno-gospodarczych problem zbiórki i recyklingu olejów przepracowanych traktowano w Polsce marginesowo. Dopiero w połowie lat 90. władze uświadomiły sobie, jaką bombę ekologiczną stanowi brak zorganizowanej sieci zajmującej się skupem olejów zużytych. Zachętą do zbiórki i przerobu tego typu olejów były stosowane przez rząd zwolnienia podatkowe. W 1998 roku całkowicie zwolniono z płacenia podatku akcyzowego producentów takich olejów napędowych, które wytwarzano z udziałem komponentów uzyskiwanych z regeneracji olejów smarowych. Udział tych komponentów w gotowym wyrobie musiał jednak wynosić minimum 10 procent. Edward Lis, dyrektor UKS w Rzeszowie, mówi, iż dotyczyło to tylko producentów wytwarzających paliwa silnikowe z ropy naftowej, mających zorganizowany system zbiórki olejów przepracowanych oraz będących właścicielami specjalistycznej instalacji oraz stosujących specjalistyczne technologie do oczyszczania przepracowanych olejów. Tylko takie firmy mogły korzystać z zerowego podatku akcyzowego. Natomiast produkcja takich samych olejów napędowych, ale bez udziału komponentów z regeneracji olejów przepracowanych była w pierwszej połowie 1998 roku opodatkowana w wysokości 770 zł za tonę. Rafineria Jedlicze, która w urządzenia do recyklingu zainwestowała ogromne pieniądze, w 1997 roku zorganizowała na terenie całego kraju sieć piętnastu spółek, w których ma 51 procent udziałów. Spółki wyposażono w specjalistyczne cysterny do przewozu paliwa. Jedlicze przyjmowały także przepracowane oleje od innych dostawców. Dostawcy zaczęli kombinować Prezes Markiewicz mówi, że w 1998 roku zaczęły się dziać dziwne rzeczy na rynku skupu i przerobu przepracowanych olejów. Przybywało firm, które zajmowały się przerobem olejów, aby tylko korzystać ze zwolnień podatkowych. - Rafineria Jedlicze w zupełności spełnia warunki ustalone przez Ministerstwo Finansów. Ma własną sieć zbiórki olejów przepracowanych, nowoczesną linię technologiczną do ich przerobu oraz trzydziestokilkuletnie doświadczenie w tej dziedzinie. Recykling oleju zużytego prowadzimy zgodnie z wymaganiami Unii Europejskiej. Oprócz nas nikt w kraju tego nie robi - uważa Markiewicz. Jeszcze większa konkurencja powstała wśród dostawców olejów zużytego. Spowodowało to, że w krótkim okresie ceny tego oleju wzrosły o ponad sto procent. Roczne zużycie olejów smarowych ocenia się w Polsce na ok. 300 tys. ton. W krajach zachodnich, z rozwiniętą siecią ich zbiórki, udaje się odzyskać od 40 do 50 proc. z wprowadzonych na rynek olejów świeżych. W Polsce te możliwości specjaliści oceniają maksymalnie na ok. 120 tys. ton rocznie. Tymczasem w 1988 roku zebrano w kraju 224 tys. ton olejów przepracowanych, co stanowi 74 proc. wprowadzonych na rynek olejów świeżych. To zrodziło podejrzenia, czy na pewno są to oleje przepracowane. Niektórzy zastanawiali się, czy nie dojdzie do tego, iż w Polsce będzie się zbierać olejów zużytych więcej, niż świeżych trafia na rynek. Dostawcy szybko zorientowali się, że zamiast krążyć po kraju i szukać po warsztatach i zakładach pracy zużytych olejów, mogą sobie w bardzo prosty sposób ułatwić pracę. Kupowali tańszy olej opałowy w innych rafineriach, m.in. w Gorlicach i Czechowicach, a następnie sprzedawali go Rafinerii Jedlicze jako olej zużyty. Fałszowano faktury Winę za patologiczną sytuację ze skupem olejów ponosi Ministerstwo Finansów, które nie wprowadziło w porę odpowiednich uregulowań prawnych, uważa prezes Markiewicz. - Wielokrotnie występowaliśmy do ministerstwa o uregulowanie kwestii olejów przepracowanych, sygnalizując również problem cen olejów przepracowanych i możliwej ich "sztucznej produkcji". Nigdzie na świecie nie bada się dostarczanych zakładom przerabiającym olejów przepracowanych pod względem ich stopnia zużycia. Oleje przepracowane są odpadem, skomplikowaną mieszaniną związków chemicznych i ich badanie w zakładzie przetwórczym ogranicza się do stwierdzenia, czy odpad ten nadaje się jeszcze do przerobu, czy też grozi zniszczeniem instalacji. To tak, jakby w punktach skupu makulatury pytać dostawcę, czy przeniesiona przez niego książka została przeczytana. Z otrzymywanych przez rafinerię faktur i innych dokumentów wynikało jednoznacznie, że przyjmowane odpady to oleje przepracowane. Nie uchybiliśmy prawu, mówi prezes Obecnie zaostrzono warunki, których spełnienie uprawnia do korzystania ze zwolnienia podatkowego oraz wprowadzono wymóg dokumentowania pochodzenia olejów przepracowanych. - Przed kilkoma dniami wszczęliśmy śledztwo w sprawie poświadczania nieprawdy w dokumentach przez spółki, które dostarczały olej do Rafinerii Jedlicze - powiedział "Rz" prowadzący śledztwo prokurator Stanisław Bończak z Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie. Niektórzy z dostawców przyznają, że zamiast jeździć po kraju, by kupić zużyty olej, kupowali w innych rafineriach olej opałowy i odstawiali do Rafinerii Jedlicze. Inni mówią, że mieszali olej przepracowany z opałowym, a niekiedy dolewali wody, by zwiększyć objętość. - Nie sądzę, abyśmy w czymkolwiek uchybili prawu. Spełnialiśmy wszelkie przepisane prawem warunki. Rozwijaliśmy sieć zbiórki i technologię przerobu olejów przepracowanych, a latem tego roku podpisaliśmy kontrakt na instalację hydrorafinacji, dzięki czemu będziemy mieli jeden z najnowocześniejszych ciągów przerobu olejów przepracowanych w Europie. Skorzysta na tym przede wszystkim środowisko. Mam nadzieję, że również rząd przyjmie w tej sprawie rozwiązania prawne, które, w dbałości o środowisko, będą zgodne z wymogami UE - kończy prezes Markiewicz.
Rafineria Jedlicze ma zwrócić 100 mln złotych. była zwolniona z podatku akcyzowego z tytułu recyklingu zużytych olejów smarowych. organy kontroli skarbowej twierdzą, że część zużytego oleju była olejem opałowym. Z decyzją UKS nie zgadza się prezes. kontrola przeprowadzona u zbierających oleje przepracowane wykazała, że miały miejsce przypadki sztucznej produkcji.Dostawcy Kupowali tańszy olej opałowy, a następnie sprzedawali go Rafinerii jako zużyty.
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie Dokąd zmierzasz, kasacjo? ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji. Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego. Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji. Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN. Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę. Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi. Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji. Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu. W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze. Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron. W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania. SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej. Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82). Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane. Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę. Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji. Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić. Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej
Zapewnienie obywatelom szerokiego dostępu do niezależnego i niezawisłego sądu to jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji, obsługiwanej przez Sąd Najwyższy. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji. Jednakże SN ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc widzieć w nim tylko instancji do rozpatrywania kasacji. Obywatele bowiem odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale nie dbają przy tym o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Najczęściej bowiem wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Urzeczywistnienie prawa do sądu wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania, inaczej dojdzie do zalania SN sprawami o kasację. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne. SN powinien sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji. Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie, co budzi społeczną dezaprobatę. Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów dotyczących kasacji. Z uznaniem należy przyjąć projekt przedmiotowego ograniczenia spraw, zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw rzeczywiście wymagających merytorycznego rozpoznania. Usprawniłoby to działanie SN, często zarzucanego wnioskami niespełniającymi wymogów formalnych czy wnioskami o kasację spraw, z którymi bezbłędnie poradziły sobie sądy drugiej instancji.
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej Powinno być dobrze Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Będzie lepiej Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce. Inne niż w Polsce Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach. Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton). Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo. Wyższe ceny Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa. Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna. Nie z takim drobiazgiem Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc. Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw). Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża. Edmund Szot
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE.
ANALIZA Zamknięty system źródeł prawa Jaka rachunkowość w bankach JAROSŁAW MAJEWSKI Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie? Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia: w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków, po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań. Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia: nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.), nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.), nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1). 1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego. Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały: nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27), nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28). Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB. Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu. Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim. Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia. Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca. Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r. Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć. Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji). Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia). Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia. Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa. Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce? Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB. Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP
1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1.
WOJNA KIBICÓW Policja zidentyfikowała siedmiu walczących Czy kibice obalą struktury państwa Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół. Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim. Barbara Cieszewska Dialog z kibicami Jak walczyć z przestępczością Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant. Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem. Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia. Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi. Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała. wik
Po przeanalizowaniu taśm z nagraną przez policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Prokurator przewiduje, że sprawcom postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5 o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. Czyn taki zagrożony jest karą od dwóch do dziesięciu lat. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie. Winę za ten stan ponoszą także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki.
BOŚNIA Pięć lat po Dayton Jeśli wyjdą, zacznie się od nowa "Dayton", przydrożny bar kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską. - Otwarty został 14 grudnia 1995 roku, gdy podpisano układ z Dayton kończący wojnę w Bośni - mówi Gorica (na zdjęciu z bratem Michałem). FOT. RYSZARD BILSKI RYSZARD BILSKI z Sarajewa Droga do "Dayton", wijąca się w górach, nagle się urywa. Kończy się asfalt, zaczynają wertepy, a potem wielki plac budowy. Ciężkie spychacze, koparki, świdry, wyglądające w tym górskim krajobrazie jak zabawki, wgryzają się w skałę, torują nową drogę. Niebotyczny Trebević króluje nad innymi szczytami. Z niego Serbowie ostrzeliwali Sarajewo. Miasto mieli jak na dłoni. - Zapomniałem. Dawno tu nie byłem... Góra się osunęła. Nie przejedziemy, a pieszo stanowczo za daleko. Ja nie dam rady, to podobno tylko kilkaset metrów, ale wiadomo to - mówi Slavko Szantić z opozycyjnego sarajewskiego "Krugu 99" skupiającego muzułmańskich, chorwackich i serbskich intelektualistów. Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton". Powróciliśmy do Sarajewa. Znaleźliśmy przytulny kącik w "Konobie", gdzie na wzór małych restauracyjek w Dalmacji raczy się gości wyłącznie rybami i winem. Trzeba walczyć o swoje - Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, jaki popełnił przed pięcioma laty, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów, choćby w naszym "Krugu". My od samego początku wykazywaliśmy bezsens wojny, demaskowaliśmy jej prawdziwe cele - podział Bośni i Hercegowiny na czysto etniczne państewka. Nie byliśmy, niestety, słyszani - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie, posłanka do Skupsztiny Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej z listy socjaldemokratów. Przodkowie Mirjany przybyli do Sarajewa przed czterema wiekami, ona się w tym mieście urodziła, tu chodziła do szkoły, ukończyła studia, a potem rozpoczęła pracę w Akademii Medycznej. Nigdy jej nie obchodziło, kto jakiej jest narodowości. Obchodziło to jednak innych. Już po podpisaniu układu z Dayton wyrzucono ją z pracy. Nie mogła się z tym pogodzić. Tak długo walczyła, aż w końcu, pewnie dla świętego spokoju, przyjęto ją ponownie na akademię. - To żadna łaska. To moje prawo... Ludzie powinni walczyć o swoje - mówi Mirjana. - Nie dyskutujmy już więcej o tym, jak zmieniać porozumienie z Dayton, bo to będzie iluzja. Weźmy się energiczniej do zmieniania Bośni. To zależy już przecież nie od Zachodu, ale od nas - podkreśla. I po śmierci razem Slavko Szantić też od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Zawiózł mnie kiedyś na stary cmentarz partyzancki, położony w pobliżu stadionu olimpijskiego, który też jest cmentarzem. Nie było gdzie, więc tam, pod ogniem serbskich snajperów, chowano poległych. Bardzo często przychodził orszak z jednym zmarłym, a od kul snajperów ginęło kilka osób. Przystanęliśmy wówczas przed trzema grobami... Muzułmanin Muderizović Eriden Zlaja żył lat dwadzieścia. Obok mogiła Serba Predraga Jakovljevicia lat trzydzieści trzy. I trzeci grób Chorwatek: Sandy Tomaszević lat dwadzieścia sześć i jej matki. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da, a co dopiero za życia. Trzeba by jeszcze kilku czystek etnicznych - mówił Slavko. - Niestety, niektórzy tutejsi, ślepi i głusi, nacjonaliści mają takie straszne chore pomysły - kontynuował. Dzielą ludzi i przeciwstawiają jednego drugiemu. Jak ktoś jest wyznania prawosławnego, to musi być Serbem, a ilu ja znam Serbów, którzy modlą się w meczecie. A jak katolickiego, to tylko Chorwat. Moja żona jest po ojcu muzułmanką, po matce katoliczką, a dziadek i pradziadek byli wyznania prawosławnego. Jesteśmy prawosławną rodziną bosanską. Kiedyś byliśmy bośniacką... Bosancem jest teraz każdy, kto mieszka w Bośni, niezależnie od tego, jaką wiarę wyznaje. Dawniej zaś wszystkich nazywano Bośniakami. Dziś Bośniak znaczy muzułmanin. Slavko przez kilkanaście lat pracował w niezależnym dzienniku "Oslobodjenje", teraz sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych, które nie chcą nawet słyszeć o wspólnym państwie bośniackim i dlatego przeszkadzają w powrotach uchodźców. Opowiada się za utworzeniem silnego międzynarodowego protektoratu nad Bośnią i Hercegowiną. - Im silniejszy - twierdzi - tym krócej będzie istniał, szybciej wrócimy do normalności. Jeśli ciągle będziemy stosować tylko półśrodki, to wszystko będzie się tak ślimaczyło jak do tej pory, wielu z nas życia zabraknie... Slavko nie może zrozumieć, dlaczego najwięksi zbrodniarze wojenni: były prezydent Republiki Serbskiej Radovan Karadżić i dowódca wojsk serbskich Ratko Mladić, są wciąż na wolności. Kto i z jakiego powodu rozpiął nad nimi parasol bezpieczeństwa? Dlaczego nadal toleruje się istnienie w BiH trzech armii, skoro wystarczyłaby jedna i o wiele mniejsza. Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! Wprawdzie oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą, jedzą i śpią oddzielnie. Własną armię ma też Republika Serbska. - Nie wiesz po co? To ci powiem. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć. Dlatego trzeba te stare nacjonalistyczno-wojenne struktury zniszczyć. My sami temu nie podołamy, to musi zrobić nowy Dayton. Mały krok Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej (FChM), jak i w Republice Serbskiej (RS) nie jest w stanie utworzyć rządu, a wszystkie razem zdobyły mniej głosów niż w poprzednich wyborach. - Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały - dodaje po chwili. - Po klęsce Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej w Chorwacji, po przegranej Slobodana Miloszevicia w Jugosławii można było oczekiwać, że i u nas wyborcy zdecydowanie odrzucą programy partii nacjonalistycznych, że wreszcie zostaną one zepchnięte ze sceny politycznej. Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci. Najprawdopodobniej zaproszą dz sojuszu Partię za Bośnię i Hercegowinę oraz Nową Chorwacką Inicjatywę. Natomiast w RS najbardziej realna wydaje się koalicja postępowej Partii Demokratycznego Rozwoju (teka premiera) z ciągle tu silną nacjonalistyczną Serbską Partią Demokratyczną, której kandydat wygrał wybory prezydenckie. Na poziomie federacji koalicję rządzącą będzie można zaś utworzyć bez udziału partii nacjonalistycznych. Gorica Po spotkaniu z "Krugiem" podejmuję jeszcze jedną próbę dotarcia do "Dayton". Okazuje się, że pieszo trzeba pokonać nie 200 metrów, ale ponad dwa kilometry. "Dayton" jest zamknięty. Pukam. Otwiera córka właściciela, Gorica, uczennica VII klasy podstawówki w Pale... Tak, to to samo Pale, w którym przez wiele lat Karadżić ukrywał się, a wcześniej urzędował jako prezydent Republiki Serbskiej i odrzucał wszelkie inicjatywy pokojowe Zachodu. Gorica jest ciekawa Polski, ale chętnie i dużo opowiada o swojej rodzinie, wtrącając, jak na Dayton przystało, angielskie słówka. - Tata jest Serbem, ma na imię Slobodan, mama Slavica i babcia Antica są Chorwatkami. Rodzice otworzyli ten bar w dniu podpisania porozumienia w Dayton, by uczcić koniec wojny. Zawsze było tu pełno gości. Zaraz zrobię kawę, pójdę po wrzątek do domu, bo tu wszystko wyłączone. Nie ma drogi, nie jeżdżą samochody, nikt teraz nie przychodzi do baru. Osada jest mała, cztery domy. Zapomniany "Dayton"... Może za pół roku, jak się tu przebiją z drogą, tata znowu otworzy lokal, ale lepiej wcześniej zatelefonować i się upewnić. Numer 057261236. W drodze powrotnej towarzyszy mi Ranko. Idzie do Sarajewa do apteki. Przed wojną miał dom w śródmieściu. Teraz mieszka tam oficer armii muzułmańskiej. - Służyłem w wojsku Republiki Serbskiej, Muzułmanie wszystkich żołnierzy uważają za zbrodniarzy. Gdybym został rozpoznany, to by mnie zabili, dlatego siedzę cicho w Pale i nie upominam się o swój dom - mówi. - My już nigdy nie będziemy mogli żyć razem. Może za sto lat, jak przestaną mówić o nas jako o narodzie, który ma "skłonność do zabijania" - mówi pełen żalu Ranko.
Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton". - Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, jaki popełnił przed pięcioma laty, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny - mówi Mirjana Malić, Serbka.Przodkowie Mirjany przybyli do Sarajewa przed czterema wiekami, ona się w tym mieście urodziła, tu chodziła do szkoły. Slavko Szantić też od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych, które nie chcą nawet słyszeć o wspólnym państwie bośniackim i dlatego przeszkadzają w powrotach uchodźców. Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej, jak i w Republice Serbskiej nie jest w stanie utworzyć rządu. Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci. Natomiast w RS najbardziej realna wydaje się koalicja postępowej Partii Demokratycznego Rozwoju z ciągle tu silną nacjonalistyczną Serbską Partią Demokratyczną.
ODSZKODOWANIA Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Twierdzą, że nie chcą być postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło pół wieku temu. Garnek, na którym siedział kanclerz Kohl JERZY HASZCZYŃSKI z Berlina Helmut Kohl był świadom, jak skomplikowana jest sprawa odpowiedzialności firm niemieckich za roboty przymusowe i inne zbrodnie nazizmu. To trochę jak z garnkiem z gotującą się zupą, na którym złowieszczo podskakuje pokrywka. W każdej chwili zupa może się wylać, a skutki są nie do przewidzenia. Dlatego Kohl najpierw trzymał pokrywkę, a potem nawet przysiadł na niej całym swym ciężarem. Autor tego porównania - obserwator sceny politycznej, który jak kilku innych rozmówców wolał zachować anonimowość - uważa, że gdyby poprzedni kanclerz Niemiec widział możliwość kompromisowego rozwiązania tego problemu, starałby się go rozwiązać. Ale nie widział, więc siedział na garnku. Mieli nadzieję, że im się upiecze - Inicjatywa powołania funduszu odszkodowawczego nie wynikła z tego, że świat stał się nagle lepszy, a przemysłowcy bardziej moralni. Bez nacisku z USA, działań lobbystycznych i skarg w sądach nic by nie było - twierdzi ten sam obserwator. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. Jego zdaniem bez tej presji prawdopodobnie nie ruszyłaby też wcześniej sprawa martwych kont w bankach szwajcarskich. - To wstyd, że niemiecki przemysł i banki nie zdobyły się na to same, że musiała interweniować społeczność międzynarodowa - mówi Lothar Bisky, przewodniczący postkomunistycznej Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS). - Mam wrażenie, że ci, co się wzbogacili na pracy robotników przymusowych i więźniów obozów koncentracyjnych, mieli nadzieję, że im się upiecze, że nigdy nie będą musieli płacić. W funduszu, który ma wypłacać odszkodowania, chce uczestniczyć zaledwie szesnaście przedsiębiorstw z setek tych, których ten problem dotyczy. - Wszystkie przedsiębiorstwa i banki, które działały w Niemczech w czasach nazizmu, były w jakiś sposób związane z tym systemem. Jedne mniej, drugie bardziej. Dlatego do tworzenia funduszu powinno się zgłosić zdecydowanie więcej firm - uważa profesor Manfred Pohl, dyrektor Instytutu Historycznego przy Deutsche Banku. Profesor Pohl przed kilkoma miesiącami poinformował opinię publiczną o odnalezieniu dokumentów, które dowodzą, że filia katowicka Deutsche Banku kredytowała część budowy obozu zagłady w Oświęcimiu. - Wiadomo, że dyrekcja filii w Katowicach wiedziała, do czego wykorzystywano te kredyty, czy wiedział zarząd banku w Berlinie, można na razie tylko spekulować - mówi dyrektor Instytutu finansowanego przez bank, ale zachowującego całkowitą niezależność badań. Ten największy niemiecki bank (i jeden z dwóch, obok Dresdner Banku, który zdecydował się na udział w funduszu) od niemal dwudziestu lat interesuje się zasobami swoich archiwów z czasów nazizmu. Z doświadczenia profesora Pohla wynika, że z hitleryzmem przede wszystkim powiązane były przedsiębiorstwa budowlane, banki i kasy oszczędnościowe oraz towarzystwa ubezpieczeniowe. - Ale współpracowały wszystkie firmy - powtarza dyrektor Instytutu Historycznego DB. - Najważniejsze pytanie brzmi: w jakim stopniu poszczególne z nich były zaangażowane w nazizm? To trzeba badać na wielką skalę. Nie można ograniczać się do niewielkiej grupy przedsiębiorstw, bo w ten sposób fałszuje się historię. W wielkich przedsiębiorstwach niemieckich można usłyszeć, że twierdzenie, iż od półwiecza nie poczuwały się do rozwiązania kwestii odszkodowań za pracę przymusową w czasie drugiej wojny, są nieuzasadnione. - W przypadku DaimleraChryslera (przed fuzją z amerykańskim Chryslerem - Daimlera Benza) żaden międzynarodowy nacisk nie jest potrzebny - zapewnia Ursula Mertzig, przedstawicielka tego koncernu zajmująca się problemem pracy przymusowej. Dodaje, że jej firma już dawno wyraziła żal z powodu wykorzystywania pracowników przymusowych. Szefowie Daimlera podkreślają, ile od lat osiemdziesiątych koncern zrobił dla organizacji pomagających byłym robotnikom przymusowym. Przekazał 10 milionów marek dla Jewish Claims Conference, 5 milionów na dom spokojnej starości w Polsce, wspierał finansowo Czerwony Krzyż i inne organizacje. - Mamy dobre kontakty z naszymi byłymi robotnikami przymusowymi - mówi Ursula Mertzig. O mającym już długoletnią historię rozliczaniu się z problemem prac przymusowych wspomina się nie tylko u Daimlera. Opowiadano mi, że jeden z niemieckich koncernów "rozliczył się" ze swoimi byłymi robotnikami, zapraszając ich do Niemiec. Przyjechali z Europy Środkowej i Wschodniej, gdzie mieli emerytury wartości kilkudziesięciu marek. A tu zamieszkali na koszt koncernu w wielogwiazdkowym hotelu (po kilkaset marek doba) i przez tydzień żyli w luksusie, uczestnicząc w organizowanych dla nich przyjęciach, na których podawano wykwintne dania, nieznane im wcześniej nawet ze słyszenia. Wątek prawny i moralny Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. - Przecież już tyle zapłaciliśmy - słyszałem od kilku osób urodzonych po wojnie. Zazwyczaj nie odróżniają zobowiązania firm od zobowiązań państwa niemieckiego. Gdy się im wskaże różnicę, nie bronią koncernów. Bronią siebie samych - nie mają nic wspólnego z wojną i nazizmem, nie chcą, by oni i ich naród byli postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło ponad pół wieku temu. Część Niemców mówi stanowczo: już dość tego kluczenia, niech przedsiębiorcy zrobią wreszcie to, co powinni zrobić dawno. - Nie chcę, by z tym borykały się jeszcze moje dzieci czy wnuki - podkreśla polityk w średnim wieku. - Co pewien czas słychać opinię, że Niemcy wywołali wojnę, a teraz powodzi im się bardzo dobrze, więc żeby było sprawiedliwie, powinni oddawać część dóbr innym, biedniejszym. To niewłaściwe podejście - mówi urodzony w czasie wojny adwokat Lothar de Maiziere (ostatni premier NRD). De Maiziere unika moralnej oceny tego, że przez tyle lat nie załatwiono sprawy pracy przymusowej. Uważa, że jedną z przyczyn tak późno podjętej próby ze strony przedsiębiorstw jest ograniczona suwerenność, jaką do 1990 roku miały państwa niemieckie. - Nie jesteśmy spadkobiercą prawnym przedsiębiorstwa, które wykorzystywało pracę robotników przymusowych - tłumaczy się wiele firm. Nazwy są te same lub podobne, ale "nie ma ciągłości prawnej". Koncern DaimlerChrysler wychodzi z założenia, że w czasie wojny nie decydował sam o sobie, że pracował zgodnie z zasadami realizowanej przez Trzecią Rzeszę gospodarki wojennej, a spadkobiercą tamtego państwa niemieckiego jest RFN. Dresdner Bank informował, że nie ma pewności, czy jest następcą prawnym wojennego Dresdner Banku, posądzanego o finansowanie SS. Kancelaria adwokacka Dietera Wissgota, która reprezentuje tysiące polskich ofiar nazizmu, uważa, że takie tłumaczenia to kpina z ofiar. Adwokat Lothar de Maiziere, który zajmował się sprawą ukraińskich robotników przymusowych, mówi, że problem ciągłości prawnej jest niezwykle skomplikowany: - Wiele przedsiębiorstw nie istnieje. Są też takie, które w NRD zostały znacjonalizowane i teraz mają nowych właścicieli. Niektóre przedsiębiorstwa korzystały z oferty SS, która traktowała więźniów obozów jak swoją własność i wynajmowała ich do pracy. Firmy te za wynajętych do pracy więźniów płaciły SS, a więc finansowały poprzez nią machinę wojenną. Nie ma jednak jednoznacznego związku między byłym pracownikiem przymusowym a dzisiejszą firmą - uważa de Maiziere. Koncerny, które zdecydowały się utworzyć fundusz odszkodowawczy, podkreślają, że z prawnego punktu widzenia nie musiały tego robić, że prawne roszczenia finansowe ich nie dotyczą. Ale chciały to uczynić - co jest wynikiem ich dobrej woli. Wszystko więc sprowadza się do wątku moralnego. Fundusz czy raczej inicjatywa na rzecz funduszu niemieckich przedsiębiorstw nazywa się "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość". W nazwie nie ma "odszkodowań". Także w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach" (Leistungen), często z dodatkiem "moralne". - O odszkodowaniach można mówić w odniesieniu do rządu federalnego, który je zresztą realizował - tłumaczy Ursula Mertzig. W dyskusjach o zadośćuczynieniu za zbrodnie nazizmu ze strony niemieckiej pada jeszcze inny argument - przedawnienie. Ignatz Bubis mówi, że z punktu widzenia prawa można się powoływać na przedawnienie, ale nie znaczy to, że i w moralności obowiązuje ta zasada. Dlatego - uważa przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech - szesnastu koncernom, które mimo wszystko zadeklarowały chęć wypłacenia świadczeń byłym robotnikom przymusowym, należy się uznanie. Sielankowa wizja pracy przymusowej Z rozważań o odszkodowaniach czy świadczeniach strona niemiecka z góry wyłączyła połowę zainteresowanych - robotników przymusowych, którzy pracowali na roli. - Po pierwsze, to nikt nas nie pytał, czy jesteśmy zainteresowani takim funduszem. Nie zgłosił się do nas zajmujący się tą sprawą szef Urzędu Kanclerskiego Bodo Hombach - mówi Michael Lohse, rzecznik Związku Rolników Niemieckich. Ale gdyby nawet się zgłosił, to i tak nic by z tego nie wynikło. Michael Lohse argumentuje: związek powstał cztery lata po zakończeniu wojny i nie wziął na siebie zobowiązań istniejących wcześniej organizacji rolniczych; największe gospodarstwa korzystające z pracy przymusowej znalazły się po wojnie na terenie Polski lub NRD, w zupełnie innych rękach; właścicieli zmieniło też wiele gospodarstw na zachodzie, w których w czasach nazistowskich pracował zazwyczaj jeden lub dwóch robotników przymusowych, w stosunku do nich nie używa się zresztą nazwy robotnik przymusowy (Zwangsarbeiter), lecz robotnik obcokrajowiec (Fremdarbeiter). Ale czy Fremdarbeiter nie był po prostu jednym z Zwangsarbeiterów? - Można tak powiedzieć - przyznaje Michael Lohse - ale jego praca była zupełnie inna niż w obozach czy fabrykach. Bez straży, bez lufy przy głowie. Rzecznik Związku Rolników przedstawił mi nawet sielankową wizję pracy w małych gospodarstwach na zachodzie Niemiec, w których "pracownicy należeli do rodziny". O wielu poniżających zakazach, które obowiązywały Fremdarbeiterów, i wielu innych niegodziwościach, które ich dotykały, nie wspomniał. Sprawa prac przymusowych nie była rozwiązana także w Niemieckiej Republice Demokratycznej. - W NRD uczono nas, że nazizm był ostatnią fazą imperializmu kapitalistycznego. Mówiono, że naziści żyli potem na zachodzie, w RFN, a na wschodzie zostali ci, których trzymano za Hitlera w obozach i więzieniach. Panowało zatem przekonanie, że my w NRD jesteśmy zwycięzcami historii, a nie sprawcami zbrodni nazistowskich - opowiada ostatni premier nie istniejącego już państwa Lothar de Maiziere. W kwietniu 1990 roku parlament enerdowski wydał uchwałę, w której przyznawano, że Niemcy z NRD są częścią narodu ponoszącego odpowiedzialność za holokaust. Lider postkomunistów Lothar Bisky przyznaje, że NRD - "która powstała jako państwo antyfaszystowskie" - nie płaciła robotnikom przymusowym: - Trzeba jednak dodać, że wielkie banki i wielkie przedsiębiorstwa, które korzystały z pracy przymusowej, nie pozostały w NRD. Oczywiście współodpowiedzialni za zbrodnie żyli w obu częściach Niemiec. Fundusz może nie powstać Ignatz Bubis obawia się, że fundusz może w ogóle nie powstać: - Mój sceptycyzm związany jest z jednym zdaniem, które znalazło się w projekcie funduszu [przedstawionego 10 czerwca - przyp. red.]. Jest w nim mowa o "nieodzownym warunku" założenia funduszu i przygotowania się do wypłat. Chodzi o gwarancję, że roszczenia takie nie pojawią się w przyszłości. - Kto jednak może to zagwarantować? - zastanawia się przewodniczący Centralnej Rady Żydów. - Bezpieczeństwo prawne to bardzo ważny punkt. Ale przedstawiony projekt to pierwszy szkic, który jest przedmiotem dyskusji - mówi Ursula Mertzig z DaimleraChryslera. - Jeżeli wszyscy podejdą do tematu z życzliwością, to fundusz ma szansę powstać - podkreśla Ursula Mertzig. - Ale gdy tylu mówi: "To nam nie wystarcza, to nie tak ma wyglądać, tego nie chcemy", to czy warto sobie zadawać trud powoływania go do życia? Teoretycznie jest jeszcze szansa na dotrzymanie planowanego wcześniej terminu pierwszych wypłat - 1 września, w sześćdziesiątą rocznicę wybuchu wojny. - Kanclerz Gerhard Schroder spodziewał się, że z powstawaniem funduszu będą kłopoty - mówi wspomniany na początku obserwator sceny politycznej - dlatego nie chciał, by go z tym identyfikowano.
Część Niemców niezbyt chętnie wsłuchuje się w roszczenia byłych ofiar nazizmu. Twierdzą, że nie chcą być postrzegani przez pryzmat tego, co się wydarzyło pół wieku temu. Ignatz Bubis, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech, mówi o nacisku ze strony amerykańskiej. Fundusz czy raczej inicjatywa na rzecz funduszu niemieckich przedsiębiorstw nazywa się "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość". W nazwie nie ma "odszkodowań".Także w projekcie działalności funduszu nie wspomina się o odszkodowaniach, lecz o "świadczeniach", często z dodatkiem "moralne".
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz Turyści poza strefą Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ JERZY SADECKI - Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem. - Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony. - Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy? Newralgiczna topografia W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty. Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę. Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej. Granica przez halę Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki. Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne. Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy. W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły. Jak brak zgody, to bez zgody O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej. - Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko. Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących. Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai. - Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą". Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Bomba z opóźnionym zapłonem? - Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau. - Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek. Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem. - Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego". - Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie. - Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył? Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. -
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz. Wokół obozu roztacza się stumetrowa strefa ochronna, w której można prowadzić działalność gospodarczą tylko za zgodą wojewody. Wojewoda odmówił wydania takiej zgody spółce Maja. Inwestor zdecydował się więc rozpocząć działalność na części swojego terenu, znajdującego się poza strefą ochronną. Przeciwnicy nowego obiektu uważają, że obsługa turystów powinna pozostać w gestii Muzeum. Tylko to pozwoli bowiem zapobiec eskalacji konfliktów, o które w Oświęcimiu nietrudno. W ocenie wicedyrektor Muzeum prywatny inwestor nie będzie w stanie zapobiegać rozpowszechnianiu materiałów antysemickich w swoim obiekcie, co naraża miasto na międzynarodowe skandale. Uwagę zwracają też negatywne komentarze prezesa spółki, wypowiadane pod adresem Kalmana Sultanika, reprezentującego Światowy Kongres Żydów. Prezes stanowcza zaprzecza, jakoby był antysemitą. Wszelkie obawy uważa za nieuzasadnione. Zaprasza na otwarcie inwestycji 7 września.
SEJM UCHWALIŁ Cel - poprawa bezpieczeństwa Nowy kodeks drogowy STANISŁAW SOBOŃ Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj. Tablice i dowody rejestracyjne Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego. Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu. Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Karta pojazdu Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia. Badania techniczne Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie. Prawa jazdy Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem. Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs. Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r. Szkolenie kierowców Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki. Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy. W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy). Egzaminy państwowe Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie. Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Do lekarza i psychologa W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów. Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny. Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu. Uprawnienia drogówki Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych. Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC. Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu
Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 roku ustawę Prawo o ruchu drogowym, którą teraz musi rozpatrzyć Senat. Ustawa określa dokumenty, jakie należy przedstawić, aby zarejestrować pojazd, oraz warunki wyrejestrowania pojazdu. Pojazdy otrzymają nowe tablice rejestracyjne, które będą produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Powstanie centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Przepisy wprowadzają nowy, obowiązkowy dokument – kartę pojazdu. Przepisy zmieniają terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Idąc za przykładem przepisów obowiązujących w Unii Europejskiej, ustawodawca wyodrębnił podkategorie w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy. Zmieniono przepisy dotyczące uprawnień cudzoziemców do kierowania pojazdem podczas dłuższego pobytu na terenie Polski. Kierowcy pojazdów o dmc powyżej 24 t będą musieli posiadać dodatkowo świadectwo kwalifikacji. Powstaje centralna ewidencja osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. Przepisy wprowadzają znaczne zmiany w zakresie szkolenia kierowców. Kodeks określa także dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Egzaminy państwowe na prawo jazdy będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego. Przepisy wprowadzają dodatkowe wymagania także wobec egzaminatorów. Kodeks nadaje nowe uprawnienia policji. Rozszerzony został także katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy.
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody Co robić ze starością KRYSTYNA GRZYBOWSKA Niedługo już osiemdziesięciolatkowie będą się czuć jak dwudziestolatkowie, będą uprawiać sport tak jak ludzie młodzi - twierdzi Lee Miller, uczony z Longevity Institute w Los Gatos w Stanach Zjednoczonych. Za dwadzieścia lat uda się nam zatrzymać proces starzenia się i cofnąć zegar biologiczny - prorokuje inny naukowiec, Michael Fossel z Michigan State University. Na razie jednak społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby. Zwraca uwagę fakt, że w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych, kiedyś powiedzielibyśmy - długowiecznych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie. Starość - dopust boży Niewiele ponad sto lat temu Bolesław Prus odnotował w swoich "Kronikach" wypadek na warszawskiej ulicy: czterdziestoletni mężczyzna wpadł pod omnibus. Starca odwieziono do kliniki, napisał Prus. Dziś o osobie siedemdziesięciopięcio-, a nawet osiemdziesięcioletniej mówi się starszy pan, starsza pani. Słowa starzec używa się w stosunku do szczęśliwców, którzy doczekali stu lat. A i to nieczęsto. Nie wypada. Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem. W Polsce, co prawda wskutek niedostatku odpowiednich instytucji, starzy ludzie pozostają w rodzinnych domach. Choć niejednokrotnie woleliby zamieszkać w domu starców, aby uniknąć piekła spowodowanego warunkami mieszkaniowymi. Jednak i to się zmienia. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Taka powinna być kolej rzeczy, tak jest na Zachodzie, gdzie nie ma problemów mieszkaniowych. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci. Wesołe jest życie staruszka Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Wielu z nich mogłoby jeszcze pracować co najmniej kilka lat, ale związki zawodowe walczą (podobno dla ich dobra) o jeszcze wcześniejsze emerytury. By z ludzi w pełni sił zrobić niepotrzebnych nikomu starców. Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Zresztą wygląd zewnętrzny nie stanowi już wielkiego problemu. Nad poprawą samopoczucia starszych pań i panów pracują dziesiątki tysięcy chirurgów plastycznych, przemysł kosmetyczny i producenci konfekcji. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat i dbają o dochody dobrych hoteli i luksusowych liniowców. Media również pracują dla ludzi starszych. To dla nich przede wszystkim produkowane są łzawe opery mydlane, dla nich powtarzane są stare filmy, programy historyczne emitowane o północy, gigantyczne krzyżówki w magazynach ilustrowanych itp. rozrywki. Sprytni handlowcy wpadli na przykład na pomysł organizowania autokarowych wycieczek połączonych ze sprzedażą różnych, podobno niedostępnych w sklepach, za to atrakcyjnych towarów. Podczas takiej wycieczki z Warszawy do Kazimierza Dolnego (cena 10 złotych) niezorientowani w cenach i produktach emeryci gotowi są wydać za aparat do masażu trzy razy więcej, niż kosztuje on w supermarkecie. Nabieranie staruszków ma długą tradycję w zachodniej Europie, w Polsce dopiero kiełkuje, ale ma przed sobą kolosalną przyszłość. Zastanawia tylko, skąd starsi ludzie w Polsce biorą pieniądze na to, aby zakupić na takiej "taniej" wycieczce piecyk elektryczny z pilotem za 1200 złotych. Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną. Oziębłość uczuciowa, jaka zapanowała w stosunkach między pokoleniami, jest pochodną egoizmu młodych, nastawionych na karierę ludzi i tempa życia. Starzy muszą organizować sobie życie tak, aby nie było ono czekaniem na śmierć. Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. Niosą pomoc dzieciom, zwierzętom i ludziom starszym od siebie, skazanym na dobroć i bezinteresowność innych. W ten sposób życie może zostać naprawdę spełnione, a śmierć będzie jego ukoronowaniem. Niezależnie od działalności charytatywnej ludzie starsi organizują się w rozmaite stowarzyszenia, uczestniczą w życiu politycznym i są liczącym się potencjałem wyborczym, co zostało zauważone również u nas. Jest paradoksem, że ministrem, prezydentem czy premierem może zostać osoba w podeszłym wieku, a równocześnie zwykły, przeciętny sześćdziesięciopięciolatek musi odreagowywać swoją polityczną frustrację w ogródku działkowym. Jeśli jest mężczyzną. Jeśli kobietą - jeszcze wcześniej. Kult młodości Niesłusznie uważa się, że młodość jest czasem beztroski i radości. Głupstwa popełnione w młodości, choć są jej przywilejem, mogą odbić się na przyszłym życiu. W gruncie rzeczy młodość jest najtrudniejszym okresem w życiu człowieka. Już w szkole podstawowej dziecko musi wybrać swój przyszły zawód, nie mając pewności, czy - gdy zda maturę i ukończy studia - znajdzie pracę. Młody człowiek boryka się z problemami sercowymi i finansowymi, walczy z konkurencją w miejscu pracy i ciuła na mieszkanie dla siebie i rodziny. Musi się ograniczać, musi oszczędzać, a zakładając rodzinę, nie wie, czy jest to związek na całe życie, czy tylko jeden z jego etapów. Wieczny stress i pogoń za karierą jest głównym elementem życia dojrzałego. Jednak kult ciała, kult młodości lansowany przez przemysł i media stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym. Młodemu pokoleniu funduje się obraz młodości jako synonimu szczęścia, a kiedy młody zaczyna się starzeć, wpada w panikę, bo nie ma recepty na życie po sześćdziesiątce. Widać to po gwiazdach filmu i rozrywki, które za wszelką cenę próbują się odmłodzić, a na widok pierwszych zmarszczek sięgają po alkohol lub narkotyki. Kult pięknej zewnętrzności sprawia, że dla nich kończy się świat. Nie wątpię, że już niedługo medycyna podaruje bogatszej części ludzkości receptę na młodość i długie życie. Ale nawet po najdłuższym życiu przyjdzie śmierć i trzeba się do niej przygotować. A przygotowywać trzeba zacząć się wcześnie, aby umieć godnie się zestarzeć. W pewnym domu starców w Niemczech pensjonariuszom z bardziej zaawansowaną sklerozą zakłada się na nogi elektroniczne kajdanki, aby nie zgubili się, wychodząc na spacer czy do sklepu. To z powodu braku personelu - tłumaczy dyrekcja domu. Młodym, zdrowym obywatelom cywilizowanego świata nie życzę na starość takiej znieczulicy. -
społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby.Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami.Sprytni handlowcy wpadli na przykład na pomysł organizowania autokarowych wycieczek połączonych ze sprzedażą różnych, podobno niedostępnych w sklepach, za to atrakcyjnych towarów. Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną. Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. Niezależnie od działalności charytatywnej ludzie starsi organizują się w rozmaite stowarzyszenia, uczestniczą w życiu politycznym i są liczącym się potencjałem wyborczym, co zostało zauważone również u nas. Niesłusznie uważa się, że młodość jest czasem beztroski i radości. W gruncie rzeczy młodość jest najtrudniejszym okresem w życiu człowieka. Wieczny stress i pogoń za karierą jest głównym elementem życia dojrzałego. Jednak kult ciała stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym.
Tanie sklepy Gdy najważniejsza jest cena W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe. Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki (ok. 400- 800 mkw. powierzchni), o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji. Zakupy przy domu Tani sklep z reguły jest gdzieś blisko, na osiedlu i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta. "Chcemy być sklepem przy twoim domu", sklepem na codzienne zakupy - brzmi zasada sieci tzw. dyskontowych, gdzie marża handlowa wynosi ok. 10-15 proc. i które przejmują podupadłe sklepy spółdzielcze, dawne bary mleczne i restauracje. Sklepy dyskontowe znają od dawna Polacy jeżdżący do Niemiec, gdzie nawet teraz w Aldim kupują słodycze i tanie kosmetyki. Jak ocenia Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL zajmującej się badaniem polskiego handlu, tanie sklepy, które ilościowo rozwijają się o wiele szybciej niż hipermarkety, w najbliższych latach będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Tanie sklepy, które w przeciwieństwie do hipermarketów powstają w mniejszych miastach (większość sieci mówi o limicie od 15 tys., a nawet od 10 tys. mieszkańców) mieszczą się w rynkowej niszy między hipermarketami oraz droższymi supermarketami. Oczywiście sieci dyskontowe mogą się między sobą znacznie różnić. Obok tych najtańszych i najbardziej siermiężnych, gdzie sklepy przypominają magazyny, są też sieci, które wystrojem nie różnią się specjalnie od supermarketów, a do dyskontowych zaliczają się głównie przez niską marżę i ograniczony asortyment. W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto. 1000 sklepów w ciągu 5 lat - W Polsce dla sklepów dyskontowych jest nieprawdopodobna koniunktura, o wiele lepsza niż dla supermarketów - ocenia kierownik działu marketingu sieci Plus, Marek Cieszewski. Należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć Plus ma plany ekspansji. Jak zapowiada Marek Cieszewski, w ciągu najbliższych 5 lat liczba sklepów sieci Plus ma się zwiększyć do 1000 obejmując całą Polskę. Na razie jednak Tengelmann, który pierwsze sklepy dyskontowe otworzył u nas latem 1995 r., ma 52 placówki handlowe działające głównie na południowym zachodzie kraju, których ubiegłoroczne obroty wyniosły 400 mln zł. Do końca br. sklepów sieci Plus ma być co najmniej 100. Już we wszystkich większych miastach sieć ma swoje biura regionalne, a w najbliższych planach jest rozwój sklepów w północno-wschodniej części Polski. Statystyczny gust Według Marka Cieszewskiego, jedną z podstaw sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment, który w sieci Plus ograniczony jest do ok. 1000 towarów; - Nie mamy do wyboru 10 rodzajów soku, ale tylko dwa i te dwa muszą być takie, aby zadowoliły statystycznego klienta. Plus jest też jedną z nielicznych na razie sieci, które sprzedają część towarów pod własną markę handlową, co jest bardzo popularne w sklepach dyskontowych na Zachodzie. Sieć ma już swoje marki, specjalnie dla niej produkowanych, ok. 40 artykułów m. in. mleka, wody mineralnej i makaronu. W przyszłości ok. 20 proc. towarów sprzedawanych w sklepach Plus ma być pod własną marką sieci. Jak ocenia Marek Cieszewski, krajowi producenci nie mają nic przeciwko takiej formie współpracy gdyż "dzisiaj bardziej zainteresowani są zwiększeniem produkcji niż dbaniem o własną markę". O ile niemieckie sklepy Plus są sklepami markowymi - sprzedają znane towary markowe po najniższych cenach, o tyle polska sieć, tzw. hard discount, oferuje możliwie najtańsze produkty, starając się utrzymać odpowiednią jakość. Sezam dla średnio zamożnych Do 45 tanich sklepów w ciągu dwóch lat (od jesieni 1995 r.) rozrosła się na południu Polski sieć Sezam należąca do holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf. - Nasza oferta codziennych tanich zakupów jest skierowana do średnio zamożnych klientów. Dlatego otwieramy sklepy na osiedlach, a nie w dzielnicach willowych - wyjaśnia rzecznik spółki, Marta Pawłowska. Sklepy sieci Sezam powstają najczęściej w wydzierżawionych i zmodernizowanych palcówkach, choć w grudniu ub. r. otwarto pierwszy nowo wybudowany sklep sieci. Według Marty Pawłowskiej, w najbliższych latach Ahold-Allkauf Polska będzie otwierała co roku kilkadziesiąt kolejnych sklepów, głównie na północy kraju aż do linii Poznań-Warszawa. Markowe nie musi być drogie Rozwój na południu Polski planuje spółka Netto Poland, która na razie prowadzi dwadzieścia sklepów dyskontowych w północno-zachodniej części Polski. Netto Poland należy do duńskiej firmy handlowej Dansk Supermarket, która sklepy dyskontowe prowadzi również w Danii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. W krajach zachodnich sklepy Netto po niskich cenach sprzedają dobre, markowe towary. W Polsce - jak ocenia dyr. Anders Jensen - jeszcze wprawdzie nie jest to możliwe, ale sieć ma w swej ofercie sporo znanych marek. - W Polsce planujemy otwierać co najmniej jeden nowy sklep w miesiącu i w tym roku powinno nam przybyć 12-15 nowych placówek - mówi dyrektor spółki Netto Poland, Jensen oceniając możliwości rozwoju sklepów dyskontowych w Polsce jako "bardzo dobrą". W najbliższych latach Netto Poland będzie koncentrować się w okolicach Słupska, Bydgoszczy, Poznania i Zielonej Góry. Jak ocenia dyr. Jensen, w ciągu kilku lat sieć Netto może zwiększyć liczbę swych sklepów nawet do 250. Na razie planowany jest rozwój sklepów w miastach od 15 tys. mieszkańców, ale z czasem Netto zamierza też wchodzić do mniejszych miast (od 10 tys. mieszkańców). W odróżnieniu od większości sieci dyskontowych, które zazwyczaj nie stosują dodatkowych obniżek, w sklepach Netto, gdzie asortyment ograniczony jest do 1100 artykułów, w specjalnej, zmienianej co tydzień ofercie, sprzedaje się ok. 100 wybranych towarów po promocyjnych cenach. Inną cechą, która odróżnia Netto od większości sieci dyskontowych nastawionych głównie na produkty spożywcze, jest też stosunkowo duża oferta odzieży, tekstyliów i artykułów przemysłowych. Biedronki z 10-proc. marżą Wprawdzie największa z sieci dyskontowych, Biedronka oficjalnie należała do końca ub. r. do poznańskiej spółki Elektromis, ale od 1 stycznia br. firma całkowicie przeszła na własność portugalsko-brytyjskiego holdingu JMB (tworzą go dwie handlowe firmy - portugalska Jeronimo Martins oraz brytyjska Booker). Biedronki są nie tylko największą siecią, ale też najszybciej się rozwijają, obejmując swym zasięgiem większość województw a nawet Warszawę. Pierwszy sklep Biedronka otworzyła 1 kwietnia 1995 r., a do końca ub. r. ich liczba wzrosła do 250. Wkrótce będzie ich prawie 400, bo w nowych 110 placówkach trwają teraz prace adaptacyjne. Według prezesa JMB Polska, Luisa Amarala, w tym roku powinno przybyć 120 nowych Biedronek. - Z badań konsumentów wynika, że cena jest największym magnesem przyciągającym klienta. Dlatego zdecydowaliśmy się na utworzenie sieci tanich sklepów - mówi prezes Elektromisu, Ireneusz Król. W Biedronkach urządzonych bez specjalnego komfortu, ale -jak zapewnia ocenia prezes Król - nie tak ubogich jak niemiecki Aldi, sprzedaje się ok. 2500 towarów (każdy rodzaj np. mleka liczony jest jako odrębna pozycja) stosując jednolitą 10-proc. marżę. Zgodnie z zasadą sieci dyskontowych, twórcy Biedronek zaplanowali, że niezbyt duże sklepy (ok. 350-750 mkw. powierzchni sprzedaży) muszą być blisko większych osiedli, dużych zakładów pracy albo też w mniejszych miastach. Miały być zlokalizowane tak, aby potencjalni klienci z domu albo z pracy mogli przyjść na zakupy pieszo - mówi prezes Król. Hurtownie Eurocash dostarczają ok. 85 proc. towarów sprzedawanych w Biedronkach (pozostałe 15 proc. np. pieczywo, świeże mięso pochodzi od lokalnych dostawców). Biedronki były też - jak ocenia prezes Król - pierwszą w Polsce siecią sklepów, gdzie wprowadzono komputerowy system zarządzania SAP, a sklepy połączono komputerowo z hurtowniami, co pozwala na bieżącą informację o poziomie zapasów. Biedronki są też jedyną na razie siecią tanich sklepów, która obejmuje większość kraju, w tym województwa wschodnie, gdzie zagraniczne sieci handlowe wchodzą bardzo ostrożnie. Ofiara zachodniej konkurencji Choć sklepy ETM należące do handlowej spółki Energopolu, Energopol Trade Market (ETM) należały do pionierów taniego handlu na polskim rynku, to dzisiaj - twierdzi wiceprezes ETM, Michał Zubrzycki - nie są już sklepami dyskontowymi. Spółka ETM zaczęła prowadzić tanie sklepy jeszcze w 1994 r. we współpracy z austriacką siecią dyskontową Komm und Kauf. W okresie szczytowego rozwoju, w 1996 r., miała 16 sklepów, choć bardzo często były one zlokalizowane na peryferiach, np. w opuszczonych halach przemysłowych. Gdy tanim handlem zainteresowały się sieci zachodnie inwestując w bardziej dogodnie położone i eleganckie sklepy, ETM zaczęła się wycofywać. - Nie było nas stać na taki rozwój, aby sprostać zachodniej konkurencji - wyjaśnia wiceprezes Zubrzycki. Dzisiaj ETM ma 5 "zwykłych" osiedlowych sklepów, a od ub. r. spółka zmieniła strategią nastawiając się przed wszystkim na handel hurtowy rowerami górskimi i winem. Odpowiedź spółdzielców Do konkurencji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli za to spółdzielcy ze Społem, którzy pierwsze tanie sklepy zaczęli otwierać jeszcze w 1995 r. Jak ocenia Kazimierz Będkowski z zespołu promocji i prognoz Krajowego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Społem, w końcu ub. r. działało już ponad 60 sklepów dyskontowych należących do 20 spółdzielni (związek zrzesza 322 spółdzielnie). W tym roku liczba tanich społemowskich sklepów opatrzonych wspólnym logo S ma się zwiększyć co najmniej do 120 placówek zaopatrywanych przez agencje handlowe Społem. Jak ocenia Będkowski, choć pierwsze tanie sklepy powstały na Śląsku założone przez spółdzielnie w Tychach i Rudzie Śląskiej, teraz rozwijają się w całym kraju. Społem ma tu ułatwione zadanie, gdyż na większości osiedli już od lat działają lokalne sklepy należące do społemowskich spółdzielni. Anita Błaszczak
tanie tzw. dyskontowe sklepy zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym.Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach. Wybór jest raczej skromny, Sam sklep z reguły niewielki, o niezbyt wyszukanym wnętrzu. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji. tanie sklepy w najbliższych latach będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe.
TECHNOLOGIE Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru Zmieniaj, kiedy chcesz ARCHIWUM ADAM JAMIOŁKOWSKI Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie. Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma. Kijkiem w podłodze Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną. Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości. Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie. Jak rajdowiec W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy. Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia. Na początku było Porsche Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca. Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach. Lepiej poczekać Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę
skrzynki automatyczne, które przełączyć można na ręczne sterowanie. Alfa Romeo proponuje przekładnię Selespeed. Inne rozwiązanie Alfy to Sportronic. Za protoplastę uznać trzeba Tiptronic Porsche. Koncern Audi wprowadził Tiptronic. Volkswagen oferuje Tiptronic. Steptronic zaproponowała firma BMW. Jako rozwiązanie alternatywne proponuje SMG. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy Volvo. Chrysler, Hyundai. Smart.
