source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
ZDROWIE
Gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy
Epidemia na Starym Kontynencie
KRYSTYNA FOROWICZ
Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy - powiedziała "Rz" lekarz dyżurny przychodni przy ul. Żeromskiego
- Jest godzina 17, mamy jeszcze 54 dzieci pod gabinetem, a czekają nas poza tym wizyty domowe. W sobotę mieliśmy 70 pacjentów. Coraz częściej chorują na grypę dzieci, i to coraz młodsze. Do przychodni przy ul. Malczewskiego pełniącej weekendowy dyżur w sobotę zgłosiło się ponad 60 chorych, w niedzielę do wczesnego popołudnia blisko 40 osób.
Tradycyjne leki mało skuteczne
Zwykle zaczyna się od siąkających nosami kilku osób. Jednak choroba postępuje lawinowo. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową - podczas rozmowy, kaszlu i kichania. Jedna zagrypiona osoba, która pojawi się w towarzystwie, może zakazić wielu ludzi.
Dr Jerzy Olszewski z Pogotowia Ratunkowego w Warszawie powiedział "Rz": - Zgłoszenia kierujemy do przychodni pełniących dyżury. My ratujemy życie ludzkie, nie leczymy. Jednak wezwań jest sporo, bo ludzie mylą infekcje grypowe z innymi objawami choroby, np. zapaleniem płuc.
Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Może to nastąpić za kilka tygodni, albo wcześniej, w lutym. Nie mamy pewności, ale tak na 20 proc. wyrokujemy, że nadejdzie z Anglii - byłaby to najgorsza jej odmiana. Inni lekarze przypuszczają, że na 50 proc. przywleczemy ją z Czech. - Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko grypie - mówi dr Sobolewski. Liczba osób korzystających z tej formy profilaktyki jest ciągle zastraszająco niska. Tymczasem jedynie szczepionki zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. Są skuteczne w ponad 50 proc., w zależności od stanu odporności osoby zaszczepionej. Nieraz wirusy okazują się "sprytniejsze" i po zaszczepieniu można zachorować. Ale przebieg grypy jest wówczas łagodniejszy i szybciej wraca się do zdrowia.
W Polsce co roku na grypę choruje ok. 7 proc. społeczeństwa.
Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Grypa u każdej zainfekowanej osoby może przebiegać ciężej. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych.
W Polsce zarejestrowanych jest 5 szczepionek antygrypowych, które kosztują ok. 25 zł. Są to zarówno preparaty złożone z fragmentów, jak i całych komórek wirusa. Receptę na szczepionkę wypisuje lekarz pierwszego kontaktu w rejonie po zbadaniu pacjenta. Pacjent musi być zdrowy w momencie, gdy się zaszczepia.
Ze względu na wielką zmienność wirusa grypy, nie udało się dotychczas opracować szczepionek, które uodparniałyby na całe życie. Każdego roku można jednak kupić w aptekach wersje uaktualnione na nowy sezon.
Niektóre firmy wypowiedziały wojnę tej jednej z najdolegliwszych chorób i wykupiły dla pracowników i ich rodzin pakiet szczepień, aby biura nie świeciły pustkami.
Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki. Zdaniem internistów i wirusologów, zapobieganie przez czynne uodparnianie jest najlepszym sposobem ochrony przed infekcjami.
Szczyt chorobowy każdego roku następuje między styczniem i marcem. Wtedy osłabiony organizm łatwo poddaje się chorobie - tłumaczą lekarze.
Można się chronić
- W stadium wstępnym przeziębienia lub grypy najlepiej jest sięgnąć po środki pochodzenia roślinnego - radzi prof. Stanisław Kohlmuenzer z Katedry Botaniki Farmaceutycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Napar z kwiatu lipy ma właściwości napotne, sok z jeżówki uodparniające, babka lancetowata udrażnia drogi oddechowe. Dobrze jest także sięgnąć po syropy i napary z malin, tymianku, rumianku, czosnku, cebuli oraz po soki bogate w witaminę C. Jednak to wszystko jest skuteczne w profilaktyce i początkowych stadiach grypy. Gdy dojdzie do stanu zapalnego, wtedy trzeba ratować się silniejszymi środkami - podkreślił S. Kohlmuenzer. Najlepiej jest grypę przeleżeć, bo jeśli dojdzie do powikłań, mogą doprowadzić nawet do śmierci chorego - ostrzegają lekarze.
Groźnym jej powikłaniem jest zapalenie mięśnia sercowego, może się zdarzyć także zapalenie opon mózgowych.
- Najlepszą metodą wzmocnienia układu odpornościowego jest witamina C, jest to doskonała bariera dla wirusa grypy - twierdzi dr Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie. - Niekoniecznie muszą to być tabletki. Wystarczy jeden owoc kiwi, jedna pomarańcza i dwa grejpfruty, aby pokryć dzienne zapotrzebowanie na tę witaminę.
Przypadki śmiertelne
W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Brytyjskie szpitale mają kłopoty z przechowywaniem zwłok. Z powodu braku miejsc w szpitalnych kostnicach, korzysta się tam z pomocy lodówek kontenerowych i samochodów-chłodni - donoszą agencje prasowe. W okręgowym szpitalu w Eastbourne nad La Manche, gdzie między 24 grudnia a 4 stycznia 80 osób zmarło na grypę, zwłoki 60 osób przechowywano w ciężarówce-chłodni.
W niezbyt odległym Hastings skorzystano z lodówki kontenerowej, ponieważ miejscowa kostnica, licząca 44 miejsca, okazała się za mała.
Co roku w Wielkiej Brytanii umiera na grypę 3000-4000 ludzi.
W Czechach w niektórych powiatach na zachodzie kraju liczba chorych przekroczyła już 3 tysiące w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców.
W Pilznie, na zachodzie Czech, gdzie sytuacja jest najtrudniejsza, zakaz odwiedzin obowiązuje we wszystkich zamkniętych placówkach służby zdrowia i opieki społecznej. W ciągu ostatniego tygodnia liczba chorych wzrosła tam o ponad 60 proc.
W Pradze na grypę i podobne do niej wirusowe schorzenia górnych dróg oddechowych choruje już co 30 mieszkaniec. Także tutaj liczba chorych szybko rośnie. Według praskiego inspektora sanitarnego Vladimira Polaneckiego, w stosunku do ubiegłego tygodnia liczba zachorowań wzrosła o 62 proc.
Granica epidemii (2000 zachorowań na 100 tysięcy mieszkańców) została przekroczona także w wielu miastach wschodnich Czech, m.in. w sąsiadującym z Polską Nachodzie oraz w miastach czeskiego Śląska, m.in. w Karwinie i Hawirzovie. W położonym w północno-zachodnich Czechach Chomutovie liczba chorych przekroczyła 3150.
Liczba zachorowań, według oceny epidemiologów, ciągle szybko rośnie i należy oczekiwać, że grypa zaatakuje w Czechach w pełni dopiero w najbliższych dniach. Grypa ma w tym roku szczególnie ciężki przebieg. W pierwszych dwóch-trzech dniach chorzy mają bardzo wysoką temperaturę (nawet do 40 stopni C), męczący, suchy kaszel i kłopoty z oddychaniem.
W Holandii Grypa zagraża jednej piątej ludności
Holenderskie władze sanitarno-epidemiologiczne ostrzegły, że na grypę może zachorować w nadchodzących tygodniach do 20 procent ludności tego kraju.
We wschodnich regionach Holandii odnotowuje się już 26 zachorowań na 10 tysięcy mieszkańców.
Jeśli prognoza okaże się trafna, już wkrótce z wirusem grypy będzie się borykać trzy miliony Holendrów.
Zdrowych wzywa się do szczepień, a chorych upomina, żeby nie lekceważyli grypy i koniecznie stosowali się do wskazówek lekarzy. | W Europie rozszerza się epidemia grypy. Nie dotarła ona jeszcze do Polski, ale przychodnie i tak mają natłok pacjentów. Wirus grypy roznosi się drogą kropelkową. Kluczową rolę w jego prewencji odgrywają szczepienia, na które Polacy jednak bardzo rzadko się decydują. Grypy nie wolno lekceważyć, ponieważ ewentualne powikłania mogą okazać się śmiertelne. |
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej
Czego jeszcze nie wiemy w fizyce?
KRZYSZTOF A. MEISSNER
14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów.
Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie.
Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności).
Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać.
Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące.
Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku.
Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości).
Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii.
Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej.
Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła.
Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy... | Sto lat temu Max Planck wyprowadził wzór na rozkład promieniowania doskonale czarnego, który było jednym z "drobnych" problemów XIX-wiecznej fizyki teoretycznej wymagających wyjaśnienia. Był to początek rewolucji kwantowej, która trwa do dziś.
W XX w. powstało wiele nowych teorii - mechanika kwantowa, teorie względności Einsteina i kwantowa teoria pola, dzięki którym jednak więcej wiemy, ile nie wiemy. Zadajemy dziś pytania, które wcześniej były absurdalne bądź niemożliwe. W stuletnią rocznicę "rewolucji kwantowej" warto wymienić problemy współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję. Zaliczyłbym do nich: połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji, problem teoretycznego obliczenia wartości stałej kosmologicznej oraz wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. |
OŚWIATA
Działka ważniejsza niż uczniowie
Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości
- Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży.
Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę.
Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów.
Liczne organy prowadzące
Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego.
W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała.
Werdykt NSA nie wystarczy
Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat.
- Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny.
Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej.
Będą mnie musieli wynieść
- Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży.
- Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę.
- Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil.
Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość.
Anna Paciorek
Zdjęcia Jakub Ostałowski | Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży.
Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. |
CZECZENIA
Członkowie nowego republikańskiego rządu doskonale sobie radzili z rosyjską armią. Czy zdołają odbudować instytucje państwa i gospodarkę?
Pokój trudniejszy niż wojna
Prezydent zebrał rządzie prawie wszystkich ważniejszych dowódców polowych, nie wyłączając najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jednak dzieląc się władzą pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych. Na zdjęciu: modlitwa podczas zaprzysiężenia prezydenta Czeczenii 12 lutego (od lewej): Maschadow, prezydnt Inguszetii, Rusłan Auszew i rosyjski generał Aleksander Lebiedź.
FOT. (C) AP
SŁAWOMIR POPOWSKI
Czeczenia zniknęła z czołówek gazet, ustępując miejsca innym, krwawym konfliktom. Nie ma już wojny, rosyjskich bombardowań i szalonych akcji terrorystycznych w wykonaniu zdesperowanych czeczeńskich bojowników. Jest za to o wiele mniej widowiskowy pokój. Dla Asłana Maschadowa - byłego szefa sztabu, a od stycznia br. prezydenta Czeczenii - może być on trudniejszy do wygrania, aniżeli działania wojenne, którymi dowodził. I odwrotnie: Rosja, która poniosła w Czeczenii kompromitującą porażkę militarną, ma teraz - przynajmniej teoretycznie - znacznie większe szanse na sukces polityczny, niż wówczas, gdy wysyłała do Groznego swoje specoddziały.
Cała władza dla Maschadowa
Jak dotąd czeczeński prezydent nie popełnił większych błędów. Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94.
Ma to swoje dobre, ale i złe strony. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa.
Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy. Nowo wybranemu prezydentowi potrzebne są jednak nie tylko szerokie pełnomocnictwa, ale również sprawny aparat wykonawczy - przede wszystkim w rządzie. A z tym może być gorzej.
Rząd dowódców polowych
Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące. Ku zaskoczeniu Moskwy czeczeńskiemu prezydentowi udało się zebrać w jednym gabinecie właściwie wszystkich dowódców polowych, nie wyłączając jego najgroźniejszych rywali z kampanii prezydenckiej. Jako pierwsi nominacje otrzymali członkowie poprzedniego rządu: Mowładi Udugow, który zachował stanowisko pierwszego wicepremiera, Achmed Zakajew - doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, Hoż-Achmed Jarichanow - szef Południowej Kompanii Naftowej oraz minister spraw wewnętrznych Kabek Machaszew. Wspierają ich nowi, "zwykli" wicepremierzy: Musa Doszukajew, odpowiedzialny za finanse i gospodarkę, a także Łomali Ałsutanow (rolnictwo), Isłam Chalimow (sprawy socjalne) oraz Rusłan Giełajew (budownictwo).
Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew. Formalnie odpowiada on w rządzie za sprawy przemysłu. Faktycznie jest natomiast rzeczywistym pierwszym wicepremierem - tj. tym, który będzie zastępować Maschadowa podczas jego nieobecności. Awans Basajewa - który 27 stycznia br. podczas wyborów prezydenckich zebrał 23,5 proc. głosów, ustępując jedynie Maschadowowi - przyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną.
Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowe - jak pisała "Niezawisimaja Gazieta" - wcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. Włączenie do rządu czołowych dowódców polowych było w istocie najrozsądniejszym posunięciem, dzięki któremu łatwiej było Maschadowowi przejąć kontrolę nad prywatnymi armiami poszczególnych dowódców. Do początku kwietnia wszyscy komendanci, nie wyłączając Basajewa (ale z wyjątkiem Sałmana Radujewa), zgodzili się przekazać swoje oddziały sztabowi naczelnemu, tak aby do lata br. mogła z nich powstać regularna armia republiki w sile ok. 2000 żołnierzy. Powstaje również czeczeńska Narodowa Gwardia, a we wszystkich miejscowościach - oddziały samoobrony. W ten sposób przynajmniej częściowo udało się rozwiązać problem uzbrojonych młodych ludzi, dla których wojna była jedynym sposobem na życie.
Poza tym, tworząc rząd, który w istocie jest gabinetem koalicyjnym, prezydentowi udało się maksymalnie poszerzyć jego zaplecze społeczno-polityczne. Teoretycznie cieszy się on dziś poparciem 90 proc Czeczenów, bo tyle głosów oddali oni podczas wyborów na Maschadowa, Basajewa, Udugowa i Zakajewa.
Problem polega jednak na tym, że dzieląc się władzą z potencjalną opozycją, pragmatyczny i skłonny do kompromisu Maschadow do pewnego stopnia stał się również zakładnikiem radykalnie nastawionych dowódców polowych (takich jak Basajew), z których zdaniem - chce czy nie chce - będzie się musiał liczyć. Po drugie - wcale nie jest powiedziane, że świetni żołnierze, którzy potrafili sobie poradzić z wielką armią rosyjską, będą równie dobrymi administratorami i gospodarzami.
Trudna wolność
Pierwsze miesiące wolności okazały się trudniejsze, niż oczekiwano. Nowe władze nie są w stanie w pełni kontrolować sytuacji w republice, czego najlepszym dowodem są kolejne porwania korespondentów rosyjskich. Za każdym razem wysuwane są żądania polityczne, ale naprawdę chodzi głównie o zdobycie okupu. Rząd nie jest w stanie zapobiec takim sytuacjom, co podrywa autorytet nowych władz nie tylko wobec Moskwy. Niedawne oświadczenie ONZ, w którym uruchomienie pomocy humanitarnej uzależniono od poprawy stanu bezpieczeństwa wewnętrznego, można potraktować jako pierwsze poważne ostrzeżenie.
Dość mrocznie rysują się również perspektywy gospodarcze. Czeczeni ciągle jeszcze świętują zwycięstwo i na razie jest ono najważniejsze. Tymczasem - jak pisze Maria Przełomiec w raporcie przygotowanym dla Centrum Stosunków Międzynarodowych Instytutu Spraw Publicznych - w kilka miesięcy po zakończeniu działań wojennych kierownictwo Narodowego Banku Czeczenii nadal nie jest w stanie ocenić, na jakie wpływy może liczyć budżet państwa. Nie pracują żadne przedsiębiorstwa, ludzie całymi miesiącami nie dostają pieniędzy, a handel ogranicza się do czarnego rynku. Czeczeni jakoś sobie radzą, eksploatując na własną rękę złoża ropy naftowej, która następnie domowym sposobem jest oczyszczana i sprzedawana. Podobno ok. 20 proc. czeczeńskiej ropy zagospodarowywana jest w ten właśnie sposób.
Rząd liczy, że w przyszłości eksploatacja i przetwórstwo ropy, a także jej transport rurociągami ze złóż kaspijskich przez terytorium republiki może zapewnić Czeczenom godziwe warunki życia. Teoretycznie jest to możliwe. Można odbudować jedną z najnowocześniejszych rafinerii, jaką zbudowano w Czeczenii za czasów radzieckich, ale wymaga to olbrzymich nakładów finansowych. Nie mówiąc już o tym, że aby całe to przedsięwzięcie było opłacalne, rafineria musi przerabiać co najmniej 20 mln ton rocznie, podczas gdy własne złoża zapewniają wydobycie najwyżej 2 - 3,5 mln ton ropy rocznie.
Punkty dla Moskwy
Wszystko to umacnia pozycję przetargową Moskwy, która może sobie pozwolić na wyraźne spowolnienie procesu pokojowego, wiedząc, że czas i tak pracuje na jej korzyść. Władze w Groznym co jakiś czas ostrzegają przed groźbą zerwania rokowań, oskarżają Rosję, że przygotowuje wciąż nowe projekty porozumień, przeczące poprzednim, ale tak naprawdę niewiele mogą poradzić. W końcu to Maschadow nalega teraz na szybkie podpisanie z Moskwą politycznego układu o pokoju i porozumienia o współpracy gospodarczej, podczas gdy strona rosyjska gotowa jest rozciągnąć uregulowanie konfliktu na lata i z uporem powtarza, że nie widzi powodu, dla którego miałaby traktować Czeczenię inaczej niż pozostałe republiki Federacji.
W tych warunkach Maschadowowi bardzo trudno będzie wypełnić swoją przedwyborczą obietnicę, że doprowadzi do międzynarodowego uznania niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Pierwszą porażkę poniósł tuż po wyborach, kiedy okazało się, że ani jeden z przywódców państw zaproszonych na uroczystą inaugurację prezydenta Maschadowa nie odważył się przyjechać do Groznego wbrew stanowisku Moskwy.
Rosja tymczasem wykorzystuje każdą okazję, aby zamanifestować światu i samym Czeczenom, kto jest suwerenem. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć demonstracyjną pomoc organizowaną przez Radę Bezpieczeństwa Rosji dla czeczeńskich muzułmanów, aby mogli bezpośrednio z Groznego udać się z pielgrzymką do Mekki. - Groznieńskie lotnisko nie ma statusu międzynarodowego? - Nie ma problemu - odpowiedziano w Moskwie - zaraz uda się tam 40 funkcjonariuszy rosyjskiej służby bezpieczeństwa, celników i WOP-istów...
Byli pierwszymi oficjalnymi przedstawicielami Rosji, którzy wrócili do Groznego. | Po wygraniu wyborów głównym zadaniem Maschadowa było sformowanie nowych organów władzy i etap ten ma już za sobą. Skupiając w jednym ręku władzę prezydenta i urząd premiera, Maschadow faktycznie pełni również obowiązki ministra obrony, które to stanowisko formalnie zostało zlikwidowane. W ten sposób skopiował strukturę władzy stworzoną przez Dżochara Dudajewa w latach 1992 - 94. Przyjęty model pozwala Maschadowowi utrzymać kontrolę nad władzą wykonawczą i zapobiega rywalizacji między szefem państwa i szefem gabinetu, ale jednocześnie naraża go na poważne ryzyko. Stojąc na czele rządu bierze również pełną odpowiedzialność za jego działania - i to w najtrudniejszym, pierwszym okresie powojennym. Dżocharowi Dudajewowi - pierwszemu prezydentowi Czeczenii - to się nie udało. Fiasko polityki gospodarczej, realizowanej przez jego administrację, przyczyniło się do wzrostu niezadowolenia społecznego i kryzysu politycznego, który Dudajew usiłował przełamać, wprowadzając rządy autorytarne. W połowie 1993 roku doprowadziło to jednak do powstania zorganizowanej opozycji, co umiejętnie wykorzystała Moskwa. Licząc na pragmatyzm Maschadowa można mieć nadzieję, że okaże się on odporny na podobne pokusy.Maschadow długo zwlekał z ogłoszeniem pełnego składu swojego gabinetu. Jego tworzenie zajęło ponad dwa miesiące.Wreszcie, 2 kwietnia, ogłoszono ostatnią i najbardziej nieoczekiwaną nominację: zastępcą szefa gabinetu został Szamil Basajew.Awans Basajewaprzyjęto w Moskwie nie tylko jako największą niespodziankę, ale wręcz za wyzwanie. W końcu Basajew - dowódca oddziału, który w czerwcu 1995 roku dokonał ataku na Budionnowsk, biorąc zakładników - w dalszym ciągu ścigany jest listami gończymi przez rosyjską Prokuraturę Generalną.
Moskiewscy politycy powinni być jednak bardziej wyrozumiali dla Maschadowa. Jego posunięcia kadrowewcale nie miały na celu prowokowania Rosji. Przede wszystkim podyktował je wewnętrzny układ sił w samej Czeczenii. |
Czy jestem stróżem brata mego?
Jedwabne od strony kirkutu, cmentarza żydowskiego
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
ANDRZEJ KACZYŃSKI
Z JEDWABNEGO
Utworzony w niedzielę komitet obrony dobrego imienia mieszkańców Jedwabnego miał do wyboru dwie deklaracje ideowe i dwie koncepcje działania: oporu i dialogu.
Pierwszą zaproponował inicjator powołania komitetu, poseł ZChN z Łomży, Michał Kamiński: własny projekt listu otwartego do władz Rzeczypospolitej z protestem przeciwko "światowej kampanii oczerniającej" miasto i całą Polskę. Drugą przedstawił burmistrz Jedwabnego Krzysztof Godlewski, który na niedzielnym spotkaniu został przez aklamację obwołany przewodniczącym i zgodził się przyjąć wybór, ale pod warunkiem, że za podstawę ideową działalności komitet przyjmie oświadczenie księdza prymasa Józefa Glempa. Na kolejnym spotkaniu we wtorek koncepcja burmistrza została odrzucona. Krzysztof Godlewski nie jest już przewodniczącym ani nawet członkiem komitetu.
Kadr ze spaloną stodołą
Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej: zupełnego negowania prawdy historycznej albo prób jej minimalizowania, niezgody na zaproponowane przez prezydenta przeproszenie za zbrodnię albo rzetelne ustalenie prawdy i godne uczczenie pamięci ofiar, którego potrzebę zaakcentował we wtorek premier, albo nawet na zapowiedziany przez prymasa akt zjednoczenia się Polaków z Żydami w rocznicę tej tragedii, 10 lipca, w modlitwie i żałobie.
We wtorek w Jedwabnem rano z kiosków znikły gazety, a powszechnym tematem rozmów był mający miejsce poprzedniego dnia najazd dziennikarzy na miasteczko po wiadomości o powołaniu (a tak naprawdę dopiero o projekcie powołania komitetu), zwłaszcza zaś relacje w dziennikach telewizyjnych. Mieszkańcy znają już na pamięć schemat kompozycyjny takich reportaży: obrazek pomniczka na miejscu kaźni żydowskiej, z fałszywą tablicą przypisującą wyłączną odpowiedzialność Niemcom. Zwrot kamery w stronę rozpadającej się szopy na polu, kilkaset metrów dalej; szopa zapewne ma zastępować stodołę, w której dokonało się całopalenie ofiar. Powrót do miasteczka; przypadkowego przechodnia stawia się na tle liszajowatego muru i każe mu się wypowiadać w sprawie, o której często nie ma bladego pojęcia. TVN w poniedziałek zilustrował reportaż mapą z konturem Polski; Warszawa była na niej zaznaczona małymi literami, wielkimi - Jedwabne.
Kiedy na wizję lokalną do Jedwabnego przyjechał sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik i oglądał stary pomnik, spośród zarośli na kirkucie wyłoniło się chwiejnie dwóch jegomościów szukających "sponsora". - Ileż tu Żydów nasz naród napsuł - zagaili obcego - da pan na flaszkę, to detalicznie opowiemy...
- Przeżyłam kiedyś szok - opowiadała młoda mieszkanka miasta. - Znienacka, na ulicy, zaczepiło mnie dwoje ludzi, podstawili mikrofon, i zapytali: "No i jak pani może żyć z ciężarem tak straszliwej zbrodni". A ja nie pochodzę z Jedwabnego. Mieszkam tu zaledwie od kilku lat i o całej sprawie wiem tyle, co wyczytałam w gazetach.
Szanowanego obywatela miasta pięcioletnia wnuczka zapytała: - Dziadku, to kto zabił Żydów, ty, twój tata czy mój tata? Dorośli widocznie kiedyś nie zauważyli, że dziecko słucha ich rozmowy. - Od dziecka wiedziałem o zbrodni od rodziców, ale oni stopniowo dawkowali tę straszną wiedzę, żeby mi nie spaczyć psychiki, a sam przy wnuczce zaniedbałem ostrożności - wyrzucał sobie.
- Córka, która studiuje w Warszawie, wstydzi się przyznać kolegom, że pochodzi z Jedwabnego, bo raz już usłyszała: "A, to wyście tam Żydów spalili", i jeśli już musi podać miejsce urodzenia, podaje nazwę jakiejś okolicznej wioski - takie zwierzenia słyszałem w Jedwabnem od wielu osób.
W miasteczkach i wsiach na północnym Mazowszu, na Kurpiach i Podlasiu często to samo nazwisko nosi po kilka, kilkanaście rodzin, wcale niespokrewnionych albo skoligaconych tak odlegle, że nawet nie uświadamiają już sobie imienia wspólnego przodka. Mieszkaniec Jedwabnego, który ma nieszczęście nazywać się tak samo, jak jeden ze skazanych po wojnie za udział w zbrodni, choć nic go z nim nie łączy, mówi, że ciarki mu chodzą po plecach, kiedy czyta swoje nazwisko jako synonim mordercy.
Ciężar odpowiedzialności
Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Od wielu urzędów, instytucji i gremiów słyszałem zapewnienia, że Jedwabnemu należy pomóc. Informacja, że prezydent zapowiedział w izraelskiej gazecie uroczystość w rocznicę zagłady Żydów i że ogłosił zamiar przeproszenia narodu żydowskiego "za Jedwabne" (a tak brzmiały zapowiedzi wiadomości w TV i tytuły w gazetach) zaskoczyła opinię miasteczka. Spodziewano się, oczywiście, że na rocznicę przyjadą delegacje zagraniczne i polskie czynniki oficjalne, ale niemiło im było dowiedzieć się o dotyczących ich zamiarach głowy państwa z przedruków z izraelskiej gazety.
Wiadomość o inicjatywie powołania komitetu obrony podawał w niedzielę po mszach ksiądz kanonik Edward Orłowski. Parę tygodni wcześniej na komunikat proboszcza, że do miasta przyjechał prokurator Instytutu Pamięci Narodowej, który prowadzi śledztwo w sprawie wymordowania Żydów i chciałby spotkać się z mieszkańcami, zjawiła się ciżba ludzi. Po tym spotkaniu zwielokrotniła się liczba osób, które chcą prokuratorowi zeznać wszystko, co wiedzą.
- Odkąd jestem proboszczem tej parafii modlę się za wszystkich mieszkańców, żywych i umarłych, niezależnie od wiary. Czuję odpowiedzialność za całą tradycję, nie dopuściłem do zniszczenia cmentarza niemieckiego. A gdy powstał projekt, by nieopodal kirkutu urządzić targowisko, zaproponowałem, żeby targ urządzić gdzie indziej, ponieważ takie sąsiedztwo nie licuje z cmentarzem i mogłoby prowadzić do bezczeszczenia miejsca spoczynku zmarłych. Odpowiedni był plac parafialny, wymieniłem więc działkę na inną, a na parafialnej jest plac targowy.
Kanonikowi Orłowskiemu o zdarzeniach 10 lipca 1941 roku opowiadał ksiądz Józef Kembliński, który podczas wojny, po aresztowaniu przez NKWD proboszcza Szumowskiego, był duszpasterzem w Jedwabnem. - Mord precyzyjnie zaplanowali, przygotowali i kierowali nim Niemcy. Ci z nich, którzy fotografowali wypadki, pilnie baczyli, żeby żaden Niemiec nie pojawił się w kadrze. Nie przeczę, że Polacy brali udział w zbrodni, ale to był margines przestępczy, a nie społeczeństwo Jedwabnego. Nie jestem przekonany, że należy w imieniu narodu przepraszać za margines. Przecież w każdym narodzie rodzą się zbrodniarze - mówi ksiądz kanonik Orłowski. - W Jedwabnem wszyscy wiedzieli o zbrodni, nie muszą odkrywać prawdy, a nie jest winą mieszkańców, że sprawa nie była powszechnie znana. Mamy więc prawo pytać raczej, dlaczego właśnie teraz jest nagłaśniana?
Jakby sam chciał sobie odpowiedzieć, ksiądz kanonik pokazuje odpowiedź ambasady Białorusi na pytanie o los księdza Szumowskiego po wywózce na wschód (ostatnia wiadomość pochodziła z Mińska): dokumentów brak. Wcześniej przecież uzyskanie nawet takiej odpowiedzi było niemożliwe. W tym roku, gdy ksiądz chodził z kolędą, w co drugim, trzecim domu rozpoczynano rozmowę o zagładzie Żydów. Ksiądz kanonik jest za dialogiem, ale warunkiem dialogu jest poszanowanie partnera. Dlaczego obecnych mieszkańców stawia się pod pręgierzem? - Dlaczego przypisuje się winę sprzed 60 lat wszystkim ówczesnym mieszkańcom Jedwabnego, przecież wina zawsze jest indywidualna. Dialog potrzebuje partnera, dlatego gdy mieszkańcy postanowili założyć komitet, uznałem, że może z tego być coś dobrego i podałem informację, ale jak on będzie działać, to już sprawa jego członków.
Główny ciężar reprezentowania Jedwabnego w tej bolesnej sprawie spadł na dwóch ludzi, burmistrza i przewodniczącego Rady Miasta. Komitet mógłby być pomocny w kształtowaniu opinii mieszkańców, od problemów moralnych po sprawy praktyczne, jak urządzenie cmentarza i wystawienie nowego pomnika. Mógłby także podjąć się obowiązków reprezentacyjnych. Wypowiedzi prezydenta, prymasa i premiera rozpoczęły bowiem kilkumiesięczną kulminację "sprawy Jedwabnego". Niebawem ukaże się anglojęzyczna edycja książki Jana Tomasza Grossa, nastąpi telewizyjna premiera obszernego reportażu filmowego, być może odbędzie się wizyta w Jedwabnem uczestników Marszu Żywych, będą obchody lipcowej rocznicy. Wreszcie - IPN przedstawi wyniki swojego śledztwa. Na razie rozeszły się drogi działaczy komitetu i liderów samorządu. Pierwszym zaproponował pomoc poseł Kamiński. Kto pomoże drugim? - | Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej. Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Dlaczego przypisuje się winę sprzed 60 lat wszystkim ówczesnym mieszkańcom Jedwabnego, przecież wina zawsze jest indywidualna. |
SUMO
Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz
Moc rodem z niebios
Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI
MICHAŁ HOLEWJUSZ
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki.
Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera.
"Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani".
Cyrk pod czerwoną latarnią
Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji".
Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski.
Szaty kapłana shinto
W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników."
Walki herosów
W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć".
Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań.
Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski.
Tabu
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać.
Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki.
"W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski.
Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina.
Zabawa w przedszkolu
We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje.
Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów".
Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę.
W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda.
Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego. | Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze rdzenne, to sumo.Japońscy mistrzowie zostali zaproszeni przez organizatorów igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Sumo wywodzi się z praktyk religijnych. W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. Zmagania zawodników odzwierciedlają walki bogów. Dla niskich Japończyków ci herosi utożsamiają nadludzką siłę. We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu nowej dyscypliny - sumo. Sumo zdobywa zwolenników. |
LUDZIE
Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę
Dwoje wnucząt
Marta i Jack wpadli na siebie w "Między Nami", knajpce młodej "warszawki". Marta lubiła "Między Nami". Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi.
MICHAŁ MAJEWSKI
Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu". Pani doktor poczuła, jak w kilka sekund przybywa jej dziesięć lat.
Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W domu od najmłodszych lat znakomite warunki - gosposia, latem wakacje z rodzicami nad morzem, zimą narty z tatą i mamą we Włoszech.
W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię. Chce zostać terapeutką.
Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa. Żona, dwuletnia córka. Posada notariusza w dobrej firmie.
Mama Marty - elegancka pani. Pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Opowiada chętnie, ze swobodą, łatwością, ale stara się nie patrzeć w oczy. Szalenie zakochana w Bogusi - córce Pawła.
Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Bardzo przeżył nieudaną maturę córki. Do wszystkiego w życiu doszedł ciężką pracą. Idealista. Przekonany, że sprawiedliwość musi zwyciężać.
Amerykanin z Między Nami
Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. Potem spotkania tamtej paczki robiły się coraz rzadsze. Znajomi, starsi od Marty o parę lat, mieli coraz mniej czasu - praca, obowiązki, wyjazdy, rodziny, dzieci.
Jej brat, który był duszą tamtego towarzystwa, cieszył się narodzinami córki Bogusi. Przestali bywać, ale "opuszczona" Marta z przyzwyczajenia przesiadywała w knajpie przy Brackiej.
Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców.
Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Zatrudniają się w wytwornej restauracji przy ulicy Marszałkowskiej - on jest szefem kuchni, ona pracuje jako tłumaczka. Niedługo potem Marta zaprasza do tej knajpy rodziców, żeby poznali jej nowego chłopaka. Jack przyrządza na tę okazję wystrzałowe potrawy. - Sprawiał miłe wrażenie - wspomina pani doktor.
Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. Nie podoba im się, że Marta się nie uczy, pracuje w knajpie i na dodatek mieszka z dwoma facetami. Nic jednak głośno nie mówią, bo dziewczyna jest zachwycona. Szkoda, że się nie wtrącają.
Kłamstwo w dużym swetrze
W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści.
Dlaczego nie mówi rodzicom? Bała się braku ich zgody na związek z Jackiem.
Dziewczyna szybko brnie w coraz bardziej chore sytuacje.
Na przełomie 1997 i 1998 roku Jack i jego kumpel Bob potrzebują pieniędzy na założenie baru z szybkim jedzeniem w znanej warszawskiej dyskotece. Po namowach Amerykanina Marta zastawia w lombardzie mieszkanie swojej świętej pamięci babci. Bez wiedzy rodziców Marty pokój z kuchnią na Mokotowie, wart sto tysięcy złotych, przepada za śmieszne cztery tysiące.
Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. Czasami mówi Marcie, że nie lubi dzieci i nie wyobraża sobie ich wychowywania.
W lutym para wyskakuje ze znajomymi na weekend do Wrocławia. Na miejscu pada pomysł, żeby jechać do Pragi czeskiej. Marta jest bez paszportu. Zostawiają dziewczynę w czwartym miesiącu ciąży na stacji benzynowej, w obcym mieście.
Niemal przez całą ciążę Marta mniej więcej dwa razy w miesiącu widuje się z mamą. Spotykają się w mieście na kawie, bywa, że córka wpada do mieszkania rodziców. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie - opowiada pani doktor.
Poza tym ciągle jest w złej formie - przygnębiona, wynędzniała i płaczliwa. Spowiada się mamie, że wszystko przez sercowe kłopoty z Jackiem. Pani doktor myśli, że córka zapadła na anoreksję albo bulimię - wcześniej Marta miała chorobliwą obsesję odchudzania się. W końcu zaniepokojona matka dzwoni do znajomej psycholog. Marta zgadza się pójść na spotkanie. Wizyt jest kilka, ale psycholog nie wyciągnęła od Marty zbyt wiele.
W czerwcu, niecały miesiąc przed porodem, pani doktor namawia marnie wyglądającą córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie, może poza lekką niedokrwistością. Nadal nikt nie wie o ciąży.
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie Santorini na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Jak wtedy wyglądała? Marta wyciąga dowód osobisty, w którym jest jej fotografia sprzed dwóch lat. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że panna ze zdjęcia i efektowna dziewczyna, która siedzi obok, to ta sama osoba - z fotografii patrzy jakaś niezdarnie ostrzyżona, blada kobieta o przerażonych oczach.
Marta zmienia nazwisko
W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy.
Potem nie chce pokazać dowodu osobistego. W końcu oddaje dokument, ale błaga lekarzy, aby utrzymali całą sprawę w tajemnicy. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara.
Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna.
Po wyjściu zamiast dzieckiem zaczyna się opiekować szczeniakiem rasy husky, którego kupiła z gazetowego ogłoszenia dzień przed porodem.
Trzy dni później wpada na przyjęcie do restauracji Sofia - rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Znika po dwóch kwadransach, żeby nie prowokować kłopotliwych pytań o swój wygląd i marny nastrój.
Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego (numer telefonu komórkowego Marta zostawiła w izbie przyjęć szpitala na Solcu - M.M.).
Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Przyznaje, że jej mama jest pediatrą. Podaje nazwę szpitala, w którym pracuje babcia chłopca.
Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wreszcie wyjawić prawdę. Nie daje rady i po kilku dniach wraca z niczym. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater. Dziewczyna wraca do pustego mieszkania rodziców. Kilka razy snuje się wokół szpitala. Boi się wejść, innym razem pojawia się z psem i zostaje przegnana przez portiera, kolejny raz zjawia się późnym wieczorem, kiedy lekarze są już dawno w domach. W końcu daje spokój, odpuszcza, znika, nie pojawia się więcej.
Powiem, ale po sylwestrze
Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie "Santorini" na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw.
Pod koniec lata Marta zamęcza mamę z pozoru niewinnymi pytaniami. Na przykład chce się koniecznie dowiedzieć, co to oznacza, jeżeli dziecko po urodzeniu leży w cieplarce. Potem pani doktor znajduje w stercie ubrań córki śpioszki dla niemowlaka. Bardzo się cieszy - myśli, że Marta kupiła je dla małej Bogusi.
W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę, który był nauczycielem jej przyjaciółki i jest znajomym ojca. Później profesor tak opowiadał o pierwszej wizycie Marty: "(...) W sumie nie wiedziałem, czego chce. Płakała, trzymała się za głowę (...). Nie zadawałem jej żadnych pytań, chciałem, aby sama powiedziała, jaki ma problem". Na to trzeba będzie czekać do listopada. Najpierw opowiada o sprzedanym za grosze mieszkaniu. Rodzice są zszokowani, ale wybaczają. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego.
W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Z początku nie wierzą w porażającą informację. Daliby głowę, że dziecko jest wymysłem pogrążonej w depresji dziewczyny, ale wiadomości się potwierdzają. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mamy synka.
Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe i wylew trzeciego stopnia. Pani mama będzie wiedziała, co to znaczy".
- To nic! Chcę go odzyskać - woła do słuchawki Marta. Umawiają się za trzy dni, na 12 stycznia 1999 roku - chłopiec ma wtedy pół roku.
Domek był za duży
Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej.
Marta i jej rodzice wychodzą rozgoryczeni. Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut.
Pani Bałut przez wiele dni zastanawiała się, czy rozmawiać z "Rz" o sprawie małego Pawła - to imię nadano chłopcu w szpitalu. W końcu opiekunka prawna dziecka nie zgadza się na spotkanie - odsyła do zeznań, które składała przed sądem. Problem w tym, że zeznania nie wyjaśniają wszystkiego, np. z informacji zebranych przez pełnomocnika Marty wynika, iż dzieci opuszczone przez matki trafiają do jednego szpitala - przez przypadek do tego, w którym pracuje babcia Pawła (pani Bałut znała jej miejsce pracy). Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Kolejna rzecz: Przed sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich pani Bałut próbuje znaleźć Martę. W dowodzie, który dziewczyna zostawiła na Solcu są dwa adresy - pani Bałut sprawdziła jeden. Tu akurat opiekunka prawna ma przyzwoity argument. Mówi, że Marta jest dorosłą osobą i sama wiedziała, gdzie powinna się zgłosić w sprawie syna.
Mamę Marty dziwi inna rzecz. To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną - trafiło do niej tego samego dnia, w którym odebrano Marcie prawa rodzicielskie.
- Nie było żadnego wylewu III stopnia ani porażenia mózgowego. To są nieodwracalne uszkodzenia, a chłopczyk jest przecież zdrowy. Domniemane uszkodzenia były tylko argumentem za szybkim oddaniem dziecka do adopcji - opowiada pani doktor.
W lutym pełnomocniczka Marty, przez przypadek, wpada w sądzie na koleżankę po fachu, która ma reprezentować pewne małżeństwo w sprawie o adopcję. Okazuje się, że chodzi o małego Pawła. Prawniczki postanawiają zaaranżować spotkanie obu stron. Szykuje się przełom, bo ludzie, u których od trzech miesięcy jest dziecko, chcą rozmawiać. Wycofują się w ostatniej chwili - okazuje się, że Anna Bałut zabrania im pojawić się na tym spotkaniu.
W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Kupują większą szafę, żeby pomieścić nowe ubranka dla wnuczka, wymieniają okna, żeby mały nie nabawił się kataru. Wynajmują nad morzem większy dom niż zwykle, by komfortowo spędzić pierwsze, wspólne wakacje.
Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. Sąd nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem i oddala wniosek o powołanie biegłego psychologa, który miałby wydać opinię na temat Marty. Proces wlecze się cały rok. W marcu 2000 r. jest postanowienie - wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Przewodnicząca składu, która na sali sądowej zwracała się do pani Bałut po prostu: "Pani Aniu", potrzebuje aż dwóch miesięcy z okładem na napisanie uzasadnienia - druzgocącego dla Marty. Sąd ocenia, że dziewczyna jest emocjonalnie nieprzygotowana do wychowywania dziecka. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. Od półtora roku jest w rodzinie preadopcyjnej.
Dwa imiona za dużo
Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. Dzięki codziennym ćwiczeniom i pomocy fachowej rehabilitantki chłopak jest w znakomitej formie - pogodny, rozgarnięty, ufny i bardzo związany z opiekunami. "Dziecku nie brakuje nawet ptasiego mleka (...). Bardzo je kochają, dbają, robią wszystko dla dziecka. Wiedzą, że matka biologiczna złożyła wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Bardzo się z tego powodu denerwują" - relacjonowała w sądzie pani Bałut.
Z kolei w opinii psychologicznej profesor Tylka napisał o Marcie: Myślę, że jej doświadczenie można uznać (...) za przejaw dezintegracji pozytywnej, kiedy po ciężkich przeżyciach osoba formuje nową osobowość, lepszą i dojrzalszą. W sądzie profesor dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców. Nie ma większej więzi niż ta między biologicznymi rodzicami i dzieckiem".
- Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim. Walczyła i przegrała. To będzie dla niego koszmar - mówi Bartek, przyjaciel Marty.
Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu?
Ciekawa rzecz dotyczy imion. Otóż jedna z rehabilitantek miała powiedzieć w sądzie, że do chłopczyka w nowej rodzinie nie mówi się Paweł, lecz Wojtuś. Z kolei mama Marty uważa, że po ewentualnym powrocie, wnuczek powinien mieć na imię Boguś, bo wnuczka to przecież Bogusia. Sama Marta nie mówi o dziecku inaczej niż Mały.
- Pani doktor? Nie ciągnie pani, żeby pójść i zobaczyć chłopca? Pani przecież nigdy go nie widziała.
- Poszłabym, gdybym miała pewność, że go odzyskamy. A tak po prostu mam wnuka, którego nie mam. Znajoma neurolog pociesza mnie, że dzieci zaczynają pamiętać od połowy czwartego roku. Jest jeszcze chwila - tłumaczy pani doktor, opędzając się od szalonej husky, rówieśniczki chłopca, na którego ludzie mówią: Pawełek, Wojtek, Mały i Boguś.
Imiona chłopca i innych bohaterów tekstu zostały zmienione | Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę Marta i Jack wpadli na siebie w knajpce młodej warszawki. Młody Amerykanin wpada jej w oko. rodzice kręcą nosem. W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi. brnie w coraz bardziej chore sytuacje. Niemal przez całą ciążę Marta widuje się z mamą. Zawsze przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie. niecały miesiąc przed porodem nikt nie wie o ciąży.16 lipca 1998 r. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. rodzi zdrowego chłopca.chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem jest podpisanie oświadczenia, w którym prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję.Pięć dni po urodzeniu dziecka Marta oświadcza, że zamierza odebrać chłopca po rozmowie z rodzicami. Nie daje rady. zaczyna odwiedzać psychologa, profesora Jana Tylkę. zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego. informacja dociera do taty Marty. na początku stycznia cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mam synka. Marta Słyszy: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich".W marcu zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich. Marta i jej rodzice przegrywają wszystko - wniosek zostaje oddalony. Marta składa apelację. Dziecko jest w doskonałych rękach. profesor Tylka dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców". co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu? |
USA
Uciekinierzy z "Zawiszy Czarnego" stali się bohaterami mediów. Przez wiele lat zmagali się z mitem "polskich żeglarzy".
Wielka ucieczka
Waldemar Kaczmarski dziś
JAN PALARCZYK
JAN PALARCZYK z San Francisco
Dzień Niepodległości to w Stanach Zjednoczonych święto szczególne. 4 lipca w całym kraju odbywa się wielki festiwal wolności, po południu trwa pokaz ogni sztucznych, a przed kamerami i mikrofonami ustawiają się imigranci, którzy opowiadają, z jakiego trudu i cierpienia wyzwoliła ich Ameryka, jak w nowym kraju odnaleźli szczęście, spokój i godziwy zarobek. Są to ulubione programy Amerykanów - tego dnia tysiące cudzoziemców podnoszą prawą rękę w geście przysięgi, by stać się obywatelami Stanów Zjednoczonych.
Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny", aby swą obecnością uświetnić polski festiwal przy Hart Plaza. Polski żaglowiec przypłynął z Kanady szlakiem wodnym rzeki św. Wawrzyńca oraz jezior Ontario i Erie. W Detroit witała go Polonia. "Zawisza" zabierał na pokład gości i odbywał z nimi krótkie rejsy po rzece. Niejaki Roman Rewald, amerykański prawnik polskiego pochodzenia, zabrał w taką podróż swoją dziewczynę, Paulę Gribbs. Na statku poznał żeglarza, któremu zostawił swą wizytówkę. Rewald był adwokatem w prestiżowej firmie Lopatin, Miller & Plunkett. Firma zajmowała wieżowiec z widokiem na Hart Plaza i rzekę Detroit.
We dwóch raźniej
Był sierpień 1984. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" w Detroit - jacht odpływał rano do Toronto - Waldemar Kaczmarski z Nowej Soli, 23-letni student architektury Politechniki Wrocławskiej, ów żeglarz, któremu Rewald zostawił wizytówkę, podszedł do kapitana i powiedział, że schodzi na ląd. Kapitan Jan Sauer dał mu pół godziny na zastanowienie się i podjęcie decyzji. - Chciałem grać fair - wspomina dziś Kaczmarski. - Wróciłem, podziękowałem mu za to, że był kapitanem, i powtórzyłem, iż opuszczam statek. Kapitan strasznie się wtedy zdenerwował, zwyzywał mnie od najgorszych i powiedział, żebym się wynosił. A potem dodał, że nie wyda mi paszportu, bo dokument ten jest własnością Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i do niej należy.
Parę minut przed północą 12 sierpnia 1984 roku Kaczmarski zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu 25-letni Grzegorz Sołowiej, student ostatniego roku budownictwa na politechnice w Rzeszowie. - We dwójkę ucieka się łatwiej. Byliśmy bez dokumentów. W kieszeniach mieliśmy razem może 20 dolarów.
Polonia żegnała jacht, który z Kanady miał powrócić do Gdańska. - Na molo poprosiliśmy jakichś Polaków, by wzięli nasze podręczne torby.
- Nocą chodziliśmy po centrum Detroit i było jak w "Emigrantach" Mrożka. Tam i z powrotem, chociaż nie było nikogo. Staraliśmy się chodzić szybko i zdecydowanie, bo jak się idzie szybko, to znaczy, że się dokądś zmierza. A my chodziliśmy tak donikąd do piątej nad ranem.
Kiedy zaczęło świtać, poszli na kawę na pokład innego polskiego jachtu. - Czy wiecie o tym, że dwóch z "Zawiszy" dało tej nocy nogę? Uciekinierzy udali zdziwienie.
Jak przechytrzyć "federalnych"
W poniedziałek 13 sierpnia rozpoczął się wyścig z czasem. Kapitan "Zawiszy" zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. Straż powiadomiła urząd imigracyjny INS. "Federalni" zarządzili obławę. - To nie są żadni prześladowani żeglarze, to są kadeci - mówił potem mediom rzecznik federalnego urzędu.
Zarówno Kaczmarski, jak i Sołowiej nie przypłynęli na pokładzie "Zawiszy" z Gdańska. Do Kanady przylecieli z Warszawy samolotem i na pokład weszli w Quebecu jako żeglarze praktykanci. - Mam gotowy helikopter i jak tylko ich znajdziemy, zaraz odstawimy na jacht - odgrażał się szef urzędu INS w Detroit, James Montgomery.
O 9.00 rano Kaczmarski wyciągnął z kieszeni wizytówkę, podszedł do telefonu przy słupie na Hart Plaza i zadzwonił do firmy Rewalda.
- May I help you? - zapytała sekretarka.
- Kobieto, żebyś ty wiedziała, jak możesz mi pomóc - pomyślał nie mówiący jeszcze po angielsku uciekinier i wydukał do słuchawki swoje nazwisko. O dziwnym telefonie firma zawiadomiła prawnika. W gabinecie jego szefa znajdowała się luneta. Polak zaczął przez nią oglądać teren Hart Plaza. Polecił, by wszystkie telefony były przełączane bezpośrednio do niego. Kiedy na biurku zadzwonił telefon, Rewald namierzył lunetę na słup z aparatem telefonicznym, gdzie stali dwaj żeglarze. - Nie ruszajcie się stamtąd ani na krok - polecił i zadzwonił do swej ukochanej. Chodziło o to, kto pierwszy dotrze do uciekinierów.
Mecenas Paula Gribbs była szybsza od "federalnych". Wsadziła dwóch żeglarzy do swego samochodu. Przez telefon komórkowy połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie "swoich klientów", którzy złożą wniosek o azyl polityczny. Tym samym uciekinierzy uzyskali chwilową "nietykalność". Władze federalne nie ukrywały potem w mediach swej wściekłości. Dwudziestoparoletni chłopcy z "Zawiszy" nie mogli bowiem lepiej trafić: Paula była córką byłego burmistrza Detroit, a potem sędziego Sądu Apelacyjnego w Michigan. I dziewczyna postawiła całe Detroit na nogi.
Media oszalały
- W tym urzędzie przesłuchania trwały parę godzin - wspomina Kaczmarski. - Chodzili koło nas agenci z wielkimi rewolwerami u pasa. Jakaś Murzynka zadawała nam pytania z formularza, a my musieliśmy na nie odpowiadać. Na koniec stwierdziła, że nie mamy podstaw do azylu i że możemy wracać do Polski. A wtedy Paula powiedziała, że w takim razie złożymy uzupełniające zeznania na piśmie, ale potrzebujemy na to parę dni. I tak też się stało.