ROZMOWA Wojciech Fibak, były tenisista zawodowy, uczestnik turniejów wimbledońskich od 1970 roku Największy był Laver FOT. ZDZISŁAW LENKIEWICZ Rz: Co pan pamięta z pierwszej wizyty na Wimbledonie? WOJCIECH FIBAK: Miałem 18 lat, złe obuwie i przewracałem się, ale byłem w ćwierćfinale, tak jak teraz, po trzydziestu latach, Łukasz Kubot. Wygrałem z najlepszym Amerykaninem, przegrałem z Australijczykiem Warwickiem. W latach 1977-81 przyszedł czas, że pana rozstawiano, wcześniej tylko raz w 1939 roku numer 8 dostał Ignacy Tłoczyński. Za co właściwie Anglicy dają ten przywilej, bo przecież nie kierują się do końca rankingiem? Jeśli ktoś grał kiedykolwiek na Wimbledonie w turnieju głównym, nie w eliminacjach, to już jest coś. A mnie może wyróżniali, bo grałem w ćwierćfinale, no i nie przegrałem nigdy na korcie centralnym. To znaczy ile razy pan nie przegrał? Dwa razy przez trzy dni. Raz z Mottramem, angielską rakietą nr 1, drugi raz z Gerulaitisem, wówczas nr 3 na świecie. Oba mecze pięciosetowe. Ten drugi trwał dwa dni, bo padało. Ostatni Wimbledon podobał się panu? To był najsłabszy męski Wimbledon, jaki pamiętam, z wyjątkiem kilku meczów, w tym na szczęście finału, w którym grało dwóch tenisistów, grających normalnie na trawie, czyli biegających do siatki oraz półfinału, w którym był kontrast stylu Raftera i Agassiego. Co konkretnie było nie do oglądania? Tenisiści grają zdecydowanie gorzej przy siatce i nie lubią grać przy siatce. Jeżeli mają dużo czasu na korcie ziemnym, to grają dobrze, jeżeli natomiast wchodzą na szybką trawę, na której piłka pędzi płasko i przyspiesza w ostatniej chwili, nie mają czasu, aby dobrze grać. Tenis technicznie już się nie rozwija. Zawodnicy grają dzisiaj mocniej, agresywniej i w związku z tym ludziom się wydaje, że bardziej ofensywnie, a jest dokładnie odwrotnie. W latach 60., gdy grali wielcy Australijczycy i Amerykanie, gdy ja grałem, to znaczy w latach 70. i 80. - 90 procent potrafiło grać stylem serwis-siatka, i to po obu serwisach. Adaptowali w naturalny sposób swą grę do trawy. Dziś 90 procent startujących na Wimbledonie nie potrafi grać na trawie, i zostaje tak naprawdę Rafter, Sampras, Philippoussis, Rusedski, Krajicek, Henman i może Pioline. Nie wszyscy z wymienionych przeszli I rundę... Dwóch przegrało pechowo. Pioline z Wołczkowem pewnie by nie przegrał w ćwierćfinale. W Wimbledonie tak bywa, że pierwszy mecz jest bardzo trudny. Sam pamiętam swe pierwsze wielogodzinne pojedynki, w których wygrywałem po jakichś dramatach. Borg wygrywał wielkie Wimbledony, ale w pierwszych rundach wisiał na włosku z Amayą, czy Pilicem. A skąd są ci młodzi, którzy bili mistrzów, Popp, Wołczkow, Rochus? Na trawie kanony upadają, gra jest jednak bardziej przypadkowa. Dlaczego zatem znów wygrał Sampras? Może powiedzmy, dlaczego przegrał Rafter. Po pierwsze, dlatego, że Sampras jest wielki, dwa - bo wyszedł trud psychiczny i fizyczny meczu z Agassim. Pierwszy raz coś w nim pękło w drugim tie-breaku. Grał do tej pory najlepiej jak potrafił, dawał z siebie wszystko, by iść równo z Samprasem i udawało mu się wychodzić z opresji. W tym drugim tie-breaku Sampras z początku był nie w sosie, myślał pewnie przy stanie 1-4, że nie wygra tego seta. W tym momencie dwa razy Rafter biegł do swego krzesełka i szukał małego plastykowego krzyżaczka, by włożyć go między struny (on gra jelitowym, naturalnym naciągiem). Biegł szybciuteńko, bo jest grzeczny, dobrze wychowany, nie wybierał długo, jak Lendl, nowej rakiety, tylko biegł spocony dwa razy tam i z powrotem i wstawiał te zabezpieczenia. Zaserwował średnio, Sampras odpowiedział średnio, Rafter wali woleja w siatkę. Potem robi podwójny błąd serwisowy. To był przełom w meczu. Gdyby Australijczyk wygrał drugiego seta, to moim zdaniem przegrałby prawdopodobnie gładko trzeciego i wygrał czwartego. Nie wygrał i stał się do końca meczu męczennikiem. To co było ładnego w tym zakończeniu? To, że nie grało dwóch bombardierów. Że obaj mają niebywały talent do wolejowania, cudowną rękę i znakomicie biegają. Nie są dryblasami, którzy siłą zdobywają Wimbledon. Sampras jest teraz dla pana największy? Tytuły Samprasa są wspaniałe, ale największy był Rod Laver. Gdyby nie sześć lat przerwy, gdy był zawodowcem, to miałby pod 30 Wielkich Szlemów. W jego czasach w Forest Hill, Wimbledonie i Australii grało się na trawie, a on potrafił także wygrywać w Paryżu. Sam Roy Emerson mówił mi, że to przypadek, że jest liderem, bo nikogo nie można porównać do Lavera. Z Wimbledonem kobiecym było lepiej, niż męskim? Tak, poziom jest coraz wyższy. Jest coraz więcej młodych zdolnych, które grają coraz lepiej na trawie. Dziewczyny grają płasko, lepiej przy siatce i ogólnie widzę rozwój. Rozczarowały mnie tylko mecze półfinałowe i finał. Nagle to wszystko jakoś wygasło. Punktem kulminacyjnym był mecz Williams z Hingis. Finał się odbył wcześniej, w ćwierćfinale. Mecz sióstr Williams, to nie to? On przypomniał mi, jak grałem podobne mecze z Ivanem Lendlem. To nigdy nie jest to. Potem finał wygrały nogi Venus z silną ręką Lindsay. Co ciekawe, tu nie ma reguł, bo w zeszłym roku z Davenport przegrała Steffi Graf, która najpierw pokonała Venus Williams, a potem okazało się, że atletyzm Davenport zwyciężył lekkość i technikę Niemki. To było zdumiewające. Magda Grzybowska pana nie zdumiała? Trudno nie wspomnieć o Grzybowskiej. Po grze na korcie centralnym z Anke Huber we Francji wydawało mi się, że znów nabiera odwagi, rutyny i klasy. Na Wimbledonie mogła daleko zajść, bo uważam, że trawa to jej najlepsza nawierzchnia. Powinna była wygrać mecz z Hiszpanką Torrens-Valero. Jest mocniejsza, może na ziemi jej płaska gra nie jest najlepsza, ale na trawie tak. Powinna wyjść i próbować wygrać ostro 6:2, 6:2 i do domu. Perspektywa gry z Sereną Williams na korcie numer 1 zbliżyłaby Grzybowską do czołówki światowej. Mecz z Sereną, nawet niezależnie od wyniku to byłby krok bliżej najlepszych i braku tego sukcesu trzeba żałować. Skoro finał był w ćwierćfinale, to co pan sędzi o perspektywach pokonanej Martiny Hingis? Gwiazda Hingis może przygasnąć. Jej tenis, na normy sióstr Williams jest za delikatny. Ona jest nieduża, one dwie duże i prędzej, czy później ją pobiją. Hingis ma lekkość, talent, ale rakiety są lżejsze, piłki szybsze. Obawiam się, że tenis atletyczny, także Pierce, czy Davenport będzie skuteczniejszy. Ciemnoskóre siostry będą zatem długo rządziły w kobiecym tenisie? Dla mnie faworytką jest Serena Williams. Jest ogromnie dynamiczna, choć obie siostry są wytrenowane przez ojca perfekcyjnie. A nie przeszkadzają panu maniery i pozy tej rodziny? Patrzę na klan Williamsów z pewną dozą tolerancji. Są tacy, jak Amerykanie przyjeżdżający do Europy na wakacje. Są naiwni, nie mają świadomości tych wszystkich manier. Gdyby finał Wimbledonu wygrała Bułgarka, czy nawet dziewczyna z Normandii, to cicho cieszyłaby się w kącie i niczego by nie powiedziała. One są naturalne, głośne, śmieją się gdy mają ochotę, a przecież do swych sukcesów doszły bardzo ciężką pracą, co też trzeba uszanować. To jest naiwność i świeżość Ameryki i tak na to patrzmy. Rozmawiał Krzysztof Rawa
WOJCIECH FIBAK: Ostatni Wimbledon To najsłabszy męski Wimbledon, jaki pamiętam. Dlaczego znów wygrał Sampras? przegrał Rafter. obaj mają cudowną rękę i znakomicie biegają. Z Wimbledonem kobiecym było lepiej? poziom jest coraz wyższy. Rozczarowały mnie mecze półfinałowe i finał. Punktem kulminacyjnym był mecz Williams z Hingis w ćwierćfinale. Magda Grzybowska nie zdumiała? mogła daleko zajść, uważam, że trawa to jej najlepsza nawierzchnia.
TENIS Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński Licencja na trawę KRZYSZTOF RAWA Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki. Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114. Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi. Kolejka do świątyni Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru. Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej. Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej". Program, plakat i podkładka W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków. Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19. W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis. Bilety z odzysku Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne. Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć. Logo na czekoladkach Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet. Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów. Triumfatorzy z ostatnich lat 1990 Martina Navratilova Stefan Edberg 1991 Steffi Graf Michael Stich 1992 Steffi Graf Andre Agassi 1993 Steffi Graf Pete Sampras 1994 Conchita Martinez Pete Sampras 1995 Steffi Graf PeteSampras 1996 Steffi Graf Richard Krajicek 1997 Martina Hingis Pete Sampras 1998 Jana Novotna Pete Sampras 1999 Lindsay Davenport Pete Sampras Hiszpańska rebelia Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji. Ubiegłoroczne finały Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5 Davenport - Graf 6:4, 7:5
Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.Od 1911 roku turniej zaczyna się sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie. Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem lub pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. W kolejce można dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem. Rolę gospodarzy pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. Podstawową sprawą na Wimbledonie jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek. W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej trawie. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Turniej z licencją na trawę wciąż się zmienia. program marketingowy przynosi co roku ponad 30 mln funtów zysku. na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są. Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP.
ROLNICTWO Domaganie się ochrony rodzimego rynku rolnego nie jest zachowaniem z arsenału fobii narodowych i antyrynkowych Ledwo zipię JÓZEF TYMIEC Na temat rolnictwa najwięcej mają do powiedzenia politycy i dziennikarze. Środki masowego przekazu częstują nas rozważaniami, których przewodnią myśl można zawrzeć w tezie: "najgorliwszymi obrońcami realnego socjalizmu stali się polscy chłopi". Chórowi temu wtórują niektórzy ekonomiści, szczególnie dogmatycznie przywiązani do idei wolnego rynku. Sami natomiast rolnicy albo występują w charakterze manifestantów blokujących drogi lub urzędy, albo jako tło dla przywódców związkowych. Zabieram zatem głos jako producent rolny, który na własnej skórze doświadcza skutków polityki rolnej państwa. Jestem dużym producentem, gospodarującym na ponad 900 hektarach, a więc znacznie powyżej średnich norm europejskich, na ciężkich, ale stosunkowo dobrych glebach żuławskich. W gospodarstwie zatrudniam około dwudziestu osób, z czego dziewięć w produkcji roślinnej. Średnie plony uzyskuję znacznie powyżej średniej krajowej: pszenicy - 55 q/ha, rzepaku - 30 q/ha, buraków cukrowych - 450 q/ha, mleka - prawie 7000 litrów rocznie od jednej krowy. Czy rolnik o takim potencjale produkcyjnym i takich wynikach ma prawo narzekać? Niestety, tak. Trzeba mnie racjonalnie chronić Nie chcę się wdawać w szczegółowe wyliczenia ponoszonych przeze mnie kosztów produkcji, ale zgadzam się z opiniami znawców przedmiotu, że produkcja większości artykułów rolnych nie gwarantuje opłacalności. A przecież ze sprzedaży tej produkcji powinienem uzyskać środki, które nie tylko pokryją bezpośrednie nakłady na tę produkcję, ale wystarczą na płace, składkę ZUS, podatek rolny, czynsz dzierżawny, zakup i remonty sprzętu, maszyn, obiektów itp. No i jeszcze powinienem utrzymać siebie i swoją rodzinę. A ja ledwie zipię. Czego zatem oczekuję od państwa i co w zamian daję? Oczekuję w zasadzie tylko jednego - racjonalnej ochrony polskiego rynku przed nieuczciwą konkurencją lub - mówiąc inaczej - ograniczenia napływu na polski rynek dotowanych towarów rolno-spożywczych z zagranicy. Co daję w zamian? Dobrej jakości produkcję i utrzymanie kilkudziesięciu miejsc pracy. Racjonalna ochrona polskiego rynku rolnego powinna polegać na stosowaniu mechanizmów (cła, kontyngenty, opłaty wyrównawcze) uniemożliwiających sprzedaż na polskim rynku importowanych produktów rolnych poniżej cen minimalnych, ustalanych corocznie przez rząd w porozumieniu z organizacjami rolników. No i tu dopiero zaczyna się awantura. Co to bowiem są ceny minimalne, na jakiej bazie je tworzyć, dlaczego ograniczać czy eliminować rynek z kształtowania tych cen? Jako zdeklarowany zwolennik gospodarki rynkowej znajduję się w szczególnie niezręcznej sytuacji. Jak bowiem pogodzić ideę wolnego rynku z głębokim interwencjonizmem państwa na rynku rolnym? Odpowiedź może być tylko jedna. Rynek rolny musi korzystać z ochrony państwa przynajmniej dopóty, dopóki otaczający nas świat będzie dotował eksport produktów rolnych i żywnościowych. Rolnik to nie pazerny prostak Polscy rolnicy nie obawiają się zdrowej konkurencji z rolnictwem krajów UE. Obawiają się, i słusznie, dumpingu, a więc konkurencji nieuczciwej, polegającej na sprzedaży tych produktów po cenach niższych od kosztów produkcji. Z tego zasadniczego powodu domaganie się ochrony rodzimego rynku rolnego nie jest zachowaniem z arsenału fobii narodowych i antyrynkowych, ale mieści się w kategorii zachowań racjonalnych, stosowanych w cywilizowanym świecie, a w szczególności w krajach UE. To politycy i środki masowego przekazu starają się o stworzenie obrazu polskiego producenta rolnego jako pazernego, bezzębnego prostaka (najlepiej z czapką uszatką), który - zamiast zwiększać wydajność i jakość produkcji - podstępnie knuje, jak wyciągnąć więcej pieniędzy z budżetu (w domyśle - od podatnika). Łatwo wtedy ubierać się w togi obrońców konsumentów, zasad zdrowej gospodarki, budżetu, a winą za wzrost cen lub wydatków budżetowych na niezbędną (a najczęściej zawinioną przez władze) interwencję na rynku rolnym obarczyć rolników. Główny zarzut kierowany pod adresem rolników i odmieniany przez wszystkie przypadki w środkach masowego przekazu brzmi następująco: podstawową przyczyną problemów polskiego rolnictwa jest jego nieefektywność wynikająca z archaicznej struktury gospodarstw rolnych, zacofania technologicznego i niskiego poziomu wykształcenia rolników. Wniosek dla odbiorcy takiej tezy jest oczywisty: gdyby rolnicy pracowali wydajniej, oszczędniej i racjonalniej, byliby w stanie osiągać zyski bez sięgania do państwowej kasy (tak na marginesie - bez trudu udowodnię, że więcej odprowadzam do budżetu, niż z niego otrzymuję). W rezultacie powstaje przekonanie o utrzymywaniu rolnictwa przez podatników, a wszystkie ujemne zjawiska w gospodarce, jak wzrost cen, inflacji, a nawet bezrobocia, przypisuje się skutkom wymuszonego przez rolników interwencjonizmu państwa w sferze gospodarki rolnej. W parze z tymi zarzutami idzie sugestia, że niski poziom cen importowanych produktów rolnych jest efektem wysokowydajnej i oszczędnej produkcji prowadzonej przez tamtejszych rolników. Przeciętny konsument może zatem sądzić, że przy kształtowaniu ceny produktów rolnych w krajach UE opierano się na klasycznych instrumentach gospodarki rynkowej, tj. podaży i popycie. Jest to oczywiście teza całkowicie fałszywa. Na dochód rolnika w krajach UE składają się dwa zasadnicze elementy: przychody otrzymywane ze sprzedaży produktów rolnych oraz dopłaty budżetu do tych produktów, wypłacane bezpośrednio rolnikom. Na Zachodzie dopłaca się Spadek cen produktów rolnych w krajach UE nie jest zatem wynikiem jakiejś szczególnej zdolności rolników tych krajów do obniżania kosztów i zwiększania efektów produkcji, ale systematycznego wzrostu bezpośrednich dopłat dla rolników. Dla przykładu w latach 1991 - 1998 ceny interwencyjne zbóż w krajach UE zostały obniżone ze 161 do 119 euro/t, a więc o 26 procent. Proporcjonalnie obniżono też ceny rynkowe. Tylko że spadek tych cen został w pełni zrekompensowany dopłatami bezpośrednimi dla rolników, które wynoszą obecnie 54,3 euro/t. W rezultacie przychody uzyskiwane przez rolników nie doznały uszczerbku, natomiast zdecydowanie poprawiła się konkurencyjność eksportowanych z tego obszaru produktów rolno-spożywczych. Zwiększając dopłaty, kraje UE mogą stopniowo obniżać ceny produktów rolnych, tak aby eksport tych produktów mógł konkurować cenowo z krajami trzecimi. Co w tej sytuacji może zrobić Polska? Rozwiązania są w zasadzie tylko dwa - albo zwiększyć dopłaty do produkcji rolniczej, albo ograniczyć dumpingowy import artykułów rolno-spożywczych. Każde z tych rozwiązań stwarza możliwość wzrostu dochodów rolniczych, a tym samym opłacalności produkcji rolnej. Jest bowiem poza sporem, że rolnicze przychody nie przekraczają dziś 40 proc. tego, co otrzymuje mieszkaniec miasta, oraz że kumulacja różnych negatywnych czynników wpływających na poziom dochodów rolniczych nastąpiła w latach 1998 i 1999. Porównując ceny skupu towarów rolnych w listopadzie 1998 z cenami z listopada 1997 roku, musimy stwierdzić ich istotny spadek: pszenicy - ponad 15 proc., trzody chlewnej - ponad 30 proc., drobiu - 10 proc., rzepaku - ponad 30 proc. (w roku 1999) przy około dziesięcioprocentowej inflacji. Powstaje oczywiście pytanie, czy Polskę stać na zapewnienie rolnikom warunków do opłacalnej produkcji rolnej poprzez zwiększenie dopłat budżetowych? Sądzę, że możliwości państwa są dosyć ograniczone. I to nie tylko ze względów finansowych, ale także techniczno-organizacyjnych. Wchodząc w szeroki system dopłat do produkcji rolniczej, trzeba przede wszystkim spełnić kilka podstawowych warunków, takich jak dokładne rozpoznanie potencjału produkcyjnego polskiego rolnictwa, zapotrzebowania na te produkty na rynku krajowym, kwotowania (limitowania) produkcji poszczególnych towarów rolnych, stworzenie systemu ewidencji, sprawozdawczości itp. Pozostaje zatem drugie rozwiązanie, tj. ograniczenie importu artykułów rolno-spożywczych. Chociaż chodzi nie tyle o ograniczenie importu, ile o uniemożliwienie sprzedaży tych artykułów na rynku polskim po zaniżonych (dumpingowych) cenach. A ceny zaniżone to ceny niższe od cen minimalnych. Krystyna Pieniążek w artykule "Samoobrona czy samounicestwienie" ("Rzeczpospolita" z 18 sierpnia 1999 r.) poddaje głębokiej krytyce zarówno samą koncepcję cen minimalnych, jak i zasadę tworzenia ich na podstawie tzw. uzasadnionych kosztów produkcji. Zdaniem autorki nie jest możliwe ustalenie jednej ceny satysfakcjonującej wszystkich uczestników rynku, i to jeszcze opartej na kosztach produkcji. Czyżby? Bazę ceny minimalnej można ustalić Może jednak należy inaczej postawić pytanie - czy możliwe jest ustalenie niezbędnych nakładów na produkcję poszczególnych towarów rolnych w przeciętnych warunkach gospodarstwa towarowego, a więc takiego, które utrzymuje się ze sprzedaży swoich produktów? W miesięczniku "Top Agrar Polska" (maj1999) przedstawiono kalkulację kosztów dla rzepaku ozimego. Z kalkulacji tej, obejmującej tylko koszty bezpośrednie, wynika, że dla osiągnięcia plonu rzędu 30 q/ha łączne koszty przekraczają 1800 zł/ha. Oznacza to, że w tym roku tylko nieliczni producenci rzepaku uzyskali zwrot poniesionych nakładów. W dodatku do tego pisma ("Top Agrar Plus", maj - sierpień '99) przedstawiono z kolei kalkulację kosztów produkcji mleka w 1999 roku na przykładzie dużego gospodarstwa (około 90 krów). Koszt wyprodukowania litra mleka przekracza w tym gospodarstwie 66 groszy. U mnie jest podobnie. Przeciętna krajowa cena skupu mleka wynosiła w tym okresie około 61 groszy za litr. Na tych przykładach pragnę wykazać, że jest możliwe ustalenie, i to z dużą dokładnością, podstawowej bazy ceny minimalnej, jaką są uzasadnione koszty produkcji. Cen tworzonych na takiej podstawie państwo ma obowiązek bronić, również za pomocą ceł i kontyngentów. Propozycja nowej taryfy celnej już wywołała protest zarówno w kraju, jak i za granicą (szczególnie w UE). W Polsce sprzeciwiają się temu Ministerstwo Finansów, Polska Federacja Producentów Żywności i - czego należy się niebawem spodziewać - opinia społeczna, karmiona apokaliptyczną wizją wzrostu cen na artykuły spożywcze. Protest Ministerstwa Finansów może potwierdzać zarzuty, że obniżanie inflacji w Polsce opiera się głównie na sztucznym zaniżaniu cen żywności. Protest Polskiej Federacji Producentów Żywności jest bardziej mylący, bo sugeruje (poprzez swoją nazwę), że to sami rolnicy (producenci rolni) przeciwni są podnoszeniu ceł. Należy więc wyjaśnić, że bardziej adekwatna nazwa tej federacji powinna brzmieć: Polska Federacja Przetwórców Produktów Rolnych. Protest w istocie jest więc próbą utrzymania dyktatu cenowego w stosunku do polskich producentów rolnych. Mając nieograniczone możliwości importu, polscy przetwórcy produktów rolnych w monopolistyczny sposób narzucają ceny producentom rolnym. Wymownym przykładem takich praktyk jest cena narzucona rolnikom przez zakłady tłuszczowe za tegoroczny rzepak. Można oczywiście postawić i inne pytanie - czy koszty produkcji rolnej w Polsce, acz uzasadnione, nie są jednak zbyt wysokie? A zatem, czy nie lepiej zaniechać tej drogiej i obciążającej budżet produkcji i importować tańszą żywność z zagranicy? Z przykrością muszę przyznać, że niemała część opinii publicznej, a także mojego środowiska politycznego gotowa jest na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Autor jest wiceprzewodniczącym Regionu Pomorskiego Unii Wolności.
Na temat rolnictwa najwięcej mają do powiedzenia politycy i dziennikarze. Sami natomiast rolnicy albo występują w charakterze manifestantów blokujących drogi lub urzędy, albo jako tło dla przywódców związkowych. jako producent rolny gospodarujący na ponad 900 hektarach zatrudniam około dwudziestu osób. Średnie plony uzyskuję znacznie powyżej średniej krajowej. Czy rolnik o takim potencjale produkcyjnym i takich wynikach ma prawo narzekać? Niestety, tak. produkcja większości artykułów rolnych nie gwarantuje opłacalności. ze sprzedaży tej produkcji powinienem uzyskać środki, które nie tylko pokryją bezpośrednie nakłady na tę produkcję, ale wystarczą na płace, składkę ZUS, podatek rolny, czynsz dzierżawny, zakup i remonty sprzętu, maszyn, obiektów itp. No i jeszcze powinienem utrzymać siebie i swoją rodzinę. A ja ledwie zipię. Czego zatem oczekuję od państwa? tylko jednego - ograniczenia napływu na polski rynek dotowanych towarów rolno-spożywczych z zagranicy. Polscy rolnicy nie obawiają się konkurencji z rolnictwem krajów UE. Obawiają się, dumpingu. Z tego powodu domaganie się ochrony rodzimego rynku rolnego mieści się w kategorii zachowań racjonalnych, a w szczególności w krajach UE. To politycy i środki masowego przekazu starają się o stworzenie obrazu polskiego producenta rolnego jako pazernego, bezzębnego prostaka, który podstępnie knuje, jak wyciągnąć więcej pieniędzy z budżetu . W rezultacie powstaje przekonanie o utrzymywaniu rolnictwa przez podatników, a wzrost cen, inflacji, a nawet bezrobocia, przypisuje się skutkom wymuszonego przez rolników interwencjonizmu państwa w sferze gospodarki rolnej. Przeciętny konsument może sądzić, że przy kształtowaniu ceny produktów w krajach UE opierano się na podaży i popycie. Jest to teza całkowicie fałszywa. Spadek cen produktów rolnych w krajach UE nie jest wynikiem szczególnej zdolności rolników tych krajów do obniżania kosztów i zwiększania efektów produkcji, ale systematycznego wzrostu bezpośrednich dopłat dla rolników. Zwiększając dopłaty, kraje UE mogą stopniowo obniżać ceny produktów rolnych, tak aby eksport tych produktów mógł konkurować cenowo z krajami trzecimi.Co w tej sytuacji może zrobić Polska? Rozwiązania są tylko dwa - albo zwiększyć dopłaty do produkcji rolniczej, albo ograniczyć dumpingowy import artykułów rolno-spożywczych.
Przyjeżdżających mniej, obroty mniejsze Bazary poradzą sobie z przepisami Bazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne, w dużej części skoncentrowane właśnie na targowiskach, Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Szacunków za 1997 rok wprawdzie jeszcze nie ma, ale sądząc z ubiegłorocznego ruchu na bazarach, obroty nadal były znaczne. Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie zmalała, co - zdaniem wielu handlujących - wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Opinie co do tego, czy te zmiany oznaczają zamarcie bazarowego handlu zagranicznego, nie są jednak jednoznaczne. Warszawa: towar jest, handlujących mniej O 8 rano w okolicach warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia z trudem można znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Na większości płatnych parkingów napis "miejsc brak". Stoją również autobusy, furgonetki. Mniej więcej co 10. z rejestracją z Ukrainy lub Litwy. Tych jest najwięcej. Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa nie ukrywa swego zadowolenia z nowych przepisów. - Tak, zawracają na granicy, ale tylko tych, którzy nie mają dokumentów w porządku. Dla niego samego uzyskanie zaproszenia to żaden problem. Tyle że trzeba zapłacić 20 dolarów, ale te pieniądze po prostu wliczy sobie w cenę sprzedawanego towaru. Teraz jest zadowolony, że znacznie krócej niż kiedyś czeka na granicy. - Wszystko będzie w porządku, unormuje się. Tak - zgadza się. - Może się okazać, że nie przyjadą drobni handlarze, którzy z całego targowania mieli zysku ze 100 dolarów. Takim nie będzie warto przyjeżdżać. A on sam z Polską handluje już od 5 lat i dalej będzie handlował. Do półciężarówki ładuje kartony z azjatyckimi tekstyliami, trochę elektroniki, ale ta już sprzedaje się na Ukrainie coraz słabiej. Inny sposób na bezproblemowy wjazd do Polski to założenie na miejscu firmy - tłumaczy starszemu mężczyźnie młoda zgrabna brunetka. - A jaką firmę ty założyłaś? Agencję towarzyską? - No szto wy! U mienia galierieja i siżu spakojno. Można zapłacić nawet czekiem O godzinie 9 rano sprzedającymi obstawiona jest cała korona stadionu. Sprzedają to co zawsze - od lornetek po ikony, kawior i herbatę, kawę, kosmetyki, drobny sprzęt gospodarstwa domowego. Trafiają się również lasery, narzędzia chirurgiczne, alkoholu znacznie mniej niż kiedyś. Mniej złota, za to bursztyn we wszystkich możliwych odcieniach, wypracowane lakowe pudełeczka - niektóre z nich to prawdziwe cacka rękodzieła, ale i prymitywne zabawki, jak chociażby lekko używany biały plastykowy kotek, na którego można zakładać kolorowe kółka. Kilku mężczyzn stoi bez żadnego towaru, choć widać wyraźnie, że czymś jednak handlują. Galina Raznieckaja sprzedaje na stadionie nakrycia stołowe. Przyjechała ze Smoleńska prawie miesiąc temu. Za 10 dużych łyżek chce 5 złotych i nie daje się namówić na jakiekolwiek targi. Już opuściła, bo przed świętami za takie same łyżki brała 7, nawet i 8 złotych za 10 sztuk. Teraz już musi pozbyć się resztki, bo jutro wyjeżdża. Podobne ceny proponuje jej sąsiadka ze stadionu i ze Smoleńska. Nie wiedzą, czy jeszcze przyjadą do Polski, bo 20 dolarów za możliwość przyjazdu to jednak sporo pieniędzy. Równie pesymistycznie jest teraz nastawiona kobieta sprzedająca ikony. Ten handel chyba zniknie zupełnie. Nie dosyć, że trzeba mieć nowe zaproszenia i wizy, to i ikon na wschodzie już coraz mniej. Przy większych zakupach na stadionie należność można uregulować nawet czekiem polskiego banku. Pesymizm polskich kupców Bardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. - Czy pani widziała, żeby o 10 rano można było przejść pomiędzy budkami? - ubolewa właściciel stoiska z kurtkami uszytymi z polaru. - Przecież zawsze był taki tłok, że ledwo można się było przepchnąć. Rzeczywiście tylko sporadycznie widać Rosjan i Ukraińców ciągnących wielkie torby z przyczepionymi kółkami. - Pójdziemy na bezrobocie - mówi. Pewnie tego chcą władze. Jeśli wolą dopłacać do nas, zamiast dostawać pieniądze od nas, to ich sprawa. Nie ma wątpliwości, że polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Porządny sweter kosztuje nie więcej niż 60-70 złotych. Towar sprowadzany jest najczęściej z Chin, ale z reguły produkowany jest w Tajlandii i Korei Południowej. Tam można teraz kupić najtaniej. Rozmówca "Rzeczpospolitej" nie zgadza się, aby podać jego nazwisko i nazwę firmy, która jest właścicielem straganu. - Nigdy nie wiadomo, co władza jeszcze wymyśli - tłumaczy. Na spadek obrotów narzekają również właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące zupy, pyzy, flaki i herbatę. Miska ogórkowej i grochówki kosztuje 3 złote. Teraz w ciągu dnia nie sprzedaje więcej niż 30-40 porcji. Kiedyś, zwłaszcza podczas mroźnych zim, można było sprzedawać 200 i więcej porcji. Od pięciu lat związany jest ze stadionem właściciel budki z pieczonymi kurczakami. Połówka sporego kuraka, który przed upieczeniem musiał ważyć ponad kilogram, kosztuje 7 złotych. Wczoraj sprzedał tylko 24 porcje. Nie ma nadziei, że będzie lepiej. Klient się zmienił Nie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. Przyznają, że zmienili się ich klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. W każdym sezonie trzeba szyć co innego. Kiedyś doskonale sprzedawały się kurtki obszywane futrem, potem smokingi, najchętniej wiśniowe i brązowe, teraz już tylko garnitury, i to z coraz lepszych materiałów. - Chętnie załatwię mojemu odbiorcy zaproszenie, byle tylko przyjeżdżał - słyszeliśmy wielokrotnie. Z drugiej jednak strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie, że tak jak zamarł polski bazar w Berlinie, tak i zmniejszą się obroty na bazarach, gdzie kwitł handel polsko-wschodni. Nie ukrywają, że chcieliby, aby stało się to jak najpóźniej, chociaż w swoich stosunkach z odbiorcami z Rosji i Ukrainy widzą już zalążki prawdziwego biznesu. Psychicznie przygotowują się do tego, że zmienią się również warunki płatności, bo handel będzie cywilizował się dalej i nie będzie można już wymagać zapłaty gotówką, i to z góry. Na żoliborskim bazarze przy Hali Marymonckiej, gdzie od kilku lat handlują przybysze zza wschodniej granicy, wczoraj w zadaszonych straganach swoje towary rozłożyło kilkudziesięciu śniadolicych sprzedawców. Jak wyjaśnia obsługa targowiska, są to głównie handlarze z Armenii i Azerbejdżanu, którzy mieszkają w Polsce praktycznie na stałe. Od początku stycznia jest ich mniej. Azerowie i Ormianie na żoliborskim bazarze handlują odzieżą, butami, zegarkami, drobną biżuterią, zabawkami i narzędziami, dla amatorów mają też spirytus. - Tak naprawdę to ci Ormianie wcale nie jeżdżą po towar na Wschód. Kupują wszystko na Stadionie Dziesięciolecia, a czasem w hurtowniach - wyjaśniają pracownicy spółki zarządzającej bazarem. Jak mówią polscy handlarze i obsługa bazaru, prawdziwe dostawy ze wschodu docierają tu w czwartki i w soboty, średnio po dwa autokary. Z reguły są to już stali bywalcy z Grodna i okolicznych miasteczek. Od początku stycznia autokary z Białorusi na razie się nie pojawiły. Nie wiadomo jednak, czy dlatego, że do Polski trudniej jest teraz wjechać, czy po prostu handlarze świętują. - U nich później są święta i w styczniu zawsze handel jest nieco mniejszy - pocieszają się pracownicy bazaru. Na oceny za wcześnie - Poczekajmy jeszcze z ocenami. Teraz jeszcze na nie za wcześnie - mówi Ryszard Rybakiewicz, dyrektor generalny spółki Damis zarządzającej Jarmarkiem Europa na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Jak podkreśla, co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, a potem Nowy Rok, handel jest znacznie słabszy niż w pełni sezonu. Sezon na dobre zaczyna się dopiero w końcu marca. Na pierwsze bardziej wiarygodne oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców należałoby poczekać co najmniej do początku lutego. Zdaniem jednak dyr. Rybakiewicza, Stadion Dziesięciolecia nie jest typowym targowiskiem dla drobnych handlarzy. Ubiegłoroczne obroty na Jarmarku Europa Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową ocenił na 1,9 mld zł (o 0,2 mld więcej niż w 1996 r.), w tym eksport - 400 mln USD. Dominuje handel hurtowy, niewielu jest więc kupców ze Wschodu, którzy przyjeżdżają po kilka artykułów i których mógłby zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski o kilkanaście dolarów. Od kilku lat widać proces koncentracji handlu na stadionie, gdzie stoiska coraz częściej mają nie pośrednicy, a producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Na ich potrzeby - jak ocenia IBnGR - pracuje ok. 1100 polskich firm. Zdaniem dyr. Rybakiewicza, dla hurtowych odbiorców z Rosji, którzy jednorazowo przywożą 4-10 i więcej tysięcy dolarów i kupują na stadionie najlepszą polską odzież oraz kolekcje z Paryża, wydanie dodatkowych 17-25 dolarów na vouchery nie jest znaczącym obciążeniem. Rzgów: handel nie lubi biurokracji - Zmiany w przepisach wjazdowych zbiegły się ze świętami na Wschodzie. Na razie więc trudno ocenić ich skutki. Teraz i tak mamy martwy sezon, który potrwa do początku lutego - ocenia Kazimierz Ćwikła, prezes zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie k.Łodzi. Do Rzgowa, gdzie w sezonie przyjeżdża dziennie ok. 50-70 autokarów ze Wschodu, teraz każdego dnia przybywa ich zaledwie kilkanaście. Zdaniem prezesa Ćwikły, choć nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom, na pewno już wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Przyznaje, że dla dużych hurtowników z Moskwy, którzy w ciągu tygodnia przyjeżdżają do Rzgowa, większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem, ale mogą nim być biurokratyczne utrudnienia. Konieczność załatwiania dodatkowych podpisów, pieczątek, kolejki w konsulatach - to może rzeczywiście przyhamować handel. Tym bardziej że do Rzgowa hurtownicy ze Wschodu przyjeżdżają na uzgodnione już wcześniej transakcje z polskimi partnerami. Dzięki kupcom z Rosji, a przede wszystkim z Moskwy, którzy kupują w Polsce duże partie dobrych, drogich towarów, prosperuje wiele polskich firm, np. odzieżowych, które kiedyś szyły na zlecenie kontrahentów z Europy Zachodniej, a dziś przestawiły się na zamówienia odbiorców na rynku wschodnim. - Hurtownicy z Moskwy kupują najlepsze i najdroższe polskie ubrania czy buty. To są naprawdę duże pieniądze - mówi prezes Ćwikła oceniając, że niektórzy kupcy z Centrum Ptak są teraz zniechęceni. Boją się, że umówieni na styczeń kontrahenci mogą nie przyjechać. Przemyśl: to tylko świąteczny marazm - Nie widzimy, aby po zmianie przepisów zmniejszyła się w dużym stopniu liczba handlarzy ze Wschodu - ocenia kierownik zajmującego się targowiskami oddziału gospodarki komunalnej Urzędu Miejskiego w Przemyślu, Janusz Szostek. Na razie co prawda handlowych turystów zza wschodniej granicy jest mniej, ale jest to sytuacja, która powtarza się co roku w styczniu, gdy przypadają prawosławne święta. W tej sytuacji wpływ zmian przepisów będzie można ocenić najwcześniej w pierwszej dekadzie lutego. Według Janusza Szostka, największe utrudnienia nowe przepisy przyniosą drobnym handlarzom przemycającym na polskie bazary np. tańszy alkohol ze Wschodu. Tymczasem na największym przemyskim targowisku, Bolonii - najbardziej popularnym wśród kupców zza wschodniej granicy - już wcześniej pilnowano przestrzegania zakazu handlu alkoholem. Białystok: zabrakło klientów Od początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy, którzy dotychczas stanowili blisko 90 procent targowej klienteli, przynajmniej na bazarze przy ul. Kawaleryjskiej. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy. Od listopada ruch na granicy zmniejszył się aż kilkakrotnie. Wczoraj przed białostockim targowiskiem Madro wódkę sprzedawała tylko grupka Azerów, a przy ul. Kawaleryjskiej zakupy robili nieliczni Białorusini. Gros niedzielnej klienteli stanowili białostocczanie, którzy raczej spacerowali niż kupowali. Właściciele prywatnych kwater w Białymstoku wpadli w panikę. Z miejscowego Urzędu Wojewódzkiego, gdzie usiłowali się starać o nowe zaproszenia, wychodzili z niczym. - Jedna kobieta z osiedla przy Kawaleryjskiej, która wynajmuje pokoje, poszła do urzędu po dziesięć zaproszeń. Tam poproszono ją o wyciąg z konta - opowiedział nam jeden z kupców z ul. Kawaleryjskiej. - Dowiedziała się, że nie zaprosi już nikogo, jeśli nie dowiedzie, że ją na to stać. - Koło się zamyka. Większość utrzymywała się, dorabiała do emerytur i pensji, bo byli wschodni turyści. Płacili za kwatery, dawali zarobić piekarzom, masarzom i sprzedawcom hamburgerów. Wynajmowali kwatery zazwyczaj u emerytów i rencistów. Jak dzisiaj taka kobiecina z pocztowym odcinkiem renty wykaże, że ją stać na przyjęcie gościa z zagranicy? - pyta sprzedawca swetrów. Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Denerwują się przedsiębiorcy, detaliści, hurtownicy, właściciele kantorów i straganów, i to nie tylko na bazarach. - To skandal - przekonywał jeden z białostockich producentów artykułów gospodarstwa domowego. - Ucierpią nie tylko sprzedawcy, ale i producenci wszystkiego, co znajdowało dotychczas zbyt na Wschodzie. Większość, zwłaszcza Rosjan, to stali klienci hurtowni i bazarowych straganów. Oni zostawiają u nas mnóstwo pieniędzy. Kupują wszystko, od słoniny po meble, łazienkową armaturę, tekstylia, dosłownie każdą rzecz. To prawdziwa klęska. Biała Podlaska: widmo bankructwa Podlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy. - Zmiany przepisów na wschodniej granicy to dla nas prawdziwa terapia wstrząsowa. Czasami przez cały dzień nie udaje się nam nic sprzedać - twierdzą państwo Kuczyńscy, właściciele stoiska na bazarze przy ul. Brzeskiej w Białej Podlaskiej. We wtorek, mimo pięknej pogody, na bialskich targowiskach zabrakło kupujących. - Już teraz brakuje nam pieniędzy na utrzymanie działalności - opowiada pani Krystyna, która nie chce ujawnić nazwiska. Na największym bialskim targowisku przy ul. Brzeskiej niemal połowa z 200 budek była we wtorek nieczynna. Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc. - W zeszłym roku, licząc "na oko", w ciągu dnia rosyjskojęzyczni kupcy potrafili zostawić tutaj 100 tys. dolarów. 80 proc. z nich to Ukraińcy. Mimo że nadal z Ukrainą obowiązuje ruch bezwizowy, obroty naszych hurtowni spadły o jakieś 40 proc. - mówi Tadeusz Wlizło, właściciel jednej z firm przy ul. Spółdzielczości Pracy. Szczecin: Rosyjscy nabywcy nie przyjechali Na szczecińską giełdę samochodową, największą na zachodniej granicy, usytuowaną na terenie stadionu tutejszego klubu sportowego Pogoń, nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego, stanowiący jej główną klientelę. Obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach spowodowała nagły spadek obrotów, a w dalszej perspektywie, twierdzą eksperci, może doprowadzić do całkowitej śmierci tej firmy handlu używanymi samochodami. Z nieoficjalnych danych wynika, że spadek sprzedaży przekroczył 80 proc. Wzrosła natomiast minionej niedzieli o około 25 proc. podaż używanych aut oferowanych do sprzedaży. Podobnie jak wcześniej dominowały wśród nich wozy różnych zachodnich marek z rejestracją holenderską i niemiecką, sprowadzanie do Szczecina przez naszych rodaków, Rosjan oraz Turków zamieszkałych w Niemczech. Wszyscy oni z przerażeniem obserwowali powstałą sytuację na szczecińskiej giełdzie. Znaleźli się i tacy, którzy próbowali pozbyć się aut za połowę ceny. Czteroletniego forda escorta oferowano za 4 tys. marek niemieckich, a BMW, rocznik 1993, o dwa tysiące marek drożej. Tak niskie ceny nasuwały podejrzenia, że samochody pochodziły z kradzieży. Tymczasem, jak na ironię, minionej niedzieli otwarto w Szczecinie drugą, znacznie większą giełdę samochodową. Usytuowano ją na peryferiach miasta przy ul. Cukrowej. Krótko po godz. 13 "Rz" doliczyła się na jej rozległym terenie zaledwie około 50 samochodów i trochę gapiów. Rosjan, którzy mieli być jej głównymi klientami, nie było w ogóle. Ocena eksperta: wszystko wróci do normy Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, podobnie jak np. przepis, że nie wolno przewozić towarów na siedzeniach samochodowych. Przyczyną obecnego spadku obrotów są zresztą nie tylko nowe przepisy o cudzoziemcach, ale i naturalne osłabienie ruchu, spowodowane prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia. - Uważam - mówi Bohdan Wyżnikiewicz - że po jakimś czasie wszystko wróci do stanu wyjściowego, podobnie jak odrodził się handel przy zachodniej granicy po dużym spadku w następstwie powodzi. Sądzę tak dlatego, że nie ustały przyczyny, które sprawiają, że ten handel jest dla uczestników opłacalny. Te przyczyny to różnica cen oraz dostęp do rynków zaopatrzeniowych. Wprawdzie obecna sytuacja jest dla handlujących denerwująca - oni nie są przyzwyczajeni do przerw, pracują przecież nawet w niedziele - ale potraktują nowe przepisy po prostu jak kolejną barierę, którą trzeba pokonać i którą pokonają. Funkcjonują przecież już długie łańcuchy zaopatrzeniowe, są firmy pracujące tylko na zlecenie bazarów i wszyscy ci ludzie znajdą sposoby przystosowania się do nowej sytuacji. Tyle że pokonywanie tych barier może spowodować wzmożenie korupcji. Co do wielkości obrotów na bazarach, to - według naszych wstępnych ocen - w 1997 roku było z nimi różnie - na niektórych bazarach wzrosły, na innych spadły, ale generalnie sądzę, że ta forma handlu zagranicznego osiągnęła w roku 1996 swoje apogeum i w przyszłości należy się liczyć raczej z tendencją spadkową. Materiały zebrali: Anita Błaszczak, Halina Bińczak, Edmund Kieszkowski, Danuta Walewska, Ewa Sosnowska, "Kurier Poranny" Białystok, jak, esz "Dziennik Wschodni"
Od początku stycznia 1998 r. znacznie zmalał bazarowy handel zagraniczny. Zdaniem wielu handlujących przyczyną tego jest przede wszystkim obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach, która utrudniła przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. W powszechnej opinii na oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców jest jeszcze za wcześnie. Zmniejszenie ruchu w styczniu może bowiem wynikać z przypadających w tym czasie świąt prawosławnych. Nowe przepisy uderzają przede wszystkim w drobnych handlarzy, których może zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski o kilkanaście dolarów. Dla dużych hurtowników z Moskwy większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem. Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową handel bazarowy się odrodzi, ponieważ z powodu różnicy cen oraz dostępu do rynków zaopatrzeniowych ciągle jest dla uczestników opłacalny.
OCHRONA ZDROWIA Od 2000 roku kontrakty z kasami zawrą te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert Teraz pacjent, czyli elementarz dyrektora Wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie. FOT. ANDZREJ WIKTOR MAŁGORZATA SOLECKA Czym są usługi oferowane przez szpital: biznesem czy też działalnością społeczną, świadczoną bez oglądania się na rachunek ekonomiczny? Odpowiedź na to pytanie - według autorów reformy ochrony zdrowia - jest jednoznaczna: wszystkie placówki służby zdrowia muszą zacząć działać według praw rynku. Jednak dyrektorzy wielu zakładów opieki zdrowotnej narzekają na rozdźwięk między deklaracjami a praktyką: lukami prawnymi, monopolem kas chorych i przede wszystkim chronicznym niedofinansowaniem ochrony zdrowia. W tym roku kasy chorych musiały - z mocy prawa - podpisać kontrakty ze wszystkimi samodzielnymi publicznymi ZOZ. Rynek usług zdrowotnych jest więc w dalszym ciągu silnie regulowany - niepubliczne, prywatne przychodnie czy specjalistyczne gabinety miały ograniczone możliwości zawarcia kontraktu. Jednak ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym przewiduje, że od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert. Prywatyzacja znaczy rozwój Czy utrata przywilejów przez publiczną służbę zdrowia będzie dla niej trzęsieniem ziemi? Na pewno nie od razu. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. Wielkopolska Kasa Chorych np. podaje, że z usług niepublicznych placówek korzysta (w zakresie podstawowej opieki zdrowotnej, finansowanej przez kasę) niemal dwie trzecie mieszkańców regionu. Można się spodziewać, że w ciągu najbliższych miesięcy prywatyzacja placówek podstawowej opieki zdrowotnej przebiegać będzie szybciej. Za jeden z priorytetów uznała ją minister zdrowia Franciszka Cegielska, wiele samorządów chętnie zrzecze się obowiązków właściciela. Część samorządowców uważa, że majątek przychodni powinno się przekazywać ich pracownikom za symboliczną złotówkę. Inni - np. Jacek Marciniak, starosta gnieźnieński (i były lekarz wojewódzki Poznańskiego) - twierdzą, iż należy sprzedawać je za "przyzwoite pieniądze". Prywatyzacji chcą również pracownicy przychodni - przede wszystkim lekarze, dla których jest to szansa na rozpoczęcie działalności na własny rachunek. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się w lecznictwie zamkniętym. Dane z tej samej, Wielkopolskiej Kasy Chorych wskazują, że ponad 90 procent usług wykonują szpitale publicznej służby zdrowia. Prywatnych klinik jest niewiele, zaś prywatyzacja szpitali jest przedsięwzięciem kosztownym. Dyrektorzy szpitali, zebrani niedawno na konferencji w Błażejówku k. Poznania, mówili również o innych przeszkodach na drodze do prywatyzacji ich placówek. Ich zdaniem samorządom dużo trudniej przyjdzie "oddać" szpitale, bo ich prywatyzacja może wzbudzić polityczne kontrowersje wokół gwarancji równego dostępu do świadczeń zdrowotnych. Jednak sami dyrektorzy, a także osoby zajmujące się na co dzień doradztwem gospodarczym nie mają wątpliwości: szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Bez tego ich rozwój - a więc warunek przetrwania w grze rynkowej - będzie niemożliwy. Wstępem do zmian własnościowych ma być restrukturyzacja szpitali. - Pracownicy często postrzegają ją jako zagrożenie. Utożsamia się nawet restrukturyzację z grupowymi zwolnieniami w ochronie zdrowia - ubolewa Anna Szymańska, wiceprezes Doradztwa Gospodarczego DGA, jednej z poznańskich firm konsultingowych. Tymczasem restrukturyzacji nie można sprowadzać do ograniczenia zatrudnienia. Jak cię widzą, tak cię piszą Eksperci zajmujący się przekształceniami własnościowymi - w tym przede wszystkim prywatyzacją - w wielu branżach gospodarki podkreślają, że dyrektorzy powinni mniej zajmować się wielką polityką, a więcej czasu poświęcać zmienianiu swojego szpitala. - Mówienie o niedofinansowaniu służby zdrowia, o zbyt niskiej składce, o błędach kas chorych, o lukach prawnych nie rozwiąże podstawowych problemów waszych placówek - przekonują. Jacek Profaska, dyrektor poznańskiego Zakładu Opieki nad Matką i Dzieckiem, uważa, że choć nowy system ma wiele niedoskonałości, nie można powiedzieć, iż jest zły. - System ochrony zdrowia cały czas się tworzy i doskonali - tłumaczy. Kierujący szpitalami powinni - zdaniem ekspertów, a także tych dyrektorów, którzy połknęli menedżerskiego bakcyla - skupić się na podstawowym zadaniu: zarządzaniu. Tymczasem w wielu miejscach w Polsce dyrektorzy ciągle pozostają czynnymi zawodowo lekarzami, zaś wśród zarządzających szpitalami ekonomistów czy prawników jest na razie niewielu. - Ale to się będzie zmieniać - prorokują eksperci. Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z głównych założeń reformy - że pieniądze idą za pacjentem. Dzieje się to zresztą już teraz, na co zwracają uwagę eksperci od zarządzania, radząc dyrektorom, by zwracali baczniejszą uwagę na to, jak w ich placówce czuje się pacjent. - Badania pokazują, że pacjenci oceniając dany szpital czy przychodnię rzadko stwierdzają, czy byli dobrze leczeni - mówi Anna Szymańska. Wynika to zapewne z faktu, że nie znającemu się na medycynie pacjentowi trudno orzec, czy był leczony prawidłowo. Jeżeli wyzdrowiał, przyjmuje, że tak było. Jednak wynik leczenia nie przesądza, czy pacjent jest zadowolony z usług placówki. - Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie etc. - wymienia Szymańska. Ważne są zarówno takie szczegóły jak ciepły kolor ścian, jak i bardziej znaczące udogodnienia - np. wydzielony na każdym piętrze pokój do spotkań z odwiedzającymi. Przede wszystkim jednak liczy się pierwsze wrażenie. Potrzebujący pomocy lekarskiej od samego początku - czyli od momentu, gdy zgłoszą się do rejestracji - muszą czuć, że będą sprawnie i fachowo obsłużeni. Tymczasem to właśnie rejestracja jest piętą achillesową wielu placówek publicznej służby zdrowia. - Zdarza się, że chorzy nie mogą zarejestrować się telefonicznie. Niekiedy rejestracja czynna jest tylko przez godzinę lub dwie. Pracujące w niej kobiety nie pamiętają, iż mają pomóc pacjentowi, a nie blokować dostęp do lekarza - wyliczają grzechy główne eksperci, którzy obserwowali pracę rejestratorek w wybranych placówkach medycznych. Tymczasem w zakładzie opieki zdrowotnej rejestracja jest tym samym, co w innym przedsiębiorstwie recepcja - wizytówką firmy. Informacja i reklama pantoflowa Szpitale będą musiały również postawić na marketing. Nie oznacza to oczywiście, że muszą prowadzić kampanie reklamowe, jednak z całą pewnością muszą wszechstronnie i rzetelnie informować o swojej działalności, o usługach, które świadczą i jakie - za odpowiednią opłatą - mogą świadczyć. Eksperci zalecają, by dyrektorzy pamiętali zarówno o pacjentach masowych - za których leczenie zapłaci kasa chorych, jak i o bardziej zamożnych, których stać na skorzystanie z dodatkowej oferty. Może to być zarówno pojedynczy, lepiej wyposażony - np. w telewizor i telefon pokój - jak i odpłatnie wykonywane operacje, których nie obejmuje powszechne ubezpieczenie. Problem w tym, że już obecnie wielu takich pacjentów trafia do publicznych szpitali - jednak często nie płacą oni szpitalowi według cennika (którego często zresztą nie ma), ale prowadzącym zabieg lekarzom do kieszeni. Wydaje się, że - przynajmniej pod tym względem - uzdrowienie finansów szpitali zależy w dużym stopniu od ograniczenia szarej strefy i zwykłego łapówkarstwa. Jak trafić do masowego pacjenta, za którym idą pieniądze z kasy chorych? Można - tak jak robi to wiele szpitali, np. położniczych - ogłaszać się w prasie. Można rozsyłać ulotki do domów. Można urządzać dni otwarte - kiedy to wszyscy zainteresowani mogą np. obejrzeć część oddziału. Jednak najbardziej skuteczną metodą wydaje się współpraca z lekarzami pierwszego kontaktu. Powinni oni dokładnie znać zakres usług, jaki szpital oferuje w ramach ubezpieczenia, powinni wiedzieć, jakie są warunki pobytu pacjentów. - 90 procentom z tych, którzy trafiają do szpitala na planowe zabiegi, wybór placówki zasugerował właśnie lekarz pierwszego kontaktu - podkreśla Anna Szymańska. Dbając o przyciąganie nowych pacjentów, dyrektor i jego pracownicy powinni przede wszystkim dbać o to, by nie zrazić tych, którzy już korzystają z usług placówki. - Niezadowolony pacjent, jeżeli będzie miał jakikolwiek wybór, na pewno powtórnie nie wybierze waszego szpitala. O swoich przykrych doświadczeniach opowie rodzinie i znajomym. A taka pantoflowa antyreklama jest bardzo skuteczna - przestrzegają doradcy.
wszystkie placówki służby zdrowia muszą zacząć działać według praw rynku. dyrektorzy wielu zakładów opieki zdrowotnej narzekają na rozdźwięk między deklaracjami a praktyką: lukami prawnymi, monopolem kas chorych i przede wszystkim chronicznym niedofinansowaniem ochrony zdrowia. W tym roku kasy chorych musiały - z mocy prawa - podpisać kontrakty ze wszystkimi samodzielnymi publicznymi ZOZ. ustawa o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym przewiduje, że od 2000 roku publiczna służba zdrowia nie będzie miała żadnych przywilejów: kontrakty dostaną te placówki, które zwyciężą w konkursie ofert. Najostrzejszą konkurencję między publicznym a niepublicznym sektorem można zaobserwować w podstawowej opiece zdrowotnej. w ciągu najbliższych miesięcy prywatyzacja placówek podstawowej opieki zdrowotnej przebiegać będzie szybciej. Za jeden z priorytetów uznała ją minister zdrowia. Prywatyzacji chcą również pracownicy przychodni. prywatyzacja szpitali jest przedsięwzięciem kosztownym. ich prywatyzacja może wzbudzić polityczne kontrowersje wokół gwarancji równego dostępu do świadczeń zdrowotnych.Jednak szpitale powinny tak szybko, jak to jest możliwe zostać sprywatyzowane. Wstępem do zmian własnościowych ma być restrukturyzacja szpitali. restrukturyzacji nie można sprowadzać do ograniczenia zatrudnienia. Kierujący szpitalami powinni skupić się na zarządzaniu. Profesjonalne zarządzanie szpitalem stanie się oczywistością, gdy urzeczywistni się jedno z głównych założeń reformy - że pieniądze idą za pacjentem. Pacjenci najczęściej biorą pod uwagę, jak ich traktowano, oceniają warunki pobytu, wyżywienie etc. rejestracja jest tym samym, co w innym przedsiębiorstwie recepcja - wizytówką firmy. Szpitale będą musiały również postawić na marketing. muszą wszechstronnie i rzetelnie informować o swojej działalności, o usługach, które świadczą i jakie - za odpowiednią opłatą - mogą świadczyć.
ROZMOWA Grzegorz Boguta, były prezes grupy wydawniczej PWN Jak zostać odchodząc FOT. ANDRZEJ WIKTOR Od 1990 roku kierował pan wydawnictwem PWN. Doprowadził je pan do prywatyzacji, z pana nazwiskiem łączą się sukcesy firmy w połowie lat 90. Skąd nagle decyzja o rezygnacji nie tylko ze stanowiska prezesa, ale w ogóle z pracy w Wydawnictwie Naukowym PWN? GRZEGORZ BOGUTA: Jako współwłaściciel PWN - mam blisko 5 proc. akcji spółki - wystosowałem w połowie września tego roku pismo do pozostałych dużych akcjonariuszy, proponując zmiany w dotychczasowej strukturze własnościowej firmy, w moim przekonaniu nie sprzyjającej jej dalszemu rozwojowi. Po ponad dwóch miesiącach osiągnęliśmy w tej sprawie porozumienie. Jednocześnie doszedłem jednak do wniosku, że więcej mogę zrobić dla PWN, odsuwając się od bieżącego zarządzania. Obecnie bardziej interesuje mnie długofalowa strategia, która pozwoliłaby zwiększyć wartość firmy. Przecież cały czas jestem jej współwłaścicielem. Myślę też o nowych inicjatywach, związanych z wykorzystywaniem ogromnej bazy danych PWN w Internecie. Jako prezes nie miałem na to wszystko czasu. Jak zamierza pan to robić, nie będąc ani członkiem zarządu, ani rady nadzorczej, ani nawet pracownikiem PWN? Projekty, które chcę realizować, nie są w żaden sposób związane z bezpośrednim zarządzaniem firmą. Mam podpisany kontrakt z głównym akcjonariuszem spółki - grupą Luxemburg Cambridge Holding Group. Poza tym pozostaję jednym z czterech największych współwłaścicieli PWN. Ponadto porozumienie między akcjonariuszami spółki daje mi wciąż prawo współdecydowania o losach wydawnictwa. Strategię firmy tworzą przede wszystkim jej właściciele. Wiadomo, że współpraca pomiędzy głównymi akcjonariuszami PWN - grupą LCHG (54,5 proc. akcji) i bankami (EBOiR oraz DBG Osteuropa-Holding GmbH - 16 proc. akcji) nie układała się najlepiej. Czy pańskie odejście z PWN i kontrakt z LCHG nie mają na celu znalezienie nowego inwestora na miejsce banków? Dyskusje i spory między akcjonariuszami uważam za rzecz normalną. Jednakże sytuacja, w której w PWN jest ponad 300 właścicieli (bo akcjonariuszami są także niektórzy pracownicy wydawnictwa), jest niedobra. Sądzę, że uproszczenie struktury własnościowej i ewentualne zaproszenie jednego dużego inwestora mogłoby sprzyjać długofalowemu rozwojowi wydawnictwa. Moja współpraca z LCHG, po pierwsze, wiąże się z wdrożeniem nowych pomysłów, które pozwolą wykorzystywać dorobek autorski PWN w przyszłości, m.in. w Internecie, po drugie - z działaniami związanymi ze zmianą struktury własności i strategią firmy. Odchodzi pan zatem, a jednocześnie pozostaje - jako współwłaściciel i jako osoba, która w przyszłości będzie uczestniczyć w negocjacjach z inwestorami. Pozostaję lojalny w stosunku do PWN. Jestem współwłaścicielem i partnerem tej firmy. Nie będzie pan jednak żył tylko z dywidendy... Podpisane kontrakty zapewniają mi byt. Nadal interesuje mnie przyszłość PWN i zwiększenie wartości tego wydawnictwa. To, że jestem współwłaścicielem bardzo dużej firmy, uważam za swój wielki życiowy sukces. Jako akcjonariusz będę pracował dla dalszego rozwoju PWN. Nie jest tajemnicą, że wyniki sprzedaży książek Wydawnictwa Naukowego PWN są coraz gorsze. Ubiegły rok przyniósł spadek sprzedaży, a zysk został przeznaczony na stworzenie rezerw, przez co akcjonariusze nie dostali dywidendy. Nowi akcjonariusze spółki - EBOiR oraz fundusz inwestycyjny związany z Deutsche Bank - mogli liczyć na lepsze wyniki. Czy nie jest to jedną z przyczyn pańskiej rezygnacji? Nie, choć rzeczywiście wyniki były gorsze niż oczekiwano. Pragnę jednak podkreślić, że strategia firmy zakładała spadek sprzedaży w 1998, 1999, a także w 2000 roku. Wahania dynamiki rozwoju firmy są typowe dla przedsiębiorstw o takiej, jak nasza, ofercie. W przypadku dużego wydawnictwa wystarczy jeden udany tytuł - takim w połowie lat 90. była "Nowa Encyklopedia PWN" - aby wyniki poszły znacząco w górę. Tego typu przedsięwzięcia wymagają jednak nie tylko inwestycji, ale też kilku lat pracy, a zatem także cierpliwości ze strony inwestorów i akcjonariuszy. Zarząd miał tego świadomość. Co do zysku w 1998 roku - pragnę przypomnieć, że została stworzona rezerwa na inwestycje i niesprzedawalne zapasy książek w wysokości ponad 5 mln dolarów. Jak wyglądała sytuacja w mijającym roku? Wyniki sprzedaży Wydawnictwa Naukowego PWN są podobne jak w roku ubiegłym i nie kryję, że zarząd nie jest z nich zadowolony. Obecnie jednak grupę PWN tworzy osiem spółek, w tym dwie działające poza Polską - na Węgrzech i Ukrainie. Tworząc lub przejmując spółki wchodzące w skład grupy zakładaliśmy, że za kilka lat rola Wydawnictwa Naukowego PWN w grupie będzie malała. Na początku ok. 90 proc. obrotu naszej firmy pochodziło ze sprzedaży książek PWN, w tym roku ten udział spadł do ok. 50 proc. i nadal będzie się zmniejszał. Jest to zgodne z moją koncepcją, którą pozostali akcjonariusze akceptowali. Powtórzę jednak, że wyniki finansowe nie są powodem mojej rezygnacji. Ale są powodem niezadowolenia nowych inwestorów? Gorsze wyniki niż oczekiwano martwią wszystkich akcjonariuszy. Prawdą jest, że grupa banków, które zainwestowały w PWN w 1997 roku, oczekiwała szybszego i większego niż inni akcjonariusze zwrotu inwestycji. Zakładali, że to będzie 4-5 lat, a to jest mało prawdopodobne. Działalność wydawnicza wymaga dużej cierpliwości, a PWN jest przykładem potwierdzającym tę zasadę, realizowane są tu bowiem głównie projekty długofalowe - słowniki, encyklopedie. Przykładem może być przygotowywany, wspólnie z Oxford University Press, słownik angielsko-polski i polsko-angielski, nad którym pracujemy od czterech lat czy "Wielka Encyklopedia PWN". W poprzednich latach PWN aktywnie skupował inne firmy działające na rynku wydawniczym - w ubiegłym roku Wydawnictwo Lekarskie PZWL i Agencję Informacji Wydawniczych IPS, wcześniej m.in. Wydawnictwo Prawnicze, firmę Vulcan Media czy Kossuth Publishing na Węgrzech i Yurincom Inter na Ukrainie. W tym roku grupa PWN nie powiększyła się o nowe spółki. Nie kupiliśmy żadnej nowej firmy, dlatego że postanowiliśmy skupić się na większej integracji spółek, które obecnie tworzą grupę. Stworzyliśmy jednak nową firmę - Ogólnopolski System Dystrybucji Wydawnictw Azymut, który jest jedną z największych sieci sprzedaży hurtowej książek w Polsce. To była ogromna inwestycja, podobnie jak wiele innych, długofalowa. Wierzę jednak, że realizacja tego projektu wpłynie na dalszy rozwój grupy PWN. Rozmawiał Łukasz Gołębiewski Grzegorz Boguta jest doktorem nauk chemicznych, biofizykiem. Pracował w zakładzie biofizyki UW. Od 1976 roku był współpracownikiem KOR, rok później zakładał Niezależną Oficynę Wydawniczą Nowa.13 grudnia 1981 roku internowany, później wielokrotnie zwalniany z pracy za działalność opozycyjną, w latach 1983-85 bezrobotny. W negocjacjach Okrągłego Stołu uczestniczył w pracach podzespołu ds. środków masowego przekazu, a następnie był doradcą ds. wydawniczych minister Izabeli Cywińskiej. W 1990 roku został jednogłośnie wybrany przez komisję konkursową na dyrektora Państwowego Wydawnictwa Naukowego. W 1992 roku doprowadził do prywatyzacji PWN, które obecnie jest jednym z największych przedsiębiorstw na polskim rynku wydawniczym. Przez trzy kadencje, w latach 1990-97 był prezesem Polskiej Izby Książki.
Od 1990 roku kierował pan wydawnictwem PWN. Doprowadził je pan do prywatyzacji, z pana nazwiskiem łączą się sukcesy firmy w połowie lat 90. Skąd decyzja o rezygnacji z pracy? GRZEGORZ BOGUTA: Jako współwłaściciel PWN - mam blisko 5 proc. akcji spółki - doszedłem do wniosku, że więcej mogę zrobić, odsuwając się od bieżącego zarządzania. interesuje mnie długofalowa strategia, która pozwoliłaby zwiększyć wartość firmy. Myślę o nowych inicjatywach, związanych z wykorzystywaniem ogromnej bazy danych PWN w Internecie. wyniki sprzedaży książek Wydawnictwa są coraz gorsze. nie jest to jedną z przyczyn pańskiej rezygnacji? strategia firmy zakładała spadek. Wahania dynamiki rozwoju firmy są typowe dla przedsiębiorstw o takiej ofercie.
ROZMOWA Craig R. Barrett, wiceprezes i dyrektor operacyjny Intel Corporation Nowi użytkownicy, nowe zastosowania RYS. MAREK KONECKI Był pan profesorem Uniwersytetu Stanford, a napisany 25 lat temu podręcznik materiałoznawstwa jest do dziś wykorzystywany na amerykańskich uczelniach technicznych. Dlaczego zrezygnował pan z dalszej kariery naukowej na rzecz biznesu? CRAIG R. BARRETT: Niektórzy są szczęśliwi prowadząc badania podstawowe. Ja jednak po ponad dziesięciu latach pracy na uniwersytecie poczułem, że jestem tym znudzony. Chciałem znaleźć się wśród tych, którzy odkrycia naukowe zmieniają w konkretne zastosowania. Trafiłem do Intel Corporation, na stanowisko osoby odpowiedzialnej za rozwój technologii. A następnie przez dwadzieścia kilka lat z dnia na dzień coraz rzadziej byłem inżynierem, a coraz częściej - menedżerem. Rezultat jest taki, że 21 maja obejmie pan obowiązki prezesa i dyrektora generalnego firmy Intel, zastępując na tym stanowisku legendarnego Andrew Grove'a. To dla pana wielkie wyzwanie i okazja do zaprezentowania własnej strategii rozwoju firmy czy też naturalny rezultat rotacji kadr? Zawsze kiedy zastępuje się kogoś takiego jak Grove, to jest to wielkie wyzwanie, choćby dlatego, że jego dokonania są tak ogromne, że samo tylko utrzymanie pozycji osiągniętej przez firmę będzie wielkim zadaniem. Od lat pracowaliśmy razem według zasady, którą ująłbym tak: Andrew zajmuje się tym co chce, a ja - wszystkimi pozostałymi sprawami. Teraz będzie podobnie, z tym, że ponieważ obejmuje on stanowisko prezesa rady nadzorczej, to prawdopodobnie zmieni się nieco podział obowiązków. Jednak jeśli idzie o strategię i organizację firmy, to uważam, że wszystko jest w porządku i tu nie należy oczekiwać znaczących zmian. Czyli nadal pozostajecie wierni przewidywaniom zawartym w prawie Moore'a, które głosi, iż liczba tranzystorów w procesorze będzie podwajać się co 18 - 24 miesiące? Nie obawia się pan, że może dojść do załamania tego procesu rozwojowego? Od z górą trzydziestu lat prawo sformułowane przez założyciela naszej firmy potwierdza swą słuszność z idealną niemal precyzją i nic nie wskazuje na to, by przynajmniej w ciągu najbliższych 15 - 20 lat miało być inaczej. Do osiągnięcia limitów wyznaczanych przez fizykę jest jeszcze bardzo daleko. Gdy pytają mnie, jak będzie wyglądał średniej klasy komputer w okolicach roku 2010 odpowiadam: jego procesor będzie miał ok. 1 mld tranzystorów, pracował będzie z zegarem 10 GHz i wykonywał ok. 200 mld instrukcji na sekundę. Ale czy rzeczywiście takie komputery będą potrzebne? Dotychczasowe doświadczenie pokazuje, że nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Tempo rozwoju jest wspaniałe, ale równie szybko rosną oczekiwania użytkowników, którzy wciąż żądają od nas, byśmy dostarczali rozwiązań silniejszych, lepszych i tańszych. Wzrost możliwości obliczeniowych procesorów umożliwi powstanie i zastosowanie ogromnej liczby bardzo wymagających programów użytkowych. Aplikacje te nie tylko zmienią sposób komunikowania się ludzi ze sobą, ale także stworzą nowe możliwości zastosowań komputera w pracy i w domu. Zmiany w asortymencie dostępnych produktów i usług, jakie nastąpią w wyniku rozpoczętego już procesu połączenia przemysłu komputerowego i telekomunikacyjnego będą zaiste ogromne. Dźwięk, sekwencje wideo, funkcje konferencyjne komputera będą dostępne dla każdego, przybliżając ludzi i pozwalając im współpracować ze sobą ściślej niż kiedykolwiek wcześniej. Techniki rozpoznawania mowy i pisma odręcznego, lokalne sterowanie złożonymi aplikacjami internetowymi i generowanie w czasie rzeczywistym trójwymiarowych animacji, takich jak choćby "Park Jurajski", będą możliwe na każdym komputerze osobistym. Użytkownicy komputerów domowych będą mogli obejrzeć na ekranie monitora i wydrukować zdjęcie zrobione aparatem cyfrowym, przetworzyć je za pomocą specjalnego oprogramowania potrafiącego automatycznie polepszyć ich jakość i skorygować błędy (czerwone oczy, prześwietlone tło), a następnie umieścić je w rodzinnym biuletynie lub na stronach sieci WWW. Spotkałem się z opinią, że Intel osiągając ponadosiemdziesięcioprocentowy udział w rynku mikroprocesorów znalazł się w swego rodzaju pułapce. Teraz, aby rozwijać się dalej, musicie albo znaleźć nowe rynki, albo zacząć działać na innych polach. Który wariant wybieracie? Obydwa. Od dawna działamy w myśl zasady "new uses, new users" (nowe zastosowania, nowi użytkownicy). W tej chwili w USA realizujemy już tylko 40 proc. obrotów i coraz intensywniej rozwijamy operacje w odległych częściach świata. W Polsce wzrost sprzedaży komputerów kształtuje się na poziomie 35 proc., a w Chinach, Indiach czy Brazylii jest jeszcze dwukrotnie większy. Wyciągamy z tego wnioski, zresztą jak można się domyślić - przy całym szacunku dla waszego kraju - nie przyjechałem tutaj po to, by podziwiać krajobrazy. Chodzi o to, by także tutaj znaleźć nowych użytkowników. Jeśli zaś idzie o zastosowania Nadal jesteśmy rozpoznawani przede wszystkim jako producent mikroprocesorów do komputerów osobistych. Jest to oczywiście prawda, ale sedno naszej działalności stanowi znajdowanie nowych zastosowań dla tych komputerów. Sprawa jest prosta - nasz sukces uzależniony jest bezpośrednio od powodzenia rynku komputerowego jako całości. Dlatego właśnie od lat zaangażowani jesteśmy w tworzenie rozwiązań komunikacyjnych, jak choćby Ethernet 100 Mb. Dlatego doprowadziliśmy do tego, by można było odbywać wideokonferencji za pośrednictwem zwykłych, analogowych łączy telefonicznych. Dlatego - wspólnie z Microsoftem - opracowaliśmy specyfikację komputera sieciowego NetPC, która pozwoli radykalnie usprawnić zarządzanie sieciami i zmniejszyć koszty użytkowania komputerów. I dlatego też włożyliśmy dużo pracy, by móc wykazać, że język programowania Java - pozwalający na obsługę starych baz danych za pośrednictwem sieci intranetowych - najszybciej wykonywany jest w architekturze Intela. Nie wchodząc już dalej w szczegóły techniczne mogę powiedzieć, że rocznie inwestujemy około 1 mln dolarów w małe i bardzo małe firmy komputerowe, które zajmują się właśnie wyszukiwaniem nowych zastosowań. Jest pan także przewodniczącym Rady ds. Technologii Półprzewodnikowych przy amerykańskim Departamencie Handlu. Na miejscu będzie więc pytanie następujące: dlaczego międzynarodowe firmy informatyczne zwlekają z poważnym inwestowaniem w naszej części Europy? Przemysł samochodowy już się na to zdecydował, przykładem choćby zaangażowanie General Motors w Polsce, a wy wciąż się - powiedzmy - ociągacie? To nie jest właściwe słowo. Jesteśmy dopiero na etapie początkowym. Po pierwsze - musi zostać zachowany naturalny porządek rzeczy. Najpierw muszą istnieć wytwórcy komputerów - tych już macie, i są to polskie firmy działające na bardzo dobrym poziomie. Potem - pojawią się wytwórcy płyt głównych, komponentów, wyposażenia itd. Dopiero wtedy, gdy pojawi się już rzeczywiste zapotrzebowanie, można myśleć o otwieraniu np. fabryki układów mikroprocesorowych pracującej na potrzeby danego rynku. Po drugie - fabryka taka wymaga idealnego zasilania w energię, idealnej wody, dostaw gazów technicznych o najwyższych parametrach, słowem - osadzenia w infrastrukturze najwyższej jakości. Osiągnięcie tego także wymaga czasu. Nie sztuką jest zainwestować w fabrykę 2 mld dolarów, a potem nie być w stanie wykorzystać jej możliwości. Tymczasem musimy więc importować mikroprocesory i pamięci. Wie pan o tym, że polscy wytwórcy komputerów płacą cło importowe? Wiem i rozmawiałem o tym w Polsce wielokrotnie, w tym także z waszym prezydentem. Uważam, że jest to rodzaj nieuzasadnionej kary nałożonej na polskich producentów. Taki stan rzeczy, promujący firmy zagraniczne, jest dla mnie zdumiewający. Dodam, że także dla nas jest to spory kłopot. Bariery celne skłaniają bowiem słabsze firmy do szukania dostawców w tzw. szarej strefie, co oprócz strat dla budżetu waszego państwa, również nas naraża na straty - jeśli nie materialne, to na pewno moralne. Są bowiem także firmy oszukańcze, które odsprzedają nasze komponenty zmieniwszy wcześniej np. oznaczenie szybkości zegara procesora. Części te nie spełniają oczekiwań użytkownika, a odium - spada na nas. Próbujemy aktywnie temu przeciwdziałać, ale najprostszym zabiegiem byłoby po prostu zniesienie szkodliwych barier. rozmawiał Adam Jamiołkowski
Dlaczego zrezygnował pan z kariery naukowej na rzecz biznesu? CRAIG R. BARRETT: po ponad dziesięciu latach pracy na uniwersytecie poczułem, że jestem znudzony. Chciałem znaleźć się wśród tych, którzy odkrycia naukowe zmieniają w konkretne zastosowania. Trafiłem do Intel Corporation, na stanowisko osoby odpowiedzialnej za rozwój technologii. byłem coraz częściej menedżerem. Rezultat jest taki, że obejmie pan obowiązki dyrektora generalnego firmy Intel. To wielkie wyzwanie czy naturalny rezultat rotacji kadr? to wielkie wyzwanie, utrzymanie pozycji osiągniętej przez firmę będzie wielkim zadaniem. jeśli idzie o strategię i organizację firmy, nie należy oczekiwać znaczących zmian.Tempo rozwoju jest wspaniałe, ale równie szybko rosną oczekiwania użytkowników, którzy żądają, byśmy dostarczali rozwiązań silniejszych, lepszych i tańszych. aby rozwijać się dalej, musicie albo znaleźć nowe rynki, albo zacząć działać na innych polach. Który wariant wybieracie? Obydwa. działamy w myśl zasady nowe zastosowania, nowi użytkownicy. nasz sukces uzależniony jest bezpośrednio od powodzenia rynku komputerowego jako całości. rocznie inwestujemy około 1 mln dolarów w małe firmy komputerowe, które zajmują się wyszukiwaniem nowych zastosowań. dlaczego międzynarodowe firmy informatyczne zwlekają z inwestowaniem w naszej części Europy? Najpierw muszą istnieć wytwórcy komputerów. Potem pojawią się wytwórcy płyt głównych, komponentów, wyposażenia. Dopiero wtedy można myśleć o otwieraniu np. fabryki układów mikroprocesorowych pracującej na potrzeby danego rynku. polscy wytwórcy komputerów płacą cło importowe Wiem i rozmawiałem o tym w Polsce wielokrotnie. Uważam, że jest to rodzaj nieuzasadnionej kary nałożonej na polskich producentów. Bariery celne skłaniają słabsze firmy do szukania dostawców w tzw. szarej strefie.
Polak nauczył się już, że niezdrowe jest jedzenie zbyt tłuste i zbyt słodkie Karp trzyma się mocno RYS. PAWEŁ GAŁKA EDMUND SZOT "Najpierw był buraczany kwas, gotowany na grzybach z ziemniakami całymi, a potem przyszły śledzie w mące obtaczane i smażone w oleju konopnym, później zaś pszenne kluski z makiem, a potem szła kapusta z grzybami, olejem również omaszczona, a na ostatek podała Jagusia przysmak prawdziwy, bo racuszki z gryczanej mąki z miodem zatarte i w makowym oleju uprażone, a przegryzali to wszystko prostym chlebem, bo placka ni strucli, że z mlekiem i masłem były, nie godziło się jeść dnia tego. (...) Potem Jaguś nagotowała kawy, to słodzili ją suto i popijali z wolna". Chyba każdy rozpoznał ten opis wigilii z "Chłopów" Reymonta, wigilii zwanej też wilią, postnikiem, pośnikiem, kutią lub obiadem wigilijnym. Charakterystyczną cechą wieczerzy wigilijnej było to, że była postna, stąd ta nieczęsta w polskiej diecie obecność wszelakich ryb oraz unikanie tłuszczów zwierzęcych. Charakterystyczne dla tej wieczerzy było to, że rozpoczynała się o niezwykłej porze, najczęściej wraz z ukazaniem się na niebie pierwszej gwiazdy, na pamiątkę komety, która pojawiła się nad Betlejem w noc narodzin Jezusa. "Musiała być parzysta liczba osób (...). Ciekawe jednak, że wobec wiktuałów kierowano się dla odmiany zasadą nieparzystości. Magnaci fundowali sobie jedenaście potraw, szlachta - dziewięć, wieś pilnowała siedmiu (...) Barszcz z grzybami, kapusta z grochem lub fasolą, kluski z makiem, cukrem albo miodem, rzepa suszona lub gotowana, polewka z suszonych śliwek, gruszek bądź jabłek to potrawy, które towarzyszyły dawnym wigiliom chłopskim. Prawie zawsze musiała być także zupa z nasion konopi, zwana siemieńcem lub siemieniuchą i zawsze też - podobnie jak na stołach pańskich - starano się o strucle i ryby" - opisuje wigilijny stół Józef Szczypka w "Kalendarzu polskim". Walka łososia z karpiem Wiele się od tamtych czasów zmieniło. Siemieniuchy nie uświadczysz dziś chyba na żadnym polskim stole, rzadkim na nim gościem jest też kutia, czyli słodkość rodem z Litwy i Rusi, z pszenicy, maku i miodu. "Bez kucyi nie było w Polsce uczty wigilijnej ani u kmiecia, ani u magnata". Ba, mówi się, że stracił także na znaczeniu wigilijny karp! - Absolutnie nie potwierdzam tego, że wraz z pojawieniem się obfitości różnego rodzaju ryb zmniejszyło się zapotrzebowanie na karpie - twierdzi Andrzej Galli, zastępca dyrektora Instytutu Rybactwa Śródlądowego. Według niego w ostatnich latach coraz więcej klientek pyta natomiast nie o karpie, a o filety z tych ryb. Filety kupuje jednak tylko kilkanaście procent klientów. Większość rodaków woli czcić "tradycję" i, nie bacząc na oczywiste utrudnienia, ubija karpia w domu. Wstrzymuje się też z jego zakupem prawie do samej Wigilii. Maria Grzymska, kierownik działu kulinariów w niezwykle poczytnym miesięczniku "Poradnik Domowy", twierdzi, że karp jako potrawa typowo wigilijna pojawił się w polskiej tradycji stosunkowo późno. Wcześniej zastępowały go ryby w ogóle: szczupaki, okonie, liny, sandacze. Ważne było, aby były to ryby. Redaktor Grzymska dokonała licznych obserwacji, z których wynika, że w okresie ostatnich dziesięciu lat nasze wigilijne stoły niepostrzeżenie zmieniły się, czego na co dzień nawet sobie nie uświadamiamy. Według niej pojawiło się na nich wiele potraw nowych, ale nie wyparły one tradycyjnych. Jest więc ciągle barszcz z uszkami i kapusta z fasolą lub grochem i wciąż, pod różnymi postaciami, puszy się karp. Ale coraz częściej obok niego pojawia się łosoś. - Ta ryba zrobiła u nas szczególną karierę, zarówno jako przekąska, jak i danie z ryb. Obecnie łosoś jest niewiele droższy od dorsza i przypuszczam, że jego popularność wpływa już na zmniejszenie liczby dań z karpia - uważa redaktor Grzymska. Ale, zastrzega się, jej obserwacje tyczą środowiska głównie miejskiego i rodzin lepiej sytuowanych. Bananowcy z biednych rodzin Jak jest na wsi i w małych miasteczkach i jak zmienił się wigilijny stół biednych rodzin wielodzietnych, wiemy stosunkowo niewiele. Najpewniej pozostał bez zmian, jeśli jeszcze nie zubożał. Ale - można przypuszczać - także na ubogich stołach pojawia się obecnie znacznie więcej owoców, zwłaszcza bananów. Ten symbol dostępnego kiedyś tylko dzieciom bonzów dostatku jest obecnie spożywany nawet w rodzinach ubogich. Przestały też być rzadkością tak trudno dostępne niegdyś owoce cytrusowe, winogrona, ananasy, kiwi. Coraz większą furorę robią wszelkiego rodzaju owoce morza. W niektórych domach na wigilijnych stołach pojawią się bardzo smaczne skorupiaki, wjadą na stół ostrygi, homary, a także elementy kuchni chińskiej, czyli ryby w sosie słodko-kwaśnym, które z niej się wywodzą. Nadspodziewanie częsta jest też obecność na naszych stołach kiełków. Jeszcze dziesięć lat temu traktowane jako potrawa nawiedzonych wegetarian, dziś są powszechnym dodatkiem do różnego rodzaju sałatek, kanapek itp. Z uznaniem powitały nasze panie obfitość gotowych sosów i dresingów. Dziś mało która gospodyni decyduje się na samodzielną produkcję domowego majonezu. Ogromny jest w sklepach wybór dodatków do ciast, orzechów, ziarna sezamu, przy czym sezam stosuje się także jako dodatek do ryb i kotletów. Zdecydowanie poprawiła się jakość ciast, nie mówiąc już o tym, że znacznie bogatszy jest ich asortyment. Na przykład ciasta z marcepanem czy z płatkami migdałowymi - kto kiedyś słyszał o takiej "rozpuście". Równie duży jest wybór wszelkiego rodzaju łakoci. Nęci ogromna rozmaitość czekolad, których ceny są nieporównywalnie niższe niż kiedyś. Konsument ma obecnie do wyboru różnorodne ryby: szczupaki, sandacze, liny, okonie... I choć najczęściej są dość drogie, niektórzy uważają, że kupując je, podtrzymują staropolską tradycję. Panie domu mają do dyspozycji ogromną rozmaitość przypraw. Zmieniają one, niekiedy nawet zasadniczo, smak tradycyjnych polskich potraw. Żarłok staje się smakoszem Aliści w swoich głównych treściach nasz stół, także wigilijny, pozostał stołem oryginalnym, typowo polskim. A Polak, o czym zaświadczali zagraniczni podróżnicy, preferował zdecydowany smak potraw. Co miało być słone, było słone aż do przesady, co miało być słodkie, niekiedy aż mdliło, co miało być kwaśne wykręcało czasem gębę (zwłaszcza cudzoziemską) na drugą stronę. I choć od tamtych czasów smak naszych potraw zmienił się bardzo, polską kuchnię łatwo odróżnić od innych. Jednocześnie w polskim jadłospisie zachodzą bardzo pozytywne zmiany. Jemy potrawy coraz wykwintniejsze i choć rady dietetyków na temat tego, co nam szkodzi, różnią się czasem diametralnie, Polak nauczył się już, że niezdrowe jest jedzenie zbyt tłuste i zbyt słodkie. A na ten temat zdania dietetyków są akurat wyjątkowo zgodne. Więc unika się nadmiaru wszelkiego rodzaju tłuszczów, w tym nawet oliwy i majonezu, odchudzamy nasze potrawy, jak się tylko da. I jemy mniej niż niegdyś. W czasie wigilijnej wieczerzy na polskich stołach pojawią się także markowe wina, których ogromny wybór przyprawia dziś o zawrót głowy. I choć przeważnie nie wiemy jeszcze, jakie wino podawać do jakich potraw czy, co mniej już ważne, w jakim je serwować kieliszku, to szybko się tego chcemy nauczyć, o czym świadczą nakłady pism popularyzujących tzw. wyższy styl życia. Będą na naszych stołach również inne wyborne trunki, z których będziemy sporządzać rozmaite drinki, pojawią się lepsze kawy i herbaty. Będziemy starali się zaprzeczyć starej tezie cudzoziemców, że Polak jest nie tyle smakoszem, ile żarłokiem. Współczesna pracująca Polka nie obtacza już, jak Jagusia, śledzi w mące i ich nie smaży, bo po prostu nie ma na to czasu. Z kolei tej, która nie ma pracy, często nie stać na zakup nie tylko gotowych czy półgotowych dań, bywa, że nie starcza jej pieniędzy nawet na zakup surowców. Jest więc o czym pomyśleć przy wigilijnym stole, który - niewątpliwie bogatszy niż kiedyś - nie wszystkich jednako dziś obdziela.
w okresie ostatnich dziesięciu lat nasze wigilijne stoły niepostrzeżenie zmieniły się. pojawiło się na nich wiele potraw nowych, ale nie wyparły one tradycyjnych. Jest więc ciągle barszcz z uszkami i kapusta z fasolą lub grochem i wciąż puszy się karp. Ale coraz częściej obok niego pojawia się łosoś. pojawia się znacznie więcej owoców. Coraz większą furorę robią owoce morza. Nadspodziewanie częsta jest też obecność na naszych stołach kiełków. Zdecydowanie poprawiła się jakość ciast, znacznie bogatszy jest ich asortyment. Panie domu mają do dyspozycji ogromną rozmaitość przypraw. W czasie wigilijnej wieczerzy na polskich stołach pojawią się także markowe wina, lepsze kawy i herbaty. Będziemy starali się zaprzeczyć starej tezie cudzoziemców, że Polak jest nie tyle smakoszem, ile żarłokiem.
Zaufanie jest konieczne do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych Korupcja przeciw wolności RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI MACIEJ ZIĘBA OP Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej i za otrzymane przywileje używającym armii do ochrony partyjnych interesów? Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów: wstępnych - do liceum, na wyższą uczelnię, na aplikaturę, a także końcowych - matury i magisterium; w którym plagiat staje się formą robienia kariery, a pracę doktorską zamawia się w spółdzielniach fachowców z dostawą do domu? Czy może istnieć państwo, w którym terapia, a nawet diagnoza, zależy od kolekcji wręczonych lekarzowi załączników; w którym telewizja publiczna oraz radio służą promowaniu partyjnych notabli, a prywatni nadawcy dobrze wiedzą, że "niewidzialną ręką" rynku sterują na tyle widzialni funkcjonariusze, by nie było wątpliwości, w której puli są nagrody, a w której kary? Czy może istnieć państwo, w którym lokalnym politykom mecenasują lokalni mafiosi, a za nominację do rady nadzorczej wymagana jest wyłącznie ślepa wierność mocodawcy? Czy możliwe jest istnienie państwa, w którym koncesja oraz ulgi i taryfy służą do pomnażania fortun dobrze ustawionych i lepiej poinformowanych? Czy może istnieć państwo, w którym o organach ścigania szary obywatel mówi ze wzruszeniem ramion lub z pogardą i w którym Temida nie może być ślepa, bo stale musi zajmować się czytaniem zwolnień lekarskich? Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć. Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zaufanie W takim jednak państwie nie może istnieć ani wolność, ani społeczeństwo obywatelskie. Jak bowiem słusznie przed stu pięćdziesięciu laty zauważył lord Acton, korupcja jest o wiele lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem, ale wiedzie do tego samego celu: niszczy wolność. Korupcja bowiem wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć". I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom i dostawcom, maklerom oraz dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji: szkół i policji, systemu opieki zdrowotnej, mediów czy też giełdy. Wybitny politolog z Harvardu Samuel Huntington słusznie podkreśla wielkie społeczne koszty nieufności. Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje też wzajemnej lojalności w sferze społeczno- -politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Ich kultura polityczna jest nacechowana podejrzliwością, zawiścią i skrywaną lub jawną wrogością wobec każdego, kto nie jest członkiem rodziny, wioski lub plemienia. I dodajmy: partii lub koterii. Życie społeczne w wolnym społeczeństwie, przy wolnorynkowej gospodarce i demokratycznej polityce opiera się na elementarnym zaufaniu. Każda instytucja, ekonomiczna oraz polityczna, a także szkoła i szpital, samorząd i Kościół, musi być ufundowanana wzajemnym zaufaniu wolnych obywateli. Tę, wydawałoby się, oczywistość odkrywają dzisiaj od nowa teoretycy wolnego społeczeństwa. Jak słusznie zauważa inny znany harwardzki politolog Francis Fukuyama: Jeżeli instytucje demokratyczne i wolnorynkowe mają właściwie pracować, to muszą współistnieć z nowoczesnymi kulturowymi normami, które zabezpieczają właściwe ich funkcjonowanie. Prawo, kontrakt i ekonomiczna racjonalność dostarczają koniecznych, lecz niewystarczających podstaw stabilności i dobrobytu społeczeństw postindustrialnych. Podstawy te muszą również być umacniane przez wzajemność, zobowiązania moralne, obowiązek względem wspólnoty i zaufanie, a te są raczej rezultatem obyczajowych norm niż racjonalnej kalkulacji. Nie są one więc anachronizmem w nowoczesnym społeczeństwie, lecz raczej warunkiem sine qua non powodzenia tych drugich. Minimum etyczne Zaufanie i zobowiązanie moralne są wstępnym założeniem koniecznym do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych. Ta łatwa do racjonalnego uzasadnienia i empirycznego potwierdzenia teza Fukuyamy implikuje, że bez nich wolne, suwerenne społeczeństwo nie może istnieć. Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość, gwarantujące równość podmiotów i dotrzymywanie kontraktów, są absolutnie i bezwzględnie konieczne do życia wolnego społeczeństwa. Tu kończy się już dyskusja o pluralizmie oraz tolerancji, bo bez owych czynników nie może w ogóle istnieć wolne społeczeństwo. Paradoksalnie więc moralność nie jest teoretycznym wymysłem myślicieli, skutecznym wybiegiem pedagogów ani też kaznodziejskim frazesem. Nie jest też pancerzem niszczącym wielobarwność życia ani gorsetem krępującym ludzką wolność. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Pozwolę sobie zacytować wybitnego francuskiego politologa (notabene dosyć nieprzychylnego chrześcijaństwu) Marcela Gaudeta: Cała krytyka moralności polegała na złudzeniu, że doskonale wiadomo, do czego moralność służy, że jest to pewien rodzaj odgórnego narzucania porządku, obłudna metoda sprawowania władzy, narzędzie normalizowania jednostek. Przez dłuższy czas poprzestawano na takim uproszczonym podejściu ipso facto uzasadniającym krytykę. Obecnie dostrzegamy, że moralność wiąże się z całkiem innym problemem, że chodzi o współistnienie z drugim człowiekiem. Z tego tytułu moralność pełni zasadniczą funkcję w życiu zbiorowym, na przykład w funkcjonowaniu państwa. Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swych funkcjonariuszy. Jeśli ci funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a powtórzmy: żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Prawo nie jest w stanie uregulować wszystkiego. Gdy nie ma spontanicznie uwewnętrznionych zasad, dzięki którym, nie pytając o to, wiemy, czego możemy oczekiwać ze strony drugiego człowieka, każde spotkanie z tym drugim rodzi lęk. W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. W skorumpowanym państwie bardzo łatwo można założyć fundację "Nieprzekupni" i obsadzić ją swoimi funkcjonariuszami albo nasłać parę kontroli na zasłużoną wielce dla walki z korupcją Transparency International, zamknąć ją i chwilę później otworzyć International Transparency Ltd. Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Powtórzmy jeszcze raz za Gaudetem: Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swoich funkcjonariuszy. Jeśli funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Verbo et exemplo Z ankiety "Studenci prawa o swojej przyszłości zawodowej" wynika, iż co czwarty student uważa, że do celu dążyć należy nawet po trupach, 50 procent studentów piątego roku prawa nie miałoby żadnych oporów wobec wręczania łapówki, a połowa świadczyłaby nieprawdę, jeśli miałoby to pomóc załatwić sprawę zleconą przez klienta. Ten jeden przykład, a każdy zna ich zapewne tysiące, wskazuje, że w Polsce konieczna jest totalna wojna z korupcją. Nie nowe akty prawne i przepisy karne są najważniejsze. Pierwsza linia frontu walki z korupcją to wychowanie, formowanie moralnej wrażliwości i odpowiedzialności, za które przede wszystkim odpowiada rodzina, szkoła oraz Kościół, a także stowarzyszenia młodzieży, kluby i im podobne organizacje, wspierane jedynie przez państwo, samorządy oraz fundacje. Chodzi o formowanie, wychowywanie verbo et exemplo, słowem i przykładem. Nadal dewastacja moralności w jej społecznym wymiarze, jako spuściźnie po PRL, a poniekąd również po okupacji oraz zaborach, szaleńczo utrudnia tę walkę. Jeśli ongiś dziecko słyszało w domu "z państwowego nie wziąć to tak, jak ze swego dołożyć", to dzisiaj słyszy "pierwszy milion trzeba ukraść". Jeśli słyszało ongiś w domu "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy", to dzisiaj usłyszy "wszyscy tak robią", gdy chodzi o danie łapówki bądź podatkowe oszustwo. Szanse Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę. Pierwszy znany dokument dowodzący dokonania przekupstwa pochodzi z Asyrii sprzed pięciu tysięcy czterystu lat. Pierwsza znana książka poświęcona zjawisku korupcji, nosząca tytuł "Art Chase hastra", została napisana dwa tysiące lat temu przez ministra hinduskiego króla Kautia. Korupcja jak hydra - rozrasta się i odradza. My, chrześcijanie, uważamy, że po grzechu pierworodnym natura ludzka, niestety, jest podatna na korupcję, jest coruptibilis. Nieodżałowanej pamięci Kisiel mawiał, że każde społeczeństwo można podzielić na złodziei, policjantów i okradanych i dlatego wszystko jest sprawą proporcji. O społeczeństwie obywatelskim decydują nie skorumpowani urzędnicy, ale liczba urzędników nieskorumpowanych, liczba nieprzekupnych polityków i lekarzy, obiektywnych dziennikarzy, uczciwych prokuratorów i przedsiębiorców. Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce bardzo aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Korupcja w sposób oczywisty łamie siódme, ósme i dziesiąte przykazanie dekalogu, a więc uniwersalne podstawy kultury judeochrześcijańskiej, wykraczającej również poza ściśle religijne wymiary życia społecznego. Właśnie dlatego, że korupcja, łamiąc elementarny porządek moralny, jak nowotwór pasożytuje, a potem nieuchronnie niszczy społeczeństwo obywatelskie, walka z nią we wszelkich jej przejawach i fazach jest podstawowym wyzwaniem stojącym przed III Rzecząpospolitą. Czy walkę tę uda się wygrać? Mam wciąż taką nadzieję. Jeśli nie, pozostaje nam jedynie pocieszać się za lordem Actonem, że korupcja jest jednak "lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem". Autor jest prowincjałem dominikanów w Polsce. Tekst, wygłoszony w czasie konferencji "Wolność informacji a przejrzystość i odpowiedzialność" zorganizowanej pod auspicjami Centrum im. Adama Smitha zostanie opublikowany w książce "Klimaty korupcji".
Korupcja wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć". jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji. Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje wzajemnego zaufania między obywatelami, wzajemnej lojalności w sferze społeczno-politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Ich kultura polityczna jest nacechowana podejrzliwością, zawiścią i skrywaną lub jawną wrogością wobec każdego, kto nie jest członkiem rodziny, wioski lub plemienia. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Można ustanowić prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swych funkcjonariuszy.
WYNAGRODZENIA Czy należy oczekiwać, że aby ograniczyć zarobki malarzy, ustawowo ograniczy się ceny obrazów Populistyczne zamieszanie RYS. SYLWIA CABAN JAROSŁAW LAZURKO Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne, moim zdaniem, objęcie jednym aktem prawnym (i jednym sposobem rozumowania) co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób. Pierwsza to samorządowcy. Można sobie wyobrazić, że wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich, dla dobra innych obywateli, i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest nadal wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek, którzy w ostatnich latach obsadzani są często na zasadzie partyjnych przetargów, aby później w taki czy inny sposób wspomagać swoje partie. Zarobki są tutaj bardzo wysokie i - jak słychać - nadal będą mogły być wysokie, po indywidualnych decyzjach premiera. Takie rozwiązanie to szczyt centralizmu; w aktualnym stanie prawnym wysokość tych zarobków może być regulowana przez ministra skarbu państwa, który ma na nie pełny wpływ poprzez ustanawiane przez siebie w tych spółkach rady nadzorcze. Nie ma żadnych przeszkód, aby minister skarbu udzielał w tej kwestii odpowiednich wytycznych radom nadzorczym, a nawet zalecał stosowanie systemów, wiążących wysokość tych wynagrodzeń z uzyskiwanymi efektami. Tysiąc pięciuset frustratów Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje całego tego populistycznego zamieszania - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. Trudno oszacować, ilu z nich zarabia dzisiaj ponad normę określoną w nowej ustawie, ale przyjmując, że tylko połowa, zafundujemy sobie około 1500 frustratów. A przecież to od nich oczekuje się, że będą coraz efektywniej gospodarować, stale zwiększając konkurencyjność firm, którymi kierują. W kontekście ciągle bardzo złego pisania i mówienia o firmach państwowych (nigdy żadnego pozytywnego przykładu) wymienione przeze mnie zadania dla menedżerów wyglądają zapewne mało wiarygodnie, ale zapewniam, że w codziennej praktyce i w ustalaniu strategii firm takie są nasze prawdziwe cele. Wymusza to na nas konkurencyjny rynek, na którym trzeba się utrzymać, presja załogi, własna ambicja i strach o utratę swojego miejsca pracy. Potwierdzają to też fakty, jeśli się spojrzy na niedawną informację o planowanych w najbliższych miesiącach przez około 700 firm w kraju masowych zwolnieniach pracowników ("Rzeczpospolita" z 2 marca). Zdecydowana większość firm, które będą likwidować miejsca pracy, to nie przedsiębiorstwa państwowe, z wyjątkiem funkcjonujących w branżach wymagających kompleksowej restrukturyzacji (hutnictwo, zbrojeniówka, kolejnictwo itd.). Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru. Odchodząc, uratowalibyśmy uzdrawianą przez lata mentalność pracowników, którzy nie ulegliby wówczas demoralizacji, widząc, jak ich szef musiał się ugiąć, a niektórzy, ciesząc się, że mu się wreszcie pogorszyło. Menedżer poszukałby satysfakcji w innej, może już niepaństwowej firmie. Tak się jednak nie stanie i zagrożenie odpływu kadr nie jest duże. Rynek pracy menedżerskiej w Polsce też istotnie zmniejszył się i znalezienie nowej pracy nie jest łatwe. Gdzie ta święta równość Większość firm zagranicznych, a szczególnie dużych koncernów, obsadza obecnie kluczowe stanowiska swoimi ludźmi. Jest dla wszystkich oczywiste, że ich zarobki i wszelkie dodatki związane z oddelegowaniem, bilety lotnicze co dwa tygodnie do domu, koszty zakwaterowania, kształcenia dzieci, prywatnych polis ubezpieczeniowych, nie mogą podlegać kontroli czy ograniczeniom. I nie ma na to wpływu to, że firmy te wykorzystują polską siłę roboczą, której koszt musi być ograniczany, żeby wystarczyło na pokrycie wysokich kosztów zarządu. Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy, ale nie informuje się, o ile te miejsca pracy są lepiej płatne od miejsc w przedsiębiorstwach państwowych. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie w takim razie święta równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku. Zarządzanie to sztuka Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat, od niespełna czterech na zasadach umowy o zarządzanie. W tym czasie przynajmniej dwa razy nasz biznes był poważnie zagrożony, co groziło utratą wszystkich 650 miejsc pracy. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Zgodnie z zawartą umową o zarządzanie odpowiadam całym swoim majątkiem za szkody wyrządzone firmie. Ponadto codziennie odpowiadam za wszystko, co się w niej dzieje. Mogę być pociągnięty do odpowiedzialności (grzywny, ale także pozbawienie wolności) na mocy setek przepisów obowiązującego w działalności gospodarczej prawa - kodeks pracy z przepisami o bhp, przepisy przeciwpożarowe, sanitarne, o ochronie mienia i informacji, o ochronie środowiska, ustawy o rachunkowości, karna-skarbowa itd. Nasze wyroby sprzedajemy na bardzo konkurencyjnym rynku krajowym i 40 procent eksportujemy. Zwiększamy konkurencyjność naszej firmy, podnosząc jej wewnętrzną efektywność, pracując nad zmianą mentalności pracowników, wprowadzając elementy TQM (Total Quality Management) i unowocześniając technologię. Firma jest zrestrukturyzowana i dostosowana do aktualnych wymagań rynku. Byliśmy w szóstej dziesiątce firm w Polsce, które uzyskały certyfikat systemu zapewnienia jakości. Gospodarujemy na powierzonym nam majątku, który, niestety, nie jest nowoczesny, zarabiamy jednak co miesiąc na płace dla wszystkich pracowników, kadry i zarządcy kontraktowego i jednocześnie stale odtwarzamy majątek w stopniu większym, niż wynikałoby to z odpisu amortyzacyjnego. Płacimy podatek dochodowy i nie zalegamy z żadnymi zobowiązaniami wobec budżetu czy ZUS. Nie dostajemy żadnych dotacji ani nie mamy żadnych ulg. Firm z większościowym udziałem skarbu państwa będących w podobnej kondycji ekonomiczno-finansowej, wbrew powszechnej opinii, jest w kraju bardzo dużo. Czekanie na aneks Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który bez żadnych przyczyn dotyczących zarządzanej firmy zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim w 1996 roku na okres pełnych pięciu lat. I nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa bardzo korzystna dla właściciela majątku, jakim jest skarb państwa, zapewniająca stałe podnoszenie wartości przedsiębiorstwa przed jego przyszłą prywatyzacją. W celu zachowania struktury płac w firmie powinienem też poważnie rozważyć proporcjonalne obniżenie zarobków całej kadry kierowniczej. Niewatpliwie przyniosłoby to skutek w postaci demobilizacji i tragicznego spadku zaangażowania. Nie wiem, czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie wątpliwe i krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi. O jednym mogę zapewnić, że nie chodzi mi o pieniądze, bo spodziewane zmniejszenie moich zarobków w istocie nie będzie duże. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego niedawno z takim trudem udało się nam wyrwać. I na koniec refleksja złośliwa. Zarządzanie, zwłaszcza to nowoczesne, oparte na skutecznym przywództwie, to duża sztuka, wymagająca nie tylko ogromnego zaangażowania, fachowej wielokierunkowej wiedzy, ale również talentu, podobnego do tego, jakim musi być obdarzony dobry malarz czy aktor. Czy należy oczekiwać, że ustawowo - aby ograniczyć zarobki malarzy - ograniczy się ceny obrazów? Albo maksymalną gażę aktorów? Proszę pomyśleć, jakie w tych dziedzinach są ogromne dysproporcje w zarobkach i niesprawiedliwości! Proponuję te dwie grupy zawodowe też ująć w jednej ustawie. Autor jest zarządcą kontraktowym Warszawskich Zakładów Mechanicznych WUZETEM.
Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne objęcie jednym aktem prawnym trzech kategorii osób.Pierwsza to samorządowcy. Druga to grupa "nomenklaturowych" prezesów państwowych przedsiębiorstw i spółek. Trzecia grupa to trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi. Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne. Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat. przynajmniej dwa razy nasz biznes był zagrożony. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim. nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa korzystna dla właściciela majątku.
Polemika A jednak zmarnowana dekada JERZY EISLER Z moją oceną okresu rządów Edwarda Gierka ("Zmarnowana dekada", "Rz" 4 - 5 sierpnia) podjął polemikę Krzysztof Dzierżawski z Centrum im. Adama Smitha ("Rz" 8 sierpnia). Na uwagi pana Dzierżawskiego nie odpowiadałbym, gdyby nie poważny, dyskwalifikujący historyka zarzut ahistoryzmu. Nie odważyłbym się podjąć polemiki z ekonomistą na polu gospodarczym; jeżeli jednak ekonomista podejmuje spór z historykiem o przeszłość, i to w dość napastliwy sposób, nie mogę pozostawić tego bez odpowiedzi. Ani ja, ani żaden poważny badacz powojennej historii Polski nigdy nie zgłaszał (nawet hipotetycznie) przywołanych przez Dzierżawskiego niedorzecznych postulatów, by "na czele Biura Politycznego stał na przykład Anders, jego doradcą gospodarczym był Milton Friedman, a Radiokomitetem kierował Jan Nowak". Ironia jest tu nie na miejscu, gdyż dla historyka twarde trzymanie się realiów, a nie fantazjowanie, jest jedną z najważniejszych powinności. Byłbym gotów uznać to za zabieg retoryczny, gdyby nie wcześniejsze wywody Autora. Otóż odrzuca on moją krytyczną ocenę gierkowskiego dziesięciolecia, stwierdzając, iż "w warstwie ekonomicznej jest z gruntu fałszywa". Zdaniem Dzierżawskiego "dekada lat siedemdziesiątych była w Polsce prawdziwą modernizacyjną rewolucją, finansowaną zresztą tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich. W sferze najbardziej spektakularnej zmodernizowano układ komunikacyjny kraju (droga szybkiego ruchu Warszawa - Katowice - Bielsko - Cieszyn, Centralna Magistrala Kolejowa łącząca Śląsk z Warszawą) i jego stolicy (Trasa Łazienkowska, Wisłostrada, rozpoczęcie budowy Trasy Toruńskiej); zbudowano Port Północny pozwalający na import znacznych ilości ropy naftowej spoza Związku Radzieckiego oraz nowoczesną rafinerię w Gdańsku, która mogła przerabiać surowiec z Bliskiego Wschodu; powstała Fabryka Samochodów Małolitrażowych; odbudowano Zamek Królewski w Warszawie. W sferze mniej spektakularnej zmodernizowano system energetyczny kraju, ale dokonała się także modernizacja na poziomie przedsiębiorstw". Trudno nie zgodzić się z przykładami trafnych inwestycji. Rzecz w tym, że jednocześnie można przywołać setki inwestycji chybionych, błędnych, które pochłonęły miliardy złotych. Przykład pierwszy z brzegu: autobusy "Berliet". Gdy kupowano ich licencję, we Francji praktycznie nie były używane do komunikacji miejskiej i mimo że wyposażono je w produkowany w Polsce licencyjny silnik brytyjskiej firmy Leyland, okazały się zbyt delikatne na polskie warunki. Z czasem opowiadano, iż wyboru Berlieta dokonano, kierując się nie kryterium ekonomicznym, ale politycznym (znaczny pakiet akcji tej firmy posiadała Francuska Partia Komunistyczna i chodziło o wspomożenie "francuskich towarzyszy"). Kolejnym spektakularnym przykładem bezsensownego zakupu licencyjnego był traktor "Massey-Fergusson" z silnikiem Perkinsa. Kupując licencję, kierowano się głównie tym, że Polska będzie mieć światowy monopol na produkcję narzędzi i części zamiennych w układzie calowym. Nie wzięto tylko pod uwagę drobnego szczegółu, że świat właśnie odchodził od układu calowego i polskie elementy wkrótce stały się niepotrzebne. Jeżeli to nie jest marnotrawstwo i ekonomiczna niekompetencja, to doprawdy nie wiem, co mogłoby na to miano zasługiwać. Trzeba też przypomnieć zapomnianą dziś, a obowiązującą w Polsce w latach siedemdziesiątych zasadę samospłaty. Otóż pożyczano za granicą pieniądze na budowę zakładu przemysłowego, przyjmując założenie, iż przez pierwsze lata będzie on produkował wyłącznie albo w zdecydowanej większości na eksport, i w ten sposób nastąpi spłata kredytu. I rzeczywiście, niektóre obiekty (np. zbudowany przez Szwedów w Warszawie Hotel Forum lub Fabryka Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej i Tychach) "spłaciły się" w taki sposób. Nieporównanie więcej nie było w stanie tego uczynić. Działo się tak między innymi dlatego, że wiele decyzji gospodarczych podejmowano w tamtych latach w sposób - jak to później określano - woluntarystyczny. Żeby nie być gołosłownym - przykład. W 1972 roku był wybór: zbudować w Teofilowie pod Łodzią za mniej więcej te same pieniądze fabrykę markowych jeansów lub zakład produkcji bistoru. Młodzi Czytelnicy nie wiedzą nawet, co to był bistor - materiał ze sztucznego włókna na garnitury i garsonki, który wyszedł z mody, zanim fabryka osiągnęła docelową moc produkcyjną. Przez lata produkowano go niemal wyłącznie na skład, gdyż nikt nie chciał kupować "plastikowych" ubrań. Tymczasem jeansy modne trzydzieści lat temu są równie chętnie noszone i dzisiaj. Krzysztof Dzierżawski ma częściowo rację, gdy pisze, iż modernizację gospodarki finansowano "tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich". Opinia ta jest prawdziwa zwłaszcza co do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Zdzisław Rurarz - jeden z doradców gospodarczych Gierka, późniejszy ambasador w Tokio, który po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego "zdezerterował" do Stanów Zjednoczonych, w swojej wspomnieniowej książce napisał, że w latach 1971 - 1972 "kredyty obce odgrywały jeszcze bardzo małą rolę w przyspieszeniu rozwoju. W 1971 r. zadłużenie PRL w kredycie średnio- i długoterminowym, które na koniec 1970 r. wynosiło 1,2 miliarda dolarów, nie wzrosło w ogóle, a w 1972 r. wzrosło tylko o 300 milionów dolarów. Było to niczym w porównaniu do tego, co było później (w 1976 r. zadłużenie w ciągu jednego roku wzrosło o 3,6 miliarda dolarów, a w 1979 r. nawet o 3,8 miliarda)". Wypada przypomnieć, iż dolary miały większą wartość niż dzisiejsze, a wpompowano je do Polski, w której przeciętna miesięczna płaca według czarnorynkowego (realnego) kursu wynosiła 30 dolarów, a według znacznie zaniżonego kursu oficjalnego 100 dolarów. Nie ulega wątpliwości, że inną wartość miał miliard dolarów, zainwestowany w Polsce w latach siedemdziesiątych, a inną miliard, który wpływał tutaj w ostatnim dziesięcioleciu. Na koniec kluczowa kwestia: czy można było za zagraniczne kredyty zrobić coś bardziej sensownego dla Polski? Innymi słowy, czy można było je inaczej (mądrzej i efektywniej) zainwestować? Polemista stwierdza autorytatywnie, że było to niemożliwe, gdyż - jak można się domyślać - winę za wszystko ponosili nie ludzie, ale system, a "Edward Gierek na kształt systemu, a właściwie na jego istotę miał wpływ taki mniej więcej jak na przebieg zjawisk atmosferycznych, ponieważ system był konsekwencją rozstrzygnięć natury geopolitycznej, a nie widzimisię jakiegokolwiek sekretarza partii". Naturalnie, system polityczny i ustrój gospodarczy PRL były konsekwencją układu sił w powojennym świecie i nie zależały ani od Gierka, ani od żadnego innego sekretarza, ale nie da się tego powtórzyć w odniesieniu do konkretnych inwestycji. Te zależały od "pierwszego". Z moich rozmów z ówczesnymi działaczami szczebla centralnego niezbicie wynika na przykład, że Sowieci wcale nie narzucali nam budowy największego zakładu przemysłowego "zmarnowanej dekady" - Huty Katowice - choć oczywiście inicjatywę "polskich towarzyszy" przyjęli z zadowoleniem. Za pieniądze utopione w budowie huty (z której sprzedażą jest dziś tyle problemów, a która znacząco przyczyniła się do degradacji ekologicznej województwa katowickiego) można było na przykład wybudować autostrady Słubice - Terespol oraz Gdańsk - Kraków, i to byłaby prawdziwa modernizacja kraju. Podtrzymuję przypuszczenie, że gdyby te dwadzieścia kilka miliardów dolarów zainwestowano wtedy rozumnie, a nie roztrwoniono na inwestycje oddawane do użytku w określonym z powodów politycznych terminie, które jak Dworzec Centralny w Warszawie (otwarty w dniu przyjazdu na VII Zjazd PZPR Leonida Breżniewa) niemal od razu trzeba było poprawiać i wykańczać po raz drugi, to bylibyśmy dzisiaj na poziomie Hiszpanii. Jerzy Eisler jest historykiem, autorem licznych opracowań z dziejów PRL. Pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej.
Z moją oceną okresu rządów Edwarda Gierka podjął polemikę Krzysztof Dzierżawski z Centrum im. Adama Smitha. Otóż odrzuca on moją krytyczną ocenę gierkowskiego dziesięciolecia, stwierdzając, iż "w warstwie ekonomicznej jest z gruntu fałszywa". Zdaniem Dzierżawskiego dekada lat siedemdziesiątych była w Polsce prawdziwą modernizacyjną rewolucją, finansowaną zresztą tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich. W sferze najbardziej spektakularnej zmodernizowano układ komunikacyjny kraju i jego stolicy; zbudowano Port Północny pozwalający na import znacznych ilości ropy naftowej spoza Związku Radzieckiego oraz nowoczesną rafinerię w Gdańsku, która mogła przerabiać surowiec z Bliskiego Wschodu; odbudowano Zamek Królewski w Warszawie. Rzecz w tym, że jednocześnie można przywołać setki inwestycji chybionych, które pochłonęły miliardy złotych.