Na schodach urzędu czekała na nich pierwsza ekipa telewizyjna, potem druga, trzecia. W swoim biurze Rewald zorganizował uciekinierom konferencję prasową. - "Polscy żeglarze" mają niezwykle małe szanse na otrzymanie azylu - mówił dziennikarzom. - Przeciwko nim działają statystyki.
Rewald poprosił o pomoc swego kolegę Mariusza Ziomeckiego z "Detroit Free Press". - Tak jak rodzimy się i umieramy bez doświadczenia, także uciekamy, nie wiedząc, jak to należy właściwie zrobić - wyjaśniał Ziomecki na drugi dzień na łamach tej gazety. Ktoś inny przypominał, że minęło dopiero 5 tygodni od wielkich obchodów Święta Niepodległości w Detroit.
Wtedy amerykańskie media oszalały. Zejście na ląd po trapie zacumowanego "Zawiszy" zamieniło się w "skok ze statku", "wybór wolności", "brawurowy czyn". Telewizja pokazywała "Zawiszę" na festiwalu, a potem uciekinierów jeszcze wśród załogi, na koniec zaś - już na wolności i bez swego jachtu. Była to jedna z najlepiej sfilmowanych "ucieczek" w historii mediów w Detroit. O "polskich żeglarzach" nakręcone zostały wtedy setki metrów taśmy. Stali się bohaterami metropolii.
Azyl dla żeglarzy
Był to rok wyborów. W Białym Domu urzędował Ronald Reagan. - Zrobię wszystko, aby pomóc "polskim żeglarzom" - zapewniał media demokratyczny senator Carl Levin - już rozmawiałem w tej sprawie z Departamentem Stanu. Prasa twierdziła, że na terenie Metro Detroit mieszka około 800 tys. wyborców polskiego pochodzenia. Za sprawą Ziomeckiego gazeta "Detroit Free Press" ogłosiła ankietę z pytaniem, czy "polscy żeglarze" powinni otrzymać azyl polityczny. Prawie wszyscy czytelnicy domagali się, aby Ameryka zatrzymała swych nowych bohaterów.
- Takie przypadki zdarzają się od czasu do czasu, ale nie towarzyszą im powody polityczne - mówił w mediach Jacek Gaca z Konsulatu PRL w Chicago. - Kapitan nas nawet o tej ucieczce nie zawiadomił.
- Przecież to nie jest zgodne z prawem. "Polscy żeglarze" winni złożyć wniosek o azyl po przekroczeniu granicy, czyli w Kanadzie, a nie dopiero w USA - coraz słabiej bronił się rzecznik urzędu INS.
Wobec tak wielkiej kampanii prasowej, nacisku polityków oraz przypuszczalnych monitów z Waszyngtonu szef urzędu James Montgomery poczuł, że traci grunt pod nogami. Uświadomił sobie, że nikt nie popiera stanowiska urzędu, a społeczność Detroit oczekuje happy endu. Wkrótce "polscy żeglarze" dostali azyl. Federalni przegrali pojedynek z Paulą Gribbs. Zwyciężyli uciekinierzy oraz ich prawnicy, którzy sprawę prowadzili bezpłatnie.
Ucieczka od sławy
Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Telewizja towarzyszyła im, kiedy szli na zakupy lub na spacer z psem. Niewielu znało ich nazwiska, ale każdy mieszkaniec rozpoznawał na ulicy Sołowieja i Kaczmarskiego jako "polskich żeglarzy". Mijały lata, a oni podczas każdego Święta Niepodległości musieli znowu odgrywać swe role. Byli pod dużą presją. Przez pierwszy rok pracowali razem w fabryce. Potem ich drogi się rozeszły.
Grzegorz Sołowiej zmarł na zawał serca. Kaczmarski poznał prof. Jerzego Staniszkisa, który pomógł mu w kontynuowaniu studiów na uniwersytecie w Detroit. Dzięki Staniszkisowi został amerykańskim architektem. Ale kiedy nadchodził czwarty lipca, znowu musiał stawać przed kamerami. - Tego się już nie dało wytrzymać. Wszystko zaczynało się od nowa.
W 1989 roku Kaczmarski uciekł przed mitem "polskich żeglarzy". Z Detroit przeprowadził się do Kalifornii. - Zamieniłem cygańskie życie w światłach reflektorów na życie rodzinne w kalifornijskiej hacjendzie.
Co robią dzisiaj:
Roman Rewald i Paula Rewald Gribbs - małżeństwo prawników amerykańskich polskiego pochodzenia. Rewald jest wiceprzewodniczącym Polsko-Amerykańskiej Izby Handlowej. Mieszkają w Warszawie.
Mariusz Ziomecki - dziennikarz, szef "Komputer świat" (Alex Springer), mieszka w Warszawie.
Jerzy Staniszkis - emerytowany prof. architektury, mieszka w Warszawie, autor pomnika AK przed budynkiem Sejmu.
Waldemar Kaczmarski - architekt w Kalifornii, mieszka we własnym domu w Palo Alto z żoną i dwiema córkami. | Dzień Niepodległości to w Stanach Zjednoczonych święto szczególne. odbywa się wielki festiwal wolności, przed kamerami ustawiają się imigranci, którzy opowiadają, z jakiego cierpienia wyzwoliła ich Ameryka. Piętnaście lat temu do portu w Detroit zawinął "Zawisza Czarny". W Detroit witała go Polonia. W trakcie pożegnalnej nocy "Zawiszy" Waldemar Kaczmarski podszedł do kapitana i powiedział, że schodzi na ląd. Kapitan strasznie się zdenerwował, dodał, że nie wyda paszportu.Kaczmarski zszedł z pokładu "Zawiszy". Towarzyszył mu Grzegorz Sołowiej. Nocą chodzili po centrum Detroit. Kiedy zaczęło świtać, poszli na kawę na pokład innego polskiego jachtu. Kapitan zawiadomił straż graniczną o ucieczce dwóch członków załogi. "Federalni" zarządzili obławę. Kaczmarski podszedł do telefonu przy słupie na Hart Plaza i zadzwonił do firmy Rewalda. Rewald namierzył słup z aparatem telefonicznym. Paula Gribbs Wsadziła dwóch żeglarzy do swego samochodu. połączyła się z urzędem INS, by uprzedzić, że wiezie swoich klientów, którzy złożą wniosek o azyl polityczny. W urzędzie przesłuchania trwały parę godzin. Murzynka zadawała nam pytania z formularza. stwierdziła, że nie mamy podstaw do azylu. Paula powiedziała, że złożymy uzupełniające zeznania na piśmie. W biurze Rewald zorganizował uciekinierom konferencję prasową. Polscy żeglarze mają małe szanse na otrzymanie azylu - mówił dziennikarzom. amerykańskie media oszalały. Zejście na ląd zamieniło się w "skok ze statku", "wybór wolności", "brawurowy czyn". Był to rok wyborów. Prasa twierdziła, że na terenie Detroit mieszka około 800 tys. wyborców polskiego pochodzenia. Prawie wszyscy domagali się, aby Ameryka zatrzymała swych nowych bohaterów.Wobec tak wielkiej kampanii prasowej, nacisku polityków szef urzędu poczuł, że traci grunt pod nogami. Wkrótce polscy żeglarze dostali azyl. Ceną wolności uciekinierów stała się utrata anonimowości. Mijały lata, a oni podczas każdego Święta Niepodległości musieli odgrywać swe role. |
MEDIA
Pojawiła się kolejna prywatna stacja: Nasza Telewizja liczy, że z pomocą sieci kablowych i kilku telewizji prywatnych zdobędzie szesnaście milionów widzów
Szklana zagadka
Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
BEATA MODRZEJEWSKA
Nie kupują gwiazd z innych telewizji, nie zapowiadają koncertu filmowych hitów, wielkich imprez. Nie wydają pieniędzy na kosztowną reklamę, w ogóle starają się nie wydawać pieniędzy - jest to skłonność do oszczędzania posunięta tak daleko, że zastanawiano się, czy zechcą wydać je na rozruch stacji. A jednak Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu.
Początek sobotniej emisji poprzedziło próbne nadawanie programu promocyjnego począwszy od sylwestra. Następnie 10 stycznia rozpoczęto akcję pod hasłem "Wielkie strojenie Naszej TV", 12 stycznia zaprezentowano nową telewizję przedstawicielom agencji reklamowych oraz dziennikarzom. Prezentację poprowadzili Paulina Smaszcz, znana ongiś z kontrowersyjnej konferansjerki, którą robiła dla I Programu TVP, oraz Sławomir Komorowski (kiedyś "Telexpress"). Orkiestra grała, zielone światło lasera rozświetlało salę bankietową Hotelu Europejskiego w Warszawie, a publiczność zadawała sobie pytanie: czy im się uda?
Pytania powróciły w czwartek, kiedy TVN - konkurująca z Naszą Telewizją stacja ponadregionalna - poinformowała, że wykupiła 22 procent udziałów w spółce Polskie Media SA, która tworzy Naszą Telewizję. Przedstawiciele Polskich Mediów zapewniają, że TVN nie jest ich udziałowcem, a TVN - że do transakcji między nią a spółką ProCable doszło i że w jej rękach znajdują się potwierdzone notarialnie udziały konkurenta.
Przejście 22 procent akcji do TVN daje możliwość jednemu z dwóch rywali wglądu w dokumenty, plany finansowe i programowe rywala. Nie może co prawda z racji zbyt małej liczby akcji decydować o posunięciach przeciwnika, ale może całkiem legalnie dowiadywać się o jego strategii biznesowej. Oczywiście pojawia się też pytanie, czy nie mamy do czynienia z wcześniej już stosowaną przez TVN strategią stopniowego przejmowania - w TV Wisła TVN zaczynała od kilku procent, by stać się współwłaścicielem spółki.
Kilku biznesmenów
Nasza Telewizja nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN Mariusza Waltera. Choć w tej turze rozdawania koncesji nie było najwyższej stawki - czyli zezwolenia na stworzenie programu ogólnopolskiego - to i tak toczyła się zaciekła walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną, z których za atrakcyjniejszą dla przyszłych nadawców uznawano koncesję centralną (z Warszawą i Łodzią).
Już w trakcie publicznych przesłuchań koncesyjnych przeprowadzanych przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji propozycja Naszej Telewizji budziła wątpliwości obserwatorów. Trzeba pamiętać, że TVN i Antena 1, czyli jej rywale, firmowane były przez osoby, które z rzemiosłem telewizyjnym miały wcześniej do czynienia: TVN reprezentował Mariusz Walter, Antenę 1 Marian Terlecki (reżyser, producent, były szef telewizji państwowej). Naszej Telewizji na wstępie zarzucono, że nie ma koncepcji programowej, nie ma ludzi, którzy mogliby ją wypracować, że w spółce zasiadają znane postacie, ale ze świata biznesu, a nie ze świata biznesu telewizyjnego. "Dlaczego wśród udziałowców nie ma żadnego specjalisty od mediów?" - pytała "Gazeta Wyborcza" w październiku 1996 roku prezesa Naszej Telewizji Henryka Chodzysza. "Kiedy kupuje się linie lotnicze, nie trzeba mieć licencji pilota" - odpowiadał.
Krążyły również pogłoski, że kandydat na nadawcę nie ma zgromadzonych pieniędzy.
Właścicielem Naszej Telewizji jest spółka Polskie Media SA założona przez znanych ludzi biznesu: Iwonę Buchner, Henryka Chodysza, Januariusza Gościmskiego i Leonarda Praśniewskiego.
W pierwszej radzie nadzorczej spółki zasiedli: Sobiesław Zasada, Wincenty Zeszuta, Wiesław Zwoliński, Lech Jaworowicz, Leonard Praśniewski, Janusz Wójcik i Tadeusz Przeździecki.
Od roku udziały w spółce ma Zdzisław Biały i firmy El Trade, ProCable i Ambressa. Jak informuje TVN, właśnie ProCable (związana z Polską Telewizją Kablową) odsprzedała swoje udziały.
- Dziś księga akcyjna nie wykazuje zmian. Jesteśmy w komplecie - powiedział mecenas Jacek Łukowicz, wiceprezes rady nadzorczej Polskich Mediów i dodał, że spółka należy do 12 biznesmenów oraz trzech spółek (w tym ProCable).
Akcje uprzywilejowane mają założyciele spółki - na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy dysponują 70 procentami głosów. Henryk Chodysz ma 35,40 proc. głosów, Zdzisław Biały -17,75 proc. głosów, Januariusz Gościmski - 13,06 proc. głosów, Leonard Praśniewski - 11,66 proc. głosów, ProCable - 9,69 proc. głosów, Iwona Bőchner - 4,67 proc. głosów, Lech Jaworowicz - 4,67 proc. głosów, a pięciu pozostałych inwestorów ma łącznie 3,12 proc. głosów.
Kapitał zakładowy spółki wynosił 250 000 złotych, dziś kapitał firmy wynosi 32,25 mln złotych, Polskie Media dysponują też promesą kredytową BIG na kwotę 10 milionów dolarów.
Umocowanie
"Właściciele Naszej Telewizji prowadzili interesy z Zygmuntem Solorzem, Ireneuszem Sekułą, Mieczysławem Wilczkiem. Łączą ich znajomości z Markiem Siwcem, Józefem Oleksym, Jerzym Urbanem. Twierdzą, że są apolityczni" - twierdziło jesienią 1996 roku "Życie". "...W mojej okolicy mieszka wiele znanych osób, np. Bogusław Linda. Nieraz spotykamy się rano w sklepie spożywczym, kiedy kupujemy świeże bułeczki. I co? Mam uciekać ze sklepu, gdy zobaczę jakiegoś polityka?" - bronił się w "Gazecie Wyborczej" Henryk Chodysz.
Pogłoski o politycznym (SLD-owskim) umocowaniu Naszej Telewizji potwierdzały "przecieki" z Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której na tle podziału koncesji ponadregionalnych doszło do ostrego sporu. Tuż po przesądzeniu, że północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji, dwóch członków KRRiTV (Marek Jurek i Michał Strąk) nazwało te decyzje pozamerytorycznymi. "Decyzja zapadła głosami członków nominowanych przez SLD i UW" - powiedział wtedy Marek Jurek i dodał, że jest zbulwersowany przydzieleniem głównej koncesji wnioskodawcy "kojarzonemu z SLD".
Warto przypomnieć, iż koncesja centralna uznawana była za znacznie lepszą od północnej, jako że obejmowała Warszawę i Łódź. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że KRRiTV może poza koncesją ponadregionalną przydzielić koncesje lokalne na nadawania w Warszawie i Łodzi. Sądzono więc, że ten, kto zdobędzie Warszawę, będzie triumfatorem konkursu. Jednak do koncesji północnej, która przypadła TVN, po lekkim skandalu dołożono dwie koncesje lokalne i podział na lepszą i gorszą koncesję stał się mniej oczywisty.
Henryk Chodysz zapewniał dziennikarzy, że odwiedza licznych polityków z różnych ugrupowań i rozmawia z nimi na temat projektu Naszej Telewizji. Jeśli nawet z niektórymi politykami wiąże szefów Naszej Telewizji coś więcej, to nie można było tego poznać po gościach zaproszonych na bankiet inauguracyjny (podczas gdy na przykład politycy SLD - ale nie tylko tego ugrupowania - byli widywani na wszystkich imprezach Polsatu).
Rozdział koncesji jest w Polsce niewątpliwie sprawą polityczną, ale potem działają już prawa rynku. Dlatego od 20 marca 1997 roku, kiedy oficjalnie koncesja na sieć telewizji w centrum kraju przypadła Naszej Telewizji, zaczęto zastanawiać się, jak skonstruować tę telewizję, by ruszyła, działała i nie zbankrutowała.
Najlepszy biznes
Henryk Chodysz na pytanie, dlaczego polscy biznesmeni zabiegają o koncesję na telewizję, odpowiedział, że "telewizja to dziś najlepszy biznes w Polsce". Tak było jesienią 1996 roku. Wtedy Polsat szykował się do walki z telewizją publiczną, nie było stacji ponadregionalnych, oprócz słabiutkiej i zadłużonej TV Wisła na południu kraju. Było też kilka telewizji lokalnych, również nie najmocniejszych finansowo. Telewizja publiczna żyła w przekonaniu, że żaden poważny rywal jej nie zagraża. Na tak wyglądającym rynku stacja telewizyjna wchodząca ostro, z atrakcyjnym repertuarem mogła odnieść szybki sukces. Jednak profil zarysowany przez szefów Naszej Telewizji jako stacji rodzinnej, bez przemocy, bez obszernych informacji wydawał się mało "pistoletowy" jak na medialny "blitzkrieg". Poza tym czasy się zmieniły. Już nigdy w dziejach Polski nie pojawi się telewizja naziemna, której koszt uruchomienia zwróci się tak błyskawicznie, jak w przypadku Polsatu. Słowo "przypadek" jest trafne, ponieważ nikt nie mógł przewidzieć, jak bardzo agencje i reklamodawcy czekają na alternatywne dla TVP nośniki reklamy telewizyjnej.
"Strategia Polsatu przypominała »wejście tygrysa«": ciche, ostrożne skradanie się i powolne badanie terenu na początek oraz dynamiczny skok na osłabioną ofiarę (telewizję publiczną)" - diagnozował w "Polityce" Piotr Sarzyński, zapominając jednak o realiach sprzed lat. Polsat nie był czającym się groźnym tygrysem, tylko słabiutkim zwierzątkiem, zabiedzonym, ale wiedzącym, że dzięki cierpliwości może tylko zyskać. Strategia Polsatu oparta była na zasadzie "krawiec kraje, jak mu materii staje" i na maksymalnym wykorzystaniu tej materii. Stać go było na jeden amerykański film fabularny w tygodniu, więc go dawał w poniedziałki, kiedy wiadomo było, że jest szansa na przechwycenie części widowni telewizyjnej. W miarę napływania pieniędzy Polsat uatrakcyjniał ofertę. Mógł to robić spokojnie, bo nie miał żadnego konkurenta.
Małe cenne procenty
W tak luksusowej sytuacji Nasza Telewizja nie będzie. W swoim segmencie ma konkurenta - TVN, ale właściwie konkurentem jest dla niej każda stacja, na którą widzowie mogą przełączyć program: naziemna, kablowa, satelitarna, płatna. W miarę wzbogacania się rynku telewizji naziemnej i rozwoju sieci kablowych rynek telewizyjny zaczyna dzielić się na mniejsze części, bo telewidzowie mają co chwila większy wybór. Te drobne procenty coraz bardziej będą decydować o układzie sił na rynku i o napływających pieniądzach.
Ciekawe jest podsumowanie układu sił w ubiegłym roku. OBOP przygotował analizę, zgodnie z którą w zeszłym roku I Program TVP miał średnio 32,6 procent udziału w rynku, a Polsat 27,6 procent. Ale jeśli zbada się tylko ostatnie cztery miesiące ubiegłego roku, to "Jedynka" miała 30,2 - a Polsat 30 procent udziału w rynku. Z kolei od Wigilii odnotowano pogorszenie się notowań Polsatu, w tygodniu na przełomie grudnia i stycznia udziały między głównymi rywalami kształtowały się następująco: "Jedynka" 33,4 - Polsat 26,4 procent.
Można spytać, co ma do tego debiutująca stacja. Otóż udziały w rynku nie są przydzielone na stałe, zdobywa się je i traci równie szybko. Na początku działalności nie można oczekiwać wielkich udziałów i Nasza Telewizja, rozsądnie, nie spodziewa się ich. Jak mówi, chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. Przypomnijmy, że obserwatorzy rynku taki wynik TVN uznali za porażkę. Warto zaznaczyć, że w ostatnim czasie TVN poszła w górę i uzyskała 7,7 procent udziału w polskim rynku.
Asekuracja
Telewizje muszą różnić się między sobą. Skoro TVN ruszyła z hukiem, to Nasza Telewizja podkreśla, że jest cicha i skromna i nie zamierza rywalizować z najsilniejszymi na rynku. By podkreślić swoją otwartość, zapowiedziała 30-procentową zniżkę na reklamy (a ma i tak znacznie tańsze niż TVN).
By uzupełnić program, Nasza Telewizja zawarła układ z TV Odra, skupiającą małe telewizje lokalne na zachodzie Polski, i będzie nadawać od godziny szesnastej do dwudziestej czwartej ten sam program co one. W zamian będzie musiała do wspólnej kasy z Odrą oddawać część wpływów z reklam. Jaki to będzie procent - nie wiadomo. Ta strategia, nieco asekuracyjna, daje pewność ruszenia, niezawodność pojawienia się programu na antenie, za to nieco ogranicza wpływy z reklam.
Nasza Telewizja określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów.
- To widzowie będą naszymi gwiazdami - zapewnia prezes naszej Telewizji.
Otwarcie na widzów ma potwierdzać studio zlokalizowane nieomal na ulicy, w centrum Warszawy. Z chodnika widać, co się dzieje w studiu, ze studia widać ruchliwe ulice Bracką i Chmielną. Szklane ściany Naszej Telewizji mają zaciekawiać, reklamować, przyciągać. Kryje się jednak za nimi też zagadka. Co będzie dalej? Słaba telewizja zjednoczona z TV Odra? Wzmocniona i po jakimś czasie oddzielona od TV Odra? Zwycięska w starciu z konkurentem czy raczej męczona przez konkurenta, a zarazem udziałowca? A może wchłonięta przez niego? | Nasza Telewizja rozpoczęła nadawanie programu. nie startowała w pierwszym procesie koncesyjnym, zadebiutowała w drugim jako rywal TVN. w tej turze toczyła się walka o dwie koncesje ponadregionalne: północną i centralną, z których za atrakcyjniejszą uznawano koncesję centralną. Naszej Telewizji zarzucono, że nie ma koncepcji programowej. Tuż po przesądzeniu, że północ Polski przypadnie TVN, a centrum Naszej Telewizji, dwóch członków KRRiTV nazwało te decyzje pozamerytorycznymi. Nasza Telewizja chciałaby zdobyć 3,5 procent widowni. zapowiedziała 30-procentową zniżkę na reklamy. określa się jako stacja prorodzinna, przyjemna, bez przemocy, otwarta na widzów. |
ANALIZA
Zamknięty system źródeł prawa
Jaka rachunkowość w bankach
JAROSŁAW MAJEWSKI
Dlaczego banki obowiązane są stosować się do ustawy o rachunkowości, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na jej podstawie?
Przepisy ustawy z 29 września 1994 r. o rachunkowości (Dz. U. nr 121, poz. 591 ze zm.; dalej: u.r.) stosuje się m.in. do "jednostek organizacyjnych działających na podstawie prawa bankowego", czyli banków (art. 2 ust. 1 pkt 3 u.r.). W dwóch punktach art. 81 ust. 1 u.r. - jak należy przypuszczać, ze względu na specyfikę działalności prowadzonej przez banki - zawarto delegację dla prezesa Narodowego Banku Polskiego do określenia:
w porozumieniu z ministrem finansów szczególnych zasad rachunkowości banków, sporządzania informacji dodatkowej oraz skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków,
po zasięgnięciu opinii ministra finansów zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków i sporządzania innych sprawozdań.
Na podstawie tej delegacji prezes NBP wydał trzy zarządzenia:
nr 13/94 z 10 grudnia 1994 r. w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków (Dz. Urz. NBP nr 23, poz. 36 ze zm.),
nr 1/95 z 16 lutego 1995 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 4, poz. 8 ze zm.),
nr 10/95 z 29 grudnia 1995 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP z 1996 r. nr 1, poz. 1).
1 stycznia 1998 r. - mocą art. 190 ustawy z 29 sierpnia 1998 r. - Prawo bankowe (Dz. U. nr 140, poz. 939) - przepis art. 81 ust. 1 u.r. został znowelizowany. Zmieniono organ właściwy do wydania aktów wykonawczych: stosowne kompetencje utracił prezes NBP, a uzyskała je Komisja Nadzoru Bankowego.
Na podstawie znowelizowanego art. 81 ust. 1 pkt 1 u.r. KNB wydała dwie uchwały:
nr 1/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków i sporządzania informacji dodatkowej (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 27),
nr 2/98 z 3 czerwca 1998 r. w sprawie szczególnych zasad sporządzania skonsolidowanych sprawozdań finansowych banków (Dz. Urz. NBP nr 14, poz. 28).
Obie uchwały weszły w życie 1 lipca 1998 r., uchylając zarządzenia prezesa NBP: pierwsza - nr 1/95, druga - nr 10/95. Stosowne klauzule derogacyjne są zawarte odpowiednio w § 46 uchwały nr 1/98 KNB oraz § 20 uchwały nr 2/98 KNB.
Ponadto w KNB toczą się prace legislacyjne nad uchwałą w sprawie zasad tworzenia rezerw na ryzyko związane z działalnością banków, która zastąpiłaby przepisy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP. Wydanie przez KNB uchwały w tej sprawie stanowiłoby wykonanie delegacji zawartej w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r. w jego obecnym brzmieniu.
Tyle może nieco nużącego, ale koniecznego dla zasadniczych rozważań przypomnienia. Ad rem! Wyłania się mianowicie kwestia, czy banki w prowadzeniu swej rachunkowości są obecnie obowiązane przestrzegać przepisy aktów wykonawczych, wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Wprawdzie stawianie takiego pytania może nieco dziwić, zwłaszcza w pierwszym odruchu, bo przecież adresatami zakazów i nakazów zawartych w rzeczonych przepisach są właśnie banki, ale, jak pokaże bliższa analiza, kwestia ta nie jest wbrew pozorom banalna. Przy czym wątpliwość dotyczy zarówno przepisów zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, jak i uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB, choć w pierwszym wypadku ma inne źródło niż w drugim.
Zacznijmy od wątpliwości związanej z zarządzeniem nr 13/94 prezesa NBP. Krótko można ją wyrazić w pytaniu: czy konsekwencją wejścia w życie nowelizacji art. 81 ust. 1 u.r. nie była aby utrata mocy wydanych wcześniej na podstawie tego przepisu przez prezesa NBP zarządzeń wykonawczych, w tym zarządzenia nr 13/94? Skąd to podejrzenie? Wedle powszechnie dziś uznawanej, ugruntowanej m.in. przez orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego reguły interpretacyjnej skutkiem utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego jest również utrata mocy obowiązującej przez ten akt. A moim zdaniem z taką właśnie sytuacją mieliśmy do czynienia 1 stycznia 1998 r., kiedy weszła w życie nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. Norma upoważniająca zawarta w art. 81 ust. 1 u.r. przed 1 stycznia 1998 r. (tj. do jego nowelizacji) oraz norma upoważniająca zawarta w tymże przepisie od tej daty (tj. po jego nowelizacji) to dwie różne normy. Druga z nich zastąpiła pierwszą - pierwsza 1 stycznia 1998 r. utraciła moc, skutkiem czego utraciły moc również akty wykonawcze wydane na jej podstawie: zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nie można ulegać pozorom, że cały czas chodzi o ten sam przepis ustawy. Nie można bowiem faktu utraty mocy obowiązującej przez normę zawierającą upoważnienie do wydania aktu wykonawczego wiązać jedynie z uchyleniem (skreśleniem) przepisu, z którego ową normę się odtwarza. Równie dobrze może chodzić o zmianę tego przepisu, a już na pewno o taką zmianę, która polega - jak w analizowanym wypadku - na modyfikacji istotnych elementów upoważnienia.
Przyjmuje się zwykle, że upoważnienie do wydania aktu wykonawczego charakteryzują trzy elementy: podmiot kompetentny do wydania aktu, forma aktu oraz zakres spraw przekazanych do uregulowania. Art. 92 ust. 2 konstytucji daje podstawę do wyodrębnienia jeszcze jednego elementu charakterystycznego: wytycznych dotyczących treści aktu. Zauważmy, że nowelizacja art. 81 ust. 1 u.r. przyniosła zmianę dwóch spośród tych elementów: organu właściwego do wydania aktu (prezes NBP utracił w tym zakresie kompetencję na rzecz KNB) oraz formy aktu (formę zarządzenia zastąpiła forma uchwały). W związku z tym naprawdę trudno przyjąć, że cały czas była to, i jest nadal, ta sama norma upoważniająca.
Naturalnie mimo zmiany przepisu art. 81 ust. 1 u.r., powodującej uchylenie zawartego do tej pory w tym przepisie upoważnienia dla prezesa NBP do wydania aktów wykonawczych, ustawodawca mógł akty wykonawcze wydane na podstawie tego upoważnienia czasowo zachować w mocy. Jednak gdyby tak miało być, powinien to wyraźnie zaznaczyć w stosownym przepisie przejściowym. Skoro tego nie uczynił, to zgodnie z przywołaną regułą interpretacyjną akty te utraciły moc w tym samym czasie, w którym utraciła moc norma ustawowa zawierająca upoważnienie do ich wydania, czyli 1 stycznia 1998 r.
Co się tyczy zarządzenia nr 13/94 prezesa NBP, to gwoli ścisłości należy jeszcze dodać, że w jego podstawie prawnej zostało powołane nie tylko upoważnienie zawarte w art. 81 ust. 1 pkt 2 u.r., ale również w art. 100 ust. 5 pkt 1 ustawy z 31 stycznia 1989 r. - Prawo bankowe (tekst jedn.: Dz. U. z 1992 r. nr 72, poz. 359 ze zm.), uchylonej przez prawo bankowe z 1997 r. Ten wątek jednak bez szkody dla dalszych rozważań można pominąć.
Podobnie trudno przyjąć, choć już z innego powodu, że banki są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB. Dlaczego? Koncepcja źródeł prawa, której hołdują postanowienia polskiej konstytucji, opiera się na rozróżnieniu prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Banki są samodzielnymi podmiotami prawa, przeto mogą je wiązać jedynie nakazy i zakazy zawarte w przepisach prawa powszechnie obowiązującego. Ale w świetle postanowień konstytucji uchwały KNB żadną miarą nie mogą być uznane za źródła prawa powszechnie obowiązującego. Jak wiadomo, konstytucja realizuje - przynajmniej w odniesieniu do stanowienia prawa powszechnie obowiązującego - ideę zamknięcia systemu źródeł prawa, zarówno w aspekcie przedmiotowym (wylicza wyczerpująco rodzaje aktów normatywnych, które mogą być źródłami prawa), jak i przedmiotowym (wylicza wyczerpująco podmioty wyposażone w kompetencje do stanowienia prawa). W tak zamkniętym systemie źródeł prawa uchwały KNB się nie mieszczą - do aktów prawa powszechnie obowiązującego ustrojodawca zaliczył jedynie konstytucję, ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe, rozporządzenia oraz akty prawa miejscowego, a nadto rozporządzenia z mocą ustawy wydawane przez prezydenta RP w czasie stanu wojennego (art. 87 i 234 konstytucji).
Ażeby adresowane do banków nakazy i zakazy określone w przepisach uchwał nr 1/98 oraz nr 2/98 KNB istotnie mogły je wiązać, rzeczone nakazy i zakazy należałoby zawrzeć w akcie prawa powszechnie obowiązującego. Rzecz jednak w tym, że de lege lata nie może to być akt wydany przez KNB. Rozporządzenia, a więc jedyny rodzaj aktu normatywnego będący źródłem prawa powszechnie obowiązującego, który mógłby tu wchodzić w grę, mogą wydawać bowiem tylko organa wskazane w konstytucji (art. 92 ust. 1 konstytucji); pośród nich próżno by szukać KNB (szerzej o różnych aspektach konstytucyjnej reformy źródeł prawa oraz jej praktycznych konsekwencjach pisała Sławomira Wronkowska w cyklu artykułów "Koncepcja źródeł prawa", "Rz" z 7, 28 lipca i 10 sierpnia).
Wprawdzie pojawiła się propozycja, żeby akty normatywne wydawane przez KNB, a zawierające nakazy i zakazy adresowane do banków, podobnie jak takież akty prezesa NBP oraz Rady Polityki Pieniężnej, traktować jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, przy czym owa szczególność miałaby polegać na tym, że akty te wiązałyby banki, mimo że nie są one jednostkami organizacyjnymi podległymi KNB czy organom NBP w rozumieniu art. 93 ust. 1 konstytucji (R. Tupin: "Status prawny i kompetencje organów Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Bankowego", "Przegląd Ustawodawstwa Gospodarczego" 1998, nr 7-8), jednak propozycji tej, moim zdaniem, nie można zaaprobować. Nie tylko nie znajduje ona żadnego oparcia w przepisach konstytucji, ale wręcz się im sprzeciwia.
Jak wspomniałem, postanowienia konstytucji dotyczące źródeł prawa opierają się na wyraźnym rozróżnieniu aktów prawa powszechnie obowiązującego oraz aktów normatywnych o charakterze wewnętrznym. Łatwo zauważyć, że omawiana propozycja ów wyraźnie w konstytucji zarysowany dualizm w obrębie źródeł prawa burzy, wprowadzając trzecią kategorię aktów prawnych. Akty prawne należące do owej trzeciej kategorii miałyby charakter hybrydalny: byłyby niby to aktami prawa wewnętrznego, bo nie mieściłyby się w zamkniętym katalogu źródeł prawa powszechnie obowiązującego, niby to aktami prawa powszechnie obowiązującego, bo jednak wiązałyby podmioty nie pozostające w stosunku podległości względem organów, które je wydały. Wykładnia językowa przepisów obowiązującej konstytucji dotyczących źródeł prawa nie pozostawia miejsca dla takich hybryd. Podstawę dla nich mogłaby stworzyć jedynie wykładnia rozszerzająca tych przepisów. Taką wykładnię w tym wypadku uznać należy jednak za niedopuszczalną. Zgoda na nią oznaczałaby bowiem faktycznie przekreślenie idei zamknięcia systemu źródeł prawa, a więc zasadniczej idei, która legła u podstaw konstytucyjnej reformy źródeł prawa.
Zbierzmy na koniec wnioski z przeprowadzonej analizy. Po pierwsze - 1 stycznia 1998 r. utraciły moc zarządzenia nr 13/94, 1/95 oraz 10/95 prezesa NBP. Nieuzasadnione jest więc rozpowszechnione, jak wskazuje praktyka bankowa, przekonanie, jakoby przepisy tego pierwszego zarządzenia obowiązywały nadal, a przepisy pozostałych zakończyły żywot dopiero z końcem czerwca 1998 r. Po wtóre - banki nie są związane postanowieniami uchwał nr 1/98 oraz 2/98 KNB, mimo że zawierają one nakazy i zakazy właśnie do nich adresowane. Dodajmy też dla porządku, że banki nie będą związane również przepisami uchwały KNB mającej zastąpić zarządzenie nr 13/98 prezesa NBP, gdyby doszło do jej wydania. Cóż to oznacza w praktyce?
Otóż to, że od 1 stycznia 1998 r. banków nie obowiązują żadne "szczególne zasady" rachunkowości, sporządzania informacji dodatkowej, skonsolidowanych sprawozdań finansowych czy też tworzenia tzw. rezerw celowych, formułowane w aktach wykonawczych wydanych na podstawie upoważnienia zawartego w art. 81 ust. 1 u.r. Od tego też dnia banki obowiązane są prowadzić swą rachunkowość - odmiennie niż to było do końca 1997 r. - na zasadach ogólnych, tj. stosować się do przepisów u.r, ale już nie do przepisów aktów wykonawczych wydanych na podstawie jej art. 81 ust. 1. W szczególności te ostatnie przepisy nie mogą stanowić podstawy decyzji podejmowanych wobec banków przez organa państwowe, np. rozstrzygnięć nadzorczych KNB.
Autor jest doktorem prawa, pracownikiem naukowym UJ, zastępcą dyrektora Departamentu Prawnego Centrali PKO BP | Na podstawie ustawy o rachunkowości prezes Narodowego Banku Polskiego wydał trzy zarządzenia, m.in. w sprawie szczególnych zasad rachunkowości banków. Po nowelizacji art. 81 ust. 1 ustawy prezes NBP utracił kompetencje na rzecz Komisji Nadzoru Bankowego, która wydała dwie uchwały. Okazuje się, że banki w prowadzeniu swojej rachunkowości nie muszą przestrzegać tych przepisów. Po nowelizacji ustawy rozporządzenia prezesa NBP, który utracił upoważnienie do wydawania aktów wykonawczych, powinny utracić moc. Norma upoważniająca sprzed nowelizacji i norma po nowelizacji to dwie różne normy: zmieniono organ właściwy do wydawania aktów oraz ich formę. Zarządzenia prezesa NBP mogłyby zachować moc, ale ustawodawca powinien to zaznaczyć w przepisie. Okazuje się, że uchwały KNB także nie są wiążące dla banków. Banki podlegają przepisom prawa powszechnie obowiązującego, a uchwał KNB, zgodnie z ideą zamkniętego systemu źródeł prawa, nie można do nich zaliczyć. Propozycja, aby na zasadzie wyjątku banki podlegały uchwałom KNB, które traktowane by były jako akty wewnętrzne o szczególnym charakterze, burzy konstytucyjny podział na prawo powszechnie obowiązujące i wewnętrzne akty normatywne. Wynika z tego, że obecnie banki obowiązują wyłącznie ogólne zasady ustawy o rachunkowości. |
ROZMOWA
Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim
Wyzwolimy całą Rosję
Emir Chattab
MIROSŁAW KULEBA
Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB - Insz Allah! (Jak Bóg pozwoli!) W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosyjska polityka jest bardzo brudna. Rosjanie nie potrafią żyć w pokoju. Nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Cały świat, Ameryka, walcząc, prowadzi rokowania, troszczy się o ludność cywilną. Rosja - absolutnie nie. Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca.
Oddałeś kilka lat życia, walcząc razem z Czeczenami przeciwko Rosji. A jednak po wojnie w Czeczenii krążyła opinia, że emir Chattab i jego islamscy bojownicy powinni opuścić republikę. Czy dekret prezydenta Asłana Maschadowa o samorozwiązaniu wszystkich jednostek wojskowych z okresu wojny z Rosją dotyczył także twojego oddziału oraz baz szkoleniowych w Serżeńjurcie i innych miejscowościach Czeczenii?
Gdybym otrzymał taki rozkaz od zwierzchnika sił zbrojnych, czyli prezydenta Maschadowa, wykonałbym go. Jestem oficerem sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Owszem, pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. Teraz jednak miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu. W swoich bazach wyszkoliłem siedem tysięcy ludzi. Dzisiaj nawet nie wiem, gdzie oni są... Zresztą, Rosja to ogromny kraj. Znajdę sobie w nim miejsce, jeśli stanę się zbędny w Czeczenii.
Czy tego miejsca szukałeś dla siebie w Dagestanie? Twoja żona jest Awarką, pochodzi z wioski Karamachi, której nazwa stała się głośna w ostatnim czasie. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie, podjętej wspólnie z Szamilem Basajewem?
Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Po prostu nas sprawdzali. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Rada Ulemów (duchownych islamskich) Czeczenii i Dagestanu prosiła, wydawała wiele oświadczeń i ostrzegała - bezskutecznie. Armia rosyjska wkroczyła, okrążyła wioski, zaczęła je bombardować z samolotów i śmigłowców. Dopiero wtedy przyszliśmy, okrążyliśmy wojska rosyjskie. Zniszczyliśmy bardzo dużo pojazdów pancernych, dużo śmigłowców, zginęli tam rosyjscy generałowie.
Jaki był przebieg walk w Dagestanie?
Wcześnie rano 6 sierpnia weszliśmy do Ansalty w rejonie botlichskim. Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan. Pospieszyliśmy więc z pomocą. Niektórzy ludzie uciekając, zostawiali otwarte domy i mówili: "chłopcy, tu jest jedzenie, bierzcie". Byli też tacy, którzy się na nas oburzali. W Ansalcie zajęliśmy pozycje, a wszyscy mieszkańcy odeszli. Okopaliśmy się dookoła kilku wiosek. Na trzeci dzień, 8 sierpnia, Rosjanie zaczęli nas bombardować. W tym czasie dopiero podciągali wojska i ludzie mogli jeszcze wywieźć cały dobytek, ale Rosjanie im nie pozwolili. Wojska rosyjskie wspierało dagestańskie pospolite ruszenie, które jednak nie brało udziału w walkach. W czasie całej akcji poległo 36 naszych ludzi. Zniszczyliśmy siedem śmigłowców.
Głośno było o zaminowaniu meczetu przez mudżahedinów...
Nie minowaliśmy żadnego meczetu. Tego nie zrobi żaden muzułmanin. Było natomiast wiadomo, że żołnierze rosyjscy z premedytacją załatwiali się w meczetach...
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Nigdy tak nie walczymy. Nie walczymy z kobietami i dziećmi.
W czasie poprzedniej wojny z Rosją głośny był twój atak na rosyjską kolumnę transportową pod miejscowością Jarysz-Mardy. Czy dzisiaj chcesz prowadzić wojnę w ten sam sposób?
Jeszcze większą kolumnę rozbiła moja grupa pod Serżeńjurtem, tyle że Rosjanie to przemilczeli. Zniszczyliśmy tam 47 pojazdów ze stu. Kolumna rozciągnęła się na pięć kilometrów. Naszych ludzi było siedemdziesięciu. Zasadzkę przygotowaliśmy przy pomocy mieszkańców wioski. Bez nich byłoby to niemożliwe, gdyż cała droga pozostawała pod kontrolą Rosjan, a niedaleko, pod Ca-Wiedeno, stacjonował rosyjski 506. Pułk, składający się z kilku tysięcy ludzi. Przez cały tydzień nocami przechodziliśmy w bród przez rzekę i na plecach przenosiliśmy z gór pociski czołgowe oraz artyleryjskie. Zakopywaliśmy je wzdłuż drogi, omijając zasadzki Rosjan, którzy mieli tam ukryte posterunki. Zakładaliśmy zapalniki, ciągnęliśmy przewody. W tym samym czasie ostrzeliwaliśmy 506. Pułk z moździerzy. Pewnego dnia pocisk moździerzowy trafił w śmigłowiec, którym właśnie odlatywał z inspekcji rosyjski generał. Maszyna była już na wysokości kilku metrów, kiedy granat trafił ją w ogon. Śmigłowiec eksplodował w powietrzu razem z generałem. Tuż przed akcją w rosyjskiej prasie pojawiły się informacje, że na skutek ostrzału bojowników nie można zabrać ciał żołnierzy 506. Pułku i rozkładają one w upale. Na pomoc ruszyła z Bienoj kolumna pancerna pułku osetyjskiego.
Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem.
Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... W miejscowości Jarysz-Mardy miałem 43 ludzi. Zniszczyliśmy 32 pojazdy, w tym 3 czołgi, 11 transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty. Zasadzka przebiegła dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Ledwo rankiem skończyliśmy minowanie, trochę odpoczęliśmy i zaczęliśmy południową modlitwę, kiedy od strony Groznego pojawiła się kolumna. Obsadziliśmy obie strony drogi biegnącej po wąskiej półce w wąwozie rzeki. Teren był zaminowany, a każdy przewód elektryczny podłączony do dwóch fugasów. Ten, kto detonował ładunek, zawsze widział całą drogę. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko to można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii. Trofeów i jeńców nie braliśmy, bo ogień rosyjski był zbyt silny. Kiedy się wycofaliśmy, przyleciały ich śmigłowce, ale było już po wszystkim. Moja grupa straciła trzech ludzi.
Szamil Basajew powiedział niedawno, że znów spaliłeś rosyjski czołg. Podobno bardzo ci przeszkadzał na froncie.
Bardzo dobrze strzelam. Zwłaszcza z broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Byłem dowódcą artylerii w Afganistanie. Potrafię wykorzystać artylerię, znaleźć dla niej najlepsze pozycje. Szamil jest dzisiaj dowódcą frontu, ja jestem u niego dowódcą polowym. Opracowuję plany i programy, jak walczyć na froncie, gdzie rozmieścić środki ogniowe, jak prowadzić operacje.
Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Trzeba się jeszcze wiele nauczyć. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Póki kafer (niewierny) znajduje się na ziemi muzułmańskiej, musimy walczyć o wyzwolenie tego terenu do końca, póki Allah pozwoli. Świat nam mówi o demokracji. Mówi się o nas, że nienawidzimy demokracji. To nieprawda - nie ma żadnej demokracji, to tylko fantazja. Gdzie jest ta demokracja, pokaż mi, gdzie? W Rosji czy w Ameryce? Kto pozwolił na zabicie pół miliona ludzi w Bośni, 200 tysięcy w Tadżykistanie, dwóch milionów w Afganistanie? Teraz morduje się ludzi w Czeczenii i demokratyczny świat znowu milczy...
Chcę coś przekazać twojemu narodowi. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Od tego despoty, który siedzi na Kremlu, trzeba się uwolnić. Ostrzegam: niech Rosjanie wiedzą - my się już nie zatrzymamy. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji.
Rozmawiał w Groznym Mirosław Kuleba | Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium?
EMIR CHATTAB W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosjanie nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu.
Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie?
Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej.
Jaki był przebieg walk?
Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan.
W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię.
Rosja była przerażona. Zapewne sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My zamachami nie mamy nic wspólnego.
Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem.
Tam nie było żołnierzy i jeńców. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii.
Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji?
Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić własne terytorium. nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - w Afganistanie, Czeczenii, Afryce, Arabii Saudyjskiej. bronimy swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. |
Dlaczego amerykańskie służby wywiadowcze nie ostrzegły o planowanym zamachu?
Nowa wojna, nowi szpiedzy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ
Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele.
Przypomniano ostrzeżenia i prognozy przewidujące przeprowadzenie spektakularnego ataku terrorystycznego, wymierzonego w USA lub inne kraje Zachodu. Ten swoisty festiwal spełnionych proroctw i trafnych przewidywań każe tym bardziej zadać pytanie, dlaczego wspólnoty wywiadowcze USA (ale też państw NATO i Izraela) nie były w stanie wcześniej dotrzeć do organizacji Osamy bin Ladena, skoro było wiadomo, jakie stanowi ona zagrożenie? Dlaczego od trzech lat, jakie minęły od jednoczesnych zamachów na ambasady amerykańskie w Nairobi i Dar-es-Salam, nie udało się zniszczyć tej organizacji? Być może ta "impotencja wywiadowcza" jest pochodną znacznie szerszych zjawisk niż tylko błędów planistycznych czy organizacyjnych.
Wywiad w klimatyzowanym hotelu
Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta (opublikowany przez polskie "Forum" za "The Atlantic Monthly"). Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Dodajmy, że ta przypadłość może być wynikiem zarówno złego odżywiania się, jak strachu przed utratą życia. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie takich ludzi do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów (starannie unikających innych miejsc niż klimatyzowane, pięciogwiazdkowe hotele), stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny.
Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli. O wadze diagnoz Codevilli niech świadczy choćby fragment, z komentarzem dopisanym później przez historię: "USA nie mają prawie żadnych informacji o budowanych przez Indie broniach jądrowych, nie mówiąc już o konkretnych planach ich użycia. (...) Ale sekrety jądrowe Indii pozostaną bezpieczne tak długo, jak próby agenturalnej penetracji tego programu prowadzone będą z odległego świata dyplomacji". W kwietniu 1998 roku, ku całkowitemu zaskoczeniu USA, Indie, a potem Pakistan dokonały pierwszych próbnych wybuchów ładunków jądrowych, składając tym samym swoje wizytówki w najbardziej elitarnym klubie świata.
Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje: polityczne, religijne czy związane z jakąś pasją czy specjalizacją. Nie zna zwykle historii czy kultury kraju, którym się akurat zajmuje, często także języka innego niż angielski. Nie służył w armii, nie ma również pojęcia o świecie biznesu. Jest produktem korporacji doskonale wypranym z jakichkolwiek właściwości, oprócz przymusu bycia sympatycznym. Autor na końcu przestrzega: "Jako niewyspecjalizowany biurokrata, nasz oficer będzie mógł osiągnąć połowiczny sukces tylko z podobnymi sobie biurokratami". Od lat było wiadomo, że terroryzm islamski powstaje wśród ludzi często zacofanych, biednych, żyjących z dala od placówek dyplomatycznych. To jednak okazało się dla wywiadu najpotężniejszego państwa w historii barierą nie do pokonania, zbyt dużym wyrzeczeniem.
Po upadku komunizmu
Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania wyniesionych z czasów zimnej wojny dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu.
Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków i metod prowadzenia działalności wywiadowczej w sytuacji, w której złamany został dotychczasowy monopol państwa. Dotyczy to środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna z przystawkami szyfrującymi, umożliwiającymi utajnienie przekazu. Na rynku znajdują się urządzenia szyfrujące o potencjale przewyższającym niejednokrotnie to, czym dysponują małe czy średnie państwa. Inny element zmiany to zatarcie się granicy w metodach pracy między wywiadem, dziennikarstwem czy pracą analityczną. Tzw. dziennikarstwo śledcze posługuje się często bardzo podobnymi do wywiadowczych sposobami dotarcia do interesujących materiałów, ludzi, faktów. Różni analitycy dawno przestali być molami książkowymi, a ci najlepsi sami próbują poznać realia, zdobywając przy tym wiedzę nieosiągalną dla niejednego wywiadu.
Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację.
Jądra ciemności
Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji i upowszechnienia technik zarezerwowanych w poprzedniej epoce wyłącznie dla organizmów państwowych. Uczyniły to grupy przestępcze: handlarze narkotyków i żywym towarem, "pracze" brudnych pieniędzy, siatki złodziei samochodów. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. Niedawno przekonująco pisał o tym Ryszard Kapuściński na łamach "Gazety Wyborczej", nazywając to "drugą globalizacją".
I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma. Coraz liczniej występują miejsca, w których państwowości się załamały, tworząc "czarne dziury" na mapie - wypełnione chaosem, przestępczością i nędzą. Północny Kaukaz, Naddniestrze, części byłej Jugosławii, Abchazja, górska część Tadżykistanu i Kirgizji, że nie wspomnę już o podobnych miejscach w Afryce - tworzą oparcie dla wszystkich, którzy swój los bądź realizację swoich ideałów budują na przemocy. W jednym z takich miejsc - Afganistanie rządzonym przez fanatyków religijnych zarabiających na handlu opium - schronił się Osama bin Laden.
Przed trzema laty miałem w rękach analizę jednego z wybitnych polskich specjalistów od problemów Azji Centralnej, w której zawarta była prognoza o destabilizacyjnej roli Afganistanu w regionie i w świecie, właśnie w kontekście bin Ladena. Ta analiza była przeznaczona dla polskiego rządu, ale z pewnością podobne opracowania powstawały w USA i Europie. Nie spowodowały najwyraźniej wzrostu intensywności działań wywiadów, które mogłyby prowadzić do wyeliminowania tego niebezpieczeństwa.
Być może świat stał się zbyt skomplikowany i zarazem niedostępny dla wywiadowczych biurokracji państw Zachodu. Politycy, na których ciąży odpowiedzialność za sterowanie instrumentami władzy, jakimi są służby specjalne, sami nie mieli pomysłu na skuteczne zapobieganie scenariuszom chaosu w ramach licznych lokalnych konfliktów. Wystarczy sobie przypomnieć politykę europejską i amerykańską wobec rozpadu byłej Jugosławii, ujawniającą nie tylko egoizm, ale i bezradność w obliczu procesów charakterystycznych dla całej epoki "ponowoczesnej". Innym wyrazistym przykładem jest polityka Rosji wobec Kaukazu, której skutkami jest destabilizacja tego regionu na pokolenia. Ufność w przewagę militarną, ekonomiczną i technologiczną stępiła czujność i wyobraźnię zarówno polityków, jak i szpiegów. Ci ostatni nie zdołali przebudować swoich organizacji w taki sposób, by mogły one sprostać narastającemu od lat zagrożeniu.
Ponowoczesny Bond
Jeśli teraz prezydent Bush proklamował wojnę przeciw terroryzmowi, jeśli jesteśmy świadkami wydarzeń otwierających nową epokę myślenia politycznego o świecie, to ta wojna przyniesie także głębokie zmiany w dziedzinie wywiadowczej.
Po pierwsze, spowoduje przywrócenie równowagi między środkami wywiadu elektronicznego, z którego Amerykanie byli szczególnie dumni (i tym samym gotowi całkowicie na nim polegać), a tzw. humintem, czyli werbowaniem agentów. Po drugie, wymusi przeniesienie punktu ciężkości pracy wywiadowczej z rezydentur w ambasadach na rzecz niekonwencjonalnych sposobów docierania do interesujących miejsc i środowisk. To z kolei pociąga za sobą dwie konsekwencje: zwiększenie ryzyka osobistego dla oficerów wywiadu i inny sposób ich rekrutacji oraz większe otwarcie się wywiadów na ludzi nie będących "dziećmi korporacji", a mogących spełniać zadania operacyjne i analityczne do tej pory zarezerwowane wyłącznie dla kadrowych oficerów. Ludzi, którzy w przeciwieństwie do znacznej części biurokracji wywiadowczej są obdarzeni inteligencją i wyobraźnią, a także dogłębną wiedzą pozwalającą na ogarnięcie szerszego kontekstu niż troska o kolejny awans czy dobrą placówkę (spokojną i z dobrym jedzeniem, rzecz jasna).
Gdyby ten postulat - prognoza, wydawał się zbyt szokujący w świecie nawykłym do specjalizacji zawodowej i dla czytelników przywiązanych do obrazu szpiega rodem z Bonda, warto przypomnieć, że w momentach przełomowych, kiedy historia "wypadała z torów", to właśnie tacy amatorzy byli autorami największych sukcesów wywiadowczych minionego stulecia. Wielkie osiągnięcie brytyjskiego wywiadu czasu drugiej wojny, tzw. Double Cross System (przewerbowywanie niemieckich agentów), tworzyli cywile zatrudnieni przez brytyjski wywiad tylko na pewien czas; podobnie sukcesy "czerwonej orkiestry", czyli wywiadu ZSRR na okupowaną Europę, były tworzone przy znacznym udziale wyszkolonych amatorów. Amerykański wywiad w czasie drugiej wojny światowej został powołany i prowadzony przez grupę inteligentnych dżentelmenów z renomowanych uczelni, którzy potrafili stworzyć podstawy późniejszej organizacji o nazwie CIA. Sukcesy wywiadu Armii Krajowej tworzyli nie przedwojenni "dwójkarze", lecz zwykli polscy inteligenci, gotowi na poświęcenie życia dla Ojczyzny.
... a sprawa polska
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Opisane wyżej problemy stojące przed wywiadami nie są udziałem wyłącznie USA czy Europy Zachodniej. Jeszcze bardziej dotyczą wywiadów krajów prowincjonalnych z punktu widzenia tej "ponowoczesnej wojny", na przykład takich jak Polska. Służby specjalne nie tworzą bowiem jakiejś enklawy wyjątkowości - jeśli istnieją w państwie, w którym nie najlepiej działa służba zdrowia czy transport, administracja jest kiepska, policja bezradna, a drogi fatalne, to nie należy się spodziewać, że służby specjalne będą na poziomie największych potęg. Ale w tej wojnie kraje prowincjonalne mogą być zagrożone na równi z wielkimi, z tym, że są mniej odporne. I dlatego o tyle większą wagę powinny przywiązywać do działania mechanizmów ostrzegających.
W Polsce od dawna mówi się o konieczności reform w sektorze służb specjalnych. SLD na szczęście wpisał ten postulat w swój program. Teraz, po wygranych wyborach, politycy Sojuszu stoją przed nie lada dylematem: ta reforma nie tylko musi uwzględniać dotychczasowe słabości tego sektora, ale być odpowiedzią na zupełnie nowe zagrożenia. Jeśli operacja politycznie się uda, ale pacjent nie przeżyje, skutki mogą obciążyć reformatorów. Problem w tym, że od 11 września cena za pomyłki stała się bardzo wysoka.
Autor w latach 80. działał w opozycji demokratycznej, był oficerem Urzędu Ochrony Państwa, współtwórcą i wieloletnim wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich. | Pośród problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych.
Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera Reula Gerechta. stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów. funkcjonariusze unikają kontaktów w Trzecim Świecie. Od lat było wiadomo, że terroryzm islamski powstaje wśród ludzi często zacofanych, biednych, żyjących z dala od placówek dyplomatycznych.
świat stał się zbyt skomplikowany i niedostępny. Ufność w przewagę militarną, ekonomiczną i technologiczną stępiła czujność i wyobraźnię polityków i szpiegów. |
ROZMOWA
Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej
Jeszcze o plamie na honorze nauki polskiej
Panie profesorze, na pana spadł obowiązek wyjaśnienia sprawy słynnego już plagiatu. Kiedy przed dwoma laty uczelniana Komisja Dyscyplinarna umarzała postępowanie w sprawie plagiatu, jaki popełnił doktor Andrzej Jendryczko ("Rz" opisała sprawę 8 stycznia), postąpiła, jak państwo twierdzicie, zgodnie z prawem. Czy prawo rzeczywiście uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza?
TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jest to fatalne. Przy czym plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. Dotyczy to każdego wykroczenia przeciw regulaminowi akademickiemu.
Czy to oznacza, że rektor nie może zwolnić pracownika naukowego, który, popełniając plagiat, zachował się głęboko nieetycznie, czy nie może go zwolnić choćby dlatego, że jest to słaby pracownik? W każdej firmie takiego pracownika po prostu się zwalnia.
Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, w wyniku postępowania karnego, to praktycznie nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. Można skierować sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Ma ona prawo dawać nagany, upomnienia, aż do odsunięcie od wykonywania zawodu, lecz pod warunkiem, że nie nastąpiło przedawnienie sprawy.
Przyznam, że budzi to zdumienie...
Moje również. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, bo źle prowadzi zajęcia ze studentami, albo jeśli jestem niezadowolony z kierownika katedry, bo prowadzi fatalnie badania naukowe, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia. Trzeba mu jeszcze pozwolić na pracę przez rok. Po drugiej negatywnej opinii komisji można zastanawiać się, jak rozwiązać z nim stosunek pracy.
A sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii profesora Drożdża, w której był zatrudniony doktor Jendryczko, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Profesor Drożdż (wpisywany jako współautor, zrzekł się stanowiska kierownika katedry - B.C.) poinformował o tym rektora. Ten skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Rzecznik potwierdził zarzuty duńskiego komitetu. Rektor (wtedy był to profesor Władysław Pierzchała - B.C.) zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno...
Wiemy już, że nie mógł go natychmiast zwolnić...
Nie mógł go zwolnić, a jedynie zawiesić na pół roku, stwarzając mu komfortowe warunki, ponieważ ten pan nie musiał przychodzić do pracy, nie musiał niczego wykonywać, a pierwszego przychodził jedynie po pieniądze. Dotyczy to każdego zawieszonego pracownika naukowego, nie tylko Jendryczki.
A czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku?
Z całą pewnością nie. Wykonała rzecz bez precedensu. Zwróciła się do trzech profesorów prawa, aby wyjaśnili, jak należy rozumieć zapis tej ustawy. Profesorowie stanęli na stanowisku, że plagiat plagiatem, my, profesorowie, nim się nie zajmujemy. Tępimy plagiaty, lecz jeśli chodzi o merytoryczną stronę, to sprawa jest przedawniona. Na podstawie tych właśnie opinii prawnych komisja, po rocznym postępowaniu, dziesiątkach posiedzeń i wyjaśnień, zajęła stanowisko takie: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy.
Dlaczego jednak komisja nie zawiadomiła pism medycznych, a szczególnie "Przeglądu Lekarskiego", o popełnieniu plagiatu?
Komisja nie jest ciałem stałym. Działała w najlepszej wierze, o czym jestem głęboko przekonany, ale nie wiedziała, przez nikogo nie została poinformowana, że tak należy postąpić. Nie ma tu znów żadnych wytycznych, a byłoby to rozwiązanie.
A pan Jendryczko mógł spokojnie sam odejść z uczelni...
Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Była to Katedra Chemii i Analizy Leków. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy, ale już nie na stanowisko kierownika katedry. Pan Jendryczko po kilku miesiącach wyraźnego niezadowolenia poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. Został zatrudniony na stanowisku profesora.
Nikt z częstochowskiej uczelni nie pytał państwa o opinię? Nie uznaliście, że należy poinformować nowego pracodawcę o popełnionym plagiacie?
Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak zawsze być. W związku z tym nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii.
Czy nie wydaje się panu profesorowi, że jest to luka w mechanizmach akademickich?
Jest to luka. Uczelnia może, ale nie musi wystawiać opinii. Nie jest też nigdzie powiedziane, że uczelnia musi zasięgać opinii z poprzedniego miejsca pracy.
Ciekawe, jak teraz, po ujawnieniu ponad trzydziestu kolejnych plagiatów, zachowa się obecny pracodawca pana Jendryczki, rektor Politechniki Częstochowskiej. A jakie instytucje oprócz uczelni zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą?
Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. W takich przypadkach, jeśli obwiniony czuje się poszkodowany, ma prawo odwołać się do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego i Nauki. Nic takiego się nie stało, wszyscy byli zadowoleni.
Czy nie wydaje się panu profesorowi, że coś więcej należało uczynić, powiedzieć o sprawie głośno, uprzedzić innych naukowców, by nie powoływali się na plagiaty Andrzeja Jendryczki?
Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej - mając bardzo krytyczny stosunek do plagiatów - napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do tejże Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Ale to jest moje stanowisko dzisiaj, a nie wiem, czy dwa lata temu postąpiłbym tak samo. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści.
Wprawdzie nie mówi się o tym głośno, lecz wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym.
Tak, to bardzo przykre i, niestety, ma miejsce na całym świecie. Także w najwybitniejszych instytucjach naukowych. Co ciekawe, po ujawnieniu plagiatu jednostka nie traci prestiżu, dalej jest świetną jednostką naukową, mimo że pozbyła się plagiatora.
Może właśnie oczyszczanie się i mówienie wprost o winach jest lepsze niż ich tuszowanie. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy?
O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To jest bardzo aktywne ciało kolegialne, które piętnuje w sposób jednoznaczny działania niegodne uczonego czy nauczyciela akademickiego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa.
Szkoda wobec tego, że komitet nie zajął stanowiska w sprawie Andrzeja Jendryczki... Może powinniśmy w Polsce utworzyć na wzór duński niezależny od uczelni komitet badania nierzetelności naukowej?
Oczywiście, powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej.
rozmawiała Barbara Cieszewska | Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest niekorzystny dla ścigania przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jeśli pracownik nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, to nie ma żadnych podstaw do zwolnienia.
sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Rektor zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy. nie mógł go natychmiast zwolnić. Komisja Dyscyplinarna zajęła stanowisko: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy.
panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy. Pan Jendryczko po kilku miesiącach poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją. Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak być. Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do Głównej Komisji Dyscyplinarnej.
plagiaty naukowe nie są niczym nowym. to ma miejsce na całym świecie. środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy. Profesor Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To ciało kolegialne piętnuje działania niegodne uczonego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. |
SPORT
Przed walnym zgromadzeniem wyborczym PZPN
Grzechy główne polskiego futbolu
MARCIN CHUDZIK
MARIUSZ ZAPOLSKI
Grzech - to pojęcie często padające z wysokości kościelnych ambon, używane w języku teologicznym, ale również zakotwiczone w świadomości każdego człowieka kontrolującego swoje postępowanie.
W podstawowym znaczeniu jest to zerwanie więzi z Bogiem, sprzeniewierzenie się Jego woli, złamanie Jego przykazań. W rozumieniu bardziej ogólnym grzechem nazywamy każde zło uczynione drugiemu człowiekowi, grupie ludzi bądź całej społeczności. Jest to po prostu działanie niezgodne z przyjętym przez ogół systemem etycznym, łamiące obowiązujące zasady, burzące moralne fundamenty codziennego życia.
Grzech ze względu na ludzką słabość jest zjawiskiem powszechnym, ujawniającym się w każdym środowisku, na poziomie wszystkich grup społecznych. Uświadomienie sobie jego obecności i nazwanie go po imieniu jest początkiem walki z nim i powrotu do dobra.
W związku z wydarzeniem, które powinno przyczynić się wreszcie do zerwania z dawnymi błędami, uczyńmy więc swoisty rachunek sumienia polskiego piłkarstwa. Popatrzmy na piłkę toczącą się po boiskach naszej ojczyzny w jednostronnym, ale jakże wyrazistym zwierciadle grzechu i nieprawości.
Grzech nr 1 Chciwość pieniędzy
"Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy" - napisał w Liście do Tymoteusza św. Paweł. Słowa te zredagowane przeszło 1900 lat temu wydają się bezbłędnie określać ludzką naturę. W powszechnym rozumieniu chciwość jest to tendencja do gromadzenia dóbr materialnych w ilości przekraczającej realne potrzeby człowieka, płynąca z motywów egocentrycznych. Wyraża się to w nadmiernym przywiązaniu do posiadania pieniędzy, w niewłaściwych sposobach ich zdobywania oraz w złym posługiwaniu się środkami materialnymi. Ponieważ sport wyczynowy od lat związany jest z wielkimi funduszami i z pokaźnymi wpływami, apetyt na "wielką forsę" rodzi się już u początkującego trampkarza. To pragnienie dużych pieniędzy nie idzie, niestety, w parze z rzetelną pracą, a niejednokrotnie prowadzi do wielkich nieuczciwości. Dochodzi nawet do swoistego paradoksu: poziom sportowy nie musi być wcale proporcjonalny do zarobionych pieniędzy. Jeżeli jesteś dobry w swoim klubie grającym w niższej klasie, a masz obrotnych działaczy, to i tak nie musisz się więcej trudzić, bo twoje dochody są zbliżone do zarobków reprezentacyjnych zawodników. I tu w wielu wypadkach leży przyczyna braku motywacji do podnoszenia swoich umiejętności, do awansowania z niższych klas do wyższych (patrz: drużyny, którym "nie opłacało się" zwyciężać ligowych rozgrywek na poziomie prowadzącym do ekstraklasy). Ginie w ten sposób prawdziwe współzawodnictwo.
Reasumując: niewiele jest w naszym futbolu klubów, które stworzyły zdrowy system płacowy, realizujący naczelną zasadę, że pieniądze dla piłkarzy leżą na boisku i swoją grą, zaangażowaniem mogą je zarobić. Wielu zawodników przyzwyczajonych do sielankowego egzystowania w ligowych pieleszach nie przyjmuje do wiadomości, że również dla nich byłoby lepiej, gdyby premie za ich występy na boisku (za zwycięstwa) były bardzo wysokie przy niższych niż dotychczas pensjach. Wtedy to pragnienie pieniądza będzie osadzone w mocnych ramach i będzie korespondowało z pracą na treningach i z postawą na boisku. Jeżeli naprawdę podczas meczu jestem dobry, powinienem dostawać duże pieniądze, jeżeli jestem wspaniały - bardzo duże. Niektórzy nie chcą w tym miejscu włączyć swoich kalkulatorów i dokonać prostego rachunku, że pensja w miesiącu jest jedna, a zwycięstw i dodatkowych premii może być cztery, pięć. Łapią więc pieniądze jak najprostszymi sposobami, bez szczególnego wysiłku i pracy - a to właśnie jest chciwość.
Grzech nr 2 Przekupstwo
Nierozerwalnie związany z poprzednim. Jest domeną pewnych grup działaczy albo - mówiąc bardziej obrazowo - krętaczy, których poziom moralności i etycznego wyczucia równy jest zeru. W świecie polskiego futbolu sprowadza się to do bardzo prostej zasady: za pieniądze można kupić wszystko. Sprzedaje się więc i kupuje punkty, bramki, mecze, tytuły, piłkarzy, czasem trenerów i sędziów. Niech nikt się nie łudzi, że miniony sezon był pod tym względem inny. Handlowano na "piłkarskim straganie" tak jak poprzednio - im bliżej końca, tym więcej. Przed niejednym ligowym spotkaniem, a i po nim można by dokręcić kilka nowych odcinków "Piłkarskiego pokera". Ostatnio najbardziej popularny był następujący schemat: w drużynie przeciwnika szukano piłkarza, z którym można się "dogadać", i "wykonywano" odpowiedni telefon. Telefoniczny dialog sprowadzał się do zaproponowania konkretnej kwoty w zamian za odpowiednią przysługę. Rozmówca otrzymywał listę trzech, czterech kolegów, których miał wciągnąć w "interes", lub sam dokonywał wyboru wspólników. Takie propozycje dla niejednego gracza były wielką pokusą.
Trzeba zaznaczyć, że są w polskim piłkarstwie ludzie, którzy nigdy nie brali i nie kupowali, których naczelną zasadą jest uczciwość. Ale wydaje mi się, że magia nieczystego grosza, która rozpanoszyła się w naszym futbolu, usunęła tych ludzi na margines.
Grzech nr 3 Konserwatyzm
Jest to postawa, którą charakteryzuje przywiązanie do istniejącego stanu rzeczy, niechętny lub wrogi stosunek do wszelkich zmian. Dobrze określił ktoś nasz futbolowy świat jako ostatni przyczółek dawnego sposobu myślenia, panującego w Polsce ponad czterdzieści lat. Nic dodać, nic ująć. Pewien ekonomista powiedział kiedyś, że "nawet najbiedniejsze państwo może wytrzymać złodziejstwo, ale najbogatsze nie przetrzyma głupoty". W polskim państwie piłkarskim zdają się nadal królować te dwie skompromitowane cechy chorej przeszłości. Dziwnym sposobem w ośrodkach dowodzenia działają i robią swoje ludzie minionej epoki. Ci, co dawniej burzyli, stają się nagle orędownikami przebudowy. Nic dziwnego, że niewiele z tego wychodzi.
Osobiście głęboko wierzę w możliwość prawdziwego, ludzkiego nawrócenia, ale z drugiej strony nie ufam ani trochę "przemalowanym sercom".
Gdybym miał podpowiadać reformatorom, postawiłbym na ludzi młodych - trzydziesto-, czterdziestoletnich, którzy w najmniejszym stopniu zostali skażeni przeszłością.
Grzech nr 4 Nieumiarkowanie
Wspomniany już św. Paweł charakteryzował ówczesnych siłaczy sportowych, mówiąc, że "każdy, który staje do zawodów, wszystkiego sobie odmawia". Współcześni znawcy sportu dowcipnie przekręcają to zdanie, mówiąc, iż dzisiejsi sportowcy niczego sobie nie odmawiają. I jest, niestety, w tych słowach ziarenko prawdy. Dotyczy to wszelkiego rodzaju używek, przede wszystkim alkoholu. Nie chodzi o to, by z naszych sportowców uczynić całkowitych abstynentów. Alkohol jest dla człowieka i, jak mówi Pismo Święte, stworzony jest dla rozweselania ludzi. Idzie o to, byśmy nauczyli się wreszcie kultury picia. Mędrzec Syrach wyznaje: "zadowolenie serca i radość duszy daje wino pite w swoim czasie i z umiarkowaniem". Dalej jednak dodaje: "udręczeniem jest zaś wino pite w nadmiernej ilości wśród podniecenia i zwady". Dla sportowca właśnie takie zachowanie staje się przyczyną osłabienia organizmu i w konsekwencji może prowadzić do utraty formy i zaprzepaszczenia talentu, o czym wielu się już przekonało.
Grzech nr 5 Zakłamanie
Kłamstwo jest wyrazem naruszenia prawdomówności. W sensie moralnym jest to błędne informowanie drugiego człowieka wbrew swemu sądowi. Dla różnych osób działających wokół "wielkiej piłki" poczucie prawdy i szacunek dla wypowiedzianego słowa straciły jakąkolwiek wartość. Język piłkarskich urzędników to w wielu sytuacjach informacyjny bełkot, kamuflujący prawdziwy obraz rzeczywistości. Żenujące jest oskarżanie piłkarzy przez niektórych działaczy o mówienie i życie w nieprawdzie i w zakłamaniu, gdy sami preferują życiową strategię daleką od ideału prawdy.
Zawodnicy nie są tutaj oczywiście wolni od przewinień. W ich przypadku zakłamanie dotyczy nie tyle słów, ile naiwności prowadzącej do oszustwa względem otoczenia. Objawia się to najbardziej w powiązaniu z poprzednio omawianym grzechem. Oto zawodnik - po nocnych uciechach, "wzmocniony" spożytym ponad miarę alkoholem - przychodzi na trening, a czasem również na zawody i, tuszując swój stan, bierze w nich udział. Wie, że w ten sposób osłabia swoich kolegów, ale - bojąc się konsekwencji - trwa w postawie zakłamania. Oczywiście, oszukuje wtedy siebie, trenera, kibiców, innych graczy. Umniejsza wynik i siłę swej drużyny.
Funkcjonując w piłkarskim środowisku, często trudno dociec, kto działa zgodnie z prawdą, a kto przemyślnie kłamie.
Grzech nr 6 Spółdzielczość
Dziwna nazwa i pozornie dziwne przewinienie. Dotyczy wchodzenia graczy jednej drużyny w przeróżne spółki, grupy koleżeńskie, które na boisku mogą spowodować rozbicie jedności zespołu i zahamowanie jego siły. Baczni obserwatorzy, umiejący "czytać grę", często mówią, że na polskich stadionach w tej czy owej drużynie "grają spółdzielnie".
Naturalną rzeczą jest wiązanie się ludzi w przyjacielskie towarzystwa. W piłce nożnej po wyjściu na murawę musi jednak w drużynie panować jedność. Wtedy tylko można liczyć na względnie dobre wyniki (patrz: drużyna Kazimierza Górskiego z roku 1974). Jeżeli natomiast nie podaję piłki podczas meczu koledze znajdującemu się w bardzo dogodnej sytuacji jedynie dlatego, że poza boiskiem reprezentuje on inny sposób myślenia niż ja, to takim zachowaniem udowadniam swój sportowy i ludzki prymitywizm.
Grzech nr 7 Wewnętrzna niemoc
Oto cytat z wypowiedzi polskiego piłkarza, który od pewnego czasu gra w zagranicznym klubie: "Atmosfera, jaka panuje w drużynie przed meczem, nie da się porównać z tą, która była w moim polskim klubie. Panuje zupełny luz. Oni wierzą w to, że są najlepsi, i z takim przekonaniem wychodzą na boisko. Szkoda, że my, Polacy, jesteśmy inni. Brakuje nam na boisku tupetu i tej pewności siebie".
Nie sposób nie zgodzić się z tą oceną. Przez lata zaniedbywano w naszym sporcie przygotowanie wewnętrzne zawodnika do meczu, koncentrując się tylko na kondycji fizycznej. Jeżeli więc dobrze nie uświadomimy sobie, że każda jednostka ludzka jest psychofizyczną jednością i stan jej ducha bezwzględnie wpływa na poziom fizyczny, to będziemy przegrywać międzynarodowe potyczki nawet nie zawsze z lepszymi od nas. Na boisku wewnętrzna pewność i duchowa moc jest tak samo niezbędna, jak dobrze dopasowane obuwie czy prawidłowo wkręcone piłkarskie kołki.
Reprezentanci Polski grający kiedyś na Wembley do dziś wspominają, że przegrali z Anglikami już w korytarzu prowadzącym na boisko. Czekając długo na rozpoczęcie meczu, nie mogli się skupić i z przerażeniem patrzyli na zjednoczonych i pewnych siebie Anglików.
* * *
Ukazane obrazy nie dotyczą jednego klubu i jednego miasta. Są wynikiem obserwacji niejednego ośrodka piłkarskiego. Pomocnym źródłem były dla mnie długie rozmowy prowadzone z młodszymi i starszymi ludźmi sportu, którym dobro polskiego futbolu leży głęboko na sercu.
Gdy pisałem ten artykuł, słyszałem głosy, iż takie przedstawienie piłkarskiego światka w niczym nie pomoże. Działacze będą dalej kupować mecze, piłkarze nadal będą pić i nie będą szanować swojego zdrowia, sędziowie będą wypaczać wyniki, a inni oszuści piłkarscy szczycić się osiągniętymi sukcesami.
Dlaczego więc postanowiłem tak opisać polski futbol? Ponieważ ufam, że niektórzy usłyszą wołanie psalmisty: "Mężowie, dokąd będziecie sercem ociężali. Czemu kochacie marność i szukacie kłamstwa?".
Niniejszy tekst, nadesłany kilka dni temu do "Rzeczpospolitej", napisany został prawie dziewięć lat temu. Opublikowano go 22 sierpnia 1990 roku w tygodniku "Mecz". Autor jest księdzem. | uczyńmy swoisty rachunek sumienia polskiego piłkarstwa. Grzech nr 1 Chciwość Grzech nr 2 PrzekupstwoNierozerwalnie związany z poprzednim. Grzech nr 3 Konserwatyzm
Dobrze określił ktoś nasz futbolowy świat jako ostatni przyczółek dawnego sposobu myślenia, panującego w Polsce ponad czterdzieści lat. Grzech nr 4 Nieumiarkowanie Dotyczy to wszelkiego rodzaju używek, przede wszystkim alkoholu. Grzech nr 5 Zakłamanie Grzech nr 6 Spółdzielczość
Dotyczy wchodzenia graczy jednej drużyny w przeróżne spółki, które na boisku mogą spowodować rozbicie jedności zespołu. Grzech nr 7 Wewnętrzna niemoc |
OCHRONA ZDROWIA
Mazowiecka Kasa Chorych - biedna, choć najbogatsza
Tak krawiec kraje...
Warszawski szpital na Solcu
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
MAŁGORZATA SOLECKA, ANDRZEJ STANKIEWICZ
Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych.
Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia (szef Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz był wcześniej dyrektorem Centrum Organizacji i Ekonomiki Ochrony Zdrowia) od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Według szacunków na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd. Obecnie na przykład ludzie starsi wymagający nie tyle interwencji lekarskiej (co powinno być celem hospitalizacji), ile opieki pielęgniarskiej pod nadzorem lekarza leżą w szpitalach.
Zadanie dla samorządów
Restrukturyzacja placówek ochrony zdrowia to zadanie ich właścicieli: samorządów powiatowych i wojewódzkich. Samorządy jednak w ubiegłym roku nie podejmowały dyskusji na ten temat: tak naprawdę część z nich dopiero po pół roku funkcjonowania zorientowała się, co to znaczy być organem założycielskim jednostki ochrony zdrowia. Wszystko wskazuje na to, że rok 2000 będzie czasem dyskusji o kierunkach restrukturyzacji i sposobach jej przeprowadzenia. W połowie roku minister zdrowia ma przeznaczyć pieniądze na regionalne programy restrukturyzacyjne. - To za późno - twierdzą pracownicy ochrony zdrowia, a także m.in. rada Mazowieckiej Kasy Chorych, która w ubiegłym tygodniu zwróciła się z apelem o pilne uruchomienie "procedur przekazania środków z budżetu państwa na restrukturyzację i działania osłonowe".
MKCh jest bezpośrednio zainteresowana, aby znalazły się pieniądze na restrukturyzację: kilka tygodni temu pojawiła się tzw. czarna lista kilkunastu szpitali. - Nie ma żadnej czarnej listy - zarzeka się dyrektor Koronkiewicz. Faktem jest jednak, że kasa podpisała z piętnastoma szpitalami kontrakty na jeden bądź dwa kwartały, choć pozostałe otrzymały - tak jak w zeszłym roku - umowy dwunastomiesięczne. Wśród warszawskich szpitali "z listy" są m.in. Szpital Dziecięcy przy ulicy Kopernika, Szpital Ginekologiczno- -Położniczy przy ulicy Inflanckiej (cieszy się doskonałą opinią zarówno wśród pacjentek, jak i lekarzy) i szpital przy ulicy Solec.
Argumenty kasy
Przed sekretariatem dyrektora Szpitala Śródmiejskiego na Solcu wisi kartka. Nagłówek: "Szanowni Pacjenci! Szpital Śródmiejski do likwidacji". I dalej: "W opinii Mazowieckiej Kasy Chorych jesteśmy przestarzałym szpitalem, który nie cieszy się uznaniem pacjentów. Czy jest to zgodne z prawdą? Czy należy do tego dopuścić?". W sekretariacie leżą listy z podpisami przeciwników likwidacji szpitala. - Mamy już 1600 - mówi dyrektor Jerzy Domalski.
Z zewnątrz Szpital Śródmiejski nie robi najlepszego wrażenia. Posępny, ciemny budynek ostatni raz przeszedł generalny remont dwadzieścia lat temu. Ale wnętrze mile zaskakuje. Szpital lśni czystością, schludne są toalety, nie straszą "dostawki" na korytarzach. - Od 1990 roku powoli remontujemy wszystko, co tego wymaga - mówi Domalski.
Właściciel szpitala - zasobna warszawska gmina Centrum (to jedyny jej szpital) - tylko w zeszłym roku wyłożyła na sprzęt 13 milionów złotych. Efekt? - Mamy USG klasy mercedesa - chwali się dyrektor Domalski. Powstał też imponujący, klimatyzowany blok operacyjny. - Najwyższy stopień sterylności - mówi z dumą doktor Jacek Bierca, zastępca ordynatora oddziału chirurgii.
W trakcie negocjacji kontraktów na ten rok Mazowiecka Kasa stwierdziła jednak, że szpital jest przestarzały i ma małe, nieznacznie przekraczające połowę, "obłożenie" łóżek.
Gdzie ci eksperci
- Kasa korzysta z nieaktualnych statystyk - twierdzi Domalski. - Wynika z nich, że mamy 240 albo 260 łóżek, w rzeczywistości jest ich maksymalnie 220. Poza tym kasa wzięła do statystyki styczeń ubiegłego roku, kiedy strajkowali anestezjolodzy i nie przeprowadzaliśmy operacji planowych. Ale tak było prawie we wszystkich szpitalach.
Lekarze tłumaczą, że zmniejszono liczbę łóżek, by poprawić warunki, w jakich się leczą pacjenci. - Łóżka wykorzystujemy maksymalnie. Czy kasa chce, żebyśmy wrócili do dostawek na korytarzach? To poprawi statystykę - mówią rozgoryczeni. Na samej tylko chirurgii na zabiegi planowe czeka około 160 osób.
Doktor Bierca wspomina negocjacje z kasą: - Zdarłem gardło, żeby im wszystko wytłumaczyć. Bezskutecznie. Wreszcie zapytałem: Czy ktoś z państwa był w naszym szpitalu? Okazało się, że nikt. W trakcie negocjacji kasa powoływała się na negatywne opinie ekspertów o szpitalu na Solcu. - Co to za eksperci? Nie było tu żadnego. Chyba że nie zauważyliśmy - mówi doktor Bierca.
Prawo do decyzji
Tak naprawdę problem szpitala na Solcu nazywa się "oddział ginekologii i położnictwa". Kasa nie chce wyłożyć pieniędzy na działanie przede wszystkim tego oddziału. Faktem jest, że łóżek na tego typu oddziałach jest w Warszawie zbyt dużo. Kontrakt na usługi ginekologiczne i położnicze w szpitalu na Solcu nie starcza nawet na pensje dla personelu tego oddziału - kwartalnie na wypłaty brakuje ponad 50 tysięcy złotych. A pensje i tak są marne: lekarze dostają po kilkaset złotych. - A gdzie pieniądze na leki i sprzęt? - pytają.
Wartość kontraktów dla całego szpitala na ten rok jest niższa średnio o 20 - 30 procent w porównaniu z ubiegłym rokiem. - Resztę musimy sami zarobić - mówi dyrektor Jerzy Domalski. - Będziemy hospitalizować pacjentów spółek medycznych, robić badania dla pacjentów z innych szpitali.
- Zadaniem kasy nie jest zapewnianie pieniędzy na istnienie szpitala, ale zapewnienie usług dla ubezpieczonych - podkreśla dyrektor Mazowieckiej Kasy Chorych Andrzej Koronkiewicz. Dlatego - jego zdaniem - przy obecnym niedostatku środków kasa ma prawo podejmować decyzje o wykupieniu stu procent usług w jednym szpitalu, w innym zaś trzech czwartych, a w jeszcze innym połowy albo wcale. - Ważne jest, by wszyscy, którzy będą musieli skorzystać z pomocy lekarzy, taką pomoc znaleźli - mówi.
Pieniędzy musi być więcej
- Kasa nie może likwidować żadnych szpitali - tłumaczył dziennikarzom Koronkiewicz. "Rzeczpospolitej" powiedział, że w grudniu, gdy był rozstrzygany konkurs ofert na lecznictwo zamknięte, kasie zabrakło - według planu finansowego - 66 milionów złotych na wykupienie świadczeń we wszystkich szpitalach, które miały wcześniej kontrakt.
Teraz rada kasy przyjęła nowy plan finansowy (zakładana ściągalność składki zwiększyła się z 95 do 96,9 procent, więc kasa może zaplanować większe wydatki). Dodatkowe 40,2 miliona złotych kasa zamierza przeznaczyć na lecznictwo zamknięte. - Gdy Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych zaakceptuje nowy plan finansowy, poprosimy dyrektorów zakładów, które mają kwartalne lub półroczne kontrakty, na dodatkowe negocjacje - zapowiada Koronkiewicz.
Czy to znaczy, że kasa pożegnała się z myślą o restrukturyzacji szpitali? - Rada kasy uważa, że kasa chorych nie jest instytucją prawnie upoważnioną i zobowiązaną do restrukturyzacji placówek ochrony zdrowia. (...) Mazowiecka Kasa Chorych będzie finansowała placówki lecznictwa zamkniętego w taki sposób, by proces restrukturyzacji mógł być faktycznie i skutecznie realizowany - głosi stanowisko władz kasy.
Jest jednak jeden warunek: kasa musi mieć więcej pieniędzy. MKCh, choć najbogatsza w kraju, ma na swoim terenie rekordową liczbę placówek: dziewięćdziesiąt osiem szpitali, osiem szpitali klinicznych i jedenaście instytutów naukowych. - Kasa nie jest w stanie samodzielnie finansować ich usług - twierdzą przedstawiciele kasy i postulują zwiększenie udziału budżetu państwa w finansowaniu placówek wysokospecjalistycznych. Tego samego chcą dyrektorzy placówek - m.in. szef Centrum Onkologii profesor Marek Nowacki i dyrektor Centrum Zdrowia Dziecka profesor Paweł Januszewicz.
Rada kasy zaapelowała również o podniesienie składki na ubezpieczenie zdrowotne - do minimum 10 procent. - W roku 2000 występuje realny spadek nakładów na ochronę zdrowia. W szczególny sposób dotknęło to lecznictwo zamknięte, specjalistyczne, zaopatrzenie ubezpieczonych w leki - uważa rada kasy. | Czterdzieści milionów złotych przeznaczy Mazowiecka Kasa Chorych na wykupienie dodatkowych usług w piętnastu szpitalach, które w styczniu dostały trzy- lub sześciomiesięczne kontrakty. Jednak w 2000 roku musi się rozstrzygnąć, które z prawie stu szpitali przestaną świadczyć usługi - przynajmniej w obecnym zakresie. Pieniędzy na wykupywanie świadczeń we wszystkich powiatowych i wojewódzkich szpitalach nie starczy, zwłaszcza że na terenie kasy funkcjonuje dziewiętnaście placówek wysokospecjalistycznych.
Specjaliści od organizacji ochrony zdrowia od lat alarmują, że restrukturyzacja lecznictwa zamkniętego jest niezbędna: połowa łóżek na oddziałach położniczo-ginekologicznych i pediatrycznych jest pusta, pustkami świecą też oddziały zakaźne. Według szacunków na samym Mazowszu powinno się zlikwidować cztery tysiące łóżek w szpitalach. Powinny je zastąpić tzw. łóżka długoterminowe: w zakładach opiekuńczo-leczniczych, hospicjach itd. rok 2000 będzie czasem dyskusji o kierunkach restrukturyzacji i sposobach jej przeprowadzenia. kilka tygodni temu pojawiła się tzw. czarna lista kilkunastu szpitali. Wśród warszawskich szpitali "z listy" są m.in. Szpital Dziecięcy przy ulicy Kopernika, Szpital Ginekologiczno-Położniczy przy ulicy Inflanckiej i szpital przy ulicy Solec.
Zadaniem kasy nie jest zapewnianie pieniędzy na istnienie szpitala, ale zapewnienie usług dla ubezpieczonych. Dlatego przy obecnym niedostatku środków kasa ma prawo podejmować decyzje o wykupieniu stu procent usług w jednym szpitalu, w innym zaś wcale. Ważne, by wszyscy, którzy będą musieli skorzystać z pomocy lekarzy, taką pomoc znaleźli.
rada kasy przyjęła nowy plan finansowy (zakładana ściągalność składki zwiększyła się z 95 do 96,9 procent, więc kasa może zaplanować większe wydatki). Dodatkowe 40,2 miliona złotych kasa zamierza przeznaczyć na lecznictwo zamknięte. |
PRAGA
Wielu posłów i senatorów ODS publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Jednak większość zwyczajnych Czechów chciałaby go ponownie widzieć na prezydenckim fotelu
Havel na Hrad
Kandydatów do prezydenckiego fotela jest trzech. Pierwszy z lewej to przywódca partii republikańskiej Miroslav Sladek. Pośrodku najpoważniejszy kandydat, dotychczasowy prezydent Vaclav Havel. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera (z prawej) - astrofizyka.
FOT. (C) AP
BARBARA SIERSZUŁA
z Pragi
Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Jeśli nie zawiodą posłowie z ODS, Vaclav Havel zostanie wybrany ponownie na ostatnią już swoją kadencję:1998-2003. Konstytucja RCz dopuszcza możliwość tylko dwukrotnego sprawowania urzędu prezydenckiego przez tę samą osobę.
Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Obwinionego o podniecanie nienawiści na tle narodowościowym i rasowym, czeka proces. Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. O tym, czy głosować będą tajnie czy jawnie, zdecydują w dniu wyborów.
Nic dwa razy się nie zdarza...
Zdarzyło się. W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. W czerwcu 1992, kiedy zbliżał się rozpad CSRF, jego ponowną kandydaturę odrzucili Słowacy. Stwierdziwszy, że nie może już wypełniać obowiązków wobec CSRF zgodnie ze swym sumieniem i przekonaniami, 20 lipca 1992 Vaclav Havel abdykował, stając się na pół roku osobą prywatną. Pierwszego stycznia 1993 Czechosłowacja rozdzieliła się na dwa suwerenne państwa: Republikę Czeską i Republikę Słowacką. Trzy tygodnie poźniej, 26 stycznia 1993, Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. Jego "czeska" kadencja właśnie dobiegła końca. Jaka była?
Na pewno trudna. Chwilami dramatyczna, a przy końcu nawet tragiczna.
Uprawnienia prezydenckie w samodzielnej Republice Czeskiej, w porównaniu z federalnymi, zostały przez czeską konstytucję znacznie ograniczone. Zadaniem Vaclava Havla stało się wypełnienie własną treścią nowych wyobrażeń o prezydencie. Jakie cele sobie wyznaczył i co z nich udało się zrealizować? Wielkim tematem prezydenta była i nadal pozostaje budowa społeczeństwa obywatelskiego, w którym rola partii politycznych byłaby zredukowana do niezbędnego minimum. Zadanie następne to: walka z czeskim prowincjonalizmem i próba wprowadzenia do polityki aspektów moralnych oraz poczucia globalnej odpowiedzialności za sprawy świata. Kolejny zamiar prezydencki łączył się z planami decentralizacji władzy, z utworzeniem samorządu terytorialnego i z dążeniem, aby prezydent pełnił rolę ponadpartyjnego gwaranta wewnętrznej stabilizacji politycznej. Cele zewnętrzne, za którymi Havel mocno się odpowiada, to włączenie się Czech w struktury europejskie, wejście do NATO i UE. Gdy w styczniu 1994 roku odbywało się w Pradze spotkania prezydenta USA Billa Clintona z prezydentami Grupy Wyszehradzkiej, dające początek współpracy w ramach "Partnerstwa dla pokoju", cele te były już wyraźnie sformułowane. Czeska dyplomacja sądziła wtedy, że najlepsza będzie droga w pojedynkę - prezydent nie protestował. Stwierdził, że Środkową Europę można równie dobrze integrować na poziomie prezydenckim, i zaprosił siedmiu prezydentów do Litomyśli, aby wspólnie zastanowić się na przyszłością regionu.
Realizacja reform gospodarczych w Czechach od roku 1993 należała do trójpartyjnej prawicowej koalicji. Została ona zdominowana przez Obywatelską Partią Demokratyczną (ODS) Vaclava Klausa, która aż do wyborów w 1996 roku nadawała główny ton transformacji. Vaclav Havel, aczkolwiek często różnił się z premierem w poglądach na sposób przekształcania gospodarki, usunął mu się z drogi. W polityce zagranicznej też mu ustąpił, zgadzając się m.in. na "cichą śmierć" Wyszehradu. Ze swych krytycznych uwag prezydent jednak nie zrezygnował. W przemówieniu noworocznym 1 stycznia 1995 mówił np., że dla większości ludzi ważne są nie tylko reformy ekonomiczne, ale też klimat moralny, w jakim one przebiegają. Rok poźniej ton jego wypowiedzi stał się bardziej ostry: "Wszystkie nasze sukcesy polityczne i gospodarcze nie przydadzą się na nic, jeśli między ludźmi będzie panowało prawo dżungli."
Pogłębiający się dystans pomiędzy prezydentem i premierem osiągnął swój finał po dymisji szefa rządu. W przemówieniu wygłoszonym przed posłami i senatorami 9 grudnia Vaclav Havel krytycznie ocenił stan państwa i okres rządów Vaclava Klausa, oświadczając: - Zgubiła nas pycha.
Bilans zysków i strat
Nie spełniły się marzenia o moralnej polityce. Pięć lat to, jak się okazało się, zbyt mało, aby Vaclav Havel zdołał przekształcić czeską rzeczywistość. Podczas gdy za granicą czytano i szczegółowo analizowano jego przemówienia, czescy prawicowi politycy traktowali go jak niegroźnego, filozofującego moralistę, a lewica ledwie go tolerowała. Dopiero niedawno Havel przyznał, że ilekroć go odwiedzał Vaclav Klaus, zawsze był przez premiera karcony i łajany. A po każdej udanej zagranicznej podróży dostawał w domu od czeskich polityków coś w rodzaju "kopniaka w kostkę", aby zbyt dużo sobie nie wyobrażał.
Nie zawiodła go jednak publiczność. Od roku 1993 Havel należy do najpopularniejszych polityków w Czechach. Przez pięć lat jego popularność nie spadła nigdy poniżej 65 procent, a na przełomie roku 1996/97 w czasie choroby, a potem ponownego ożenku osiągnęła rekordowe 85 procent. Międzynarodowy moralny autorytet Havla jest jedną z przyczyn jego mocnej pozycji. Czesi wiedzą, że nazwisko prezydenta i jego przesłanie, liczne nagrody i zagraniczne odznaczenia zwiększają prestiż kraju, przynosząc wymierne efekty, jak zaproszenie do NATO.
W Czechach Havel stał się bardziej wyrazisty po wyborach w czerwcu 1996, kiedy wpływy Vaclava Klausa i jego ODS zaczęły wyraźnie słabnąć. Gdy na skutek wyników głosowania powstało niebezpieczeństwo kryzysu politycznego z powodu zrównoważonych sił koalicji i opozycji, prezydent mógł odegrać swoją rolę ponadpartyjnego koordynatora. I odegrał. Inna sprawa, czy pomysł uczynienia z lidera opozycji socjaldemokratycznej Milosza Zemana marszałka Izby Poselskiej był najszczęśliwszy. Dzisiaj Havel sam przyznaje, że nie.
Stworzony półtora roku temu układ polityczny okazał się niewydolny. Dziś Czechy stoją w obliczu przedterminowych wyborów parlamentarnych. Prezydencka idea decentralizacji władzy, czyli ustawa o samorządzie terytorialnym i nowym podziale administracyjnym ujrzała światło dzienne dopiero w drugiej połowie 1997, gdy pozycja Vaclava Klausa była już znacznie osłabiona. Przez kilka lat ODS konsekwentnie odrzucała samorządy. Wielu politologów analizujących przyczyny upadku rządu Klausa, abstrahując od afer finansowych ODS, uważa, że Havel ponosi część odpowiedzialności za obecną sytuację w kraju. Ostre słowa krytyki, które premier i jego rząd usłyszeli 9 grudnia, mogły być wypowiedziane przez prezydenta co najmniej dwa lata wcześniej. Dlaczego tak się nie stało? Z perspektywy pięciu lat jasno widać, że Vaclav Havel nie czuł się dobrze w układzie politycznym zdominowanym przez Klausa i często mu ustępował. Dopiero zmiany personalne (rezygnacja Josefa Zieleńca), przegrupowania na czeskiej prawicy i dymisja premiera spowodowały, że mimo nękającej go choroby prezydent znowu zaczął być sobą.
Zdrowie i sprawy prywatne
Kampanię przedwyborczą Vaclav Havel całkowicie zignorował. Po burzliwych wydarzeniach z przełomu listopada i grudnia (upadek rządu), po poważnym zapalenie płuc (rok temu przeszedł operację usunięcia części płuca z małym złośliwym nowotworem) i sławnym wystąpieniu w Rudolfinum, czekał już tylko na mianowanie nowego premiera. Cztery dni po wręczeniu Josefovi Toszovskiemu aktu nominacji prezydent wraz z małżonką, lekarzem, pielęgniarką, ochroną osobistą i czterema psami odleciał na urlop zdrowotny do rezydencji króla Hiszpanii na Wyspach Kanaryjskich. Tymczasem w kraju jego krytyczne przemówienie z 9 grudnia, mianowanie bezpartyjnego premiera, a potem półpolitycznego rządu wywołało wśród dużej części posłów i senatorów ODS falę silnej niechęci. Wielu z nich publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu 20 stycznia br. Aby zostać wybrany w pierwszej turze, potrzebuje 101 z 200 głosów poselskich, i 41 z 81 senatorskich. W Senacie problemu nie będzie, w Izbie Poselskiej może być trudniej. Tu Vaclav Havel może liczyć jedynie na głosy posłów z nowo powstałej Unii Wolności, która oddzieliła się od ODS Vaclava Klausa.
Stan zdrowia kandydata na prezydenta deputowanych nie interesuje. Do raportu konsylium lekarskiego, przedstawionego w obu izbach, zajrzało 26 posłów i 4 senatorów. Ich spekulacjom, kto będzie za Havlem, a kto przeciwko, nie sekundują zwyczajni Czesi. Większość z nich (59 procent) chciałaby go ponownie widzieć na Hradzie. Według 57 procent druga prezydentura Havla pomoże utrzymać spokój w kraju, a 71 procent sądzi, że wzmocni on pozycję Czech poza granicami. Zaufanie, jakim Vaclav Havel cieszy się wśród w swoich rodaków, ma tylko częściowy związek z jego dysydencką przeszłością. Socjologowie twierdzą, że Czechów najbardziej interesuje zdrowie prezydenta i jego sprawy prywatne. Spadek popularności do 65 procent wywołały rodzinne spory majątkowe ze szwagierką i nie zbyt fortunne wypowiedzi Dagmar Havlovej. Porównania z pierwszą żoną prezydenta, Olgą, nie są dla obecnej małżonki korzystne.
Co Vaclav Havel myśli o drugiej kadencji prezydenckiej? Przede wszystkim chciałby, aby była ona lepsza, aby przyniosła Czechom członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej. Jego zdrowie wymaga, aby to była prezydentura spokojniejsza. Tymczasem w kraju czeka go sytuacja chyba trudniejsza od tej przed 5 laty. Czeska prawica jest rozproszona i skłócona. Opinia publiczna skłania się ku lewicy, a sondaże mówią, że przedwczesne czerwcowe wybory wygrają socjaldemokraci. Jeśli Milosz Zeman zostanie premierem, dla prezydenta Vaclava Havla będzie to następny "twardy" partner. | Kandydatów do prezydenckiego fotela jest trzech. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Jeśli nie zawiodą posłowie z ODS, zostanie wybrany ponownie na ostatnią już swoją kadencję. Konstytucja RCz dopuszcza możliwość tylko dwukrotnego sprawowania urzędu prezydenckiego przez tę samą osobę.
Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. Pierwszego stycznia 1993 Czechosłowacja rozdzieliła się na dwa suwerenne państwa: Republikę Czeską i Republikę Słowacką. Trzy tygodnie poźniej, 26 stycznia 1993, Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. |
ANALIZA
Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej
Być sędzią w trudnych czasach
RYS. JACEK FRANKOWSKI
EWA ŁĘTOWSKA
To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo.
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo.
Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej
W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów.
Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej.
Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa.
Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza
Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności.
Grzech zaniedbania
Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej.
Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu).
Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował.
Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu.
Można inaczej
Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej.
I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad.
Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości.
Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką".
Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza.
Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono.
Nie tylko dla fachowców
Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego.
Każda arbitralność jest odrzucana
Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka.
Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów.
To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa.
Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności.
Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę).
Prawo, które przekonuje
W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie.
W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami.
Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych.
Więcej światła
Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser?
Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego.
Ustawa jest tylko narzędziem
"Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy.
Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości?
Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono.
Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku.
Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią
Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje?
Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...)
Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia.
Ucz się łaciny
In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się)
Non liquet - nie jest jasne
Praeter legem - obok ustawy | Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści, a pośrednikiem tu są media. "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia demokratyzuje się. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie publikacji zdań odrębnych. chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza. próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad. To, że każda arbitralność władzy jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka. uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli. |
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji. | Od 9 miesięcy działa pierwsza globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej – Iridium. Pozwala ona na wykonywanie i odbieranie połączeń w każdym miejscu na kuli ziemskiej. Twórca sieci, konsorcjum Iridium LLC, znajduje się jednak na granicy bankructwa, bo liczba abonentów jest niewielka. Zawiodły marketing, dystrybucja sprzętu, niedostosowanie oferty do potrzeb klientów oraz sprzedaż usług. |
FUNDUSZE EMERYTALNE
Ile będą wynosiły prowizje
Taniej niż w Argentynie
W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (DzU. nr 139 z 20.11.1997 r., poz. 934) określono, iż otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w następujący sposób:
1) prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE,
2) prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów,
3) opłata karna za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów.