ANALIZA Grzywna w nowym kodeksie karnym System stawek dziennych Poprzedni artykuł z tego cyklu JAROSŁAW MAJEWSKI Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby (art. 33 par. 1). Obowiązujący k.k. - podobnie jak jego poprzednik: kodeks karny z 1932 r. - stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie (uwaga: wyjaśnienie stosowanych tutaj skrótów podane jest w poprzednim artykule; oba stanowią całość). System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś bije konkurenta na głowę w kontekście konstytucyjnej zasady równości. Najłatwiej dostrzec to na przykładzie. W systemie kwotowym, jeśli jakieś przestępstwo zagrożone jest grzywną np. od 1000 do 50.000 zł, to ustawowe zagrożenie tylko formalnie jest takie samo dla wszystkich jego sprawców. Faktycznie jest tak samo surowe dla tych, których status majątkowy jest jednakowy, a dla wszystkich innych - różne. Prawidłowość łatwa do uchwycenia: im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego faktycznie łagodniejsze. I odwrotnie. Grzywna w wysokości np. 1000 zł po prostu musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny, nieusuwalny. System stawkowy natomiast ją eliminuje. Znowu przykład: jeśli za pewne przestępstwo grozi np. grzywna od 10 do 360 stawek dziennych, to nie tylko formalnie, ale także realnie ustawowe zagrożenie jest jednakowe dla wszystkich sprawców. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w ich zamożności. Grzywna w wysokości np. 100 stawek dziennych może być równie dolegliwa dla osoby niezamożnej i dla krezusa finansowego; oczywiście pod warunkiem, że właściwie określi się wysokość jednej stawki, tj. że stawka dzienna dla pierwszego sprawcy będzie dokładnie tyle razy niższa od stawki dziennej drugiego, ile razy status majątkowy pierwszego gorszy jest od statusu drugiego. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych - zawartymi w rozdziale VI n.k.k. ("Zasady wymiaru kary i środków karnych"), mianowicie dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym (art. 53 par. 1). Na tym etapie - trzeba to z naciskiem podkreślić - nie pojawia się żadna szczególna dyrektywa wymiaru kary odnosząca się wyłącznie do grzywny, podobna do tej zawartej w art. 50 par. 3 k.k. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy! Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania, takich jak motywacja i sposób zachowania się sprawcy, popełnienie przestępstwa wspólnie z nieletnim, rodzaj i stopień naruszenia ciążących na sprawcy obowiązków, rodzaj i rozmiar ujemnych następstw przestępstwa, właściwości i warunki osobiste sprawcy, sposób życia przed popełnieniem przestępstwa i zachowanie się po jego popełnieniu, zwłaszcza staranie o naprawienie szkody lub zadośćuczynienie w innej formie społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zachowanie się pokrzywdzonego (art. 53 par. 2), a także pozytywne wyniki przeprowadzonej mediacji między pokrzywdzonym a sprawcą albo ugoda między nimi osiągnięta w postępowaniu przed sądem lub prokuratorem (art. 53 par. 3). Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (art. 33 par. 1). Jednakże od tej zasady - w zakresie granicy górnej - n.k.k. przewiduje sporo wyjątków, zarówno w części ogólnej jak i szczególnej. I tak, w wypadku grzywny: kumulatywnej związanej z przestępstwami określonymi w art. 296 par. 3, art. 297 par. 1 oraz art. 299 górny próg zagrożenia wyznacza liczba (aż!) 2000 stawek (art. 309); nadzwyczajnie obostrzonej oraz łącznej kary grzywny - 540 stawek (art. 38 par. 2, art. 86 par. 1); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary pozbawienia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 180 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1); podobnie dla grzywien występujących w sankcjach związanych z niektórymi drobniejszymi przestępstwami (np. art. 221); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary ograniczenia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 90 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1). Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami zawartymi w art. 33 par. 3, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy. Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł (art. 33 par. 3). Pewna swoistość związana jest z określaniem wartości jednej stawki w razie łącznej kary grzywny: wymierzając taką karę sąd powinien na nowo określić wartość jednej stawki zgodnie ze wskazaniami art. 33 par. 3, z tym wszakże ograniczeniem, że nie może ona przekraczać najwyższej z ustalonych dla grzywien podlegających łączeniu (art. 86 par. 2). Na zasadach przewidzianych w n.k.k. wymierzać się będzie także grzywny zawarte w ustawach szczególnych, co nie dotyczy jednak ustawy karnej skarbowej ani wypadków, w których ustawa szczególna określa grzywnę kwotowo (art. 11 przepisów wprowadzających k.k.). W wyroku orzeczenie dotyczące grzywny w systemie stawkowym może wyglądać np. następująco: "(...) wymierza mu 60 stawek dziennych grzywny, określając wysokość (jednej) stawki na 30 zł (...)". Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest - warto podkreślić raz jeszcze - konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Cele, którym mają służyć procedury obu etapów, są zupełnie różne: w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie co do surowości kary, o wymiar kary w ścisłym sensie, w drugim - o czysto techniczny właściwie zabieg, mający zapewnić, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców, którym ją wymierzono, niezależnie od różnic w stopniu ich zamożności. Założenie to znalazło także formalny wyraz w systematyce n.k.k. Nie bez powodu przecież przepis art. 33 par. 3, zawierający dyrektywę "drugiego etapu", a więc określający, czym należy się kierować przy ustalaniu wysokości stawki dziennej, zamieszczono w zupełnie innym miejscu aniżeli dyrektywy "pierwszego etapu" (tych drugich należy szukać w rozdziale VI "Zasady wymiaru kary i środków karnych", a art. 33 w rozdziale IV "Kary"). Jak widać, istota analizowanego systemu orzekania grzywny wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. Kto zapomni o tej zasadzie albo nie będzie jej rygorystycznie przestrzegał, może łatwo zaprzepaścić zalety systemu stawkowego. Warto z góry przestrzec przed niektórymi z możliwych nieprawidłowości. I tak, nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalne jest rozumowanie: "wymierzyłem sprawcy wysoką liczbę stawek, to wobec tego wartość jednej stawki ustawiam stosunkowo nisko; ale gdybym wymierzył mu mniej stawek, to wysokość jednej stawki określiłbym odpowiednio wyżej". Niedopuszczalna jest również - błąd pokrewny - wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej; błędne byłoby rozumowanie: "wszystko jedno czy wymierzę w konkretnym wypadku 50 stawek grzywny, określając równocześnie wartość stawki na 100 zł, czy też 25 stawek, przyjmując, że wysokość stawki wynosi 200 zł". Nie wolno też najpierw ustalać globalnej kwoty grzywny w złotówkach, a potem odpowiednio "przykrawać" do tego ustalenia rozstrzygnięcia w kwestii liczby stawek oraz wartości jednej stawki. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby (choć co do zasadności tego akurat zastrzeżenia w takim zakresie, w jakim nie chodzi wyłącznie o czystość konstrukcyjną, można mieć poważne wątpliwości). Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. Czy oznacza to, że tym samym zniknie z tego systemu model kwotowy? Otóż nie. I nie chodzi tu tylko o przepisy ustawy karnej skarbowej. Na podstawie art. 5 przepisów wprowadzających n.k.k. zostanie utrzymanych w mocy wiele rozsianych po różnych ustawach przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo (np. art. 12 ustawy z 9 listopada 1995 r. o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych). Grzywny określone kwotowo spotkać można również w ustawach, które pierwotnie miały wejść w życie nie wcześniej niż n.k.k. (np. art. 171 ust. 1-3 i 5 ustawy z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe), co może świadczyć, że owa dwoistość sposobu orzekania grzywny nie będzie przejściowa. Żadne z postanowień części ogólnej k.k. ani słowem nie wspomina o grzywnach określonych kwotowo (w części szczególnej oraz wojskowej grzywny takie, naturalnie, również nie występują). Jedynie z lektury art. 11 przepisów wprowadzających k.k. dowiadujemy się, że grzywien kwotowych nie wymierza się "na zasadach przewidzianych" w n.k.k. (od razu pojawia się więc pytanie: to wedle jakich zasad się je wymierza?) W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości, z którymi sądy będą musiały sobie jakoś radzić (problematykę tę mogę tylko zasygnalizować - krótkie choćby jej omówienie wymaga osobnego szkicu). Czy kłopotów tych nie można było uniknąć? Oczywiście tak. Wystarczyło po prostu wyeliminować wszystkie grzywny kwotowe z naszego systemu prawa karnego, zastępując je grzywnami określonymi w stawkach. W toku prac nad n.k.k. taką koncepcję przyjęto. I nie wiadomo właściwie, dlaczego na koniec od niej odstąpiono. N.k.k. statuuje ważną i racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji (art. 58 par. 2). Orzekanie grzywny w takiej sytuacji - nierzadkie pod rządem k.k., zwłaszcza do czasu wejścia w życie noweli z sierpnia 1995 r. znoszącej obligatoryjność grzywny kumulatywnej określonej w art. 36 par. 3 k.k. - to świadectwo groźnej niekonsekwencji w polityce karania. Wymierza się sprawcy grzywnę, z góry zakładając, że albo zapłaci ją za niego ktoś inny, albo wykonana zostanie kara zastępcza. W pełni więc trafnie do n.k.k. wprowadzono mechanizm mający zapobiec powstawaniu takich sytuacji. Jeżeli zajdą przesłanki zastosowania art. 58 par. 2, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Pewne kłopoty ze stosowaniem zasady określonej w omawianym przepisie mogą się pojawić w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny. N.k.k. takich wprawdzie nie przewiduje, ale można je znaleźć w niektórych innych ustawach (np. art. 24 ust. 1 ustawy o oznaczaniu wyrobów znakami skarbowymi akcyzy). W takiej sytuacji z jednej strony grzywna jest jedyną karą, jaką formalnie można wymierzyć, ale z drugiej - zakazuje tego art. 58 par. 2. Pat? Niekiedy wyjściem będzie sięgnięcie po instytucję określoną w art. 59 (jeśli naturalnie przyjąć, że zakres zastosowania tego przepisu obejmuje również sankcje proste opiewające tylko na grzywnę, bo że tak jest - z przepisu tego wprost nie wynika) i odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Gorzej, kiedy przesłanki zastosowania tej instytucji w danej sytuacji nie zajdą. Jeszcze pół biedy, jeżeli są podstawy do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Ale jeżeli ich nie będzie? Nie orzec wobec sprawcy grzywny, to nie zastosować wobec niego żadnego środka represji karnej. Ciekawe, czy ustawodawca był świadom tej konsekwencji. Na marginesie analizy funkcji art. 58 par. 2 warto zwrócić uwagę na pewien brak harmonii między treścią tego przepisu a treścią art. 33 par. 3. Otóż jest oczywiste, że o rozstrzygnięciu kwestii, czy sprawcy w ogóle wolno wymierzyć grzywnę, powinny decydować te same okoliczności, które potem - jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie będzie twierdząca - zdecydują o wysokości stawki dziennej. Trudno przeto pojąć, dlaczego okoliczności wskazane w tym pierwszym oraz w drugim przepisie nie są jednakowe - wyliczenie zawarte w art. 33 par. 3 jest bogatsze o "warunki osobiste i rodzinne sprawcy". Na koniec trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje - nie znaną jego poprzednikowi - możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy wszelako jedynie grzywny samoistnej (art. 69 par. 1). Autor jest adiunktem w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego
Nowy kodeks karny wprowadza model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych. granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby. System stawek dziennych jest niewrażliwy na inflację. grzywnę wymierza się w dwóch etapach. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym . w etapie drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. sąd powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe.
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś Niemcy muszą się rozliczyć FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania. Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze? BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty. Jakie są na to szanse? Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać. Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje. To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń. Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty. Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich. Czyje głosy? Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami. Ktoś w Kancelarii Premiera? Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem. Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi? Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna. Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera? Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją? Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób. Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej. Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. -
Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje.
ROZMOWA Zbigniew Boniek, kandydat na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Nikomu nic nie obiecałem BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Mam długoletni kontrakt z kompanią piwowarską z Poznania. Zgodnie z hasłem: "Po godzinach, po pracy" napić się dobrego piwa to przyjemność. Jedno dobre piwo jest lepsze od wielu innych napojów, które piją dzieci i o których teraz tak głośno jest w Europie. Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Jeśli zostanę prezesem, to może coś się w tym układzie zmieni, choć nie sądzę. Czy kandydat na prezesa PZPN może zajmować się sprzedażą zawodników za granicę? To całkowita nieprawda, wiadomość wyssana z palca. Pewnie chodzi o plotki związane z Arturem Wichniarkiem z Widzewa. Kilka razy rozmawiałem z Arturem Zgłosił się do mnie jeden menedżer z Włoch z pytaniem, jak mógłby się spotkać z Wichniarkiem. Spotkali się. To wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego. Nigdy nie miałem nic wspólnego ze sprzedawaniem polskich piłkarzy za granicę. Jeśli zostanie pan prezesem PZPN, zrezygnuje pan z prezesowania firmie Go & Goal? Firma zawiera kontrakty telewizyjne i reklamowe z klubami piłkarskimi i jako prezes PZPN mógłby pan mieć znaczny wpływ na jej sytuację finansową. Chciałbym zwrócić uwagę, że obecny prezes PZPN przez 3 lata łączył tę funkcję z szefowaniem GKS Katowice, mniej lub bardziej formalnym. W poniedziałek zostanie wybrany prezes na 17 miesięcy. W PZPN wszystko sprzedano na najbliższych kilka lat. Go & Goal pozwala dużo zarabiać klubom. Gdyby mojej firmy nie było na rynku, to sumy z kontraktów telewizyjnych byłyby o wiele mniejsze. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Uważam, że prezes, ktokolwiek nim zostanie, nie powinien sprzedawać niczego na okres dłuższy od swojej kadencji. Takie zasady obowiązują na świecie. Czy wybory wygrywa się przed zjazdem czy w jego trakcie? Dotychczas wygrywało się przed zjazdem. To, co się działo na zjeździe, miało niewielki wpływ na wynik głosowania. Wiem, że podobne zabiegi są czynione również teraz. Na ile głosów może pan liczyć na zjeździe? Nie wiem. Lekarz nie zalecał mi, że muszę być prezesem PZPN. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale naprawdę nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Jeśli wyborcy będą chcieli ją wybrać, to zastanowią się nad moją kandydaturą. Prezes Dziurowicz może rządzić przez kolejnych 17 miesięcy, ale to będzie droga donikąd. Co pan zrobił, żeby zostać prezesem? To, co powinien zrobić każdy kandydat. Powiedziałem publicznie, jaki jest mój program, skontaktowałem się z każdym delegatem i zostawiłem wszystkim prawo wyboru. Czemu mają służyć wyjazdy w teren i rozmowy z delegatami? Przekonywaniu ich do swoich racji. Na wyjazdy, rozmowy, przekonywanie i obiecywanie ludziom funkcji w nowym związku, bo na tym to polega według innych kandydatów, nie mogę sobie pozwolić. Obiecałem wszystkim, że nikomu nic nie obiecam. To chyba szczere postawienie sprawy. Obiecuję za to ewolucję, a nie rewolucję. Trzeba zacząć działać, a nie krzyczeć, namawiać i rozliczać przeszłość. Piłka musi nabrać wiarygodności. Liczę na współpracę na tym polu ze wszystkimi działaczami w Polsce. Nie chcę żadnym podstępnym ruchem zdobyć dla siebie fotela prezesa. Związkiem powinien zarządzać menedżer, co wcale nie znaczy, że przyjdzie Boniek i miotłą wszystkich wymiecie. Ludziom trzeba stworzyć warunki do pracy, muszą oni być odpowiedzialni za swoje działki. Kluczowe stanowiska w związku powinni pełnić: sekretarz generalny, księgowy i kierownik biura. Prezes nie jest od rządzenia, tylko od kierowania. Co w PZPN było złe za prezesa Dziurowicza? On może byłby dobrym prezesem, ale w innych czasach. Nawet jego najlepsze chęci obracają się przeciwko niemu. Wszystkim chce zarządzać sam. To go gubi. Czy wie pan, w jaki sposób kampanię wyborczą prowadzą inni kandydaci na prezesa? Panowie Listkiewicz i Kolator jeżdżą po Polsce i rozmawiają z delegatami. Wybrali taką drogę, ja inną. Nie będę tego komentował, choć uważam, że gdybym poszedł ich śladami, to moje szanse by wzrosły. Byłoby to jednak działanie wbrew moim zasadom. Zakończmy tę kwestię żartobliwie - na takich spotkaniach reklamowane przeze mnie piwo by nie wystarczyło. A ja swoją wątrobę szanuję. A nieoficjalni kandydaci? Pana Dziurowicza na swój sposób cenię. Współpracowałem z nim przez 6 miesięcy, uważam, że owocnie. To, że mam dużo uwag do sposobu, w jaki kieruje związkiem, nie znaczy, że nie cenię go jako człowieka. Rozwiązanie przez niego kontraktu z firmą Puma swego czasu uznałem za skandal i dlatego się rozstaliśmy. Słyszę, że Dziurowicz dopiero w trakcie zjazdu podejmie decyzję, czy kandydować. Nie będę więc oceniał tego, co robi przed zjazdem. Stawiam grubą kreskę. Obiecuje pan II-ligowym klubom pieniądze na przetrwanie. Skąd pan, jako prezes PZPN, zamierza je wziąć? W przyszłym sezonie ma być 24-drużynowa II liga. Każdy rozegra 46 meczów. Wiele drużyn będzie umierać pod względem finansowym. Mam pomysł na to, żeby pomóc im przeżyć ten rok przekształceń. Jednym ze sposobów jest zawarcie kontraktu z telewizją. Na razie nie chciałbym mówić więcej, bo w Polsce często podkrada się pomysły. Czy nakłania pan dwa czołowe kluby, Wisłę i Lecha, do zrywania obowiązujących kontraktów telewizyjnych? Firma Go & Goal ani ja nigdy nie podpisaliśmy żadnej umowy telewizyjnej z Wisłą Kraków. Nie pośredniczyłem również w sprzedaży praw telewizyjnych meczu Wisła - Parma do Włoch. Ja tylko pomogłem RAI, by otrzymała sygnał telewizyjny z Krakowa. Nie zarobiłem na tym żadnych pieniędzy. Wisła na tym meczu zarobiła 1,25 mln marek, bo sama podpisała kontrakt z telewizją RAI. Gdyby sprzedała prawa firmie UFA, to zarobiłaby 350 tys. marek. Jaki więc może być mój wpływ na działania Wisły? Żaden. Lech Poznań ma kontrakt z Go & Goal na następnych kilka lat. Ostatnio Canal Plus zawarł umowę ze świeżym pierwszoligowcem, Petrochemią Płock. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że kwota wynosi ok. 450 tys. dolarów za jeden sezon. Będąc odpowiedzialny za sprzedaż praw telewizyjnych Lecha, który jest klubem zdecydowanie mocniejszym od Petrochemii, dążę do tego, żeby doszło do spotkania z przedstawicielami Canalu Plus i renegocjowania kontraktu z Lechem. Lepszy klub musi zarabiać więcej niż słabszy. Zawsze pan mówił, że wychodzi na boisko po to, aby wygrać. Teraz pan mówi, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli prezesem zostanie kto inny. Zmienił się pan? Kiedy wychodziłem na boisko, wiedziałem, że zwycięstwo będzie zależało tylko ode mnie. Teraz oddaję się w ręce innych. Jedna trzecia delegatów nie ma dziś nic wspólnego z piłką. Jedna trzecia jest błędnie przeświadczona, że nadal może działać w piłce tylko w starym układzie. Gdyby wszyscy ludzie mogli wybrać prezesa PZPN, to myślę, że bym wygrał. Świadczą o tym wszystkie ankiety. Prezesa wybiera jednak 180 osób. Jeśli przegram w normalnej rywalizacji, podam przeciwnikowi rękę. Czy liczy pan, że któryś z polityków poprze pańską kandydaturę na prezesa? To nie jest dla mnie szczególnie ważne, ponieważ nie mam żadnych antypatii. Żywię szacunek dla każdego, kto robi coś, żeby Polakom było lepiej. Mam koneksje z panem Balcerowiczem, ale nie ukrywam, że z pozostałymi reprezentantami sceny politycznej też utrzymuję dobre kontakty. Dzielę Polaków na dobrych i złych, mądrych i mniej mądrych. Chętnie poszedłbym na kolację z panem Buzkiem i panem Krzaklewskim, nie mniej chętnie z panem prezydentem. Jestem człowiekiem sportu i chcę nim pozostać. Czy trzech kandydatów przeciwko Dziurowiczowi na zjeździe to nie za dużo? Uważam, że ostatecznie kandydatów będzie dwóch - ja i Michał Listkiewicz. Jeśli pan Dziurowicz zgłosi się jako kandydat, to sporo ludzi mogłoby zacząć o nim źle myśleć. Dziurowicz powiedział władzom FIFA i UEFA, prezydentowi RP, delegatom i wszystkim ludziom, że nie będzie kandydował. Powinien się nad tym zastanowić. Nawet jeśli wygra, to jego zwycięstwo do niczego nie doprowadzi. Dziurowicz będzie kandydował? Moim zdaniem nie. A jeśli będzie? To nie wiem, czy ja będę kandydował. Rozmawiał: Krzysztof Guzowski
Czy ktoś, kto reklamuje piwo, może być prezesem PZPN? ZBIGNIEW BONIEK: Dlaczego nie? Mam długoletni kontrakt z kompanią piwowarską z Poznania. Nie widzę żadnego związku między tym, że kandyduję na stanowisko prezesa PZPN, i reklamowaniem przeze mnie piwa. Czy kandydat na prezesa PZPN może zajmować się sprzedażą zawodników za granicę? To całkowita nieprawda, wiadomość wyssana z palca. chodzi o plotki związane z Arturem Wichniarkiem z Widzewa. Zgłosił się do mnie jeden menedżer z Włoch z pytaniem, jak mógłby się spotkać z Wichniarkiem. Spotkali się. To wszystko. Nie mam z tym nic wspólnego. Jeśli zostanie pan prezesem PZPN, zrezygnuje pan z prezesowania firmie Go & Goal? W poniedziałek zostanie wybrany prezes na 17 miesięcy. W PZPN wszystko sprzedano na najbliższych kilka lat. Go & Goal pozwala dużo zarabiać klubom. Gdyby mojej firmy nie było na rynku, to sumy z kontraktów telewizyjnych byłyby o wiele mniejsze. W przeszłości moja firma nie startowała w żadnym przetargu organizowanym przez PZPN. Poza tym ostatnią rzeczą, którą bym zrobił, jako prezes PZPN, byłoby sprzedanie czegoś sobie samemu. Uważam, że prezes, ktokolwiek nim zostanie, nie powinien sprzedawać niczego na okres dłuższy od swojej kadencji. Na ile głosów może pan liczyć na zjeździe? Nie wiem. Do każdego delegata wysłałem prywatny list. Oddzwoniło około 100 delegatów zainteresowanych jego treścią. Porozmawialiśmy, ale nie wiem, czy zdecydują się na mnie głosować. Moja kandydatura jest alternatywą. Na zjeździe możemy wybrać dwie drogi. Jedną, która obowiązuje obecnie - skomplikowaną, pełną procesów, problemów, kłótni. Jest też droga prowadząca w przeciwnym kierunku. Jeśli wyborcy będą chcieli ją wybrać, to zastanowią się nad moją kandydaturą.
SLD Pragmatycy szykują się do władzy Bez ideologii Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac, politycy Sojuszu już zapewniają: - Będzie inaczej. Jeżeli czegoś nie dopatrzyliśmy za naszych poprzednich rządów, deklarują wszem wobec, zrobimy to w nadchodzącej kadencji. Koalicja SLD - Unia Pracy nie musi zabiegać o popularność wśród wyborców, bo już ją ma. Musi natomiast zadbać o to, by sympatia elektoratu nie osłabła przez najbliższe pół roku. Temu służy przedstawianie oferty programowej SLD. Sojusz postanowił zaprezentować się jako partia pragmatyczna, mająca wiele pomysłów na rozwiązywanie problemów społeczno-gospodarczych. Przede wszystkim kobiety W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy - to wydaje się bezsporne. Prawa kobiet, problem aborcji i edukacji seksualnej będą eksponowane podczas kampanii. Nie bez kozery lider Sojuszu Leszek Miller zapowiedział podczas kongresu kobiet SLD, że żadna lista kandydatów do Sejmu nie zostanie zatwierdzona przez kierownictwo partii, jeżeli nie spełni kryterium 30-procentowej obecności kobiet. Jedną z ciekawszych propozycji Sojuszu jest zamiar promowania partnerstwa w rodzinie. Szczegóły tego przedsięwzięcia są niestety nieznane. Być może liderzy SLD zamierzają świecić przykładem. Ponadto SLD, zgodnie ze słowami Leszka Millera, zamierza m.in. uchwalić ustawę o równym statusie kobiet i mężczyzn (to dosyć kontrowersyjna ustawa zawierająca rozwiązania kwotowe w celu promowania kobiet; w Sejmie zdominowanym przez SLD - PSL tak długo czekała na swoją kolejkę, że koniec kadencji zastał ją na etapie prac legislacyjnych, zaś w Sejmie obecnej kadencji została odrzucona) oraz powołać sejmową komisję równego statusu kobiet i mężczyzn. Lider SLD deklaruje też powołanie pełnomocnika rządu ds. kobiet i rodziny (urząd ten został zlikwidowany przez rząd Jerzego Buzka, w zamian powołano pełnomocnika rządu ds. rodziny) oraz powrót do realizacji Krajowego Programu Działań na rzecz Kobiet, a także przywrócenie w szkołach przedmiotu "wiedza o życiu seksualnym człowieka" oraz liberalizację tzw. ustawy antyaborcyjnej, polegającą zapewne na prawie do przerwania ciąży z tzw. względów społecznych. Ochrona zdrowia Zespół ds. ochrony zdrowia nie przewiduje, wbrew wcześniejszym sugestiom Leszka Millera, likwidacji Ministerstwa Zdrowia. Seweryn Jurgielaniec powiedział na konferencji prasowej, że nie ma w tym sensu, że nigdzie w Europie (oprócz Austrii) nie ma takiej sytuacji. Nie powstaną też prywatne kasy chorych, bo SLD jest im przeciwny. Andrzej Celiński uważa, że mogłoby to spowodować drastyczne zwiększenie nierówności w uzyskiwaniu podstawowych świadczeń zdrowotnych. - W sytuacji, kiedy istnieją różnice majątkowe w społeczeństwie i bardzo rozległe obszary nędzy, żaden odpowiedzialny rząd nie może dopuścić takiego rozwiązania - uznał. Jak zatem SLD zamierza naprawiać reformę służby zdrowia, co zapowiada od miesięcy? (A będzie to chyba jeden z motywów przewodnich kampanii wyborczej.) Z niedawnej konferencji prasowej wynika, że zrobi chyba w tej sprawie niewiele. Sojusz chce prawnego zagwarantowania pacjentom pakietu medycznych usług podstawowych i specjalistycznych, czyli koszyka świadczeń medycznych, co raczej ograniczy dostępność usług medycznych, niż ją poszerzy. Obecnie kasy mają bowiem obowiązek płacić za każdą usługę medyczną, choć nie każda kasa jest w stanie zapłacić za wszystko. Po określeniu koszyka gwarantowanych świadczeń będziemy mieli pewność, za co kasa zapłaci i... za co nie zapłaci. - Apelujemy o wprowadzenie dla dzieci i młodzieży w wieku szkolnym bezpłatnych świadczeń stomatologicznych w pełnym zakresie, zgodnych z wiedzą medyczną - powiedział Andrzej Celiński na konferencji prasowej. Czy to oznacza zobowiązanie, że przyszły rząd takie świadczenia wprowadzi - trudno powiedzieć. Sojusz mówił o tym na posiedzeniu komisji przed kilkoma tygodniami, nie przedstawił jednak wyliczeń skutków budżetowych. Reszta działań otyczących ochrony zdrowia zawarta jest w tajemniczym programie naprawczym, który, jak powiedział Celiński, jest już ostatecznie uzgadniany i będzie realizowany natychmiast po przejęciu władzy. Polityka społeczna Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy, lecz musi być precyzyjnie adresowana. Dlatego chcą podwyższyć zasiłki rodzinne, zaostrzając zarazem kryteria uprawniające do ich pobierania. Przyznawanie zasiłków rodzinom osiągającym dochody na poziomie minimum socjalnego pozwoliłoby w ocenie Sojuszu na podwyższenie zasiłku o 10 zł na pierwsze i drugie dziecko, o 15 zł na trzecie i 20 zł na każde następne, a jeszcze zostałby 1 mld złotych, który można by przeznaczyć na przykład na dodatek edukacyjny dla dzieci w wieku szkolnym. Sojusz proponuje ponadto, aby wszystkie zasiłki z pomocy społecznej były obligatoryjne (obecnie jedne zasiłki są obowiązkowe, a inne fakultatywne, i na te drugie zwykle brakuje pieniędzy). Świadczenia takie miałyby charakter wyrównawczy, co oznacza, że ich wysokość byłaby uzależniona od różnicy między rzeczywistym dochodem rodziny a kryterium dochodowym z ustawy o pomocy społecznej. Połowa zasiłku byłaby wypłacana osobie uprawnionej, a wypłacenie drugiej połowy byłoby uzależnione od decyzji pracownika socjalnego. Zdaniem SLD drugą część zasiłku można by na przykład przekazywać pracodawcy, który zgodziłby się zatrudnić znajdującą się w ciężkiej sytuacji osobę, na refundację części jej wynagrodzenia. Walka z bezrobociem Sojusz od dawna ostro krytykuje rząd Jerzego Buzka za to, że nie przeciwdziała rosnącemu bezrobociu. Politycy SLD w ramach walki z bezrobociem zamierzają w przyszłości ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych (np. na realizację programu zalesiania). Takie programy umożliwiałyby zatrudnianie bezrobotnych o najniższych kwalifikacjach. W ramach pomocy absolwentom w uzyskaniu pierwszej pracy SLD proponuje refundację ze środków Funduszu Pracy 50 procent składki na ubezpieczenia społeczne (od najniższego wynagrodzenia) tym pracodawcom, którzy zatrudnią absolwenta na rok. Politycy SLD twierdzą, że po wyborach będzie możliwe zwiększenie środków Funduszu Pracy na aktywną walkę z bezrobociem o 500 mln zł. Planują też likwidację Krajowego Urzędu Pracy. Ich zdaniem urząd ten po decentralizacji kompetencji z zakresu zwalczania bezrobocia stał się niepotrzebną strukturą obciążającą budżet. Ożywienie gospodarki Warunkiem ożywienia gospodarczego, jak czytamy w dokumentach programowych SLD, jest pilna decyzja Rady Polityki Pieniężnej o obniżeniu stóp procentowych. To akurat w niewielkim stopniu zależy od rządu, ale być może politycy SLD mają jakiś sposób na skłonienie członków Rady do podjęcia takiej decyzji. Prócz tego politycy Sojuszu proponują wspieranie eksportu przez zwiększenie dopłat do kredytów eksportowych, jednak nie ujawniają, ile pieniędzy na takie dopłaty przyszły rząd gotów byłby przeznaczyć. Dla małych i średnich przedsiębiorstw SLD ma głównie ogólniki. Deklaruje mianowicie wsparcie przez rozwój funduszy gwarancyjnych i kredytowych systemu poręczeń i doradztwa. Niewiele więcej usłyszeli przedstawiciele małych i średnich przedsiębiorstw podczas niedawnego spotkania z Leszkiem Millerem. Ponadto Sojusz proponuje szybkie wdrożenie ustawy o wspieraniu inwestycji, która umożliwiłaby bezpośrednie stosowanie przez rząd ulg i zwolnień w przypadku dużych inwestycji. Ta propozycja bez znajomości szczegółów nie budzi zaufania. Dowolne udzielanie ulg i zwolnień przez rząd zwykle prowadzi do oskarżeń o preferowanie jednych przedsiębiorstw (ze względów politycznych bądź finansowych) i dyskryminowanie innych. Odpieranie takich zarzutów jest zaś niezmiernie trudne. Korupcja i autostrady Kara dożywotniego zakazu zajmowania wysokich stanowisk publicznych (państwowych i samorządowych) jest najbardziej ekscytującym pomysłem SLD zawartym w programie walki z korupcją. Autorzy tego programu uczciwie stwierdzają, że mimo rozmaitych działań od dziesięciu lat korupcja się nasila, a nie maleje. Sojusz proponuje ponadto przywrócenie kary konfiskaty mienia za przestępstwa gospodarcze i korupcję (choć stosunkowo niedawno została ona zniesiona). Na impas w budowie autostrad Sojusz również znalazł lekarstwo. Andrzej Szarawarski, szef zespołu programowego SLD do spraw transportu, już zapowiedział odbieranie koncesji na budowę autostrad oraz modyfikację programu restrukturyzacji kolei wraz ze zmianą kierownictwa tej firmy. - Jednym z pierwszych pociągnięć SLD po wygranych wyborach będzie odebranie koncesji udzielonej na budowę autostrady A1 z Gdańska do Torunia - powiedział na niedawnej konferencji prasowej. Kto miałby wyłożyć pieniądze na budowę autostrad - na to pytanie Szarawarski nie odpowiedział. Prywatyzacja W tej dziedzinie jest coraz mniej do zrobienia. Sojusz uważa, że należy ograniczyć prywatyzację sektorów: energetyki, gazu, systemów przesyłowych. Preferowana zaś ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych. Sojusz przymierza się też do ostrożnej prywatyzacji banków PKO BP i BGŻ, tak aby skarb państwa utrzymał pakiet kontrolny. Metoda prywatyzacji miałaby polegać na tzw. rozwadnianiu udziałów skarbu państwa poprzez dodatkowe emisje akcji dla inwestorów. Oba banki mogłyby łączyć się z innymi bankami z udziałem skarbu państwa, np. BOŚ SA i Bankiem Pocztowym SA. Celem takich działań byłoby utworzenie dwóch silnych grup bankowych opartych na PKO BP SA i BGŻ SA, które realizowałyby politykę gospodarczą rządu, np. modernizację rolnictwa czy wsparcie sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Sojusz ma też ofertę dla banków spółdzielczych (która może się przydać, gdy trzeba będzie tworzyć koalicję z PSL) - wprowadzenie ulgi podatkowej do 2007 roku w wysokości np. 1/3 stopy podatku dochodowego od osób prawnych, pod warunkiem że wypracowany zysk zostanie przeznaczony na zwiększenie funduszy własnych instytucji i dodatkowo na zakup akcji BGŻ SA. Czego w programie nie ma Przeglądając dokumenty programowe SLD, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od jednej rzeczy Sojusz konsekwentnie ucieka - od dyskusji o ideologii, o stosunku do historii i o korzeniach, czyli o tożsamości partii. Po wyborach prezydenckich liderzy SLD skwapliwie przyjęli wypowiedzi politologów, że wyborcy, stawiając na Aleksandra Kwaśniewskiego, a po nim na Andrzeja Olechowskiego, dali czytelny znak, iż podziały historyczne nie mają już dla nich żadnego znaczenia, że teraz liczy się co innego - pragmatyzm, kompetencja, kultura polityczna. Dla SLD, który chciałby swoją historię zaczynać jesienią 1999 roku, a korzeni szukać w... zachodniej socjaldemokracji (!), takie wypowiedzi były niczym gwiazdka z nieba. Sejmowa dyskusja o roli organizacji Wolność i Niezawisłość pokazała, jak dalece SLD różni się od wszystkich innych ugrupowań na scenie politycznej. Jak trudno części jego polityków zrozumieć, że historii nie można zepchnąć na dalszy plan pod pretekstem innych ważkich zadań czekających na realizację. Debata o WiN udowodniła też, że niektórych poglądów czołowych działaczy SLD nie powinno się publicznie prezentować. W takiej sytuacji położenie nacisku na program, z którym nie sposób dyskutować, bo na razie istnieje jedynie na papierze, jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Eliza Olczyk
Koalicja SLD - Unia Pracy musi zadbać o to, by sympatia elektoratu nie osłabła. Temu służy przedstawianie oferty programowej SLD. W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy. Prawa kobiet, problem aborcji będą eksponowane podczas kampanii. Sojusz chce prawnego zagwarantowania pacjentom pakietu medycznych usług podstawowych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa musi być precyzyjnie adresowana. Sojusz konsekwentnie ucieka od dyskusji o tożsamości partii. trudno części jego polityków zrozumieć, że historii nie można zepchnąć na dalszy plan.
Z Józefem Oleksym, szefem Sejmowej Komisji Europejskiej, przedstawicielem polskiego parlamentu w Konwencie UE, rozmawia Andrzej Stankiewicz Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Trzeba utworzyć taką organizację, której chcą społeczeństwa państw członkowskich. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie. Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka. Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE? Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych. My, co wynika z ostatnich wypowiedzi prezydenta i przedstawicieli rządu, będziemy raczej wspierać Francuzów. Za czasów de Gaulle'a francuskim pomysłem na Unię było hasło "Europa ojczyzn". W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Jednak w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Dlaczego? Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii. Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. To właśnie one będą przyjmować większą część wspólnego prawa. Osobiście sądzę, że potrzebny jest większy nadzór parlamentów narodowych nad europejskimi działaniami rządów. Niemcy lansują pomysł powołania drugiej izby Parlamentu Europejskiego - przypominającej ich Bundesrat. Mieliby się tam znaleźć przedstawiciele rządów państw członkowskich. Jest też koncepcja przekształcenia w drugą izbę parlamentu Rady Ministrów UE, gdzie zasiadają branżowi ministrowie krajów członkowskich. Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"? Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jeśli Parlament Europejski będzie decydował o budżecie, wyborze komisarzy czy dyrektorów generalnych Komisji Europejskiej, będzie ich mógł lepiej kontrolować. Coraz częściej słychać głosy, że w nowej Unii nie do utrzymania jest zasada, że kraje członkowskie po pół roku kolejno kierują jej pracami. Półroczna prezydencja to nie jest dobre rozwiązanie. W poszerzonej Unii trzeba by na nią czekać ponad 12 lat! Jeśli ściśle określimy funkcje instytucji europejskich, to prezydencja będzie raczej honorowa i nie musi być ograniczona do jednego kraju. Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej. Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych, przyjętej na szczycie w Nicei. Czy stanie się ona zalążkiem wspólnej konstytucji? W prawie konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Dlatego ci, którzy nie chcą federalnej Europy, nie chcą też wspólnej konstytucji już teraz. Oczywiście dokument, który przygotujemy, można nazwać inaczej i włączyć do większej całości. Ja chcę, by zasady i wartości były wyodrębnione i wyraźnie sformułowane. W piątek Niemiec Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie z entuzjazmem, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r., które stały się podstawą do stworzenia Unii Europejskiej. To niezły pomysł - nowy traktat na nową epokę. Przecież i tak trzeba uporządkować traktaty, których Unia ma za dużo. Można byłoby wszystko uregulować na nowo, wiele uprościć, odświeżyć. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii. Podczas wizyty w Polsce wiceprzewodniczący Konwentu Jean-Luc Dehaene i ambasador Hiszpanii ds. kontaktów z krajami kandydującymi Jorge Fuentes przyznali, że niekoniecznie musi to być takie rozwiązanie. Powiedzieli mi, że może Konwent powinien przygotować "zespół rekomendacji" dla Konferencji Międzyrządowej, która i tak podejmuje ostateczne decyzje o zmianach w traktatach unijnych. W tyglu 25 krajów, gdzie będą się mieszać interesy państw, rządów i ugrupowań politycznych, można stworzyć nowy traktat europejski? Brok wyliczył, że parlamentarzyści mają ponad 60 procent miejsc w Konwencie. Jeżeli będą działać razem, to są w stanie wszystko przegłosować. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to oczywiście Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji. Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Sceptycy twierdzą, że to kolejny organ Unii, którego praca nie na wiele się zda. Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. Wiedzą, a więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi, przynajmniej w zasadniczych sprawach. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy. Może nie być tak różowo. Przecież w Konwencie znaleźli się też wrodzy Unii politycy, tacy jak Włoch Gianfranco Fini, lider nacjonalistycznego Sojuszu Narodowego. Doliczyliśmy się pięciu. Tylko dodadzą kolorytu. Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii? To bardzo ważne pytanie. Wielu politykom zależy na wejściu do Unii, ale nie bardzo wiedzą, co dalej. Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta, którym jeden kraj mógł blokować decyzje całej "15". Najwięksi tego chcą, my również. Nie sposób sobie wyobrazić jednomyślności "25", poza wyjątkowymi sprawami. Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Nie jesteśmy jeszcze do tego przygotowani. Zapewne Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii - obok Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Powinniśmy robić wszystko, aby dla naszych partnerów w Unii szybko stało się to oczywiste. Jak będą wyglądać prace Konwentu? W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat. Była szansa na stanowisko w prezydium dla Polaka? Marszałek Marek Borowski napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Valery'ego Giscarda d'Estaing. Była szansa. Na szczycie Unii w Laeken w grudniu 2001 r. postanowiono, że w prezydium znajdzie się dwóch przedstawicieli parlamentów narodowych. Ponieważ w każdej kwestii oprócz głosowania zadeklarowano równość obecnych i przyszłych członków Unii, można się było spodziewać, że jeden parlamentarzysta w prezydium będzie pochodził z państwa UE, a drugi z kraju kandydującego. Wówczas Polska miałaby duże szanse na wydelegowanie swojego przedstawiciela do władz Konwentu. Stało się inaczej. Kraje "15" szybko zajęły obydwa miejsca w prezydium. Wraz z Danutą Hubner, która w Konwencie będzie reprezentować rząd, i Edmundem Wittbrodtem, rekomendowanym przez Senat, zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem". Umówiliśmy się, że będziemy się konsultować w najważniejszych kwestiach. Ale nie chodzi o unifikację stanowiska. Mandat każdego z nas jest wolny, a więc nie jesteśmy związani żadnymi poleceniami. Jest jednak oczywiste, że głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę, żebyśmy mieli wpływ na pomysły co do wspólnej przyszłości. Bardzo mi zależy, by działalność polskich delegatów do Konwentu Europy była mocno związana z naszymi krajowymi debatami dotyczącymi reform UE - na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Wówczas będziemy mogli podczas obrad Konwentu prezentować szeroko skonsultowane w Polsce poglądy na przyszłość Unii.
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw?JÓZEF OLEKSY: to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie.Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE?Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia przepisów. Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach, więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy. Jak będą wyglądać prace Konwentu?W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat.
CZECZENIA W ciągu dnia nie widać Rosjan na ulicach. Po zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. Potem młodzi rosyjscy chłopcy piją wódkę i modlą się o nadejście poranka. Zwykły dzień w Groznym Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, przed podziurawioną jak sito bramą swego domu FOT. ANDRZEJ WIKTOR PIOTR JENDROSZCZYK z Groznego Godzina policyjna zaczyna się w Groznym o ósmej wieczorem, ale już z nastaniem zmierzchu wszyscy mieszkańcy szukają schronienia w swych norach. Emil Dżanaralijew wraz z żoną i synem oraz rodziną sąsiada zamknęli się w dusznej piwnicy przy ul. Trudowoj. Nieopodal Swietłana Kozłowa, Rosjanka mieszkająca od urodzenia w Groznym, zatrzasnęła podziurawioną jak sito bramę swego domu, z którego po bombardowaniach zostały dwa marne pomieszczenia. Asłambek w tym samym czasie ułożył się na legowisku w gruzach nieopodal głównego punktu kontrolnego rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Handlująca na bazarze papierosami Eliza zebrała cały swój sklepik w jedną plastikową torbę wraz z pięćdziesięcioma rublami dziennego utargu i pokuśtykała do mieszkania przy ul. Lenina. Blok, w którym mieszka, to sterta gruzów z kilkoma nie do końca zburzonymi ścianami. Tego dnia tuż przed piątą wieczorem przy placu Minutka, na północy miasta, rozległy się strzały. Najpierw dwa pojedyńcze, potem cała seria. Nic nadzwyczajnego. W Groznym kanonada trwa przez cały dzień, a w nocy seriom karabinów towarzyszą odgłosy wystrzałów artyleryjskich. Nikt z ponad 60 tys. mieszkańców miasta nie zwraca już na to uwagi... Trzeba umieć cierpieć Na pierwsze dwa wystrzały nie zwrócił też uwagi na Minutce 19-letni Andi. Podążał za kuzynem do jego mieszkania - nory takiej jak wszystkie. W chwilę później padł ścięty serią z automatu. Jedna kula utkwiła w lewym obojczyku, druga zatrzymała się w kręgosłupie. Obie widać doskonale na zdjęciu rentgenowskim. Następnego dnia pokazuje je lekarz szpitala nr 9 w Groznym. Nic pomóc nie może. Sparaliżowany do pasa Andi, z tkwiącą w kręgosłupie kulą, leży w izbie przyjęć na stwardniałym od zakrzepłej krwi innych pacjentów materacu i czeka na transport do odległego o ponad sto kilometrów szpitala w Nazraniu w sąsiedniej Inguszetii. "Trzeba umieć cierpieć" - mówi zaciskając zęby. Rodzina przywiozła go do szpitala dopiero następnego dnia, bo o zmierzchu nikt, nawet w takiej sytuacji, nie odważy się wyjść na ulicę. Podobnie było z innym pacjentem szpitala. Walczy obecnie ze śmiercią. Kula dosięgła go we własnym domu w Jermołowce niedaleko Groznego. Siedzący obok sąsiad zginął na miejscu od serii karabinowej. Nieco wcześniej - tego samego dnia - pracownik prorosyjskiej administracji Groznego wyszedł z samochodu w okolicach bazaru. Po kilku krokach padł martwy. Zgon stwierdzono w szpitalu. Nikt nie wie, ile tego dnia było podobnych przypadków w całym Groznym. Nikt nie prowadzi żadnej statystyki. Nikt też nie szuka winnych. Andi jest pewien, że strzelali do niego rosyjscy żołnierze z pobliskiego punktu kontrolnego. Rodzina zastrzelonego w Jermołowce twierdzi, że śmiercionośne kule wpadły przez okno, w chwili gdy przejeżdżał tamtędy rosyjski transporter. Porachunkami pomiędzy Czeczenami, i być może zemstą, tłumaczy się śmierć pracownika nowej administracji. Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. W ciągu jednego tylko listopadowego tygodnia w republice zanotowano dwadzieścia ataków czeczeńskich bojowników na wojska rosyjskie. Zginęło co najmniej pięciu Rosjan, dziewięciu odniosło rany. Nie można się dziwić, że Rosjanie boją się własnego cienia. W ciągu dnia nie widać ich na ulicach Groznego. Dopiero po zapadnięciu zmroku pojawiają się wozy bojowe. Strzelają do wszystkiego, co się rusza. O zmroku kanonadę rozpoczynają rosyjskie posterunki w wielu punktach miasta. Ma to odstraszyć bojowników przed atakiem na poszczególne punkty kontrolne, gdzie za betonowymi blokami i workami z piaskiem młodzi rosyjscy chłopcy strzelają, piją wódkę i modlą się o nadejście poranka. Można żyć z ropy O zwyczajach rosyjskich żołnierzy wiele powiedzieć może Asłambek. Wraz z Timurem i Rosjaninem Jurą koczują nie dalej jak sto metrów od minitwierdzy rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Cała trójka pilnuje tam nocą i dniem swego naftowego biznesu. Wykopali dwie studnie głębokie na dziesięć metrów. Na tym poziomie znajduje się już tzw. kondensat czyli roztwór wody i ropy. W chwili gdy oglądałem to miejsce, 18-letni Timur pogłębiał jedną ze studni. Asłambek na górze dmuchał z całych sił w plastikową rurę, dostarczając powietrze duszącemu się od oparów ropy Timurowi, który wybierał na dole kamienie stojąc po kolana w kondensacie. Druga studnia jest już gotowa. Pracuje tam elektryczna pompa głębinowa. Jako że elektryczności nie ma w całym Groznym z wyjątkiem okolic szpitala nr 9, w pobliskich krzakach terkocze wysłużony generator. Jego warkot słyszą doskonale na posterunku Rosjanie. Tolerują działalność Asłambeka za 600 rubli dziennie. Takich szybów jest w najbliższej okolicy co najmniej cztery. Łatwo obliczyć dochody dowódcy pobliskiego posterunku. Wytwórnia Asłambeka daje dziennie około trzech ton kondensatu. Sprzedają go tym, którzy w prymitywnych warunkach w potężnych kotłach gotują to na ogniskach i przetwarzają na benzynę, naftę i paliwo do silników diesla. Paliwo jest oczywiście wyjątkowo marnej jakości, ale na każdej ulicy w Groznym można kupić je po 5 rubli za litr podczas, gdy benzyna szabrowana przez rosyjskie wojska za pomocą sieci pośredników kosztuje 8 rubli za litr. Asłambek i jego dwaj współpracownicy obliczają swe obroty na ok. 5 tys. rubli dziennie, kiedy wszystko działa jak należy. Fortuna - prawie dwieście dolarów dziennie. Ale po zapłaceniu łapówek lokalnej milicji, rosyjskiej milicji, administracji i pracownikom rosyjskiego kontrwywiadu do podziału pozostaje im około tysiąca rubli. I tak nieźle jak na Grozny. Jura 62-letni Rosjanin, którego syn jest szturmanem (oficerem) Floty Północnej nie wydaje nawet wszystkich zarobionych pieniędzy. Jest sam. Przyjechał do Groznego osiem lat temu z Kazachstanu, gdzie przyjaźnił się z rodziną Asłambeka. Setki tysięcy Czeczenów wywiózł do Kazachstanu Stalin w ciągu nieomal jednej nocy, oskarżając ich o sprzyjanie Niemcom w czasie II wojny światowej. Zrehabilitowani dopiero w 1956 r. powracali na ukochany Kaukaz przez lata. "Wczoraj zmieniła się obsada punktu kontrolnego - opowiada Asłambek. Nowy komendant powiadomił mnie o tym zapiską z żądaniem dostarczenia kilku butelek wódki oraz 1200 rubli. Odmówiłem, bo wódki Rosjanom dostarczać nie będę. Wyprawiają poźniej straszne rzeczy. Pijani strzelają gdzie popadnie. Nie mogę też płacić więcej niż dotychczas, bo przecież nie pracuję każdego dnia. Niedawno z czyjegoś rozkazu zniszczono nam cały sprzęt. Jeszcze wszystkiego nie naprawiliśmy" - skarży się Asłambek. Bazar nie dla wszystkich Nafciarzy stać na utrzymanie rodzin i zaopatrywanie się w produkty na bazarze w Groznym. Mięso kosztuje tam 50 rubli za kilogram, ser 30 rubli, mąka 800 rubli za worek, chleb 5 rubli, kurczak 25 rubli. Wszystkiego jest w bród. Produkty przywozi się z Nazrania. Po drodze kilkanaście rosyjskich posterunków. "Na każdym z nich zostawiamy co najmniej sto rubli łapówek. Zarabiamy na transporcie niewiele" - mówi Eliza z bazaru, sprzedająca niewiadomego pochodzenia papierosy. Groźnieńscy nafciarze, podobnie jak hurtownicy na bazarze należą do elity. W lepszej sytuacji są jedynie milicjanci czeczeńskiej milicji Bisłana Gantemirowa, obecnie mera Groznego wyznaczonego przez rosyjskie władze. Swe oddziały zorganizował w grudniu ubiegłego roku przy pomocy rosyjskich władz do walki z bojownikami. Mają regularne pensje. Niektórzy otrzymali nawet po 2 tys. dolarów za udział w działaniach wojennych po stronie rosyjskiej. Jest to w Groznym suma niewyobrażalnie wysoka. Reszta mieszkańców zamienionej w morze gruzów czeczeńskiej stolicy żyje w warunkach nie do opisania. 70-letni Emil Dżanaralijew mieszka w piwnicy od stycznia tego roku. Jego żona i dziewięcioletni syn dzielą jedno piwniczne pomieszczenie z rodziną sąsiadów. Siedem prycz odziedziczyli po brodatych bojownikach, wahabitach, którzy mieli tu kiedyś swą bazę. Ciemno, zaduch, brud, brak wody, o elektryczności nikt nawet nie marzy. Pijemy wodę z Sundży - mówi. Nie stać nas na kupno wody pięćdziesiąt kopiejek za wiadro - mówi Emil. Nieopodal mieszka Swietłana Kozłowa, Rosjanka urodzona w Groznym. Dwa tygodnie temu pochowała w ogrodzie swego kuzyna. Zginął w jakiś kryminalnych porachunkach. Bez grosza przy duszy Swietłana zmuszona była sama zająć się ciałem. Odbudowała dwa pomieszczenia swego maleńkiego domku. "Nigdy stąd nie wyjadę. Instytut naftowy, w którym pracowałam 26 lat, jest mi winien sporo pieniędzy, gdyż od trzech lat nie otrzymywałam wynagrodzenia" - mówi. Czeka na te pieniądze z uporem maniaka, nie dopuszczając myśli, że może być inaczej. Ludzie ci żyją z pomocy humanitarnej rozdzielanej w Groznym głównie przez czeską organizację "Człowiek w biedzie". Na froncie bez zmian Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii - mówi w Moskwie Aleksander Iskanderian szef Instytutu Studiów Kaukaskich. Jego zdaniem, nie powiodła się próba szukania przez Moskwę sojuszników wśród prorosyjskiej części społeczeństwa. Chodzi zwłaszcza o Gantemirowa, mera Groznego, który nie tai, że jest zaciekłym wrogiem Ahmeda Kadyrowa, muftiego Czeczenii, szefa tymczasowej administracji republiki. Kadyrow nie zdołał zdobyć żadnego poparcia w społeczeństwie, Gantemirow cieszy się zaufaniem nielicznej mniejszości. W tej sytuacji Moskwa oznajmiła, że jest zainteresowana rozpoczęciem rozmów z Rusłanem Giełajewem, znanym czeczeńskim dowódcą polowym, ignorując prezydenta Asłana Maschadowa, wybranego w uznanych zarówno przez Rosję, jak i społeczność międzynarodową wyborach przed prawie czterema laty. Rosjanie po raz kolejny odrzucili ofertę Maschadowa złożoną trzy tygodnie temu za pośrednictwem prasy. Proponuje on rozpoczęcie negocjacji bez jakichkolwiek warunków wstępnych. Kilka miesięcy temu mówił o niezależności Czeczenii i wspólnej przestrzeni "gospodarczej i obronnej z Rosją" Zdaniem Iskanderiana uzyskanie przez Czeczenię niezależności państwowej jest w obecnej sytuacji politycznej Rosji wykluczone. "Nie można zapominać, że większość społeczeństwa nadal popiera działania rosyjskich wojsk w republice. Duży wpływ na rozwój wydarzeń w Czeczenii nadal mają generałowie, którzy nie widzą innego prócz militarnego "wyjścia z sytuacji" - mówi Iskanderian. Potwierdził to niedawno prezydent Putin. "Antyterrorystyczna operacja w Czeczenii musi być kontynuowana do końca" - oświadczył publicznie. Oznacza to, że nic w Czeczenii w najbliższym czasie się nie zmieni. Z ocen niezależnych źródeł wynika, że uzbrojonych bojowników jest w republice 1-1,5 tys. Znacznie więcej jest jednak zdesperowanych młodych ludzi, którzy gotowi są na wszystko w obronie własnej godności. Broni i materiałów wybuchowych nie brakuje.
Godzina policyjna zaczyna się w Groznym o ósmej wieczorem, ale już z nastaniem zmierzchu wszyscy mieszkańcy szukają schronienia w swych norach. Tego dnia tuż przed piątą wieczorem przy placu Minutka rozległy się strzały. 19-letni Andi padł ścięty serią z automatu. Sparaliżowany do pasa Andi, z tkwiącą w kręgosłupie kulą czeka na transport do odległego o ponad sto kilometrów szpitala w Nazraniu w sąsiedniej Inguszetii. Andi jest pewien, że strzelali do niego rosyjscy żołnierze z pobliskiego punktu kontrolnego. Ponad rok po rozpoczęciu tak zwanej antyterrorystycznej operacji w Czeczenii w republice nadal toczy się wojna. W ciągu jednego tylko tygodnia zanotowano dwadzieścia ataków czeczeńskich bojowników na wojska rosyjskie. Rosjanie boją się własnego cienia. W ciągu dnia nie widać ich na ulicach Groznego. O zmroku kanonadę rozpoczynają rosyjskie posterunki. Asłambek z Timurem i Rosjaninem Jurą koczują nie dalej jak sto metrów od minitwierdzy rosyjskich wojsk w centrum Groznego. Cała trójka pilnuje tam swego naftowego biznesu. Wykopali dwie studnie głębokie na dziesięć metrów. Na tym poziomie znajduje się już tzw. kondensat czyli roztwór wody i ropy. Rosjanie Tolerują działalność Asłambeka za 600 rubli dziennie. Nafciarzy stać na utrzymanie rodzin i zaopatrywanie się w produkty na bazarze w Groznym. Groźnieńscy nafciarze, podobnie jak hurtownicy na bazarze należą do elity. W lepszej sytuacji są jedynie milicjanci czeczeńskiej milicji Bisłana Gantemirowa, obecnie mera Groznego wyznaczonego przez rosyjskie władze. Reszta mieszkańców zamienionej w morze gruzów czeczeńskiej stolicy żyje w warunkach nie do opisania. Ludzie ci żyją z pomocy humanitarnej. Rosyjskie władze nadal nie mają żadnej koncepcji rozwiązania konfliktu w Czeczenii - mówi Aleksander Iskanderian szef Instytutu Studiów Kaukaskich. Jego zdaniem, nie powiodła się próba szukania przez Moskwę sojuszników wśród prorosyjskiej części społeczeństwa. Rosjanie po raz kolejny odrzucili ofertę Maschadowa. Proponuje on rozpoczęcie negocjacji bez jakichkolwiek warunków wstępnych. Zdaniem Iskanderiana uzyskanie przez Czeczenię niezależności państwowej jest w obecnej sytuacji politycznej Rosji wykluczone. Oznacza to, że nic w Czeczenii w najbliższym czasie się nie zmieni.
Handel Prowadzenie sklepów w sieci Gabriela miało zapewnić spore dochody, a może skończyć się koniecznością płacenia weksli Jeden bankrut czy kilkudziesięciu Po sieci Gabriel zostało już tylko logo na jej dawnych sklepach. Dziś prowadzą je nowi, nie związani z kaliską firmą właściciele. FOT. RAFAŁ GUZ ANITA BŁASZCZAK Kaliska spółka Gabriel, do niedawna prowadząca jedną z największych sieci sklepów kosmetycznych, czeka aż sąd rozpatrzy jej wniosek o upadłość. Gabriel Rokicki, założyciel, większościowy akcjonariusz i prezes firmy twierdzi, że główną przyczyną upadku było zbyt szybkie tempo rozwoju sieci i nieufność kredytodawców. Zbytnią ufność zarzuca sobie natomiast grupa byłych partnerów Gabriela, którzy nie dość, że na współpracy nie zarobili, to teraz boją się, że będą musieli jeszcze do niej dopłacić po kilkaset tysięcy złotych. Jeszcze wiosną 2000 r. Anna Nizińska sądziła, że osiągnęła zawodowy sukces - prowadziła nowoczesną i elegancką perfumerię należącą do sieci Gabriel. Kupiła na raty samochód i liczyła, że z dochodów szybko go spłaci; wkrótce miała zarabiać nawet po 7 tysięcy miesięcznie. Tak wynikało z symulacji przygotowanych na kursie w centrali sieci w Kaliszu, gdzie szkolono przyszłych franszyzobiorców Gabriela. Początkowo nie było mowy o żadnej opłacie licencyjnej za przystąpienie do systemu. - Przedstawiciele Gabriela stwierdzili, że choć nie mam pieniędzy, to jestem osobą wiarygodną i kompetentną i zależy im, abym prowadziła ten sklep - mówi Anna Nizińska. Przyznaje, że nie przejęła się wekslem in blanco, jaki musiała wystawić po zawarciu umowy franchisingowej. - Wyjaśniano mi wówczas, że weksel to zabezpieczenie towaru i wyposażenia sklepu - wspomina. Wkrótce okazało się, że jej sklep nie jest tak dochodowy, jak wykazywały symulacje. Pod koniec 2000 r. zawieszono umowę franchisingową i Anna Nizińska z menedżera sklepu stała się pracownikiem. W marcu tego roku sklep zamknięto, a bank za długi sieci zajął towar i wyposażenie perfumerii. Dzisiaj Anna Nizińska szuka pracy i boi się, czy zdoła spłacić raty za samochód. W dodatku grozi jej bankructwo - kaliski oddział Kredyt Banku w kwietniu przesłał jej wezwanie do zapłaty weksla na 300 tys. zł. W podobnej sytuacji jest dzisiaj kilkudziesięciu byłych partnerów kaliskiej spółki Gabriel. Większość z nich, choć rozwiązała umowy o współpracy z siecią, także dostała wezwania do spłaty weksli, które miały stanowić zabezpieczenie towarów, wyposażenia sklepu i opłaty licencyjnej. Sieć na kredyt Franchising, popularny od dawna na zachodzie, w Polsce rozwinął się w latach 90. Na początku, pojawiły się sprawdzone na zachodzie systemy franchisingu (np. McDonald's). W połowie lat 90. także krajowi przedsiębiorcy dostrzegli w nim szansę na szybszy rozwój. Taką szansą franchising miał być też dla kaliskiej, rodzinnej spółki Gabriel, która zaczęła od hurtowej dystrybucji kosmetyków, a w połowie lat 90. zdecydowała się na inwestycje w sklepy. Gabriel Rokicki, założyciel sieci i większościowy akcjonariusz spółki (z zawodu prawnik) niedługo po otwarciu pierwszych sklepów Gabriel w 1997 r., zapowiadał, że utworzy największą sieć polskich perfumerii i wprowadzi ją na giełdę. Kaliska spółka wyszukiwała odpowiednie lokalizacje, urządzała i wyposażała sklepy, które potem mieli prowadzić wyszkoleni partnerzy. W ciągu trzech lat Gabriel stał się jedną z największych (72 sklepy) sieci perfumerii w Polsce, co wymagało sporych inwestycji. Jak ocenia Rokicki, koszt urządzenia i wyposażenia jednego sklepu wynosił od 350 do 500 tys. zł. Ze sklepikarza menedżer Szybkie tempo rozwoju sieci sklepów umożliwiały kredyty i znajomość branży - zaopatrując dziesiątki prywatnych sklepików spółka łatwiej mogła wybrać przyszłych partnerów. Krzysztof Trawiński, który do połowy stycznia 2001 r. prowadził perfumerię Gabriela w jednym z warszawskim centrów handlowych, wspomina, że wcześniej kaliska firma była przez dłuższy czas dostawcą sklepu kosmetycznego jego żony. Sklepik prosperował, ale był niewielki i nie dawał szansy na większe zarobki. Wydawało się, że umożliwi to przystąpienie do sieci. Umowa franchisingowa przewidywała sięgającą 250 tys. wstępną opłatę licencyjną (za wprowadzenie do systemu), ale od razu należało zapłacić tylko 10 proc. tej kwoty. Resztę Gabriel rozkładał na 60 miesięcznych oprocentowanych rat. Dodatkowo, franszyzobiorca zobowiązywał się co miesiąc opłacać okresowe opłaty licencyjne 1,5 proc. obrotu brutto. W zamian Krzysztof Trawiński został latem 1999 r. menedżerem eleganckiej perfumerii w jednym z centrów handlowych w Warszawie. Sam zatrudniał i opłacał pracowników, ale ich liczbę określał Gabriel, który decydował też o wyglądzie i asortymencie perfumerii - większość towarów dostarczała kaliska centrala. Na centralę Trawiński miał też liczyć na początku działalności, gdy nowy sklep nie przynosił jeszcze zysków - wówczas menedżer, który przekazywał cały utarg na konto sieci, dostawał co miesiąc określoną kwotę na pensję swoją i pracowników. W sukces Gabriela uwierzyli franszyzobiorcy, banki, które kredytowały rozwój spółki, i inwestor finansowy - zarejestrowany w USA fundusz inwestycyjny Central Poland Fund, który miał ok. 30 proc. akcji spółki (ok. 60 proc. należało do Rokickiego). - To był system, który miał szansę funkcjonowania - dawał możliwość prowadzenia biznesu osobom, które nie miały pieniędzy na inwestycję w sklep sięgającą 300- 500 tys. zł. Uznaliśmy, że jeśli ktoś jest dobrym handlowcem, to powinno mu się udać. Nasza oferta nie była skierowana do przedsiębiorców z dużym kapitałem - na sklepie dużego biznesu zrobić nie można - ale do bardzo określonej grupy; właścicieli małych sklepików, dla których zarobki 3-5 tys. miesięcznie netto to już niezłe pieniądze - wyjaśnia Rokicki. Dziś, gdy firma Gabriel czeka na ogłoszenie upadłości, on rozwija inną rodzinną spółkę, Deco, zajmującą się hurtową dystrybucją kosmetyków i zaopatrywaniem salonów fryzjerskich. Działają także na zasadach franchisingu pod logo Gabriel. Jak wyjaśnia Rokicki, Deco jest kontynuacją operacji franchisingu, ale już bez zobowiązań i bez majątku Gabriela. Nie bierze też na siebie prowadzenia sieci. Przez perfumy do wacików Dariusz Sowiński, który przed rozwiązaniem umowy z Gabrielem prowadził dwa sklepy sieci w warszawskich centrach handlowych, wspomina, że w początkowej wersji systemu franchisingowego Gabriela, kiedy kaliska spółka dawała swym partnerom więcej swobody, jego perfumerie radziły sobie bardzo dobrze. Roman Wroński, który prowadził dwa sklepy Gabriela na Śląsku, na franchising zdecydował się jesienią 1999 r. Wcześniej działał, co prawda, pod logo sieci, ale był właścicielem sklepu i 20 proc. towarów mógł kupować samodzielnie. Pod koniec 1999 r. sprzedał sklep Gabrielowi i stał się jednym z kilkudziesięciu menedżerów sieci. - Szybko okazało się, że cały system nie funkcjonuje dobrze. Nagle mój sklep zaczął przynosić straty - wspomina Roman Wroński. Jak wynika z korespondencji z kaliską centralą, partnerzy Gabriela wielokrotnie narzekali na warunki współpracy; skarżyli się, że dostawy atrakcyjnych marek kosmetyków są coraz rzadsze i niepełne. W zamian sklepy dostawały zestawy drogich produktów mało w Polsce znanych zachodnich firm. Jak wspomina Anna Nizińska, z czasem gdy sieć miała coraz większe problemy z płaceniem za dostawy, perfumerie Gabriela zaczęły sprzedawać popularne kosmetyki, które taniej można było kupić w pobliskich hipermarketach. W dostawach trafiały się przeterminowane produkty, a zwrotów Gabriel nie przyjmował. Menedżerom polecono obniżyć pensje pracowników i zmniejszyć zatrudnienie do 3 osób, podczas gdy sklepy w centrach handlowych wciąż musiały pracować przez 7 dni w tygodniu. - Byliśmy naiwni i sądziliśmy, że wspólnymi siłami stworzymy sieć, która przeciwstawi się inwazji zachodnich firm. Tymczasem mieliśmy gorszy towar niż małe sklepiki z kosmetykami - oburza się Bogdan Rybarski, inny z byłych partnerów sieci. Jak wspomina Trawiński, w grudniu 1999 r. wartość towarów w jego sklepie sięgała 500 tys. zł, a po roku zmalała do 130-140 tys. zł. - Nie było co sprzedawać. Trudno robić obrót na wacikach za 1,5 zł - dodaje. Został szyld Nie ma takiego numeru - mówi głos w słuchawce, po wybraniu numeru Gabriela w Kaliszu. Firma nie działa - wyjaśnia Gabriel Rokicki, którego można teraz zastać pod kaliskim numerem firmy Deco (jej szefem jest Andrzej Rokicki). Przyznaje, że choć jeszcze w pierwszych miesiącach 2000 r. sieć Gabriel jakoś sobie radziła (mimo przekraczających 50 mln zł zobowiązań, w tym 39,2 mln zł krótkoterminowych), w IV kwartale miała już poważne problemy z płynnością. Nie płaciła za dostawy, zalegała z czynszami za sklepy. Zaczęto szukać silnego inwestora z branży. Rokicki twierdzi, że przejęciem firmy interesowała się jedna z dużych niemieckich sieci drogerii. Inwestycja nie doszła jednak do skutku. Zdaniem prezesa Rokickiego, jednemu z bankowych wierzycieli zabrakło wyobraźni - wystąpił o spłatę zobowiązań. Pod koniec kwietnia zagraniczny kontrahent wycofał się z negocjacji. 10 maja w Sądzie Okręgowym w Kaliszu spółka Gabriel złożyła wniosek o ogłoszenie upadłości. Rozprawa ma się odbyć 5 września. Dziś sieć perfumerii Gabriel już w zasadzie nie istnieje. Dlaczego przegrała? - Obroty rosły i wszystko było w porządku. Zabrakło tylko finansowania. Popełniony został bardzo istotny błąd - rozwój sieci był za szybki - uważa jej właściciel Rokicki. Dodaje, że wierzyciele zajęli "wszystko co się dało", także wyposażenie sklepów i towar; część z nich sprzedano dawnym franszyzobiorcom Gabriela. Inne trafiły do osób z zewnątrz. W jednym z warszawskich centrów handlowych kierowniczka perfumerii Gabriel zapewnia, że sklep nie ma już nic wspólnego ani z Gabrielem, ani z Deco. Administracja innego z centrów handlowych wyjaśnia, że umowę najmu perfumerii podpisała z nową firmą raczej nie związaną z Gabrielem. Może dziwić, że na dawnych perfumeriach nadal jest logo sieci. Prezes Rokicki wyjaśnia, że najpierw muszą zostać rozstrzygnięte kwestie związane z upadłością spółki. Pamiątka po franchisingu - Informuję, że zostałem oszukany przez firmę Gabriel - pisze Krzysztof Trawiński w skardze, którą złożył w Prokuraturze Okręgowej w Poznaniu. niedługo po tym, jak dostał z Kredyt Banku wezwanie do zapłaty prawie 196 tys. zł. (plus odsetki). Oszukanymi czuje się też kilkudziesięciu innych byłych partnerów kaliskiej spółki. Oni również dostali podobne wezwania do zapłaty weksli, które po podpisaniu umowy z Gabrielem wystawili jako zabezpieczenie zobowiązań wobec sieci (głównie opłaty licencyjnej). W niektórych przypadkach kwoty na wezwaniu sięgają prawie 400 tys. zł. Jak wynika z wezwania, bank realizuje w ten sposób weksel, który Gabriel przeniósł na jego rzecz. Według dokumentów, jakie udostępnił nam Gabriel, takie działanie było rezultatem umowy między kaliską spółką a Kredyt Bankiem; weksle stanowiły zabezpieczenie linii kredytowej (do wysokości 12 mln zł) otwartej dla Gabriela w KB przez rok, od połowy 1999 r. Kredyt uruchamiany był w transzach, których wielkość zależała od liczby zawartych umów franchisingowych. Kaliska spółka przelewała swe należności wynikające z opłaty licencyjnej na Kredyt Bank. W ten sposób Gabriel zaciągał kredyt, który potem miał być spłacany z przekazywanych przez biorców rat za wstępne opłaty licencyjne. Problem w tym, że cały system był przewidziany na 10 lat - na taki okres Gabriel podpisywał umowy franchisingowe. Podkreślano tam, że rozwiązanie umowy przed terminem nie zwalnia od spłaty rat wstępnej opłaty licencyjnej. Tymczasem większość partnerów współpracowała z Gabrielem znacznie krócej - rok, dwa. Na przełomie lat 2000/2001 zagrożona bankructwem spółka zawiesiła albo rozwiązała większość umów franchisingowych; w podpisanych wtedy porozumieniach obie strony deklarowały brak wzajemnych roszczeń i pretensji. Byli partnerzy przekazali z powrotem sklepy do Gabriela i sądzili, że ten etap mają już za sobą. Teraz są zaskoczeni i oburzeni wezwaniem do zapłaty wypełnionego weksla. Podczas gdy właściciele i szefowie Gabriela bez względu na popełnione błędy, niespłacone kredyty i bankructwo sieci mogą być spokojni o swój osobisty majątek, byli partnerzy sieci odpowiadają za weksel wszystkim co mają. - Przecież nie mam żadnych zobowiązań finansowych wobec Gabriela. Nigdy nie byłem żyrantem kredytu, który on zaciągnął - podkreśla Krzysztof Trawiński. Bogdan Rybarski zastanawia się, jak to się stało, że weksle grupy osób, których kondycji finansowej nikt nie sprawdzał, wystarczyły do zaciągnięcia tak dużego kredytu. - Wątpię, czy ktoś z nas dostałby w tej sytuacji kredyt. Gabrielowi się udało. Być może dlatego, że w radzie nadzorczej spółki był jeden z dyrektorów poznańskiego oddziału Kredyt Banku - zastanawia się Rybarski. Ani w poznańskim oddziale banku, ani w jego biurze prasowym nie udało się nam uzyskać wyjaśnień co do Gabriela i weksli jego byłych partnerów. Biuro prasowe wyjaśniło, że cała sprawa jest dokładnie analizowana z punktu formalnoprawnego. Kiedy analiza się zakończy - nie wiadomo. Kilkunastu byłych franszyzobiorców Gabriela, którzy wspólnie zamierzają walczyć o swoje interesy, liczy, że wygrają spór - prawnicy zwracają uwagę, że rozwiązując umowę franchisingową obie strony deklarowały brak roszczeń. - To nie jest taka prosta i jednoznaczna sprawa. Jest deklaracja wekslowa, w której stwierdza się, że weksle były ściśle związane z umową franchisingową. A ona praktycznie przestała funkcjonować - przyznaje Gabriel Rokicki. - My nie przekazaliśmy tych weksli bankowi poza wiedzą biorców - to wynikało z umowy, którą podpisali. Jeśli projekt się nie powiódł i bank próbuje teraz znaleźć pieniądze przy użyciu weksli, to jest to rzecz, którą można było przewidzieć w momencie podpisywania umowy. Przecież jak pani podpisuje weksel, to pani wie, czym to grozi - dodaje prezes Rokicki. - Nazwiska franszyzobiorców zostały zmienione. FRANCHISING System prowadzenia biznesu, w którym działająca już na rynku, zwykle uznana firma przekazuje odpłatnie innemu podmiotowi gospodarczemu prawa do utworzenia i prowadzenia przedsiębiorstwa według jej pomysłu, doświadczeń i na bazie jej procedur oraz organizacji. Wśród handlowców przyjęło się używanie określeń franszyzobiorca i franszyzodawca.
Franchising w Polsce rozwinął się w latach 90. Na początku, pojawiły się sprawdzone na zachodzie systemy franchisingu (np. McDonald's). W połowie lat 90. także krajowi przedsiębiorcy dostrzegli w nim szansę na szybszy rozwój. Taką szansą miał być też dla kaliskiej, rodzinnej spółki Gabriel, która w połowie lat 90. zdecydowała się na inwestycje w sklepy. Umowa franchisingowa przewidywała sięgającą 250 tys. wstępną opłatę licencyjną, ale od razu należało zapłacić tylko 10 proc. tej kwoty. Resztę Gabriel rozkładał na 60 miesięcznych oprocentowanych rat. Dodatkowo, franszyzobiorca zobowiązywał się co miesiąc opłacać okresowe opłaty licencyjne 1,5 proc. obrotu brutto. Dziś firma Gabriel czeka na ogłoszenie upadłości.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
Rząd przyjął wczoraj dwa punkty "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Postanowił, że rolnik, który przed przejściem na emeryturę przekaże lub sprzeda innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Ministrowie zaakceptowali także wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", którego celem jest zrównanie szans rozwoju ludzi z obszarów wiejskich i miejskich. Rząd przyjął także stanowiska negocjacyjne w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału, polityki transportowej i swobody świadczenia usług. Polska wystąpi o okres przejściowy przed ostatecznym otwarciem rynku lotniczego. Rząd podjął także decyzje dotyczące polityki mieszkaniowej. Stopniowo wygasać będzie system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, a w zamian ruszy program "Własne mieszkanie" dla rodzin kupujących mieszkanie na kredyt.
Kiedy najważniejsze jest zwycięstwo Dopingowe menu ŁUKASZ KANIEWSKI Rosjance Larysie Lazutinej i Hiszpanowi Johannowi Muehleggowi mimo odniesionych zwycięstw odebrano w Salt Lake City po medalu. Badania antydopingowe wykazały, że oboje zażywali darbepoetynę, środek wspomagający transport tlenu przez krew. Skąd wzięli substancję? Dostęp do niej nie jest trudny, można ją kupić choćby w Internecie. Jak wiele innych środków dopingujących darbepoetyna jest stosowanym w medycynie lekarstwem. Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki. Używali napoju alkoholowego zwanego przez nich "dope", który sprawiał, że z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Ale współczesny doping nie ma już wiele wspólnego z piciem alkoholu. Zastąpiły go bardziej wyrafinowane substancje, produkowane w nowoczesnych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające (jak amfetamina); sterydy anaboliczne (np. testosteron); środki moczopędne (pomagające zmniejszyć wagę ciała) oraz środki stosowane przy dopingu krwi - jak darbepoetyna. Każda z tych substancji powoduje poważne skutki uboczne - dlatego właśnie uznano je za niedozwolone. Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi bowiem, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Środki pobudzające Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną, przyspieszając oddech i akcję serca. Podwyższa ciśnienie krwi i zmniejsza apetyt. Pierwszy raz zastosowano ją podczas drugiej wojny światowej - żołnierzom amerykańskim pomagała walczyć z sennością. Po wojnie stała się popularna wśród sportowców. W roku 1960, podczas olimpiady w Rzymie po użyciu amfetaminy zmarł duński kolarz Kurt Jensen. 7 lat później zdarzyła się kolejna tragedia. Brytyjski kolarz Tommy Simpson zginął podczas wyścigu Tour de France. Jego śmierć, spowodowaną użyciem amfetaminy, oglądali na żywo kibice przed telewizorami. Amfetamina powoduje psychiczne uzależnienie. Wśród efektów ubocznych jej działania wymienić można zaburzenia widzenia, bezsenność i zły nastrój. Nieodpowiednie użycie zakłócić może akcję serca, a nawet spowodować zupełne załamanie fizyczne. Sterydy anaboliczne W 1927 roku Fred Koch, profesor chemii organicznej na uniwersytecie w Chicago, pobrał hormony z jąder byka i poddał je działaniu benzenu i acetonu. Wyprodukowany w ten sposób testosteron próbował na zwierzętach. Zanotował, że substancja wzmaga agresję i cechy męskie. Pierwsze przypadki podawania testosteronu ludziom miały miejsce podczas drugiej wojny światowej. Aplikowano go żołnierzom niemieckich oddziałów szturmowych, by pobudzić ich agresję. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne wprowadzili do sportu prawdopodobnie zawodnicy radzieccy. Pewne jest, że używali ich już w roku 1952 na olimpiadzie w Helsinkach. W krajach zachodnich popularne być zaczęły w roku 1958, wraz z wynalezieniem dianabolu. Sterydy cieszyły się olbrzymią popularnością w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, szczególnie wśród trenujących sporty siłowe. Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Nieodpowiednie zażywanie sterydów anabolicznych powoduje skutki uboczne: guzy i nowotwory wątroby, wysokie ciśnienie krwi, żółtawe zabarwienie ciała, tkanek i płynów organicznych. U mężczyzn pojawić się może skurczenie się jąder, bezpłodność, łysienie i podwyższone ryzyko raka prostaty. U kobiet - zarost i inne cechy męskie. U dzieci - zatrzymanie wzrostu. Środki moczopędne (diuretyki) Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. Używane są w celu obniżenia wagi ciała zarówno przez odchudzające się kobiety, jak i przez sportowców. Sięgać po nie mogą zawodnicy dyscyplin, w których dużą rolę odgrywa stosunek siły do masy ciała. W sportach walki pomóc mogą w zakwalifikowaniu się do niższej kategorii wagowej. Środki moczopędne mają też inną cechę - z ich pomocą szybko wydalić można ślady innych substancji dopingowych. Zażywanie środków moczopędnych wiąże się z ryzykiem poważnego odwodnienia. Istnieje niebezpieczeństwo niedoboru potasu, co prowadzi do kurczów mięśniowych. Mogą wystąpić gwałtowne spadki ciśnienia tętniczego, zaburzenia rytmu serca, omdlenia. Wśród kulturystów, zażywających diuretyki w celu uzyskania pożądanej rzeźby ciała, zdarzały się nagłe zgony. Doping krwi Początek lat siedemdziesiątych to gwałtowny rozwój dopingu krwi. W wyniku doświadczeń zauważono, że jeżeli pobrać od zawodnika 900 mililitrów krwi, aby po 3 - 4 tygodniach ponownie wprowadzić ją do krwiobiegu, wydolność organizmu znacznie się poprawia. Pobór tlenu wzrasta o ponad 20 proc., poziom hemoglobiny o ponad 25 proc., a czas biegu na ruchomej bieżni (aż do wyczerpania) wydłuża się o ponad 30 proc. Ta bardzo niewygodna metoda została zastąpiona przez użycie preparatu zwanego EPO (erytropoetyna). Jest to wytwarzany przez nerki hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny. Krew z większą ilością ciałek czerwonych lepiej transportuje tlen. Po EPO często sięgają kolarze i narciarze biegowi. Uważa się, że nieodpowiednie użycie tego hormonu może być bardzo niebezpieczne. Występuje ryzyko udaru lub ataku serca. Wykryta u Lazutiny i Muehlegga darbepoetyna jest ulepszoną, 10 razy skuteczniejszą wersją EPO. *** W 1998 roku przeprowadzono następujące badanie: 198 sportowców najwyższej klasy zapytano, czy zdecydowaliby się wziąć środek, który zapewniłby im zwycięstwo w zawodach przez pięć lat, lecz następnie zabiłby ich. 52 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Dopóki takie będą proporcje, dopóty problem dopingu nie zostanie rozwiązany. Opis działania środków dopingujących na podstawie materiałów Wydziału Chemii Uniwersytetu w Bristolu. Historia dopingu w kolarstwie na podstawie artykułu B. Barwińskiego, "Cyklista" 4/98. Krzysztof Chrostowski, Zakład Badań Antydopingowych Instytutu Sportu w Warszawie Nie sądzę, żeby nauka poradziła sobie z problemem dopingu. Coraz sprawniejsze laboratoria antydopingowe i coraz precyzyjniejsze testy wykrywające w organizmie niedozwolone w sporcie specyfiki nie spełnią swego zadania tak długo, dopóki w całej sferze sportu będzie panował relatywizm moralny - i nie jako margines, lecz niemal jako norma. A tak właśnie jest. Przejawia się on w specyficznej postawie, takiej mianowicie, że "dobre i dozwolone jest to, co dobre jest dla mnie, pomaga mi w zwycięstwie i w zarabianiu pieniędzy". Niestety, tego rodzaju postawę widzi się aż nazbyt często u zawodników oraz trenerów, a także działaczy, dla których dobry wynik ich zawodnika również oznacza korzyści. Prawda jest taka, że bez dopingu wielu wybitnych mistrzów nie uzyskałoby wybitnych rezultatów. W sporcie potrzebna jest uczciwość, a tej laboratoria antydopingowe nie wymuszą, choć oczywiście uczciwym mogą pomóc. NOT. K.K. Profesor Jerzy Smorawiński, rektor AWF w Poznaniu, przewodniczący Komisji Zwalczania Dopingu w Sporcie Walka z dopingiem ma dwa podstawowe cele. Po pierwsze ochronę równości szans, aby sportowcy, którzy nie chcą brać dopingu, nie byli pokrzywdzeni. Po drugie profilaktykę młodzieży. Wypadki śmiertelne spowodowane zażywaniem dopingu są częste. Niebezpieczeństwo to nie dotyczy mistrzów, którzy mają odpowiednich doradców i narażeni są na liczne kontrole, ale właśnie ludzi młodych, którzy gotowi są brać wszystko i w każdych ilościach. Dostęp do środków dopingowych nie jest trudny, istnieje bardzo dobrze rozwinięty czarny rynek, zakupy można zrobić w Internecie albo w fitness clubie. W Polsce laboratorium antydopingowe mamy jedno - w Instytucie Sportu w Warszawie. Jest dobrze wyposażone, choć nie ma jeszcze akredytacji MKOl. Na podstawie przeprowadzanych badań powiedzieć mogę, że plaga dopingu nie jest tak powszechna, jak się sądzi. Około 2 - 3 proc. testów ma wynik negatywny. Oczywiście rzeczywisty odsetek biorących doping jest trochę większy.
Rosjance Larysie Lazutinej i Hiszpanowi Johannowi Muehleggowi odebrano w Salt Lake City po medalu. Badania antydopingowe wykazały, że oboje zażywali darbepoetynę, środek wspomagający transport tlenu przez krew. Skąd wzięli substancję? Dostęp do niej nie jest trudny. Jak wiele innych środków dopingujących darbepoetyna jest stosowanym w medycynie lekarstwem oraz powoduje poważne skutki uboczne.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku, wcześnie zaczął uprawiać sport. został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową .wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. był wiceprezesem Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną. od 1929 roku, był prezesem PKOl. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. brał udział w bitwie pod Iłżą. uczestniczył w organizowaniu przerzutów oficerów na Zachód. pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. zmarł w Londynie w 1981 roku.
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej Czego jeszcze nie wiemy w fizyce? KRZYSZTOF A. MEISSNER 14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie. Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności). Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące. Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku. Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości). Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej. Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła. Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy...
Max Planck przedstawił hipotezę, że energia układów drgających może zmieniać się w sposób skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się nauką zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. wydawało się, że niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy. okazało się, że te drobne problemy były zwiastunami rewolucji w fizyce.Przez sto lat powstały szczególna teoria względności, ogólna teoria względności oraz kwantowa teoria pola. znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły pytania, których nie można było w XIX wieku postawić. można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności. teoria taka będzie musiała się zmierzyć z fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu. Drugim problemem jest problem stałej kosmologicznej. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów. Trudno ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych koncepcji czy jedynie nowych metod. pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności nadal borykamy się z problemem interpretacji mechaniki kwantowej; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania.
Ministerstwo Skarbu Państwa zorganizowało maraton zgromadzeń akcjonariuszy Drugie rozdanie stanowisk RYS. PAWEŁ GAŁKA W środę na zgromadzeniu akcjonariuszy PKN Orlen Ministerstwo Skarbu Państwa (MSP) próbowało zmienić radę nadzorczą, by uzyskać pełną kontrolę nad tą - wydawałoby się - już sprywatyzowaną firmą. W poniedziałek MSP zdobyło większość w radzie nadzorczej PZU, łamiąc porozumienie z zagranicznym inwestorem w tej firmie. Również w wielu innych firmach, w których państwo ma udziały, na walnych zgromadzeniach akcjonariuszy wybierane są nowe rady nadzorcze. Może to mieć związek z finansowaniem przyszłych wyborów parlamentarnych. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że rady nadzorcze w firmach, w których państwo ma udziały, są wymieniane w rytm wyborów parlamentarnych. Ostatnio wyborów nie było, a mimo to jesteśmy świadkami masowej wymiany przedstawicieli skarbu państwa. Jak się wydaje, zmiany te są spowodowane przygotowaniami do tegorocznych wyborów parlamentarnych oraz chęcią zapewnienia uposażeń członkom rządzących partii. Niestety, zmiany te dotyczą również spółek, w których skarb państwa nie jest już jedynym, a czasami nawet nie dominującym, akcjonariuszem. Zdarzają się przypadki ewidentnego naruszania praw mniejszościowych akcjonariuszy. Ministerstwo dąży też do przejęcia władzy nad spółkami, w których państwo nie ma bezpośrednich udziałów. Do niedawna stanowiska w radach nadzorczych traktowano przede wszystkim jako uzupełnienie pensji urzędników. Dzisiaj podstawowym wyznacznikiem do pełnienia tych funkcji wydaje się przynależność partyjna. Nastąpiła też drastyczna zmiana postrzegania skarbu państwa jako akcjonariusza w spółkach, w których nie ma on większości głosów. Do tej pory Ministerstwo Skarbu Państwa było traktowane jako neutralny akcjonariusz broniący tylko interesu państwa. Teraz trudno o racjonalne wytłumaczenie niektórych jego posunięć. Kluczowe PZU Na początku tego tygodnia na zgromadzeniu akcjonariuszy PZU Ministerstwo Skarbu Państwa powołało nową radę nadzorczą, która z kolei wyłoniła nowy zarząd firmy. Oznaczało to zerwanie umowy prywatyzacyjnej podpisanej z konsorcjum, w skład którego wchodzi BIG Bank Gdański oraz międzynarodowa firma ubezpieczeniowa Eureko. Konsekwencją tego będzie spór międzynarodowy, który na pewno nie poprawi wizerunku Polski za granicą. Ministerstwo twierdzi, że musiało się zdecydować na taki krok, bo umowa prywatyzacyjna dawała mu mniej władzy nad PZU, niż wynikałoby to z posiadania 56-proc. pakietu akcji. Ale właściwie można odnieść wrażenie, że wojna o kontrolę nad PZU w rzeczywistości jest bitwą o PZU Życie (w 99,9 proc. należy do PZU). Ministerstwo proponowało na pewnym etapie konfliktu, by konsorcjum Eureko-BIG Bank Gdański zachowało władzę nad PZU, ale pozostawiło bez zmian nieprzychylne sobie kierownictwo PZU Życie z prezesem Grzegorzem Wieczerzakiem. Konsorcjum nie chciało się na to zgodzić. Argumentowało, że za przeszło 3 mld zł kupiło 1/3 akcji całej grupy, a nie tylko samo PZU, którego wartość bez spółki ubezpieczeń na życie oraz kontrolowanego przez nią towarzystwa emerytalnego była o przeszło połowę niższa. Ministerstwo - po odrzuceniu, jego zdaniem, ugodowej propozycji - przystąpiło do siłowego rozwiązania konfliktu łamiąc umowę prywatyzacyjną i statut spółki, narażając Polskę na utratę prestiżu i mniejsze wpływy budżetowe. Wierny sojusznik Dlaczego więc ministerstwo uznało, że warto dla PZU Życie ryzykować międzynarodowy skandal. Wiele wskazuje na to, że o dużym znaczeniu tej spółki decyduje rola, jaką odgrywa ona na polskim rynku kapitałowym. Towarzystwa ubezpieczeń życiowych lokują na rynku składki swoich klientów (w akcje, papiery skarbowe) i bardzo dobrze nadają się na sojusznika w operacjach na rynku kapitałowym. Tę rolę grupa PZU zaczęła pełnić jeszcze przed sprzedażą jej akcji konsorcjum. Na początku ubiegłego roku PZU, zgodnie z polityką Ministerstwa Skarbu Państwa przesądziło o sprzedaży Citibankowi kontrolnego pakietu akcji Banku Handlowego. Odrzucono wtedy wartą kilkadziesiąt milionów złotych więcej ofertę Commerzbanku. Wojna o fundusze Już w tym roku grupa PZU wraz z MSP przystąpiła do walki o kontrolę nad trzema narodowymi funduszami inwestycyjnymi (wcześniej kontrolowanymi przez grupę Capital Everest). Dotychczasowi akcjonariusze funduszy byli całkowicie zaskoczeni zaangażowaniem ministerstwa wspierającego PZU. Do tej pory resort nie mieszał się do kłótni między akcjonariuszami NFI. Pilnował jedynie, by nie umniejszano jego pozycji, np. poprzez podniesienie kapitału akcyjnego, w efekcie czego malałby udział skarbu państwa. Atak Ministerstwa Skarbu Państwa i PZU zakończył się połowicznym sukcesem. Tylko w zaatakowanym w pierwszej kolejności NFI Foksal udało się wybrać nową radę, która powołała kierownictwo funduszu popierane przez PZU Życie. Atak na Zachodni NFI odparto. Najciekawsza sytuacja wystąpiła w VII NFI. Tam, ze względów proceduralnych, zdecydowano o pozbawieniu prawa głosu przedstawiciela Ministerstwa Skarbu Państwa i wybrano radę nadzorczą kontrolowaną przez dotychczasowych akcjonariuszy. Jednak ministerstwo podało do protokołu zgromadzenia własne informacje (tak jakby głosowało). Na podstawie tych informacji sąd zarejestrował inny skład rady, niż podano w protokole. W efekcie, fundusz ma dwie rady i dwa zarządy. Ministerstwo twierdzi, że porzuciło neutralność, bo akcjonariusze kontrolujący wcześniej fundusz nie interesowali się restrukturyzacją tzw. spółek parterowych, dbając tylko o bieżące zyski. Nietrudno jednak zauważyć, że nie ma specjalnych różnic w strategii realizowanej przez zaatakowane fundusze i inne działające na polskim rynku. Dlatego bardziej przekonująca jest teza, że ministerstwu zależy na wprowadzeniu swoich ludzi do rad nadzorczych firm kontrolowanych przez NFI. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że w końcu ubiegłego roku we wszystkich firmach kontrolowanych przez fundusze, będące pod wpływem grupy PZU, zwołano walne zgromadzenia akcjonariuszy. W porządku obrad zazwyczaj znajduje się tylko jeden punkt - zmiany w radzie nadzorczej. Niespodziewany atak W końcu grudnia ubiegłego roku odbyło się walne zgromadzenie akcjonariuszy KGHM. Miało ono przeprowadzić zmiany w radzie nadzorczej. Spodziewano się, że chodzi tylko o zamianę jednego z członków rady - Jerzego Zdrzałki, prezesa PZU, który utracił zaufanie Ministerstwa Skarbu Państwa. Ostatecznie wymieniono jednak 6 z 9 osób, wyrzucając z rady m.in. przedstawiciela banku depozytariusza GDR. Podobnie jak w PZU, teoretycznie zrobiono to na wniosek drobnego akcjonariusza, tyle że uzyskał on poparcie skarbu państwa. Podobny przebieg miało zgromadzenie akcjonariuszy PKN Orlen. Państwo usiłowało przejąć kontrolę nad tą spółką - też przy współdziałaniu PZU. Atak był całkowitym zaskoczeniem. W porządku obrad były zapisane zmiany w radzie nadzorczej, ale wydawało się to naturalne, skoro jeden z członków złożył rezygnację. Mało kto spodziewał się, że ministerstwo będzie chciało przejąć kontrolę nad spółką, a tym bardziej że będzie usiłowało odwołać z rady przedstawiciela inwestorów zagranicznych. Ostatecznie zgodzono się na kandydaturę reprezentanta Templetona, który wcześniej nie raz współpracował z PZU. Przejęcie kontroli na KGHM i PKN Orlen pozwoli zdobyć władzę nad Polkomtelem. Państwo nie ma w nim bezpośrednio udziałów, ale dwaj inni akcjonariusze są spółkami skarbu państwa. Przez te spółki i poprzez wymienione wcześniej firmy państwo kontroluje przeszło 60 proc. akcji Polkomtelu. Państwo we współdziałaniu z PZU Życie próbowało odwołać również zarząd Polskiego Towarzystwa Reasekuracyjnego. Jednak ze względu na chwilowe sukcesy konsorcjum Eureko-BIG BG w bitwie o PZU (brakowało w związku z tym większości na WZA) nie udało się osiągnąć tego celu. Kierownictwo Ministerstwa Skarbu Państwa wymienia rady nadzorcze także w spółkach, w których jest jedynym akcjonariuszem. W październiku ubiegłego roku zmieniono prawie całą radę nadzorczą PKO BP (z 9-osobowej rady odwołano 6 członków). Miesiąc wcześniej resort wymienił 5 z 11 członków rady nadzorczej Ruch SA. Dla pieniędzy i kariery Niepotwierdzone informacje o tym, że PKN Orlen finansował kampanię wyborczą Mariana Krzaklewskiego, mogą być wskazówką do wyjaśnienia przyczyny wszystkich tych posunięć MSP. Warto zwrócić uwagę, że wśród firm, które wymieniliśmy, znajdują się spółki dysponujące olbrzymimi środkami i wielkimi funduszami promocyjnymi. Dlatego hipoteza, że zmiany w radach nadzorczych wynikają z chęci zdobycia środków na zbliżającą się kampanię wyborczą, jest bardzo prawdopodobna. Ale warto też zwrócić uwagę na zmiany w radach nadzorczych mniejszych spółek. Do nowych rad ministerstwo często desygnuje ludzi według niejasnego klucza. Część z nich pochodzi z Nowego Sącza, miasta, w którym minister Andrzej Chronowski został wybrany na senatora. W PKO BP do rady powołano wicedyrektora nowosądeckiego oddziału Kredyt Banku. Dowiedział się o tej nominacji z "Rzeczpospolitej". Następnego dnia Ministerstwo Skarbu Państwa zwołało kolejne walne zgromadzenie i odwołało go z rady. Świadczy to o pośpiesznym zdobywaniu stanowisk dla ludzi powiązanych z kierownictwem partii i o braku jasnej polityki personalnej. Wydaje się, że kierownictwo MSP chce zapewnić dobrze płatne dodatkowe zajęcie swoim poplecznikom. Wprawdzie należy się liczyć z tym, że po wyborach ludzie ci stracą stanowiska, ale do tego czasu minie kilka miesięcy. Paweł Jabłoński
W środę na zgromadzeniu akcjonariuszy PKN Orlen Ministerstwo Skarbu Państwa próbowało zmienić radę nadzorczą, by uzyskać pełną kontrolę nad tą - wydawałoby się - już sprywatyzowaną firmą. W poniedziałek MSP zdobyło większość w radzie nadzorczej PZU, łamiąc porozumienie z zagranicznym inwestorem w tej firmie. Również w wielu innych firmach, w których państwo ma udziały, na walnych zgromadzeniach akcjonariuszy wybierane są nowe rady nadzorcze. Może to mieć związek z finansowaniem przyszłych wyborów parlamentarnych. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że rady nadzorcze w firmach, w których państwo ma udziały, są wymieniane w rytm wyborów parlamentarnych. Ostatnio wyborów nie było, a mimo to jesteśmy świadkami masowej wymiany przedstawicieli skarbu państwa. Jak się wydaje, zmiany te są spowodowane przygotowaniami do tegorocznych wyborów parlamentarnych oraz chęcią zapewnienia uposażeń członkom rządzących partii. Niestety, zmiany te dotyczą również spółek, w których skarb państwa nie jest już jedynym, a czasami nawet nie dominującym, akcjonariuszem. Zdarzają się przypadki ewidentnego naruszania praw mniejszościowych akcjonariuszy. Ministerstwo dąży też do przejęcia władzy nad spółkami, w których państwo nie ma bezpośrednich udziałów. Niepotwierdzone informacje o tym, że PKN Orlen finansował kampanię wyborczą Mariana Krzaklewskiego, mogą być wskazówką do wyjaśnienia przyczyny wszystkich tych posunięć MSP. Dlatego hipoteza, że zmiany w radach nadzorczych wynikają z chęci zdobycia środków na zbliżającą się kampanię wyborczą, jest bardzo prawdopodobna. Ale warto też zwrócić uwagę na zmiany w radach nadzorczych mniejszych spółek. Do nowych rad ministerstwo często desygnuje ludzi według niejasnego klucza. Część z nich pochodzi z Nowego Sącza, miasta, w którym minister Andrzej Chronowski został wybrany na senatora.
Sto lat obchodzi Dom Narodowy Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką Dom jak testament W okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność u progu poprzedniego stulecia. W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, znał w mowie i piśmie cztery języki: niemiecki, francuski, łacinę i grekę. Korzystał z Czytelni Ludowej, która działała w Cieszynie od 1861 roku. Dzięki zapiskom w "Pamiętniku Starego Nauczyciela" poety i nauczyciela Jana Kubisza wiemy, że studiował dzieła Kaczkowskiego, Korzeniowskiego, Jeża, Mickiewicza. W swym domu zgromadził ogromny księgozbiór polskich dzieł. Nikt nie miał wątpliwości, że czuje się i jest Polakiem. Nic więc dziwnego, że kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki. - Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. I nie omylił się. Cienciała został posłem do Rady Państwa w Wiedniu i właśnie w Domu Narodowym składał rodakom sprawozdania ze swej działalności - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka, która do Domu Narodowego przychodziła w latach 70. na zajęcia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Cieszyńskiej. Jednak o tym, że jest prawnuczką budowniczego tej placówki, nikt wówczas nie chciał pamiętać. Z goryczą mówi, że o Franciszku Górniaku przypomniano sobie dopiero niedawno. Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka który był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego Jan, ojciec jej ojca Franciszka i stryja Jana, jako wiceprezes Macierzy Szkolnej i wicedyrektor Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek, członek "Sokoła", był do czasów podziału Śląska Cieszyńskiego aktywnym działaczem Domu Narodowego. Bywać w nim przestał, gdy w 1919 roku granica odcięła jego rodzinną Sibicę od Polski, zostawiając ją na terytorium Czechosłowacji. Podobnie jak Jan Kubisz, autor hymnu "Płyniesz Olzo" i najważniejszej do dziś pieśni Zaolzian "Ojcowski Dom", podobnie jak wielu innych rodaków zza Olzy, przyrzekł sobie, że jego noga granicy tej nie przekroczy, bo znaczyłoby to, że uznał jej ważność. Ten jeden z fundatorów istniejącego do dziś Gimnazjum Polskiego w Czeskim Cieszynie i wielu innych placówek oświatowych na Zaolziu prawdopodobnie właśnie w Domu Narodowym odbierał wiosną 1939 roku nadany przez premiera RP Felicjana Sławoj-Składkowskiego Krzyż Niepodległości i Srebrny Krzyż Zasługi. Aresztowany w pierwszym dniu wojny przez Niemców, osadzony w więzieniu i torturowany, zmarł w 1940 roku. Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej i od 1989 roku członka Zarządu Miasta. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer ewidencyjny w 31. Pułku w Cieszynie, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną , działacz mającej siedzibę w Domu Narodowym Macierzy Szkolnej. Był świadkiem powstania tu w 1914 roku sztabu Legionu Śląskiego i wizyt brygadiera Józefa Piłsudskiego. Był przy powołaniu Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, która 30 października 1918 roku ogłosiła, że "proklamuje uroczyście przynależność państwową Księstwa Cieszyńskiego do wolnej, niepodległej Polski i obejmuje nad nim władzę państwową". Był też jednym z najważniejszych uczestników spisku polskich oficerów, którzy po proklamacji zajęli garnizon wojskowy w Cieszynie rozbrajając Niemców. - Moja babcia, Maria Władysława z Lukasów Woliczko, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Przechowuje świadectwa, że opowieści te nie były gołosłowne: zaproszenia na rauty i bale, zjazdy absolwentów założonego w 1895 roku Polskiego Gimnazjum, wieczorki Mickiewiczowskie, Sienkiewiczowskie, Kościuszkowskie... Jak silne było oddziaływanie patriotyczne Domu Narodowego najlepiej świadczy, że Maria Władysława i jej mąż Józef Woliczko odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty i uciekli z Cieszyna do Generalnej Guberni. Wrócili tu dopiero w 1968 roku. Ich wnuk, Mariusz Makowski, właśnie w Domu Narodowym przeszedł podstawową edukację kulturalną. A kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego, dziś konsulem RP w Ostrawie i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, dziś marszałkiem województwa śląskiego, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili organizowane wspólnie z Czechami i Polakami z Zaolzia imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą. - Dziś Dom Narodowy nie tylko promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jest siedzibą wielu organizacji pozarządowych, ale znów jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. A przy tym jest symbolem coraz lepiej rozwijającej się współpracy transgranicznej w tym regionie - mówi Mariusz Makowski. - Pradziadek Lukas chyba byłby z nas zadowolony - dodaje. - Zdjęcia Rafał Klimkiewicz
Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność.W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki. Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka .
ELEKTROMIS Inwestycje w zakłady spożywcze i handel Nowe oblicze poznańskiej spółki PAP Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej. Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny). Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski. Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej. Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka). Żabi skok W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD. Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550. Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci. Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym. Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek. Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco. Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP). O zyski boi się rewident W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane. Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego. Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach. Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności". Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP. Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia. Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód. DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku. Anita Błaszczak, Lidia Oktaba Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B.
Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu Domu Inwestycyjnego posiada również 100 % akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych oraz 55 % Żabki Polskiej zajmującej się wynajmowaniem lokali na sklepy spożywcze. Świtalski posiada również 50% akcji poznańskiego DI KP, który jest funduszem inwestycyjnym kontrolującym 7 zakładów spożywczych. Wszystkie spółki, w których udziazły ma Mariusz Świtalski przynoszą zyski. Firma Elektromis DI nie ma nic wspólnefo a procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis.
KAZIMIERZ GLABISZ Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych Bezpowrotna melodia polszczyzny Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO BOHDAN TOMASZEWSKI To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach. U boku Piłsudskiego Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim. Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka. Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych. W armii i sporcie Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy. Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący. Bies wlazł Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko. Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa. W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady. "Pod jarzmo nie wrócę" Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych. Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..." Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych. Jadzia i Marysia Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem. Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło. - Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli... - Ależ oczywiście. Niechże pan siada. - Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało. - Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. - Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała! - Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając. - Tak, oczywiście. Nie rozkaz, lecz prośba Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego. - Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę! - Mówcie. - Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę. - Jedźcie. - Rozkaz Panie Marszałku! - To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje. Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi.
Kazimierz Glabisz należał do wyjątkowego pokolenia Polaków, do ludzi urodzonych u schyłku XIX wieku, którzy walczyli o niepodległość, przeszli przez kolejną wojnę i działali na Zachodzie. Życie Glabisza, wypełnione pracą dla Wojska Polskiego i polskiego sportu, było niezwykle bogate. Dzieciństwo i młodość spędził w Wielkopolsce, wcześnie zaczął uprawiać sport, grał w piłkę nożną. W 1915 r. jako poddany cesarza Wilhelma II został wcielony do armii niemieckiej, był artylerzystą, walczył na frontach wschodnim i zachodnim, awansował na podporucznika. Po wojnie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim i Powstaniu Śląskim. Szybko awansował, został przeniesiony do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie, z czasem został majorem Sztabu Generalnego. Współpracował z Józefem Piłsudskim. Jako oficer do zadań specjalnych analizował sytuację w Niemczech po 1933 r., a następnie w ZSRR. Miał czas dla sportu, był m.in. prezesem PKOl-u i PZPN-u, wiceprezesem Polonii Warszawa, kierował polską reprezentacją podczas olimpiady zimowej w Garnisch-Partenkirchen i letniej w Berlinie. Był szarmancki wobec kobiet, czarujący w sytuacjach towarzyskich, ale od zawodników wiele wymagał, kierował się dyscypliną. Pojawiał się na kortach tenisowych Legii, grywał w brydża. Podczas II wojny światowej walczył w kraju i za granicą, organizował przerzuty oficerów na Zachód, zajmował wysokie stanowisko w brygadzie gen. Maczka. Po wojnie zajął się sportem, stanął na czele Rady WF i Sportu na emigracji, organizował zawody, był szefem Związku Polskich Klubów Sportowych. Wierzył, że sport utrzyma młode pokolenie emigrantów przy polskości. Pragnął zobaczyć Polskę, ale dobrowolnie pod jarzmo nie zamierzał wracać. W Anglii traktowany był ze szczególnym szacunkiem. Dziennikarz Bohdan Tomaszewski kilka razy rozmawiał z generałem Glabiszem, m.in. na turnieju w Wimbledonie w 1957 r. Generał prosił go, aby pozdrowił polskie tenisistki i dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju. Ostatni raz panowie spotkali się w Londynie w 1978 r. 85-letni generał Glabisz pamiętał Tomaszewskiego. Pytał, czy pozdrowił od niego polskich sportowców, opowiadał o wojnie, o generałach Rydzu-Śmigłym, Kutrzebie i Kopańskim oraz o marszałku Piłsudskim. Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981r., kiedy w Polsce zaczęła działać Solidarność i odżyły nowe nadzieje.
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS Rząd grozi i donosi Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro. Szybkie propozycje Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR. Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną. Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski. Rząd się poskarży - Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR. Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce. Szukanie winnych Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności". Mariusz Przybylski Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P. KOMENTARZ Najważniejszy jest czas Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas. Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione. Mariusz Przybylski
Doszło do konfliktu pomiędzy Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa a firmą Hewlett-Packard w związku ze zbudowaniem programu Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) i jego późniejszym serwisowaniem. ARiMR postawiła nowe żądania, posądzając HP o niewykonywanie umowy i niejasne kombinacje prawne. HP zaś broni się tym, że prace nad projektem są zaawansowane, a Agencja szantażuje firmę zerwaniem umowy.
ROZMOWA Jacek Rybicki, lider Akcji Co miało AWS spoić, rozsadza ją od wewnątrz FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Marszałek Maciej Płażyński powiedział ostatnio, że aby poprawić swoje notowania, AWS musi dokonać "ostrych zmian" wewnętrznych, w tym personalnych. Jacek Rybicki: Zmiany trzeba czynić, ale niekoniecznie publicznie o nich trąbić. Publiczna debata o tym, kogo, gdzie i dlaczego trzeba zmienić w AWS, zaczęła się równo rok temu, kiedy część Akcji zbojkotowała nasze spotkanie w Mierkach. Dokładnie w tym samym momencie nastąpiło pierwsze tąpnięcie notowań AWS w sondażach opinii publicznej. Zajmowanie się przez AWS głównie sobą, szkodzi jej. Dlatego użyłem niedawno ostrego zestawienia: "dyskusja - tak, donosy - nie". Publiczne dywagowanie o zmianach ma często charakter autoreklamy. To również dosypywanie do paleniska i rozpędzanie lokomotywy do prędkości niebezpiecznej. Pułapka kolejnych zmian niczemu nie służy Ta dyskusja o kształcie AWS trwa od lat, więc może trzeba było coś wreszcie zmienić i nie byłoby "donosów"? Planowane zmiany odbywały się cały czas. Były wręcz rewolucyjne. W ubiegłym roku Akcja stała się inną formacją polityczną - zamiast kilkudziesięciu ma kilka podmiotów. Ruch Społeczny przejął część udziałów we władzach AWS od "Solidarności" i stał się pełnoprawnym uczestnikiem wszystkich działań politycznych. Nastąpiły też zmiany na zewnątrz AWS - w rządzie. Zmiany więc były. Mogę jedynie się zastanawiać, czy słusznie postępowałem, będąc orędownikiem umocnienia poszczególnych struktur politycznych AWS. Okazało się bowiem, że to, co miało Akcję spoić, rozsadza ją od wewnątrz. Jednak politycy innych partii z AWS mówią, że często były to ruchy pozorne, formalne, że nie uczyniono ich rzeczywiście współodpowiedzialnymi za decyzje w Akcji. Środowiska Ruchu Społecznego i "Solidarności" uważają z kolei, że idee programowe, z którymi wchodziliśmy i do AWS, i do koalicji z UW, są realizowane w zbyt małym stopniu. Sedno sprawy tkwi jednak gdzie indziej. Kiedy budowaliśmy AWS w 1996 roku, wszyscy mieli świadomość, że połączenie konserwatystów ze związkowcami i narodowcami utworzy mieszankę wybuchową. A jednak się udało. Potrafiliśmy bowiem zrozumieć, że warto szukać tego, co nas łączy. A więc była, i cały czas jest, szansa. Zwiększona dynamika AWS - tak, ale oparta na działaniach pozytywnych. Jeżeli więc Rada Krajowa AWS uchwala poparcie dla tzw. nowego otwarcia premiera jednogłośnie, a miesiąc późnej niektórzy z tych liderów tę uchwałę dyskredytują, mówiąc, że nie ma programu ani przyszłości, to o co tu chodzi? Może nie o to, by budować jedność Akcji, ale własne polityczne poparcie? Każdemu zależy na własnej tożsamości, ale są granice, których przekroczenie jest szkodliwe dla wszystkich. Dziś nie umiemy pokazać, co nas łączy, więc potrzebne jest stwierdzenie, czy jesteśmy razem, czy nie. Być może nie. Może czas AWS się wyczerpał, a różnice polityczne są dzisiaj tak istotne, że nie po drodze nam razem? Ale siądźmy i powiedzmy to wyraźnie. Ja na przykład uważam, że tak nie jest Mówi Pan innym: jeśli chcecie iść, to proszę? Pewno z pozycji partii, która szczyciła się tym, że gdyby AWS się rozpadła, to ona jako jedyne jej ugrupowanie weszłaby w wyborach do Sejmu? Jestem wobec tych sondaży bardzo ostrożny. Ruch Społeczny jest spadkobiercą politycznej roli "Solidarności". Ale także AWS wypełniła w owych sondażach miejsce "S" i wcale nie Ruch zyskał najwięcej. W moim przekonaniu Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe nie zbudowałoby swojej, niewątpliwie mocnej dziś, pozycji bez AWS. Także Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowemu AWS nie zaszkodziła. Zyskało i zachowało swoje wyraziste narodowe oblicze. Wreszcie nowa partia - Porozumienie Polskich Chrześcijańskich Demokratów - powstała w łonie AWS, więc też zyskała. W ramach AWS partie zaczęły się wzmacniać, więc myśmy "współtworzyli" te ugrupowania. W 1996 roku zapisaliśmy, że zmierzamy do budowy, jak najbardziej jednolitej, centroprawicowej, solidarnościowej formacji, opartej na konkretnych działaniach programowych. Nic się nie zmieniło. Czy będzie to polegać na utworzeniu jednej partii politycznej, federacji czy też zgodnie z modelem francuskim możliwości podwójnego członkostwa - w partii matce AWS i np. ZChN - to rzecz do dyskusji. Ale jeżeli są osoby, które zupełnie inaczej widzą konfigurację sceny politycznej, traktując AWS jak trampolinę, to trudno się z tym zgodzić. A są takie osoby? Są. Publicznie wypowiadają się na ten temat. Uważają, że trzeba polską prawicę oprzeć na nurcie narodowym i unijno-konserwatywnym czy liberalno-konserwatywnym. W takiej konfiguracji dla chadecji, ugrupowań chrześcijańsko-społecznych, po prostu nie ma miejsca. Czyli tak czy siak AWS się "rozejdzie"? Mam nadzieję, że tak się nie stanie, że instynkt samozachowawczy zwycięży. Władza nie jest dana na zawsze. Nie sądzi Pan, że ci politycy, wypowiadając różne opinie, chcą jednak działać dla dobra AWS, że czują się stłamszeni przez Ruch Społeczny? To, że Maciej Płażyński, występując przeciwko Marianowi Krzaklewskiemu na zjeździe SKL, dostał takie olbrzymie oklaski, musi o czymś świadczyć. Z reguły wierzę w ludzi i ich dobre intencje. Praktyka polityczna pokazuje jednak, że w ten sposób nie działa się dla dobra formacji. W 1996 roku były ogromne spory w łonie powstającej AWS, ale pozostawały w tle i dostaliśmy premię za jedność. Umiejętność akcentowania tego, co łączy, owocowała poparciem społecznym, a przecież różne siły polityczne były wtedy dużo bardziej stłamszone niż dziś; znajdowały się pod wpływem absolutnie dominującej wtedy "Solidarności". Może przed wyborami politycy liczyli na coś innego, niż dostali później? Strach był silniejszy, bo wtedy zanosiło się, że postkomuniści będą rządzili przez wiele lat. Dzisiaj zaczyna być podobnie, tyle że ten strach zastępuje wewnętrzna kłótliwość. Ja oczywiście nie zachwycam się sondażami, które przyznają AWS od 15 do 20 procent poparcia społecznego, ale to są koszty, które płacimy, także za polityczną edukację. W 1997 razem z AWS weszła na scenę nowa, nieobecna dotychczas generacja polityków. I niestety zapłaciła frycowe za edukację na pierwszej linii frontu. Wcale się tego nie wypieram, bo należałem przecież do tej ekipy. Ale w AWS byli wyrobieni politycy, tylko że ich trzy duże, doświadczone partie są przegłosowywane we władzach Akcji przez "S" i całkiem nową partię RS. W tym pytaniu ukryta jest fałszywa teza - SKL istnieje trzy lata, a PPChD zaledwie sześć miesięcy Ruch nie jest zatem wcale najmłodszy, za to NSZZ "Solidarność" z pewnością jest najstarsza. Jak w każdej formacji politycznej w AWS decyduje większość, jeżeli nie da się ustalić konsensusu. Nie zawsze są przegłosowywani. Wręcz odwrotnie: zbyt często stosowane jest prawo weta do wymuszenia swoich celów. Dlatego zaproponowaliśmy podczas posiedzenia Rady Politycznej Ruchu Społecznego - partii, która też chce budować własną tożsamość - referendum wśród członków poszczególnych formacji politycznych w sprawie przyszłości AWS. W takim referendum członkowie "S" i RS, których jest najwięcej, mogą zdecydować o rozwiązaniu innych partii? Chodzi przede wszystkim o dyskusję na temat tego, czym ma być Akcja w przyszłości. Nikt nie rozwiąże żadnej organizacji wbrew jej samej - przecież to elementarz demokracji. Ludzie na "dole", szeregowi członkowie naszych partii, często wbrew pozorom dostrzegają więcej niż liderzy z "góry". Widzą absolutną potrzebę jedności. To jest warunek powodzenia naszej misji politycznej. Dla nich mniej istotny jest targ o stołek prezesa czy przewodniczącego, z ich punktu widzenia ważny jest program, który chcemy zrealizować. Dlatego dziwię się reakcji moich przyjaciół z innych partii na tę propozycję. Dlaczego nie chcemy pozytywnej dynamiki AWS? Dlaczego boimy się dyskusji we własnych szeregach o tym, jaka ma być przyszłość Akcji? Może dlatego, że kiedy zaczynają dyskutować, na przykład o prawyborach, Pan mówi, że to są donosy? Można dyskutować o czym się chce, pod warunkiem że będzie to najpierw omówione na szczeblu władz decyzyjnych, w których są określone statutowe wpływy. Natomiast kiedy nie jest mi po drodze z formacją, w której biorę udział, po prostu z niej wychodzę i buduję własną koncepcję. Skoro pozostałe partie AWS nie chcą współpracować, to czy dla dobra Akcji Ruch Społeczny nie powinien się jednak trochę "posunąć" na ich rzecz? Ruch Społeczny AWS przez ten rok posuwał się cały czas i moim zdaniem już posuwać się nie ma gdzie. Chyba że ktoś chce go wyeliminować. Wertowanie sporów wewnątrz AWS uważam za bezcelowe i szkodliwe. Nie będę pomagał opozycji, za sprytnie sobie radzi. Oto z badań, które Sejmowa Komisja Edukacji zrobiła na temat przedstawiania przez telewizję publiczną reformy szkolnictwa, wynikło, że w 80 procentach wychwytywano te jednostkowe przypadki, które są złe, kształtując przez to ocenę tej reformy w oczach opinii publicznej. Telewizję publiczną trzymają w garści SLD i PSL. Nie martwi to pani? Przecież opinia publiczna to ludzie, którzy idą do szkoły, lekarza, załatwiają sprawy w urzędach powiatowych, odprowadzają składki do ZUS. Sami weryfikują ten obraz. Tak. Jednak inne badania pokazują, iż 70 czy 80 procent ludzi kształtuje swoje poglądy na sprawy polityczne na podstawie tego, czego dowiadują się z mediów, szczególnie telewizji publicznej. A my mamy sukcesy. Łączy nas w AWS wizja państwa zdecentralizowanego i wreszcie naprawionego po latach księżycowej ekonomii. Łączy nas idea pomocniczości, jako fundament tego państwa. Nasza wizja to także Polska, która umie rozliczyć własną przeszłość. Takie kwestie jak Instytut Pamięci Narodowej czy lustracja przez dziesięć lat nie były skutecznie tknięte IPN jest nadal mało "skutecznie tknięty". Ale ustawa jest, i to bardzo! Reszta, mam nadzieję, ruszy. Dorabia się AWS gębę partii "kapitalizmu politycznego". A niezależnie od błędów czy przypadków, które trzeba piętnować, to dopiero AWS zaproponowała kluczowe zmiany w ustawie o służbie cywilnej i rozpisywanie konkursów na różne stanowiska. My również lansujemy zmiany w finansowaniu kampanii wyborczych, czyli tam, gdzie rodzi się korupcja. To są wszystko dla dziennikarzy oczywistości, coś, co zrobiło się samo Dlaczego bezcelowa jest rozmowa o kryzysie w AWS? Bo szkodzi, zwłaszcza jeśli jest nadużywana. Osłabia prawicę, a tym samym prowadzi do lewicowego monopolu. Ja się do tego nie przyłączę. Dla każdego dziennikarza i polityka jest oczywiste, że po drugiej stronie wrze tylko trochę mniej niż w AWS, że są frakcje, układziki, ale nie są sprzedawane na zewnątrz i nikt przez gazetę Adama Michnika nie usiłuje własnego kolegi atakować. To jest jedna ze stron elementarza politycznego. Ukarzecie każdego polityka, który tak was zaatakował? Jacek Dębski został wykluczony z Ruchu Społecznego, a tym samym nie ma go już w AWS. W sprawie Leszka Piotrowskiego czekamy na decyzję jego partii. A czy Ruch Społeczny zamierza zareagować na wystąpienia swojego członka, Macieja Płażyńskiego, który według Pana składa na AWS "donosy" i sprzeciwił się stanowisku partii, popierając prawybory? Poparcie dla prawyborów nie jest żadnym donosem. To pani nadinterpretacja. Maciej Płażyński pełni bardzo poważną funkcję w państwie i choćby z tego tytułu jest uprawniony do wygłaszania własnych sądów. Powinien jednak brać pod uwagę swoje związki z macierzystą partią, jej decyzje, uchwały. Ja na przykład byłem na posiedzeniu Rady Politycznej RS zwolennikiem jednej dużej konwencji wyborczej kandydata Akcji na prezydenta. Ta koncepcja też upadła, i sam byłem zdziwiony niechęcią członków Rady do pomysłu prawyborów w ogóle. Rozmawiała Bernadeta Waszkielewicz
Publiczna debata o tym, kogo, gdzie i dlaczego trzeba zmienić w AWS, zaczęła się równo rok temu. Dokładnie w tym samym momencie nastąpiło pierwsze tąpnięcie notowań AWS w sondażach opinii publicznej. Zajmowanie się przez AWS głównie sobą, szkodzi jej. Dlatego użyłem niedawno ostrego zestawienia: "dyskusja - tak, donosy - nie". Planowane zmiany odbywały się cały czas. Były wręcz rewolucyjne. Mogę jedynie się zastanawiać, czy słusznie postępowałem, będąc orędownikiem umocnienia poszczególnych struktur politycznych AWS. Okazało się bowiem, że to, co miało Akcję spoić, rozsadza ją od wewnątrz.