Uważam, iż w praktyce prawie wszystkie otwarte fundusze emerytalne będą miały w początkowym okresie taką samą prowizję za zarządzanie - równą maksymalnej. Natomiast prowizje od składki, moim zdaniem, będą na początku działalności funduszy emerytalnych bardzo zróżnicowane. Dlaczego? Otóż obserwując rynek funduszy powierniczych, można stwierdzić, iż klient indywidualny zwraca dużą większą uwagę na prowizję pobieraną w chwili nabywania jednostek uczestnictwa. Prowizja ta jest bardziej dla niego zauważalna i odczuwalna. Wysokość prowizji pobieranych z aktywów funduszy powierniczych w Polsce w gruncie rzeczy znacznie się nie różni. Istotny jest też fakt, iż dopiero w chwili rozpoczęcia działalności przez otwarte fundusze emerytalne poznają one strategię cenową konkurencji. Obawiam się jedynie, aby fundusze emerytalne nie zaczęły konkurować pomiędzy sobą wysokością opłaty karnej czy wręcz nawet jej brakiem. Doprowadzić by to mogło do sytuacji, z jaką obecnie mamy do czynienia w Chile, gdzie w ciągu roku średnio co drugi uczestnik zmienia fundusz emerytalny (w Argentynie co piąty). Jest to jedna z największych wad systemu chilijskiego. Ufam jednak, iż w takiej sytuacji Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi nie pozostałby obojętny.
Jaka prowizja od składki?
Jak już wcześniej wspomniałem, na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. Spróbujmy się zastanowić, jaka może być wysokość tej prowizji od składki i tak naprawdę ile będziemy musieli zapłacić PTE za administrowanie i zarządzanie gromadzonymi na naszych rachunkach aktywami. Spróbujmy porównać je z kosztami zarządzania i administrowania funduszami emerytalnymi w Argentynie. Jest to zasadne, gdyż konstrukcja obu systemów jest w tym zakresie zbliżona.
Wysokość opłaty pobieranej od składki w Argentynie została zmodyfikowana, tak aby była porównywania z rozwiązaniami przyjętymi w polskim II filarze i wynosi 25,49 proc. Jest to jedyna opłata płacona przez członka funduszu. Załóżmy, iż okres oszczędzania wynosi 40 lat, stopa zwrotu z aktywów i stopa dyskontowa 1 proc. miesięcznie. Wartość obecna przychodów PTE z tytułu opłat i prowizji byłaby taka sama, jak w AFJP (odpowiednik PTE w Argentynie), gdyby w Polsce prowizja od składki wynosiła 9,6 proc. Pojawiały się natomiast głosy, iż PTE będą ustalały jej wysokość na poziomie co najmniej 18 proc. (Marek Żytniewski: "Drogi system", "Rzeczpospolita" z 1.12.1997). Oznaczałoby to jednak, iż w powiązaniu z opłatą za zarządzanie byłoby to adekwatne do hipotetycznych 32,5 proc. prowizji w systemie argentyńskim. Zależności te ilustruje tabela 1.
Nie sądzę, aby system polski miał być aż taki drogi. Wręcz przeciwnie. Jest wiele powodów, aby był on tańszy od argentyńskiego.
Ważnym czynnikiem wpływającym na zmniejszenie kosztów systemu mogłoby być przyzwolenie, aby powszechne towarzystwa emerytalne mogły rozliczać straty poniesione w pierwszym roku działalności przez następne dziesięć lat, a nie - jak to jest obecnie - w ciągu trzech lat. Nie należy się spodziewać, iż osiągną one pierwsze zyski po trzech latach, natomiast koszty związane z organizacją działalności będą wysokie. Ewentualnie można byłoby umożliwić towarzystwom amortyzację tych kosztów w ciągu 10 lat. Nie byłoby to rozwiązanie nowatorskie. Taką zasadę przyjęto m.in. w Argentynie, gdzie łączne koszty początkowe funduszy emerytalnych wyniosły ok. 600 milionów USD.
Rozwiązanie przyjęte w Polsce, polegające na podziale przychodów PTE na opłaty od składki i od wartości aktywów, wydaje się zasadne nie tylko ze społecznego punktu widzenia (opłata w wysokości 25 proc. składki prawdopodobnie nie byłaby psychologicznie do zaakceptowania). Przy wcześniej przyjętych założeniach wartość obecna zebranych przez 40 lat lat opłat z aktywów stanowi około 65 proc. przychodów PTE. Jest to więc silniejszy niż w Argentynie bodziec dla zarządzających aktywami do zwiększania ich wartości.
Fundusze emerytalne a fundusze powiernicze
Rozważmy sytuację, w której składka w tej samej wysokości jest płacona równolegle do funduszu powierniczego (FP) i otwartego funduszu emerytalnego, stopa zwrotu jest taka sama i wynosi 1 proc. miesięcznie, natomiast różna jest wysokość opłat i prowizji. Która z tych opcji jedynie z punktu widzenia wartości aktywów po 30, 40 latach będzie korzystniejsza dla przyszłego emeryta? Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w tabeli 2.
W sytuacji gdy przewidywany okres oszczędzania miałby być krótszy niż 5 czy też 10 lat (patrz tabela 2) z punktu widzenia przyszłego emeryta bardziej opłacalne byłyby prowizje i opłaty stosowane przez fundusze powiernicze niż fundusze emerytalne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, iż jedynie osoby, które nie przekroczyły 50. roku życia, będą mogły przystąpić do II filara, możemy się spodziewać, iż okres oszczędzania będzie znacznie dłuższy niż 10 lat. Tym samym otwarte fundusze emerytalne są właściwym miejscem do lokowania składek na przyszłą emeryturę.
Spróbujmy jednak nasze rozważania trochę skomplikować. Co by było, gdyby stopy zwrotu uzyskiwane przez fundusze powiernicze były wyższe, co jest bardziej realne w dłuższym okresie? Rozważmy różne możliwości. Uzyskane wyniki ilustruje tabela 3.
Zauważmy, iż jedynie w przypadku, gdy osiągane stopy zwrotu przez fundusz powierniczy są znacznie wyższe w długim, bo 30-40-letnim okresie, przeciętnie o 30 procent miesięcznie (nie punktów procentowych), zasadniej byłoby lokować aktywa na potrzeby emerytalne właśnie w tego typu funduszach. Z drugiej strony, potencjalnie wyższe osiągane stopy zwrotu oznaczają konieczność podjęcia większego ryzyka. Pojawia się pytanie, jaki jest akceptowany poziom ryzyka w systemie ubezpieczeń społecznych, w którym składki są obowiązkowe.
Co wybrać?
Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne obecnie możliwości, jak chociażby fundusze powiernicze, też nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Im będzie ich więcej i im rzadziej będą dokonywali transferów, tym niższe będą koszty jednostkowe. Koszty nie są również wyznacznikiem samym w sobie. Ważny jest też poziom, zakres świadczonych usług i bezpieczeństwo. Przed powszechnymi towarzystwami emerytalnymi stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmy więc nowego systemu ubezpieczeń społecznych za jego koszty, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego, a przyszli emeryci oczekują czegoś więcej niż tylko inwestowania składki.
* Pod pojęciem "systemu ubezpieczeń społecznych" rozumiem system obejmujący pracowników i uprawnionych członków ich rodzin, natomiast "system zabezpieczeń społecznych" jest - moim zdaniem - pojęciem szerszym i obejmuje również osoby nie objęte systemem ubezpieczeń społecznych.
Autor jest zastępcą dyrektora w Biurze ds. Funduszy Emerytalnych w Banku Handlowym w Warszawie SA. Powyższy tekst stanowi wyraz wiedzy i poglądów autora i nie powinien być inaczej interpretowany. | W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych określono, iż otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w następujący sposób: prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE, prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów, opłata karna za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów. na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne obecnie możliwości, jak chociażby fundusze powiernicze, też nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Im będzie ich więcej i im rzadziej będą dokonywali transferów, tym niższe będą koszty jednostkowe. Koszty nie są również wyznacznikiem samym w sobie. Ważny jest też poziom, zakres świadczonych usług i bezpieczeństwo. Przed powszechnymi towarzystwami emerytalnymi stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmy więc nowego systemu ubezpieczeń społecznych za jego koszty, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego. |
ROZMOWA
Cezary Kosiński: od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym
Aktor to nie znaczy ktoś lepszy
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Wrócił pan z festiwalu w Awinionie. Jak przyjęto tam polskie spektakle?
CEZARY KOSIŃSKI: Bardzo dobrze. Mimo że Francuzi reagują dość chłodno w trakcie przedstawienia, po spektaklu za każdym razem dostaliśmy brawa na stojąco. Krakowską "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Niemcy zaprosili na festiwal do Berlina. Na ulicy co chwilę ktoś nas zaczepiał i gratulował.
A jak wygląda "festiwalowa" ulica?
Jest bardzo głośno i kolorowo. Wszyscy zapraszają na swoje występy, biegają przebierańcy z ulotkami, jeżdżą samochody z megafonami, aktorzy grają fragmenty przedstawień. Z czasem ten teatralny zgiełk robi się nie do zniesienia. Mówiąc szczerze - po kilku dniach chciałem stamtąd uciekać.
Od paru lat absolwentom szkół teatralnych ciężko jest znaleźć pracę w teatrze. Kiedy cztery lata temu kończył pan Akademię Teatralną, nie bał się pan o przyszłość?
Na pewno nie czułem się aktorem. Studia wspominam raczej oschle. Zdawałem na Wydział Aktorski bardziej z poczucia niezdecydowania, co chcę robić w życiu. Po skończeniu studiów chciałem o nich jak najszybciej zapomnieć. Akademia to miejsce, gdzie wiecznie słyszysz, co robisz źle, a nie co dobrze. Szczęśliwie jeszcze w trakcie grania spektakli dyplomowych, zanim zacząłem się zastanawiać, co dalej, dostałem angaż w Warszawie. Ciągle jednak nie wiedziałem, czy na pewno chcę być aktorem.
I w Teatrze Dramatycznym, mimo aktorskiego wyróżnienia na łódzkim przeglądzie dyplomów, grał pan "ogony". To nie bolało?
Wielu moich kolegów w tym czasie nie robiło nic, więc i tak byłem zadowolony, że jestem w teatrze. To był okres, kiedy bardzo intensywnie żyłem i życie było dla mnie ważniejsze niż praca. Przyjmowałem "ogony" z pokorą.
Studia aktorskie tego pana nauczyły?
Nie. Mimo tego, że profesorowie bez przerwy wytykają studentom błędy, szkoła teatralna daje jakieś dziwne poczucie zadowolenia, że jest się aktorem. Wiele osób płaci potem za to ciężką frustracją.
Kiedy wypatrzył pana Grzegorz Jarzyna, wszystko się zmieniło. Rola Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" Witkacego przyniosła panu duży sukces.
Tak, pisano dobrze.
A pan się z tym nie zgadzał?
Myślę, że jestem dość odporny na pochwały. Poza tym swojej gry nie chciałbym porównywać do tego, co dzieje się na polskich scenach czy ekranach, ale do tego, co naprawdę mnie porusza. Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny. Nie zepsułem roli, a to - przy kiepskiej kondycji teatru i filmu w Polsce - powoduje, że można zostać zauważonym i zbierać nagrody. Nie bardzo mogę się cieszyć, że osiągnąłem jakiś tam malutki sukces, skoro mnie samego moje aktorstwo nie powala. Oglądam film z wybitnymi aktorami, który mnie zachwyca. Jest świetnie zagrany, doskonale wyreżyserowany. Potem oglądam siebie i widzę, że jest to przeciętne. W polskim aktorstwie od jakiegoś czasu wystarczy być poprawnym.
Kiedy pana zdaniem to się zaczęło?
Myślę, że momentem przełomowym była śmierć Tadeusza Łomnickiego. To był człowiek, który wyznaczał kryteria. Kiedy zmarł, okazało się, że nie ma już mistrzów, zapanował chaos. Nie ma autorytetów w polskim teatrze, chociaż myślę, że nie dotyczy to tylko teatru, ale także wielu innych dziedzin życia. W 1989 roku coś się załamało, skończyła się pewna epoka i wielu z nas ciągle błąka się po omacku.
Pan się odnalazł?
Ja staram się po prostu dobrze wykonywać swój zawód, czasem aż przerasta mnie i przeraża, kiedy czytam, że zagrałem świetnie. Teraz czuję, że się zatrzymałem. Po czterech latach grania w teatrze, po rolach naprawdę dla mnie ciężkich, to znaczy takich, które wymagały bardzo głębokiego wejścia we własną psychikę, wydaje mi się, że przyszedł moment, kiedy muszę odpocząć. Nie chcę grać za wszelką cenę z poczuciem, że kolejna rola jest kalką poprzedniej. Kiedyś traktowałem teatr jak świątynię, gdzie zbawia się ludzi. Dziś mam już dystans i wiem, że to jest zdrowsze. Aktor nie jest misjonarzem. Myślę, że ten zawód był dla mnie zawsze próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie "kim jestem?". Już ją znalazłem.
I kim pan jest?
Jestem ojcem. Pół roku temu urodziła mi się córeczka. Jest wspaniała. Po pracy nad spektaklem zostaje pewna pustka, przychodzi poczucie osamotnienia. Dlatego trzeba mieć mocne oparcie.
W czym?
Albo trzeba mieć silnie rozwiniętą duchowość, albo rodzinę.
A pan?
Ja teraz mam rodzinę.
A duchowość?
Ciągle mi się wydaje, że mi jej brakuje. Moment, kiedy wygrywa we mnie rzemiosło, jest moją przegraną. Nawet jeśli próbuję się do tego przed sobą nie przyznawać, poczucie porażki wraca tak długo, aż w roli czy w konkretnej scenie nie odnajdę siebie. Chodzi tylko o to, żeby znaleźć w sobie postać, a nie zastanawiać się, czy rola jest lepsza czy gorsza od poprzedniej.
Myśli pan, że można zagrać kilka dużych ról w jednym sezonie?
Dla mnie byłoby to niemożliwe. Oczywiście są aktorzy, którzy całe życie grają jedną rolę. Nie twierdzę, broń Boże, że to jest coś gorszego, ale ja bym tak nie chciał.
Myśli pan, że wystarczy panu siły na, bądź co bądź, dość idealistyczne myślenie o aktorstwie?
Mam nadzieję, że będę rozwijał się w dobrym kierunku. A dobry kierunek, to taki, kiedy nie będę myślał o sobie, ale o pracy nad konkretną postacią. Chciałbym zachować w sobie tę czystość i niewinność.
A jeśli przyjdzie wielki sukces?
Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów. Poza tym za dużo naoglądałem się kolegów, którzy chełpili się, że są aktorami, tak jakby było to coś lepszego od bycia na przykład hydraulikiem. Cieszę się, że uszczelki nie są moją pasją, ale nie uważam, że być aktorem, to być kimś lepszym.
Rozmawiał Krzysztof Feusette
Wywiad z Grzegorzem Jarzyną opublikujemy w jutrzejszym kolorowym Magazynie
Cezary Kosiński, aktor warszawskiego Teatru Rozmaitości. Na Festiwalu Teatralnym w Awinionie wystąpił w dwóch przedstawieniach: jako Cyryl w "Iwonie, księżniczce Burgunda" Gombrowicza (Stary Teatr w Krakowie) i jako Książę Myszkin w "Księciu Myszkinie" na podstawie "Idioty" Dostojewskiego (Teatr Rozmaitości w Warszawie). Oba spektakle wyreżyserował Grzegorz Jarzyna.
Wybrane nagrody i wyróżnienia:
- nagroda na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (1997) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym" S. I. Witkiewicza w reż. Grzegorza Jarzyny;
- wyróżnienie na IV Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (1998) za rolę Karlosa w "Krawcu" Mrożka w reż. Michała Kwiecińskiego (Teatr Telewizji);
- nagroda dla "najprzyjemniejszego aktora" na Festiwalu Sztuk Przyjemnych w Łodzi (1999) za rolę Sydneya Price'a w "Bziku tropikalnym";
- nagrody na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu (1999) oraz na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Klasyka Polska (2000) za rolę Albina w "Magnetyzmie serca" Fredry w reż. Grzegorza Jarzyny. | Wrócił pan z festiwalu w Awinionie. Jak przyjęto tam polskie spektakle?
Bardzo dobrze. Wszelkie splendory, jakie na mnie spłynęły po "Bziku...", to wynik tego, że byłem poprawny. W polskim aktorstwie wystarczy być poprawnym.
Myślę, że momentem przełomowym była śmierć Łomnickiego. skończyła się pewna epoka i wielu z nas ciągle błąka się po omacku.staram się po prostu dobrze wykonywać swój zawód.
można zagrać kilka dużych ról w jednym sezonie?
Dla mnie byłoby to niemożliwe.
wystarczy panu siły nadość idealistyczne myślenie o aktorstwie?
Mam nadzieję, że będę rozwijał się w dobrym kierunku.
jeśli przyjdzie wielki sukces?
Poczucie ojcostwa jest we mnie silniejsze od największych nawet sukcesów.
Cezary Kosiński, aktor warszawskiego Teatru Rozmaitości. |
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro
Walka o ratusz
Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych
Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich.
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona.
Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to.
Jak nie Borowski, to kto?
Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD.
Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny.
Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem.
Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku.
Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz.
Rokita czy Ziobro?
Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu.
Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz.
SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec.
Frasyniuk chce, Zdrojewski nie
UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną.
Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki.
Runowicz z poparciem
W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS.
Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski.
W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy.
Trzej prezydenci PO
Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza.
Kropiwnicki bez autoryzacji
- Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak.
Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki.
Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki.
Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej" | Polska szykuje się do wyborów samorządowych. Najważniejsze walki rozegrają się o fotel prezydentów poszczególnych miast. Dotychczas żadna partia nie ogłosiła oficjanych kandydatów na żadne stanowisko,ale w kuluarach trwa giełda nazwisk. Wiadomo,że w stolicy największe szanse mają kandydaci PiS, PO i SLD. W Krakowie zetrą się politycy PO i PiS a we Wrocławi politycy prawicy z lewicą. |
PLUSKWA MILENIJNA
Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA
Państwo podwyższonej gotowości
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie.
Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA.
Japonia wita wcześniej
Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku.
Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego.
- Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy.
Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika).
- Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów.
Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne.
Mundurowe gotowe
Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000.
W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność.
Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach.
Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak.
Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia.
Sterowanie ręką
Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy.
Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów.
Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii.
- Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu.
Respiratory muszą działać
Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu.
- Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi.
Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS.
Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji.
Pełne bankomaty
Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich.
Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne".
W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA.
Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów.
Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe.
W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy.
Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz
Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy. | Wszystkie służby mundurowe zostały postawione w stan gotowości w związku ze zbliżającym się końcem milenium i prawdopodobieństwem pojawienia się tzw. problemu roku 2000 (PR 2000), czyli czasowym zawieszeniem się sieci komputerowych spowodowanym zmianą daty. Premier nie wyklucza, że w związku z tym mogą pojawić się dorbne zakłócenia, natomiast szef MSWiA ocenia, że Polska w 92% jest w stanie sobie poradzić z pluskwą milenijną. Wszyscy pytani podkreślają,że nie powinno być żadnych problemów o ile energetyka nie zawiedzie. Z kolei właściciele elektrowni twierdzą,że w kraju jest 20% rezerwa, więc nie powinno być skoków napięcia. Na wypadek gdyby się jednak pojawiły szpitale na moment zmiany daty przejdą na zasilanie awaryjne. |
RYNEK PRACY
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne
Dożywocie z bezrobociem
ALEKSANDRA FANDREJEWSKA
Rozmowy z byłymi pracownikami pegeerów bywają podobne. - Mogę wszystko robić - zapewnia bezrobotny. - Prowadzi pan samochód? - Nie. - Jaki ma pan wyuczony zawód? - Nie mam. - To co pan umie robić? - Wszystko - odpowiada niewzruszenie i jest tego pewien, w pegeerze był od wszystkiego, bo tak się pracowało: w polu, w oborze i dookoła obejścia.
W niektórych gminach województwa koszalińskiego bez pracy jest oficjalnie co trzeci mieszkaniec. "Oficjalnie" dlatego, że specjaliści szacują, iż w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie. Pracą na roli zajmuje się cała rodzina, choć nie jest to potrzebne. Dorosłe dzieci nie wyjeżdżają z domu, bo nie znajdują zatrudnienia. Chyba że za zachodnią granicą. W Niemczech pracują w gospodarstwach rolnych jako sezonowi robotnicy. Jedni jadą dzięki informacjom uzyskanym "pocztą pantoflową" - tych jest więcej. Inni korzystają z legalnego zatrudnienia, w którym pośredniczy Wojewódzki Urząd Pracy. Są wsie (szczególnie na południu i w środku Koszalińskiego), w których na kilkadziesiąt, kilkaset dorosłych mieszkańców stałą pracę ma kilkanaście osób.
"Bezrobotni na wsi to ludzie o zawodach rolniczych (dojarz, traktorzysta), których charakteryzuje bardzo niski poziom wykształcenia i kwalifikacji zawodowych - około 80 procent bezrobotnych ma wykształcenie zawodowe lub podstawowe, nawet niepełne podstawowe. Charakteryzuje ich bardzo niski poziom aktywności zawodowej, brak chęci do zmiany kwalifikacji, niechęć do szkoleń i przekwalifikowania" - napisali koszalińscy eksperci. Przygotowali wnioski dotyczące bezrobocia na wsiach w województwie. Na początku kwietnia przy "koszalińskim okrągłym stole" po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów. Dyskutowali "w sprawie ograniczenia i łagodzenia skutków bezrobocia".
- Oczekuję odpowiedzi na trzy pytania: w jakim kierunku iść, z kim współpracować oraz kogo uznać za mało angażującego się, a kto jest lokomotywą w przeciwdziałaniu bezrobociu - rozpoczął Jerzy Mokrzycki, wojewoda koszaliński.
Zapisano 59 wniosków, przez pięć miesięcy (od listopada) formułowano je w grupach roboczych.
Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych. Znacznie wyżej usytuowało się w rankingu stopy bezrobocia - na trzecim miejscu ze stopą bezrobocia ponad 24 procent.
Zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. Pięćdziesiąt dwa tysiące ma etaty w różnych przedsiębiorstwach, a ponad 90 tysięcy mieszkańców pobiera emerytury i renty. Średnie zarobki są o około 18 procent niższe od przeciętnych w kraju. Kilkanaście tysięcy mieszkańców nadmorskich miejscowości "zarabia na turystach". Dochód, jaki uzyskują w czerwcu - sierpniu, musi im wystarczyć na cały rok.
Co trzeci bezrobotny nie pracuje dłużej niż rok. - Cztery lata temu co drugi bezrobotny nie był zatrudniony przez ponad 12 miesięcy - tłumaczy Bronisław Janik, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy.
Rynek pracy w rejonach, w których przez czterdzieści, trzydzieści lat państwowe gospodarstwa rolne były jedynymi przedsiębiorstwami, jest podobny w całym kraju. Większość byłych pracowników ma niskie kwalifikacje, przyzwyczajona jest do pracy nakładczej. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza. Część ziemi leży odłogiem. Niewielu byłych pracowników PGR dzierżawi gospodarstwa rolne. W Koszalińskiem jest ich dosłownie kilkoro. W Wojewódzkim Urzędzie Pracy wymieniają bezbłędnie z pamięci nazwiska i adresy dwóch rodzin. W województwie ponad 30 procent gruntów ornych to odłogi i ugory.
Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych. Od czterech lat rejony Koszalińskiego zaliczane są do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym.
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. Pełnią bardziej funkcję socjalną, niż pomagają znaleźć stałe miejsce pracy: - Są niewystarczające - poprawia Anna Truszkowska z Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej.
Koszalińskie zaliczone jest do regionów zagrożonych szczególnie wysokim bezrobociem strukturalnym od czasu skonstruowania listy: - Wszędzie tam, gdzie była wysoka stopa bezrobocia, ale istniał przemysł, spadło ono wyraźnie - tłumaczy Anna Truszkowska. - Nie dzieje się tak w regionach, w których do początku lat dziewięćdziesiątych jedynymi przedsiębiorstwami były pegeery i spółdzielnie kółek rolniczych. Tam, tak jest w Koszalińskiem, bezrobocie zahamowano.
W ciągu czterech lat liczba ludzi bez pracy zmalała o blisko 18 tysięcy. Mimo to województwo nadal znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia.
Na rynku pracy operuje się pojęciem "stopa bezrobocia": stosunku osób zarejestrowanych w pośredniakach do wszystkich aktywnych zawodowo. Nie w pełni odzwierciedla to faktyczną liczbę bezrobotnych: - Potocznie mówimy, że najwięcej bezrobotnych jest w Koszalińskiem, Słupskiem, Suwalskiem i Wałbrzyskiem. Tam jest najwyższa stopa bezrobocia. Najwięcej jednak bezrobotnych jest gdzie indziej, na południu kraju, na przykład w Katowickiem - powiedział Marek Góra, ekspert współpracujący z Instytutem Spraw Publicznych, wicedyrektor biura pełnomocnika rządu do sprawy reformy zabezpieczenia społecznego.
Wiceminister Maciej Manicki przyznał, że korzystanie z pojęcia "stopa bezrobocia" nie odpowiada rzeczywistej liczbie ludzi bez pracy. Odzwierciedla natomiast faktyczne problemy zatrudnieniowe: - Jeśli w Warszawie bez pracy jest około 5 procent mieszkańców, to jest ich prawie tyle samo co w Koszalińskiem. Ale za to jakże więcej mają możliwości znalezienia pracy, ilu w mieście istnieje pracodawców, a ilu na terenach po pegeerach? Nie można tych liczb i zjawisk ze sobą porównywać.
Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" utwierdzała Jerzego Mokrzyckiego w przekonaniu, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Innego zdania był tylko Waldemar Łukiewski, wójt Tychowa: - Przemysł, przemysł i jeszcze raz przemysł może postawić województwo na nogi. Tylko on może stworzyć szybko stałe miejsca pracy. Rolnictwo i turystyka nam tego nie zapewnią. Potrzebujemy specjalnego programu rządowego, takiego jak w latach 1950 - 1980. Ówczesny rozwój zawdzięczaliśmy jedynie odpowiedniej polityce państwa, któremu zależało na zagospodarowaniu ziem odzyskanych. Naszych problemów nie rozwiążemy środkami lokalnymi - motywował wójt, prawnik, niegdyś naczelnik gminy.
Jego gmina wytypowana została (zabiegali o to) do specjalnego pilotażowego (w każdym województwie jedna "rolnicza gmina") programu przeciwdziałania bezrobociu na wsi, który działa pod auspicjami Ministerstwa Rolnictwa: - Rada Ministrów nie zdecydowała się, by programowi nadać rządową rangę - żałuje Waldemar Łukiewski. W gminie bez pracy jest co trzeci dorosły mieszkaniec. Waldemar Łukiewski jest nie tylko szefem gminnego samorządu, jest menedżerem na miarę potrzeb gminy. Dąży do stworzenia trzystu stałych miejsc pracy. Obecnie zatrudnienie znalazło już 230 osób. W Tychowie istnieje nowoczesna przetwórnia mleka, wytwórnia serów oraz zainwestowała firma przetwórstwa ryb. Trzecie nowe przedsiębiorstwo istnieje w miejscowości Doble - "Polfish" z niemieckim inwestorem.
Wójt prowadzi bogatą korespondencję z różnymi pracodawcami. Zachęca do inwestowania. Gmina zapewnia odpowiednią infrastrukturę komunalną - w tym roku chcą zbudować nową oczyszczalnię ścieków i wspólnie z Telekomunikacją rozbudować linię telefoniczną. Skorzysta z tego trzystu nowych abonentów w gminie. Gotowa jest kanalizacja sanitarna, muszą jeszcze w całej gminie zainstalować gaz. Korzystają przede wszystkim ze wsparcia z wojewódzkiej Agencji Restrukturyzacji.
W innych gminach (Borne Sulimowo, Białogard, Kołobrzeg, Świdwin, Szczecinek, Drawsko Pomorskie) rejonowe urzędy pracy stworzyły i realizują programy specjalne przeciwdziałania bezrobociu. Rada Gminy Świdwin postulowała na spotkaniu "okrągłego stołu" zrezygnowanie z wymagania od bezrobotnych, by pracowali co najmniej 365 dni w ciągu 18 miesięcy, zanim uzyskają zasiłek.
W ubiegłym roku w Koszalińskiem zaproponowano około 24 tysięcy miejsc pracy. Dziesięć tysięcy propozycji dotyczyło zatrudnienia tymczasowego, interwencyjnego (wspomaganego z pieniędzy publicznych, z Funduszu Pracy). Przy pracach interwencyjnych zatrudniono 6700 osób, przy robotach publicznych pracowało 3370 osób. Ponad 450 bezrobotnym udzielono pożyczek z Funduszu Pracy, by mogli rozpocząć działalność gospodarczą.
W Koszalińskiem przeszkolono 2800 bezrobotnych.
Tej wiosny około dwóch tysięcy bezrobotnych z Koszalińskiego i sąsiedniego Słupskiego będzie sadziło lasy.
- Jeśli nie ma inwestorów, nowych pracodawców, to organizujemy prace interwencyjne i roboty publiczne - tłumaczy Bronisław Janik. Zwykle po ich zakończeniu zaledwie kilka procent zatrudnionych uzyskuje stałe zatrudnienie, jednak te formy "wspierania bezrobotnych" są ważne też z innych powodów. W gminach powoli powstaje infrastruktura: - Potencjalnego pracodawcę interesuje przede wszystkim, czy jest oczyszczalnia ścieków, kanalizacja i jakie jest połączenie ze światem - twierdzi Waldemar Łukiewski.
Przedsiębiorcy z lekkim uśmiechem słuchają o ulgach podatkowych, jakie mogą zaproponować samorządy gminne. Rozpatrują je przy lokalizacji inwestycji w dalekiej kolejności.
Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej, tak jak w Łodzi czy Wałbrzychu. Uważają, że zwolnienia i ulgi z podatku dochodowego, jakie rząd zaproponował dla specjalnych stref, są zachętą dla przedsiębiorców.
Byli także zgodni co do tego, że słusznie koszaliński kurator Stanisław Polańczyk dba o rozwój szkół ogólnokształcących. - Coraz więcej młodzieży powinno się uczyć w liceach, jak najmniej w szkołach zawodowych. Ludzie po ogólniakach są bardziej podatni na przekwalifikowanie - potwierdzali mówcy. Narzekali na stopień zagmatwania przepisów. Postulowali poprawę "niezrozumiałego, nieczytelnego, nierzadko zbyt rygorystycznego" prawa. Proponowali, by całe województwo objąć siecią ośrodków informacji biznesowej, a w każdym urzędzie gminy zatrudnić specjalistę do spraw przedsiębiorczości, który początkującym przedsiębiorcom powie, gdzie i co mają załatwić, pomoże w sporządzeniu biznesplanów, wypełni wniosek do agend Unii Europejskiej. Radzili tworzyć instytucje poręczeń kredytowych, które pozwolą przedsiębiorcom i rolnikom zaciągać pożyczki na rozwój firm i gospodarstw rolnych.
Wicewojewoda koszaliński Bolesław Kilian podpowiadał szefowi: - Za dużo kopania rowów i układania chodników. Inwestujmy. A niektóre zakłady adoptujmy... Na czym owa adopcja zakładów miałaby polegać, tego wicewojewoda nie wyjaśnił. Proponowano, by nie znikały rzemieślnicze profesje garncarzy i kowali artystycznych. - Tylko komu mieliby sprzedawać swoje wyroby? - zapytał ktoś scenicznym szeptem.
Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze (Koszalińska Izba Przemysłowo-Handlowa, Koszalińska Izba Rolna, cechy rzemiosł różnych, związki kupców). One mogą zadbać o dostęp przedsiębiorców do doradztwa finansowego i podatkowego. Z nimi można tworzyć plany i programy szkoleń tak dla przedsiębiorców, jak i bezrobotnych, których firmy mogłyby zatrudnić. Mogłyby organizować cykliczne spotkania z przedstawicielami urzędów skarbowych, ZUS, Inspekcji Pracy. Wreszcie - razem z samorządami - można pokusić się o organizację lokalnych wystaw i targów, wydawanie katalogów, informatorów i folderów promujących miasta i produkty w nich wytwarzane.
I choć w Koszalinie zastanawiano się nad lokalnymi rozwiązaniami, rozmówcy zwrócili uwagę, że 45-procentowa składka na ZUS powoduje zawyżanie kosztów pracy. Niektórzy chcieliby, aby zakład pracy nie musiał płacić wynagrodzenia pracownikom przez pierwszych 35 dni choroby. Za niski jest dodatek szkoleniowy dla bezrobotnych i stypendium dla absolwentów na stażu pracy.
Bezrobotni niechętnie zmieniają miejsce zamieszkania i przyzwyczajenia.
W ostatnich latach synonimem biedy jest robienie zakupów "na kredyt", wpisywanie długów do specjalnego sklepowego zeszytu. Sprzedawczyni w Tychowie na pytanie, czy kredytuje zakupy, odpowiedziała: - Oczywiście, każdy kiedyś musi kupić pół litra.
Niewielkim zainteresowaniem (i to w całym kraju) cieszy się propozycja, by osoby bez pracy zamieszkałe w rejonach szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem szukały zatrudnienia poza domem. Mogą wtedy otrzymać zwrot kosztu mieszkania w nowym miejscu. Wiceminister Maciej Manicki zastanawia się, dlaczego organizacje pozarządowe nie wykorzystują możliwości zapisanej w ostatniej noweli ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu: nie organizują robót publicznych!?
Według Marka Góry tylko co trzeci, co czwarty bezrobotny szuka pracy. Jeden z wójtów w Koszalińskiem prosił, by nie ujawniać jego poglądów. Dla części bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. Przyzwyczaili się, że otrzymają zasiłek z urzędu pracy, potem wesprze ich pomoc socjalna, potem przez jakiś czas popracują (legalnie lub nie) i znowu zasiłek. Opowiedział o tym, jak jednemu mieszkańcowi popegeerowskiej wsi, który wydzierżawił ziemię, ktoś podpalił zboże na polu. Ów dzierżawca skarżył się, że najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi.
Andrzej Piłat, prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował plenarną dyskusję w Koszalinie: - Pytał mnie kiedyś jeden dziennikarz: Panie Piłat, za ile lat chcecie zlikwidować bezrobocie? Nigdy, bo zlikwidować bezrobocie to znaczy zlikwidować ten ustrój - odpowiedziałem.
współpraca Jolanta Stempowska - "Głos Pomorza" | Rozmowy z byłymi pracownikami pegeerów bywają podobne. - Mogę wszystko robić - zapewnia bezrobotny. - Prowadzi pan samochód? - Nie. - Jaki ma pan wyuczony zawód? - Nie mam. - To co pan umie robić? - Wszystko - odpowiada..W niektórych gminach województwa koszlińskiego oficjlanie bez pracy jest co trzeci mieszkaniec. Nieoficjalnie bezrobotnych jest więcej. Sporo mieszkańców wyjeżdza za pracą do Niemiec.Koszalińscy eksperci napisali, że bezrobotni na wsi to ludzie o zawodach rolniczych, niewykształceni, bez kwalifikacji zawodowych i niechętni do przekwalifikowania czy aktywności zawodowej.Na początku kwietnia po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów, dyskutując o "ograniczeniu i łagodzeniu skutków bezrobocia".Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych, . Co trzeci bezrobotny nie pracuje dlużej niż rok. Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych, rejony Koszalińskiego zaliczane są do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym. Doświadczenia pokazują, że dotychczasowe metody przeciwdziałaniu bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne.Większośc uczestników koszlińskich spotkań twierdzi, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystykę i usługi. Innego zdania był wójt Tychowa: - Przemysł, przemysł i jeszcze raz przemysł może postawić województwo na nogi. Tylko on może stworzyć szybko stałe miejsca pracy. Potrzebujemy specjalnego programu rządowego, takiego jak w latach 1950 - 1980. Jego gmina wytypowana została do specjalnego pilotażowego programu przeciwdziałania bezrobociu na wsi, który działa pod auspicjami Ministerstwa Rolnictwa. Wójt dąży do stworzenia nowych iejsc pracy, kontaktuje się z różnymi pracodawcami i zachęca do inwestowania.Tej wiosny ok. 2 tys. bezrobotnych z Koszalińskiegi i Słupskiego będzie sadziło lasy. - Jeśli nie ma inwestorów, nowych pracodawców, to organizujemy prace interwencyjne i roboty publiczne - tłumaczy Bronisław Janik. Zwykle po ich zakończeniu zaledwie kilka procent zatrudnionych uzyskuje stałe zatrudnienie. Samorządy gminne proponują też ulgi podatkowe dla inwestrów, ale jest to przez przedsiębiorców rozważane na samym końcu. Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej, zgodzono się z koszalińskim kuratorem, że ważny jest rozwój szkół ogólnokształcących i uznano, że sojusznikiem wojewody powinny być samorządy gospodarcze. Zwócono też uwagę na sparwę nir tylko lokalną - 45% skladka na ZUS, podnosząca znacznie koszty pracy. Dla wielu bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. |
ELEKTROMIS
Inwestycje w zakłady spożywcze i handel
Nowe oblicze poznańskiej spółki
PAP
Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI
Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej.
Nad wejściem do budynku będącego siedzibą Elektromisu widnieje dziś duży szyld Żabka Polska. Także firmowa centrala telefoniczna informuje, że dodzwoniliśmy się do Żabki Polskiej, choć potem łączy także na numery wewnętrzne innych firm działających w tym samym miejscu - Elektromisu SA i Elektromis Domu Inwestycyjnego (Elektromis DI) sp. z o.o. Żadna z nich nie była wymieniona w grupie spółek Elektromis zamieszanych w aferę celno-podatkową (zdaniem prokuratury, w rezultacie skarb państwa stracił 40 mln zł) i trwający od '94 r. proces kilkunastu ich pracowników. W poniedziałek poznański Sąd Rejonowy skazał czterech głównych oskarżonych na kary więzienia i wysokie grzywny (wyrok jest nieprawomocny).
Jak zapewnia Adam Iżykowski, członek zarządu spółki Elektromis Dom Inwestycyjny, ani sama firma, ani jej właściciel Mariusz Świtalski nie mają jednak nic wspólnego z tzw. aferą Elektromisu. - To pracownicy związani kiedyś z Elektromisem zakładali nowe spółki bez udziału właścicieli Elektromisu - wyjaśnia Iżykowski.
Dzisiaj podstawą holdingu jest Elektromis DI (należący w 100 proc. do Mariusza Świtalskiego) Elektromis DI z kolei ma 100 proc. akcji Elektromisu SA, który działa na rynku nieruchomości handlowych, i 55 proc. Żabki Polskiej.
Zarejestrowana na początku listopada tego roku Żabka Polska jest najmłodszą spółką należącą do holdingu, choć w małe osiedlowe sklepy Żabka Elektromis SA inwestował już od dwóch lat. W czerwcu 2000 r., gdy w sieci działało już kilkaset sklepów, Elektromis sam zmienił nazwę na Żabka SA. W połowie października spółka wróciła jednak do swej starej nazwy, a nazwę Żabka tym razem z przymiotnikiem Polska nadano nowej firmie, do której wydzielono działalność handlową (organizację, logistykę i hurtowe zaopatrzenie sieci Żabka).
Żabi skok
W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD.
Jarosław Duszyński, prezes Żabki Polskiej, nie chce mówić o wielkości inwestycji AIG, ale podkreśla, że te środki pozwolą na szybki rozwój sieci. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550.
Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci.
Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Ile dotychczas zainwestowano w rozwój Żabek i ile wynoszą obroty sklepów, prezes nie chce powiedzieć. Zapewnia jednak, że Żabki nie są konkurencją dla - należących obecnie do portugalskiej grupy Jeronimo Martins - Biedronek, które były dla Elektromisu pierwszym doświadczeniem w handlu detalicznym.
Sieć 234 tanich, dyskontowych sklepów Biedronka Jeronimo Martins odkupił od Elektromisu w styczniu '98 r. Wcześniej odkupił od niej sieć 48 hurtowni Cash &Carry (dziś Eurocash). Elektromis SA nadal współpracuje z Jeronimo Martins - zgodnie z umową z '98 r. spółka ma przekazać Portugalczykom łącznie 700 ofert lokalizacji Biedronek.
Elektromis DI w 1999 r. osiągnął zaledwie 119,2 tys. zł przychodów ze sprzedaży i 515,4 tys. zł straty netto. Spółka, będąca w zasadzie funduszem inwestycyjnym (jej kapitały własne na koniec '99 r. wynosiły 82,1 mln zł), miała na koniec ubiegłego roku znaczący finansowy majątek trwały. Były to udziały i akcje, których wartość w bilansie spółki określono na koniec '99 r. na 346,7 mln zł. Jak wyjaśnia Adam Iżykowski, składają się na to akcje Elektromisu SA, Żabki Polskiej SA i kilku innych mniejszych spółek, m.in. produkującej cygara firmy Factoring Tobacco.
Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP).
O zyski boi się rewident
W DI KP w Poznaniu, założonym w kwietniu 1998 r., z 105 mln zł kapitału założycielskiego, 50 proc. akcji ma Mariusz Świtalski, a po 25 proc. powiązani z nim wcześniej (m.in. w Elektromisie) Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke. Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. Wcześniej przedstawiciele spółki zapowiadali, że akcje DI KP będą wprowadzone na rynek publiczny. Teraz jednak zarząd realizuje już inną strategię; dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane.
Mariusz Światalski nigdy nie wypowiadał się o pochodzeniu pieniędzy włożonych w DI KP. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke wyjaśniają, że przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego.
Spółka, działająca jak fundusz inwestycyjny, kontroluje obecnie Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim, ZPOW Międzychód, Stovit w Bydgoszczy, Zakład Mięsny w Małaszewiczach, Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń, szczecinecki Elmilk i spółkę w Jarowniewicach.
Biegły rewident z firmy Ernst & Young Audit, w opinii do sprawozdania DI KP za 1999 r. wskazuje, że "w przypadku niepowodzenia procesów restrukturyzacyjnych w poszczególnych spółkach odzyskanie pełnych nakładów może okazać się niemożliwe i wówczas spółka może nie być w stanie kontynuować swojej działalności".
Rewident podaje, że na majątek finansowy spółki składają się akcje i udziały w 9 spółkach. Tymczasem "Rz" doliczyła się jedynie 7 spółek i w sprawie pozostałych 2 spółek nie uzyskała wyjaśnień z DI KP.
Na koniec grudnia 1999 r. w bilansie spółki zamieszczonym w Monitorze Polskim nr B-751 jej wpływy ze sprzedaży wyliczono na 88 mln zł i przy ponad 15 mln zł straty netto (w grudniu 1998 r. strata wyniosła 1,3 mln zł). W '99 znacząco wzrosły koszty działalności operacyjnej i wynagrodzenia.
Najprawdopodobniej na początku przyszłego roku międzynarodowy koncern Heintz, mający polski oddział w Pudliszkach, przejmie należące do DI KP Zakłady Koncentratów Spożywczych w Wodzisławiu Śląskim i ZPOW Międzychód.
DI KP nie powinien też mieć kłopotów z korzystną dla siebie sprzedażą pozostałych firm. Zakład w Jarowniewicach (jeden z największych polskich producentów płynnej śmietanki do kawy) dzięki modernizacji kilkakrotnie zwiększył wydajność i jest dochodowy. Coraz lepiej wiedzie się bydgoskiemu Stovitowi, specjalizującemu się w produkcji konfitur i dżemów. Na zbyt swoich płodów nie narzeka Rolniczy Kombinat Spółdzielczy Czempiń. Szczecinecki Elmilk (margaryny i miksy) w porównaniu z ubiegłym rokiem (dane za 11 miesięcy) aż 3-krotnie zwiększył sprzedaż. Zdaniem Andrzeja Danieluka, wiceprezesa Elmilku, spółka ta na koniec tego roku będzie miała kilka mln zysku.
Anita Błaszczak, Lidia Oktaba
Spółkę Elektromis sp. z o.o. założył w 1987 r. z dwójką wspólników Mariusz Świtalski. Na początku spółka handlowała komputerami i sprzętem AGD i RTV, a potem artykułami spożywczymi, rozwijając sieć kilkudziesięciu hurtowni w całym kraju. Znany z reklam telewizyjnych Elektromis prowadził też handel papierosami m.in. z poznańską Strefą Wolnocłową, gdzie zainwestował jeden ze znajomych Mariusza Świtalskiego. Z czasem Elektromis stał się holdingiem kilkunastu powiązanych ze sobą i prowadzących wspólne interesy firm, także wydawniczych i finansowych (Bank Posnania). Według informacji prasowych, opartych na materiałach prowadzonego od 1994 r. procesu 13 osób z kierownictwa spółek holdingu, z których część używała nazwy Elektromis, wszystkie firmy były zakładane i prowadzone przez znajomych i kolegów Mariusza Świtalskiego. Spółki oskarżone o oszustwa celno-podatkowe i narażenie skarbu państwa na ok. 40 mln zł strat, prowadziły też interesy z Elektromisem sp. z o.o. Po sprzedaniu sieci hurtowni spółce Jeronimo Martins-Booker, Mariusz Świtalski zainwestował poprzez nową spółkę Poznańska Szkoła Handlowa, w sieć sklepów Biedronka, którą następnie kupił Jeronimo Martins rozpoczynajac inwestycje w Kuchnię Polską i w Żabki. A. B. | Jak zapewniają przedstawiciele Elektromisu Dom Inwestycyjny sp. z o.o., spółka nie ma nic wspólnego z aferą podatkową i trwającym od kilku lat procesem wytoczonym kilkunastu pracownikom firm związanych z holdingiem Elektromis. Od dwóch lat Mariusz Świtalski, właściciel Elektromisu DI, rozwija sieć sklepów Żabka i przez inną swoją spółkę Kuchnia Polska inwestuje w zakłady z branży spożywczej.
W Żabce Polskiej SA zarejestrowanej 1 listopada tego roku, z kapitałem akcyjnym 22,2 mln zł, 55 proc. akcji ma Elektromis Dom Inwestycyjny, a 45 proc. objął amerykański fundusz American International Group Inc. (AIG). Powołując się na nieoficjalne informacje, PAP podała że AIG zainwestował w ten pakiet ok. 40 mln USD. Na początku grudnia liczba działających już sklepów wynosiła ok. 430 placówek, a licząc sklepy przygotowywane do otwarcia - 550.Żabki to małe sklepy osiedlowe. Wcześniej Elektromis, a obecnie Żabka Polska, zawiera 10-letnie umowy najmu z właścicielami odpowiednich lokali, które potem remontuje i urządza, a następnie przekazuje prowadzącym działalność gospodarczą ajentom. Sama zarabia na dostawach do sieci.Prezes Duszyński zaprzecza pogłoskom, że Żabki, podobnie jak wcześniej Biedronki, tworzy się z myślą o dużym inwestorze branżowym. Docelowo sieć ma liczyć 7,5 tys. sklepów. Inną inwestycją osób związanych z Elektromisem jest Dom Inwestycyjny Kuchnia Polska (DI KP).Od '98 r. spółka inwestuje obecnie w akcje i udziały 7 zakładów przemysłu spożywczego. dla dwóch zakładów znaleziono zagranicznego inwestora i prawdopodobnie pozostałe również zostaną sprzedane. Ireneusz Pilarz i Krzysztof Wegenke przez kilkanaście lat pracy w handlu wyspecjalizowali się w zakupie i "naprawie" firm zadłużonych, zagrożonych bankructwem lub poszukujących inwestora strategicznego. |
ROZMOWA
Agnieszka Holland - przed dzisiejszą premierą jej najnowszego filmu
Czasem wierzę w cuda
FOT. WITOLD BRODA
Miłość, seks, zbrodnia, przygoda, nawet władza i historia - te tematy powtarzają się na ekranie. Mówienie o wierze to prawdziwe wyzwanie.
AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie spore ryzyko, że opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. Ale mnie to właśnie pociągało. Kiedy przeczytałam scenariusz, miałam wrażenie, że mogę zrobić film bardzo osobisty.
Wiara jest czymś niezwykle intymnym. Czy nie krępowało pani przełamanie tej bariery intymności, zadawanie głośno pytań, z którymi pewnie sama się pani boryka?
Nie, w końcu po to się kręci filmy. Nigdy nie zrobiłam niczego, co nie potrącałoby strun ważnych dla mnie samej.
Pod koniec XX wieku, w świecie racjonalnym i skrajnie materialistycznym, coraz trudniej jest wierzyć. A jednocześnie wiara jest coraz bardziej potrzebna.
Bo ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata i do granicy konsumpcji, zaczynają chyba czuć, że to nie wystarcza. Przedtem polityka i dziejowe kataklizmy kazały ludziom określać siebie i swoje miejsce. Dzisiaj ludzie nagle zdają sobie sprawę, że poruszają się w ideowej pustce. Poza tym wiek XX był czasem bardzo brutalnym, przyniósł ludzkości doświadczenie faszyzmu i komunizmu. Człowiek mógł przejrzeć się w lustrze i dostrzec, że gdy zabija Boga, staje się potworem.
Ale jednocześnie pani film jest o zwątpieniu, o czystej tęsknocie za wiarą. Myśli pani, że wiara to lekarstwo na samotność współczesnego człowieka?
W pewnym sensie tak, ale jednocześnie sądzę, że nie można jej traktować w sposób instrumentalny, bo wtedy zaczynamy się okłamywać. Wiara nie jest po to, żeby było lepiej, lżej czy mniej samotnie. Wiara jest czymś bardzo intymnym i jednostkowym. Przynajmniej ja to tak pojmuję. Może dlatego zawsze trudno mi było należeć do jakiegoś Kościoła. Miałam wrażenie, że wpisuję się w pewną instytucjonalną formę zależności. Z drugiej strony np. instytucja Kościoła katolickiego jest fascynująca i wielowymiarowa. Kościół gra różne role: religijne, ekonomiczne, polityczne, identyfikacyjne, estetyczne. Chciałam pokazać cały ten pejzaż.
W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości.
To wybór, przed którym staje mój bohater, przed którym staje każdy ksiądz. Młody mężczyzna o normalnych skłonnościach seksualnych, zostając księdzem i traktując swoje zobowiązanie wobec Kościoła poważnie, decyduje się na odrzucenie bardzo istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. One zresztą nie dotyczą jedynie księży. Jeśli się jest artystą albo robi karierę, też trzeba rezygnować z jednych rzeczy dla innych.
W pani filmie wybór jest tym bardziej tragiczny, że bohater jest człowiekiem wątpiącym i nieustannie zadaje sobie najważniejsze pytania. Bo gdyby tam, na górze, niczego nie było, to czemu poświęcił życie?
Długo zastanawialiśmy się, jak ten film powinien się skończyć. Czy ojciec Shore ma pozostać księdzem, czy też pozwolimy mu związać się z dziewczyną. Zwłaszcza że przecież niewielu jest mężczyzn tak urzekających, więc to niemal marnotrawstwo, by taki człowiek nie uszczęśliwił jakiejś kobiety.
Ciekawa jestem, jak "Trzeci cud" został przyjęty przez samych księży?
Film wszedł na razie na ekrany tylko w Ameryce, gdzie Kościół jest bardziej liberalny. Tam wielu księży odebrało go jako opowieść o sobie. Jeden z nich powiedział mi: "Księża będą bardzo ten film lubić, biskupi nie bardzo". Starałam się zrobić film prawdziwy - zarówno w warstwie społeczno-socjologicznej, jak i metafizycznej. Poważnie zastanowić się, co jest ważne.
Wyobrażam sobie, że w dzisiejszych warunkach, gdy kino musi być przedsięwzięciem komercyjnym, bardzo trudno jest doprowadzić do realizacji tak trudnego i kontrowersyjnego obrazu.
Ten film powstał trochę przez przypadek. Niezależna kompania dała na niego pieniądze z jakichś powodów dla mnie niemal tajemniczych. Ale to prawda, taki film bardzo trudno jest wyprodukować i bardzo trudno jest go potem sprzedać.
"Trzeci cud" był chyba także trudny z punktu widzenia realizatorskiego - świat metafizyki niełatwo daje się zamykać na celuloidowej taśmie.
Podstawowe pytanie brzmiało: Jak sfilmować cuda bez efektów specjalnych i walenia w bębny, jak zrobić to na takim samym poziomie realności jak wszystkie inne sceny. A jednocześnie zachować czystość emocjonalną. Mam nadzieję, że nam się to udało.
A pani sama wierzy w cuda?
Czasem wierzę, czasem nie wierzę. Kiedy robiłam ten film, to wierzyłam. Więc może zagłębienie się w taki temat jest rodzajem terapii. Człowiek otwiera się na taki wymiar, na jaki bardzo trudno jest się otworzyć w życiu codziennym.
Żyje pani w bardzo szybkim tempie, wpisana w tryby rządzące przemysłem filmowym. A jednak potrafi pani zatrzymać się, żeby zadawać takie pytania...
Kiedy robię film, staję się kimś innym. Jestem wewnętrznie skupiona, trochę jak w czasie modlitwy. To mnie regeneruje i daje mi poczucie sensu.
Czy patrząc na swoją drogę twórczą, myśli pani, że ten film jest logiczną konsekwencją pani doświadczeń?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale pewnie tak. "Trzeci cud" zrobiłam wprawdzie na podstawie obcego scenariusza, ale to był temat bardzo mi bliski. W filmie "Julia wraca do domu", który niedługo będę kręcić na podstawie własnego tekstu, też są podobne pytania. Wyreżyserowałam również w Telewizji Polskiej spektakl "Dybuka". Więc chyba wymiar duchowy czy mistyczny zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Może jest to jakaś sublimacja, może wyraz zmęczenia światem.
Przeszła jednak pani daleką drogę od kina moralnego niepokoju, niemal publicystycznego, poprzez spojrzenia na historię aż do czegoś, co jest niemal metafizyczne.
Zawsze bardziej interesował mnie egzystencjalny wymiar życia. A teraz, rzeczywiście, ocieram się o metafizykę. Przypominam sobie drogę Krzyśka Kieślowskiego, była podobna. Więc może jest to naturalna droga Polaka tego pokolenia?
Czy tylko Polaka? Filmy Kieślowskiego były wcześniej dobrze odbierane na Zachodzie. Myśmy jeszcze krzątali się, sprzątali i urządzali, nie rozumiejąc jego filmów, kiedy tam już zagłębieni w konsumpcję ludzie zaczęli tęsknić za duszą.
Rzeczywiście, nie sądzę, by statystyczny Polak zajmował się poszukiwaniem duszy. Ma większe problemy, walczy o przetrwanie. Ale i Krzysztof, i ja wyrośliśmy z tego samego doświadczenia lat 60. i 70. To było mocne doświadczenie społeczne. Może reakcją na nie jest zmęczenie rzeczywistością w jej wymiarze racjonalnym.
Mam wrażenie, że jest pani jedną z ostatnich postaci kina, które chcą się czuć nie rzemieślnikami, lecz artystami.
Od jakiegoś czasu jestem pewnie na rozdrożu. Widzę dwa trendy kina światowego, gdzie można funkcjonować w miarę bezpiecznie. Jeden z nich to kino komercyjne, amerykańskie lub inne, ale robione na jego wzór. Drugi - high concept: niezależne, ekstrawagancko-drapieżne filmy ludzi takich jak Jarmusch, bracia Coen, może jeszcze kilku twórców europejskich. Najtrudniej jest dzisiaj uprawiać kino środka, takie jak kiedyś robił Truffaut czy Amerykanie lat 70. Kino opowiedziane zrozumiale, ale o pewnej skali złożoności, zawierające jakiś przekaz intelektualny. Takiemu kinu trudno być dzisiaj wiernym. Zwłaszcza gdy nie ma się swojej stajni. A ja przecież dryfuję. Trochę jestem w Stanach, trochę we Francji. Zresztą w Polsce też nie ma dobrej atmosfery dla kina środka. Tylko kilka osób próbuje je robić. Więc takie kino, jakie mnie pasjonuje, nie ma już swojego miejsca, choć mam wrażenie, że część publiczności jeszcze go potrzebuje. Może w ostatnim czasie filmy, o jakich mówię, częściej niż na dużym ekranie pojawiają się w telewizji. Ciągle szukam sposobów, żeby móc robić to, co mnie interesuje. Ale zaczynam czuć, że, mimo iż zdobyłam pewną pozycję, dochodzę do granicy.
Myśli pani, że będzie pani zmuszona do wyboru?
Ciągle jestem do takich wyborów zmuszana. Mam dwa projekty, na których bardzo mi zależy i które z trudem przebijają się do realizacji. A przecież dostaję ciągle scenariusze, które odrzucam.
Kino hollywoodzkie z dużym budżetem i gwiazdami?
Tak, przegadane głupawe teksty, rodem z soap opery.
I naprawdę nie ma pani ochoty, żeby chociaż teraz, po takim trudnym filmie jak "Trzeci cud", pozwolić sobie na chwilę zabawy?
Właściwie już to zrobiłam. Zrealizowałam krótki film dla nowego parku Disneya. Zainscenizowaliśmy na ekranie różne wydarzenia z historii Kalifornii, która na szczęście nie jest bardzo długa, więc dało się o niej opowiedzieć w 20 minut. Czysto warsztatowa zabawa. Więc już odreagowałam i jestem gotowa dalej szukać. Mam nadzieję, że niedługo zacznę "Julię", mam też propozycję z Universalu. To film o holokauście - temat dla mnie ważny, może się go podejmę, bo inaczej ktoś to zrobi gorzej. Myślę też o tym, żeby spróbować swoich sił w komedii. A poza tym czując, że mam już dużą swobodę warsztatową, tęsknię za czymś mniej konwencjonalnym. Chciałabym zrobić film, przy którym zapomniałabym o tym, czego się nauczyłam i mogłabym zacząć od nowa.
Rozmawiała Barbara Hollender
Więcej o filmie "Trzeci cud" i rozpoczynającej się w piątek retrospektywie filmów Agnieszki Holland w dzisiejszym dodatku "Dobre - lepsze - najlepsze" | Mówienie o wierze to prawdziwe wyzwanie.
AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie ryzyko, że opowiadanie o księdzu i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne. Ale mnie to właśnie pociągało.
W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości.
Młody mężczyzna, zostając księdzem, decyduje się na odrzucenie istotnej sfery życia. Takie wybory bardzo mnie interesują.
Czy ten film jest konsekwencją pani doświadczeń?
tak. wymiar duchowy zaczyna mnie coraz bardziej interesować. |
Karty stałego klienta
Coraz powszechniejsze w Polsce
Korzyść obopólna
Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych.
Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg.
Hipermarkety nie spieszą się
Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca.
W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda.
Wygoda zamiast rabatu
W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla.
Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.)
Jedna karta - różne zasady
Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki.
Karta dla wszystkich czy dla wybrańców
System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart.
Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas.
Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać.
Nie tylko giganci
Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru.
O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki.
Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem.
Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów.
Piotr Apanowicz | Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg.
Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej.
Oprócz znanych firm coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, Najczęściej z modną i drogą odzieżą, ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Według właścicieli, przeciętna liczba najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z posiadania stałych klientów. |
KOBIETY
Gender Studies, czyli wrażliwość na płeć
Feministki na uniwersytecie
ELIZA OLCZYK
Notariusz z małego miasteczka odmówił młodej kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z mężem. Ponieważ klientka była niezamężna, notariusz - jedyny w mieście - kazał jej przyjść z ojcem i dopiero w jego obecności spisał akt notarialny. Wszelkie szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka.
- To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji, z którym spotkałyśmy się podczas naszych badań nad stosowaniem prawa w Polsce - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium działającego od czterech lat na Uniwersytecie Warszawskim.
Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację uprawianą pod pozorem nauczania oraz wprowadzenie terroru feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu itd., czyli terroru politycznej poprawności. Autorka artykułu stwierdziła, że dzieje się tak "na wszystkich wydziałach o tej nazwie, jakie zna", zastrzegając jednocześnie, że nie wie dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego.
- Gender Studies spotykają się z obelgami i oskarżeniami o krzewienie feminizmu, typowymi dla prawicowej nowomowy, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion.
Odnawianie znaczeń
Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa. - Zerwanie z tradycjami zawsze budzi opór - uważa profesor Paweł Dydel z Uniwersytetu w Białymstoku, który na Gender Studies prowadzi zajęcia na temat kategorii płci w psychoanalizie.
- Psychoanaliza jest bardzo ważnym punktem odniesienia w teorii feminizmu. Zygmunt Freud, który przez feministki jest krytykowany za patriarchalizm, pierwszy wprowadził do filozofii pojęcie płci jako kategorii kulturowej. Nie oznacza to jednak, że moje seminaria są zajęciami o feminizmie. Gender Studies nie można utożsamiać z feminizmem. Jest to raczej oferta zmiany perspektywy w spojrzeniu na tradycję europejską oraz nowej interpretacji wielu zjawisk. Ta nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny.
Dyskryminacja nie wprost
Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów.
- Humanistyka polega na nieustannym odnawianiu znaczeń - mówi. - Wypowiedzi językowe w literaturze mogą być nacechowane etnicznie lub społecznie i tego się nie kwestionuje. Dlaczego więc dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny. Część osób kwestionuje jednak tezę, że płeć w literaturze nie jest neutralna, lecz konstruktywna.
Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion. - Na moje wykłady przychodzą uczeni innych specjalności i prowadzą ze mną debaty w obecności studentów - to jest niesłychanie twórcze - mówi. - Przez wiele lat miałam swoją wąską specjalność, teraz potrzeba mi interdyscyplinarności.
W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać.
Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć - np. do niedawna z urlopu wychowawczego oraz dni wolnych na opiekę nad chorym dzieckiem mogła korzystać wyłącznie kobieta, bo przepis mówił o "pracownicy". Pozostały jeszcze pojedyńcze przepisy, które nie traktują równo kobiet i mężczyzn, np. różny wiek emerytalny (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn) lub przepis mówiący o tym, że w rodzinie zastępczej tylko kobieta ma prawo do urlopu wychowawczego.
Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies.
Z badań, jakie prowadziła nad orzecznictwem, wynika na przykład, że gwałty (99 proc. ofiar to kobiety) są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. - W naszych sądach pokutuje stereotyp, że doniesienia o zgwałceniach często są fałszywe - mówi prof. Zielińska. - Tymczasem z badań wynika, że fałszywe doniesienia o gwałcie stanowią zaledwie 2 do 5 proc. wszystkich zgłoszeń gwałtów, nieco mniej niż w przypadku fałszywych doniesień o popełnieniu innych przestępstw.
Stereotyp w sądzie
Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo.
Nieletnie dziewczyny, które popełniły przestępstwo lub wykroczenie, podczas przesłuchania i w sądach dla nieletnich zawsze pytane są o utrzymywane przez nie stosunki seksualne i o źródło utrzymania, nastoletni chłopcy zaś pytani są o to tylko wówczas, gdy przestępstwo, które popełnili, związane jest bezpośrednio z życiem seksualnym (zjawisko to określa się mianem seksualizacji przestępstw, a tzw. wykolejenie seksualne świadczy na niekorzyść dziewcząt).
- Jeżeli prawo mówi, że kobieta i mężczyzna mają takie same prawa i obowiązki w małżeństwie, to przy sprawach rozwodowych nie powinno się na niekorzyść kobiety interpretować faktu, że nie prała mężowi koszul, jeżeli mąż również nie prał jej rzeczy. Tymczasem w naszych sądach jako zarzut pod adresem żony traktuje się to, że nie gotowała, nie prała, nie prasowała, nie sprzątała, czyli nie dokładała starań, aby stworzyć wspólny dom. Mężczyznom w ogóle nie stawia się takich zarzutów - mówi Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, która prowadziła badania w sądach rodzinnych.
- Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę, bo porządkują rzeczywistość - mówi profesor Eleonora Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów, a u nas tak się właśnie dzieje.
Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami.
- Jest to nowa dziedzina i będzie się rozwijała - mówi profesor. - Tym bardziej że na tego rodzaju studia jest spore zapotrzebowanie społeczne. Kiedyś z powodów ideologicznych likwidowano na uniwersytetach wydziały teologiczne. Teraz się je przywraca - zresztą słusznie - traktując je jako pewną dziedzinę wiedzy, którą można bezstronnie uprawiać. W podobny sposób należy traktować Gender Studies.
Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze na Gender Studies było 110 słuchaczy - dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników organizacji pozarządowych, tłumaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy. | Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa.Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. |
WILNO
Litewska prokuratura żąda ukarania polskich samorządowców za dążenia autonomiczne w latach 1990 - 91
Prawo czy polityka
Oskarżeni Polacy (od lewej): Jan Kucewicz, Jan Jurołajc, Alfred Aluk.
JAKUB OSTAŁOWSKI
ANDRZEJ KACZYŃSKI
z Wilna
Oczekiwany w piątek w Wilnie wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza, byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie, nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę do 13 sierpnia z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija, którzy byli w gmachu sądu, ale - być może na widok obserwatorów z Polski - nie stawili się na sali.
Vilniję mieli reprezentować Kazimieras Garszva i Jozuas Stankunas. Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny właściwie nie ma Polaków, a ci, którzy się za nich podają, są spolszczonymi, wskutek wielowiekowej "okupacji" Litwy przez Polskę, Litwinami. Na ich określenie używają pogardliwego "-icze", od polskiej końcówki, jakoby sztucznie "przylepionej" do litewskich nazwisk. Poglądowi nie nowemu, bo dziewiętnastowiecznemu, z okresu budzenia się nowożytnej litewskiej świadomości narodowej, współcześnie nadał pseudonaukową oprawę lider Vilniji, językoznawca, Garszva.
Nacjonalizm tej organizacji ma ostrze wyłącznie antypolskie; nie dostrzega ona żadnych innych niebezpieczeństw dla tożsamości narodowej Litwinów, jak tylko ze strony Polski i Polaków. Vilnija wielokrotnie pikietowała ambasadę RP w Wilnie i demonstrowała przeciwko aspiracjom Polaków z Wileńszczyzny. Wbrew konwencjom międzynarodowym oraz stanowisku władz i głównych sił politycznych Litwy Vilnija uważa, że warunkiem pełnego uznania praw obywatelskich Polaków na Litwie jest ich pełna asymilacja.
Deklaracje i praktyka
Litewscy partnerzy w dialogu z Polską bagatelizują zwykle działalność Vilniji jako marginesową. Dopuszczenie jednak jej przedstawicieli jako oskarżycieli posiłkowych oraz waga, jaką Sąd Apelacyjny przywiązał do ich nieobecności (a właściwie rejterady), powodują, że proces ten zasługuje na baczną obserwację. Sąd odrzucił wszystkie wnioski oskarżonych i ich adwokatów, jak np. skargę na prokuratora, którego opinie - nieprzychylne dla podsądnych oraz ignorujące fakt, że sąd pierwszej instancji oddalił główny zarzut - publikowała litewska prasa.
Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie Anna Bogucka-Skowrońska (UW) i Stanisław Marczuk (AWS), którzy udzielają się w komisji polonijnej Senatu i w Polsko-Litewskim Zgromadzeniu Parlamentarnym, oraz prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" prof. Andrzej Stelmachowski.
- Zarzuty stawiane oskarżonym dotyczą ich działalności politycznej i proces nabrał charakteru politycznego. Organ wymiaru sprawiedliwości, jakim jest prokuratura, realizuje politykę państwa. Litewska Prokuratura Generalna żąda bardzo wysokich kar dla oskarżonych Polaków, którzy byli wybrani do samorządu rejonu o największym na Litwie procencie ludności polskiej, i - lepiej czy gorzej, co trudno ocenić, bo działo się to w okresie zamętu związanego z rozpadem ZSRR - wyrażali aspiracje i lęki swoich wyborców. Chcemy więc skonfrontować deklaracje władz Litwy, dotyczące stosunku państwa do polskiej mniejszości narodowej, z praktyką - tak wyjaśniła "Rz" powody swego przyjazdu senator Bogucka-Skowrońska.
Prośba o autonomię
Rozprawa toczy się przeciwko pięciu byłym (w latach 1990-91) działaczom samorządu rejonowego w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie - w 80 procentach zamieszkanym przez Polaków - autonomii. Postulat taki pojawił się w środowiskach polskich na początku roku 1989, czyli przed proklamowaniem niepodległości Litwy. Prawo ZSRR dopuszczało tworzenie autonomicznych obszarów, a inicjatywa działaczy polskich była odpowiedzią na postanowienie prezydium Rady Najwyższej Litwy o przejściu w ciągu dwóch lat na język litewski, jako państwowy, do czego zwarte skupiska ludności polskiej nie były przygotowane. (Podobne projekty ruchów narodowych na Białorusi, Ukrainie, także na Łotwie, wzbudziły tam niepokój i w następstwie odepchnęły od nich znaczną część innojęzycznych wyborców.)
Działacze polscy powołali Radę Koordynacyjną do utworzenia Polskiego Obwodu Autonomicznego; jedni uważali, że w składzie Litwy, inni - że w składzie ZSRR. Rada rejonu solecznickiego (ale poprzedniej kadencji, niż ta, do której wchodzili oskarżeni) uchwaliła prośbę do Rady Najwyższej Litwy (ciągle jeszcze radzieckiej) o przyznaniu rejonowi takiego statusu. Zarzut przeciwko oskarżonym dotyczy postawienia wniosku w radzie solecznickiej następnej kadencji o ponowne przyjęcie takiej uchwały - już po proklamacji niepodległości, ale przed uchwaleniem prowizorium konstytucyjnego i kodeksu karnego. Akt oskarżenia stawia także zarzuty mniejszego kalibru, m.in. o popieranie poboru do armii ZSRR, o przekazaniu budynku gminnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Sąd rejonowy, po wielokrotnym odsyłaniu akt prokuraturze do uzupełnienia, w procesie wznowionym w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi na Litwie, na początku kwietnia wydał wyrok: oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych zaostrzonego reżimu". Od wyroku odwołali się skazani, a także prokurator, który zażądał wyroków od 6 do 7,5 roku.
Zemsta czy próba zastraszenia
Mimo oddalenia głównego oskarżenia w prasie litewskiej skazanych nazywa się uporczywie "autonomistami". W piątek na rozprawie pojawili się m.in. ówcześni deputowani do Rady Najwyższej Litwy, Walentyna Subocz i Stanisław Pieszko. Tłumaczyli ówczesne postępowanie działaczy polskich stanem faktycznej dwuwładzy, podwójnego prawa, a właściwie nieistnienia prawa (najwyżej prowizorium) niepodległej Litwy. Przypomnieli, że m.in. ówczesny szef Sajudisu i przewodniczący Rady Najwyższej, a obecnie marszałek Sejmu Litwy - Vytautas Landsbergis - zapowiadał wtedy na spotkaniach z ludnością polską przychylne rozpatrzenie postulatu autonomii. Frakcja polska w Radzie Najwyższej podzieliła się wprawdzie w głosowaniu nad deklaracją niepodległości (3 głosy "za", 6 wstrzymujących się), ale już podczas zbrojnej interwencji radzieckiej na początku 1991 roku jednomyślnie opowiedziała się za niepodległością Litwy.
Na zaproszenie posła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy i prezes "Wspólnoty Polskiej" wystąpili wraz z nim w gmachu Sejmu litewskiego na konferencji prasowej.
Sienkiewicz stwierdził, że wobec oskarżonych zastosowano działanie prawa wstecz, a prawdziwą intencją procesu jest wywarcie zniechęcającej presji na społeczność polską. - Na Litwie - dodał - nie ma ustawy lustracyjnej ani dekomunizacyjnej, panuje wręcz niechęć do przejrzystego prawnego działania.
Profesor Andrzej Stelmachowski zwrócił uwagę, że oskarżeni nie działali tajnie ani przemocą, lecz jawnie, w ramach demokratycznych (czy wówczas jeszcze parademokratycznych) organów i procedur, i że skazywanie ich za sformułowanie projektu uchwały rady samorządowej jest absurdalne. Senator Marczuk podniósł, że ponieważ działania oskarżonych nie miały praktycznych skutków, to ściga się ich za poglądy polityczne. Senator Bogucka-Skowrońska pytała, jakie zagrożenie dla obecnego państwa litewskiego może stanowić działalność polityczna sprzed kilku lat osób, które dochowują Litwie lojalności, że - zamiast odstąpić od ścigania - żąda się tak drakońskich kar. - Proces polityczny może stworzyć w stosunkach między naszymi państwami problem polityczny - dodała. | Oczekiwany w Wilnie wyrok w procesie byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija.
Litewscy partnerzy w dialogu z Polską bagatelizują działalność Vilniji. Dopuszczenie jednak jej przedstawicieli jako oskarżycieli posiłkowych oraz waga, jaką Sąd Apelacyjny przywiązał do ich nieobecności, powodują, że proces ten zasługuje na obserwację. Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie.- Chcemy skonfrontować deklaracje władz Litwy, dotyczące stosunku państwa do polskiej mniejszości, z praktyką - wyjaśniła senator Bogucka-Skowrońska.
Rozprawa toczy się przeciwko byłym (w latach 1990-91) działaczom samorządu w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie autonomii. Rada rejonu solecznickiego uchwaliła prośbę do Rady Najwyższej Litwy o przyznaniu rejonowi takiego statusu. Sąd rejonowy: oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych". Od wyroku odwołali się skazani.
na rozprawie pojawili się ówcześni deputowani do Rady Najwyższej Litwy. Tłumaczyli ówczesne postępowanie działaczy polskich stanem dwuwładzy, nieistnienia prawa niepodległej Litwy. Na zaproszenie posła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy wystąpili na konferencji prasowej.Sienkiewicz stwierdził, że wobec oskarżonych zastosowano działanie prawa wstecz, a intencją procesu jest wywarcie zniechęcającej presji na społeczność polską. |
WYNAGRODZENIA
Czy należy oczekiwać, że aby ograniczyć zarobki malarzy, ustawowo ograniczy się ceny obrazów
Populistyczne zamieszanie
RYS. SYLWIA CABAN
JAROSŁAW LAZURKO
Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne, moim zdaniem, objęcie jednym aktem prawnym (i jednym sposobem rozumowania) co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób.
Pierwsza to samorządowcy. Można sobie wyobrazić, że wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich, dla dobra innych obywateli, i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest nadal wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek, którzy w ostatnich latach obsadzani są często na zasadzie partyjnych przetargów, aby później w taki czy inny sposób wspomagać swoje partie.
Zarobki są tutaj bardzo wysokie i - jak słychać - nadal będą mogły być wysokie, po indywidualnych decyzjach premiera. Takie rozwiązanie to szczyt centralizmu; w aktualnym stanie prawnym wysokość tych zarobków może być regulowana przez ministra skarbu państwa, który ma na nie pełny wpływ poprzez ustanawiane przez siebie w tych spółkach rady nadzorcze. Nie ma żadnych przeszkód, aby minister skarbu udzielał w tej kwestii odpowiednich wytycznych radom nadzorczym, a nawet zalecał stosowanie systemów, wiążących wysokość tych wynagrodzeń z uzyskiwanymi efektami.
Tysiąc pięciuset frustratów
Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje całego tego populistycznego zamieszania - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. Trudno oszacować, ilu z nich zarabia dzisiaj ponad normę określoną w nowej ustawie, ale przyjmując, że tylko połowa, zafundujemy sobie około 1500 frustratów. A przecież to od nich oczekuje się, że będą coraz efektywniej gospodarować, stale zwiększając konkurencyjność firm, którymi kierują.
W kontekście ciągle bardzo złego pisania i mówienia o firmach państwowych (nigdy żadnego pozytywnego przykładu) wymienione przeze mnie zadania dla menedżerów wyglądają zapewne mało wiarygodnie, ale zapewniam, że w codziennej praktyce i w ustalaniu strategii firm takie są nasze prawdziwe cele. Wymusza to na nas konkurencyjny rynek, na którym trzeba się utrzymać, presja załogi, własna ambicja i strach o utratę swojego miejsca pracy.
Potwierdzają to też fakty, jeśli się spojrzy na niedawną informację o planowanych w najbliższych miesiącach przez około 700 firm w kraju masowych zwolnieniach pracowników ("Rzeczpospolita" z 2 marca). Zdecydowana większość firm, które będą likwidować miejsca pracy, to nie przedsiębiorstwa państwowe, z wyjątkiem funkcjonujących w branżach wymagających kompleksowej restrukturyzacji (hutnictwo, zbrojeniówka, kolejnictwo itd.).
Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru. Odchodząc, uratowalibyśmy uzdrawianą przez lata mentalność pracowników, którzy nie ulegliby wówczas demoralizacji, widząc, jak ich szef musiał się ugiąć, a niektórzy, ciesząc się, że mu się wreszcie pogorszyło. Menedżer poszukałby satysfakcji w innej, może już niepaństwowej firmie. Tak się jednak nie stanie i zagrożenie odpływu kadr nie jest duże. Rynek pracy menedżerskiej w Polsce też istotnie zmniejszył się i znalezienie nowej pracy nie jest łatwe.
Gdzie ta święta równość
Większość firm zagranicznych, a szczególnie dużych koncernów, obsadza obecnie kluczowe stanowiska swoimi ludźmi. Jest dla wszystkich oczywiste, że ich zarobki i wszelkie dodatki związane z oddelegowaniem, bilety lotnicze co dwa tygodnie do domu, koszty zakwaterowania, kształcenia dzieci, prywatnych polis ubezpieczeniowych, nie mogą podlegać kontroli czy ograniczeniom. I nie ma na to wpływu to, że firmy te wykorzystują polską siłę roboczą, której koszt musi być ograniczany, żeby wystarczyło na pokrycie wysokich kosztów zarządu.
Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy, ale nie informuje się, o ile te miejsca pracy są lepiej płatne od miejsc w przedsiębiorstwach państwowych. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie w takim razie święta równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku.
Zarządzanie to sztuka
Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat, od niespełna czterech na zasadach umowy o zarządzanie. W tym czasie przynajmniej dwa razy nasz biznes był poważnie zagrożony, co groziło utratą wszystkich 650 miejsc pracy. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Zgodnie z zawartą umową o zarządzanie odpowiadam całym swoim majątkiem za szkody wyrządzone firmie. Ponadto codziennie odpowiadam za wszystko, co się w niej dzieje. Mogę być pociągnięty do odpowiedzialności (grzywny, ale także pozbawienie wolności) na mocy setek przepisów obowiązującego w działalności gospodarczej prawa - kodeks pracy z przepisami o bhp, przepisy przeciwpożarowe, sanitarne, o ochronie mienia i informacji, o ochronie środowiska, ustawy o rachunkowości, karna-skarbowa itd. Nasze wyroby sprzedajemy na bardzo konkurencyjnym rynku krajowym i 40 procent eksportujemy. Zwiększamy konkurencyjność naszej firmy, podnosząc jej wewnętrzną efektywność, pracując nad zmianą mentalności pracowników, wprowadzając elementy TQM (Total Quality Management) i unowocześniając technologię. Firma jest zrestrukturyzowana i dostosowana do aktualnych wymagań rynku.
Byliśmy w szóstej dziesiątce firm w Polsce, które uzyskały certyfikat systemu zapewnienia jakości. Gospodarujemy na powierzonym nam majątku, który, niestety, nie jest nowoczesny, zarabiamy jednak co miesiąc na płace dla wszystkich pracowników, kadry i zarządcy kontraktowego i jednocześnie stale odtwarzamy majątek w stopniu większym, niż wynikałoby to z odpisu amortyzacyjnego. Płacimy podatek dochodowy i nie zalegamy z żadnymi zobowiązaniami wobec budżetu czy ZUS. Nie dostajemy żadnych dotacji ani nie mamy żadnych ulg.
Firm z większościowym udziałem skarbu państwa będących w podobnej kondycji ekonomiczno-finansowej, wbrew powszechnej opinii, jest w kraju bardzo dużo.
Czekanie na aneks
Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który bez żadnych przyczyn dotyczących zarządzanej firmy zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim w 1996 roku na okres pełnych pięciu lat. I nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa bardzo korzystna dla właściciela majątku, jakim jest skarb państwa, zapewniająca stałe podnoszenie wartości przedsiębiorstwa przed jego przyszłą prywatyzacją. W celu zachowania struktury płac w firmie powinienem też poważnie rozważyć proporcjonalne obniżenie zarobków całej kadry kierowniczej. Niewatpliwie przyniosłoby to skutek w postaci demobilizacji i tragicznego spadku zaangażowania.
Nie wiem, czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie wątpliwe i krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi.
O jednym mogę zapewnić, że nie chodzi mi o pieniądze, bo spodziewane zmniejszenie moich zarobków w istocie nie będzie duże. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego niedawno z takim trudem udało się nam wyrwać.
I na koniec refleksja złośliwa. Zarządzanie, zwłaszcza to nowoczesne, oparte na skutecznym przywództwie, to duża sztuka, wymagająca nie tylko ogromnego zaangażowania, fachowej wielokierunkowej wiedzy, ale również talentu, podobnego do tego, jakim musi być obdarzony dobry malarz czy aktor. Czy należy oczekiwać, że ustawowo - aby ograniczyć zarobki malarzy - ograniczy się ceny obrazów? Albo maksymalną gażę aktorów? Proszę pomyśleć, jakie w tych dziedzinach są ogromne dysproporcje w zarobkach i niesprawiedliwości! Proponuję te dwie grupy zawodowe też ująć w jednej ustawie.
Autor jest zarządcą kontraktowym Warszawskich Zakładów Mechanicznych WUZETEM. | Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia, zwrócić uwagę na absurdalne objęcie jednym aktem prawnym co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób.
Pierwsza to samorządowcy. wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek. Zarobki są tutaj bardzo wysokie.
Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa.
Po obniżeniu zarobków powinni odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabiali dotychczas, było nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru.
Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku. czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi. nie chodzi o pieniądze. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego z takim trudem udało się nam wyrwać. |
ENERGETYKA
Zamknięcie elektrowni jądrowych w Niemczech będzie kosztowało kilka miliardów marek
Koniec ery nuklearnej
KRYSTYNA FOROWICZ
Rząd Niemiec postanowił przedłożyć 29 stycznia w Bundestagu projekt ustawy ogłaszającej zaplanowany i ostateczny koniec energetyki jądrowej dla celów cywilnych.
Niemieccy użytkownicy elektrowni jądrowych protestują przeciw planowanemu zamykaniu elektrowni jądrowych. Pomysł Partii Zielonych, jak i sam projekt ustawy, przedstawiony w Bonn uznali jako "zbyt brutalny i kosztowny" dla nich - podał Reuters.
Decyzje polityków niepokoją naukowców niemieckich i francuskich. W zeszłym roku został zakończony wspólny projekt Europejskiego Ciśnieniowego Reaktora Wodnego. Rozpoczęcie jego budowy zaplanowano na początek przyszłego stulecia. Nowy typ reaktora - superbezpiecznego i nowoczesnego - miał, gdy nadejdzie potrzeba, zastąpić starzejące się siłownie jądrowe.
Kosztowny pogrzeb
Zamknięcie elektrowni atomowych będzie kosztowało rząd Niemiec kilka miliardów marek. Do końca roku 2001 ma być wyłączonych sześć najstarszych elektrowni atomowych - Obrigheim, Stade, Biblis A i B, Neckarwestheim 1 oraz Brunsbuettel. Z właścicielami 13 nowszych reaktorów zamierza się wynegocjować konkretne terminy wycofania z eksploatacji. Ostatni z 19 reaktorów czynnych obecnie w Niemczech miałby zostać wyłączony w 2010 roku.
Przemysł atomowy zapowiedział, że wystąpi o odszkodowania w miliardowej wysokości.
Hans Dieter Harig, dyrektor Preussenelektra - jednej z największych niemieckich elektrowni jądrowych powiedział, że rezygnacja z energetyki jądrowej będzie kosztowała przemysł powyżej 7 mld marek. - Zamknięcie elektrowni do 2001 r. lub wcześniej - jak się mówi - wymaga zatem ponownego rozważenia.
O rekompensatę zamierza także wystąpić Francja, bowiem doszłoby do zerwania kontraktu na przetwarzanie odpadów radioaktywnych, pochodzących z niemieckich elektrowni jądrowych, i wysyłanych do Francji - podała AFP.
Minister ochrony środowiska Juergen Trittin, najgłośniejszy przeciwnik energii nuklearnej powiedział: - Uczynimy wszystko, aby możliwie szybko zaprzestać korzystania z energii jądrowej. Dodał też, że nie ma podstaw prawnych do wypłacenia odszkodowania za zaprzestanie przerobu zużytego paliwa jądrowego. Umowy łączące przemysł nuklearny jego kraju z Francuzami tracą ważność, gdyż działa "siła wyższa", a za taką można uznać przegłosowanie ustawy o rezygnacji z energetyki jądrowej oraz zaprzestanie przerobu odpadów w roku 2000 - powiedział Juergen Trittin w rozmowie z ministrem zdrowia Francji - Dominique Voynet.
Co zrobić z odpadami
Do 30 grudnia zeszłego roku przerobiono we francuskich zakładach La Hague 3800 ton niemieckich odpadów. Część tego zużytego paliwa i odpadów z tego przerobu znajduje się nadal na ziemi francuskiej, podczas gdy ustawa z 31 grudnia 1991 r. o zarządzaniu odpadami radioaktywnymi zakazuje ich magazynowania poza terminy określone możliwościami technicznymi.
Juergen Trittin potwierdził w piątek w Paryżu, że Niemcy gotowe są sprowadzić z powrotem swoje odpady jądrowe, nie tylko te najbardziej promieniotwórcze jak pluton, ale także słabo i średnioradioaktywne.
Po ponad 6 latach od zatwierdzenia ustawy w 1991 r. jedynie udało się zorganizować 5 transportów odpadów: trzy do Japonii i dwa do Niemiec - co stanowi zaledwie 5 proc. całości odpadów. W krajach tych każdy transport wywołuje liczne demonstracje i protesty.
Kraje UE produkują rocznie 50 tys. m sześc. odpadów promieniotwórczych łącznie, czyli mniej niż kilka lat temu. W 1993 produkowały 80 tys. m sześc. - podaje raport opublikowany w piątek przez Komisję Europejską. Naukowcy opracowują nowe technologie i same elektrownie wiele robią dla zmniejszenia odpadów już u źródła.
Zakaz przerobu paliwa jądrowego od 1 stycznia 2000 r. - zgodnie z planowaną ustawą - może zagrozić eksploatacji elektrowni - wyjaśniają szefowie RWE, Veba i VIAG (są to największe firmy energetyczne i usług komunalnych). Prawo niemieckie zezwala na użytkowanie elektrowni jądrowej tylko wówczas, jeżeli będzie zagwarantowany przerób powstałych podczas użytkowania odpadów radioaktywnych. Niemieccy użytkownicy elektrowni są zobowiązani z kolei do odbioru powstałego podczas przerobu odpadów plutonu. Nie bardzo jednak wiedzą, co z nim zrobić. Właściciele elektrowni przestrzegają rząd przed polityką faktów dokonanych, bo w przeciwnym razie szanse kompromisu, do jakiego się zmierza - będą nikłe.
Projekt ustawy przewiduje, że istniejące elektrownie jądrowe zostaną wyposażone w ośrodki magazynowania odpadów w pobliżu elektrowni, aby unikać ich transportu. Z tym że tylko trzy elektrownie na 19 mają takie obiekty. AFP podaje, że 720 mln euro wyniesie koszt zerwania umów zawartych z Francją w sprawie przerobu zużytego paliwa oraz blisko 1,02 mld euro z W. Brytanią, nie licząc kosztów spowodowanych zatrzymaniem budowy centralnych ośrodków magazynowania odpadów w Niemczech, które to inwestycje nie będą już miały sensu.
Firmy grożą wystąpieniem o ogromne odszkodowania od skarbu państwa w wysokości nawet od 50 do 100 mld euro. Elektrownie otrzymały zezwolenie na pracę na czas nieokreślony.
Rezygnacja będzie grzechem
Przeciwnicy energii atomowej twierdzą, że w Niemczech dojdzie w ciągu 8-12 lat do zaspokojenia krajowego zapotrzebowania na energię bez korzystania z energii nuklearnej. Obecnie na siłownie atomowe przypada w Niemczech jedna trzecia produkowanej energii. Obecne zużycie energii elektrycznej na osobę w ciągu roku wynosi 6500 kWh (dla porównania w Polsce 3600 kWh).
Przedstawiciele przemysłu ostrzegają, że wycofanie się z energii jądrowej, to tym samym wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej i stwarza to wielkie zagrożenie dla miejsc pracy w Niemczech.
- Rezygnacja z wykorzystania energetyki jądrowej, gdy świat walczy z efektem cieplarnianym, będzie grzechem - napisała AFP.
Decyzje polityków o rezygnacji z energii atomowej niepokoją naukowców po obu stronach Renu. Prace nad przyszłymi reaktorami lekkowodnymi trwają we Francji i w Niemczech od niemal 10 lat, ale nabrały rzeczywistego rozmachu dopiero w ostatnich kilku latach. Od roku 1989 Framatome i Siemens, za pośrednictwem wspólnego towarzystwa akcyjnego NPI (Nuclear Power International), w którym obie firmy mają jednakowe udziały, pracowały wspólnie nad projektem przyszłego energetycznego reaktora jądrowego. Projekt ten nazwano EPR - Europejski Ciśnieniowy Reaktor Wodny.
EPR stanowi najambitniejszy przykład współpracy francusko-niemieckiej w dziedzinie energetyki jądrowej. Nowy reaktor obecnie znajduje się w "fazie optymalizacji", która rozpoczęła się w lipcu 1997 r. i ma potrwać półtora roku, ma pracować w obu państwach, we Francji i w Niemczech, w Europie i na rynku światowym. EPR uznano za najbezpieczniejszy w świecie (korzysta z 30 lat doświadczeń eksploatacji siłowni jądrowych w tych państwach) i najbardziej ekonomiczny. Bloki energetyczne będą produkować elektryczność przy kosztach za kWh konkurencyjnych w porównaniu z innymi źródłami. Przewidywany czas eksploatacji został zwiększony do 60 lat.
Zgodnie z planami budowa pierwszej siłowni EPR ma się rozpocząć na początku przyszłego stulecia.
Francja i Niemcy są państwami wiodącymi pod względem produkcji energii w siłowniach jądrowych. Energetyka jądrowa za pośrednictwem 58 reaktorów dostarcza we Francji 80 proc. całkowitej produkowanej energii elektrycznej oraz 30 proc. elektryczności w Niemczech z 19 reaktorów.
Stosowana w tych krajach technologia jądrowa jest uznawana i wykorzystywana na całym świecie. Firma Framatome dostarczyła siłownie jądrowe Belgii, Afryce Południowej, Południowej Korei i Chinom, podczas gdy firma Siemens eksportowała do Szwajcarii, Holandii, Hiszpanii, Argentyny i Brazylii. Rezygnacja z planowanej wspólnej budowy nowego typu reaktora, którego projekt jest już właściwie ukończony, praktycznie będzie oznaczać koniec ery nuklearnej w Niemczech. | W Niemczech planuje się stopniowe zamykanie elektrowni jądrowych. Realizacja tego celu będzie wymagała miliardowych nakładów. Przeciwnicy energii atomowej twierdzą, że Niemcy będą w stanie zaspokoić krajowe zapotrzebowanie bez reaktorów jądrowych. Przedstawiciele przemysłu ostrzegają jednak, że wycofanie się z energii jądrowej oznacza wycofanie niemieckiej gospodarki ze światowej ligi technologicznej, co drastycznie zwiększy bezrobocie. |
OCHRONA KONSUMENTA
W Europie i USA
Ewolucja strategii
EWA ŁĘTOWSKA
Dlaczego właściwie konsumenta należy chronić? Jakie w tej dziedzinie istnieją strategie? Czy wszędzie są one jednakowe? To, że prawo europejskie i cały system jego funkcjonowania chronią konsumenta lepiej niż w naszym kraju, widać choćby z oferty, z jaką tamtejszy się styka. Czy jednak jej bogactwo i dogodność dla klienta są bezpośrednim rezultatem chęci "czynienia konsumentom dobrze"?
Konsument jest jednym z aktorów występujących na rynku jako homo oeconomicus passivus w przeciwieństwie do wytwórców i handlowców, określanych jako homo oeconomicus activus. Ale przecież kontakty między aktywnymi i pasywnymi uczestnikami rynku odbywają się na podstawie umów sprzedaży czy świadczenia usług. A umowa - wiadomo - charakteryzuje się równością pozycji jej partnerów. Dlaczego więc o jednego z nich akurat trzeba się bardziej troszczyć? Kto ma to robić i w jakim zakresie? Czy nie mamy tu aby do czynienia z jakimś uprzywilejowaniem czy dyktowanym lewackimi ideami paternalizmem?
Problem ochrony konsumenta pojawił się - jako zwerbalizowane hasło - mniej więcej w latach sześćdziesiątych- siedemdziesiątych, równocześnie w USA i w Europie, kładącej podwaliny integracji gospodarczej. Ale motywacja ochrony nie była bynajmniej jednakowa.
Upośledzona mniejszość, czyli jak to jest w USA
Amerykańska tradycja każe w ochronie konsumenta widzieć kwestię publicznoprawną, wręcz konstytucyjną. Jest ona bowiem ujmowana jako ochrona interesów pewnej mniejszości, która - rozproszona i dlatego pozbawiona dostępu do instytucji przedstawicielskich - nie może artykułować swych interesów przy wykorzystaniu istniejących kanałów instytucjonalnych. Inaczej mówiąc, konsumenci są tu uznani za przykład upośledzonej, bo pozbawionej stosownej reprezentacji mniejszości. Chodzi o mniejszość mierzoną nie tyle liczbą arytmetyczna, ile słabością pozycji rynkowej, która ma swe źródło w rozproszeniu interesów konsumentów. Należy im pomóc, ponieważ są mniejszością.
W ten sposób problem jest ujmowany w kategoriach dowartościowania jednostek tworzących mniejszość, a to w każdym wypadku jest kwestią publicznoprawną, podobnie jak dowartościowanie kobiet, mniejszości etnicznych czy innych. Remedia służące temu są podobne: zwiększenie możliwości reprezentacji mniejszości, o którą chodzi, w tym wypadku konsumentów. Reprezentacji przed każdą z władz (nie chodzi tylko o ułatwienia i pomoc w prowadzeniu ewentualnych sporów sądowych, do czego jesteśmy skłonni redukować pojęcie "reprezentacja konsumenta"), a więc sądową, ale i ustawodawczą oraz administracyjna, w postaci lobbingu, działania środkami politycznymi (petycje, demonstracje). Ta strategia zakłada ułatwienie konsumentom samoorganizacji i artykulacji przez to ich interesów wobec władz. Jest to więc strategia ruchu oddolnego, bez wyraźnego narzucania celów, jakim ma służyć osiągnięta, lepsza reprezentacja. Strategia ta zakłada duży udział czynnika fachowego, prawniczego, służącego organizacjom konsumenckim radą i pomocą w konkretnych kampaniach, niezależnie od tego, czy ich przedmiotem ma być podniesienie standardu informowania konsumenta o składnikach jakiegoś wyrobu, zmiana ustawodawstwa czy konkretny proces odszkodowawczy pojedynczego konsumenta, mający stać się precedensem, przecierającym innym drogę.
Takie techniki działania (niekoniecznie stosowane tylko po to, aby dowartościować konsumenta; może tu chodzić o inne mniejszości) zyskały nawet specjalną nazwę: "public interest law". Amerykańska strategia nie zakłada więc ochrony konsumentów przez odgórne wskazanie, przed czym należy ich chronić, ale przez ułatwienie im przebicia się, aby mogli sami własne interesy wyartykułować i walczyć o ich realizację.
W Europie jako produkt odgórny
W Europie problem dowartościowania konsumentów nie bywał ujmowany jako deficyt ich reprezentacji, jako grupy społecznej, przed władzą. Na politykę prokonsumencką patrzono tu raczej jako na politykę legislacyjną, której kształtowanie zależy od władzy, a nie jest determinowane niczyimi aspiracjami czy roszczeniami, i która raczej kojarzy się z oktrojowaniem (nadaniem, narzuceniem) pewnych celów przez państwo. Dlatego ochrona konsumenta w ramach integracji europejskiej jest produktem odgórnym, jako efekt działań podejmowanych przez organa Wspólnot.
Lektura dokumentów Wspólnoty, zwłaszcza traktatu, gdzie wprost mówi się obecnie o ochronie konsumenta - nie oddaje ewolucji, jaką przeszły umiejscowienie i strategia prokonsumencka. Początkowo i same Wspólnoty, i ich dokumenty oraz programy były zorientowane "produktywistycznie". Chodziło o stworzenie warunków do integracji gospodarczej, a to zakładało skoncentrowanie się na zagwarantowaniu wolności gospodarczych dla aktywnych uczestników rynku. Produktem ich działań była oczywiście oferta rynkowa, której odbiorcą miał być konsument. Dlatego głównym, niejako pierwotnym celem polityki integracyjnej było zapewnienie przepływu towarów, usług, siły roboczej, możliwość zakładania filii, zapewnienie konkurencyjności i braku dyskryminacji w działalności gospodarczej. Wygoda i poziom życia konsumentów miały się wykreować same, być niejako wtórnym skutkiem celu zasadniczego, jakim było stworzenie wspólnego rynku. Oczywiście nie oznacza to, że oficjalne dokumenty i programy europejskie negliżowały kwestie konsumenckie.
Kochany dla samego siebie
W 1975 r., w pierwszym programie polityki ochrony i informacji konsumentów, wypracowano katalog zasadniczych praw konsumenta. Powtórzono go w drugim programie z 1981 r. i pozostał co do zasady nie zmieniony w podobnych programach z 1985 i 1990 r. Zasadnicze prawa konsumenta obejmują prawo do: ochrony życia i bezpieczeństwa; ochrony interesów gospodarczych; naprawienia doznanej szkody; informacji i edukacji; bycia wysłuchanym. (To ostatnie prawo, zresztą w praktyce europejskiej nie dające się przełożyć na spektakularne posunięcia, odpowiada amerykańskiemu "prawu do reprezentacji", kluczowemu dla tamtejszej koncepcji ochrony konsumenta). Dopiero w latach osiemdziesiątych, w miarę umacniania się i stabilizowania gospodarczej integracji w Europie, ochrona interesów konsumenta zaczyna się stopniowo autonomizować także w dokumentach i programach wspólnotowych. W nowej wersji art. 3 lit. s) traktatu Wspólnot awansuje do rangi jednego z jej celów strategicznych. Po Maastricht nowy art. 129 lit. a) traktatu, w jego rozdziale XI zatytułowanym wprost "Ochrona konsumenta", przewiduje już nie tylko (jak dotychczas) osiąganie wyższego poziomu tej ochrony dzięki działaniom na rzecz wspólnego rynku, lecz także samoistne akcje kierujące politykę państw członkowskich na ochronę zdrowia, bezpieczeństwa, gospodarczych interesów, informację i edukację konsumenta. W 1995 r., w związku z reformą (istniejącej od 1973 r.) Komisji do Spraw Konsumentów (15 przedstawicieli państw członkowskich i 5 przedstawicieli organizacji konsumenckich), przedstawiono dokument przewidujący m.in. akcje:
w zakresie usług finansowych na rzecz konsumentów;
w zakresie podstawowych usług publicznoprawnych na rzecz konsumentów;
mające na celu umożliwienie korzystania konsumentom z dobrodziejstwa społeczeństwa informatycznego;
mające na celu wzmocnienie zaufania konsumentów do produktów żywieniowych;
promocji konsumpcji przyjaznej środowisku naturalnemu;
pomocy dla krajów Europy Centralnej i Wschodniej przy kreowaniu ich polityki konsumenckiej.
Sumując: o ile u początków działania Wspólnoty Europejskiej można mówić, że ochrona pasywnego uczestnika rynku była tylko koniecznym skutkiem, wypadkową działań adresowanych do aktywnych uczestników rynku, o tyle od 1992 r. podnoszenie poziomu ochrony - w zakresie pięciu praw podstawowych konsumentów - staje się autonomicznym celem działań organów wspólnotowych. Konsument jest więc w Unii Europejskiej kochany dla siebie samego, staje się autonomicznym celem działań integracyjnych, prowadzonych z myślą o polepszeniu jego kondycji, podczas gdy dawniej był traktowany raczej jako odbiorca towarów i usług pojawiających się na zintegrowanym, konkurencyjnym i nie dyskryminującym żadnego z aktywnych uczestników rynku europejskim.
Przejrzystość informacji
Europejska ochrona konsumenta opiera się na przejrzystości informacji. Ponieważ współczesne warunki produkcji i rynku zaciemniają przejrzystość zarówno co do przedmiotu oferty (jakość, bezpieczeństwo oferowanych dóbr), jak i sposobu korzystania z niej (warunki umów, konsekwencje prawne zachowań konsumenta), ochrona konsumenta we Wspólnotach (obecnie Unii) oznacza działania na rzecz stworzenia im warunków swobodnego wyboru i decyzji. Słabość konsumenta jest bowiem wynikiem braku transparencji (przejrzystości) oferty i rynku. W USA konsumenta chroni się, ponieważ jest źle reprezentowany, w Europie, ponieważ jest źle poinformowany. W tej sytuacji jego pozycja jako partnera umowy kierującego się własną oceną sytuacji i decydującego o zawarciu umowy ulega degradacji.