JAPONIA Jak w polityce międzynarodowej wyjść z cienia Amerykanów? Olbrzym chce dorosnąć Wielu Japończyków uważa, że nie muszą przepraszać krajów sąsiedzkich za wyrządzone w przeszłości krzywdy. Przeprosiny zagroziłyby bowiem poczuciu dumy narodowej, byłyby upokorzeniem dla cesarza i rządu. Na zdjęciu: cesarz Akihito (trzeci od lewej) wraz z rodziną pozdrawia Japończyków z okazji Nowego Roku. FOT. (C) EPA PIOTR GILLERT Gdyby wielkość gospodarek świata przedstawić w skali ludzkiego ciała, to takie kraje jak Chiny czy Rosja wyglądałyby przy Japonii jak karzełki przy koszykarzu ligi NBA. Ale choć cały świat zna nazwisko przywódcy Chin, a tym bardziej Rosji, nie wszyscy Japończycy potrafią sobie przypomnieć, kto jest premierem ich kraju. Można sądzić, że takie państwa jak maleńka Szwajcaria czy położona na krańcu świata Australia znaczą w polityce światowej więcej niż Japonia. Przez pół wieku Japończycy byli zajęci wyłącznie mnożeniem swego bogactwa. Teraz, gdy dopadł ich najgorszy kryzys gospodarczy w powojennej historii, stoi przed nimi jeszcze jeden problem: pytanie o własną rolę w XXI wieku. Jeszcze w drugiej połowie lat 80. cały świat uważał, że azjatycki model rozwoju gospodarczego, którego prekursorem i najdoskonalszym realizatorem była Japonia, będzie przez długie lata wzorem dla reszty krajów. Lata 90. stanowiły jednak dla japońskiej gospodarki czas stagnacji i narastających kłopotów. W 1997 roku nastąpił kryzys regionalny, który położył kres "cudowi azjatyckiemu". Szukanie nowej drogi Nie oznacza to jednak, że Japonię czy Azję należy spisać na straty. Znaczy jedynie, że azjatyckie gospodarki rządzą się takimi samymi prawami jak wszystkie inne. Jeden model rozwoju wyczerpał swoje możliwości, należy znaleźć nowy. Ostrożne poszukiwania trwają właśnie w Japonii. Początek nowego wieku będzie w japońskiej historii czasem gruntownej zmiany struktury gospodarczej i społecznej. Nastąpi odejście od wielkich nieruchawych konglomeratów ku mniejszym strukturom organizacyjnym, szybciej reagującym na wyzwania rynku światowego. Najważniejszym wskaźnikiem sukcesu firmy będzie zysk, a nie jak dotychczas udział w rynku. Nowe wyzwania będą oznaczały konieczność odświeżenia kadry menedżerskiej, co spowoduje stopniowe odstąpienie od zasady starszeństwa na rzecz systemu, w którym awans dostaje zdolniejszy, bez względu na wiek. Ta zmiana, wraz z dojściem do głosu kobiet, pozostających dziś na marginesie życia zawodowego, będzie dla Japonii prawdziwą rewolucją społeczną. W gruncie rzeczy ta rewolucja już się rozpoczęła. Wraz z globalizacją gospodarki światowej nastąpi też zapewne powolny rozpad tradycyjnych powiązań między producentami, dystrybutorami i sprzedawcami. Więzy te stanowią często barierę nie do pokonania dla zagranicznych firm chcących wejść na rynek japoński i powodują utrzymanie niezwykle wysokich cen mimo długotrwałego zastoju. Bez względu na rezultat wszystkich tych zmian w przewidywalnej przyszłości japońska gospodarka pozostanie jedną z największych, japońskie technologie jednymi z najnowocześniejszych, japońskie banki jednymi z najzasobniejszych na świecie. Wynika to z tego, że statyczny zimnowojenny świat pozwalał Japończykom skoncentrować się właśnie na rozwoju gospodarczym. Sprawy kluczowe dla obronności, a w znacznym stopniu także dla polityki zagranicznej "oddali" oni Amerykanom. W nowym, wielobiegunowym porządku świata taki układ przestaje zdawać egzamin. Japonia dojrzała do tego, by odgrywać stosowną dla tak wysoko rozwiniętego państwa rolę na arenie międzynarodowej. Wzorem dla Tokio jest polityka Niemiec, które stopniowo przeistoczyły się z kraju obarczonego brzemieniem dawnych win w pełniący rolę odpowiadającą jego rzeczywistym możliwościom. Więcej samodzielności Japonia będzie chciała odejść od roli biernego sponsora sceny międzynarodowej, wykładającego grube miliony dolarów na działania innych, i stać się jej aktywnym współtwórcą - na przykład stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ. Dyplomacja japońska będzie się starała uniezależnić od amerykańskiej. Było to już widać podczas zeszłorocznej wojny w Kosowie, gdy Tokio bardzo chłodno zareagowało na podjęcie przez Amerykanów akcji z pominięciem ONZ. Japonia ma co prawda całkiem dobrze uzbrojone i wyszkolone tzw. siły samoobrony, ale ze względów politycznych nie zostały one dotąd przekształcone w armię w pełnym tego słowa znaczeniu. Brakuje im wystarczająco rozbudowanych struktur i procedur dowodzenia, a przede wszystkim na tyle potężnych broni, aby zapobiec ewentualnemu atakowi rakietowemu potencjalnego wroga. W Tokio coraz powszechniejsze jest przekonanie, że Japonia powinna w większym stopniu sama dbać o swoje bezpieczeństwo i przestać polegać na amerykańskiej odsieczy. Tym bardziej że świat staje się coraz mniej przewidywalny i nie wiadomo, czy w przyszłości Amerykanie będą mieli ochotę bronić Japonii. Próbne wystrzelenie przez Koreańczyków z Północy rakiety balistycznej nad terytorium Japonii w lecie 1998 roku dobitnie uświadomiło Japończykom realność zagrożenia ze strony sąsiadów i własną bezsilność. Rozwój wypadków na Półwyspie Koreańskim jest nieprzewidywalny, a właściwie żaden z możliwych scenariuszy, od nagłego wybuchu wojny, w którą Japonia niechybnie zostałaby wciągnięta, po zjednoczenie tradycyjnie antyjapońskiej Korei, nie nastraja japońskich strategów optymistycznie. Mniej rzucający się w oczy, ale chyba jeszcze bardziej niepokojący dla Tokio jest wzrost potęgi Chin. Przy obecnym tempie rozwoju chińskiej gospodarki i równie konsekwentnej jak w ostatnich kilku latach realizacji ambitnego programu modernizacji armii w ciągu kilkunastu lat Chiny mogą stać się mocarstwem militarnym. Kto dziś wie, jakie plany będą wówczas mieli wobec bogatej, lecz słabej Japonii pekińscy przywódcy? Wzrost siły Chin jest też niepokojący dlatego, że poprzez swój sojusz z Amerykanami i historyczne związki z Tajwanem Japonia mogłaby zostać wciągnięta w ewentualny konflikt w Cieśninie Tajwańskiej. Ubolewanie to za mało Wszelka próba rozbudowy japońskich sił obrony czy zmiany ich statusu będzie wywoływać ostrą reakcję sąsiadów, szczególnie Chin. Ich głośno wyrażany niepokój jest po części jedynie dyplomatyczną pozą, narzędziem przetargów politycznych. Po części jednak stanowi wyraz autentycznych obaw z lat brutalnej japońskiej okupacji w pierwszej połowie XX wieku. Niemcy byli w stanie pozostawić przeszłość za sobą, bo uczynili to ich sąsiedzi. Nie da się tego powiedzieć o sąsiadach Japonii. Tak Pekin, jak Seul zwracają uwagę, że Tokio nigdy otwarcie nie przeprosiło za wyrządzone krzywdy i nie wyraziło z tego powodu skruchy. Ich zdaniem brak takich przeprosin świadczy o wciąż żywych militarystycznych ciągotach Japończyków. Symbolem tego jest dla zwolenników takiej argumentacji tokijska świątynia Yasukuni, gdzie z wielkim namaszczeniem czci się poległych w wojnie bohaterów, także tych uznawanych za zbrodniarzy wojennych. Przeciwnicy popularnej ostatnio tezy o narastającej fali japońskiego nacjonalizmu podkreślają, że w badaniach socjologicznych społeczeństwo japońskie jawi się jako wyjątkowo pacyfistyczne, a to, co inni odbierają jako nacjonalizm, jest po prostu patriotyzmem. Większość Japończyków, których spotkałem, uważa, że "wyrazy ubolewania", jakie złożył kilkakrotnie ich rząd podbitym niegdyś narodom, ostatecznie rozwiązują problem przeszłości. Przeprosiny byłyby dla nich upokorzeniem. Niewykluczone jednak, że dla Japonii jedynym sposobem osiągnięcia dojrzałości politycznej jest wykonanie być może upokarzającego, ale i oczyszczającego gestu wobec sąsiadów. To być może najtrudniejsze zadanie, przed jakim stoi Japonia w nadchodzących latach.
Przez pół wieku Japończycy byli zajęci wyłącznie mnożeniem swego bogactwa. Teraz, gdy dopadł ich najgorszy kryzys gospodarczy w powojennej historii, stoi przed nimi jeszcze jeden problem: pytanie o własną rolę w XXI wieku. Początek nowego wieku będzie w japońskiej historii czasem gruntownej zmiany struktury gospodarczej i społecznej.
POLSKA-UE Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców Ceny istotniejsze niż obawy Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału. Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Bruksela chce wyliczeń Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE. Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać. Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie? Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny. Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz. Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. Biura w Polsce drogie Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia. W małych miejscowościach taniej Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc. Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie. W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych. Warszawa prawie jak zachód Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw. Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw. Ile za grunty orne Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat. Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw oraz politycznych priorytetów ugrupowań rządzących. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Argumenty te nie przekonały "piętnastki". Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości. Nieoficjalnie wiadomo, że rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać. Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym.
Z Magdaleną Tesławską, autorką kostiumów do filmów "Ogniem i mieczem", "Pan Tadeusz", "Quo vadis" rozmawia Krzysztof Feusette Fałdy rzymskiej togi FOT. PIOTR BUJNOWICZ Rz: - Kino jest sztuką, dzięki której możemy poczuć atmosferę minionych epok. Czy ich obraz jest w polskim filmie prawdziwy? Magdalena Tesławska: - Nie bardzo. Tylko kino angielskie i włoskie, i też tylko w dobrych filmach dobrych reżyserów, pokazuje prawdę o dawnych obyczajach. U nas, niestety, często tę prawdę się pomija uważając, że jest nieważna i że nie należy absorbować widza innymi sprawami niż fabuła. Niewielu jest w Polsce reżyserów, którzy chcą przedstawić choćby część polskiej tradycji. Nawet w "Panu Tadeuszu" nie udało się nam pokazać wszystkiego, co chcieliśmy. Dlaczego? Przez pośpiech. Kiedyś okres przygotowawczy filmu był dłuższy, dzisiaj wszystko odbywa się w szaleńczym tempie. Jest też inny, dużo smutniejszy powód. Nie tylko polską kinematografię zdominowały filmy akcji. Rzadko kiedy tak zwany masowy odbiorca ma dziś ochotę "smakować" kino, delektować się dawnymi zwyczajami. Jak pani sobie radzi w tym szaleńczym tempie? Staram się zawsze dobrze przygotować. To nieprawda, że kostiumolog to ktoś, kto ma w małym palcu całą historię ubioru i obyczajów. Przy każdym filmie trzeba przyjrzeć się na nowo konkretnej epoce, poszperać w tekstach źródłowych. A na to w polskim kinie brakuje czasu. Czy zdarzyło się pani postawić reżyserowi weto w sprawie wizerunku postaci? Tak. Niejednokrotnie. Kiedy ostatnio? Na planie "Quo vadis". Poszło o togi. Najłatwiej zarzucić na aktora kawałek prześcieradła i powiedzieć: niech gra. To nie jest takie proste. Nawet w "Gladiatorze" Ridleya Scotta są błędy. Można je oczywiście nazwać kompromisem - między prawdą historyczną a wrażliwością współczesnego widza. Każda toga miała w starożytnym Rzymie określone wymiary i określoną liczbę fałd. Po tym można było rozpoznać przynależność społeczną jej właściciela. Każda fałda miała swoją nazwę, każda toga szyta była z materiału o długości siedmiu metrów. Nie zgodziłam się, by aktorzy w "Quo vadis" Kawalerowicza chodzili w strojach poważnie uproszczonych. Stanęło na moim - musieli nauczyć się ruchu w rzymskim kostiumie. Czy zmiany zachodzące we współczesnej modzie wpływają na filmowy obraz przeszłości? Oczywiście, że tak. W swojej pracy unikam jednak narzucania historycznej postaci współczesnej mody. Kiedy oglądamy amerykańskie filmy historyczne z lat 50., możemy rozpoznać datę ich produkcji po wyglądzie aktorów - po ich sylwetce, fryzurze, makijażu. Ale od jakiegoś czasu nawet Amerykanie rezygnują z nachalnego uwspółcześniania filmowych bohaterów. To efekt rozwoju środków masowego przekazu. Dzisiejszy widz ciągle ogląda, choćby w telewizji, najróżniejsze zakątki świata. Poznaje inne kultury, inne obyczaje, nic już dla niego nie jest szokujące. Dzięki temu nie ma w nim już tych oporów, które sprawiały, że postać w filmie była bliska tylko wtedy, gdy przypominała sąsiada, albo ludzi na ulicy. Teraz widz oczekuje niezwykłości i oryginalności. Zwykłość go nudzi. Skoro moda kształtuje w jakimś stopniu pani pracę, czy dziś ubrałaby pani Kmicica inaczej? Na pewno. Robiąc "Potop" mieliśmy dużo więcej czasu niż na przykład przy "Ogniem i mieczem", więc można było pokazać więcej detali charakterystycznych dla epoki. Problem jednak w tym, że wtedy przygotowywało się filmowe kostiumy zupełnie inaczej. Dziś projekt zaczynamy od tkaniny, to znaczy - myśląc o elementach ubioru bohatera, wymyślamy najpierw strukturę materiału. Kiedyś było to niemożliwe, trzeba było szyć z tego, co było dostępne w Polsce. Nie mogliśmy niczego ściągać z zagranicy. I tak na przykład robiąc "Potop", wiejskie ubrania przygotowywaliśmy w dużej części ze zwykłego filcu używanego w przemyśle do odsączania papieru. Dzisiaj, poza możliwością importu, mamy na szczęście firmę pana Dariusza Makowskiego "Ład", w której materiały do kostiumów głównych bohaterów tkane są ręcznie. "Ład" niejednokrotnie stawał na krawędzi bankructwa. Trzeba było go ratować przed eksmisją, urządziliśmy więc wielką akcję, do której włączyli się m.in. Andrzej Wajda, Allan Starski, Daniel Olbrychski... Dzięki temu możemy w polskim kinie oglądać niespotykane już nigdzie tkaniny. A trzeba przypomnieć, że przedsiębiorstwo to ma przebogate tradycje. Przed wojną była to spółdzielnia zatrudniająca wybitnych projektantów. W 1920 roku na pokazach w Paryżu mówiło się przede wszystkim o polskim stylu w ubiorze. Jeśli chodzi o Kmicica, z pewnością dziś jego stroje dworskie miałyby dużo więcej wdzięku. Właśnie dzięki tkaninie. A czy obraz epoki u Sienkiewicza jest wiarygodny? - Jeżeli chodzi o opis wyglądu postaci - tak. Za to ich zachowanie, sposób bycia, reakcje na konkretne wydarzenia - to wszystko dalekie jest od prawdy o Polaku z XVII wieku czy Rzymianinie z początków chrześcijaństwa. Że nie wspomnę o kształtowanym przez niego wizerunku płci pięknej. Niestety - jego kobiety są głupie i infantylne, za to mężczyźni zawsze zabójczo interesujący. Ale kobiety przeważnie ponętne. Czy można znaleźć w urodzie człowieka takie cechy, które niezależnie od mód i estetycznych trendów, uznaje się za piękne? Tutaj pierwsze skrzypce grają klasyczni rzeźbiarze. To im zawdzięczamy wzorce dotyczące sylwetki człowieka. Przyglądając się poszczególnym epokom można stwierdzić, że zdarzają się ludzie, których fizjonomią zachwycano się w starożytnym Egipcie, których malowano by w fin de siecle'u i którzy również dzisiaj zdobiliby niejedną okładkę kolorowych tygodników. To rzadkie okazy. Ideał urody zmienia się nieustannie. Dość wspomnieć, że w czasach biedermeieru przystojny mężczyzna miał wąskie ramiona i okrągłe biodra. I do tego wzorca dostosowywano ubrania. Krawcy szyli zaszewki na wysokości bioder tak, by je uwypuklić. Zszywano rękawy, by ramiona miały kształt spadzisty. Porównując to z amantem naszych czasów trudno znaleźć podobieństwa. Jedno jest pewne - najpierw zmienia się w ludzkiej świadomości obraz ideału kobiecych i męskich kształtów, dopiero później ideał ten "gonią" kreatorzy mody. Jest pani w tej dziedzinie ekspertem. Proszę powiedzieć, co z naszych ubrań przetrwa do następnego wieku? Niech pan wycofa to pytanie. Perspektywa zdefiniowania stylu współczesnego jest dla mnie przerażająca. Jestem wobec naszych czasów bezradna. Wszystko jest dozwolone i możliwe. Nie można określić stylu. Żyjemy w okresie bardzo dynamicznym. Żurnale nie są już źródłem wiedzy o modzie, choć jeszcze niedawno były. Właśnie. Od kilku lat na największych pokazach mody kobiety paradują z odsłoniętym biustem. Czy doczekamy się tego na ulicy? Myślę, że nie. Pokazy mody stały się odrębną dziedziną sztuki. Prawdy o stylu i guście współczesnego człowieka trzeba szukać w autobusie, na przyjęciu, w dyskotece, w biurze, ale nie na pokazach czy w pismach branżowych. Z czego wynika, pani zdaniem, dowolność stylu w ubiorze współczesnego człowieka? Z jego tęsknoty za wolnością. Nie jesteśmy już spętani konwenansami, dużo więcej nam wolno, możemy wyrazić swoją osobowość bardziej ekspresyjnie, nie musimy się na każdym kroku dopasowywać do obowiązujących reguł. Kiedyś kształtując charakter dziecka dbano przede wszystkim o to, by nauczyć je odpowiednich manier, narzucano mu sposób bycia według pewnych schematów. Dziś już od malucha oczekuje się dużo większej autokreacji - dzięki temu od najmłodszych lat rozwijają się w człowieku cechy indywidualne i sposoby ich wyrażania. Bardzo mi się to podoba, bo łamie bariery między kulturami. Stajemy się bardziej otwarci na czyjąś inność. A propos - jakie włosy miał Neron? Rude, kręcone. Zaraz - kręcone na pewno. Zaskoczył mnie pan tym pytaniem. Znam wizerunek Nerona przede wszystkim z rzymskich posągów i monet. No więc kręcone na pewno, ale czy rude? Tak pisał Sienkiewicz. Szperał w tekstach źródłowych, więc chyba się nie pomylił. Choć głowy bym nie dała.- Magdalena Tesławska - kostiumolog filmowy i telewizyjny, projektantka mody. Absolwentka Państwowej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi (1969). Projektowała kostiumy do filmów m. in. Andrzeja Wajdy, Wojciecha Jerzego Hasa, Jerzego Kawalerowicza, Andrzeja Żuławskiego, Jerzego Hoffmana, Juliusza Machulskiego. Pracuje dla teatrów dramatycznych i Teatru Telewizji. Moda jest jej wielką pasją, jako projektantka miała pokazy swoich kolekcji autorskich we Francji. Niedawno wspólnie z Pawłem Grabarczykiem otrzymała Polską Nagrodę Filmową "Orły 2001" za kostiumy do filmu "Wrota Europy" Jerzego Wójcika.
Magdalena Tesławska: Tylko kino angielskie i włoskie pokazuje prawdę o dawnych obyczajach. U nas, niestety, często tę prawdę się pomija uważając, że jest nieważna. dzisiaj wszystko odbywa się w szaleńczym tempie. Przy każdym filmie trzeba przyjrzeć się na nowo konkretnej epoce. A na to w polskim kinie brakuje czasu. Czy zdarzyło się pani postawić reżyserowi weto w sprawie wizerunku postaci? Na planie "Quo vadis". Każda toga miała w starożytnym Rzymie określone wymiary i określoną liczbę fałd. Nie zgodziłam się, by aktorzy chodzili w strojach poważnie uproszczonych. Czy zmiany zachodzące we współczesnej modzie wpływają na filmowy obraz przeszłości? Oczywiście, że tak. Ale od jakiegoś czasu nawet Amerykanie rezygnują z nachalnego uwspółcześniania filmowych bohaterów. Teraz widz oczekuje niezwykłości i oryginalności. czy dziś ubrałaby pani Kmicica inaczej? Na pewno. Kiedyś trzeba było szyć z tego, co było dostępne w Polsce. Dzisiaj, poza możliwością importu, mamy firmę "Ład", w której materiały do kostiumów głównych bohaterów tkane są ręcznie. czy obraz epoki u Sienkiewicza jest wiarygodny? Jeżeli chodzi o opis wyglądu postaci - tak. Za to ich zachowanie, sposób bycia - to wszystko dalekie jest od prawdy. Ideał urody zmienia się nieustannie. najpierw zmienia się w ludzkiej świadomości obraz ideału kobiecych i męskich kształtów, dopiero później ideał ten "gonią" kreatorzy mody. Z czego wynika dowolność stylu w ubiorze współczesnego człowieka? Nie jesteśmy już spętani konwenansami, możemy wyrazić swoją osobowość bardziej ekspresyjnie. Magdalena Tesławska - kostiumolog filmowy i telewizyjny, Projektowała kostiumy do filmów m. in. Andrzeja Wajdy, Wojciecha Jerzego Hasa, Jerzego Kawalerowicza.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg boga Azteków i Majów - Quetzalcoatla. Sąd orzekł, że nie ma więc nic niestosownego w obecności rzeźby w publicznym parku. Ten sam sąd, powołując się na konstytucyjną zasadę neutralności władzy wobec kwestii religijnych, wypowiedział się przeciwko krzyżowi w San Francisco. Dla pastora Petera Wilkesa, obie te decyzje są kolejnymi przejawami kampanii przeciw religii. Duchowny uważa, że w państwie prawa wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości.
ROZMOWA Louis Schweitzer, szef Renault Państwo nie powinno pomagać producentom Louis Schweitzer, szef Renault : Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie? LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy? Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna. Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek? Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie? W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz. Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe. Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję? Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych. Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu. Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego? To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne. Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa? Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci. Dlaczego nie Daewoo Motor? Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać? Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn? Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem. Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało. Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce? W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności. W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk. Rozmawiał Piotr Rudzki
LOUIS SCHWEITZER: cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki i ma to wpływ na gospodarkę narodową, państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków.
PZU Ministerstwo skarbu żąda wyjaśnień od Eureko w sprawie motywów prywatyzacji Wojna prawników Emil Wąsacz, minister skarbu, wystąpił do Eureko z listem, w którym zarzuca temu konsorcjum, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji. W związku z tym minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Wczoraj PZU Życie zaskarżył postanowienie sądu w sprawie okresowego zakazu sprzedawania akcji BIG Banku Gdańskiego. 15 lutego BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze (w sumie 30 proc. akcji) PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Sąd przychylił się do ich wniosku i zakazał sprzedaży akcji. We wniosku do sądu napisano, że "Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko BV w proces prywatyzacji PZU było leżące u podstaw umowy prywatyzacyjnej założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i znaczącego akcjonariusza banku - Eureko będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Warunkiem włączenia się banku i Eureko w prywatyzację PZU było utrzymanie co najmniej na dotychczasowym poziomie udziału PZU i jego spółki zależnej PZU Życie w kapitale akcyjnym banku, co miało zapewnić dotychczasowym akcjonariuszom banku większość na walnym zgromadzeniu banku i zapobiec wrogiemu przejęciu banku przez Deutsche Bank." Zagrożone interesy PZU Minister Wąsacz po zapoznaniu się z tym wnioskiem BIG BG i Eureko wystosował list do prezesa Eureko Joao Talone, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o tym, by głównym powodem tej operacji było utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. W umowie nie wprowadzono żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do dysponowania akcjami BIG BG, choć wprowadzono takie zastrzeżenia w stosunku do innych aktywów PZU. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. Według ministra, inne motywy przedstawione we wniosku do sądu mogą świadczyć o celowym wprowadzeniu w błąd ministerstwa skarbu przez konsorcjum. Gdyby ministerstwo znało wcześniej cel oferty BIG BG i Eureko, zostałaby ona odrzucona. Na koniec listu minister pisze do prezesa Talone: "Nie przesądzając prawnych skutków i znaczenia Państwa oświadczenia dla ważności zawartej przez nas umowy oczekuję wyjaśnień od Pana prezesa co do rzeczywistego stanu rzeczy. Do tego czasu wstrzymuję się z zajęciem stanowiska co do rekonstrukcji zarządów PZU i PZU Życie". List wysłano 21 lutego do Eureko i członków rady nadzorczej PZU. Stało się to w przeddzień posiedzenia rady nadzorczej, która miała zadecydować o dalszych losach zawieszonych członków zarządu PZU. Posiedzenie to nie odbyło się, gdyż nie przyszli na nie trzej przedstawiciele konsorcjum i dwaj skarbu państwa. Przypomnijmy, że o zawartej w przeddzień prywatyzacji umowie sprzedaży przez PZU (za około 300 mln zł) akcji BIG BG Deutsche Bankowi nic nie wiedziało konsorcjum BIG BG i Eureko. Ostatnio ze strony Eureko - porozumienia europejskich firm ubezpieczeniowych - zaczęto składać deklaracje, że gdyby skarb państwa nie zgodził się na odwołanie zawieszonych członków zarządu PZU, wówczas wystąpi ono ze skargą do organów Unii Europejskiej. Kolejne pozwy, kolejne wnioski PZU Życie SA zaskarżyło postanowienie stołecznego Okręgowego Sądu Gospodarczego z17 lutego, zakazujące PZU i PZU Życie oraz powiązanym z nimi spółkom zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego na czas procesu. Z wnioskiem o wydanie takiego zakazu wystąpiły BIG BG i Eureko, które zapowiedziały wystąpienie z pozwem o ustalenie nieważności umów z 4 listopada ubiegłego roku między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży niemieckiemu bankowi owych akcji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wkrótce PZU złożyć może podobne zażalenie. Adwokat Stefan Jaworski, pełnomocnik PZU Życie, postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. W zażaleniu, które wczoraj po południu wpłynęło do sądu, pisze, że wniosek o wydanie zabezpieczenia podpisało m. in. dwoje członków zarządu BIG BG, którzy jego zdaniem nie byli uprawnieni do reprezentowania banku, w konsekwencji bank ten właściwie nie wniósł skutecznie wniosku, a bez tego nie mogło być ważnie wydane zabezpieczenie. Adwokat kwestionuje też prawo (legitymację) wnioskodawców (BIG BG i Eureko) do wytaczania w ogóle tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli bezpośredniego wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. Podobnie kwestionuje twierdzenie, że rozdysponowanie akcji ma być sprzeczne z założeniami prywatyzacyjnymi PZU i interesem jego akcjonariuszy. Zdaniem pełnomocnika PZU Życie, akcjonariusze - zgodnie z kodeksem handlowym - nie mają zapewnionego bezpośredniego wpływu na prowadzenie spraw spółki, a wolę swoją mogą wyrażać na walnym zgromadzeniu. Tymczasem akcjonariusze PZU nie podjęli żadnej uchwały w zakresie akcji BIG BG. Z kolei na argumentację BIG BG i Eureko, że jako giełdowi inwestorzy zainteresowani są oczywiście przestrzeganiem reguł obowiązujących uczestników tego rynku, mec. Jaworski odpowiada, że od zapewnienia przestrzegania reguł giełdowych są KPWiG, prokuratura i podobne instytucje, jeżeli więc wnioskodawcy uznali, iż zostały one jakoś naruszone, (zdaniem adwokata zastrzeżenie takie nieuzasadnione) to powinni zwrócić się do tych organów - a nie uzasadnić nimi wystąpienia o unieważnienie umowy. Skoro nie są uprawnieni do wytaczania powództwa, to nie mieli też prawa żądać wydania zaskarżonego zakazu. Wreszcie, zakaz ów w istocie zaspokaja roszczenia wnioskodawców, aby faktycznie doprowadzić do niezbywania akcji, a nie taka jest rola instytucji zabezpieczenia - dodaje adwokat. DOM, PJ. RFK KOMENTARZ Na pewno niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG Banku Gdańskiego i Eureko o tym, że głównym motywem zakupu 30 proc. akcji PZU była chęć stabilizacji akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego. Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. Trudno bowiem przypuszczać, żeby ktoś kupował za ponad 3 mld zł mniejszościowy pakiet akcji jakiejkolwiek firmy i podejmował dalsze zobowiązania po to tylko, by w ten sposób zdobyć kontrolę nad 7-8 proc. akcji innej firmy, której cała wartość wynosiła wówczas 3,6 mld zł, a dziś - 8,5 mld zł. Raczej należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przez atak przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU. Paweł Jabłoński
BIG Bank Gdański oraz Eureko, akcjonariusze PZU, wystąpili z wnioskiem o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży akcji BIG Banku Gdańskiego. We wniosku napisano, że motywem zaangażowania się banku i Eureko w proces prywatyzacji PZU było założenie, że nabycie akcji PZU będzie gwarancją zachowania proporcji akcjonariatu banku. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako motyw zainwestowania w PZU naraża spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU. PZU Życie zaskarżyło postanowienie Sądu, zakazujące PZU i PZU Życie zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego.
OSCARY '99 50 podpisów pod listem Stevena Spielberga Dwie szanse Andrzeja Wajdy BARBARA HOLLENDER Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność". Hołd dla polskiego mistrza Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku". Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina. 39 gniewnych ludzi Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". Konkurenci "Pana Tadeusza" Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera. "Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV. Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii.Przyznawany jest przez Board of Governors.
ENERGETYKA Zamknięcie elektrowni jądrowych w Niemczech będzie kosztowało kilka miliardów marek Koniec ery nuklearnej KRYSTYNA FOROWICZ Rząd Niemiec postanowił przedłożyć 29 stycznia w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej zaplanowany i ostateczny koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni jądrowych protestują przeciw planowanemu zamykaniu elektrowni jądrowych. Pomysł Partii Zielonych, jak i sam projekt ustawy, przedstawiony w Bonn uznali jako "zbyt brutalny i kosztowny" dla nich - podał Reuters. Decyzje polityków niepokoją naukowców niemieckich i francuskich. W zeszłym roku został zakończony wspólny projekt Europejskiego Ciśnieniowego Reaktora Wodnego. Rozpoczęcie jego budowy zaplanowano na początek przyszłego stulecia. Nowy typ reaktora - superbezpiecznego i nowoczesnego - miał, gdy nadejdzie potrzeba, zastąpić starzejące się siłownie jądrowe. Kosztowny pogrzeb Zamknięcie elektrowni atomowych będzie kosztowało rząd Niemiec kilka miliardów marek. Do końca roku 2001 ma być wyłączonych sześć najstarszych elektrowni atomowych - Obrigheim, Stade, Biblis A i B, Neckarwestheim 1 oraz Brunsbuettel. Z właścicielami 13 nowszych reaktorów zamierza się wynegocjować konkretne terminy wycofania z eksploatacji. Ostatni z 19 reaktorów czynnych obecnie w Niemczech miałby zostać wyłączony w 2010 roku. Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania w miliardowej wysokości. Hans Dieter Harig, dyrektor Preussenelektra - jednej z największych niemieckich elektrowni jądrowych powiedział, że rezygnacja z energetyki jądrowej będzie kosztowała przemysł powyżej 7 mld marek. - Zamknięcie elektrowni do 2001 r. lub wcześniej - jak się mówi - wymaga zatem ponownego rozważenia. O rekompensatę zamierza także wystąpić Francja, bowiem doszłoby do zerwania kontraktu na przetwarzanie odpadów radioaktywnych, pochodzących z niemieckich elektrowni jądrowych, i wysyłanych do Francji - podała AFP. Minister ochrony środowiska Juergen Trittin, najgłośniejszy przeciwnik energii nuklearnej powiedział: - Uczynimy wszystko, aby możliwie szybko zaprzestać korzystania z energii jądrowej. Dodał też, że nie ma podstaw prawnych do wypłacenia odszkodowania za zaprzestanie przerobu zużytego paliwa jądrowego. Umowy łączące przemysł nuklearny jego kraju z Francuzami tracą ważność, gdyż działa "siła wyższa", a za taką można uznać przegłosowanie ustawy o rezygnacji z energetyki jądrowej oraz zaprzestanie przerobu odpadów w roku 2000 - powiedział Juergen Trittin w rozmowie z ministrem zdrowia Francji - Dominique Voynet. Co zrobić z odpadami Do 30 grudnia zeszłego roku przerobiono we francuskich zakładach La Hague 3800 ton niemieckich odpadów. Część tego zużytego paliwa i odpadów z tego przerobu znajduje się nadal na ziemi francuskiej, podczas gdy ustawa z 31 grudnia 1991 r. o zarządzaniu odpadami radioaktywnymi zakazuje ich magazynowania poza terminy określone możliwościami technicznymi. Juergen Trittin potwierdził w piątek w Paryżu, że Niemcy gotowe są sprowadzić z powrotem swoje odpady jądrowe, nie tylko te najbardziej promieniotwórcze jak pluton, ale także słabo i średnioradioaktywne. Po ponad 6 latach od zatwierdzenia ustawy w 1991 r. jedynie udało się zorganizować 5 transportów odpadów: trzy do Japonii i dwa do Niemiec - co stanowi zaledwie 5 proc. całości odpadów. W krajach tych każdy transport wywołuje liczne demonstracje i protesty. Kraje UE produkują rocznie 50 tys. m sześc. odpadów promieniotwórczych łącznie, czyli mniej niż kilka lat temu. W 1993 produkowały 80 tys. m sześc. - podaje raport opublikowany w piątek przez Komisję Europejską. Naukowcy opracowują nowe technologie i same elektrownie wiele robią dla zmniejszenia odpadów już u źródła. Zakaz przerobu paliwa jądrowego od 1 stycznia 2000 r. - zgodnie z planowaną ustawą - może zagrozić eksploatacji elektrowni - wyjaśniają szefowie RWE, Veba i VIAG (są to największe firmy energetyczne i usług komunalnych). Prawo niemieckie zezwala na użytkowanie elektrowni jądrowej tylko wówczas, jeżeli będzie zagwarantowany przerób powstałych podczas użytkowania odpadów radioaktywnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni są zobowiązani z kolei do odbioru powstałego podczas przerobu odpadów plutonu. Nie bardzo jednak wiedzą, co z nim zrobić. Właściciele elektrowni przestrzegają rząd przed polityką faktów dokonanych, bo w przeciwnym razie szanse kompromisu, do jakiego się zmierza - będą nikłe. Projekt ustawy przewiduje, że istniejące elektrownie jądrowe zostaną wyposażone w ośrodki magazynowania odpadów w pobliżu elektrowni, aby unikać ich transportu. Z tym że tylko trzy elektrownie na 19 mają takie obiekty. AFP podaje, że 720 mln euro wyniesie koszt zerwania umów zawartych z Francją w sprawie przerobu zużytego paliwa oraz blisko 1,02 mld euro z W. Brytanią, nie licząc kosztów spowodowanych zatrzymaniem budowy centralnych ośrodków magazynowania odpadów w Niemczech, które to inwestycje nie będą już miały sensu. Firmy grożą wystąpieniem o ogromne odszkodowania od skarbu państwa w wysokości nawet od 50 do 100 mld euro. Elektrownie otrzymały zezwolenie na pracę na czas nieokreślony. Rezygnacja będzie grzechem Przeciwnicy energii atomowej twierdzą, że w Niemczech dojdzie w ciągu 8-12 lat do zaspokojenia krajowego zapotrzebowania na energię bez korzystania z energii nuklearnej. Obecnie na siłownie atomowe przypada w Niemczech jedna trzecia produkowanej energii. Obecne zużycie energii elektrycznej na osobę w ciągu roku wynosi 6500 kWh (dla porównania w Polsce 3600 kWh). Przedstawiciele przemysłu ostrzegają, że wycofanie się z energii jądrowej, to tym samym wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej i stwarza to wielkie zagrożenie dla miejsc pracy w Niemczech. - Rezygnacja z wykorzystania energetyki jądrowej, gdy świat walczy z efektem cieplarnianym, będzie grzechem - napisała AFP. Decyzje polityków o rezygnacji z energii atomowej niepokoją naukowców po obu stronach Renu. Prace nad przyszłymi reaktorami lekkowodnymi trwają we Francji i w Niemczech od niemal 10 lat, ale nabrały rzeczywistego rozmachu dopiero w ostatnich kilku latach. Od roku 1989 Framatome i Siemens, za pośrednictwem wspólnego towarzystwa akcyjnego NPI (Nuclear Power International), w którym obie firmy mają jednakowe udziały, pracowały wspólnie nad projektem przyszłego energetycznego reaktora jądrowego. Projekt ten nazwano EPR - Europejski Ciśnieniowy Reaktor Wodny. EPR stanowi najambitniejszy przykład współpracy francusko-niemieckiej w dziedzinie energetyki jądrowej. Nowy reaktor obecnie znajduje się w "fazie optymalizacji", która rozpoczęła się w lipcu 1997 r. i ma potrwać półtora roku, ma pracować w obu państwach, we Francji i w Niemczech, w Europie i na rynku światowym. EPR uznano za najbezpieczniejszy w świecie (korzysta z 30 lat doświadczeń eksploatacji siłowni jądrowych w tych państwach) i najbardziej ekonomiczny. Bloki energetyczne będą produkować elektryczność przy kosztach za kWh konkurencyjnych w porównaniu z innymi źródłami. Przewidywany czas eksploatacji został zwiększony do 60 lat. Zgodnie z planami budowa pierwszej siłowni EPR ma się rozpocząć na początku przyszłego stulecia. Francja i Niemcy są państwami wiodącymi pod względem produkcji energii w siłowniach jądrowych. Energetyka jądrowa za pośrednictwem 58 reaktorów dostarcza we Francji 80 proc. całkowitej produkowanej energii elektrycznej oraz 30 proc. elektryczności w Niemczech z 19 reaktorów. Stosowana w tych krajach technologia jądrowa jest uznawana i wykorzystywana na całym świecie. Firma Framatome dostarczyła siłownie jądrowe Belgii, Afryce Południowej, Południowej Korei i Chinom, podczas gdy firma Siemens eksportowała do Szwajcarii, Holandii, Hiszpanii, Argentyny i Brazylii. Rezygnacja z planowanej wspólnej budowy nowego typu reaktora, którego projekt jest już właściwie ukończony, praktycznie będzie oznaczać koniec ery nuklearnej w Niemczech.
Rząd Niemiec postanowił przedłożyć w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych. Zamknięcie elektrowni atomowych będzie kosztowało rząd Niemiec kilka miliardów marek. Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania. O rekompensatę zamierza wystąpić Francja, bowiem doszłoby do zerwania kontraktu na przetwarzanie odpadów radioaktywnych.Minister ochrony środowiska Juergen Trittin powiedział, że nie ma podstaw do wypłacenia odszkodowania. Umowy z Francuzami tracą ważność, gdyż działa "siła wyższa". Do 30 grudnia zeszłego roku przerobiono we francuskich zakładach 3800 ton niemieckich odpadów. Część odpadów znajduje się nadal na ziemi francuskiej.Juergen Trittin potwierdził, że Niemcy gotowe są sprowadzić z powrotem swoje odpady. Zakaz przerobu paliwa jądrowego może zagrozić eksploatacji elektrowni - wyjaśniają firmy energetyczne i usług komunalnych. Prawo zezwala na użytkowanie elektrowni jądrowej tylko wówczas, jeżeli będzie zagwarantowany przerób odpadów radioaktywnych. AFP podaje, że 720 mln euro wyniesie koszt zerwania umów zawartych z Francją oraz 1,02 mld euro z W. Brytanią.Firmy grożą wystąpieniem o odszkodowania w wysokości od 50 do 100 mld euro. Przedstawiciele przemysłu ostrzegają, że wycofanie się z energii jądrowej, to wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej.Decyzje polityków niepokoją naukowców. Prace nad reaktorami lekkowodnymi trwają we Francji i w Niemczech. Od roku 1989 Framatome i Siemens pracowały nad projektem energetycznego reaktora jądrowego. Rezygnacja z planowanej budowy nowego typu reaktora, którego projekt jest już ukończony, będzie oznaczać koniec ery nuklearnej w Niemczech.
Demokracja pozbawiona retoryki i symboliki narodowej staje się zimna Patriotyzm - kłopotliwe zobowiązanie RYS. PAWEŁ GAŁKA MAREK A. CICHOCKI "Codziennie staje przed nami sprawa Ojczyzny. Ojczyzna przychodzi ku nam jako jakiś dar. Zarazem od nas zależy trwanie Ojczyzny. Mimo że Ojczyzna jest dla nas darem, jej los od nas zależy" - tak dwadzieścia lat temu napisał ks. Józef Tischner. We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest jednak mile widziany, a szczególnie taki patriotyzm, który nawiązuje do narodowej martyrologii, zbiorowego i indywidualnego poświęcenia oraz heroizmu. Nawet podjęta ostatnio próba przywrócenia tego tematu do publicznej debaty przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które zorganizowało wystawę "Bohaterowie naszej wolności" połączoną z ogólnopolską akcją plakatową, nie spotkała się z życzliwością, a w niektórych tygodnikach została wręcz zgromiona za anachronizm. Krytycy i prześmiewcy Nie wiązałbym tej niechęci do patriotyzmu z istniejącymi wcześniej w polskiej tradycji różnymi formami krytyki wobec narodowej mitomanii. Na przełomie wieków, a potem także w czasach II Rzeczypospolitej, polski patriotyzm miał swoich bezlitosnych krytyków i prześmiewców w różnych środowiskach. Realiści - spadkobiercy pozytywizmu i zwolennicy Narodowej Demokracji - piętnowali romantyczną wersję patriotyzmu uosabianą przez "malowanego ułana", ponieważ ich zdaniem pchała ona pokolenia Polaków do bezsensownych powstań zamiast skutecznej obrony narodowych, ekonomicznych interesów. Prześmiewcy - tacy jak Witold Gombrowicz z jego słynną formułą "i na kolana padłem" z "Transatlantyku" - wyszydzali polski patriotyzm pompatyczny i koturnowy. Lewicowa, postępowa inteligencja odrzucała polski patriotyzm, dopatrując się w nim przede wszystkim groźby klerykalizmu i dominacji w kulturze i polityce jedynie słusznej opcji "Polaka katolika". Wszystkie te krytyczne postawy miały jedną cechę wspólną. Odnosiły się do różnych form patriotycznej retoryki i patriotycznych symboli faktycznie obecnych w życiu publicznym i kulturze Polaków. Do czego konkretnie odnosi się obecna niechęć wobec patriotyzmu trudno doprawdy stwierdzić. Wiele można zarzucić polskiemu życiu publicznemu ostatnich dziesięciu lat, z pewnością jednak nie cierpi ono na specjalnie rozbuchaną retorykę i symbolikę patriotyczno-narodową. Nie ma bardziej bezbarwnego i pozbawionego treści polskiego święta niż 11 Listopada. Wydaje się więc, że obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Zgodnie z nim współczesna, nowoczesna demokracja nie potrzebuje języka wspólnotowego i symboli patriotycznych mówiących o konieczności poświęcenia się obywateli dla własnej ojczyzny. Krótka droga do nietolerancji Istnieje przewidywalny i monotonny zestaw argumentów wysuwanych dzisiaj przeciwko patriotyzmowi. Pierwszy opiera się na lęku przed nietolerancją. Mówi się, że od postawy patriotycznej do wrogości wobec obcych, rasizmu i przemocy droga jest bardzo krótka. Drugi wskazuje na anachroniczność postawy i retoryki patriotycznej w obecnych czasach. Polska wchodzi do UE, nie ma wrogów u swych granic, ludzie koncentrują się przede wszystkim na swoich interesach. Jedyna więc sensowna forma patriotyzmu we współczesnej Polsce to zarabianie pieniędzy, kumulowanie kapitału, wzmacnianie wzrostu gospodarczego, stabilizowanie złotego. Sprawy te stanowią bowiem o autorytecie i sile naszego państwa w świecie. I wreszcie argument trzeci zwraca uwagę na szafowanie w retoryce patriotycznej ludzkim życiem. Zdradza to jakoby ciągotki militarystyczne i pogardę dla jednostki. Nie ma sensu polemizować z tymi argumentami. Nikt przytomny nie będzie przeczyć, że istnieją przypadki zwyrodnienia patriotyzmu, kiedy to miłość do ojczyzny mylona jest z miłością do kija bejsbolowego (np. przez niektórych krewkich kibiców piłkarskich). Wiele jest także form ekonomicznego patriotyzmu godnego szacunku i propagowania. I nie ma cienia wątpliwości, że najtrudniejszym egzaminem wiarygodności własnego patriotyzmu jest moment zagrożenia i ryzyka własnego życia, i że każdy egzamin ten zdaje indywidualnie. Trudno natomiast zgodzić się z intencją tej krytyki patriotyzmu, która chciałaby zredukować go wyłącznie do owych trzech postaci: rasistowsko-etnicznej dewiacji, kapitalistycznej cnoty i prywatnych, indywidualnych przekonań. Współcześnie istnieje wiele demokracji, począwszy od Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych, a skończywszy na Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoszech, gdzie wspólnotowa, patriotyczna retoryka i symbolika funkcjonują w sferze publicznej i państwowej. Nikt demokracje tej nie będzie posądzać o anachronizm. Także w przypadku Polski istnieją przynajmniej trzy ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji. Wartość ofiary Pierwszy powód to związek wolności z ofiarą. Trudno jest abstrahować od faktu, iż nasza wolność nie została nam dana za darmo. Nie ma żadnych powodów, dla których współcześni, beztroscy beneficjenci wolności, szczególnie ludzie młodzi bez narzuconych z zewnątrz ograniczeń swobodnie poruszający się w sferze gospodarki, polityki i kultury, mieliby być pozbawieni świadomości, że ich wolność jest darem, który otrzymali od innych, i że często ten dar okupiony był najwyższą ofiarą. Bez tej świadomości nie można zrozumieć, dlaczego z faktu naszej wolności nie tylko czerpiemy korzyści i przyjemności, ale jesteśmy też za nią odpowiedzialni - jak pisał Tischner; dlaczego mielibyśmy tym, którzy za naszą wolność poświęcili wszystko lub bardzo wiele, okazać przynajmniej minimum wdzięczności i szacunku, a nie traktować ich jako ofiary losu, ludzi, którym po prostu mniej niż nam poszczęściło się w życiu. Idzie więc o utrzymanie w demokracji solidarności pokoleń i taka idea przyświecała jak się zdaje wspomnianej na początku wystawie "Bohaterowie naszej wolności". Drugi powód to potrzeba utrzymania w demokracji solidarności między żyjącymi obok siebie członkami politycznej wspólnoty, szczególnie widoczna w Polsce, kraju o radykalnych zmianach gospodarczych i społecznych. Nasze współczucie budzą dalekie katastrofy, wojny i rzezie. Chętnie przyłączamy się do różnych form pomocy w poczuciu międzyludzkiej solidarności. Jednocześnie te grupy społeczne w Polsce, które są tuż obok nas i nie radzą sobie w rynkowej i społecznej konkurencji, nie zasługują już aż tak bardzo na naszą uwagę i współczucie. W sferze publicznej grupy te często zostały zepchnięte na margines i pojawiają się jedynie jako temat skandalizujących reportaży, przedstawiane są jako resentymentalny, roszczeniowy motłoch, obcy duchowi ekonomicznych i społecznych przemian nowoczesnej Polski. Popularne wśród beneficjentów polskich przemian koncepcje podatku liniowego czy systemu indywidualnych kont emerytalnych wypierają ideę społecznego solidaryzmu. Uważa się, że solidarność społeczną można zastąpić charytatywnością. Ta zamiana ma jednak swoje konsekwencje. Uderzające jest porównanie polskiej demokracji z wieloma demokracjami zachodnimi. O ile w Niemczech lub Szwecji wśród ludzi młodych popularne są wolontariaty oraz projekty społecznej, nieodpłatnej działalności dla innych, to w Polsce takie postawy są raczej wyjątkiem. Tymczasem dla ukształtowania się zdrowej demokracji niezbędne jest, aby szczególnie młodzi obywatele gotowi byli poświęcić jakiś czas swojego życia nie dla własnej kariery czy zysku, ale dla swych współobywateli. Na tej idei oparta została w demokracjach także zasada powszechnej służby wojskowej - Szwajcaria dostarcza tutaj klasycznego przykładu - całkowicie w Polsce skompromitowana i wypaczona. Choroba obojętności Trzeci powód związany jest z odpowiedzialnością obywateli za demokratyczną wspólnotę polityczną. Chodzi tutaj o problem partycypacji w demokracji, która przejawia się nie tylko w udziale w wyborach, ale także w gotowości obywateli do służby publicznej przede wszystkim na szczeblu samorządowym. Sprofesjonalizowanie tej służby, oddanie jej prawie wyłącznie partiom politycznym, zwalnia obywateli z odpowiedzialności wobec demokracji. Czyni ich także obojętnymi na takie negatywne zjawiska jak korupcja czy zawłaszczanie państwa przez partie polityczne. Kiedyś lord Dahrendorf przeciwstawił zimną i ciepłą odmianę demokracji. Posługując się tym rozróżnieniem, można powiedzieć, że demokracja pozbawiona retoryki i symboliki patriotycznej staje się zimna. Bez niej nic nie może uchronić nas przed egoizmem: postawą pogardy dla przeszłych pokoleń, obojętności wobec słabszych współobywateli i lekceważenia dla politycznych losów własnej politycznej wspólnoty. Autor jest doktorem filozofii, pracownikiem Centrum Stosunków Międzynarodowych i Uniwersytetu Warszawskiego.
We współczesnej polskiej demokracji patriotyzm nie jest mile widziany. Do czego konkretnie odnosi się obecna niechęć wobec patriotyzmu trudno doprawdy stwierdzić. Wydaje się więc, że obecna niechęć wobec patriotyzmu nie jest polemiką z jego konkretnymi przejawami w naszym życiu publicznym, lecz raczej ideologicznym założeniem. Istnieje przewidywalny i monotonny zestaw argumentów wysuwanych dzisiaj przeciwko patriotyzmowi. Nie ma sensu polemizować z tymi argumentami. Nikt przytomny nie będzie przeczyć, że istnieją przypadki zwyrodnienia patriotyzmu. Współcześnie istnieje wiele demokracji, gdzie wspólnotowa, patriotyczna retoryka i symbolika funkcjonują w sferze publicznej i państwowej. Nikt demokracje tej nie będzie posądzać o anachronizm. Także w przypadku Polski istnieją ważne powody, dla których język i symbole patriotyczne powinny zasiedlić sferę publiczną naszej demokracji.
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat Powrót królowej Egiptu KRZYSZTOF KOWALSKI W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata. Zaproszenie w 1960 roku Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni. W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin. Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów. Czerwona barwa Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem". Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu. Przeróbki i rozbiórka W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut. Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. - W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze. Sukces polskiej archeologii Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu: W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii. Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki. Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari. Zwieńczenie ciężkiej pracy Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego: Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo. Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii. Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik. Nowe, nieznane wizerunki Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu: Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony. Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów.
W pustynnej kotlinie Deir el-Bahari na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli ważny etap prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk w 1960 roku. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański. W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu usypisk skalnych. Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, ucierpiała wtedy świątynia Hatszepsut. obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom. władze Egiptu zwróciły się o pomoc do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Polska nauka wiele zyskała. To zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy.
Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci Głos w obronie Zachodu RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI BRONISŁAW WILDSTEIN Po dziesięciu latach milczenia sławna dziennikarka i pisarka włoska, śmiertelnie dziś chora Oriana Fallaci, na łamach "Corriere della Sera' (29.09) wybuchnęła tekstem, który obudził burzę. Wygląda na to, że "GW", która tekst przedrukowała, przestraszyła się jego konsekwencji i opublikowała później wyłącznie wybór zagranicznych tudzież krajowych napaści na autorkę (mimo że odpowiedzią na "Wściekłość i dumę" nie był na świecie wyłącznie chór potępienia). Głosem szczególnym, choć jedynie do ostateczności doprowadzającym tezy oponentów Fallaci, był artykuł polskiego eksperta od poprawności politycznej, Konstantego Geberta, który nie tylko subtelnie uznał autorkę za emanację "europejskiego chama", ale przede wszystkim oburzył się, że artykuł został wydrukowany. Gebert zawyrokował, że w odniesieniu do tego typu niesłusznych tekstów redakcji przysługuje wyłącznie prawo krytycznego ich omówienia. W nagonce wzięła udział również Rada Etyki Mediów, która zaprotestowała przeciwko tego typu publikacjom. Uznano, że pisarka szerzy nienawiść i nawołuje do rasizmu. Na świecie jeszcze większą wrzawę wywołało wystąpienie premiera Włoch Silvia Berlusconiego, który podkreślił wyższość zachodniej cywilizacji ze względu na przestrzeganie w niej praw człowieka. Przerobić po swojemu Swojego czasu lewicowi strażnicy poprawności politycznej załatwiali swoich przeciwników określeniem "faszysta". Dziś takim epitetem młotem stało się określenie "rasista". Nie chodzi oczywiście o to, że rasizm nie występuje i nie należy strzec się tego typu aberracyjnych i niebezpiecznych postaw. Jednak łatwe szermowanie tym epitetem walnie przyczynia się do jego banalizacji, a w efekcie rehabilitacji. Skoro tak wiele zjawisk i postaw określić można jako rasistowskie, skoro określenie to traktowane jest jako instrument dezawuowania adwersarzy, to trudno utrzymać wobec niego odium, które rasizmowi rzeczywiście się należy. Nie sposób też wyodrębnić i nazwać rasizmu prawdziwego. Jeżeli określana jest tak każda niewygodna postawa, to coraz trudniej będzie wzbudzić oburzenie z powodu rasizmu autentycznego. Podobnie rzecz ma się w Polsce (i nie tylko) z oskarżeniem o antysemityzm. Nieograniczone możliwości rzucania oskarżeń o rasizm stworzył zawodowym antyrasistom koncept "rasizmu kulturowego". Zmienił on zasadniczo znaczenie pojęcia rasizmu. O ile bowiem hierarchizacja ludzi ze względu na przynależność rasową jest ponurym absurdem, o tyle hierarchizacja kultur i ich przejawów jest nieuniknionym elementem każdego wartościowania. Przynależność rasowa jest dana człowiekowi niezależnie od niego, i to ostatecznie, w wypadku kultury sprawa ma się inaczej - zwłaszcza współcześnie. Kultura jest bytem złożonym i człowiek przynależący do niej może ją przekształcać, przyjmować aktywną postawę wobec konkretnych jej przejawów, a wreszcie odejść od niej. Uznanie, że nie możemy wartościować kultur i ich określonych aspektów, oznacza, że nie możemy wartościować w ogóle. Jest to stwierdzenie nie tylko absurdalne, ale i paradoksalne. U jego fundamentów musi leżeć mocne przeświadczenie o równowartości wszystkich kultur - a przeświadczenie takie sformułować można wyłącznie na gruncie kultury zachodniej. Ten wstrętny Berlusconi Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się tekst Fallaci, włoski premier Silvio Berlusconi powiedział, że "musimy być świadomi wyższości naszej cywilizacji, systemu, (...) który w przeciwieństwie do krajów islamskich gwarantuje poszanowanie praw religijnych i politycznych". Berlusconi wyraził się jak na polityka niezręcznie, używając określenia "wyższość". Powiedział jednak prawdę: w cywilizacji zachodniej obowiązują prawa religijne i polityczne, w krajach islamskich (poza, w ograniczonym sensie, Turcją) - nie. Jeśli więc prawa takie uznajemy, a odwołują się do nich krytycy Berlusconiego, nie możemy niczego zarzucić jego rozumowaniu. Niezręcznością Berlusconiego było również stwierdzenie, że "Zachód będzie kontynuował podbój ludów, tak jak podbił komunizm". Oczywiste w tym kontekście było, że premierowi Włoch chodzi o "podbój" kulturowy. Przecież komunizm nie upadł na skutek fizycznej wojny ze światem Zachodu. A więc określenie "podbój" znaczyło w tym wypadku również "podbój świata" przez prawa człowieka i kulturę demokracji. Ataki na premiera Włoch ujawniały całą wewnętrzną sprzeczność kulturowego relatywizmu. Belgijski minister spraw zagranicznych Luis Michel oświadczył: "wartości europejskie nie pozwalają nam sądzić, że nasza cywilizacja jest wyższa od innych". W wypowiedź tę wpisane jest stwierdzenie, że zasadą naszej cywilizacji jest otwartość na innych. Tylko że w pewnym momencie cecha ta musi wejść w konflikt z cywilizacją zamkniętą na innych, zwłaszcza jeśli cywilizacja ta ma ambicje uniwersalne, a takie ambicje ma również islam. Popularny pisarz i teoretyk włoski Umberto Eco w artykule "Święte wojny, pasja i rozum" ("La Republica", 5.10), który miał być odpowiedzią na wystąpienie premiera Włoch, a jest ciągiem frazesów składających się na obowiązującą dziś w opiniotwórczych sferach Zachodu poprawną politycznie wykładnią kultury, wzywa, abyśmy spojrzeli na siebie oczyma drugiej cywilizacji. Wezwanie jest słuszne, zawsze płodne jest popatrzenie na siebie cudzymi oczyma, ale apel ten jest właśnie charakterystyczny dla kultury Zachodu. To z jej perspektywy możemy zobaczyć kulturę muzułmańską jako propozycję, nad którą należy pochylić się z dobrą wolą i zainteresowaniem - natomiast w oczach jej reprezentantów możemy zobaczyć Zachód jako materialistyczny świat pochłonięty żądzą indywidualnego użycia, apoteozujący ją w pełnej hipokryzji koncepcji praw człowieka. W chórze potępień, które wywołała wypowiedź Berlusconiego, nastąpiło pomylenie praw człowieka i uprawnień zbiorowości. Tymczasem w wielu istotnych kwestiach zasady te mogą wchodzić ze sobą w konflikt. Jeśli zbiorowości muzułmańskich imigrantów na Zachodzie nie tylko domagają się prawa do wyznawania swojej religii, ale i budowania swojej społeczności opartej na jej prawach - to konflikt z normą europejską staje się oczywisty. Muzułmańskie prawo - szarijat - jest sprzeczne z prawami człowieka. Pod groźbą śmierci zakazuje apostazji, czyli opuszczenia muzułmańskiej wspólnoty religijnej, ogranicza prawa kobiet i zbudowane jest na zupełnie odmiennej zasadzie niż prawo europejskie, dla którego podmiotem jest osoba ludzka. Odwoływanie się więc do praw człowieka w polemice z Berlusconim jest wyjątkowo nietrafne, gdyż idea ta o jednoznacznie zachodnim rodowodzie jest sprzeczna z kulturą islamu, a w każdym razie z jej dominującą dziś wersją. Ta rasistka Fallaci Fallaci pisze, że wojna wypowiedziana naszemu światu w dniu ataku na USA to "wojna religijna, której chce i którą wypowiada być może tylko odłam tamtej religii". Wzbudziło to oburzenie, a przecież trudno polemizować z tym stwierdzeniem. Fundamentaliści islamscy odwołują się do religii. To ona jest absolutną podstawą i ostateczną formą ich kultury. Odrzucają możliwość budowy świeckiego państwa, rozdzielenie państwa od religii uznają za herezję. W ich przeświadczeniu jest to wojna religijna. Nie mają racji i źle interpretują Koran? Co daje nam podstawę do takiego osądu? W islamie nie ma hierarchicznego Kościoła, który mógłby narzucić wiernym swoją interpretację religii. Jedyny w miarę zwarty system kościelny, który od niedawna w odłamie szyickim powstał w Iranie, broni takiej właśnie fundamentalistycznej interpretacji islamu. Ulemowie, czyli uczeni islamscy z całego świata islamu, w ogromnej przewadze (głosy innych są niesłyszalne) głoszą jego interpretację w fundamentalistycznej wersji. - Islam jest religią miłości - tak brzmi mantra dzisiejszej poprawności politycznej. Podtrzymują to również fundamentaliści, ale dodają - miłości, ale nie dla świata rządzonego przez grzech. "Dom pokoju" to świat rządzony przez wiernych, poza nim rozciąga się "Dom wojny". Tak brzmi tradycyjna i przyjęta powszechnie nie tylko przez fundamentalistów zasada islamu. Muzułmanin nie nawraca siłą. Podporządkowany władzy muzułmanina innowierca ma prawo wyznawać swoją religię, ale muzułmanin nie może zgodzić się, aby być rządzonym przez niewiernego. W przeciwieństwie do chrześcijaństwa, które rozpięte jest między skażoną doczesnością a boską transcendencją, islam jest monistyczny. Jest projektem ustrojowym, w którym grzech jest przestępstwem. Projektem, który łatwo zinterpretować w wymiarze totalitarnej ideologii. W przeszłości istniały odmienne interpretacje islamu, również w łonie muzułmańskiej kultury. Ale dziś dominuje złowroga, ideologiczna interpretacja tej religii. Pełni ona dziś funkcję globalnie zreinterpretowanego marksizmu. Za globalną klasę wyzyskiwaczy uznany został bogaty Zachód, świat bezbożny, opętany przez demona materializmu. Zniszczenie go otworzy bramy dla wprowadzenia boskiego porządku na całym świecie. Ma to również społeczno-polityczną genezę. Muzułmańskie kraje wychodzące z kapitalizmu, a raczej ich elity, chętnie odwoływały się do zachodniego, lewicowego utopizmu. Przejmowały trzecioświatowe warianty marksizmu, arabską wersję socjalizmu. Skończyło się to tak jak zawsze: cywilizacyjną zapaścią i gospodarczą klęską. To na tej glebie wyrósł wymierzony w świat Zachodu fundamentalizm - owoc resentymentu. Ponure utopie totalitarnych dyktatur rodziły się zawsze z poczucia krzywdy i upokorzenia. O tym wszystkim pełnym namiętności językiem pisze Oriana Fallaci. Pisze o wyższości kultury Zachodu, która ufundowana została na wolności i która zweryfikowała się w historii, przynosząc niespotykaną wcześniej zamożność i cywilizacyjny postęp. To dzięki tej wolności kultura zachodnia zbudowała naukę, nie jakiś pojedynczy wynalazek, ale system poznawania świata i wykorzystywania wiedzy dla potrzeb cywilizacji. Poprawność polityczna każe dziś tonować sukcesy naszej cywilizacji, opowiadać, że Chińczycy wynaleźli papier i proch, kto inny kalendarz, a kto inny jeszcze co innego... Być może wynaleźli, ale nigdy nie zastosowali powszechnie, nie uczynili elementem gospodarki. Powody tego są oczywiste, tak jak oczywiste jest, że nauka powstać mogła tylko w systemie wolności, jaki stworzyła cywilizacja zachodnia. Choć dziś wydaje się, że korzystać z niej mogą wszyscy, również przedstawiciele innych cywilizacji, to w sposób pełny mogą ją adaptować tylko wtedy, kiedy przejmą zasady cywilizacji, która naukę stworzyła. Ostatnim dowodem na to jest klęska komunizmu. Powodowana szlachetną namiętnością Fallaci często przesadza i bywa nieprzyjemna. Dzieje się tak, gdy odnajduje w sobie wyrozumiałość dla rosyjskich najeźdźców na Afganistan. Przesadza zwłaszcza wtedy, gdy zaczyna postrzegać muzułmanów jako jednorodną zbiorowość. Kultura warunkuje ludzi, ale przecież nie modeluje ich ostatecznie. Z Fallaci nie sposób się zgodzić, kiedy zaczyna wrzucać do jednego worka i uznawać za plagę wszelkich muzułmańskich imigrantów, którzy przybyli do Europy. Ale kiedy oburza się na ekscesy europejskiej tolerancji wobec barbarzyństwa niektórych imigrantów, kiedy uznaje, że kraje europejskie winny domagać się od wszystkich stosowania się do swoich zasad - ma rację. Racje polityków - prawdy pisarzy Bush zachowuje się rozsądnie, starając włączyć do antyterrorystycznej koalicji jak najwięcej krajów muzułmańskich. Trzeba starać się uniknąć globalnej konfrontacji cywilizacyjnej. Zmiażdżenie ośrodków terrorystycznych przy utrzymaniu choćby neutralności większości krajów islamskich będzie sukcesem i może ograniczyć skalę konfliktu. Dla osiągnięcia takich celów trzeba bardzo ważyć słowa i często unikać mówienia prawdy. Dlatego z perspektywy politycznej wystąpienie Berlusconiego było błędem. Jednak innym regułom winna podlegać działalność intelektualistów, pisarzy, dziennikarzy. Barbarzyństwo, którego Fallaci doświadczyła i które obserwowała w krajach islamu, jest faktem. Opisując je, spełnia swoją powinność. Zwolennicy poprawności politycznej, którzy nawołują do powstrzymywania się przed tego typu relacjami, bo mogą być one wodą na młyn rasistów, bo są doświadczeniem subiektywnym i deformują prawdę obiektywną, albowiem w każdej kulturze... itd. - przypominają Sartre'a, który protestował przeciw pisaniu o sowieckich gułagach, aby nie pozbawiać nadziei francuskich robotników. Nie należy zamykać oczu na to, że europejskie kraje azylu dla imigrantów muzułmańskich stały się również krajami azylu dla fundamentalizmu i wyrastającego zeń terroryzmu, który pasożytuje na glebie tolerancji i demokratycznej kultury. To, że kraje europejskie nie potrafią sobie z tym poradzić, jest symptomem rozkładu i tchórzostwa tutejszych elit politycznych. Jeśli istnieją normy prawne, które karzą za działalność antykonstytucyjną, za nawoływanie do nienawiści na tle rasowym i religijnym, to czemu nie można zastosować ich do podejmujących takie działania fundamentalistycznych ugrupowań muzułmańskich? Jak można tolerować pochwały bin Ladena wygłaszane przez "autorytety" religijne w Londynie czy Brukseli? Czy trzeba czekać, aż w kolejnym zamachu, tym razem być może w Europie, zginą znowu tysiące ludzi? Po zamachu na USA cały Zachód znalazł się w sytuacji wyjątkowej. Czy nie powinien, używając nawet środków wyjątkowych dla liberalnej demokracji, stosowanych jednak, kiedy prowadzi ona wojnę, zniszczyć wszystkich ośrodków fundamentalizmu, nie czekając, aż jeszcze głębiej uda się im zakorzenić w muzułmańskich diasporach? Mit wielokulturowości W tym momencie dotykamy być może najbardziej delikatnej kwestii, o której tak gwałtownie pisała Fallaci. Kwestii imigracji. I znowu, jakkolwiek można zarzucić jej przesadę, każdego, kto zna trochę Europę Zachodnią, uderza paradoks. Zbiorowości imigrantów uciekających ze swojego świata przed despotyzmem i nędzą usiłują częstokroć odbudować warunki, które do despotyzmu i nędzy prowadzą. Czy winniśmy więc zmuszać je do przyjęcia zasad naszej kultury? Mit wielokulturowego państwa jest niebezpieczny i sprzeczny wewnętrznie. Oczywiście, jeśli ograniczymy definicję kultury do rytuału religijnego i obyczaju, to wielokulturowość istnieje już w państwach Zachodu i ma się doskonale. Jeśli jednak kulturę zgodnie ze współczesnymi definicjami rozumieć głębiej, jako model organizacji ludzkiego życia, to od razu pojawiają się problemy. Konflikt dotyczy systemu prawnego, który jest formą życia społecznego. Winniśmy domagać się, aby przybysze przyjęli zasady kultury, z dobrodziejstwa której korzystają. Inaczej fundujemy chaos i - na zasadzie reakcji - rasizm, który ugodzi we wszystkich. Również w niewinnych przybyszy. Mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek domagać się poszanowania naszej kultury, o co tak gwałtownie występuje Fallaci. Tylko że w tym celu sami musimy szanować jej fundamenty. Współczesne relatywizmy kulturowe prowadzą do podważenia naszej kultury, tworząc niebezpieczny klimat, na którym łatwo wyrasta ideologia przemocy. Taki klimat, jaki opisywał choćby Witkacy w okresie międzywojennym. -
Oriana Fallaci wybuchnęła tekstem, który obudził burzę. Uznano, że pisarka szerzy nienawiść i nawołuje do rasizmu. jeszcze większą wrzawę wywołało wystąpienie premiera Włoch Silvia Berlusconiego, który podkreślił wyższość zachodniej cywilizacji ze względu na przestrzeganie w niej praw człowieka. Uznanie, że nie możemy wartościować kultur, oznacza, że nie możemy wartościować w ogóle. Ataki na premiera Włoch ujawniały całą wewnętrzną sprzeczność kulturowego relatywizmu. zasadą naszej cywilizacji jest otwartość na innych. Tylko że w pewnym momencie cecha ta musi wejść w konflikt z cywilizacją zamkniętą na innych. W chórze potępień nastąpiło pomylenie praw człowieka i uprawnień zbiorowości. Tymczasem w wielu istotnych kwestiach zasady te mogą wchodzić ze sobą w konflikt. Fallaci pisze, że wojna wypowiedziana naszemu światu w dniu ataku na USA to "wojna religijna". trudno polemizować z tym stwierdzeniem. islam Jest projektem ustrojowym, w którym grzech jest przestępstwem. ideologiczna interpretacja tej religii Pełni funkcję globalnie zreinterpretowanego marksizmu. Trzeba starać się uniknąć globalnej konfrontacji cywilizacyjnej. Dlatego z perspektywy politycznej wystąpienie Berlusconiego było błędem. Jednak innym regułom winna podlegać działalność intelektualistów. europejskie kraje azylu dla imigrantów muzułmańskich stały się również krajami azylu dla fundamentalizmu. Winniśmy domagać się, aby przybysze przyjęli zasady kultury, z dobrodziejstwa której korzystają. Inaczej fundujemy chaos i rasizm, który ugodzi we wszystkich.
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń Elektrownia wodna w Dzierzgoniu. FOT. ARCHIWUM Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi. W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC). Kiedy przyjdzie mróz Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia. Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku. Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego. 17 groszy od kilowatogodziny Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc. Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi. Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd. Niezadowolonych jest więcej Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) . - Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie. Prognozy marne Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika). Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r. Europa wymusi Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii. Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk. Krystyna Forowicz W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh).
Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkuje łącznie 30 tysięcy kWh energii miesięcznie, za każdą zakład energetyczny płaci mu 17 groszy. Przedsiębiorca uważa, że to mało, i nie wierzy w polską ekologię. Praca elektrowni zależy od pory roku i pogody. Z niewielkich zysków osiąganych ze sprzedaży energii Romuald Jarocki dokłada jeszcze do prowadzonego równolegle gospodarstwa. Koszt wybudowania obu elektrowni wyniósł 177000 zł, z czego 40% pokrył kredyt udzielony na preferencyjnych warunkach przez Fundację Rolniczą. Urządzenia są w pełni zautomatyzowane. Ręcznie trzeba czyścić jedynie kraty chroniące turbiny, co zajmuje 10 godzin tygodniowo. Romuald Jarocki skarży się, że w Polsce nie ma ceny urzędowej za energię ze źródeł odnawialnych. Zakłady energetyczne interpretują przepisy, jak chcą. Czasami doliczają VAT, czasami nie. Na ciągłych podwyżkach cen energii dla konsumentów nie zarabiają producenci ekologiczni. Niezadowolonych jest wielu. Wiesław Mielczarek z Działoszyna uważa, że został wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Z powodu polityki cenowej zakładu energetycznego elektrownia, którą wybudował, zamiast zysków przynosi straty. Mimo licznych deklaracji władz centralnych wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery utrudniające rozwój energetyki wodnej. Walory i efekty środowiskowe ekologicznej produkcji nie znajdują odzwierciedlenia w relacjach cenowych. Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogorszy w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Pozostaje nadzieja, że odpowiednie zmiany w prawie wymusi przystąpienie Polski do Unii Europejskiej.
Z profesorem Mariuszem Łapińskim, ministrem zdrowia, rozmawia Małgorzata Solecka Społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy FOT. MICHAŁ SADOWSKI Rz: Ledwo przyzwyczailiśmy się do istnienia kas chorych, a już słyszymy, że przestaną istnieć. Nie boi się pan kolejnej destabilizacji systemu ochrony zdrowia? MARIUSZ ŁAPIŃSKI: System w tej chwili działa chaotycznie. I na pewno nie ja go zdestabilizowałem. Nie chcemy żadnych rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Wiem, że społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Trzeba przywrócić konstytucyjną odpowiedzialność rządu za ochronę zdrowia. Poprzedni rząd zwolnił się z tej odpowiedzialności, ale obywatele go z niej nie zwolnili. Wyniki wyborów są na to koronnym dowodem. Nie da się uniknąć likwidacji kas? Obecnie ustawa przewiduje możliwość ich łączenia. Dziś jest siedemnaście kas chorych. To znaczy - siedemnaście różnych systemów kontraktowania, wyceniania świadczeń, rozliczania umów. Kasy próbowały się między sobą porozumiewać, ale nic z tego nie wychodziło. Co zastąpi kasy? Premier zapowiadał powstanie kilku funduszy ochrony zdrowia, pan mówił o powołaniu jednego funduszu z szesnastoma oddziałami? Na razie pracujemy nad programem. Trzy koalicyjne partie są zgodne: kasy chorych przestaną istnieć. Co do szczegółów jeszcze nie zapadły rozstrzygnięcia. Ale jedno jest pewne: likwidacja kas nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego. Chcemy utrzymać odrębność instytucji, która płaci za świadczenia. To, że pieniądze ze składek są wydzielone z budżetu, jest dużym osiągnięciem. A może to po prostu kwestia nazwy? Kasy chorych źle się kojarzą, więc trzeba je inaczej nazwać, zmniejszyć liczbę... To nie będzie prosty zabieg zmiany szyldu. Państwo musi odzyskać możliwość kreowania polityki zdrowotnej. Na przykład jedną z najważniejszych dla nas spraw jest wprowadzenie jednolitego modelu medycyny szkolnej. Nie jesteśmy w stanie narzucić kasom takiego rozwiązania - każda rozwiązuje problem po swojemu, niektóre w ogóle nie kontraktują takich usług. Następny problem - wiem, że niektóre kasy są w stanie zapłacić szpitalom więcej pieniędzy za usługi, tak by dyrektorzy mogli wypłacić pracownikom gwarantowane ustawą 203 złote podwyżki. Kasy tego nie robią i nie mam żadnej możliwości wpływu na ich decyzję. Prawo przewiduje kolejną podwyżkę w przyszłym roku. Jak pan sobie poradzi z tym problemem? Nie ja odpowiadam za tę ustawę, uważam, że to wyjątkowy bubel prawny. Ale jestem za tym, żeby zarobki w publicznej służbie zdrowia były regulowane ustawowo. Publiczne placówki to przede wszystkim szpitale. Wzrost płac będzie możliwy, kiedy poprawi się ich sytuacja finansowa. Trzeba zwiększać przychody i zmniejszać koszty. Ale o tym, czy pieniądze z kasy chorych wydać na podwyżki płac, spłacić zobowiązania, czy kupić nowy sprzęt, decyduje dyrektor. Na te decyzje też będzie pan chciał mieć wpływ? Nie, to jest zadanie właścicieli szpitali - samorządów, akademii medycznych. To oni powinni pilnować, na co pieniądze są wydawane. Nie zamierzam wkraczać w kompetencje organów założycielskich szpitali. Ale mówi pan o konieczności nadzoru ze strony administracji rządowej. W niektórych miastach są obok siebie szpitale podlegające trzem różnym właścicielom - staroście, marszałkowi i rektorowi uczelni medycznej. I nie ma sposobu na koordynację ich pracy - choćby w takiej sprawie jak wyznaczanie dyżurów. Chcę, żeby był taki ośrodek. Żeby wojewoda albo jego pełnomocnik koordynował ochronę zdrowia na swoim terenie. Ale nie on będzie rządził zakładami opieki zdrowotnej. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego w niektórych placówkach możliwa jest rejestracja na telefon, a w innych trzeba o piątej rano zgłaszać się po numerek? Telefoniczna rejestracja jest możliwa w placówkach sprywatyzowanych, a kolejki do rejestracji ustawiają się w ogromnych przychodniach rejonowych, takich, jakie przetrwały choćby w Warszawie. Dlatego szukam drogi prawnej - może to będzie rozporządzenie, a może potrzebna będzie zmiana w ustawie - żeby placówki świadczące podstawową opiekę zdrowotną mogły mieć pod swoją opieką nie więcej niż dziesięć, piętnaście tysięcy osób. To byłaby rewolucja... ... i trzeba będzie ją zrobić. Będzie pan wspierał dokończenie prywatyzacji? W lecznictwie otwartym absolutnie tak. Lecz te szpitale, które znajdą się na przygotowywanej przez nas liście, będą wyłączone z prywatyzacji. Musi istnieć sieć szpitali publicznych, żeby każdy obywatel miał zapewniony dostęp do bezpłatnego leczenia. Ale nie wszystkie szpitale, które teraz istnieją, znajdą się w takiej sieci? Na pewno nie. Te, które znajdą się poza nią, będą mogły się przekształcać, prywatyzować, będą mogły zostać zlikwidowane. Niektóre szpitale zresztą już teraz nie powinny działać ze względu na bezpieczeństwo pacjentów. Kiedy powstanie sieć szpitali? Kalendarz jest prosty - mamy cały 2002 rok na przygotowanie najważniejszych zmian. Chcę, żeby 1 stycznia 2003 roku nie było kas chorych, żeby działała sieć szpitali publicznych, możliwa była racjonalna polityka lekowa, a rejestr usług medycznych był w znacznym stopniu przygotowany. Tymczasem do końca tego roku zostały niecałe dwa miesiące, a kasy chorych do tej pory nie wiedzą, za co będą płacić, czy na przykład będą musiały finansować pomoc doraźną. Już jest przygotowana propozycja nowelizacji ustawy o państwowym ratownictwie medycznym. Chcemy, by ustawa weszła w życie, tak, jak jest w niej zapisane, 1 stycznia 2002 roku, ale jednocześnie o rok opóźniamy przejęcie finansowania systemu przez budżet państwa. Jeśli parlament się na to zgodzi, za karetki w przyszłym roku zapłacą kasy chorych. To wydatek niemal 800 milionów złotych. A pański poprzednik nałożył na kasy obowiązek finansowania niemal wszystkich procedur wysokospecjalistycznych. Ma je to kosztować dalsze kilkaset milionów. Czy pan podtrzyma tę decyzję? Nie. Za większą część tych procedur, a nie tylko za przeszczepy, jak proponował poprzedni minister, zapłaci jednak budżet. W tym tygodniu przekażę do kas chorych oficjalną informację w obu sprawach. Zapowiadał pan szybką nowelizację ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, która ma dać ministrowi zdrowia możliwość powołania nowych rad kas chorych. Jest już przygotowana, ale do Sejmu trafi z opóźnieniem, bo mamy pilniejsze od niej prace - musimy zająć się ratownictwem medycznym oraz Urzędem Rejestracji Leków i Wyrobów Medycznych. Jest ustawa, która go powołuje, ale brakuje do niej kilkudziesięciu rozporządzeń. Nic nie jest przygotowane, żeby powstał ten urząd. Dlatego trzeba koniecznie przesunąć wejście w życie tej ustawy o pół roku, bo inaczej przez kilka miesięcy byłaby niemożliwa rejestracja leków. Nowelizacja ustawy ubezpieczeniowej jest następna w kolejce. Będzie dotyczyła tylko powołania nowych rad kas? Nie, w ustawie jest kilka błędów, które trzeba naprawić. Obecnie pacjent ma nieograniczoną możliwość wyboru szpitala, teoretycznie każdy może chcieć być leczony w placówkach klinicznych. Rozszerzenie uprawnień do świadczeń stomatologicznych to nieprzemyślane do końca rozwiązanie, które powoduje olbrzymie koszty. Ale to SLD w poprzedniej kadencji opowiadał się za wprowadzeniem tej poprawki. Mnie w Sejmie wtedy nie było. Nie wszystkie pomysły moich kolegów były dobre. Chce pan jednym słowem ograniczenia kosztów, jakie pociągnęły za sobą ostatnie zmiany w ustawie? Poprzedni minister zdrowia szacował je nawet na miliard złotych... Chcę urealnienia przepisów. I tego, żeby publiczne pieniądze były racjonalnie wydawane. A skoro już rozmawiamy o pieniądzach - jaką składkę zapłacimy w przyszłym roku? W ustawie jest zapisane 8 procent... ... ale minister finansów proponuje zamrożenie składki na poziomie 7,75 procent. Jeśli miałaby rosnąć, oznaczałoby to dodatkowe obciążenia dla obywateli, bo nie będziemy mogli odpisać sobie całej składki od podatku. Jest pan zwolennikiem takiego rozwiązania? Przede wszystkim jestem zwolennikiem wzrostu składki, takiego, jaki jest przewidziany w ustawie, o ćwierć punktu procentowego rocznie, do 9 procent. Oczywiście byłoby najlepiej, gdyby zasady jej odliczania od podatku się nie zmieniły. Ale sytuacja finansów publicznych jest bardzo trudna. Jeśli możliwy jest wzrost składki tylko taką drogą, będę go popierał. Do systemu musi trafiać więcej pieniędzy. Są inne sposoby na zwiększenie dopływu pieniędzy, choćby przez rozszerzenie zasady współpłacenia przez pacjentów. Jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania, tak jak jestem przeciwny wprowadzaniu tzw. koszyka świadczeń gwarantowanych. Płacący składki nie odczują bardzo boleśnie jej wzrostu, w skali miesiąca będzie to średnio kilka złotych. Dla mnie, socjaldemokraty, jest to łatwiejsze do zaakceptowania niż wprowadzenie opłat, które byłyby równoznaczne z ograniczeniem dostępności do świadczeń dla najbiedniejszych. Absolutnie się na to nie zgadzam. Ale kiedy składka zacznie bezpośrednio obciążać nasze kieszenie, nastąpi wzrost oczekiwań co do jakości świadczeń, ich dostępności. Ludziom trudniej będzie zaakceptować, że płacą kilkaset złotych miesięcznie do kasy chorych, a kiedy potrzebują pomocy, muszą płacić prywatnemu lekarzowi. Chcemy tak zmienić system, żeby wzrosła dostępność do lekarzy praktykujących w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Żeby z jednej strony ludzi nie odstraszała choćby wizja stania przed świtem w kolejce do rejestracji, z drugiej zaś - żeby ten lekarz rzeczywiście mógł pracować w dobrych warunkach, przyjmować pacjentów. W niektórych miejscach w Polsce na wizytę u kardiologa czy wielu innych specjalistów czeka się pół roku, czasem dłużej. Dostępność jest fikcją. Co do tego doprowadziło? Między innymi chore kontraktowanie usług. Trzeba odejść od płacenia za poradę na rzecz płacenia za leczenie. Teraz lekarz przyjmuje sześciu pacjentów w ciągu dnia, bo na tyle pozwala limit ustalony przez kasę chorych. A kolejki oczekujących rosną. W opiece podstawowej kasy płacą za każdego ubezpieczonego będącego pod opieką lekarza. I tam problem kolejek nie istnieje. To jest sukces reformy. Ale nie powtórzono go ani w specjalistyce, ani - zwłaszcza - w leczeniu szpitalnym. Szpitale, aby uzyskać z kas chorych więcej pieniędzy, przyjmują pacjentów, którzy wcale nie wymagają hospitalizacji. Pacjent dla szpitala oznacza po prostu przychód. Tego unikniemy, jeśli po prostu ustalimy poziom finansowania szpitali powiatowych, wojewódzkich i klinicznych. Kiedy kasa płaci za usługę, łatwiej jej kontrolować jakość świadczeń udzielanych przez szpital, łatwiej przeprowadzić kontrolę finansową. Chce pan odejść od tego, by płatnik sprawdzał, jak placówka wydaje pieniądze? Wręcz przeciwnie. Ale te kontrole muszą być racjonalne i nie mogą być pretekstem do rozrastania się biurokracji w kasach. Skoro mówimy o biurokracji, jakie zmiany zamierza pan wprowadzić w Ministerstwie Zdrowia? Pojawiła się informacja o szykowanych dużych zwolnieniach. Zwolnienia będą, i to spore. Ale niekoniecznie w samym ministerstwie. Wystarczy powiedzieć, że tu pracuje trzysta osób. A w różnego rodzaju nadzorowanych przez MZ instytucjach, biurach, których sens istnienia jest wątpliwy, jest zatrudnionych dziewięćset osób. Decyzje kadrowe są konieczne - muszę mieć zaufanie do ludzi, z którymi pracuję. Podczas pierwszego spotkania powiedziałem pracownikom, że liczą się dla mnie dwie rzeczy: lojalność i kompetencje. I tego się będę trzymał. -
Rz: Ledwo przyzwyczailiśmy się do istnienia kas chorych, a już słyszymy, że przestaną istnieć. Nie boi się pan kolejnej destabilizacji systemu ochrony zdrowia?MARIUSZ ŁAPIŃSKI: System w tej chwili działa chaotycznie. I na pewno nie ja go zdestabilizowałem.Nie chcemy żadnych rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Trzeba przywrócić konstytucyjną odpowiedzialność rządu za ochronę zdrowia. Na razie pracujemy nad programem. Trzy koalicyjne partie są zgodne: kasy chorych przestaną istnieć. Co do szczegółów jeszcze nie zapadły rozstrzygnięcia. Ale jedno jest pewne: likwidacja kas nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego. Chcemy utrzymać odrębność instytucji, która płaci za świadczenia. Będzie pan wspierał dokończenie prywatyzacji?W lecznictwie otwartym absolutnie tak. Lecz te szpitale, które znajdą się na przygotowywanej przez nas liście, będą wyłączone z prywatyzacji. Musi istnieć sieć szpitali publicznych, żeby każdy obywatel miał zapewniony dostęp do bezpłatnego leczenia. jaką składkę zapłacimy w przyszłym roku?W ustawie jest zapisane 8 procent. jestem zwolennikiem wzrostu składki, takiego, jaki jest przewidziany w ustawie, o ćwierć punktu procentowego rocznie, do 9 procent. Do systemu musi trafiać więcej pieniędzy.Ale kiedy składka zacznie bezpośrednio obciążać nasze kieszenie, nastąpi wzrost oczekiwań co do jakości świadczeń, ich dostępności. Chcemy tak zmienić system, żeby wzrosła dostępność do lekarzy praktykujących w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. W niektórych miejscach na wizytę u specjalistów czeka się pół roku. Dostępność jest fikcją.Co do tego doprowadziło?Między innymi chore kontraktowanie usług. Trzeba odejść od płacenia za poradę na rzecz płacenia za leczenie. Teraz lekarz przyjmuje sześciu pacjentów w ciągu dnia, bo na tyle pozwala limit ustalony przez kasę chorych. A kolejki oczekujących rosną. jakie zmiany zamierza pan wprowadzić w Ministerstwie Zdrowia? Pojawiła się informacja o szykowanych dużych zwolnieniach.Zwolnienia będą, i to spore. Ale niekoniecznie w samym ministerstwie. Decyzje kadrowe są konieczne - muszę mieć zaufanie do ludzi, z którymi pracuję. Podczas pierwszego spotkania powiedziałem pracownikom, że liczą się dla mnie dwie rzeczy: lojalność i kompetencje. I tego się będę trzymał.
ROZMOWA Joram Bronowski, izraelski krytyk: Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków Biblia nie uznaje tragedii Habima była uważana za teatr diasporowy FOT. HABIMA Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu? JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Coraz mniej Izraelczyków mówi po hebrajsku. Duża część imigrantów, w tym milionowa rzesza przybyła z byłego Związku Radzieckiego, patrzy na tutejsze dziedzictwo z góry. Utworzony na przedmieściach Tel Awiwu, w Jaffie, przez moskiewskich aktorów Teatr Geszer, czyli Most, wystawia sztuki głównie po rosyjsku. Starają się nauczyć hebrajskiego, ale robią to z niechęcią, z obowiązku. Ostatnio wystawili adaptację "Opowiadań odeskich" Babla. Połączyli w ten sposób tradycję rosyjską i żydowską. Grają też "Zmierzch" Babla, także klasykę, którą ceniono w sowieckich teatrach - Czechowa, Moliera i Szekspira. Grają w bardzo pięknej sali, a poza zyskami z kasy otrzymują też państwowe dotacje. Tak jak wszystkie teatry. Same by się nie utrzymały, a rosyjscy imigranci grają w każdym z większych miast. A sceny hebrajskojęzyczne? Status sceny narodowej ma Habima w Tel Awiwie. Powstała w Moskwie tuż po rewolucji bolszewickiej, a wśród jej twórców byli najwięksi sowieccy reżyserzy - Stanisławski, Wachtangow. Pierwsza grupa aktorów przyjechała do Izraela w latach trzydziestych. Było to w czasie wielkiego światowego tournée. Wcześniej, w latach dwudziestych, Habima odwiedziła również Polskę. Boy pisał wtedy recenzję z "Dybuka" An-skiego. Do najważniejszych aktorów należeli Hana Rowina i Aharon Meskin. Jak Habima przeżyła drugą wojnę światową? Społeczność izraelska była odcięta od świata i znajdowała się w kleszczach. Z jednej strony zagrażała jej zbliżająca się niemiecka armia Rommla, z drugiej okupanci brytyjscy, którzy nie zgadzali się na istnienie państwa żydowskiego. Ale paradoksalnie był to czas rozkwitu kultury żydowskiej. Była sztandarem wolności, ludzie kochali teatr i literaturę. Nielegalnie imigrowało do Izraela wielu intelektualistów żydowskich. Dla potrzeb sceny pisali najwięksi poeci: Natan Alterman i Awraham Szlonski. To właśnie Alterman przetłumaczył Moliera i Szekspira, stworzył kanon klasyki teatralnej w języku hebrajskim. Pod koniec lat czterdziestych młode pokolenie teatralne zbuntowało się przeciwko teatrowi klasycznemu, akademickiemu, który uosabiała Habima. Młodzi stworzyli własną scenę. Tak powstał Teatr Kameralny, który działa do dzisiaj w Tel Awiwie. Czym jeszcze odróżniał się od Habimy? Habima była uważana za teatr diasporowy. Młode pokolenie chciało stworzyć coś oryginalnego, co miałoby już korzenie w nowym państwie. Takim zewnętrznym przejawem walki ze starym teatrem było m.in. naśmiewanie się z rosyjskiego akcentu aktorów Habimy. Młodzi urodzili się w Izraelu, chociaż ich główna diva Hana Maron, jedna z najważniejszych postaci życia teatralnego lat 50. i 60., pochodziła z Niemiec. Żyje do dziś i poniekąd jest bohaterką narodową. Stała się ofiarą ataku terrorystycznego na lotnisku w Monachium. Straciła wtedy nogę. Jaki repertuar grali aktorzy Teatru Kameralnego? Warto wspomnieć o sztuce młodego Mosze Szamira "Szedł przez pola". To była sztuka na modłę sowieckiego produkcyjniaka, o kibucu, ale powstała już w Izraelu i mówiła o tutejszym życiu. Z biegiem lat i Kameralny zaczął grać klasykę, teatry wymieniały się repertuarem i dziś trudno mówić o jakiejś specjalizacji, różnicach. Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii? Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych, zarówno w Habimie, jak i Kameralnym. Zmarł w zeszłym roku. W jego dramaturgii było coś z Felliniego. Wyrastała z poetyki jarmarku. Często wykorzystywał wątki baśniowe, swoimi bohaterami czynił królów, książąt, ale silnie związany był z rzeczywistością Izraela. Bardzo wzbogacił język hebrajskiego teatru, miał wspaniałe poczucie humoru. Za jedną z jego najważniejszych sztuk wypada uznać "Najokrutniejszy jest Król". Odbierano ją jako zawoalowaną satyrę na Ben Guriona. To były czasy, kiedy zaczęto pokpiwać z założyciela państwa Izrael, który był postacią nieco bolszewicką. W późniejszym okresie Aloni napisał wiele sztuk w czechowowskim klimacie, w tym "Ciocię Lizę". Zagrała ją właśnie Hana Rowina i była to jej ostatnia wielka rola w Habimie. A Chanoc Levin? Jest również poetą, reżyserem, objawił się w czasie wojny sześciodniowej w 1967 r. Zasłynął jako autor czarnych komedii, bardzo obscenicznych, lewicowych. Już pierwsza jego sztuka "Królowa wanny" wywołała polityczny skandal. Najogólniej mówiąc, Levin w groteskowy sposób przetworzył w niej mit ofiary Izaaka. Bodaj najważniejszy w historii Izraela, bo tu ciągle giną młodzi ludzie składani na ołtarzu ojczyzny. Przedstawiciele rządu, włącznie z ministrem obrony Mosze Dajanem opuszczali premierę trzaskając drzwiami. Levin był wtedy młodym chłopcem, ale przez ostatnie trzydzieści lat wyrósł na główną postać izraelskiego teatru, przy której zbladła gwiazda Aloniego. Czy "Dybuk" An-skiego jest pierwszym ważnym dziełem teatru żydowskiego? "Dybuk" powstał w jidysz i został przełożony na hebrajski przez jednego z twórców nowoczesnego hebrajskiego, słynnego poetę narodowego Bialika. Wcześniej jednak przełożono "Celestynę" Rojasa, który był marranem, Żydem hiszpańskim. Warto wspomnieć o komedii "Śmiech wokół małżeństwa", która powstała w XVII wieku we Włoszech, z licznymi wpływami comedia dell'arte. Została napisana w części po aramejsku. Jest to język pokrewny semickiemu. To główny język literatury talmudycznej. Przechowało się w nim wiele ksiąg Biblii. Dwadzieścia lat temu "Śmiech wokół małżeństwa" odnowił na scenie młody reżyser izraelski Omri Nican. Nie byłoby współczesnego teatru izraelskiego bez odnowionego języka hebrajskiego. Kiedy rozpoczął się ten proces? W latach 80. ubiegłego wieku. Po hebrajsku, a więc językiem Biblii, zaczęła mówić wtedy inteligencja żydowska. Już później osiadała w dzielnicy Tel Awiwu, która nazywa się Oazą Sprawiedliwości. Tam, na początku swojego pobytu w Izraelu, zamieszkał żydowski noblista Szmuel Josef Agnon. Jakie są korzenie teatru w jidysz? Jidysz był mieszaniną dolnoniemieckiego z naleciałościami słowiańskimi. Uprawiany w nim teatr przypominał jasełka i zrodził się dość późno, bo w wieku XVII i XVIII w polskich miasteczkach. Był związany z ludowym świętem głupców - Purim. Miał charakter jarmarczny. Jedną z jego głównych postaci stał się Hirszełe z Ostropola, postać zaczerpnięta z chasydyzmu, później pojawiająca się w opowiadaniach Babla, ktoś w rodzaju żydowskiego Dyla Sowizdrzała. Czy jidysz jest dziś językiem martwym? Jeszcze niedawno uważano, że jest na wymarciu, ale ostatnio odradza się. Można z niego zdawać maturę. Właśnie w tym roku obchodzona jest sto czterdziesta rocznica urodzin największego pisarza jidysz Szaloma Alejchema, również dramaturga. Bardzo dużo mówi się o nim w telewizji, jest także obecny w teatrze. Zwłaszcza w skupiskach żydowskich w Nowym Jorku, Buenos Aires, mniej w Londynie, bo Żydzi angielscy są silnie zasymilowani. Mało tam biedoty, a to właśnie biedota mówiła głównie w jidysz. Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa? Judaizm nie uznaje takiej kategorii jak fatum, która stała się podstawowym pojęciem starożytnego dramatu. Najbardziej tragiczna w potocznym mniemaniu postać biblijna, jaką jest Hiob, w porządku religijnym nie ma losu tragicznego. Nie ma też w Biblii absurdu, jest kara, ale i nagroda. Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. A jednak żył w Aleksandrii Żyd zwany Ezechielem z Egiptu, który pisał sztuki na tematy biblijne, ale po grecku. Dlatego nie jest uważany za współtwórcę kultury żydowskiej, lecz hellenistycznej. Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru? Raczej pozostał negatywny. Nie interesują się teatrem, nie bywają w nim. Czy dramaturgia polska jest chętnie grana przez izraelski teatr? Wystawia się dużo sztuk. Niedawno Teatr Chanu zagrał w Jerozolimie "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Dwadzieścia lat temu grał ją Teatr Kameralny. Grany był Mrożek i "Kartoteka" Różewicza. Ale zdecydowanie silniejsze są jednak tradycje i wpływy rosyjskie. Rozmawiał Jacek Cieślak Joram Bronowski, ur. w 1948 r., od 1958 w Izraelu. Dziennikarz niezależnej gazety "Haarec". Krytyk literacki oraz tłumacz z literatur starożytnych, jak również z polskiego, francuskiego, angielskiego. Mieszka w Tel Awiwie.
Jaka jest obecnie kondycja teatru w Izraelu? JORAM BRONOWSKI: Jak zawsze, kryzysowa. Który z autorów stworzył fundamenty współczesnej izraelskiej dramaturgii? Nissim Aloni. Zaczął wystawiać w połowie lat pięćdziesiątych. Zmarł w zeszłym roku. Zasady religii judaistycznej sprawiły, że teatr nie jest chyba częścią jej dziedzictwa? Teatr był źle widziany przez Żydów. Uznawano go za przejaw obcej tradycji Greków. Czy dzisiaj, w nowożytnym Izraelu zmienił się stosunek rabinów do teatru? Raczej pozostał negatywny.
POLICJA Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce Kolczyk w uchu majora IWONA TRUSEWICZ Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Pieprzem w mafię Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje. - Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk. Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby. Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji. - Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy. W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza. - W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada. Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym. Już nie szukam innej pracy Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze. Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. - Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi. Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski. Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną. - Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby: - W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo. Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. - W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem. W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić". We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy. - Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin. - Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi. "Ekstradycja" może być Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat. - Dlaczego został pan policjantem? - To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit. Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego. Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska. - Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości. - A "Ekstradycja"? - Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą". Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. - Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko. Po co akademia? - Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć. Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach. Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej. Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
Policjanci i policjantki z siedmiu krajów Europy odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczecinie, gdzie w ramach Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej odbywają się wykłady poświęcone w tym roku przestępczości zorganizowanej. Słuchacze akademii opowiadają o swoich doświadczeniach zawodowych, o sytuacji finansowej policji i grupach przestępczych. Major Karl-Heinz Wochermayr mówi o zarobkach i statusie policjantów, o imigrantach i gangach. Nadkomisarz Klaus Weber pracuje głównie z biurze, rozpracowuje grupy przestępcze. Przyznaje, że w pracy policji najważniejsze są dokumenty, sprawność fizyczna jest drugorzędna. Kapitan Frank Hellmuth dodaje, że policja zdobywa cenne dowody dzięki nowoczesnym urządzeniom. Porucznik z Budapesztu przyznaje, że węgierska policja jest coraz lepiej wyposażona. Podinspektor z polskiej policji śmieje się z amerykańskich filmów policyjnych. Przyznaje, że nie czuje się gorszy od kolegów z Niemiec czy Austrii. Uczestnicy akademii różnie ją oceniają: dla jednych to idealna wizja pracy policji, która nie przydaje się na co dzień, dla innych - możliwość nawiązania kontaktów w obliczu jednoczącej się Europy.
IRLANDIA PÓŁNOCNA Pokój wymaga nie tylko zaprzestania terroru i rozbrojenia. Potrzebna jest zmiana sposobu myślenia, a to nie tylko najtrudniejsze, ale i mało prawdopodobne. Pożegnanie z bronią, powitanie z rządem TERESA STYLIńSKA Irlandia Północna wreszcie, w półtora roku po wyborach do lokalnego Zgromadzenia Autonomicznego, ma szansę na własny rząd, w którym wspólnie zasiądą protestanci i katolicy. Rząd taki będzie mógł powstać, ponieważ Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, a w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. To przykład kompromisu, który na stronach konfliktu gotowych zawrzeć porozumienie, ale tylko na własnych warunkach, właściwie wymuszono. Rozmowy na temat rozbrojenia organizacji paramilitarnych, wśród których najważniejsza jest katolicka IRA, były bardzo długie (ostatnia runda trwała prawie 11 tygodni) i bardzo trudne. Stanowiska protestantów i katolików od początku bowiem były nie do pogodzenia, a nadzieja na porozumienie więcej niż nikła. Obietnica za obietnicę David Trimble, który jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu, z góry zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein dopiero wtedy, gdy IRA zacznie oddawać posiadaną broń. Warunek ten IRA i Sinn Fein kategorycznie odrzuciły. Sinn Fein w imieniu IRA przypomniała, że choć zgodnie z wielkopiątkowym porozumieniem pokojowym IRA musi się rozbroić, ale ma na to czas do maja 2000 roku. - Jeśli broń nie zostanie oddana, rządu nie będzie (no guns, no government) - jak zaklęcie powtarzali protestanci. Nie musimy tego robić już teraz - uparcie odpowiadali katolicy. Dlaczego zatem obie strony poszły w końcu na ustępstwa? Przyczyna jest prosta: powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Żadnej z partii nie może zabraknąć. Bez Sinn Fein nie będzie więc rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się w odległą przyszłość. Oczywiście nikt nie chciał, by to na niego spadło odium za załamanie procesu pokojowego. Dlatego właśnie IRA zdobyła się na precedensowe oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały, a David Trimble zadowolił się mglistą obietnicą, że IRA na pewno to zrobi. Nadzieje na wyrost W Ulsterze bez wątpienia przekroczono pewien próg - próg faktyczny i próg psychologiczny. Faktyczny - bo po raz pierwszy katolicy i protestanci mają rządzić wspólnie. Przez ostatnich 27 lat władzę w prowincji bezpośrednio sprawował Londyn, przedtem zaś przez ponad pół wieku monopol na rządy mieli protestanci (jedyny plan współwładzy, z 1973 roku, upadł pod presją protestantów). I psychologiczny - bo widać, że po kilku latach względnego spokoju wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru. Jak bywa w Ulsterze przy takich okazjach, także teraz pada wiele słów o zaprowadzeniu w prowincji "trwałego pokoju". Czy nie są to jednak nadzieje na wyrost? Nieraz już w Belfaście wysłuchiwano optymistycznych oświadczeń - najwięcej w kwietniu ubiegłego roku, gdy zawarto porozumienie - którym rzeczywistość zadawała później kłam. Czy wydarzenia ostatnich dni naprawdę pozwalają żywić nadzieję, że protestanci i katolicy, po latach jak najgorszych doświadczeń, będą żyć bez zadrażnień, strachu i nienawiści? Że zaczną żyć razem, a nie obok siebie? I następne pytanie: czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej, diametralnie odmienne, dadzą się jakoś pogodzić? A jeśli nie, to na co liczy każda z nich? Co będzie, gdy katolicy znowu przypomną, że ich celem jest zjednoczenie z Republiką Irlandii, a protestanci - że o oderwaniu Ulsteru od Wielkiej Brytanii nie może być mowy? Potomkowie Szkotów Zacznijmy jednak od przypomnienia, jakie są źródła konfliktu północnoirlandzkiego. Bez historii nie sposób bowiem zrozumieć tego, co dzieje się w Irlandii, i nieprzejednania stron. Skąd wzięli się protestanci w tym stuprocentowo katolickim kraju? Otóż są to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku, najchętniej na północy, geograficznie najbliższej Szkocji. Protestanci byli lojalni wobec Anglików, którzy pod sam koniec XVII wieku zakończyli podbój Irlandii i poddali ją władzy Londynu. Asymilowali się słabo. Do dziś nieliczni tylko protestanci traktowani są jak Irlandczycy. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem. W republice protestanci stanowią dzisiaj zaledwie 3 proc. mieszkańców. Natomiast w półtoramilionowej Irlandii Północnej są w większości - aż 54 proc. Właśnie ich duża obecność sprawiła, że gdy na początku lat dwudziestych Irlandczycy i Brytyjczycy negocjowali warunki, na jakich Irlandia miała wyzwolić się spod władzy Londynu, sześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. Dla większości Irlandczyków takie okrojenie kraju było nie do zaakceptowania i stało się zarzewiem konfliktu. Być może nie przybrałby on tak drastycznych form, gdyby katolikom w Irlandii Północnej żyło się choć trochę lepiej. Ale katolicy zawsze i w każdej dziedzinie - od rynku pracy po udział w życiu politycznym - byli dyskryminowani przez uprzywilejowaną większość protestancką. Nawet dziś zarabiają gorzej i częściej są bezrobotni. Większość protestancka miała też oczywiście monopol na władzę. Również miejscowa policja - Royal Ulster Constabulary - z wyraźną przewagą liczebną protestantów, przez katolików była postrzegana jako narzędzie dominacji i w konsekwencji znienawidzona. Czas terroru Na cóż zresztą mogli liczyć katolicy? Dyskryminacja nie była dla nich niczym nowym. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii - odebrano im nawet prawo posiadania ziemi. A wielki głód z lat czterdziestych ubiegłego wieku? Milion ludzi zmarł w następstwie nieurodzaju ziemniaków, podstawowego pożywienia mieszkańców wyspy, a Anglicy nie kiwnęli palcem, by zaradzić nieszczęściu. Choć od tego czasu minęło półtora wieku, Irlandczycy o wielkim głodzie nadal nie potrafią mówić spokojnie. Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. Wyszli na ulice. Wybuchły zamieszki. Rząd Harolda Wilsona, by opanować sytuację, wysłał do Ulsteru brytyjskie oddziały wojskowe. Ale choć żołnierze mieli tylko rozdzielić zwaśnione strony i dać słabszej społeczności katolickiej ochronę przed protestantami, katolicy ich obecność odebrali źle, podobnie jak wprowadzone wkrótce internowanie osób podejrzanych o stosowanie terroru. A IRA, która powstała, by walczyć o niepodległą Irlandię i która nigdy się nie rozwiązała, znowu chwyciła za broń. Protestanci nie mieli wprawdzie jednej dużej organizacji paramilitarnej, ale dysponowali kilkoma mniejszymi grupami - dobrze zorganizowanymi, wyszkolonymi i uzbrojonymi. Ochotnicze Siły Ulsteru (UVF), Bojownicy o Wolność Ulsteru (UFF) czy Oddział Czerwonej Ręki (RHC) szybko stały się postrachem dzielnic katolickich. Wpaść i zabić pierwszego napotkanego katolika - to ich dewiza. Dla Ulsteru nastał najgorszy czas terroru - starć i zamieszek ulicznych, skrytobójczych zamachów i eksplozji bombowych. Dzielnice katolickie i protestanckie oddzieliły mury, w których furtki otwierane były tylko na dzień. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób - członkowie grup paramilitarnych, żołnierze i policjanci, politycy lokalni i brytyjscy, przede wszystkim jednak zwykli ludzie. Ginęli także ci, którzy nawoływali do pojednania i zgody. Dla ekstremistów z obu stron byli zdrajcami, którym należy się kara. Dla własnych celów Czy po tak bolesnych doświadczeniach protestanci i katolicy będą w stanie zacząć nowe życie? To dla przyszłości Ulsteru pytanie zasadnicze. Prawdą jest, że mieszkańcy prowincji pragną pokoju i spokoju. Ale samo pragnienie pokoju niczego nie przesądza. Wszelkie uzgodnienia, które przyjęto do tej pory, włącznie z porozumieniem wielkopiątkowym, mają w gruncie rzeczy charakter taktyczny. Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Strony konfliktu akceptują porozumienie, jeśli wierzą, że służy ono ich celom, a nie celom drugiej strony. - Wyraźnie widać, że IRA i cały ruch republikański zrobiły wielki krok naprzód - tak ostatnie uzgodnienia ocenił Michael McGimpsey, jeden z negocjatorów UUP. Jeżeli tak mówi człowiek zaliczający się do grona zwolenników polityki Davida Trimble'a, czego można oczekiwać od przeciwników, którzy liderowi UUP zarzucają, że nierozważnie naraził na szwank interesy i przyszłość protestantów Ulsteru? Porozumienie jest dla nich nie do przyjęcia, ponieważ nie zawiera gwarancji, że status Ulsteru nigdy się nie zmieni. Nie gwarantuje nawet, że nie powróci terror, skoro IRA i inne grupy paramilitarne przez jakiś czas jeszcze będą posiadać broń. Do nieprzejednanych protestantów nie przemawiają ani obietnice oddania broni, ani plany powołania pełnomocnika, który zapewni IRA kontakt z Niezależną Komisją ds. Rozbrojenia. Chcą widzieć, jak karabiny, granaty, moździerze, amunicja i semtex są oddawane i niszczone. W najbliższą sobotę o porozumieniu będzie dyskutować 850-osobowa Rada UUP. Trimble i jego zwolennicy nadzieje pokładają w tym, że przed rokiem 70 proc. członków UUP poparło porozumienie wielkopiątkowe. Jeżeli te rachuby zawiodą, to albo w partii dojdzie do rozłamu, albo też, by utrzymać jej jedność, Trimble ustąpi. Jego następcą może zostać Jeffrey Donaldson, czołowy jastrząb. Oba warianty niczego dobrego nie wróżą. Z obozem katolickim sprawa przedstawia się o tyle łatwiej, że treść porozumienia generalnie uważa on za korzystną. Kolejnym krokiem po utworzeniu rządu ma być przecież powołanie ulstersko-irlandzkiej Rady Ministerialnej z udziałem rządu w Dublinie, a więc instytucji, która w pewnej mierze zwiąże Ulster z republiką. Gdyby nie to, IRA pewnie nie dałaby się przekonać do oddania broni, której posiadanie stanowi gwarancję, że obóz republikański będzie traktowany poważnie. Wszyscy teraz ekscytują się rozważaniem, czy IRA, zgodnie z sugestią prowadzącego rozmowy amerykańskiego senatora George'a Mitchella, zechce mianować pełnomocnika ds. rozbrojenia tego samego dnia, gdy powstanie rząd. Czy zostanie nim Brian Keenan, członek ścisłego kierownictwa IRA, odpowiedzialny podobno za zakupy broni, m.in. w Libii? - to też intrygujące pytanie. A perspektywa pokoju? Na dobre mógłby on zapanować dopiero wtedy, gdyby protestanci byli gotowi żyć w zjednoczonej Irlandii, a katolicy pogodzili się ze zwierzchnością brytyjską. Warunkiem pokoju naprawdę, a nie na papierze jest zmiana sposobu myślenia. To nie tylko najtrudniejsze, ale i, na razie, bardzo mało prawdopodobne.