Ochrona konsumenta nie oznacza zatem bynajmniej protekcjonistycznego faworyzowania go przez władzę, lecz działanie na rzecz zrekompensowania braków jego wiedzy i orientacji, wywołanych masowością produkcji i obrotu, przywrócenia możliwości oceny sytuacji rynkowej. To zaś jest przesłanką racjonalnego korzystania ze swobody umów. Przedsięwzięcia i instrumenty służące ochronie konsumenta nie mają zatem na celu "danie" mu czegoś dodatkowego, ale raczej przywrócenie równości szans, traconych wraz z rozwojem nowoczesnej produkcji, handlu, marketingu. Dlatego czasem mówi się, że ochrona konsumenta to nic innego jak (podobnie jak walka z monopolizacją i nieuczciwą konkurencją) jeszcze jeden instrument walki o rynek prawdziwie wolny - dla jego uczestników czynnych i biernych.
Znaczenie dyrektyw
Dyrektywy są instrumentami służącymi zwiększeniu przejrzystości niezbędnej dla wolnej decyzji i wyboru konsumenta. Ich celem jest harmonizacja ustawodawstw państw UE. Wskazać tu można:
ochronę przed fałszywymi i wprowadzającymi w błąd informacjami w zakresie etykietowania towarów (dyrektywa 79/112, zm. 86/187, 89/395, 93/102, w sprawie oznaczania towarów żywnościowych, uzupełniona dyrektywą 90/946 o dobrowolnym zamieszczaniu informacji o wartościach odżywczych na środkach spożywczych, a także dyrektywa 89/622 dotycząca oznakowania wyrobów tytoniowych);
określanie cen na artykułach żywnościowych (dyrektywa 79/581, zmieniona przez dyrektywę 88/315) oraz określanie cen na artykułach nieżywnościowych (dyrektywa 88/314);
warunek używania języka zrozumiałego dla konsumenta przy oznaczaniu towarów i informacji o nim (dyrektywa 79/112);
środki ochrony przed wprowadzającą w błąd reklamą i prezentacją towaru (dyrektywa 84/450 zawierająca minimalny standard; dyrektywa 87/367 dotycząca produktów, które wyglądają na inne, niż są w istocie, i tym samym stwarzają zagrożenie dla zdrowia i bezpieczeństwa konsumenta). Te akty zresztą skierowane były raczej na ochronę samej konkurencji przed nieuczciwymi praktykami; ochrona konsumenta jest tu skutkiem ubocznym;
zasadę radykalnej przejrzystości uprzednio sformułowanych klauzul umownych (dyrektywa 93/13 o nieuczciwych klauzulach umownych w umowach z konsumentami).
Utrzymaniu transparencji niezbędnej do orientacji konsumenta (a może raczej: ochrony przed reklamowym szumem informacyjnym) służą "wertykalne" (tj. związane z poszczególnymi grupami towarów) ograniczenia dotyczące zakazu reklamy pewnych produktów czy usług (lekarstwa, alkohole, tytoń, wolne zawody), reklamy kierowanej do pewnych osób (dzieci) czy też w określonych mediach (radio, tv). Trzeba tu wskazać dyrektywę 89/552 o reklamie telewizyjnej. Zawiera ona również zakazy reklamy wyrobów tytoniowych i lekarstw zapisywanych na recepty, a także ograniczenia reklamy kierowanej do dzieci. Dyrektywy 89/622 i 92/41 o reklamie papierosów i innych wyrobów tytoniowych wprowadzają ograniczenia reklamy w innych formach, podobnie jak dyrektywa 92/28 mówiąca o ograniczeniu reklamy lekarstw.
Należą do nich także dyrektywy odnoszące się do poszczególnych umów konsumenckich (sprzedaż poza miejscem stałego prowadzenia handlu - dyrektywa 85/577; o kredycie konsumenckim - 87/107, z modyfikacją w dyrektywie 90/88; o podróżach i imprezach turystycznych sprzedawanych jako pakiet usług - 90/314; seria dyrektyw dotyczących różnego rodzaju umów ubezpieczenia majątkowego - zwłaszcza: 72/166, 73/239, 79/267, 84/5, 88/357, 90/218, 90/619, 90/232, 92/49, 92/96; o własności podzielonej co do czasu korzystania z rzeczy, tzw. time-sharing - dyrektywa 94/47; o umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 97/7).
Wszystkie one zawierają niezwykle rozbudowane obowiązki kontrahenta konsumenta związane z zapewnieniem szerokiej informacji o transakcji: jej warunkach, przedmiocie, konsekwencjach poszczególnych postanowień. (Dość powiedzieć, że np. dyrektywa dotycząca kredytu konsumenckiego zawiera obowiązek przedstawienia planu spłat w różnych wariantach, a nawet wzór matematyczny obliczania kosztów kredytu). Wszystko po to, aby zapewnić wysoki standard przejrzystości (transparencji), umożliwiający świadome i racjonalne zorientowanie się w bogactwie oferty i dokonanie stosownego wyboru.
Dyrektywy, których celem jest ochrona życia i zdrowia konsumentów, także działają przez zapewnienie wiedzy o możliwych niebezpieczeństwach i ryzykach, a więc troszczą się o większą przejrzystość informacji o towarze i bezpiecznym sposobie korzystania z niego. Dyrektywy te działają dwojako. Po pierwsze, nakładają na producenta i sprzedawcę, pod groźbą odpowiedzialności odszkodowawczej, obowiązek informacji o sposobie korzystania z towaru (przede wszystkim dyrektywa 84/374 o odpowiedzialności za produkt). Po drugie, wprowadzają wymogi co do bezpiecznych rygorów jakościowych. Tu wskazać można przede wszystkim wielką liczbę "wertykalnych" przepisów prawa wspólnotowego (a także norm europejskich), dotyczących: żywności, zabawek, kosmetyków, detergentów, samochodów, tekstyliów, niebezpiecznych substancji, lekarstw, nawozów, pestycydów i herbicydów, produktów weterynaryjnych, żywności dla zwierząt. Liczba stosownych aktów jest ogromna; dotyczą one jakości (w różnych jej aspektach), co jest nie bez znaczenia dla życia, zdrowia i bezpieczeństwa konsumentów. Są to zresztą typowe instrumenty "produktywistyczne", których celem jest osiągnięcie integracji gospodarczej. Ochronne działanie wobec konsumenta ma tu skutek refleksowy, choć o znaczeniu nie dającym się przecenić z punktu widzenia jego bezpieczeństwa. Podobne znaczenie mają: wspomniana już dyrektywa 87/357 o niebezpiecznych podróbkach zagrażających zdrowiu i bezpieczeństwu konsumentów i 92/59 o ogólnym bezpieczeństwie produktu, zawierająca określenie generalnych i subsydiarnych (wobec już istniejących regulacji jakościowych) obowiązków państw w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa produktów na rynku.
Raporty równie ważne
Niezależnie od wiążących aktów prawa wspólnotowego, zobowiązujących do zapewnienia przejrzystości rynku dla konsumenta, ważne są bardzo liczne akty o charakterze raportów i informacji. Przykładowo można wskazać: rezolucję Rady Europy z 1995 r. w sprawie produktów prezentowanych jako korzystne dla zdrowia; informację (COM 93/456) przedłożoną przez Komisję Radzie i Parlamentowi Europejskiemu, dotyczącą języka używanego w informacjach dla konsumentów we Wspólnocie; rezolucję Rady i ministrów edukacji z 1986 r. w sprawie edukacji konsumenckiej w szkołach podstawowych i średnich i - na ten sam temat - raport Komisji (COM 89/17) z 1989 r., informację Komisji na temat kampanii informacyjnej i uświadamiającej dotyczącej bezpieczeństwa dzieci (COM 87/211).
Stworzenie szans dla świadomej, racjonalnej oceny i wyboru, wychowanie konsumenta umiejącego korzystać z bogactwa oferty i dobrodziejstw wspólnego rynku - to zasadniczy cel europejskich strategii ochronnych odnoszących się do hominis oeconomici passivi.
Kim jest konsument europejski i co z tego wszystkiego wynika dla nas - w kolejnych odcinkach cyklu.
Autorka jest profesorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej | W latach 60. i 70. równocześnie w USA i Europie pojawiły się rozwiązania związane z problemem ochrony konsumenta, różnie jednak były motywowane. W USA konsumenci zostali uznani za upośledzoną mniejszość, pozbawioną stosownej reprezentacji. W ten sposób problem był ujmowany w kategoriach dowartościowania jednostek tworzących mniejszość: zwiększenia możliwości reprezentacji przez władzę sądową, ustawodawczą czy administracyjną. Jest to strategia ruchu oddolnego ułatwiająca samoregulację i artykulację interesów wobec władz, w której zakłada się duży udział czynnika fachowego (np. prawniczych organizacji konsumenckich). W Europie patrzono inaczej, polityka prokonsumencka była prowadzona odgórnie za pomocą regulacji prawnych. Już w 1975 r. wprowadzono katalog praw konsumenta, do których należą prawa: ochrony życia i bezpieczeństwa, ochrony interesów gospodarczych, naprawienia doznanej szkody, informacji i edukacji oraz bycia wysłuchanym. Warto zaznaczyć, że w początkowo ochrona konsumenta była produktem wtórnym dążeń do stworzenia konkurencyjnego rynku wewnętrznego. Dopiero na pocz. lat 90. podnoszenie poziomu ochrony stało się autonomicznym celem działań organów wspólnotowych. Europejska ochrona konsumenta polega na przejrzystości informacji. Wynika z założenia, że współczesne warunki produkcji i rynku zaciemniają przejrzystość przedmiotu oferty i sposobu korzystania z niej. Władza powinna dążyć do wzmocnienia słabej pozycji konsumenta poprzez regulacje, kóre zobowiążą podmioty gospodarcze aktywne, handlowców i wytwórców, do udzielenia mu wystarczającej i szczegółowej informacji na temat swojej oferty. Taka ochrona konsumenta dąży do zapewnienia mu warunków swobodnego wyboru i decyzji, a więc jest to również instrument walki o prawdziwie wolny rynek. Duże znaczenie odgrywają dyrektywy harmonizujące ustawodawstwo państw UE, które służą zwiększeniu przejrzystości niezbędnej dla wolnej decyzji i wyboru konsumenta. Zawierają one regulacje dot. ochrony przed fałszywymi i wprowadzającymi w błąd informacjami na etykietach towarów, określania cen na produktach, używania języka zrozumiałego dla konsumenta czy środków ochrony przed wprowadzającą w błąd reklamą. Utrzymaniu transparencji niezbędnej do orientacji konsumenta służą ograniczenia dotyczące reklam pewnych produktów czy usług (lekarstwa, alkohole) czy reklam kierowanych do pewnych osób (dzieci). Istnieją również dyrektywy , które odnoszą się do poszczególnych umów konsumenckich, np. o kredycie konsumenckim. Te dyrektywy zawierają niezwykle rozbudowane obowiązki kontrahenta związane z zapewnieniem szerokiej informacji o transakcji: jej warunkach, przedmiocie, konsekwencjach poszczególnych postanowień. Większość dyrektw zawiera instrumenty, których celem jest osiągnięcie integracji gospodarczej. Niezależnie od wiążących aktów prawa wspólnotowego, zobowiązujących do zapewnienia przejrzystości rynku dla konsumenta, ważne są bardzo liczne akty o charakterze raportów i informacji. Przykładowo można wskazać rezolucję Rady Europy o produktach prezentowanych jako korzystne dla zdrowia. Podsumowując, zasadniczym celem europejskich strategii ochronnych jest stworzenie szans dla świadomej, racjonalnej oceny i wyboru, wychowanie konsumenta umiejącego korzystać z bogactwa oferty i dobrodziejstw wspólnego rynku. |
SUMO
Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz
Moc rodem z niebios
Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI
MICHAŁ HOLEWJUSZ
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki.
Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera.
"Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani".
Cyrk pod czerwoną latarnią
Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji".
Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski.
Szaty kapłana shinto
W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników."
Walki herosów
W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć".
Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań.
Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski.
Tabu
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać.
Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki.
"W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski.
Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina.
Zabawa w przedszkolu
We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje.
Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów".
Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę.
W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda.
Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego. | Japońskie społeczeństwo charakteryzuje się wyokim stopniem amerykanizacji, a jednym z niewielu rdzennych elementów kultury japońskiej jest dziś sumo, które łączy w sobie teatr, religię i walkę. Sumo miało swój początek w praktykach religijnych, modłach o zbiory lub deszcz. Zasady walki skodyfikowała w 1923 roku Japońska Federacja Sumo. Wygrywa ten, kto wypchnie przeciwnika z ringu lub spowoduje, że dotknie on podłoża inną częścią niż stopa. Zawodnicy ważą z reguły ponad 200 kg i mają dwa metry wzrostu, a ich treningi są niezwykle wyczerpujące. We wrześniu Polski Związek Zapaśniczy zdecydował o wprowadzeniu sumo do regulaminu jako nowej dyscypliny. Sumo sportowe (amatorskie) jest odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzono do niego kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. Sumo staje się coraz popularniejsze w Polsce i na świecie. Niektóre pojedynki transmitowane są na kanale Eurosport. W zeszłym roku polska reprezentacja wywalczyła miejsce w czołowej ósemce na mistrzostwach świata w Tokio. |
Formuła 1 - kult Ferrari
"Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu.
Taniec czarnego konia
(C) AP
Piotr Kowalczuk
"Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki".
Manifest futuryzmu
Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej.
Wszystkie drogi prowadzą do Maranello
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę.
Sklep z zabawkami
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki.
Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach.
Biją dzwony
W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny.
Zjednoczenie dusz
Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta".
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził.
Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani.
Honoru broni Niemiec
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca.
Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi.
Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW.
Prorok Enzo
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello.
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie".
Początki biznesu
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda.
To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka. | W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie.
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari, szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i Michaela Schumachera. Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, w którym prosi, by kierowca uczcił pamięć jej syna, umieszczając na samochodach czarnego konia.
Za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on, Enzo Ferrari - kierowca, projektant, konstruktor i organizator. Kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. Wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Był surowym szefem, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów. |
Zmiana sposobu wyboru burmistrza to nie korekta w ordynacji wyborczej, ale zmiana ustroju gminnego
Polityk czy menedżer
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
JERZY REGULSKI
Samorządowcy są krytykowani za swoje oczywiste grzechy, ale i za wiele win nie popełnionych. Jest oczywiste, że ustrój gmin wymaga retuszy. W miarę rozwoju samorządności, uzyskiwania nowych doświadczeń, ale i w ślad za rozwojem gospodarczym i społecznym ustrój gmin musi się zmieniać. Nic bardziej błędnego niż twierdzenie, że istnieje jakiś ustrój "docelowy", po osiągnięciu którego już niczego zmieniać nie będziemy.
Ale każda zmiana, aby była rozsądna i skuteczna, musi być poprzedzona dyskusją. I dobrze, że wicemarszałek Senatu Donald Tusk (UW) taką dyskusję chce rozpocząć. Obawiam się tylko, że od złego końca. Bo zmiana wyboru burmistrza to nie jest sprawa tylko ordynacji wyborczej. Zmieniając sposób wyboru, zmieniamy ustrój gminy. A to sprawa znacznie poważniejsza.
Podobne postulaty były już kilkakrotnie zgłaszane. I to z różnych powodów. Ostatnia taka inicjatywa była wniesiona przez prezydenta w 1997 roku, w przeddzień parlamentarnych wyborów, i miała zdecydowanie polityczny podtekst.
Aby zdecydować się, jak wybierać burmistrza, najpierw trzeba odpowiedzieć na inne pytania: kim ma być burmistrz, jaką rolę ma odgrywać, jaki charakter wiedzy i umiejętności powinien reprezentować. Jeśli zmienimy sposób wyboru, to będziemy mieli inny typ ludzi na tym stanowisku i inaczej trzeba ułożyć stosunki między organami gminy.
Najmądrzejszy we wsi
Burmistrza można postrzegać dwojako - albo jako polityka, albo jako menedżera. W pierwszym przypadku jego zadaniem jest prowadzenie polityki lokalnej, a więc odgrywanie wiodącej roli w ustalaniu celów rozwoju, określaniu priorytetów, rozwiązywaniu konfliktów, wyznaczaniu zadań aparatowi wykonawczemu. W drugim natomiast podstawowym zadaniem jest zarządzanie gminą i wykonywanie funkcji władzy publicznej. Burmistrzem powinien być więc albo "najmądrzejszy we wsi", autorytet lokalny, któremu ludzie ufają, albo też sprawny menedżer. Nadzwyczaj rzadko spotkamy człowieka zdolnego wykonywać obie funkcje naraz.
Ale obie te funkcje są potrzebne i żadnej z nich nie można pominąć, jeśli gmina ma sprawnie funkcjonować i zaspokajać oczekiwania swych mieszkańców. Problem wyboru polega na tym, jaki organ ma je spełniać, a więc jak podzielić zadania i odpowiedzialność między burmistrzem a radą.
Po poprzednim ustroju odziedziczyliśmy pewne wyobrażenie o roli burmistrza. W okresie PRL lokalnym liderem politycznym był sekretarz miejscowego komitetu PZPR. Naczelnik był urzędnikiem, którego zadaniem było zarządzanie miejscową administracją i zarządzanie gminą. W świadomości społecznej burmistrzowie i wójtowie odziedziczyli rolę naczelników. Ale zniknęły komitety partii i powstała pustka na miejscu liderów politycznych. Rolę tę chciałyby często odgrywać lokalne organizacje różnych partii. Jednak rządy zza kulis nigdy do dobrego nie prowadzą. Potrzebne jest w ramach organów gminy miejsce dla lidera politycznego, piastującego mandat z wyboru.
Na ogół tę rolę przywódczą zaczęli przejmować burmistrzowie. Było to sprzeczne z ustrojem gminnym, który rolę wiodącą przeznaczał radzie. Jeśli bowiem burmistrz ma być wiodącym politykiem, to wtedy dla przewodniczącego rady nie ma miejsca; burmistrz ma przewodniczyć radzie. Takie rozwiązanie było przedstawione w pierwotnym projekcie ustaw samorządowych, opracowanym przez komisję senacką. Funkcję przewodniczącego rady wprowadzono na wniosek jednego z senatorów, który chciał odtworzyć model rządu i parlamentu na szczeblu lokalnym. Niestety, większość senatorów tę poprawkę poparła i weszliśmy na złą drogę, z której trudno zejść. Ewolucja instytucjonalna rządzi się bowiem specyficznymi prawami, w których bezwład odgrywa wielką rolę. A przecież konflikty między burmistrzami a przewodniczącymi rad są powszechne. I należy się dziwić parlamentowi, że - znając te złe doświadczenia - wprowadził taki sam model do powiatów i województw.
Burmistrz uzależniony
Zmiana usytuowania burmistrza wymaga modyfikacji ustrojowych. Przede wszystkim, gdy burmistrz ma być wiodącym lokalnym politykiem - do spraw wykonawczych, do sprawowania bieżącego zarządu, do wykonywania wszystkich funkcji urzędniczych powinien być zaangażowany sprawny profesjonalista: dyrektor czy sekretarz gminy. Wtedy jednak trzeba zmienić usytuowanie sekretarza. Obecnie jest on powoływany przez radę, ale na wniosek burmistrza. Jest więc w pełni uzależniony od tego ostatniego, który może go w każdej chwili odwołać. To uzależnienie zresztą zostało zwiększone w stosunku do pierwotnej regulacji z 1990 roku. Naciski burmistrzów były silne, a sekretarze nie dysponują żadną siłą polityczną. Tymczasem pozycja sekretarza powinna być na tyle silna, aby mógł zawsze powiedzieć "nie" zbyt politycznym zamiarom burmistrza. Inaczej będziemy mieli lokalne dyktatury.
Zupełnie inny układ jest właściwy, jeśli burmistrz ma być menedżerem. Menedżerów nie można poszukiwać w drodze powszechnych wyborów. Ich trzeba angażować, tak jak innych profesjonalistów. Nie może się więc do nich odnosić na przykład wymóg stałego zamieszkania w gminie, niezbędny do kandydowania na radnego. Prawo wyboru trzeba przekazać radzie, na której spoczywać będzie również obowiązek prowadzenia polityki lokalnej. Funkcja jej przewodniczącego powinna być więc utrzymana i jego rola będzie oczywiście istotna, właśnie jako lokalnego lidera politycznego.
Oczywiście nie da się odpowiedzieć na pytanie, który system jest lepszy. Oba mogą być dobre, ale tylko wtedy, gdy będą logicznie zbudowane i wprowadzone. Zmiana sposobu wyboru burmistrza to nie jest drobna zmiana w ordynacji wyborczej, ale zmiana ustroju gminnego. Ordynacja jest bowiem pochodną ustroju. Najpierw trzeba się zdecydować, jaki ustrój chcemy mieć, a dopiero potem ustalić sposób wyboru.
Za dużo radnych
Doświadczenie dwóch kadencji wskazuje jednoznacznie, że zmiany są konieczne. Jeśli spojrzymy na kierunki ewolucji władz lokalnych w Europie, to łatwo zauważyć, że model burmistrza-polityka jednoznacznie wygrywa. Wydaje się więc, że ewolucja naszego systemu będzie zmierzać w kierunku bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów. Ale powinno to następować z jednoczesnym przekształceniem ustroju gminy, tak aby burmistrz stał się przewodniczącym rady, a jego uprawnienia wykonawcze były ograniczone na rzecz profesjonalnego sekretarza gminy, odpowiednio silnie umocowanego.
Istotą demokracji jest, aby w ciałach pochodzących z wyborów znajdowały odbicie poglądy wszystkich ważnych grup społecznych. Osiągnąć to można tylko przez kolektywność władz. Zasada pluralizmu jest niewzruszalną zasadą wszystkich państw demokratycznych. Sugestie, że rada ma spełniać tylko doradczą funkcję przy burmistrzu, są nieporozumieniem. Natomiast w pełni popieram postulaty ograniczenia liczby radnych. W 1990 roku liczebność rad zmniejszyliśmy o połowę w stosunku do okresu PRL. Teraz widać wyraźnie, że trzeba pójść dalej. Radnych jest za dużo. To nie tylko kosztuje, ale utrudnia sprawne działanie.
Rada przeciwko burmistrzowi
Wybory bezpośrednie nie mogą prowadzić do jednowładztwa, do wyłączenia burmistrza spod kontroli społeczności lokalnych. Mamy dość przykładów korupcji. I tu powstaje dylemat. Jeśli burmistrz będzie miał mandat z wyboru, to jakie mają być jego relacje z radą, która ma taki sam mandat? Czy można zostawić przypadkowi i politycznej kulturze wyborców sprawę stworzenia zaplecza politycznego dla burmistrza w radzie? Bo jak burmistrz ma działać, jeśli rada będzie przeciwko niemu? Być może wybory burmistrza powinny zostać połączone z wyborami radnych. Kandydaci na burmistrzów powinni być liderem na listach. Gdy lista wygrywa, jej lider automatycznie zostaje burmistrzem, uzyskując jednocześnie odpowiednie zaplecze polityczne w radzie.
Chcemy, aby burmistrz miał stabilną sytuację. To znaczy odwołanie burmistrza nie może być zbyt łatwe. Ale musi być jasny tryb postępowania, gdy burmistrz straci zaufanie społeczne, na przykład w wyniku niegodnego zachowania lub podejrzenia o korupcję czy inne przestępstwo. Czy trzeba czekać na wyrok sądowy, akceptując to, że osoba niegodna nadal pełni funkcje reprezentanta społeczności lokalnej? Takich pytań można sformułować wiele. Regulacje ustrojowe muszą znaleźć na nie odpowiedzi. Ale dla dobrego ich rozwiązania konieczne jest określenie wad obecnego systemu, które trzeba naprawić. Dopiero potem można zastanowiać się, jak to zrobić. Nie można jednak zaczynać od ordynacji wyborczej.
Autor był senatorem i pełnomocnikiem rządu ds. reformy samorządu terytorialnego (1989 - 1990), obecnie jest prezesem Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej. | W miarę rozwoju samorządności, w ślad za rozwojem gospodarczym i społecznym ustrój gmin musi się zmieniać. zmiana wyboru burmistrza to nie jest sprawa tylko ordynacji wyborczej. Zmieniając sposób wyboru, zmieniamy ustrój gminy. Aby zdecydować, jak wybierać burmistrza, najpierw trzeba odpowiedzieć na inne pytania: kim ma być burmistrz, jaką rolę ma odgrywać, jaki charakter umiejętności powinien reprezentować.
Burmistrza można postrzegać dwojako - albo jako polityka, albo jako menedżera. W pierwszym przypadku jego zadaniem jest prowadzenie polityki lokalnej, a więc odgrywanie wiodącej roli w ustalaniu celów rozwoju, wyznaczaniu zadań aparatowi wykonawczemu. W drugim natomiast zarządzanie gminą i wykonywanie funkcji władzy publicznej. Problem wyboru polega na tym, jak podzielić zadania i odpowiedzialność między burmistrzem a radą. Jeśli burmistrz ma być wiodącym politykiem, to dla przewodniczącego rady nie ma miejsca.
Zmiana usytuowania burmistrza wymaga modyfikacji ustrojowych. Przede wszystkim, gdy burmistrz ma być wiodącym lokalnym politykiem - do spraw wykonawczych, do sprawowania bieżącego zarządu, do wykonywania wszystkich funkcji urzędniczych powinien być zaangażowany sprawny profesjonalista: dyrektor czy sekretarz gminy. Wtedy jednak trzeba zmienić usytuowanie sekretarza. Obecnie jest on powoływany przez radę, ale na wniosek burmistrza. Jest więc w pełni uzależniony od tego ostatniego, który może go w każdej chwili odwołać. Tymczasem pozycja sekretarza powinna być na tyle silna, aby mógł zawsze powiedzieć "nie" zbyt politycznym zamiarom burmistrza.
Zupełnie inny układ jest właściwy, jeśli burmistrz ma być menedżerem. Menedżerów trzeba angażować, tak jak innych profesjonalistów. Prawo wyboru trzeba przekazać radzie, na której spoczywać będzie również obowiązek prowadzenia polityki lokalnej. |
OBSZARY WIEJSKIE
Inwestowanie w rolnictwo zwróci się z nawiązką
Wspólne dobro Polaków
EDMUND SZOT
Polska za kilka lat stanie się członkiem Unii Europejskiej, która chroni swoje rolnictwo i swoją wieś przed bezwzględnymi skutkami gospodarki rynkowej. Bo nie ulega wątpliwości, że bez ingerencji państwa, w warunkach całkowicie wolnego rynku rolnictwo staje się coraz bardziej marginalną sferą gospodarki, podobnie jak wieś staje się coraz mniej atrakcyjnym miejscem zamieszkania.
Zarówno rolnictwo, jak i wieś nie są w stanie zmienić tej sytuacji z pomocą własnych sił. Ich dalszy rozwój, a nawet tylko trwanie wymaga wsparcia z zewnątrz.
Obszary upośledzone
W Unii Europejskiej mechanizmem, jaki umożliwia niesienie pomocy rolnictwu, jest Wspólna Polityka Rolna, która obecnie coraz bardziej przekształca się we Wspólną Politykę Rozwoju Obszarów Wiejskich.
Wraz z perturbacjami, do jakich doprowadziło w końcu wspieranie tylko rynków rolnych, narastała w Unii świadomość, że trzeba zmienić hierarchię celów: mniej wspierać produkcję żywności, bardziej natomiast zadbać o ochronę środowiska oraz kulturowego dorobku wsi.
Tym, co w Polsce wyróżnia obszary wiejskie, jest - miejmy nadzieję, że tylko na razie - ich upośledzenie cywilizacyjne. Mieszkać na wsi oznacza u nas przeważnie tyle samo, co być rolnikiem, nie móc dojechać do swojej zagrody po utwardzonej drodze, nie mieć w domu kanalizacji ani telefonu, często także nie móc korzystać z bieżącej wody, którą trzeba czerpać z przydomowej studni lub dowozić.
Być mieszkańcem wsi oznacza też być zdanym na bardzo niski poziom oświaty, na szkołę, w której nauczycielka matematyki (sic!) uczy dzieci, że jedna czwarta jest większa od jednej trzeciej (to zdarzyło się naprawdę)). Być mieszkańcem wsi oznacza też być zdanym na fatalną opiekę lekarską, na niemożność dotarcia w porę do szpitala w razie wypadku czy nagłego ataku choroby itd.
O tym, że tak być nie musi, świadczą przykłady innych państw europejskich, gdzie warunki życia na wsi nie są gorsze od miejskich, gdzie tylko co czwarty, piąty mieszkaniec wsi para się rolnictwem, gdzie w wiejskim domu jest wszystko to, co w domu w mieście. Na wsi nie ma natomiast uporczywego hałasu i nie zdarzają się duszące człowieka smogi. W bardziej cywilizowanych krajach obszary wiejskie różnią się jedynie tym, że są słabiej zaludnione.
Ku temu powinna zmierzać polityka państwa wobec obszarów wiejskich w Polsce. Jest to nie tylko moralny obowiązek społeczeństwa wobec mieszkańców wsi, ale także warunek sprawnego funkcjonowania państwa. Takiej polityki od polskiego rządu będzie się domagać Unia Europejska.
Ogromne rozpiętości
Obszary wiejskie zajmują 93 proc. terytorium Polski i zamieszkuje je (wliczając tu także mieszkańców małych miasteczek) ponad 40 proc. ludności. Z przeprowadzonych w ubiegłym roku przez Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej badań zróżnicowania w poziomie infrastruktury technicznej wynika, że spośród 2167 gmin miejsko-wiejskich i wiejskich aż 701 (w tym 29 miejsko-wiejskich) w ogóle nie miało sieci kanalizacyjnej, 35 gmin nie miało ani jednego kilometra utwardzonych dróg, w 48 gminach (w tym jednej miejsko-wiejskiej) nie było wodociągów. Liczba telefonów przypadających na 1000 mieszkańców wahała się od 2,8 w gminie Nowe Piekuty (woj. podlaskie) do 448,9 w podwarszawskiej gminie Łomianki.
Zróżnicowanie infrastrukturalne w skali powiatów było, oczywiście, mniejsze. Największe w przypadku gęstości dróg o twardej nawierzchni - od 1,5 km na 100 km kw. w powiecie wałeckim do 174,3 km na 100 km kw. w powiecie bielskim (woj. śląskie). Do tych danych należy jednak podchodzić ostrożnie, gdyż innej sieci dróg wymaga region gęsto zaludniony, a innej słabo.
Poza tym gęstość dróg zależy od wielkości miejscowości, rodzaju jej zabudowy, ukształtowania terenu itp. Duże było zróżnicowanie w przypadku kanalizacji - od 0 km w powiecie stalowowolskim (woj. podkarpackie) i sejneńskim (woj. podlaskie) do 44,1 km w powiecie chrzanowskim (woj. małopolskie). Różnice gęstości sieci wodociągowej mieściło się w przedziale 8,2 km na 100 km kw. w powiecie sanockim (woj. podkarpackie) do 241,1 km na 100 km kw. w powiecie bielskim (woj. śląskie). Liczba telefonów przypadających na 1000 mieszkańców wahała się od 19 w powiecie jarosławskim (woj. podkarpackie) do 316 w powiecie warszawskim zachodnim (woj. mazowieckie).
W skali regionalnej zróżnicowanie poziomu infrastruktury było, naturalnie, najmniejsze. Zwłaszcza sieci telefonicznej - od 85,0 aparatów na 1000 mieszkańców w woj. podkarpackim do 150,6 w woj. opolskim.
Na podstawie wyżej wymienionych wskaźników: sieci wodociągowej, kanalizacji, telefonizacji oraz gęstości gminnych dróg o nawierzchni twardej sporządzona została zbiorcza miara rozwoju infrastruktury poszczególnych regionów oraz miara jej wewnątrzregionalnego zróżnicowania. Wynika z niej, że najbardziej rozwiniętą infrastrukturę techniczną mają województwa: opolskie, małopolskie i wielkopolskie, niższą (ale wyższą od średniej) województwa: śląskie, dolnośląskie, kujawsko-pomorskie i zachodniopomorskie, niższą od średniej (ale nie najniższą) województwa: łódzkie, mazowieckie, świętokrzyskie, pomorskie, lubuskie i podkarpackie oraz najniższą województwa: podlaskie, lubelskie i warmińsko-mazurskie.
Największe zróżnicowanie między powiatami i gminami w obrębie województwa jest w Podkarpackiem, Mazowieckiem i Zachodniopomorskiem.
To się zwróci
Rozwój infrastruktury kosztuje. Nie wszystkie gminy w Polsce znajdują się w takiej samej sytuacji, jak gmina Kleszczów (woj. łódzkie), która w 1997 r. na inwestycje przeznaczyła 3417,59 zł w przeliczeniu na mieszkańca (w gminie tej znajduje się płacąca wysoki podatek lokalny elektrownia "Bełchatów"). Są i takie gminy jak Ceranów (woj. mazowieckie), które nie wydały na inwestycje ani złotówki.
W skali powiatów wydatki inwestycyjne wahały się od 62,24 zł w powiecie będzińskim (woj. śląskie) do 1137,34 zł na mieszkańca w powiecie polkowickim (woj. dolnośląskie).
W skali regionów rozpiętość wydatków była już dużo mniejsza: od 169,08 zł na mieszkańca w woj. opolskim do 345,93 zł w woj. dolnośląskim.
Zdaniem Adama Walewskiego, z którego pracy ("Infrastruktura techniczna obszarów wiejskich w świetle nowego podziału administracyjnego") zaczerpnęliśmy powyższe dane, uwidoczniona polaryzacja w sferze infrastruktury technicznej będzie się nadal pogłębiać. Gminy o niższym poziomie rozwoju są też na ogół biedniejsze, a więc i mają mniejsze możliwości finansowania tej sfery z własnych środków. Dotyczy to także powiatów i regionów.
W Unii Europejskiej biedniejsze regiony mogą liczyć na większą pomoc z unijnej kasy, dzięki czemu dysproporcje w rozwoju poszczególnych części zintegrowanej Europy są coraz mniejsze. U nas, przy prawie całkowitej bierności rządu, pogłębiają się. Polska prawdopodobnie już w przyszłym roku otrzyma z Unii pierwsze pieniądze na restrukturyzację rolnictwa i rozwój obszarów wiejskich (program SAPARD). Przez okres 7 lat ma to być po około 200 mln euro rocznie.
Dodatkowo obszary wiejskie będą mogły skorzystać z części unijnej pomocy przeznaczonej na ochronę środowiska i rozwój transportu (program ISPA), gdzie pomoc UE będzie jeszcze większa. Ale warunkiem otrzymania wsparcia jest wyłożenie także własnych środków, czyli współfinansowanie rozwoju obszarów wiejskich.
Bogatsze regiony będą miały możliwość zainwestowania większych funduszy w restrukturyzację rolnictwa i rozwój wsi. Tym samym będą miały większe szanse na uzyskanie środków pomocowych z Unii Europejskiej. Dystans między poszczególnymi gminami, powiatami i regionami jeszcze by się powiększył. Nie wolno do tego dopuścić. I nie chodzi o to, że poszczególne regiony mają być pod każdym względem jednakowe. Że powinny mieć po tyle samo kilometrów autostrad i dróg szybkiego ruchu, taką samą gęstość linii kolejowych i energetycznych itd. Ważne jest co innego: by mieszkańcy niektórych regionów nie żyli z poczuciem upośledzenia, by mieli jednakowe szanse edukacyjne i takie same możliwości znalezienia pracy, by osiągali porównywalne dochody.
Obszary wiejskie, choć zamieszkałe przez ludność wiejską, są wspólnym dobrem całego społeczeństwa. | Tym, co w Polsce wyróżnia obszary wiejskie, jest ich upośledzenie cywilizacyjne. Z badań zróżnicowania w poziomie infrastruktury technicznej wynika, że spośród 2167 gmin miejsko-wiejskich i wiejskich aż 701 nie miało sieci kanalizacyjnej, 35 gmin nie miało utwardzonych dróg, w 48 gminach nie było wodociągów. Polska już w przyszłym roku otrzyma z Unii pieniądze na restrukturyzację rolnictwa i rozwój obszarów wiejskich. |
OPINIE
Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego
Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach
ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI
Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić.
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości.
Centrum - województwa - powiaty
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.)
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.).
Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych.
Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju.
Województwa
Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej.
Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw.
Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu.
Powiaty
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców.
Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich).
Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa.
Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym.
Tylko razem z reformą finansów publicznych
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony.
Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych.
Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa.
Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa.
Interes mieszkańców czy interes elit
Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów.
Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego.
Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów.
Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy
Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano.
Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego | Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić.
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. |
GRECJA
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień
Demokracji nie wolno deptać bezkarnie
TERESA STYLIŃSKA
- Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód.
Winy nie zostały darowane
Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi.
- Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja.
W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie".
Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać.
- Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem.
Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną.
- Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną.
Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis.
Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem.
Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec.
Zabrakło poparcia
Jak to się stało, że dyktatura upadła?
Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu.
Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu.
Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym.
- Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi.
Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań?
- Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację.
Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne.
Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy?
To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem.
- Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator.
Wielki proces
Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos.
Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni.
Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci.
- Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie.
Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość.
Warunek przebaczenia
Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis.
Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu.
A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu.
Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych.
- W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry. | 21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym.
W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych jednak wniosek jest odrzucany. sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Pułkownicy postanowili przyłączyć Cypr do Grecji. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, al do gry włączy się Turcja, wróg, który zajmie całą północ wyspy?
To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza się rozsypała. z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty. Sprawę odpowiedzialności uregulował Akt Konstytucyjny. na początku roku 1975 rozpoczął się proces przywódców junty. Pięciu z nich otrzymało karę śmierci. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie. Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował rozwój gospodarki, ale gdyby nie potrzeba ugruntowania demokracji, Grecja miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. |
RYZYKO FINANSOWE
Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa
Nie tak drogo, jak się wydaje
Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna.
Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei.
Jak skalkulować
Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy.
- Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy.
Drogo, ale może być drożej
Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei.
- Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości.
- Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy.
Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych.
Bolesne skutki
O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji.
- To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem.
Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje.
Kogo każe rynek
Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase.
Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza.
Danuta Walewska
- Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych. | Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna. O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać. Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. |
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego
Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń
Elektrownia wodna w Dzierzgoniu.
FOT. ARCHIWUM
Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi.
W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC).
Kiedy przyjdzie mróz
Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia.
Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe.
Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku.
Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego.
17 groszy od kilowatogodziny
Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc.
Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi.
Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo.
Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd.
Niezadowolonych jest więcej
Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) .
- Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie.
Prognozy marne
Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika).
Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r.
Europa wymusi
Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu.
UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r.
W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych.
W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii.
Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk.
Krystyna Forowicz
W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW.
Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh). | Romuald Jarocki posiada dwie małe elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem, które produkują łącznie 30 tys. kWh energii miesięcznie. Właściciel otrzymuje od zakładu energetycznego 17 gr za 1 kWh, o 4 grosze mniej niż właściciele minielektrowni w innych województwach. Sam za energię musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh. Mimo że Jarocki wyłożył na budowę elektrowni 177 tys. zł, a obiekty są w pełni zautomatyzowane, nie przynoszą dużego dochodu. Właśnie dlatego Jarocki nie wierzy ani w promowanie zielonej energii przez rząd, ani w polską ekologię. Twierdzi, że nowe prawo energetyczne zagraża małym producentom zielonej energii, gdyż zakłady skupujące energię mogą interpretować je zgodnie z własnymi potrzebami. Mimo licznych deklaracji składanych w dokumentach prawnych i programowych inwestowanie w odnawialne źródła energii napotyka w Polsce liczne bariery. Takie czynniki jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska oraz pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika nie odrywają dziś wystarczającej roli. Nie dziwi więc, że w Polsce zaledwie 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii pochodzi z odnawialnych źródeł, czyli wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. Energetyka zawodowa jest natomiast źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Specjaliści uważają, że szansą dla rozwoju odnawialnych źródeł energii byłoby uwzględnienie w cenach paliw kopalnych kosztów środowiskowych, a także przeprowadzenie ekologicznej reformy podatkowej zmniejszającej opodatkowanie zatrudnienia i kapitału oraz zwiększającej opodatkowanie przede wszystkim nieodnawialnych zasobów. |
Prezydent miasta: Jeśli Pruszków zostanie zniesławiony, wytoczymy proces. Mieszkańcy: Opinii się nie zwalczy. Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury.
Pruszków kontratakuje
- To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść - twierdzą niektórzy mieszkańcy Pruszkowa
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
RADOSŁAW JANUSZEWSKI
Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. Jeszcze kilkanaście lat temu znany był z fabryki ołówków i szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Teraz jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze.
"Bardzo dokładnie analizujemy wszystkie przypadki używania nazwy miasta Pruszków w mediach i jesteśmy przygotowani do obrony imienia naszego miasta środkami i metodami przewidzianymi prawem" - napisał "w imieniu mieszkańców miasta" prezydent Pruszkowa Jan Starzyński w "Liście otwartym do środków masowego przekazu." Zapachniało sądem.
W obronie dobrego imienia
Zarząd miasta przy pomocy warszawskiego Centrum Badań Regionalnych opracował "Strategię rozwoju Pruszkowa" sięgającą aż 2015 roku. List otwarty jest jednym z jej elementów. Ma pomóc w zmianie wizerunku miasta. Prezydent nie ma pretensji o to, że mówi się "mafia pruszkowska", ale ostrzega: - Jeśli zdarzą się skrajne przypadki, to znaczy zwroty: Pruszków zabija, Pruszków atakuje, i to bez cudzysłowu, przewidujemy skierowanie sprawy na drogę sądową, będziemy chronić dobrego imienia miasta.
A że proces może być trudny? - Od tego są prawnicy - mówi prezydent.
Maria Łobzowska jest radcą prawnym, pracuje dla zarządu miasta. Zastanawia się głośno: - To byłaby ciężka sprawa do obrony. Miasto mogłoby wytoczyć proces o naruszenie dóbr osobistych osoby prawnej, bo przecież gmina ma osobowość prawną. To byłoby powództwo cywilnoprawne. Żądalibyśmy przeprosin za kojarzenie miasta z kijem bejsbolowym.
Ale za chwilę waha się: - Po co od razu sprawa, przecież można by zakończyć to ugodą, polubownie.
A poza tym mafia nie istnieje - pani radca sporo rzeczy czyta i nie spotkała definicji tego pojęcia. Opowiada natomiast ciekawą historię, jak kupiła w Podkowie Leśnej dom od człowieka, który zgrał się w karty. Trzy razy przyjeżdżali do niej późnym wieczorem jacyś ostrzyżeni, muskularni mężczyźni i pytali o byłego właściciela. Mówili, iż są z kasyna i nauczą go, że długi się spłaca. Musiała ich sądem postraszyć, żeby przestali ją nachodzić.
Jest mafia, czy jej nie ma
Prezydent Starzyński twierdzi, że za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii.
- Były wymuszenia na terenie Komorowa, za Pruszkowem. Czyta się o Mikołajkach - aresztowano tam jakiegoś Syryjczyka i dwóch mieszkańców Warszawy, a w mediach podają, że to Pruszków - żali się. - Legendarny boss "Pruszkowa", "Pershing", nigdy nie był mieszkańcem Pruszkowa, mieszkał w Ożarowie.
Prezydent zarzeka się, że od 1978 roku, od kiedy pracuje w Pruszkowie, nie zetknął się z działalnością grup przestępczych. - W Pruszkowie jest trzynaście banków, a nie było napadów.
Ale ludzie mówią "mafia" i kojarzą to określenie z powiązaniami świata przestępczego z władzą.
- A ja muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem - mówi smutnym głosem prezydent. I wspomina byłego komendanta miejscowej policji, który parę lat temu musiał przejść na emeryturę, bo powiedział, że w Pruszkowie mafii nie ma, skoro nie ma powiązań z władzą...
Honor i ekonomia
- Chodzi o inwestorów, a także o napływ nowych mieszkańców. Na terenie Pruszkowa jest zarejestrowanych 7200 podmiotów gospodarczych. Najczęściej to małe firmy rodzinne, zatrudniające niewielu pracowników najemnych. Gdyby rządziła mafia, kto by się tutaj osiedlał i lokował inwestycje. To z miejscowości na zachód od Pruszkowa wyjeżdża się w poszukiwaniu pracy - mówi prezydent. Chwali się, że po dwóch latach działalności samorządu jego kadencji Pruszków zaczął być uważany za miasto przyjazne inwestorom. Założyło tu swoje wytwórnie kilka firm zachodnich. Przeniosły swoje siedziby z Warszawy. Przychodzą również dilerzy budujący mieszkania, a nie są to potentaci, którzy mogliby się nie obawiać mafii.
- Niech pan się przejdzie po Pruszkowie i zobaczy, ile tu małych sklepów. Gdyby zagrożenie było realne, połowy by nie było. I niemal jednym tchem dodaje: - Ostatnio nie było tygodnia, żeby inwestorzy nie pytali o bezpieczeństwo lokowania interesów w Pruszkowie. Ktoś ponoć się wycofał, bo przestraszył się mafii. Przecież tę opinię, która została urobiona Pruszkowowi, na pewno będą brali pod uwagę, choćby podświadomie, wybierając miejsce. Ilu nie zainwestowało? Tego przecież nie da się sprawdzić. A ja znów muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem.
Miasto z tradycjami
Idę za radą prezydenta. Chodzę po Pruszkowie - od przystanku WKD do ulicy Prusa ciągnie się główna ulica, Kraszewskiego. Przy niej sąd, policja i ratusz, niezbyt okazały. Trochę zimno, szukam więc jakiejś kawiarni. Nie ma. Jest tylko McDonald.
- To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść. Planowałem - zrobić deptak, zamknąć odcinek od kościoła do Prusa. Ale to się ślimaczy. Normalny człowiek nie otworzy lokalu, bo mu zdemolują - mówi artysta plastyk Bogdan Skoczylas, radny, szef Komisji Oświaty, Kultury i Sportu, marszand, właściciel dwóch sklepów. - Pruszków zawsze był taki. Kiedy tu w 1967 roku zamieszkałem, już miał niezłą renomę. Głównie w "Warszawce". Prawa miejskie Pruszków dostał w 1918 roku, przed 11 listopada, bo Niemcy nie mogli sobie poradzić z bandytyzmem - musiał być komisariat policji, a komisariat może być tylko w mieście.
Ale tradycje sięgają tu jeszcze czasów carskich. Skazany na zesłanie albo na katorgę przestępca po powrocie nie miał prawa osiedlić się w mieście gubernialnym. I tak oto w wianuszku podwarszawskich miejscowości zaczęło przybywać "elementu". A uczciwi obywatele musieli z nim jakoś żyć. Trochę pomagał i pomaga złodziejski honor: na własnym podwórku się nie kradnie. Radny Skoczylas wspomina, jak przyjechał do niego pewien Francuz, któremu urządzał wystawę. Zajechał dużym BMW. - Siedzimy, pijemy kawę, a sprzedawczyni: panie szefie tu czterech się kręci. Wyszedłem, pokazałem się, zobaczyli, że miejscowy, i odeszli. Ale to nie mafia - to małolaty. Z nimi największy bałagan. Kręcą się po osiedlu, bo nie mają co robić.
Podwarszawskie Corleone
Co myślą zwyczajni mieszkańcy? Mężczyzna w średnim wieku wyprowadził na spacer rottweilera. Mówi, żeby nie głaskać, bo piesek spokojny, ale rękę może odgryźć. - Mafia? - wzrusza ramionami. - To jest w całej Polsce. Trzeba tępić i tyle. Jestem z Warszawy. Urodziłem się na Targówku, mieszkałem na Ochocie, na Grochowie - to też dzielnice nawiedzane przez przestępców. Przyjechałem tu kiedy się ożeniłem, na długo, zanim mafia zapanowała. Co było wcześniej? Też panowało chamstwo. Zaczepiali mnie, ty, warszawiak, kozak. Trzeba było ich dobrze nasmarować, znaczy - stłuc, żeby przestali. Grunt na mafię zawsze tu był podatny.
Koło ratusza zatrzymuję młodego chłopaka. Chodzi do trzeciej klasy liceum. Uśmiecha się: - Nie, nie czuję się urażony. Z czegoś ta sława Pruszkowa wynika. Dopiero teraz się uspokoiło. Zdarzało się, że mercedesy na dwóch kołach brały zakręt. O tutaj, sam widziałem. Rozpoznaję tych z mafii. Z dziećmi "Masy" chodziłem do podstawówki. Na wakacjach żartują sobie ze mnie - o, Pruszków, jesteś z mafii. Jak podjadę samochodem (peugeotem rodziców), pruszkowska rejestracja i każdy kojarzy. Ale to mnie raczej nie nobilituje.
Młoda kobieta, typ bizneswoman, zajeżdża oplem.
- Powiem jedno: ci, którzy piszą o Pruszkowie, naprawdę na niczym się nie znają. Najładniejsze domy bossów znajdują się na Ostoi, w Komorowie, a nie w Pruszkowie. Tu nigdy nie było problemów. A w sytuacjach towarzyskich Pruszków kojarzy się jednoznacznie. Pytają mnie: to ten Pruszków? Ale to nie jest dokuczliwe, przyzwyczaja się człowiek. Wcześniej Pruszków był nieznany.
Wanda jest sprzedawczynią w sklepie z biżuterią: - Jeszcze dziesięć lat temu tylko nieliczni znali Pruszków. Kojarzył się ze szpitalem psychiatrycznym - śmieje się. - Zdecydowanie wolę, żeby kojarzyli mnie z miastem mafii. Jednego nawet znałam, "Kiełbasę". Chodziłam z nim do jednej klasy w podstawówce. Kolega z niego był dobry, ale uczeń słaby. Nie żal mi go, bo jak może być żal bandziora? A że Pruszków ma taką złą sławę? Mnie nie obchodzi, co ludzie mówią. Chcę, żeby moje dzieci były bezpieczne. Poczucie zagrożenia jest ogólne, nie tylko w Pruszkowie.
- A mnie jest przykro, dlaczego mają tak na nas jechać? - mówi koleżanka Wandy, Iza. Kiedy była na wakacjach w Mikołajkach, pytali ją nowi znajomi, czy tam w Pruszkowie jest mafia, czy strzelają na ulicach. - Nie to, że się ze mnie śmiali. To byli młodzi ludzie, uważali, że to coś fantastycznego mieszkać w takim mieście, zupełnie jak we Włoszech, Corleone!
My nie z mafii
Ostatnia dekada marca, w Domu Kultury zbiera się miejska rada. Sprawa listu otwartego wraz ze "Strategią rozwoju Pruszkowa" trafia pod obrady. Pierwszy ma być omawiany "Publiczny protest przeciw nieuzasadnionemu używaniu imienia miasta w kontekście działalności przestępczej". Po krótkim wystąpieniu prezydenta zaczęła się dyskusja. Ale protest schodzi na dalszy plan.
- Nie wiadomo, czy to miasto będzie w pełni skanalizowane w 2015 roku - mówi jeden z radnych.
- Dokument wart tyle, ile papier, na którym go wydrukowano. Pełno tu banałów i frazesów, z których nic nie wynika - twierdzi inny.