Irlandia Północna ma szansę na własny rząd, w którym zasiądą protestanci i katolicy. Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. David Trimble, jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu. powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Bez Sinn Fein nie będzie rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się. Dlatego IRA zdobyła się na oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały. powołanie ulstersko-irlandzkiej Rady Ministerialnej z udziałem rządu w Dublinie zwiąże Ulster z republiką. Wszyscy ekscytują się rozważaniem, czy IRA, zgodnie z sugestią prowadzącego rozmowy amerykańskiego senatora George'a Mitchella, zechce mianować pełnomocnika ds. rozbrojenia tego samego dnia, gdy powstanie rząd. Czy zostanie nim Brian Keenan, członek ścisłego kierownictwa IRA?
WIEK FUTBOLU Pele nienawidził urugwajskich strzelców goli i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii Skrzydłowy, bramkarz i łącznik Być może najlepsza jedenastka w historii - mistrzowski zespół Brazylii z 1970 roku. Od lewej - stoją: Carlos Alberto Torres, Felix, Wilson Piazza, Brito, Clodoaldo, Everaldo i specjalista przygotowania fizycznego Admildo Chirol; klęczą: Mario Americo (masażysta), Jairzinho, Gerson, Tostao, Pele, Rivelino i K.O. Jack (masażysta). FOT. BRAZYLIJSKA FEDERACJA FUTBOLOWA STEFAN SZCZEPŁEK Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Bez tego nie byłoby wielkich piłkarzy i trenerów, a futbol bez gwiazd nigdy nie stałby się fascynującym zjawiskiem. Wszystko, co nastąpiło później, stanowiło jedynie konsekwencję tych faktów i zmian dokonujących się w świecie nie mającym ze sportem wiele wspólnego. Brazylijska segregacja Brazylia, uchodząca słusznie za największą pod względem potencjału futbolową potęgę świata, czerpała początkowo z tych samych wzorów co inni. Piłki nożnej uczyli tam na przełomie wieków angielscy marynarze i robotnicy. Grało się więc jak w Anglii - szybko, twardo i nieskomplikowanie. Innych szkół w świecie nie było. Zdarzali się jednak fenomenalni piłkarze, jak choćby syn niemieckiego osadnika i brazylijskiej Mulatki, Arthur Friedenreich. Był on pierwszym piłkarzem w historii (i prawdopodobnie jednym z trzech, obok Czecha Josefa Bicana i Pelego), który strzelił tysiąc bramek. Wyliczono mu ich 1329, co zresztą nie wystarczyło, aby znaleźć się w angielskiej encyklopedii piłkarskiej Guinnessa. Przypadek Friedenreicha, choć pochodzi z początków wieku, wiele mówi o zwyczajach panujących w sporcie do dziś i o odstępstwach od przyjętych reguł, jeśli miałoby to przybliżyć zwycięstwo. Cel uświęca środki. Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii (a więc absolutna większość) nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Sport ten uchodził za elitarny. Skoro w Anglii w lidze nie grali Murzyni, w Brazylii zwyczaj ten przejęto, rozszerzając go na Mulatów, Metysów oraz Indian. Pojawił się jednak Friedenreich, który z jakichś powodów zagrał przeciwko najlepszym białym i wykazał nad nimi wyższość. Szkoda było rezygnować z kogoś takiego. Ci, którzy stworzyli rasistowskie prawo, teraz szukali sposobów na jego ominięcie. Znaleziono dwa. Po pierwsze - Friedenreicha broniło dobre niemieckie nazwisko. Ponieważ jednak zupełnie nie pasowało ono do śniadej skóry, piłkarz zmuszony był przed każdym publicznym występem i meczem nacierać sobie twarz białym ryżowym pudrem. I od tej pory było wszystko w porządku. Charakteryzacja uspokoiła sumienia rasistów. Głupie pytanie Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. Słynny Leonidas, strzelający gole Polakom podczas mistrzostw świata we Francji, w roku 1938, należał do pierwszego pokolenia "wyzwolonych" kolorowych Brazylijczyków. Cała druga połowa wieku, od legendarnych mistrzostw świata na Maracanie w roku 1950, należy do Brazylii, a w jej składach trudno znaleźć białych. Problem ten, dziś niezrozumiały, jeszcze do niedawna dotyczył także Anglii. Kiedy w roku 1966 jej reprezentacja zdobywała tytuł mistrza świata, w angielskiej lidze nie było jeszcze ani jednego Murzyna! Pierwszy, Clyde Best, pojawił się tam dopiero trzy lata później. Drugi, Ade Coker, po następnych dwóch latach. Obydwaj zresztą urodzili się w brytyjskich koloniach - na Bermudach i w Nigerii. Dopiero w roku 1978 Viv Anderson z Nottingham jako pierwszy Murzyn zagrał w reprezentacji Anglii. Lawina ruszyła. Czy może istnieć futbol bez kolorowych? Głupie pytanie. Bez Pelego, Eusebio, Rijkaarda, Gullita, Romario, Ronaldo...? Pomysły Chapmana Na Highbury, stadionie Arsenalu, znajduje się popiersie Herberta Chapmana. Inżyniera górnika, który w roku 1903 jako całkiem przeciętny gracz został sprzedany z Northampton do Notts County za 300 (słownie trzysta) funtów. I nie jako piłkarz zdobył sławę. Był najsłynniejszym angielskim trenerem przed wojną. Z drużynami Huddersfield i Arsenal wywalczył czterokrotnie tytuł mistrza Anglii. Zmarł na posterunku, w biurze na stadionie Highbury. Ciągle czegoś szukał i eksperymentował. Jako pierwszy na świecie używał białej piłki i butów z gumowymi kołkami, co rozwinął dopiero dwadzieścia lat później Adolf Dassler, czyli firma Adidas. Za czasów Chapmana Arsenal jako pierwszy klub grał przy świetle elektrycznym. To jednak tylko interesujące ciekawostki. Nie z ich powodu Chapman przeszedł do historii futbolu. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch, i przepis ten wciąż obowiązuje. Można więc przyjąć, że w roku 1925 narodziła się piłka nożna w jej obecnym kształcie. Decyduje taktyka Stary przepis powodował, że napastnicy musieli się cofać aż do linii środkowej. Zdobycie gola było utrudnione, ponieważ większość kombinacyjnych ataków kończyła się spalonym, a przebojowi szybcy napastnicy nie dawali sobie rady w pojedynkach z obrońcami. Padało mało bramek. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. Do tej pory, przez ponad czterdzieści lat, obowiązywał system klasyczny - dwóch obrońców, trzech pomocników i pięciu napastników w jednej linii. Chapman wycofał środkowego pomocnika do obrony, która od tej pory składała się z trzech graczy. Zmienił też ustawienie ataku, wycofując w głąb pola dwóch łączników. Tak powstał system WM, biorący nazwę od wyimaginowanej linii. Gdyby przeciągnąć ją między poszczególnymi zawodnikami napadu, da nam literę W, a pomocy i obrony - M. To była rewolucja. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka. Dzięki WM Arsenal, nawet po śmierci Chapmana, przez kilka przedwojennych lat nie miał równych w Anglii. Cały świat przyjął ten system jako najbardziej klasyczny w dziejach futbolu. W niektórych krajach obowiązywał on przez ponad trzydzieści lat. W Polsce jeszcze w latach sześćdziesiątych. Dopiero Legia jako pierwsza zaczęła stosować nowocześniejsze brazylijskie ustawienie 4-2-4. Kiedy Andrzej Bogucki i Maria Koterbska śpiewają o "trzech przyjaciołach z boiska - skrzydłowym, bramkarzu i łączniku" - to śpiewają o epoce systemu WM. Młodszy kolega w bawialni Największą zasługą Anglii jest "poczęcie" nowoczesnego futbolu i wychowanie go do pełnoletności. Kiedy już dorósł i stał się samodzielny, matka nie była mu potrzebna. Popadł z nią nawet w ostry konflikt, ponieważ chciała go wychowywać jak za czasów królowej Wiktorii i króla Jerzego. Trzymała długo w zamkniętym domu, wmawiając, że jest najlepszy i nie musi uczyć się niczego od innych. Raz jednak wpuściła do bawialni, zwanej Wembley, nieznanego młodszego kolegę z dalekiego kraju i rozchorowała się na serce. Wśród wielu "meczów stulecia" ten z roku 1953 zasługuje wyjątkowo na to określenie. Węgrzy myśleli, że jadą do nauczycieli, a okazało się, że wiedzą więcej od nich. Wygrali 6:3 jako pierwsza w trzydziestoletniej historii Wembley drużyna z kontynentu. Anglikom nie dała do myślenia ani ta porażka, ani sporo innych, ponoszonych na kolejnych mistrzostwach świata. Nie rozumieli nowych szkół taktyki, a może nie chcieli im się poddać. Stawali się potęgą, której jedyną wartością pozostawała bogata jak nigdzie indziej przeszłość i kultywowana tradycja. Nie miało to jednak wpływu na wyniki. Legendy Wembley Anglii legendy pomagają na każdym kroku. Najpierw była to najdłuższa historia, pierwsza w świecie liga, potem powstanie Wembley i pierwszy finał FA Cup z 1923 roku. "Finał białego konia" o imieniu Billy, na którym konstabl George Scorey usuwał ludzi z boiska za bramki, bo na trybunach nie było już miejsca. Na stadionie znalazło się ponad 127 tysięcy ludzi. Następnie Chapman, Stanley Matthews, tragedia Manchesteru United na lotnisku w Monachium, po której stał się najbardziej lubianym klubem na ziemi. Stulecie The Football Association z legendarnym meczem na Wembley Anglia - Reszta Świata w 1963. Wreszcie tytuł mistrza, poprzedzony kradzieżą Pucharu Rimeta i cudownym odnalezieniem go w londyńskich krzakach przez kundla zwanego Pickles. Najbardziej kontrowersyjna bramka XX wieku w finale. Dwa lata później Puchar Mistrzów dla Manchesteru United - "Dzieci Busby'ego" z cudownie ocalonym z katastrofy Bobbym Charltonem. I dramat Anglii w ćwierćfinałowym meczu mistrzostw świata z Niemcami w Meksyku. I jeszcze coś - 1 maja 1966 roku, na trzy miesiące przed finałem mistrzostw świata, The Beatles i The Rolling Stones wystąpili wspólnie na koncercie w Wembley. Jak nie kochać tego wszystkiego? Jak się tym nie emocjonować? Po latach Anglicy zdobędą kilkakrotnie europejskie puchary, siłami Brytyjczyków i coraz liczniejszej rzeszy zawodników zagranicznych. W pierwszym składzie Chelsea, jednego z czołowych klubów Europy 1998 - 99, gra tylko jeden rodowity Anglik. Manchester United, najlepsza drużyna świata '99, ma ich niewielu. To też znak czasów. Anglia własnymi siłami nie osiąga wyników na miarę oczekiwań jej kibiców już od 34 lat. Tradycja i konserwatyzm obróciły się przeciw niej. To, co stanowiło jej siłę, stało się słabością. Ale na szalikach sprzedawanych kibicom pod jednym z najsłynniejszych stadionów świata znajduje się napis: "Wembley Stadium - Venue of Legends". I tak już pozostanie. Religia Ameryki Łacińskiej Międzynarodową Federację Piłkarską, czyli FIFA, założyli podczas majowego spotkania w Paryżu w roku 1904 sami Europejczycy. Przedstawiciele federacji krajowych Francji, Holandii, Danii, Belgii, Szwajcarii, Szwecji i reprezentującego Hiszpanię klubu FC Madrid, który od roku 1920, po dekrecie Alfonsa XIII będzie nosił królewską nazwę - Real. Anglii w tym gronie nie było, bo nie widziała potrzeby angażowania się w coś, co na terytorium Wielkiej Brytanii już funkcjonowało. Zdanie na ten temat będzie jeszcze wielokrotnie zmieniała. W gronie założycieli nie było nikogo spoza Europy, ale, paradoksalnie, to na kontynencie południowoamerykańskim futbol stworzył formy organizacyjne wcześniej niż gdziekolwiek indziej. CONMEBOL, czyli Południowoamerykańska Konfederacja Futbolu, powstała z inicjatywy Urugwaju w roku 1916 (UEFA w 1954). Pierwsze mistrzostwa Ameryki Południowej odbyły się w tym samym roku (mistrzostwa Europy w 1960). Opisywany wyżej przypadek rasizmu w Brazylii nie dotyczył innych krajów południowoamerykańskich. Dwaj najwybitniejsi gracze lat dwudziestych i początku trzydziestych byli Murzynami i reprezentowali Urugwaj. Pierwszy to Isabelino Gradin, zwany Isabel. Napastnik jednego z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej - Penarolu Montevideo - nie tylko strzelał bramki na zawołanie dla tej drużyny i reprezentacji. Był także mistrzem kontynentu w biegu na 200 i 400 metrów, pierwszym idolem urugwajskich kibiców, przyciągającym ich na stadiony, ponieważ kogoś takiego, kto w pełnym biegu mija z piłką przy nodze po kilku przeciwników i strzela gole, jeszcze tam nie widziano. Nigdzie zresztą nie widziano, bo i skąd. Futbol dopiero powstawał. Isabel, a po nim pierwszy uznany przez cały świat Murzyn - dwukrotny mistrz olimpijski i pierwszy mistrz świata - Urugwajczyk Jose Leandro Andrade otwierają listę gwiazd kontynentu, który dał ich futbolowi więcej niż jakikolwiek inny. Podeptany honor Brazylii Spędziłem parę tygodni w Meksyku, chodziłem tam na mecze ligowe, przeżyłem Mundial '86 i łatwiej mi wyobrazić sobie, na czym polega fenomen futbolu w Ameryce Łacińskiej. Tylko tam mogło dojść do wojny futbolowej Hondurasu z Salvadorem. Czy do mobilizacji wojsk na granicy urugwajsko-brazylijskiej, kiedy te dwa kraje grały ze sobą w roku 1970 w Meksyku, po raz pierwszy od pamiętnego finału mistrzostw świata roku 1950. Tamte mistrzostwa organizowała Brazylia. Była faworytem. Zbudowała jeden z największych stadionów na kuli ziemskiej - Maracanę - i nazwała go imieniem dziennikarza Mario Filho. W kraju, w którym piłkarzom stawia się pomniki, największą arenę poświęcono dziennikarzowi, który o tych piłkarzach mówił i pisał. W drodze do finału Brazylijczycy, zgodnie z oczekiwaniami, gromili wszystkich, utwierdzając rodaków w przeświadczeniu, że nie ma lepszych. Ponad dwieście tysięcy ludzi chciało obejrzeć na własne oczy decydujący mecz z Urugwajem. Brazylijska poczta wypuściła już znaczki z okazji zdobycia tytułu przez "canarinhos", wytwórcy pamiątek prześcigali się w produkcji gadżetów z tej samej okazji. Miliony ludzi czekały tylko na formalny drobiazg - zwycięstwo nad Urugwajem. Pele nie miał jeszcze ośmiu lat, ale już kopał szmaciankę na ulicach Bauru i podobnie jak starsi siedział w jakiejś kafejce obok radioodbiornika, słuchając głosu komentatora, któremu nie zamykały się usta. Wspominał później w swojej książce "Moje życie i piękna gra", że nienawidził urugwajskich strzelców goli, Juana Alberto Schiaffino i Alcide Ghiggii, i poprzysiągł im zemstę. To brzmi tyle ładnie, ile łzawo i ma poziom brazylijskiego serialu. Ale tak mogło być. Podeptany został honor Brazylii, więc jakie mogły być naturalne odczucia małego chłopca, który chciał pomścić swoją ojczyznę, chyba nawet nie wierząc, że osiem lat później zostanie mistrzem świata po raz pierwszy. I że stanie się jedynym człowiekiem na ziemi, który tytuł mistrza zdobędzie trzykrotnie. Sport daje szansę Moje skromne doświadczenia meksykańskie potwierdzają takie zachowania jak małego Pelego. Łatwiej też zrozumieć i uwierzyć w to wszystko, co o wojnie futbolowej pisze Ryszard Kapuściński. Tam, gdzie futbol jest religią, nie zawsze starcza miejsca na rozum. A jednocześnie nigdzie na świecie nie potrafią cieszyć się tak ładnie jak w Ameryce Łacińskiej. Piłka to sprawa wagi państwowej, honoru, ale i fiesta. W Ameryce Łacińskiej jak nigdzie indziej widać też drogę, jaką często przechodzą młodzi gracze, nim staną się światowymi gwiazdami. Sport daje szansę. W bogatszej Europie tak bardzo tego nie czujemy. W biedniejszej Afryce piłkarze dopiero zdobywają pozycję w hierarchii. W Brazylii, Argentynie i innych krajach chłopcy z wielodzietnych rodzin, zarabiający na życie razem ze swoimi ojcami i rodzeństwem, dochodzą dzięki futbolowi do pozycji, o jakich marzą zapatrzeni w nich mali następcy. I tak w kółko, od kilkudziesięciu lat. Pele kopał szmaciankę i czyścił bogatym buty. Jego kolejny następca, najlepszy dziś piłkarz świata Rivaldo, zbierał w morzu muszelki, które sprzedawał turystom, aby przeżyć. A już fakt, że w trosce o życie trzeba mu było usunąć wszystkie zepsute w dzieciństwie zęby, wydaje się w przypadku takiego sportowca nieprawdopodobny. Dziś Rivaldo gra w Barcelonie i zarabia miliony dolarów. Chwała Francuzom Akt sprawiedliwości dokonał się w lipcu ubiegłego roku na stadionie w Saint Denis, pod bokiem spoczywających w katedrze królów Francji. Zdobycie Pucharu Świata na dwa lata przed końcem wieku to jak zapłata Opatrzności za wszystko, co Francuzi dla futbolu zrobili. Jules Rimet doprowadził do zorganizowania mistrzostw świata i przewodził FIFA przez 33 lata. Jego imieniem nazwano oficjalnie Puchar Świata, wręczany mistrzom do 1970 roku. Brazylia zdobyła go trzykrotnie i na własność. "Złota Nike", jak ją popularnie zwano, zajęła więc stałe miejsce w siedzibie Brazylijskiej Konfederacji Futbolu w Rio. Stałe, ale nie na zawsze. Najpopularniejszy w swoim czasie puchar świata stał się łupem złodziei, nigdy go nie odnaleziono, wszystko wskazuje, że został przetopiony. Jeśli wspominamy dziś cały wiek, to było to w nim największe sportowe świętokradztwo. Współpracownik Rimeta, Henri Delaunay, jako pierwszy rzucił hasło przeprowadzenia mistrzostw Europy dla reprezentacji krajowych. Największe pismo sportowe Europy, paryska "L'Equipe", poprzez swojego komentatora Gabriela Hanota, nakłoniło UEFA do zorganizowania turnieju dla mistrzów krajowych, dając początek tak dziś rozbudowanym rozgrywkom pucharowym. Bez Hanota nie byłoby "piłkarskich śród", Ligi Mistrzów i podobnych rozgrywek na innych kontynentach, wzorujących się na Europie, z południowoamerykańskim Copa Libertadores włącznie. "France Football", cieszący się przez lata opinią najbardziej opiniotwórczego tygodnika piłkarskiego w Europie (jakiż był mój szok, kiedy mając go po raz pierwszy w rękach, w roku bodajże 1970, zobaczyłem, że jest czarno-biały), wpadł na pomysł przyznawania corocznych nagród dla najlepszych piłkarzy naszej części świata. Tak w roku 1956 narodziła się "Złota Piłka" - marzenie każdego, kto biega po boisku. Środowy rytm Wydaje się, że do popularyzacji futbolu w największym stopniu przyczyniły się rozgrywki klubowe, a rola telewizji w tym procesie wymaga całkowicie odrębnego opracowania przez socjologów kultury. "Puchary" miały swój środowy rytm. Dzięki nim nawet do najuboższych krajów i zabitych deskami wiosek, jeśli miały drużyny zajmujące czołowe miejsca w lidze, przyjeżdżali zawodnicy o najbardziej znanych nazwiskach. Każdy mógł ich dotknąć, a przynajmniej zobaczyć w telewizji. A ponieważ w dobrych klubach występowali futboliści z krajów pozaeuropejskich, rozgrywki te dawały przegląd znany tylko z odległych geograficznie mistrzostw świata. Każde pokolenie miało swoich idoli i mecze, które szczególnie pamięta. Dla mnie to był finał rozgrywek o Puchar Klubowych Mistrzów Europy, rozegrany w Amsterdamie w maju 1962 pomiędzy Realem Madryt a Benficą Lizbona. Pierwszy pokazywany w Telewizji Polskiej. Niezależnie od sentymentów to był ważny mecz. Kończył niepowtarzalną w tym stuleciu dominację jednego klubu - Realu. Kto nie widział na stadionie di Stefano, Puskasa czy Gento, a ile było takich szans, mógł przyjrzeć im się za pośrednictwem telewizji. I zdziwić się przy okazji, że Argentyńczyk di Stefano, być może najlepszy piłkarz wszystkich czasów, to nie jest kruczowłosy amant, tylko łysawy, niezbyt wysoki blondyn. Zdziwiliśmy się po raz wtóry, kiedy zobaczyliśmy, że najlepsi piłkarze Benfiki, z Eusebio i Coluną na czele, pochodzą z portugalskich kolonii w Afryce. W ten sposób dotarł do naszej świadomości fakt, że w piłkę nożną gra się nie tylko w Europie i Ameryce Południowej. I to jak się gra! Reklama ważniejsza od goli Telewizja dopiero zaczęła zdobywać sport, a może odwrotnie. Doceniona w Ameryce, gdzie pomogła Kennedy'emu zwyciężyć w wyborach, i w Związku Radzieckim, kiedy pokazała wracającego z kosmosu Gagarina, dostrzegła swoją szansę w sporcie. Jej pierwszymi wielkimi sukcesami stały się igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 i - dwa lata później - piłkarskie mistrzostwa świata w Anglii. Od tej pory nie ma żadnej większej imprezy piłkarskiej bez telewizji. Bohaterowie lokalni stali się idolami ludzi żyjących w miejscach odległych o tysiące kilometrów. Ta niewątpliwa korzyść futbolu stała się też pewnego rodzaju zagrożeniem. Kiedy UEFA powołała do życia w roku 1992 Ligę Mistrzów, sprawy coraz droższych transmisji telewizyjnych i reklam oddała nowo powstałej międzynarodowej agencji TEAM. Jej działania, z jednej strony bardzo pożyteczne z punktu widzenia porządku na rynku praw telewizyjnych, z drugiej skłaniały do zadania pytania: Czy piłka jest jeszcze dla telewizji, czy już telewizja dla piłki? Gdzieś zachwiały się proporcje. Reklama stała się ważniejsza od goli. Relacje z najważniejszych turniejów piłkarskich przekazywane są za pomocą ponad dwudziestu kamer i coraz więcej kibiców woli oglądać to wszystko, siedząc wygodnie w domu, niż iść na stadion, wydawać na bilet i narażać się na ataki chuliganów. Oglądając mecz w domu, człowiek widzi więcej, słucha czasami nawet fachowego komentarza, ale nie uczestniczy. Perfekcyjnie pokazywane mistrzostwa we Francji, pełne zbliżeń i powtórek, jakich nie było wcześniej, odkryły na nowo piękno futbolu, który dla wielu osób jest już zbyt szybki. A jednak maestria technologiczna ma złe strony. Pół roku po mistrzostwach brałem udział w naradzie specjalnej grupy piłkarskiej Eurowizji w Genewie. Stwierdzono tam, że wszystko to, czym fascynowali francuscy realizatorzy, jest w gruncie rzeczy artystyczną wizją rzeczywistości, a powtórki zabierały nawet kilka minut meczu. Czy istnieje więc wybór? Mecz na stadionie czy przed telewizorem? Myć ręce czy nogi? Magia gwiazd Każde kolejne pokolenie uważa, że najlepsi piłkarze grali w jego czasach. Dla mnie to byli Deyna, Lubański, Gadocha, Szarmach, wcześniej Pol. Nikt nie kwestionuje ich wielkości, ale starzy, odchodzący już kibice, pamiętający więcej mówili - Lubański? Żaden gracz. Wilimowski to był gracz. Ciekawe, że tego typu emocje towarzyszą na ogół wyborom piłkarzy bliższych sercu, bo znanych. Kiedy mowa o gwiazdach światowych, sporów jest mniej. Pele znów został wybrany na sportowca XX wieku, chociaż jest przedstawicielem sportu zespołowego. Ale Pele jest legendą wszystkich czasów. Gdy miał 16 lat, został po raz pierwszy mistrzem świata, dzięki czemu od początku kariery wzbudzał sympatię na całym globie. Świat mu kibicował i współczuł, kiedy na mistrzostwach w Anglii najpierw bułgarscy, a potem portugalscy obrońcy usiłowali połamać mu nogi. Świat ten widział dzięki telewizji dramat piłkarza i tym bardziej życzył mu szczęśliwego powrotu. To trochę tak jak z Manchesterem po katastrofie lotniczej, w której zginęli jego zawodnicy. Pele był graczem genialnym, a do tego zawsze fair. Nie zapomniał swoich korzeni, pomagał biednym, umiał zachować się po zejściu z boiska, nigdy nie wiązały się z nim żadne afery. A poza tym nie mieszkał i nie grał w Europie, która mogła go zepsuć. Był daleko, w Santosie i Nowym Jorku, a przez to jeszcze bardziej tajemniczy. To samo dotyczy Garrinchy, fenomenalnego prawoskrzydłowego z krótszą nogą, którego nieziemskie zwody zna się głównie z opowiadań, bo nigdy nie opuścił Brazylii. Maradona, porównywalny z Pele pod względem posługiwania się piłką, był absolutnym zjawiskiem lat osiemdziesiątych. Sposób gry od czasów Brazylijczyka zmienił się, więc Maradona, potrafiący wygrywać mecze w pojedynkę, zasługiwał na wyjątkowe uznanie. Jednak, w przeciwieństwie do Pelego, Argentyńczyk okazał się człowiekiem słabym i nie dającym sobie rady z ciężarem sławy. Nie wytrzymuje więc żadnego porównania ani z Pele, ani z kilkoma innymi piłkarzami. Wykrycie u niego środków dopingujących podczas mistrzostw świata w USA stanowiło dla futbolu szok. Doping u piłkarzy, awantury na trybunach i wokół nich, ceny na zawodników, niewspółmiernie wysokie w stosunku do ich umiejętności, ponad miarę rozbudowane rozgrywki międzynarodowe, to zagrożenia ostatnich lat. Nic jednak nie wskazuje na kryzys piłki nożnej. Wprost przeciwnie. Dziesięć najważniejszych wydarzeń XX wieku 1904- powstanie FIFA 1923 - dopuszczenie graczy kolorowych do rozgrywek w Brazylii 1925 - zmiana przepisu o spalonym i powstanie systemu WM 1930 - pierwsze mistrzostwa świata 1953 - zwycięstwo Węgrów nad Anglią na Wembley 1855 - inauguracja rozgrywek pucharowych w Europie 1958 - pierwszy tytuł mistrza świata dla Brazylii - system 4-2-4 1962 - finał Pucharu Europy Benfica - Real i początek ekspansji telewizji 1970 - początek dominacji "szkoły holenderskiej". 1985 - śmierć 39 kibiców na stadionie Heysel Dziesięciu najlepszych piłkarzy XX wieku 1. Pele (Brazylia) 2. Alfredo di Stefano (Argentyna/Hiszpania) 3. Franz Beckenbauer (RFN) 4. Johan Cruyff (Holandia) 5. Bobby Charlton (Anglia) 6. Ferenc Puskas (Węgry) 7. Michel Platini (Francja) 8. Diego Maradona (Argentyna) 9. Marco van Basten (Holandia) 10. Garrincha (Brazylia)
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy piłki nożnej, gdyby nie dwa fakty z lat dwudziestych - dopuszczenie do rozgrywek w Brazylii piłkarzy kolorowych oraz zmiana przepisu o spalonym, umożliwiająca rozwój taktyki. Do początku lat dwudziestych kolorowi mieszkańcy Brazylii nie mieli prawa gry w piłkę z białymi. Przełom nastąpił w roku 1923. Klub Vasco da Gama z Rio de Janeiro postanowił sprzeciwić się tym zasadom i przystąpił do rozgrywek o mistrzostwo stanu Guanabara z kolorowymi piłkarzami w składzie. Wygrywał przez dwa kolejne lata, co spowodowało rewolucję. W jej wyniku pękły wszystkie bariery i zakazy. W roku 1925 International Board zmienił przepis o spalonym w części mówiącej o liczbie zawodników mogących znajdować się w momencie podania piłki między linią bramkową a najbliższym niej graczem drużyny atakującej. Dotychczas było to trzech zawodników, od tej pory dwóch. Z nowego przepisu pierwszy skorzystał Herbert Chapman, który zmienił tradycyjne ustawienie drużyny. O ile dotychczas futbol różnił się jedynie stylami gry, charakterystycznymi dla poszczególnych krajów lub regionów świata, o tyle od tej pory o wyniku zaczęła decydować taktyka.
PKP Stan finansów narodowego przewoźnika kolejowego jest tragiczny Najlepiej - szybko sprywatyzować RYS. SYLWIA CABAN HENRYK KLIMKIEWICZ Problemy finansowe PKP narastają: strata bilansowa za 1998 rok wyniosła 1367 mln złotych, strata z działalności w pierwszym kwartale tego roku - 529 mln zł, bieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników. Ton tych informacji jest całkowicie odmienny od tego sprzed roku czy dwóch lat, gdy pojawiały się wiadomości o najlepszym w ostatniej dekadzie wyniku finansowym (w 1997 roku strata była minimalna - 50 mln zł), o przetargach na kilkanaście najnowocześniejszych zestawów pociągów z wychylnym pudłem (wartości 263 mln USD) czy o zamiarze zakupu przez PKP czterystu autobusów szynowych po 2 mln USD każdy. Skąd taka zmiana? Zaczęło się dobrze Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły, jak cała gospodarka, z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Działania kierownictwa przedsiębiorstwa (politycznie mocno zróżnicowanego) były, jak na tamte czasy, odważne, a przy tym rozsądne. Ograniczono zatrudnienie o 50 tys. osób, wydzielono ze struktur firmy zakłady naprawy taboru, wyłączono z użytkowania ponad 2 tys. km linii, powstrzymano spadek przewozów ładunków przez utworzenie kilku firm spedycyjnych, których PKP były udziałowcem, przestrzegano dyscypliny finansowej. Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich, wynoszącej w latach 1991 - 1994 od 1200 do 1500 milionów złotych (według dzisiejszej wartości złotego), stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych: w latach 1995 - 1996 wynosiła ona 34 - 35 proc. PKP wykorzystywały pozycję przewoźnika monopolisty. Głównymi kontrahentami kolei w przewozach towarów były (i są) duże przedsiębiorstwa państwowe (kopalnie, huty), które nie naciskały zbyt mocno na obniżkę stawek przewozowych, gdyż jednocześnie były poważnym dłużnikiem PKP. Względnie stabilna sytuacja finansowa PKP w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stała się - paradoksalnie - jednym z powodów przyszłych kłopotów. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe (w roku 1998 wyniosły 560 mln zł, tj. 8 proc. całości przychodów). Jednocześnie pod wpływem nacisków społecznych państwo nie rezygnowało z ingerencji w przewozy pasażerskie. Suwerenność PKP była skutecznie ograniczana w kształtowaniu cen przewozów przez utrzymywanie dużych ulg przejazdowych, zbyt dużej infrastruktury torowej i zmuszanie firmy do prowadzenia połączeń o niskiej frekwencji podróżnych. Deficyt przewozów pasażerskich rósł z roku na rok: w 1998 roku strata z tego tytułu wyniosła 2,7 mld zł, a po uwzględnieniu dotacji - 2,1 mld zł. Kłopoty z inwestycjami W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny, zwłaszcza jeżeli chodzi o infrastrukturę, korzystając z zachodnich kredytów inwestycyjnych. Te kosztowne wydatki odbywały się z pełną aprobatą rządu. Inwestycje były ukierunkowane głównie na osiągnięcie dużej szybkości podróżowania - od 160 do 250 km/h. Zakupy nowoczesnych lokomotyw, wagonów czy całych pociągów odkładano, ponieważ polski przemysł nie opanował nowoczesnych technologii spełniających europejskie standardy techniczne. Nie wszystkie inwestycje zostały zakończone. Brakuje nowoczesnych urządzeń sterowania ruchu, które umożliwiają prowadzenie pociągów z szybkością ponad 200 km/h. Nie ma pieniędzy na zakup nowoczesnych jednostek, które mogą wykorzystać osiągnięte parametry techniczne torowisk, a już trzeba spłacać kredyty. Ciężar wydatków inwestycyjnych podnoszących szybkość podróży obciąża, przy poprawnych rozliczeniach kosztów, wyłącznie przewozy pasażerskie: do przewozu ładunków wystarczy szybkość nie przekraczająca 100 km/h. Firma szczególna Przeświadczenie o nietypowości i wyjątkowości polskich kolei zaowocowało ustawą o PKP z 6 lipca 1995 roku. Nie jest to zbyt szczęśliwe rozwiązanie. Konstrukcja prawna PKP zawiera elementy przeniesione z ustawy o przedsiębiorstwach państwowych i elementy wzorowane na prawie o spółkach (zarząd, prezes zarządu - dyrektor generalny, rada PKP zamiast rady nadzorczej, obligatoryjny udział w radzie trzech przedstawicieli związków zawodowych, uprawnienia właścicielskie ministra transportu itp.). Ustawa, która miała uniezależnić PKP od wpływów politycznych, w rezultacie je wzmocniła. PKP miały i mają silną reprezentację związkową. Dziewiętnaście związków zawodowych skupia 90 proc. pracowników z ponad dwustutysięcznej załogi. Siła związków spowodowała przyjęcie przez PKP wewnętrznych regulacji, które spłaszczają poziom wynagrodzeń, eksponują ponad miarę element stażu pracy, konserwują wśród pracowników postawy roszczeniowe i zachowawcze. W PKP od kilkunastu lat nie ma praktycznie dopływu nowych pracowników. Pracownicy z wyższym wykształceniem to zaledwie 4,1 proc. ogółu zatrudnionych. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane wśród pracowników poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady. Załamanie z lat 1997 - 1998 Przełomowe znaczenie dla PKP miały lata 1997 - 1998. Firma tworzyła bardzo scentralizowaną instytucję, której funkcjonowanie opierało się na ścisłym przestrzeganiu procedur oraz dyscypliny finansowej. Taka kolej na pewno nie grzeszyła nowoczesnością, ale była przewidywalna. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy - choć ostrożny i wydłużony w czasie - zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Nie dostrzeżono w porę sygnałów o załamywaniu się rynku przewozów towarowych w drugiej połowie 1997 roku wskutek restrukturyzacji sektora węglowego i hutnictwa. PKP przyjęły nierealne plany przewozów ładunków towarowych na 1998 rok. W rezultacie, przy zahamowaniu zmniejszania zatrudnienia, koszty płac (mimo niewygórowanego przeciętnego wynagrodzenia) stanowiły już 53 proc. całości kosztów. W dobrze zarządzanych kolejach amerykańskich udział kosztów osobowych wynosi około 30 proc. Obecnie stan PKP jest tragiczny. Świadomie używam tak drastycznego określenia. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. Spadają, dotąd zawsze wysokodochodowe, przewozy ładunków. Strata za pierwszy kwartał tego roku wyniosła 529 mln zł. Nie ma złudzeń co do tego, że strata roczna przekroczy 2 mld zł. Ta wysokość deficytu występuje przy ograniczeniu prawie do zera wydatków inwestycyjnych (150 mln zł na ten rok, choć odpisy amortyzacyjne za ten okres przekroczą 1,5 mln zł). Inicjatywa dobra, ale spóźniona Niedawno minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Jest to inicjatywa mocno spóźniona. PKP powinny jak najszybciej zostać przekształcone w spółkę akcyjną i pełnić funkcję agencji restrukturyzacyjnej, której zadaniem będzie wyłonienie zdolnych do samodzielnego funkcjonowania podmiotów gospodarczych (spółek infrastruktury, przewozów towarowych i pasażerskich). Zamierzenia obejmują również urynkowienie zorganizowanych części mienia PKP, spełniających w stosunku do spółek wiodących funkcje usługowe, i zagospodarowanie majątku zbędnego. Spółki przewozowe powinny tworzyć firmy (operatorów kolejowych) oparte na rynkach przewozów towarów i korytarzach transportowych dla ruchu pasażerskiego. Podmioty te następnie będą zbywane prywatnym inwestorom. Porządek na torach ma zagwarantować Urząd Regulatora Kolei. Proponowane rozwiązania oparte są na doświadczeniach prywatyzacyjnych kolei angielskich. Model ten wymaga jednak przystosowania do polskich warunków. Polska nie jest wyspą i należy liczyć się z bardzo silnymi naciskami kolei sąsiedzkich, żeby umożliwić im wjazd na polską sieć kolejową. Myślę, że nie tyle należy bronić dostępu do polskiego rynku, ile uwarunkować ten dostęp uczestnictwem w kosztach restrukturyzacji PKP. Jakie szanse, jakie pieniądze Zamiar ministra transportu jest sensowny i konieczny. Jakie ma szanse realizacji? Pomijam aspekt społeczny, skądinąd ważny, bo bez przyzwolenia głównych central związkowych trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek restrukturyzację PKP. Bardziej interesująca jest realność finansowa tego przedsięwzięcia. Resort transportu zakłada oddłużenie przedsiębiorstwa przez umorzenie całości zobowiązań PKP wobec skarbu państwa według stanu na koniec 1998 roku (czyli 768 mln zł). Zakłada się zaciągnięcie dodatkowych, specjalnych kredytów, także w Banku Światowym, oraz emisję wieloletnich (10 - 20 lat) euroobligacji. Pojawia się pytanie, jak duże środki finansowe uda się zgromadzić? Koszty oddłużenia i niezbędnych działań naprawczych włącznie z restrukturyzacją zatrudnienia należy szacować na 6 - 10 mln zł, zależnie od tempa przeprowadzania zmian. Plan Syryjczyka rozłożony jest na cztery lata. Sprzedaż spółek przewozowych miałaby się rozpocząć w 2002 roku. Oznacza to, że koszty restrukturyzacji osiągną górny poziom. A gdzie środki na rozwój, w sytuacji, w której ciężar finansowy samej restrukturyzacji jest wystarczająco przygnębiający? Gdzie środki na pilne inwestycje? To kolejne miliardy. PKP szacują niezbędne koszty zakupu taboru na 15 mld zł. Stan infrastruktury torowej wprawdzie się poprawił, ale do zakończenia zakładanych inwestycji potrzeba kolejnych 15 mld zł. Obawiam się, że państwo przecenia aktywa PKP, które mogłyby stać się zabezpieczeniem dla pożyczkodawców. Najbardziej wartościowe nieruchomości zostały już zastawione, a wartość majątku produkcyjnego kolei jest niska i szybko degraduje się. Nie tylko jednostki trakcyjne, ale też większość wagonów pasażerskich i towarowych nie spełniają międzynarodowych standardów technicznych, co jest warunkiem dopuszczenia do ruchu po europejskich drogach kolejowych. Nawet najlepszy pomysł na naprawę polskich kolei nie powiedzie się bez koniecznych środków finansowych. Czy państwo jest dziś w stanie przy takich ogromnych problemach budżetowych wyłożyć 10 mln zł? Kto da gwarancję, że pieniądze te będą właściwie wykorzystane? Rozwiązanie jest tylko jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców. Na inne, bardziej łagodne rozwiązania nie ma już czasu. Autor jest prezesem Zespołu Doradców Gospodarczych "TOR".
Względnie stabilna sytuacja finansowa PKP w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stała się - paradoksalnie - jednym z powodów przyszłych kłopotów. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe. W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny. Ustawa, która miała uniezależnić PKP od wpływów politycznych, w rezultacie je wzmocniła. Silne wpływy związkowe spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady. Obecnie stan PKP jest tragiczny. minister Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP.
ANALIZA Jak wyglądają stosunki polsko-rosyjskie i co w nich może zmienić wizyta ministra Igora Iwanowa Czekając na otwarcie Paradoksalnie: politykom polskim i rosyjskim łatwiej było zawsze rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce FOT. (C) EPA SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy Rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przyjeżdża w środę do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Władimira Putina, a przy okazji poruszyć kilka konkretnych spraw, w tym - jeśli wierzyć doniesieniom prasy rosyjskiej - kwestię odpowiedzialności Warszawy za śmierć "czerwonoarmistów", tj. radzieckich jeńców z czasów wojny 1920 roku. Będzie to pierwsza od kilku lat wizyta szefa rosyjskiej dyplomacji w Polsce i dobrze, że - po wielu perturbacjach - wreszcie dochodzi ona do skutku. Z jedną uwagą: to, czy okaże się ona "nowym otwarciem" w stosunkach polsko-rosyjskich, oczekiwanym w Warszawie, pokaże dopiero przyszłość, kiedy będzie wiadomo, że obie strony jednakowo chcą takiego "otwarcia" i że dla obu termin ten będzie znaczył to samo. Tango dla jednego Od czasu rozpadu ZSRR i narodzin "nowej, demokratycznej Rosji" inicjatywa zasadniczej przebudowy stosunków polsko-rosyjskich - właśnie owego "otwarcia" - zawsze wychodziła od Warszawy. Zmieniały się rządy, ale - z pewnymi korektami - konsekwentnie realizowano jeden zasadniczy program: dobre stosunki z Rosją, ale nigdy za cenę strategicznego celu, jakim było członkostwo Polski w strukturach zachodnich. Pod tym względem najbardziej niebezpieczny był okres rządów premiera Waldemara Pawlaka, kiedy formułowano opinię, że bieżący interes ekonomiczny, przysłowiowy eksport ziemniaków, jest ważniejszy od racji politycznych. Ten okres na szczęście nie trwał zbyt długo. Poza tym, niezależnie od tego, czy rząd tworzyła prawica czy lewica, czy prezydentem był Lech Wałęsa czy Aleksander Kwaśniewski, polska polityka wschodnia była konsekwentna. Pilnując własnych interesów strategicznych, próbowaliśmy jednocześnie nawiązać dialog z Moskwą. Za każdym razem jednak trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Paradoksalnie: łatwiej było nam rozmawiać o obrachunkach historycznych, o Katyniu aniżeli o rzeczywistej polityce. Prezydent Kwaśniewski i kolejni szefowie naszej dyplomacji, poczynając od Andrzeja Olechowskiego, wymyślali najróżniejsze preteksty, aby spotkać się z partnerami rosyjskimi. W Warszawie opracowywano różnego rodzaju projekty oraz programy, ale praktycznie zawsze kończyło się niczym. Olechowski jechał do Moskwy, aby razem z Andriejem Kozyriewem otwierać w polskiej ambasadzie restaurację "Hawełka", jeździł tu Władysław Bartoszewski, dwa razy był w Rosji Bronisław Geremek, nie mówiąc już o prezydencie Kwaśniewskim. Moskwa pozostawała głucha. Wiktor Czernomyrdin już miał przyjechać do Warszawy, ale wykorzystano pretekst - tzw. incydent na Dworcu Wschodnim - aby ją odwołać. Potem pojawił się Jewgienij Primakow - następca Kozyriewa w rosyjskim ministerstwie spraw zagranicznych - i na tym koniec. Na początku tego roku Iwanow miał już przyjechać z wizytą do Warszawy, ale demonstracyjnie zrezygnował, kiedy wybuchł skandal szpiegowski, a potem był incydent przed rosyjskim konsulatem w Poznaniu i do głosu doszła "dyplomacja ulicy". Przez wszystkie te lata Polacy szukali sposobów, jak ominąć wymagania protokołu dyplomatycznego, określającego kolejność wizyt i rewizyt, ale do żadnego "otwarcia" nie dochodziło. Rezultatem tej polityki było jednak to, że w okresie poprzedzającym przyjęcie Polski do NATO, na Zachodzie skutecznie podważona została opinia o rzekomej polskiej rusofobii. Europa bez środka Czym wytłumaczyć dotychczasowy, letni, żeby nie powiedzieć chłodny stosunek Moskwy do inicjatyw Warszawy? Rosyjska dyplomacja nie dostrzega nie tylko Warszawy, ale praktycznie całej Europy Środkowej - tj. wszystkich dawnych "młodszych braci" z byłego obozu. Jest to polityka konsekwentnie prowadzona od początku istnienia nowej Rosji, tj. przez całą minioną dekadę. Zrozumienie jej korzeni może być bardzo przydatne przy ocenie dnia dzisiejszego. Nie wszystko bowiem odeszło w przeszłość. Podwaliny późniejszej polityki Kremla wobec Europy Środkowej położył Michaił Gorbaczow. Rozpadające się radzieckie mocarstwo nie miało wyboru: musiało uznać suwerenność swoich satelitów, ale starało się utrzymać tu swoje wpływy. Rezygnowało z ingerowania w sprawy wewnętrzne, ale - zgodnie ze zmodyfikowaną formułą tzw. finlandyzacji - chciało nadal współdecydować o polityce zagranicznej dotychczasowych satelitów. Taki był sens formuły wymyślonej przez wiceministra spraw zagranicznych Julija Kwicińskiego, który negocjując na przełomie lat 80. i 90. nowe traktaty dwustronne, domagał się - na szczęście bez powodzenia - włączenia do nich tzw. klauzul bezpieczeństwa, gwarantujących, że odzyskujące suwerenność państwa nie będą prowadziły polityki zagrażającej bezpieczeństwu Rosji. To wtedy - po raz pierwszy - pojawiła się w Moskwie opinia, że państw regionu środkowoeuropejskiego nie należy traktować jako samodzielnych, suwerennych partnerów i że o przyszłości regionu wystarczy rozmawiać bezpośrednio z Zachodem. To przekonanie pokutuje do dzisiaj. Przypomnijmy chociażby tzw. doktrynę Kozyriewa, która wprawdzie zakładała, że Polska, Węgry czy Czechy i Słowacja mają prawo do samodzielnego formułowania swojej strategii, ale jednocześnie widziała cały region jako rosyjski "pas bezpieczeństwa", nazywany łagodnie przez Kozyriewa "pasem dobrosąsiedztwa". W jeszcze ostrzejszej formie problem ten pojawił się w okresie poprzedzającym rozszerzenie NATO. Rosyjscy politycy byli przekonani, że nie ma potrzeby rozmawiać z Warszawą, Pragą czy Budapesztem (co być może wyszło nam tylko na dobre), za to należy szukać kontaktów z Zachodem i tu domagać się respektowania coraz wyraźniej i ostrzej formułowanych interesów rosyjskich. Moskwa proponowała, aby Zachód i Rosja udzieliły "krzyżowych gwarancji bezpieczeństwa" państwom Europy Środkowej i gdyby wówczas Zachód na to przystał, mówilibyśmy dzisiaj o "nowej Jałcie". Na szczęście, do tego nie doszło. Moskwa zabiega teraz przede wszystkim o to, aby nie dopuścić do powiększenia NATO o kolejną grupę państw z jej najbliższego sąsiedztwa. Ale nie tylko. Moskwa nadal uważa, że Polska, Węgry i Czechy powinny być traktowane przez sojusz jako członkowie "drugiej kategorii", i powołuje się przy tym na swoje prawa, zapisane rzekomo w Akcie Rosja - NATO. Polityka rury Konsekwencją przedstawionych wyżej założeń rosyjskiej polityki wobec krajów Europy Środkowej jest zamieszanie wobec budowy gazociągu, przechodzącego przez terytorium Polski i omijającego Ukrainę. Janusz Reiter ma oczywiście rację, pisząc, że Polska nie może storpedować budowy gazociągu z Rosji do zachodniej Europy. I nie tylko dlatego, że jej możliwości polityczne są mocno ograniczone, ale także, że - jak słusznie stwierdza - "nie broni się jednych interesów kosztem innych". Problem polega na czym innym. W Moskwie uznano za wielki sukces przyjętą przez Gazprom taktykę, aby zamiast rozmawiać z Warszawą od razu odwołać się do Unii Europejskiej. "Po podpisaniu memorandum »polski problem« zostanie szybko rozwiązany, ponieważ Polska, która zabiega o przyjęcie do Unii i która już podpisała Europejską Kartę Energetyczną, będzie musiała działać zgodnie z podstawowymi zasadami tej organizacji" - pisał moskiewski dziennik "Wiedomosti", powołując się na opinię rządu rosyjskiego. W praktyce zastosowano więc tę samą taktykę, którą usiłowano realizować wobec krajów Europy Środkowej w całej minionej dekadzie. W rezultacie spowodowano, że "problem rury" stał się problemem bardziej dyplomatycznym niż ekonomicznym. I jeśli początkowo dla Warszawy rzeczywiście cała sprawa mogła sprowadzać się do wyboru między interesami politycznymi (kwestia pozycji Ukrainy) a wymiernym interesem ekonomicznym, to obecnie pojawił się jeszcze jeden zupełnie nowy aspekt: czy będziemy traktowani w sposób przedmiotowy czy partnerski, podmiotowy? Podczas najbliższej wizyty ministra Iwanowa "sprawa rury" zapewne będzie podniesiona i ciekaw jestem, w jaki sposób naszym dyplomatom uda się wyjść z opresji, w jakiej się znaleźli. Według opinii polskich ekspertów, Gazprom, dążąc do utrzymania monopolistycznej pozycji odziedziczonej po ZSRR, wypracował własną strategię działania. Jej sens sprowadza się do tworzenia własnego lobby i budowania nieformalnych powiązań z politykami i ośrodkami decyzyjnymi. Celem jest przejęcie kontroli nad infrastrukturą gazową i przedsiębiorstwami ważnymi dla koncernu. W okresach trudnych dla danego kraju Gazprom rozpoczyna grę cenową, aby wymusić przejęcie za długi "gazowe" udziałów w firmach istotnych z punktu widzenia jego interesów. Scenariusz wygląda mniej więcej tak: Gazprom dąży do utworzenia z miejscowym operatorem spółki, która miałaby monopol na import lub tranzyt rosyjskiego gazu. Spółka ta - często za pośrednictwem innych, zależnych od koncernu - powinna być przejęta pod kontrolę Gazpromu, co pozwoliłoby mu zagwarantować decydujący głos w sprawach cenowych, wielkości dostaw itp. Taki właśnie scenariusz w dużym stopniu udało się zrealizować na Słowacji i w Bułgarii, podobną próbę podjęto też na Węgrzech i w Rumunii. Oczywiście tego rodzaju strategię można uznać za klasyczną i typową dla działania każdego monopolisty, działającego na rynku. W tym przypadku ma ona jednak jednoznaczny kontekst polityczny. Interesy państwa rosyjskiego są zgodne z interesami Gazpromu. Inna Moskwa Wróćmy do wizyty Iwanowa i tej głównej - prezydenta Władimira Putina, którą szef rosyjskiej dyplomacji powinien przygotować, aby można było mówić o jakimkolwiek "otwarciu" w naszych wzajemnych stosunkach. Moskwa "putinowska" jest dziś czymś zupełnie innym, niż była za czasów Borysa Jelcyna. Rosyjski prezydent cieszy się opinią polityka zimnego i bardzo pragmatycznego, ale też jest to polityk całkowicie nowego pokolenia. I o ile w przypadku Jelcyna można było jeszcze tłumaczyć niektóre jego posunięcia chęcią uspokojenia komunistycznej i nacjonalistycznej opozycji, o tyle przy nowym prezydencie podobne tłumaczenia nie mają racji bytu. Putin chce zbudować Rosję silną nie tylko wewnętrznie, ale i zewnętrznie. I samo to nie byłoby jeszcze groźne, gdyby nie fakt, iż w praktyce jego program polityczny - abstrahując od oceny możliwości realizacji - coraz wyraźniej nawiązuje do tradycji mocarstwowej, a nawet radzieckiej, tyle że uwolnionej od ideologii komunistycznej. Trzeba się z tym liczyć. Kiedy decydowała się sprawa rozszerzenia NATO o pierwsze trzy państwa, Rosja pozytywnie przyjmowała projekt rozszerzenia UE, a nawet traktowała to jako rozwiązanie alternatywne dla powiększania sojuszu. Obecnie jest już inaczej - postępujący proces integracji europejskiej Moskwa uznaje dziś za główne wyzwanie dla swojej polityki w Europie Środkowej. Stąd też coraz częściej można spotkać się z opiniami, że jednocząca się Europa powinna wyrównać Rosji straty, jakie może ona ponieść w wyniku wprowadzenia w nowych krajach członkowskich rygorów unijnych. Poza tym Kreml coraz wyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że rozszerzenie UE na wschód pociągnie za sobą dalsze osłabienie pozycji międzynarodowej Rosji, co w przypadku państw bałtyckich może się okazać jeszcze bardziej znaczące niż ich ewentualne przyjęcie do NATO. Rosja zdaje sobie sprawę, że w przypadku Unii nie może używać tych samych argumentów, co wtedy, gdy protestowała przeciwko rozszerzaniu NATO. Ma też pełną świadomość, że brakuje jej instrumentów, które zapobiegałyby powiększeniu Unii, ale może - zwłaszcza przy sprzyjającej dla siebie koniunkturze politycznej - podjąć próbę odsunięcia tego procesu w czasie. Bez emocji O wszystkim tym powinniśmy pamiętać, kiedy mówimy o potrzebie "ocieplenia" stosunków z Rosją i o "nowym otwarciu". Szanse na takie "otwarcie" - wbrew pozorom - nie wyglądają najgorzej. Pod warunkiem, że będziemy potrafili być maksymalnie pragmatyczni i "chłodni" w politycznych rachunkach, a po drugie - że obie strony będą chciały tego samego. W relacjach między Moskwą a Warszawą - a także między Moskwą i Pragą czy Budapesztem - występuje oczywista asymetria i inaczej być nie może. Dla Rosji - przynajmniej w dającej się przewidzieć perspektywie - będziemy partnerem drugorzędnym, ale nie powinno to nas specjalnie martwić. Ważne, żeby nie traktowano nas przedmiotowo. I to będzie pierwszy sprawdzian rzeczywistej woli Rosjan. Według prasy rosyjskiej podczas najbliższej wizyty w Warszawie minister Iwanow ma przedstawić stanowisko Moskwy w sprawie odpowiedzialności Polski za śmierć rosyjskich jeńców z wojny w latach 1919-1920. Niedwuznacznie sugeruje się przy tym, że chodzi o wyprzedzenie ewentualnych żądań strony polskiej w sprawie odszkodowań dla rodzin ofiar zbrodni stalinowskich. W ten sposób, najzupełniej świadomie, pod stosunki polsko-rosyjskie podkładana jest kolejna mina i byłoby bardzo niedobrze, gdyby w Warszawie wzięły teraz górę emocje. Na długo ugrzęźlibyśmy wówczas w kolejnych sporach historycznych, przesłaniających rzeczywiste problemy polityczne. Być może, o to właśnie chodzi.
Rosyjski minister spraw zagranicznych Iwanow przyjeżdża do Warszawy, aby przygotować wizytę prezydenta Putina. Od czasu rozpadu ZSRR inicjatywa przebudowy stosunków polsko-rosyjskich zawsze wychodziła od Warszawy. konsekwentnie realizowano jeden zasadniczy program: dobre stosunki z Rosją, ale nigdy za cenę strategicznego celu, jakim było członkostwo Polski w strukturach zachodnich. próbowaliśmy nawiązać dialog z Moskwą. Za każdym razem jednak trafialiśmy na bierność strony rosyjskiej. Rosyjska dyplomacja nie dostrzega praktycznie całej Europy Środkowej. Jest to polityka konsekwentnie prowadzona od początku istnienia nowej Rosji. Zrozumienie jej korzeni może być przydatne przy ocenie dnia dzisiejszego. Podwaliny polityki Kremla wobec Europy Środkowej położył Gorbaczow. Rozpadające się mocarstwo musiało uznać suwerenność swoich satelitów, ale starało się utrzymać swoje wpływy. chciało współdecydować o polityce zagranicznej dotychczasowych satelitów. pojawiła się w Moskwie opinia, że państw regionu środkowoeuropejskiego nie należy traktować jako samodzielnych partnerów i że o przyszłości regionu wystarczy rozmawiać bezpośrednio z Zachodem. Konsekwencją założeń rosyjskiej polityki wobec krajów Europy Środkowej jest zamieszanie wobec budowy gazociągu, przechodzącego przez terytorium Polski i omijającego Ukrainę. W Moskwie uznano za wielki sukces przyjętą przez Gazprom taktykę, aby zamiast rozmawiać z Warszawą odwołać się do Unii Europejskiej. W rezultacie spowodowano, że "problem rury" stał się problemem bardziej dyplomatycznym niż ekonomicznym. Według opinii polskich ekspertów, Gazprom, dążąc do utrzymania monopolistycznej pozycji, wypracował strategię działania. Gazprom dąży do utworzenia z miejscowym operatorem spółki, która miałaby monopol na import rosyjskiego gazu. Spółka ta powinna być przejęta pod kontrolę Gazpromu. Interesy państwa rosyjskiego są zgodne z interesami Gazpromu. Wróćmy do wizyty Iwanowa i prezydenta Putina. Putin chce zbudować Rosję silną wewnętrznie i zewnętrznie. I samo to nie byłoby groźne, gdyby nie fakt, iż jego program nawiązuje do tradycji mocarstwowej.Trzeba się z tym liczyć. postępujący proces integracji europejskiej Moskwa uznaje dziś za wyzwanie dla swojej polityki w Europie Środkowej. można spotkać się z opiniami, że Europa powinna wyrównać Rosji straty, jakie może ona ponieść w wyniku wprowadzenia w nowych krajach członkowskich rygorów unijnych. O wszystkim tym powinniśmy pamiętać, kiedy mówimy o "nowym otwarciu". Szanse na takie "otwarcie" nie wyglądają najgorzej. podczas wizyty w Warszawie minister Iwanow ma przedstawić stanowisko Moskwy w sprawie odpowiedzialności Polski za śmierć rosyjskich jeńców z wojny w latach 1919-1920. pod stosunki polsko-rosyjskie podkładana jest kolejna mina i byłoby niedobrze, gdyby w Warszawie wzięły górę emocje.