Łowię radnych w korytarzu, gdy wychodzą na papierosa albo zjeść coś w bufecie. Co sądzą o proteście przeciw mediom? Radna Magdalena Dobrzyńska nigdy nie wstydziła się, że jest z Pruszkowa. Uważa się za lokalną patriotkę. Przed laty, gdy jeszcze chodziła do podstawówki, poznała niejakiego "Barabasza". - Nie żebyśmy się sobie kłaniali, ale wiedziałam, kto to jest. To były jeszcze stare struktury, jeszcze nie było "Pershinga", "Kiełbasy", "Masy", "Krzysia" i innych. Wtedy na korzyść wychodziło, że nie jest się z Warszawy. My wtedy mieliśmy raczej małe gangi. A teraz zdarza się, że po artykule w gazecie, po programie w telewizji przyjaciele mówią: a u was znowu coś się stało. Myślę, że wszystkim nam zależy, żeby w mediach nie postrzegano nas jako miasta mafii.
I chwali pruszkowskie muzeum starożytnego hutnictwa i górnictwa. - Jest takie piękne - mówi z przekonaniem. O tym powinna prasa pisać. I o koncertach w muzeum, a nie o mafii.
Radny Euzebiusz Kiełkiewicz czyta list otwarty. - Dobrze piszą! Wycieranie sobie gęby Pruszkowem nie jest dobre dla miasta. Gdańsk też miał swojego bandziora, Kraków też. Troszkę za dużo o Pruszkowie. Każdy w Polsce się uśmiecha. Mówią o nas "mafia". Ale opinii się nie zwalczy - wzdycha z rezygnacją. - Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury. Umrze naturalną śmiercią, tak jak opinia o "bandytach z Pragi". Teraz cicho o nich. A po środki prawne bym nie sięgał.
Radny Józef Moczuło, inżynier, pracuje w zachodniej firmie, jest redaktorem naczelnym miesięcznika parafialnego "Dzwon Żbikowa". - Ten negatywny wizerunek trochę nam hamuje rozwój. Brakuje nam hotelu - był inwestor, wycofał się. Ponoć ze względu na negatywny wizerunek. Ale poprawiać wizerunek miasta przez łajanie, przez sąd to nonsens.
Radny Moczuło irytuje się, gdy słyszy o wizerunku Pruszkowa w mediach.
Z racji obowiązków służbowych często jeździ po Polsce. - Gdy pokazuję dowód w hotelu, recepcjonistka zaraz mnie "obcina", czy aby kałacha przy sobie nie mam. A przecież mało kto wie nawet, gdzie ten Pruszków leży.
Kiedyś płynął z kolegami na ryby, na Wyspy Alandzkie. Na promie zachciało im się pójść do baru. - Barman powiedział, iż szef kazał specjalnie dla nas otworzyć, jak się dowiedział, że my z Pruszkowa, bo myślał, iż jesteśmy z mafii. - | Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze."Bardzo dokładnie analizujemy wszystkie przypadki używania nazwy miasta Pruszków w mediach i jesteśmy przygotowani do obrony imienia naszego miasta środkami i metodami przewidzianymi prawem" - napisał "w imieniu mieszkańców miasta" prezydent Pruszkowa Jan Starzyński w "Liście otwartym do środków masowego przekazu." Zapachniało sądem. Zarząd miasta opracował "Strategię rozwoju Pruszkowa" sięgającą aż 2015 roku. List otwarty jest jednym z jej elementów. Ma pomóc w zmianie wizerunku miasta. Prezydent ostrzega: - Jeśli zdarzą się skrajne przypadki, to przewidujemy skierowanie sprawy na drogę sądową, będziemy chronić dobrego imienia miasta.A że proces może być trudny? - Od tego są prawnicy - mówi prezydent. Prezydent zarzeka się, że od 1978 roku, od kiedy pracuje w Pruszkowie, nie zetknął się z działalnością grup przestępczych. Ale ludzie mówią "mafia" i kojarzą to określenie z powiązaniami świata przestępczego z władzą. - Chodzi o inwestorów, a także o napływ nowych mieszkańców. Na terenie Pruszkowa jest zarejestrowanych 7200 podmiotów gospodarczych. Gdyby rządziła mafia, kto by się tutaj osiedlał i lokował inwestycje - mówi prezydent. Chwali się, że po dwóch latach działalności samorządu jego kadencji Pruszków zaczął być uważany za miasto przyjazne inwestorom. Przychodzą również dilerzy budujący mieszkania, a nie są to potentaci, którzy mogliby się nie obawiać mafii.- Niech pan się przejdzie po Pruszkowie i zobaczy, ile tu małych sklepów. Gdyby zagrożenie było realne, połowy by nie było. Idę za radą prezydenta. Chodzę po Pruszkowie - od przystanku WKD do ulicy Prusa ciągnie się główna ulica, Kraszewskiego. Przy niej sąd, policja i ratusz, niezbyt okazały. Trochę zimno, szukam więc jakiejś kawiarni. Nie ma. Jest tylko McDonald. Ostatnia dekada marca, w Domu Kultury zbiera się miejska rada. Sprawa listu otwartego wraz ze "Strategią rozwoju Pruszkowa" trafia pod obrady. Po krótkim wystąpieniu prezydenta zaczęła się dyskusja. Ale protest schodzi na dalszy plan.- Nie wiadomo, czy to miasto będzie w pełni skanalizowane w 2015 roku - mówi jeden z radnych.- Dokument wart tyle, ile papier, na którym go wydrukowano. Pełno tu banałów i frazesów, z których nic nie wynika - twierdzi inny. |
SEJM
Są posłowie, którzy nawet o 4 nad ranem gotowi są składać oświadczenia osobiste
Hyde Park na Wiejskiej
JERZY PILCZYŃSKI
Po zakończeniu obrad każdy poseł, niezależnie od późnej pory, ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Jeśli więc tuż przed północą pustym korytarzem sejmowym biegnie zadyszana poseł Ewa Tomaszewska (AWS) albo dziarskim krokiem zmierza w kierunku sali sejmowej poseł Marek Dyduch (SLD) to niechybny znak, że rozpoczęło się składanie oświadczeń poselskich.
Sytuacja przypomina wówczas nieco londyński Hyde Park. Tak jak na Speaker Corner więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Publiczności już od dawna nie ma żadnej, loża dziennikarska świeci pustkami, a kamery telewizyjne są wyłączone. Można wtedy posłuchać często dziwnych opowieści.
Toczy się spór o to, czyja jest telewizja i dlaczego nie transmituje przeglądu twórczości emerytów i rencistów z Kociewia. Posłowie dyskutują też o tym, czy "Międzynarodówkę" należy zaliczyć do spuścizny kulturalnej i czy poseł Niesiołowski powinien mieć lustra w pokoju hotelowym? Rozważają istotne zagadnienie: czy w Biblii mowa o zawiązywaniu pyska wołu ryczącemu, czy też młócącemu? Pośród tych dywagacji można się spotkać z wypowiedziami nacechowanymi troską o dobro ogólne bądź (co raczej częstsze) jedynie o interes partykularny. Zdarzają się też, choć rzadko, wypowiedzi trącące prywatą.
Każda pora jest dobra
Od początku kadencji, a więc w stosunkowo niedługim okresie, posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Tylko od początku bieżącego roku złożyli ich 170. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. W czołówce jest zaś kilku posłów mających na swoim koncie po około 20 oświadczeń. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD) - 25 oświadczeń, które często balansują na krawędzi konfrontacji ideologicznej. Nie ustępuje mu Jan Kulas (AWS), mający na swoim koncie już 193 wystąpienia sejmowe, w tym 22 oświadczenia. Zmierza w ten sposób do pobicia rekordu posła Januły z ubiegłej kadencji, który zabierał głos ponad 500 razy. Oświadczenia posła Kulasa cechuje często święte oburzenie i moralizatorski ton.
Do czołówki zalicza się też poseł Ewa Tomaszewska (AWS) walcząca w ten sposób z reguły o sprawy socjalne, 21 oświadczeń ma na swoim koncie Marek Dyduch (SLD). Często traktuje je jako instrument walki w imieniu swego klubu, np. składając oświadczenie "w sprawie merytorycznej niekompetencji niektórych członków rządu". Specjalistą wszech dziedzin zdaje się być Bogumił Borowski (SLD) (16 oświadczeń) znający się zarówno na sprawach komunalnych, technice budżetowej, jak i informatyce. Czołówkę goni Michał Tomasz Kamiński (AWS) (15 oświadczeń), poświęcając swe wystąpienia obronie wartości prawicowych i chrześcijańskich, choć potrafiący także sławić w ten sposób wcale nie prawicowego poetę Władysława Broniewskiego w setną rocznicę jego urodzin. Niektórzy z wymienionych nie przepuszczają okazji do złożenia oświadczenia nawet wtedy, gdy Sejm kończy obrady o 3 lub 4 nad ranem.
W potoku słów
Właściwie trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów płynącego z trybuny sejmowej ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. Parlament, jak wskazuje na to źródłosłów tej nazwy, jest miejscem, w którym się mówi. Warto zauważyć, że w ciągu ostatnich kilku lat, zarówno w praktyce, jak i jeśli chodzi o przepisy regulaminu sejmowego, zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom i kołom niż posłom. Znacznie ograniczona jest możliwość polemiki między posłami, zniesiono też instytucję wystąpień ad vocem.
Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat, choć początkowo oświadczenia miały dotyczyć spraw osobistych. Obecnie regulamin mówi jedynie, że w oświadczeniach nie powinny być poruszane sprawy, które mogą być przedmiotem interpelacji i pytań bieżących. Mimo to posłowie w oświadczeniach nawiązują niekiedy do aktualnych wydarzeń politycznych, które jednak nie znalazły swego odzwierciedlenia w porządku obrad Sejmu. Tak więc np. poseł Jan Kulas (AWS) składał oświadczenie w sprawie zbliżających się wyborów samorządowych, zaś Marek Dyduch (SLD) mówił o skutkach powodzi w Kotlinie Kłodzkiej i odszkodowaniu wypłaconym ze skarbu państwa pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu. Poseł Tomasz Kamiński potępiał zatrzymanie w Wielkiej Brytanii Augusto Pinocheta, składając mu hołd za to, że przeciwstawił się komunizmowi w Chile.
Dogrywka
Często oświadczenia stanowią dogrywkę wcześniejszych debat sejmowych i są polemiką ze stanowiskiem przeciwników politycznych. Do takiej dogrywki doszło np. w sprawie ustawy o strefach ochronnych wokół hitlerowskich obozów zagłady, która pozwoliła na rozwiązanie problemu żwirowiska w Oświęcimiu. Co ciekawe, dla niektórych posłów było to okazją do zaznaczenia swej postawy odmiennej w tej sprawie od stanowiska klubowego. Podobnie rzecz się miała, gdy Sejm przyjął ustawę o nowym administracyjnym podziale kraju. Niektórzy posłowie składali wówczas oświadczenia zupełnie nie pasujące do tego, jak głosowali.
Niedawno praktykę kontynuowania debat w oświadczeniach potępiał prowadzący obrady wicemarszałek Jerzy Stefaniuk (PSL). Polemizowanie za pomocą oświadczeń bądź składanie w ten sposób pozornych interpelacji, na które nie ma odpowiedzi, piętnował poseł Jacek Szczot (AWS) - w specjalnym oświadczeniu.
Oświadczenie na oświadczenie
Przedmiotem oświadczeń są nierzadko sprawy dotyczące procedury i organizacji obrad. Jerzy Jaskiernia (SLD) z pozytywnym skutkiem domagał się w ten sposób umieszczania w sprawozdaniach stenograficznych wydruków z głosowań. Oświadczenia w sprawie kontrowersji regulaminowych dotyczących trybu prac legislacyjnych składał poseł Marek Dyduch (SLD).
Niektóre z oświadczeń znajdowały potem swój epilog w Komisji Regulaminowej bądź Etyki Poselskiej. W taki sposób trafiła tam sprawa wypowiedzi posła Piotra Ikonowicza (SLD), który na jednym z wieców obraził "Solidarność". Posypały się oświadczenia potępiające.
Do Komisji Etyki trafiła też sprawa wypowiedzi Antoniego Macierewicza (nie zrzeszony), który przed głosowaniem na kandydatów do Trybunału Stanu powiedział z trybuny sejmowej, że ubiegający się o to stanowisko Aleksander Bentkowski (PSL) figuruje w archiwach MSW jako tajny współpracownik SB. Bentkowski wcześniej oświadczył, że nie współpracował ze służbami specjalnymi. Sprawa stała się przedmiotem dalszych oświadczeń. Poseł Dariusz Wójcik (AWS) złożył - jak sam mówił z ludzkiej uczciwości - oświadczenie, że miał dostęp do archiwów MSW, z których wynika, iż Bentkowski nie współpracował świadomie z SB. Wówczas Jan Rulewski (wtedy UW) w oświadczeniu przepraszał Bentkowskiego, że wstrzymał się od głosu w sprawie jego kandydatury. Ostatecznie Bentkowski przepadł w głosowaniu.
Bardziej i mniej osobiste
Można by to uznać za typowy przykład oświadczeń w sprawach osobistych. O osobiste motywy można podejrzewać też posła Stanisława Misztala (AWS), który większość ze swych 16 oświadczeń poświęcił sprawom szpitala w Zamościu, w którym jest zatrudniony, i lokalnym sprawom zamojskim. Między innymi upominał się o możliwość prowadzenia prywatnej praktyki lekarskiej na terenie szpitala. Poseł Misztal już wcześniej zasłynął z tego, że schodząc z trybuny sejmowej za każdym razem sam bije sobie brawo. Do pewnego czasu dbał też niezwykle o to, aby jego twarz pojawiała się zawsze na ekranie telewizyjnym w tle, gdy na pierwszym planie występują znani politycy, np. Marian Krzaklewski.
Osobiste doświadczenia skłoniły też zapewne posła Michała Kamińskiego (AWS) do złożenia jednego z najbardziej zadziwiających oświadczeń. Impulsem był incydent na lotnisku Okęcie, gdy lewicowi bojówkarze spryskali płaszcz Kamińskiego cuchnącą substancją. Poseł potępił w związku z tym przemoc w polityce i samokrytycznie uznał, iż teraz dostrzega, że niektóre jego wypowiedzi mogły być interpretowane jako zachęta do tej przemocy, choć nie takie były jego intencje. Wszystkich, którzy tak mogli rozumieć jego wypowiedzi, serdecznie przepraszał, usprawiedliwiając się, że jako człowiek młody miał prawo do błędu.
Ten sam poseł jest też autorem jednego z najkrótszych i najbardziej bezpretensjonalnych oświadczeń, w którym życzył całej izbie udanych wakacji. | Po zakończeniu obrad każdy poseł ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Sytuacja przypomina londyński Hyde Park. więcej jest tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Można posłuchać dziwnych opowieści.
Od początku kadencji posłowie zdołali wygłosić 608 oświadczeń. W czołówce jest kilku posłów. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD) - 25 oświadczeń, które balansują na krawędzi konfrontacji ideologicznej. Nie ustępuje mu Jan Kulas (AWS), mający na swoim koncie 22 oświadczenia. Niektórzy nie przepuszczają okazji do złożenia oświadczenia nawet wtedy, gdy Sejm kończy obrady o 3 nad ranem.
trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom niż posłom. Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat.
Często oświadczenia stanowią dogrywkę wcześniejszych debat sejmowych i są polemiką ze stanowiskiem przeciwników politycznych. Do takiej dogrywki doszło np. w sprawie ustawy o strefach ochronnych wokół hitlerowskich obozów zagłady. Przedmiotem oświadczeń są nierzadko sprawy dotyczące organizacji obrad. Jerzy Jaskiernia (SLD) domagał się w ten sposób umieszczania w sprawozdaniach stenograficznych wydruków z głosowań. Niektóre z oświadczeń znajdowały swój epilog w Komisji Etyki Poselskiej. Do Komisji trafiła sprawa wypowiedzi Antoniego Macierewicza, który przed głosowaniem na kandydatów do Trybunału Stanu powiedział, że ubiegający się o to stanowisko Aleksander Bentkowski figuruje jako tajny współpracownik SB. O osobiste motywy można podejrzewać posła Stanisława Misztala (AWS), który większość ze swych oświadczeń poświęcił sprawom szpitala w Zamościu, w którym jest zatrudniony. |
Gorące debaty intelektualne na lewicy zastępuje pragmatyzm władzy
Bezideowość - cnota główna
RYS. MICHAł KORSUN
MAŁGORZATA SUBOTIĆ
Po lewej stronie polskiej polityki gorących debat nie ma. Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości.
Jeśli za lewicę w Polsce uznać SLD - a innego wyboru nie ma - to jedynym problemem dla ludzi tej orientacji jest przeszłość. Dokładniej rzecz biorąc to, czy przeszłością warto się zajmować.
Dla większości polityków Sojuszu liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość. Ci, którzy są w zdecydowanej mniejszości, jak na przykład Mieczysław Rakowski, uważają, że "od przeszłości się nie ucieknie, a przyjmowanie postawy »nas przy tym nie było« jest błędem".
Z lewicą - mimo letniej temperatury intelektualnej dysputy - współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami. Niekoniecznie oznacza to faktycznych fachowców i intelektualistów.
Odpływ i przypływ
Kto bowiem przez blisko pięćdziesiąt lat PRL otrzymywał tytuły naukowe i możliwość wyjazdu na zagraniczne stypendia? Osoby posłuszne partii, nawet jeśli formalnie do PZPR bądź jej satelickich organizacji nie należały. Inni - w zupełnie wyjątkowych przypadkach. Posłuszeństwo niekoniecznie musi być związane z kiepskimi walorami intelektualnymi, ale w polityce kadrowej PZPR obwiązywała zasada doboru negatywnego. Nowo mianowany naukowiec powinien był być głupszy od swego promotora. Profesorskie tytułu nadawała Rada Państwa, faktycznie agenda partii. Do dzisiaj jedynym okresem, w którym nominacje profesorskie nie znajdowały się w rękach ludzi związanych z PZPR, jest pięciolecie (1991 - 1995) prezydentury Lecha Wałęsy.
SLD ma więc sprzyjające mu środowisko profesorskie. Mieczysław Rakowski uznaje jednak, że lewica, po przełomie 1989 roku "utraciła swoją bazę intelektualną": - Część osób przeszła do Unii Wolności, zmieniając polityczny kostium, część zajęła się swoimi badaniami w zaciszach gabinetów, a wszyscy zaczęli walczyć o przetrwanie w nowym świecie, w którym króluje pieniądz - ocenia w rozmowie ze mną Rakowski.
Nawet jeśli diagnoza Rakowskiego jest trafna, to w ostatnim okresie bardzo wiele się zmieniło.
Unia Wolności, która na początku swego istnienia miała najsilniejsze zaplecze intelektualne, powoli je traci. Przede wszystkim na rzecz Sojuszu. Wśród przedstawicieli szeroko rozumianej inteligencji nastąpiła orientacja na lewicę.
- Teraz nie mogę się opędzić od telefonów - przyznaje Krzysztof Janik, główny kadrowy SLD. I dodaje: - Cieszymy się, że środowisko naukowe chce z nam współpracować.
Polska Akademia Nauk była i jest bastionem lewicy. Profesorowie wyższych uczelni, dotychczas neutralni politycznie, skłaniają się ku SLD. Prywatne szkoły wyższe, szczególnie bardziej prestiżowe, kierowane są przez osoby związane z Sojuszem. Na przykład rektorem Wyższej Szkoły Informatyczno-Ekonomicznej jest profesor Paweł Bożyk.
Długa lista
Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii. Marek Belka bądź Dariusz Rosati są uważani za fachowców wysokiej klasy, także przez osoby wywodzące się z obozu "Solidarności". Do sztandarowych nazwisk eseldowskiej ekonomii należą Zdzisław Sadowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, Grzegorz Kołodko, Jerzy Hausner, Adam Sopoćko (nadzorujący program lewicy w sprawach budżetowych). Konsekwentnie z lewicą są związani Janusz Reykowski, szef Instytutu Psychologii Społecznej i socjolog, oraz Jerzy Wiatr, uważany za głównego ideologa Sojuszu.
Profesorów współpracujących z SLD można znaleźć we wszystkich ośrodkach akademickich, ale najsilniejsze pod tym względem oprócz Warszawy są: Łódź, Górny Śląsk, Wrocław, a także Kraków i Gdańsk. Z tych ośrodków wywodzą się również mniej znane osoby działające w orbicie Sojuszu. Reprezentują niemal wszystkie dziedziny - od humanistyki po rolnictwo. Są to m.in. Henryk Jasiorowski (specjalista ds. rolnictwa), Marek Barański (politolog), Jacek Wódź (socjolog), Adam Jamróz, (rektor Uniwersytetu Białostockiego, historyk), Marian Noga (z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu), Jacek Fisiak (anglista) i Wielisława Kruszyńska (zajmująca się psychologią społeczną). To tylko przykłady, pełna lista obejmowałaby setki nazwisk.
Zarówno Marek Belka, jak i Jerzy Wiatr szefują eseldowskim instytutom. Pierwszy - Instytutowi Gospodarki i Społeczeństwa, drugi - Instytutowi Spraw Społecznych i Międzynarodowych. Te dwie placówki są instytucjonalną ostoją zaplecza Sojuszu.
Są również gremia i miejsca, w których - niejako z definicji - winna się toczyć ożywiona debata.
Należą do nich kluby dyskusyjne: Kuźnica, Rampa, teatr Kalambur oraz dwa cykliczne wydawnictwa: miesięcznik "Dziś" Mieczysława Rakowskiego i kwartalnik "Myśl Socjaldemokratyczna" wydawana przez Sławomira Wiatra, syna Jerzego Wiatra.
Dysputy w klubach dyskusyjnych typu Kuźnica - jak podkreślają ich uczestnicy - "są gorące". Tylko że z tych debat niewiele wynika, a publikacje nie skłaniają do poważnych rozważań. Na polskiej lewicy zupełnie nie ma tej temperatury dyskusji, jaka występuje w lewicowych środowiskach tej orientacji na Zachodzie. Właściwie to żadnej poważnej i nośnej debaty nie ma.
Środowiska prawicowe i liberalne spierają się. W licznych czasopismach (na przykład "Arkana", "Myśl Konserwatywna", "Więź", "Przegląd Polityczny", "Znak") oraz ośrodkach dyskusyjnych, jak Warszawski Klub Krytyki Politycznej. O to, czym jest konserwatyzm, jakie idee liberalne mają szanse zakorzenienia się we współczesnej Polsce, jakie są główne wyznaczniki prawicowości itd. Eseldowska lewica zdaje się takich problemów nie mieć.
Tylko władza
Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. Politycy Sojuszu - przynajmniej pierwsza trzydziestka jego liderów, nadająca ton pozostałym - nie mają żadnych powodów do wchodzenia w debaty na temat idei i wartości.
- Wszystko podporządkowane jest wyłącznie sprawie władzy: jak tę władzę utrzymać albo jak ją zdobyć - ocenia Mieczysław Rakowski, ale tę ocenę przypisuje wszystkim ugrupowaniom w Polsce. Rakowski jest uważany w środowisku Sojuszu za osobę z grupy tych, którzy "nie poszli dostatecznie daleko". Używając mniej dyplomatycznego języka, oznacza to, że jest silnie uwikłany w złudzenia komunizmu. Rakowski chętnie by podjął dyskusję o przeszłości, peerelowskiej historii.
Jak ognia dyskusji takiej unikają eseldowscy pragmatycy. Nie jest to im do niczego potrzebne, a mogłoby być kłopotliwe. Dla nich postawa Rakowskiego trąci myszką.
Środowisko Sojuszu bardziej reaguje na potrzeby społeczne, niż kształtuje te potrzeby. Tak uważa polityk SLD pragnący zachować anonimowość, by nie narazić się kolegom. I dodaje, że dopóki lewica nie stanie frontem do historii minionych pięćdziesięciu lat, dopóty skazana na doraźność będzie trwała w ideowej defensywie.
Na razie ta "doraźność" politycznym notowaniom SLD zupełnie nie szkodzi. Tylko że to unikowe podejście do historii jest drugim, obok pragmatyzmu, powodem bezideowości Sojuszu.
Trzecią przyczyną mizerii intelektualnej debaty na lewicy, na co zwraca uwagę Ryszard Bugaj, były prezes Unii Pracy, jest fakt, że główne ekonomiczne mózgi SLD to ekonomiści o neoliberalnym nastawieniu. Jak więc poważnie dyskutować o lewicowym programie gospodarczym, gdy nie jest on wcale lewicowy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa?
Dobrze podejście SLD do świata wartości oddają słowa Krzysztofa Janika (w wywiadzie dla "Rz" sprzed dwóch lat). Tak skwitował on pytanie o wartości: - "Dla pani może ono dotyczyć obszaru poszukiwań intelektualnych, natomiast dla sporej części moich wyborców w Tarnowie jest to pytanie o zatrudnienie w następnym miesiącu. To jest ich sens życia - wziąć pieniądze z kasy, zanieść do domu, rozdzielić na kupki, na chleb, na ubrania, na książki do szkoły. To też jest sens życia".
Sprawni inaczej (intelektualnie)
Wszystko to nie zmienia faktu, że Sojusz ma szerokie i sprawne zaplecze. Choć niekoniecznie intelektualne.
Władzę w SdRP przejęło pokolenie, które w czasach Gierka wyjeżdżało już za granicę. Także na Zachód. Trzy czwarte z dziesięciu tysięcy ówczesnych stypendystów uczyło się na Zachodzie. Stypendia Fulbrighta bądź Forda otrzymywali ludzie wywodzący się z lewicy. Tam nabrali szlifów i szerszych horyzontów.
I wciąż są związani z SLD. Część z nich jest menedżerami dużych firm, w tym banków (na przykład Cezary Stypułowski, wcześniej prezes Banku Handlowego, teraz City Banku), część zajmuje inne prestiżowe stanowiska.
- Oni się ciągle ze sobą spotykają, konsultują. Najlepszą rekomendacją jest stwierdzenie: "on jest nasz" - twierdzi osoba z tym środowiskiem związana. Mają też ścisłe kontakty z kierownictwem Sojuszu. Jeśli pojęcie zaplecze traktować szeroko, to należy do nich również na przykład Aleksander Gudzowaty, jego sugestie i oceny sytuacji są chętnie przez polityków Sojuszu wysłuchiwane. Podobnie jak innych biznesmenów.
Zaplecze SLD jest więc skrojone na miarę potrzeb i możliwości tej formacji, w której pragmatyzm jest cnotą główną. Pragmatyzm sprowadzający się do tego, jak zdobyć i utrzymać władzę. Intelektualiści i ideowe dysputy w tej misji są mało przydatne. - | Po lewej stronie polskiej polityki gorących debat nie ma. Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości.Jeśli za lewicę w Polsce uznać SLD - a innego wyboru nie ma - to jedynym problemem dla ludzi tej orientacji jest przeszłość. Dokładniej rzecz biorąc to, czy przeszłością warto się zajmować.Z lewicą współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami. Niekoniecznie oznacza to faktycznych fachowców i intelektualistów.
Kto bowiem przez blisko pięćdziesiąt lat PRL otrzymywał tytuły naukowe i możliwość wyjazdu na zagraniczne stypendia? Osoby posłuszne partii, nawet jeśli formalnie do PZPR bądź jej satelickich organizacji nie należały. Profesorskie tytułu nadawała Rada Państwa, faktycznie agenda partii. SLD ma więc sprzyjające mu środowisko profesorskie. Mieczysław Rakowski uznaje jednak, że lewica, po przełomie 1989 roku "utraciła swoją bazę intelektualną": Część osób przeszła do Unii Wolności, zmieniając polityczny kostium, część zajęła się swoimi badaniami w zaciszach gabinetów, a wszyscy zaczęli walczyć o przetrwanie w nowym świecie, w którym króluje pieniądz.
w ostatnim okresie bardzo wiele się zmieniło.Unia Wolności, która na początku swego istnienia miała najsilniejsze zaplecze intelektualne, powoli je traci. Przede wszystkim na rzecz Sojuszu. Wśród przedstawicieli szeroko rozumianej inteligencji nastąpiła orientacja na lewicę. Polska Akademia Nauk była i jest bastionem lewicy. Profesorowie wyższych uczelni, dotychczas neutralni politycznie, skłaniają się ku SLD. Prywatne szkoły wyższe, szczególnie bardziej prestiżowe, kierowane są przez osoby związane z Sojuszem. Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii. Marek Belka bądź Dariusz Rosati są uważani za fachowców wysokiej klasy. |
MSWIA
Premier wybiera Marka Biernackiego
Koniec bezkrólewia
Prawy opozycjonista
Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG.
Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata.
Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi.
Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom.
Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno).
Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO.
Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"?
Skuteczny likwidator
W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów.
Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał.
Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu.
W Ruchu Społecznym AWS
W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu.
Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki.
Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego.
Specsłużby
Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych.
Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega.
Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik.
Szef MSWiA, ale nie wicepremier
Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji.
Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem.
Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka.
Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka.
Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej.
Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera.
Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem.
Anna Marszałek, Piotr Adamowicz | Marek Biernacki obejmie stanowisko szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Marek Biernacki urodził się w 1959 roku w Sopocie. Kiedy nastał stan wojenny, sam zabiegał o możliwość pracy w podziemiu. W ławie sejmowej zasiadł po raz pierwszy w 1997 roku, obecnie jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, a także współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej. |
TENIS
Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński
Licencja na trawę
KRZYSZTOF RAWA
Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.
Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca.
Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kolejka do świątyni
Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru.
Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej".
Program, plakat i podkładka
W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków.
Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19.
W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis.
Bilety z odzysku
Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne.
Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć.
Logo na czekoladkach
Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę.
Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów.
Triumfatorzy z ostatnich lat
1990 Martina Navratilova Stefan Edberg
1991 Steffi Graf Michael Stich
1992 Steffi Graf Andre Agassi
1993 Steffi Graf Pete Sampras
1994 Conchita Martinez Pete Sampras
1995 Steffi Graf PeteSampras
1996 Steffi Graf Richard Krajicek
1997 Martina Hingis Pete Sampras
1998 Jana Novotna Pete Sampras
1999 Lindsay Davenport Pete Sampras
Hiszpańska rebelia
Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji.
Ubiegłoroczne finały
Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5
Davenport - Graf 6:4, 7:5 | Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa, obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. |
DYPLOMACJA
Trwa wymiana kadr
Wracają ambasadorzy wysłani przez Rosatiego
Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zaaprobowała wczoraj wniosek szefa MSZ o wydelegowanie jako ambasadora na Łotwę Tadeusza Fiszbacha ( na zdjęciu z prawej) . Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał także Zenon Kuchciak ( z lewej) , były negocjator w Czeczenii, potem zastępca szefa Obrony Cywilnej. Ma pojechać do Taszkientu.
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Obecnemu szefowi MSZ Władysławowi Bartoszewskiemu przypada w udziale dokonanie ważnej wymiany kadr w polskich placówkach dyplomatycznych. Kończą się kadencje ambasadorom wysłanym na placówki w latach 1996 - 1997 przez Dariusza Rosatiego, szefa resortu spraw zagranicznych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Jednak można jeszcze spotkać w polskiej dyplomacji nielicznych ambasadorów wysłanych na placówki w 1995 roku, gdy po raz pierwszy szefem MSZ był Bartoszewski, a prezydentem Lech Wałęsa.
Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zaaprobowała wczoraj wniosek szefa MSZ o wydelegowanie jako ambasadora na Łotwę Tadeusza Fiszbacha. W czasie strajków 1980 roku pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. W stanie wojennym za sympatie solidarnościowe odwołany ze stanowiska pierwszego sekretarza KW i wysłany na radcę Ambasady PRL w Helsinkach. Po rozwiązaniu PZPR założyciel Polskiej Unii Socjaldemokratycznej, współpracującej w Sejmie kontraktowym z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym.
Na Litwie ambasadorem zostanie prawdopodobnie Jerzy Bahr, obecny ambasador RP w Kijowie. Zajmie na placówce miejsce Eufemii Teichmann, koleżanki Dariusza Rosatiego ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Kandydatura Bahra stwarza szanse na wyjście z impasu w sprawie obsady tej placówki, który powstał w związku z oprotestowaniem przez prezydenta wcześniejszego kandydata, zgłoszonego przez MSZ w czasie negocjacji - Jerzego Marka Nowakowskiego, doradcy Jerzego Buzka.
Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał także Zenon Kuchciak, były negocjator w Czeczenii, potem zastępca szefa Obrony Cywilnej. Ma pojechać do Taszkientu. Zastąpi tam ambasadora z wieloletnim stażem w dyplomacji PRL - wysłanego przez Rosatiego - który tworzył tę placówkę od zera.
W notesie ministra
Dariusz Rosati preferował swoich dawnych znajomych z organizacji młodzieżowych, Szkoły Głównej Planowania i Statystyki lub sięgał po dyplomatów z kilkudziesięcioletnim stażem. Kandydaci zyskiwali pozytywną opinię Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, w której większość miały wówczas SLD i PSL.
Ale były wyjątki. Zdarzało się, że Dariusz Rosati przesyłał sejmowej komisji do akceptacji, oprócz takich "pewnych" kandydatów, nazwisko kogoś kojarzonego raczej z obozem solidarnościowym. Tak na przykład wyjechał do Kinszasy Bronisław Klimaszewski - przesłuchiwany przez komisję razem z Tadeuszem Mulickim, kandydatem do wyjazdu do Tunezji, z długim stażem w dyplomacji PRL, Andrzejem Bilikiem (kandydatem na ambasadora w Algierii), byłym szefem programów informacyjnych w TVP, i Krzysztofem Suprowiczem (kandydatem na ambasadora w Jemenie) w przeszłości zawodowo związanym z aktywnością "Budimeksu" w Iraku.
Część ambasadorów wysłanych przez Rosatiego już wróciła do kraju - ich następców powołał poprzednik Bartoszewskiego, Bronisław Geremek. Większość właśnie wraca lub wkrótce wróci. Zadanie wymiany tej kadry przypadło Władysławowi Bartoszewskiemu.
Z polskich placówek dyplomatycznych wracają też ambasadorzy ze stażem dłuższym od stażu wysyłanych w 1996 i w 1997 roku. Są to ci, których wysyłał na placówki w 1995 r. Bartoszewski, gdy był po raz pierwszy szefem MSZ. Sytuacja kompetencyjna była wówczas skomplikowana. Pod kandydaturami zgłoszonymi przez Bartoszewskiego podpisywał się premier z SLD (Józef Oleksy), akceptowała je sejmowa komisja zdominowana przez SLD i PSL, a dyplomatów mianował prezydent Lech Wałęsa. Zdarzało się więc, że Bartoszewski do pakietu kandydatów na ambasadorów przesyłanych do zaopiniowania komisji włączał jedno nazwisko, które miało na pewno spodobać się lewicowej większości w komisji i stonować jej sprzeciw wobec innych kandydatów.
Mieli wyjechać najpierw
Gdy w 1997 roku Bronisław Geremek został szefem MSZ, w Sejmie przypuszczano powszechnie, że w pierwszej kolejności odwoła z placówek najbardziej głośne kandydatury Rosatiego: Ewę Spychalską z Białorusi, Andrzeja Załuckiego z Rosji, Wojciecha Lamentowicza z Grecji i Daniela Passenta z Chile. Tak się nie stało; z tej czwórki do kraju wróciła dotychczas jedynie Spychalska, była szefowa OPZZ.
Geremek postanowił nie skracać kadencji ambasadorom nagle, bez wyraźnego powodu. Zapewne chciał uniknąć prawdopodobnego w takiej sytuacji sprzeciwu prezydenta. Odwołanie Spychalskiej stało się możliwe z powodu jej kontrowersyjnych wypowiedzi dla prasy białoruskiej.
Szef MSZ spróbował zmienić Andrzeja Załuckiego, następcę Stanisława Cioska w Moskwie, który przed wyjazdem był podsekretarzem stanu w MON, a przedtem dyrektorem gabinetu premiera Józefa Oleksego. Minister nie skrócił mu nagle kadencji, lecz przystąpił do wymiany, gdy zbliżała się ona do końca. Kandydatem była Agnieszka Magdziak-Miszewska, doradca premiera Jerzego Buzka. W czasie uzgadniania tej kandydatury z prezydentem okazało się jednak, że Aleksander Kwaśniewski jej nie akceptuje. Załuski mimo upływu kadencji pozostaje więc ambasadorem w Moskwie.
Wkrótce wrócą
Wkrótce wróci do Polski z placówki w Czechach Marek Pernal. Wyjeżdżał do Pragi z przygodami. Zdominowana przez SLD i PSL Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych odrzuciła w 1995 roku jego kandydaturę. Było to wówczas odbierane jako zemsta lewicy na Pernalu za jego zaangażowanie - jako dyrektora Biura do spraw Wyznań w URM - w sprawę konkordatu. Ale ówczesny szef MSZ Władysław Bartoszewski zdecydowanie podtrzymał jego kandydaturę, a prezydent Lech Wałęsa ją podpisał.
Nowym ambasadorem w Pradze ma zostać Andrzej Krawczyk, historyk, w latach 90. pracownik m.in. Urzędu Rady Ministrów, od marca 2000 r. w MSZ. Został w połowie listopada zaakceptowany przez sejmową komisję. Teraz czeka na zgodę czeskiego rządu, a potem jego nominacja trafi na biurko prezydenta Kwaśniewskiego.
Wymiana obejmuje najważniejsze placówki. Jedną z nich jest przedstawicielstwo RP przy Unii Europejskiej, gdzie stanowisko ambasadora RP zajmuje obecnie Jan Truszczyński. Zastąpi go Iwo Byczewski. Współpracownik Krzysztofa Skubiszewskiego, były podsekretarz stanu w MSZ, przez ostatnich pięć lat pracował poza dyplomacją - w radzie nadzorczej Alcatel Polska i w amerykańskiej firmie prawniczej.
W Berlinie ambasadorem będzie Jerzy Kranz, obecny wiceszef MSZ, negocjator odszkodowań dla robotników przymusowych. Przyszedł do MSZ w 1990 r. Zmieni na stanowisku Andrzeja Byrta.
Z Oslo wróci wkrótce Stanisław Jan Czartoryski. Z MSZ związał się w 1990 roku. Zgłaszał go Dariusz Rosati, szef MSZ z SLD, ale uchodził za kandydata solidarnościowego. Na jego miejsce pojedzie do Oslo prawdopodobnie Andrzej Jaroszyński, anglista, w MSZ od 1990 roku, były konsul w Chicago i zastępca ambasadora w Waszyngtonie. Czeka na zgodę strony norweskiej.
Z Estonii wróci w przyszłym roku Jakub Wołąsiewicz. Jego miejsce zajmie prawdopodobnie Wojciech Wróblewski, zaakceptowany przez sejmową komisję przed kilkoma dniami. Był rzecznikiem prasowym MSW na początku lat 90., a od 1992 r. do 1997 r. radcą ambasady w Wilnie, dyrektorem Instytutu Polskiego.
Rafał Wiśniewski, dyrektor Departamentu Dyplomacji Kulturalnej w MSZ, hungarysta, zastąpi w Budapeszcie wysłanego przez Rosatiego Grzegorza Łubczyka.
Pierwsi w kolejce
Zwolni się wkrótce placówka w Brasilii. Do kraju wróci ambasador Bogusław Zakrzewski, w dyplomacji od 1962 roku, przed wyjazdem pracownik Biura Stosunków Międzyparlamentarnych w Kancelarii Sejmu.
Kończy się kadencja w Bagdadzie Romanowi Chałaczkiewiczowi, także wysłanemu przez Rosatiego. Jest zawodowym dyplomatą, arabistą, w PZPR do końca.
Zmiana obejmie placówkę we Włoszech. Wróci obecny ambasador Maciej Górski, były prezes Polskiej Agencji Informacyjnej. Kandydatem do Rzymu jest Michał Radlicki, dyrektor generalny w MSZ.
Nie wiadomo na razie, kto pojedzie do Indii na miejsce, które będzie zwalniał Krzysztof Mroziewicz, były kierownik działu zagranicznego "Polityki", także wysłany na placówkę przez Rosatiego.
Ponad trzy lata na placówce w Limie jest Wojciech Tomaszewski. Jako chargé d'affaires był w grudniu 1996 r. przez pięć dni przetrzymywany wraz z innymi zakładnikami przez partyzantów z Ruchu Rewolucyjnego Tupaka Amaru. Pracował m.in. w Komisji Handlu Zagranicznego Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa Śródmieście oraz w Centrali Handlu Zagranicznego Universal.
Ambasador w Hawanie Jan Janiszewski podobnie - jest na tym stanowisku ponad trzy lata, w przeszłości także pracował w Komisji Handlu Zagranicznego Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa Śródmieście oraz w jednym z przedsiębiorstw handlu zagranicznego.
Trzy lata mijają na placówce w Nairobi Andrzejowi Olszówce. Jest dyplomatą z kilkudziesięcioletnim stażem.
Z placówki w Belgradzie powinien wracać do kraju Sławomir Dąbrowa, dyplomata z wieloletnim stażem w PRL, wysłany do Belgradu przez Dariusza Rosatiego. W MSZ od 1960 roku, ostatnio jako wicedyrektor Departamentu Instytucji Europejskich.
Z Buenos Aires powinien wkrótce wracać Eugeniusz Noworyta, w dyplomacji od 1958 roku, były szef PZPR w MSZ.
Można też się spodziewać wniosku szefa MSZ dotyczącego ambasady w Bejrucie. Tadeuszowi Strulakowi, w dyplomacji od lat 50., mijają trzy lata na tym stanowisku.
Ze Sztokholmu będzie wkrótce wracał Ryszard Czarny, były senator SLD, minister edukacji w rządzie Józefa Oleksego.
Wymieniani będą ambasadorowie w Damaszku i w Trypolisie.
Nadszedł też już czas, by do Polski wrócili Wojciech Lamentowicz z Grecji, przed wyjazdem doradca prezydenta Kwaśniewskiego, oraz Daniel Passent, publicysta "Polityki", z Chile.
Jest wakat na stanowisku ambasadora w Turcji i w Kinszasie. Kandydat do stolicy Konga otrzymał pozytywną opinię komisji, ale nie ma zgody władz kongijskich na objęcie stanowiska.
Dobiega powoli końca kadencja Stefana Mellera w Paryżu. Zaczynał pracę w MSZ w 1990 r., wyjeżdżając do Paryża pełnił funkcję podsekretarza stanu. Nie wiadomo na razie, kto będzie jego następcą. Przed kilkoma tygodniami pojawiła się w Sejmie pogłoska, że wśród ewentualnych kandydatów jest Barbara Labuda, minister w Kancelarii Prezydenta.
Szef MSZ będzie wkrótce proponował kandydatów na nowego ambasadora w Bernie oraz, prawdopodobnie, w Tokio i Kopenhadze. Pilna stanie się sprawa obsady stanowiska w Kijowie - gdy odejdzie Jerzy Bahr.
Ambasadorowie roku 2000
W 2000 roku prezydent podpisał osiemnaście nominacji na nowych ambasadorów, m.in. w USA, Kuwejcie, Kanadzie, Tunezji, Finlandii, RPA, Korei Płd., Hiszpanii, Austrii, na Cyprze.
W latach 1998 - 1999 nowymi ambasadorami RP zostali m.in. Janusz Stańczyk, wcześniej wiceminister spraw zagranicznych - został ambasadorem przy ONZ w Nowym Jorku, Andrzej Chodakowski, twórca filmu "Robotnicy '80", w Albanii.
Kazimierz Groblewski | Obecnemu szefowi MSZ Władysławowi Bartoszewskiemu przypada w udziale dokonanie ważnej wymiany kadr w polskich placówkach dyplomatycznych. Kończą się kadencje ambasadorom wysłanym na placówki w latach 1996 - 1997 przez Dariusza Rosatiego, szefa resortu spraw zagranicznych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza.Część ambasadorów wysłanych przez Rosatiego już wróciła do kraju - ich następców powołał poprzednik Bartoszewskiego, Bronisław Geremek. Większość właśnie wraca lub wkrótce wróci. Zadanie wymiany tej kadry przypadło Władysławowi Bartoszewskiemu.Wymiana obejmuje najważniejsze placówki. |
BOKS ZAWODOWY
20 października wyjdą na ring Andrzej Gołota i Mike Tyson. Czy pojedynek ten pobije rekordy oglądalności?
Kat czy ofiara
JANUSZ PINDERA
"Odeślę go do Polski w czarnym worku", krzyczy na konferencjach prasowych Mike Tyson. "Nie chcę słuchać tego głupka", ripostuje Andrzej Gołota.
Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, tak reklamują walkę Gołota - Tyson organizatorzy, odbędzie się w najbliższy piątek, 20 października, w Auburn Hills, koło Detroit. Tyson dostanie za ten pojedynek 10 mln dolarów, Gołota 2,5. Do tego dojdą wpływy z pay per view. W ringu pojedynek ten będzie sędziował 48-letni Frank Garza.
O walce Andrzeja Gołoty z Mike'em Tysonem mówiono od dłuższego czasu. Pisały o tym prestiżowe amerykańskie gazety, ale do podpisania stosownego kontraktu nie dochodziło. Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu nie był osobą szczególnie mile widzianą w Stanach Zjednoczonych, więc polubił Europę. Dwukrotnie odwiedził Wyspy Brytyjskie, znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese i, jak to on, znów narobił sobie kłopotów. W Glasgow dołożył nie tylko Savaresemu, ale trafił też sędziego Johna Coyle'a. Wcześniej potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena, który wprawdzie nie wniósł sprawy do sądu, ale przysiągł, że z "Bestią" nie chce mieć już nic wspólnego. Skończyło się na tym, że Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol., co jest rekordem w tamtejszym orzecznictwie.
Andrzej Gołota w tym czasie miał nie mniej dramatycznych przygód. Po wycieczce do Kantonu, gdzie zbił Marcusa Rhode'a, przyszedł dzień prawdy i walka z Michaelem Grantem. Dziwny to był pojedynek i dziwne jego zakończenie. W pierwszych rundach Gołota przekładał Granta z ręki do ręki i doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego nie wygrał z nim przez nokaut. Tak naprawdę jednak zadziwił świat w 10. rundzie, gdy odmówił kontynuowania walki i sędzia Randy Naumann ją przerwał. To po tej walce Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo.
Porażka z Grantem zapoczątkowała czarną serię w życiu polskiego pięściarza. W Zakopanem zastrzelono mu przyjaciela, później, w wypadku samochodowym, Gołota cudem uniknął śmierci, która nie ominęła jednak kolegi. Do tego doszedł jeszcze pogrzeb w rodzinie. Gołota był wtedy bliski zawieszenia bokserskich rękawic na kołku. Zdecydował się jednak walczyć dalej, choć o walce z Tysonem mógł tylko marzyć.
Nie lubi boksu
"Tak naprawdę nie lubię boksu. Wchodzę do ringu tylko dlatego, że wiem, iż to jest miejsce, w którym mogę pokazać coś, na czym naprawdę się znam". Te słowa Andrzej Gołota mówił nieraz. Jak na kogoś, kto na dobre zapisał się w historii zawodowego boksu, takie wyznanie jest dość niezwykłe. Jego dwie dramatyczne, przegrane przez dyskwalifikację, walki z Riddickiem Bowe'em to wydarzenia, których się nie zapomina. Mógł znokautować Michaela Granta, miał go w pierwszej rundzie dwa razy na deskach, ale ostatecznie to on schodził z ringu pokonany. Walczył o mistrzostwo świata z Lennoksem Lewisem, ale został znokautowany, zanim zdążył się rozgrzać. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. Nie traci wysokiej pozycji w rankingach, wciąż się o nim mówi i pisze, wreszcie dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu, pytani o Gołotę, są w kłopotliwej sytuacji. Nie za bardzo wiedzą, jak go zakwalifikować. Najczęściej wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Tak mówił George Foreman, który nie może zrozumieć porażek Gołoty z Riddickiem Bowe'em i Grantem, podobne opinie na łamach "Rz" wyrażał też Evander Holyfield.
Na poziomie głowy
Nie ulega wątpliwości, że siłą i słabością Andrzeja Gołoty jest jego nieprzewidywalność. Jego zwycięstwa i porażki biorą się z głowy. O stronę czysto sportową, w jego przypadku, należy się martwić znacznie mniej. To bokser ukształtowany, nie mający właściwie słabych punktów. Znakomite warunki fizyczne, do tego szybkość i technika. Czego chcieć więcej? Nerwów ze stali. Gdyby je miał, dawno byłby mistrzem świata. Lou Duva, który pracował z nim przez wiele lat, mówi, że nie wie, dlaczego Gołota przegrywa wygrane walki. "Myślę, że on to wszystko zbyt mocno przeżywa. Opada z niego jakaś zasłona, za którą już nic nie widać".
Wzorcowa kariera
Amatorska kariera Andrzeja Gołoty, jeszcze w czasach gdy był zawodnikiem Legii Warszawa, przebiegała wzorcowo. Wśród rówieśników nie miał sobie równych. W 1985 roku zdobył w Bukareszcie tytuł wicemistrza świata juniorów, rok później był mistrzem Europy w tej kategorii wiekowej. Mając 19 lat, został mistrzem Polski seniorów w Krakowie, a kilkanaście miesięcy później stał już na podium w Seulu. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał przecież wtedy zaledwie 20 lat. Prawdopodobnie, gdyby nie zakręty życiowe, z których dopiero po latach wyszedł na prostą, Gołota nie byłby bokserem zawodowym. W 1990 roku, po bójce we Włocławku, groziło mu więzienie. To właśnie wtedy Gołota zdecydował się na wyjazd do USA, gdzie czekała na niego przyszła żona Mariola.
Wielkie serce, mocna broda
"Pewnego dnia, gdy byłem na sali treningowej, ktoś do mnie zadzwonił - wspomina trener z Chicago, Sam Colonna. - Młoda kobieta powiedziała, że jest tu polski bokser, który kiedyś był w Chicago z reprezentacją Polski na meczu ze Stanami Zjednoczonymi i powinienem go obejrzeć. Powiedziałem jej, żeby go przyprowadziła."
Tym, który pojechał wtedy po Gołotę, był jego późniejszy menedżer Bob O'Donnnel. "Nigdy nie zapomnę jego pierwszej zawodowej walki - wspomina O'Donnel. - To było w Milwaukee, w stanie Wisconsin. Andrzej nagle zaczął narzekać na bóle ręki. Przestraszyłem się, że będzie kompletna klapa. Na szczęście, dziwnie szybko ręka przestała go boleć. Niczego nie sugeruję. To się zdarza, że bokserzy przed walkami mają jakieś tajemmnicze bóle lub kontuzje."
Tym, który bardzo wierzył w talent i możliwości Gołoty, był słynny Lou Duva. "Ma wielkie serce, mocną brodę i wie, czego chce - mówił w zapale Duva. - Jest lepszy od Tysona, Holyfielda, pokona też Lennoksa Lewisa, ale życie nieco skorygowało te peany." Teraz w podobnym stylu wypowiada się nowy trener Gołoty Al Certo, więc lepiej mieć do tego, co mówi, zdrowy dystans.
Mike rekordzista
32-letni dziś Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał zaledwie 20 lat, gdy w 1986 roku pokonał Trevora Berbicka i odebrał mu pas organizacji WBC. Tyson jest też tym, który pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny, zarabiając w ringu grubo ponad 200 mln dolarów. Inna sprawa, że z tej fortuny niewiele mu zostało. Jego kontrakt za pamiętny, drugi pojedynek z Evanderem Holyfieldem też był rekordowy - 30 mln dolarów. Za odgryzienie ucha rywalowi odebrano mu trzy miliony. Do "Bestii" należy też inny, szalenie istotny ze względów finansowych, rekord. Na dziesięć najbardziej dochodowych pojedynków pokazywanych w systemie płatnej telewizji "pay per view" (płać za obraz), aż siedem to walki z jego udziałem. Znajomość tych danych w dużej mierze wyjaśnia fenomen zjawiska "Tyson" i gorączkową atmosferę związaną z każdą jego walką. Każdy z liczących się bokserów wagi ciężkiej marzył lub marzy o walce z "Bestią". Andrzej Gołota też należał do tego grona. Powód jest znany - pieniądze i sława. Nawet Lennox Lewis, najlepszy dziś i najlepiej opłacany mistrz zawodowego boksu, mówi, że chce walczyć z Tysonem.
Najgorszy na tej planecie
Mike Tyson urodził się 30 czerwca 1966 roku w Brownsville w Brooklynie, jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Matka Lorna była prostytutką, ojciec, Jimmy Kirkparick, alfonsem i drobnym gangsterem, który całe dnie spędzał w knajpach na pijaństwie, a noce na płodzeniu kolejnych nieślubnych dzieci. Miał ich w sumie 19, a matkę Mike'a porzucił na dwa miesiące przed narodzeniem przyszłego mistrza świata.
Mike Tyson często powtarza, że jest najgorszym człowiekiem na tej planecie, i wie, że któregoś dnia po prostu ktoś go zabije. To, że nie zginął już w dzieciństwie, uważa za czysty przypadek. Gdy w wieku 13 lat wylądował w jednym z nowojorskich poprawczaków, miał na koncie 38 aresztowań. To też rekord trudny do pobicia. Z jednego z tych poprawczaków trafił jednak na salę bokserską i to był uśmiech losu. Opowiadał mi o tym jego pierwszy trener, Teddy Atlas, podczas pobytu w Polsce, gdy był bokserskim konsultantem filmu "Tryumf ducha". Z tłumu drobnych opryszków wyłowił go wtedy jeden z wychowawców poprawczaka - Bobby Sewart, kolega Atlasa. Tyson już na pierwszym sparingu pokazał, że boks to jego żywioł. "Od początku wiedziałem, że będzie mistrzem świata", wspominał Teddy Atlas.
Zawodowa kariera Mike'a Tysona potoczyła się błyskawicznie. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato, który oficjalnie go usynowił. D'Amato nie doczekał jednak momentu, gdy Tyson zdobył tytuł mistrza świata. A szkoda, bo było na co patrzeć. Tyson zmiatał rywali z ringu jednego za drugim. 22 listopada 1986 roku był już mistrzem świata. Od tego momentu "Żelazny Mike" nie opuszcza łamów prasy. To już nie tylko ringowa bestia i milioner, który kolekcjonuje drogie samochody. Jest mężem znanej aktorki Robin Givens, która publicznie twierdzi, że bokser ją bije. Kilka miesięcy później wnosi sprawę o rozwód, a Mike Tyson pakuje się w kolejne kłopoty. Bije się w Harlemie z innym bokserem i rozwala na drzewie swoje BMW. Coraz częściej jest też pozywany do sądu przez młode dziewczyny, które skarżą go o molestowanie seksualne.
Złe czasy
Na ringu też nie wiedzie mu się najlepiej. 11 lutego 1990 roku w Tokio zostaje znokautowany w 10. rundzie przez Jamesa "Bustera" Douglasa i traci tytuły mistrzowskie. Dwa lata później traci też wolność. Ława przysięgłych daje wiarę Desiree Washington, która twierdzi, że została zgwałcona przez Tysona, i 28 marca 1992 roku sędzia Patrycja Gifford skazuje "Bestię" na 6 lat więzienia, nakazując natychmiastowe wykonanie kary. W październiku tego roku umiera ojciec Tysona, ale bokser nawet nie składa prośby o urlop, by móc wziąć udział w uroczystościach pogrzebowych.
"Więzienie to był najgorszy okres w moim życiu - wielokrotnie przyzna później Tyson. -Tam bowiem po raz kolejny zrozumiałem, że jestem nikim. Strach, który zawsze był moim najlepszym przyjacielem, od tego momentu stał się moim wrogiem." To słowa Mike'a zaraz po opuszczeniu zakładu karnego w Plainfield, po odbyciu połowy kary. 19 sierpnia 1995 roku Tyson wraca na ring i w 89. sekundzie pierwszej rundy nokautuje Petera McNeeleya. Później w podobnym stylu rozprawi się z Busterem Mathisem jr., Frankiem Bruno i Bruce'em Seldonem.
Wreszcie dochodzi do pamiętnych pojedynków z Evanderem Holyfieldem. Te walki miały być tylko spacerkiem, a były klęską mistrza. Szczególnie rewanżowy pojedynek, który pobił wszelkie rekordy oglądalności (1,9 mln pay per view i 16 333 osoby w MGM Grand w Las Vegas). Jeszcze nigdy w historii show-biznesu żadne wydarzenie nie wzbudziło podobnego zainteresowania. Pojedynek ten oglądały 3 miliardy telewidzów w100 krajach świata, a rekordowe honoraria dla bokserów (35 mln dla Holyfielda i 30 mln dla Tysona) i 200 mln USD spodziewanego zysku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Don King, genialny, choć pozbawiony skrupułów, król promotorów zawodowego boksu promieniał.
Wielki tytuł w sobotnim wydaniu "US Today": "Rozum ważniejszy niż mięśnie" okazał się proroczy. Rozbiegane, pełne strachu oczy Tysona i wyzywające, dumne spojrzenie Holyfielda pokazywały faworyta. Ten pojedynek pokazano i opisano na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ma co do tego wracać. Zdjęcie, przedstawiające Tysona wbijającego się zębami w ucho Holyfielda, z podpisem "Drakula", mówiło wszystko. "Uliczny bandyta na zawsze pozostanie ulicznym bandytą", pisał "New York Post". Zdaniem gazety był to najbardziej tchórzliwy akt w historii wydarzeń sportowych i jednocześnie haniebny koniec kariery, która kiedyś wydawała się tak obiecująca.
"Bestia" mówi o śmierci
W tym przypadku dziennikarze "New York Post" popełnili jednak błąd. Nie docenili siły mitu Tysona i jego wartości rynkowej. Po 15-miesięcznej przerwie, spowodowanej odebraniem mu licencji bokserskiej, Tyson wrócił na ring i znokautował Fransa Bothę. "Bestia" znów mogła zarabiać dolary dla siebie i innych. Wprawdzie po tej walce Tyson znów trafił do więzienia za stare grzeszki, ale tym razem adwokaci zrobili wszystko, by zbyt długo tam nie siedział. To nie jest jednak już ten sam Tyson, co kiedyś. On sam zresztą powtarza, że to, co robi, nie ma większego sensu. "Nie lubię siebie. Ten facet, Mike Tyson, jest mi zupełnie obojętny. Dlatego nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy zostanę zabity, czy będę żył. Wiele razy próbowałem już się zabić, pakując się w różne, dziwne sprawy. Tak wygląda całe moje życie" - mówi człowiek, który, jak nikt inny od czasów Muhammada Alego, tak mocno zawładnął zbiorową wyobraźnią.
Te słowa Mike'a Tysona są dowodem na to, że jego problemy z samym sobą nie są fikcją. To człowiek chory i wiedzą o tym wszyscy, którzy się z nim stykają. Tyson nie jest w stanie kontrolować swych emocji, co pokazał już w ostatnich latach wielokrotnie. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. Wielu chce go widzieć dalej w roli "Bestii" i "Kata", ale on tak naprawdę jest już tylko ofiarą. | Pojedynek dwóch największych brutali zawodowego boksu, Gołota - Tyson, odbędzie się 20 października. Tyson dostanie 10 mln dolarów, Gołota 2,5. będzie sędziował Frank Garza.Tyson po kolejnych życiowych perypetiach i czteromiesięcznym pobycie w więzieniu znokautował Juliusa Francisa i Lou Savarese. trafił też sędziego Johna Coyle'a. potrzymał za oknem swego brytyjskiego promotora Franka Warrena. Brytyjski Związek Boksu Zawodowego ukarał Tysona grzywną 185,700 dol. Andrzej Gołota zbił Marcusa Rhode'a, walka z Michaelem Grantem. w 10. rundzie odmówił kontynuowania walki. Gołota zmienił trenera, wymieniając Rogera Bloodwortha na Ala Certo. Gołota to chyba jedyny bokser wagi ciężkiej na świecie, który przegrywając zyskuje. dostaje walkę z Tysonem na warunkach, które dyktują tylko mistrzowie. Wielcy zawodowego boksu wychwalają jego umiejętności bokserskie i krytykują psychikę. Znakomite warunki fizyczne, szybkość i technika. Brązowy medal igrzysk olimpijskich to największy sukces w jego amatorskiej karierze. Miał wtedy 20 lat. Mike Tyson przeszedł do historii boksu zawodowego jako najmłodszy mistrz świata wagi ciężkiej. Miał 20 lat. pobił wszelkie finansowe rekordy tej dyscypliny. Tyson urodził się 1966 roku w Brooklynie. Z jednego z poprawczaków trafił na salę bokserską. Ogromny wpływ wywarł na niego legendarny trener Cus d'Amato. To człowiek chory. nie jest w stanie kontrolować swych emocji. Nie tylko w ringu, ale i poza nim. |
LEKARZE
Odpowiedzialność cywilna
Od niedbalstwa do błędu
JAROSłAW CHAŁAS
Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki" ("Rzeczpospolita" z 14 lutego 1997 r.) Dlatego pragnę wrócić do tematu. Nie od dziś dostrzegam znaczący wzrost zainteresowania tematyką nazwijmy to "lekarską". Jest, jak sądzę, kilka tego przyczyn. Należą do nich słusznie skądinąd nagłośnione przez media żądania środowiska lekarskiego dotyczące poprawy sytuacji finansowej w służbie zdrowia oraz odmawianie świadczenia usług leczniczych przez lekarzy państwowej służby zdrowia (zabiegi przerywania ciąży).
Wydaje mi się, że rozbudzi to w nas poczucie podmiotowości w stosunkach z lekarzami. Pacjent, którym przecież każdy z nas był i z pewnością będzie jeszcze nieraz, ma wiele praw, których respektowania może nie tylko oczekiwać, ale wręcz żądać. Czas zatem uświadomić sobie, że o swe prawa należy walczyć. Dobrowolna z nich rezygnacja skazuje nas na przedmiotowe traktowanie w sytuacjach, w których z naturalnych przyczyn jesteśmy bezradni.
Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy jest zjawiskiem korzystnym dla jednych i drugich. Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług świadczonych w tak delikatnej materii, jaką jest nasze zdrowie i życie, z drugiej zaś, siłą rzeczy, podniesie prestiż tego zawodu, a w konsekwencji da zasłużoną satysfakcję.
Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami pana profesora T. Brossa, który w rozmowie z dziennikarzem stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój żywy sprzeciw.
Ani sobie, ani nikomu (także panu profesorowi Brossowi) nie życzę obcego ciała w sercu, pragnę więc poruszyć przede wszystkim temat odpowiedzialności cywilnej lekarza oraz podstaw prawnych zadośćuczynienia. To być może każe zwrócić baczniejszą uwagę na "przedmiot" poddany leczeniu czy operacji, którym jest człowiek mogący skutecznie upomnieć się o swe prawa, naruszone wskutek niedbalstwa czy niewiedzy lekarzy.
Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności chociażby od tego, czy świadczy usługi lecznicze w np. zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej (pozostając w stosunku pracy w rozumieniu art. 22 § 1 kodeksu pracy), czy też wykonuje prywatną praktykę.
W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto (wyrządzenie szkody na osobie jest czynem niedozwolonym). Jej zasady uregulowano w art. 415 i nast. kodeksu cywilnego. W drugim zaś - ex contractu (lekarz zawiera bowiem z pacjentem umowę o świadczenie usług leczniczych), czyli odpowiedzialność z art. 471 i nast. k.c. W grę może wchodzić również zbieg obu rodzajów odpowiedzialności.
Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody.
Szkodą jest każdy uszczerbek na dobrach prawnie chronionych. Może ona przyjąć postać szkody majątkowej lub niemajątkowej.
Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów, koszty związane z przekwalifikowaniem itd. Jest to bowiem uszczerbek na osobie lub w mieniu.
Szkodę niemajątkową, rozumianą jako doznana krzywda, stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta. Brak bowiem zgody pacjenta jest wystarczającą przesłanką dla roszczenia odszkodowawczego.
"Funkcjonowanie w praktyce lekarskiej zasady wzajemnego zaufania lekarza i pacjenta nie może prowadzić zbyt daleko. Zdrowie człowieka także ustawowo (art. 23 k.c.) zostało zaliczone do jego dóbr osobistych i poza szczególnymi wypadkami do chorego musi należeć podjęcie świadomej decyzji co do stosowania zwłaszcza niekonwencjonalnych zabiegów i metod leczenia, które wiążą się z istotnym ryzykiem dla jego organizmu" (wyrok SN z 14 czerwca 1983 r., IV CR 150/83, nie publikowany).
W doktrynie przyjęto, że wina to dwa razem występujące elementy: obiektywny i subiektywny.
Obiektywny element winy to szeroko rozumiana "bezprawność" postępowania, czyli zachowanie niezgodne z obowiązującymi normami: nakazami i zakazami (prawnymi, etycznymi). Subiektywny zaś element winy ujmowany jest jako "wadliwość" postępowania, oceniana przez ustalenie możliwości postawienia sprawcy zarzutu, że podjął i wykonał niewłaściwą decyzję, a w określonych sytuacjach - że nie uczynił tego, co należało, choć mógł i powinien (na tej podstawie ocenia się stopień winy: umyślność bądź niedbalstwo).
Lekarzom stawia się szczególnie wysokie wymagania, gdy idzie o dokładanie należytej staranności, sumienność oraz poziom prezentowanej wiedzy. Przedmiotem działalności lekarza jest wszak materia tak delikatna jak zdrowie i życie pacjentów. Jego błędne działania pociągają za sobą najdotkliwsze i najdalej idące konsekwencje (pogląd taki ugruntowało orzeczenie SN z 7 stycznia 1966 r., ICR 369/65, OSPiKA 1960, poz. 278).
Z tych też powodów właśnie na lekarza spada odpowiedzialność za jego błędy. Zarówno w reżimie odpowiedzialności ex delicto, jak i ex contractu (należytą staranność lekarza prowadzącego praktykę prywatną ocenia się z uwzględnieniem zawodowego charakteru jego działalności) lekarz odpowiada za każdy stopień winy, tzn. nie tylko za umyślność działania, ale także za niedbalstwo, tj. niedołożenie należytej (a nawet szczególnej) staranności, ostrożności.
Obowiązek udowodnienia zaistnienia przesłanek dla roszczenia odszkodowawczego obciąża pacjenta. Udowodnienie winy lekarza jest z reguły niezwykle trudne, bo pacjent pozbawiony jest przede wszystkim wiedzy medycznej, ale często także dostępu do rzetelnych informacji o zastosowanej wobec niego terapii oraz przebiegu leczenia. W razie istnienia zobowiązania rezultatu (np. operacja plastyczna nosa) lekarza obciąża jednak domniemanie winy. Oznacza to przeniesienie na niego ciężaru udowodnienia braku przesłanek, od których zależy jego odpowiedzialność. Podobnie jest, gdy szkoda spowodowana została działaniami nie wchodzącymi w zakres pojęcia "sztuka lekarska". Dotyczy to m.in. takich działań jak dokonanie zabiegu bez zgody pacjenta lub - powołane na wstępie - pozostawienie ciała obcego w polu operacyjnym.
W doktrynie prawa obowiązuje pogląd, że pozostawienie ciała obcego traktuje się jako niedbalstwo. Został on utrwalony w orzecznictwie (orzeczenie SN z 17 lutego 1967 r., I CR 435/66, OSN 1967, poz. 177): "Zaniedbanie polegające na niezapewnieniu pacjentowi opieki wykwalifikowanego lekarza i pozostawieniu po operacji w zszytej ranie środków opatrunkowych nie może być traktowane jako błąd w sztuce lekarskiej. Zaniedbanie takie należy ocenić jako niedopełnienie ze strony ordynatora i lekarza dokonującego operacji zachowania należytej staranności przy wykonywaniu swych funkcji (...)".
Spotyka się w doktrynie również odmienny pogląd, według którego nie można przyjąć takiego stanowiska, gdy lekarz posłużył się nieodpowiednim narzędziem, które na skutek niewłaściwego zastosowania złamało się bądź odłamało, pozostając w organizmie ludzkim. To bowiem jest błędem sztuki lekarskiej, tzn. postępowaniem sprzecznym z uznanymi zasadami wiedzy medycznej.
W odczuciu prof. T. Brossa ani to, ani brak możliwości usunięcia igieł nie rodzi po stronie pacjentki uzasadnionych roszczeń odszkodowawczych. Zwłaszcza że, jak twierdzi profesor, lekarze, przy pełnym zaskoczeniu, dowiedzieli się o tym dopiero teraz. Brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie tragedia, jaką przeżywa owa kobieta, oraz fakt, że pogląd ów wyraża znakomity lekarz. Jeśli bowiem takie jest stanowisko znakomitości lekarskiej, to jaką świadomość etyczną prezentują osoby o niższych walorach zawodowych?
Podobną sprawę rozpatrywał SN. Była zresztą przytaczana i rozpatrywana szerzej w pracach prof. dr hab Mirosława Nesterowicza.
SN w orzeczeniu z 25 lutego 1972 r. (II CR 610/71, OSPiKA 1972, poz. 210), rozpatrując sprawę pozostawienia pod powłoką czaszki odłamka narzędzia chirurgicznego, odkrytego przypadkowo po siedmiu latach (przy czym nie wystąpiły żadne powikłania pooperacyjne lub późniejsze dolegliwości) zasądził na rzecz pacjenta zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, przyjmując, że "powód może żywić uzasadnione obawy co do możliwości powstania ujemnych następstw dla jego zdrowia, a to spowodowało i permanentnie powoduje rozstrój psychiczny".
Nie można mieć wątpliwości, iż świadomość posiadania igieł w sercu (bo tak jest to powszechnie rozumiane i potocznie postrzegane przez pacjenta nie mającego wiedzy medycznej pana profesora, która zapewniłaby mu równie głęboki spokój) jest tragedią. Doradzam wysilenie wyobraźni i postawienie się w sytuacji pacjentki.
Mam nadzieję, że ta i jej podobne publikacje uzmysłowią, w większym niż dotychczas stopniu, że lekarz ponosi odpowiedzialność za proces leczenia, a w związku z tym jego pacjentom przysługują konkretne prawa.
Autor jest radcą prawnym w Kancelarii Prawnej "Bentkowski, Chałas & Wysocki" w Warszawie | Pacjent ma wiele praw, których respektowania może żądać. Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług, z drugiej podniesie prestiż tego zawodu. Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności od tego, czy świadczy usługi lecznicze w zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej, czy też wykonuje prywatną praktykę. W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto. W drugim - ex contractu. |
NAUKA
Skąd pieniądze na naukę
Za dużo badaczy, za mało sukcesów
KRZYSZTOF PAWŁOWSKI
Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej.
Przypomniały mi się przy tej lekturze trzy głośne teksty, opublikowane w trzech ostatnich latach - apel Komitetu Ratowania Nauki Polskiej kojarzony z powszechnie szanowaną osobą profesora Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, artykuł z "Rzeczpospolitej" prof. Jana Winieckiego pokazujący ograniczenia efektywnej absorpcji środków przez instytucje naukowe w zależności od stopnia rozwoju danej gospodarki i państwa, wreszcie wypowiedź prof. Łukasza Turskiego z felietonu we "Wprost", że zaledwie 1/3 osób pracujących w instytucjach naukowych zasługuje na to, aby w nich pozostać i pracować. Który z autorów miał rację, a może wszyscy?
Czekanie na dofinansowanie
Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy te oczekiwania są uzasadnione? Otóż analiza danych przytaczanych przez KBN wcale nie skłania do takich oczekiwań, przynajmniej obecnie, przy poziomie produktu narodowego liczonego na głowę mieszkańca niewiele przekraczającym 6 tys. USD. KBN przytacza dane dotyczące różnych krajów, przeliczane na głowę ludności przy uwzględnieniu tzw. parytetu siły nabywczej waluty krajowej (PPP). Źródłowe dane GUS, Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD) czy Science and Technology Indicators wydają się niekwestionowane.
Z danych przedstawionych w opracowaniu KBN określiłem zależność pomiędzy nakładami na badania i rozwój a średnim produktem krajowym brutto (oba wskaźniki podane na głowę mieszkańca przy uwzględnieniu parytetów siły nabywczej waluty krajowej). Wniosek z tej zależności jest jednoznaczny i niezbyt przyjemny dla środowisk akademickich - nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. Dla przykładu, dopiero dwukrotny wzrost produktu krajowego uczyni uzasadnionym trzykrotny wzrost nakładów na badania i rozwój.
Jeszcze bardziej interesujące są diagramy, na których przedstawiono strukturę nakładów na B+R, tzn. proporcje pomiędzy finansowaniem z budżetu państwa a nakładami ze strony przedsiębiorstw. Najciekawsze dane zestawiono w tabeli.
Mało spektakularnych osiągnięć
Jak widać, dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. I tak, nakłady na badania i rozwój z budżetu państwa są "tylko" 4,2 razy mniejsze niż średnia dla wszystkich państw OECD i średnia dla Unii Europejskiej oraz kilkanaście razy mniejsza (10 do 13,7) w przypadku nakładów ze strony przedsiębiorstw.
Czy więc cała wina za niedofinansowanie polskiej nauki leży po stronie polskich przedsiębiorstw? By nie być oskarżonym o stronniczość, przytoczę jako odpowiedź jeden z wniosków (nr 6) przedstawiony przez KBN:
"Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek pomiędzy nauką i gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł naukowych o fundamentalnym znaczeniu, jak i kompletnych opracowań techniczno-technologicznych nadających się do natychmiastowego zastosowania w praktyce".
Trudno o bardziej jednoznaczną ocenę. Trudno też oczekiwać, że polskie przedsiębiorstwa (te działające na realnym rynku, sprywatyzowane oraz drenowane z pieniędzy przez chory polski system podatkowy) będą wspaniałomyślnie i jednostronnie finansować działalność naukową instytutów oraz uczelni, nie mając szans na zwrot zainwestowanych środków poprzez otrzymanie od nich gotowych do zastosowania nowych technologii, innowacji czy rozwiązań organizacyjnych. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały.
Kapitał intelektualny coraz cenniejszy
Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R (0,47proc.) jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych - Hiszpanii 0,52 proc. i Włoch tylko 0,53 proc. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw.
Jak u Pana Boga za piecem
Spośród wielu interesujących informacji i wniosków zwróciłem jeszcze uwagę na strukturę sektora badań i rozwoju.
Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym - żywej pozostałości po okresie realnego socjalizmu. Udział środków z budżetu państwa przekazywanych na sfinansowanie JBR w całości kosztów ich działalności wzrósł od 1994 r. do 1997 r. z 54,1 proc. do 63,5 proc. (przy spadku udziału środków własnych JBR z 23,3 proc. do 16,1 proc.). A to oznacza, że część JBR żyje "jak u Pana Boga za piecem" opierając się na środkach budżetowych, wcale nie będąc zmuszona do efektywnych badań i starania się o środki (na przykład z przedsiębiorstw). Oczywiście, ta grupa jest bardzo niejednorodna i obok jednostek prowadzących badania podstawowe (jak Instytut Fizyki Jądrowej) oraz instytutów niezbędnych dla funkcjonowania państwa (jak Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej czy Instytut Geologiczny) znajdują się w tej grupie głównie instytuty działające na rzecz przemysłu, rolnictwa. Duża część z nich w nowych warunkach gospodarczych powinna być sprywatyzowana bądź zlikwidowana. Taki jest zresztą jeden z wniosków KBN (tylko łagodnie sformułowany). Z tego, co wieść gminna niesie, część z tych instytutów żyje wręcz luksusowo z wynajmu czy dzierżawy pomieszczeń, budynków (zresztą państwowych), a działalność "badawcza" jest tylko swoistą wizytówką (by nie powiedzieć przykrywką).
Sprywatyzować instytuty
Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. Uwolnione w ten sposób środki publiczne powinno się przeznaczyć na znaczne zwiększenie funduszu projektów badawczych, na który idzie obecnie tylko 15,5 proc. ogółu środków, jakimi dysponuje KBN. Przy okazji restrukturyzacji i prywatyzacji poprawiłby się jeszcze jeden istotny wskaźnik - nakłady na B+R przypadające na jednego badacza. Polska pod tym względem rzeczywiście odstaje od świata, wydając na jednego badacza 39 tys. USD (w Czechach - 126 tys. USD). Przyczyna jest jednak zaskakująca (i znowu piszą o tym autorzy wniosków z opracowania KBN, tylko nie wprost) - mamy za dużo badaczy na 1000 zatrudnionych. Taki wskaźnik jest typowy dla państw rozwiniętych, np. Włoch i Hiszpanii, a nie dla państw podobnych do Polski. Prywatyzacja JBR "załatwi" ten problem - pozostaną w nich tylko pracownicy niezbędni dla funkcjonowania firmy.
Muszą być ruchliwi
Oczywiście, w opracowaniu KBN pojawia się kolejny raz stwierdzenie dotyczące niskich płac w sektorze B+R i narzekanie na szkodliwą (zdaniem autorów) wieloetatowość pracowników naukowych, którzy w ten sposób podnoszą swoje zarobki. Za daleko idąca wieloetatowość jest na pewno szkodliwa dla pracownika nauki, ale autorzy opracowania chyba nie zauważyli światowej tendencji ogromnego wzrostu ruchliwości naukowców. Prof. Stefan Kwiatkowski nazywa ich "dywanojeźdźcami", nie mogą być oni przywiązani na długo do jednej instytucji, gdyż ruchliwość jest atrybutem ich działalności, a wymiana idei, tworzenie wciąż nowych zespołów badawczych przyspiesza i zwiększa efektywność ich pracy. Trzeba wreszcie powiedzieć wprost: w Polsce przy obecnych tak ograniczonych możliwościach wzrostu nakładów budżetu na B+R, nie istnieje możliwość istotnego wzrostu płac w instytucjach państwowych. Zatrudnienie najlepszych pracowników nauki w ich macierzystych uczelniach czy instytutach badawczych będzie możliwe tylko wtedy, gdy będą mogli znacząco podnieść swoje dochody przez pracę w uczelniach niepaństwowych czy też prywatnych instytutach badawczych.
Zaczarowywanie rzeczywistości
Czasami mam wrażenie, że część środowisk akademickich próbuje zmienić rzeczywistość poprzez jej "zaczarowanie" czy też nie przyjmując do wiadomości obecnych uwarunkowań systemowych. Tak było, niestety, po mądrym tekście prof. Winieckiego - zamiast podjąć dyskusję, część środowiska postanowiła się na profesora Winieckiego obrazić. Można też zrzucić wszystko na okrutnego ministra finansów, zresztą "odszczepieńca" środowiska akademickiego. Tylko czy to coś zmieni?
Jestem głęboko przekonany, że zasadnicze zmiany muszą zajść i zostać przeprowadzone wewnątrz sektora B+R i bez tego rzeczywiście grozi nam upadek polskiej nauki. Podstawowym zadaniem państwa na najbliższe lata jest zapewnienie wzrostu średniego poziomu wykształcenia społeczeństwa. Z tego względu konieczny jest więc wzrost poziomu finansowania badań w szkołach wyższych, gdyż umożliwi to zatrzymanie w uczelniach najzdolniejszych naukowców, gwarantujących odpowiednio wysoki poziom wiedzy przekazywanej studentom.
Autor jest rektorem WSB w Nowym Sączu i Tarnowie. | Niedawno otrzymałem opracowanie "Stan nauki i techniki w Polsce". Zawiera ono ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej. Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych. Te dane wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony państwa. |
PUCHAR DAVISA
Francja - Australia w setnym finale w Nicei
Przewaga zbiorowej pamięci
Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja)
FOT. (C) REUTERS
MIROSŁAW ŻUKOWSKI
Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem.
Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu.
Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą.
McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną.
Ludzie z drugiego planu
W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze.
Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce.
W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter.
Sikawkowy
Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy".
Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne.
Wielka nacja
Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią.
Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa.
Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów.
Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole.
Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni.
Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu.
FRANCJA
Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią.
AUSTRALIA
Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją.
Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej
John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę.
Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód. | Tenisiści Francji i Australii walczyć będą w finale Pucharu Davisa. Ten drużynowy turniej różni się od innych. Dla wielu tenisistów jest to impreza priorytetowa, a gra dla własnego kraju jest ogromnym przeżyciem. Ostatnio w Pucharze Davisa wygrywają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach zajmują dalsze miejsca. Specyfiką Pucharu Davisa jest prawo gospodarza do wyboru rodzaju nawierzchni, która często decyzuje o wyniku spotkania. Kibice pamiętają m.in. pojedynek Francuzów z Paragwajem na lakierowanych klepkach parkietowych.
Droga Francuzów i Australijczyków do finału nie była łatwa, obie drużyny mają swoich bohaterów: Cedrica Pioline i Lleytona Hewitta. Francuzów wspiera publiczność. Australijczycy wierzą w zwycięstwo, ale nie chcą poddać się kontroli dopingowej zleconej przez francuskie ministerstwo. |
W Mielcu udał się plan ratowania miasta bankrutującego wraz z upadającą fabryką
Odbicie od dna
- Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski. Przepracował 26 lat przepracował w WSK, a dziś zarządza mielecką specjalną strefą ekonomiczną.
FOT. KRZYSZTOF ŁOKAJ
JÓZEF MATUSZ
Jeszcze kilka lat temu Mielec umierał wraz z Wytwórnią Sprzętu Komunikacyjnego (WSK). Dziś stopa bezrobocia jest tu najmniejsza na Podkarpaciu. Duża w tym zasługa specjalnej strefy ekonomicznej, w której pracuje ponad sześć tysięcy osób. Dalszych kilka tysięcy zatrudniają spółki i instytucje obsługujące firmy ze strefy.
Powoli z dna podnoszą się również spółki powstałe na bazie majątku upadłej WSK. Tradycje lotnicze w Mielcu zostały zachowane. Jest nadzieja, że wraz z zakupem samolotów wielozadaniowych dla naszej armii do Mielca w ramach offsetu trafią nowoczesne technologie. - Problemy są jak wszędzie, ale nie wyobrażam sobie miasta bez strefy. Miasto bankrutowało na naszych oczach. Znaleźliśmy jednak pomysł na ratowanie Mielca. Wprawdzie nie wszystkie założenia się powiodły, ale miasto odbiło się od dna - mówi Janusz Chodorowski, prezydent Mielca.
Nobilitacja w WSK
Pomysł ulokowania w Mielcu wielkiego przemysłu i produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Polskie Zakłady Lotnicze były kluczową fabryką Centralnego Okręgu Przemysłowego. Przed wojną produkowano w Mielcu słynne superbombowce Łoś. Władze komunistyczne postanowiły kontynuować lotnicze tradycje, ale rynek zbytu towarów był jeden - wschód. We wczesnych latach pięćdziesiątych z linii produkcyjnych PZL Mielec (przemianowanych na WSK) schodziły radzieckie migi, które trafiały prosto na wojnę koreańską. W latach 60. produkowano tu popularne antki na potrzeby sowieckich kołchozów. W WSK powstawały też samochody, pompy wtryskowe, lodówki, chłodnie i silniki.
Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu. W fabryce pracowało ponad dwadzieścia tysięcy osób i w sześćdziesięciotysięcznym mieście trudno było znaleźć rodzinę, w której przynajmniej jedna osoba nie pracowałaby w WSK. Po szkole szło się prosto tam - i tak do emerytury. Fabryka budowała przedszkola, domy kultury, stadion. Dla pracowników były przydziały, talony na malucha i wczasy w Bułgarii. Dyrektor WSK był ważniejszy od pierwszego sekretarza komitetu miejskiego partii.
Praca w WSK nobilitowała: z całego kraju zjeżdżała do Mielca kadra inżynierska. Janusz Chodorowski, zanim w 1994 roku został prezydentem miasta, też zaczynał karierę zawodową w wytwórni. - Fabryka dawała duże pole do popisu. W WSK były pierwsze komputery. Żyliśmy w przekonaniu, że w Mielcu robi się naprawdę wielkie rzeczy, i to w wymiarze światowym - wspomina. W latach 70. i 80. Mielec stał się sławny dzięki klubowi piłkarskiemu Stal Mielec, utrzymywanemu z pieniędzy WSK. Nazwiska: Lato, Szarmach, Kasperczak czy Domarski były znane szeroko za granicą.
Mało kto pamięta, że WSK Mielec o kilka tygodni wyprzedziła gdański Sierpień. Załoga zastrajkowała, bo nie przywieziono ręczników.
Trumny zamiast samolotów
Szok przyszedł wraz ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju. Jeszcze w 1989 roku do Związku Radzieckiego wysłano dużą partię samolotów, za które fabryka nie dostała pieniędzy. RWPG rozpadła się, a nikt inny nie chciał kupować samolotów z Mielca. Stanął zakład, a wraz z nim zaczęło umierać miasto. Zwolnienia, strajki, tragedie rodzinne. Gospodarka wolnorynkowa nie pasowała do Mielca. Jeśli ktoś przez dwadzieścia lat toczył takie same części, to nie miał pojęcia o samodzielnej działalności.
Nowa władza nie miała pomysłu na Mielec, choć politycy często tu gościli. Niektórzy denerwowali załogę swymi wypowiedziami. Premier Jan Krzysztof Bielecki powiedział, że skoro WSK nie może sprzedawać samolotów, to niech produkuje igły. Wprawdzie igieł nie produkowano, ale przebojem eksportowym stały się trumny wysyłane do Niemiec. Pracownicy mówili, że wyrób trumien symbolizuje pozycję zakładu. Rodziły się pomysły, by w Mielcu wspólnie z Włochami produkować karetki pogotowia. Później miały być tam wytwarzane wozy strażackie i wagony dla warszawskiego metra. Wszystko kończyło się na pomysłach. Brnięto po omacku, a wszyscy zastanawiali się, czym to się skończy. W listopadzie 1992 roku do WSK przyjechał minister przemysłu Wacław Niewiarowski i długo tłumaczył załodze, że rząd chce pomóc fabryce i miastu. Odpowiedzią były gwizdy. Po jednym z pytań ministrowi puściły nerwy i powiedział: "A g... wy tu robicie". Niewiele brakowało, aby kilkutysięczny tłum zlinczował ministra.
Irlandzki pomysł
To właśnie od tej wizyty zaczęło się nowe w Mielcu. Rząd przygotowywał przepisy o strefach ekonomicznych. - Zaczęliśmy podpatrywać pomysły zachodnie z wolnymi obszarami celnymi i zastanawiać się, że może warto byłoby coś podobnego utworzyć w Mielcu - mówi Mariusz Błędowski, który przepracował w WSK 26 lat, a dziś zarządza strefą ekonomiczną w Mielcu. Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała go irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. W Mielcu powstała specjalna grupa, nad którą pieczę sprawował wiceminister przemysłu Edward Nowak. Efektem było zdiagnozowanie istniejącego stanu i opracowanie planów wyjścia z zapaści. Irlandzko-polski program wskazywał, że należy: zrestrukturyzować przemysł i cały region, gdyż poza WSK istniało tam niewiele zakładów, i utworzyć w Mielcu specjalną strefę ekonomiczną. Pojawiły się pierwsze pieniądze z funduszu PHARE. - Wszystko było pionierskie i wówczas nikt w kraju takich rzeczy nie robił - dodaje Błędowski.
Najtrudniej było z restrukturyzacją wytwórni. Fabryka zawarła ugodę z wierzycielami, głównie bankami, które stały się współwłaścicielami zakładu, choć nie były do tego przygotowane. W rezultacie nikt nie kwapił się, żeby modernizować fabrykę. Przeciągające się trudności postanowili wykorzystać inni. Kierownictwo WSK związało się ze spółką Grand Limited, zarejestrowaną na jednej z wysp Karaibów. Pełnomocnikami spółki byli pochodzący z Mielca bracia Józef i Andrzej Gaj - teraz nazywają ich tutaj Big Brothers. Grand miał wyłączność na doradztwo prawne, ale gdy zakładowi brakowało na wypłaty dla załogi, to właśnie Grand pożyczał pieniądze. W zamian przejmował w zastaw kolejne składniki majątku wytwórni, łącznie z lotniskiem. Finałem była tzw. afera mielecka i aresztowanie ścisłego kierownictwa WSK oraz pełnomocników spółki Grand.
Pierwsza strefa w Polsce
Mielec zaczął się jednak zmieniać. Powstała Mielecka Agencja Rozwoju Regionalnego, która uruchomiła inkubator przedsiębiorczości. Małym biznesmenom zapewniano pomieszczenia w halach produkcyjnych, obsługę księgową, kredyty, a nawet promocję. Mieli zdobyć doświadczenie, by samodzielnie poruszać się na rynku. Przełomem stała się jednak uchwala rządu z października 1994 roku o strefach ekonomicznych. Rok później w Mielcu powołano pierwszą w Polsce Specjalną Strefę Ekonomiczną Euro-Park, a organem zarządzającym została Agencja Rozwoju Przemysłu, której oddział powstał w Mielcu. Pierwszą kadrę stanowili byli pracownicy WSK. - Byliśmy pierwsi, więc wszystkiego musieliśmy się uczyć. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów, którzy mieli odmienić Mielec i zapewnić miejsca pracy. Wiedzieliśmy, że strefa nie będzie sklepem, przed którym ustawiają się kolejki. Ulgi podatkowe to nie wszystko. Inwestorów trzeba było jeszcze przekonać, że strefa to trwały twór ustanowiony na dwadzieścia lat. Mielec miał też ten atut, że dysponował w miarę dobrze wyszkoloną kadrą inżynierską - mówi Błędowski. Podkreśla, że wykorzystano sytuację, iż Mielec był pierwszy. Później powstawały kolejne strefy i brały przykład z Mielca. Niektóre, jak katowicka, gliwicka czy legnicka, stały się poważnymi konkurentami Mielca. Mimo to Mielec nadal zajmuje wśród nich czołową pozycję.
Wszystko inaczej
Dotychczas wydano ponad siedemdziesiąt pozwoleń na działalność w strefie, a produkcję rozpoczęło prawie pięćdziesiąt firm. Spółki zatrudniły ponad sześć tysięcy osób, a zainwestowały niemal 1,5 mld złotych. Od podstaw zbudowano dwadzieścia fabryk. Inne spółki ze strefy kompletnie zmodernizowały obiekty należące kiedyś do WSK. Miejsce stanowiącego kiedyś monokulturę przemysłu metalowego zajęły takie dziedziny, jak przemysł elektroniczny, motoryzacyjny, drzewny, papierniczy. Roczna sprzedaż wyrobów ze strefy wynosi 1,8 mld złotych: jedna trzecia tej kwoty to eksport. Cztery spółki z SSE znalazły się wśród pięciuset największych przedsiębiorstw w kraju w ostatnich rankingach "Rzeczpospolitej" i "Polityki". W niektórych firmach sprzedaż na jednego zatrudnionego przekracza milion złotych, a to już jest wydajność na poziomie światowym. Największa z tych spółek zatrudnia półtora tysiąca osób.
Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. Powstało kilka tysięcy miejsc pracy w firmach i instytucjach współpracujących ze spółkami strefowymi. Dzięki SSE zatrudnienie mają transportowcy, kolejarze, agencje ochrony mienia itp. W mieście przybyło banków, a przed dwoma laty powstała tu Wyższa Szkoła Gospodarki i Zarządzania. Działa też Centrum Kształcenia Praktycznego, które szkoli ludzi "na zamówienie".
Od dna odbijają się również spółki, które powstały z upadłej WSK. Polskie Zakłady Lotnicze regularnie zwiększają zatrudnienie. Największy kontrakt realizują dla Wenezueli, która zamówiła kilkadziesiąt samolotów Skytruck. Również polska armia w większym stopniu zainteresowana jest samolotami z Mielca. Marynarka Wojenna zamówiła kilkanaście samolotów Bryza. W PZL liczą na rozstrzygnięcie przetargu na samolot wielozadaniowy i związany z tym offset.
Potrzebny następny plan
Stopa bezrobocia w powiecie mieleckim wynosi 13,8 procent i jest najniższa w województwie podkarpackim (wyłączając powiaty grodzkie w Rzeszowie i Krośnie). Zarejestrowanych jest 9,5 tys. bezrobotnych. W większości są to pracownicy byłej WSK, gdyż strefa chłonie głównie ludzi młodych. Stanisław Stachowicz, kierownik Powiatowego Urzędu Pracy, przypomina, że w 1994 roku było ponad jedenaście tysięcy bezrobotnych. - O pracę jest trudno, ale co by było, gdyby nie powstała strefa? - pyta. W latach 1993-96 Mielec był rejonem szczególnie zagrożonym wysokim bezrobociem. Dzięki temu do Mielca wpływały większe środki na aktywne formy walki z bezrobociem. Z irlandzkiego planu ożywienia Mielca w pełni powiodło się utworzenie strefy. Gdyby jeszcze udała się restrukturyzacja WSK, to Mielec miałby szansę stać się rekinem gospodarczym w kraju.
Pojawiają się jednak zagrożenia. Od stycznia obowiązują nowe przepisy, mniej korzystne dla chcących prowadzić działalność w strefach, a tym samym pojawia się mniej inwestorów. W Mielcu mówią, że przydałby się kolejny irlandzki plan ożywienia gospodarczego. - | Pomysł ulokowania w Mielcu produkcji lotniczej pochodzi od przedwojennego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego.
Mielec uchodził za najbogatsze miasto w PRL, ale jego dobrobyt zależał od jednego zakładu.
Szok przyszedł ze zmianami polityczno-gospodarczymi w kraju.
Nowa władza nie miała pomysłu.
Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła przetarg na restrukturyzację Mielca. Wygrała irlandzka grupa konsultingowa Shannon Development. program wskazywał, że należy: zrestrukturyzować przemysł i cały region i utworzyć specjalną strefę ekonomiczną. Zamierzeniem było przyciągnięcie inwestorów, mieli zapewnić miejsca pracy.
Strefa odmieniła oblicze upadającego miasta. |
SPRZEDAŻ
Jak obliczyć dochód
Darowane akcje i udziały w spółce
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych.
W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych.
Podatek od dochodów
Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf).
Co z kosztami
Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane.
Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych.
Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu).
Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100).
W razie darowizny
A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu?
Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji.
W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową.
Wartość z umowy
Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie.
Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny.
Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny.
Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę.
Wniosek oczywisty
Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie.
Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat.
Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł.
Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł.
Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc.
Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł).
Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł.
Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł.
Liczby te mówią same za siebie.
Zwolnienie ograniczone
Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej.
Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym.
Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe.
IZABELA LEWANDOWSKA | Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Przyjmuje się, że w razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu uzyskania przychodu. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. |
PZU
Ministerstwo skarbu żąda wyjaśnień od Eureko w sprawie motywów prywatyzacji
Wojna prawników
Emil Wąsacz, minister skarbu, wystąpił do Eureko z listem, w którym zarzuca temu konsorcjum, że wzięło udział w prywatyzacji PZU w innym celu, niż to podawało podczas negocjacji. W związku z tym minister domaga się od Eureko wyjaśnień i zapowiada, że do tego czasu wstrzymuje się z zajęciem stanowiska w sprawie zmian w zarządach PZU i PZU Życie. Wczoraj PZU Życie zaskarżył postanowienie sądu w sprawie okresowego zakazu sprzedawania akcji BIG Banku Gdańskiego.
15 lutego BIG Bank Gdański oraz Eureko, dwaj akcjonariusze (w sumie 30 proc. akcji) PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o zabezpieczenie powództwa o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom około 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Sąd przychylił się do ich wniosku i zakazał sprzedaży akcji. We wniosku do sądu napisano, że "Głównym motywem zaangażowania się banku i Eureko BV w proces prywatyzacji PZU było leżące u podstaw umowy prywatyzacyjnej założenie, że nabycie akcji PZU przez bank i znaczącego akcjonariusza banku - Eureko będzie gwarancją zachowania dotychczasowej proporcji akcjonariatu banku. Warunkiem włączenia się banku i Eureko w prywatyzację PZU było utrzymanie co najmniej na dotychczasowym poziomie udziału PZU i jego spółki zależnej PZU Życie w kapitale akcyjnym banku, co miało zapewnić dotychczasowym akcjonariuszom banku większość na walnym zgromadzeniu banku i zapobiec wrogiemu przejęciu banku przez Deutsche Bank."
Zagrożone interesy PZU
Minister Wąsacz po zapoznaniu się z tym wnioskiem BIG BG i Eureko wystosował list do prezesa Eureko Joao Talone, w którym napisał, że w żadnym z dokumentów wiążących obie strony prywatyzacji nie ma mowy o tym, by głównym powodem tej operacji było utrzymanie stałego akcjonariatu w BIG BG. W umowie nie wprowadzono żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do dysponowania akcjami BIG BG, choć wprowadzono takie zastrzeżenia w stosunku do innych aktywów PZU. Zdaniem ministra, stabilizacja akcjonariatu BIG BG jako główny motyw zainwestowania w PZU naraża prywatyzowaną spółkę na to, że jej rozwój może zależeć od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. Według ministra, inne motywy przedstawione we wniosku do sądu mogą świadczyć o celowym wprowadzeniu w błąd ministerstwa skarbu przez konsorcjum. Gdyby ministerstwo znało wcześniej cel oferty BIG BG i Eureko, zostałaby ona odrzucona.
Na koniec listu minister pisze do prezesa Talone: "Nie przesądzając prawnych skutków i znaczenia Państwa oświadczenia dla ważności zawartej przez nas umowy oczekuję wyjaśnień od Pana prezesa co do rzeczywistego stanu rzeczy. Do tego czasu wstrzymuję się z zajęciem stanowiska co do rekonstrukcji zarządów PZU i PZU Życie".
List wysłano 21 lutego do Eureko i członków rady nadzorczej PZU. Stało się to w przeddzień posiedzenia rady nadzorczej, która miała zadecydować o dalszych losach zawieszonych członków zarządu PZU. Posiedzenie to nie odbyło się, gdyż nie przyszli na nie trzej przedstawiciele konsorcjum i dwaj skarbu państwa.
Przypomnijmy, że o zawartej w przeddzień prywatyzacji umowie sprzedaży przez PZU (za około 300 mln zł) akcji BIG BG Deutsche Bankowi nic nie wiedziało konsorcjum BIG BG i Eureko. Ostatnio ze strony Eureko - porozumienia europejskich firm ubezpieczeniowych - zaczęto składać deklaracje, że gdyby skarb państwa nie zgodził się na odwołanie zawieszonych członków zarządu PZU, wówczas wystąpi ono ze skargą do organów Unii Europejskiej.
Kolejne pozwy, kolejne wnioski
PZU Życie SA zaskarżyło postanowienie stołecznego Okręgowego Sądu Gospodarczego z17 lutego, zakazujące PZU i PZU Życie oraz powiązanym z nimi spółkom zbywania akcji BIG Banku Gdańskiego na czas procesu. Z wnioskiem o wydanie takiego zakazu wystąpiły BIG BG i Eureko, które zapowiedziały wystąpienie z pozwem o ustalenie nieważności umów z 4 listopada ubiegłego roku między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży niemieckiemu bankowi owych akcji. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wkrótce PZU złożyć może podobne zażalenie.
Adwokat Stefan Jaworski, pełnomocnik PZU Życie, postawił wnioskowi i postanowieniu sądu szereg zarzutów. W zażaleniu, które wczoraj po południu wpłynęło do sądu, pisze, że wniosek o wydanie zabezpieczenia podpisało m. in. dwoje członków zarządu BIG BG, którzy jego zdaniem nie byli uprawnieni do reprezentowania banku, w konsekwencji bank ten właściwie nie wniósł skutecznie wniosku, a bez tego nie mogło być ważnie wydane zabezpieczenie. Adwokat kwestionuje też prawo (legitymację) wnioskodawców (BIG BG i Eureko) do wytaczania w ogóle tej sprawy, w szczególności ich argumentację, że jako akcjonariusze PZU nie mieli bezpośredniego wpływu na sposób zarządzania majątkiem PZU i PZU Życie. Podobnie kwestionuje twierdzenie, że rozdysponowanie akcji ma być sprzeczne z założeniami prywatyzacyjnymi PZU i interesem jego akcjonariuszy. Zdaniem pełnomocnika PZU Życie, akcjonariusze - zgodnie z kodeksem handlowym - nie mają zapewnionego bezpośredniego wpływu na prowadzenie spraw spółki, a wolę swoją mogą wyrażać na walnym zgromadzeniu. Tymczasem akcjonariusze PZU nie podjęli żadnej uchwały w zakresie akcji BIG BG.
Z kolei na argumentację BIG BG i Eureko, że jako giełdowi inwestorzy zainteresowani są oczywiście przestrzeganiem reguł obowiązujących uczestników tego rynku, mec. Jaworski odpowiada, że od zapewnienia przestrzegania reguł giełdowych są KPWiG, prokuratura i podobne instytucje, jeżeli więc wnioskodawcy uznali, iż zostały one jakoś naruszone, (zdaniem adwokata zastrzeżenie takie nieuzasadnione) to powinni zwrócić się do tych organów - a nie uzasadnić nimi wystąpienia o unieważnienie umowy. Skoro nie są uprawnieni do wytaczania powództwa, to nie mieli też prawa żądać wydania zaskarżonego zakazu. Wreszcie, zakaz ów w istocie zaspokaja roszczenia wnioskodawców, aby faktycznie doprowadzić do niezbywania akcji, a nie taka jest rola instytucji zabezpieczenia - dodaje adwokat. DOM, PJ. RFK
KOMENTARZ
Na pewno niefortunne było sformułowanie użyte w pozwie BIG Banku Gdańskiego i Eureko o tym, że głównym motywem zakupu 30 proc. akcji PZU była chęć stabilizacji akcjonariatu BIG Banku Gdańskiego. Traktowanie przez ministra skarbu tego zapisu poważnie świadczy o jego złej woli. Trudno bowiem przypuszczać, żeby ktoś kupował za ponad 3 mld zł mniejszościowy pakiet akcji jakiejkolwiek firmy i podejmował dalsze zobowiązania po to tylko, by w ten sposób zdobyć kontrolę nad 7-8 proc. akcji innej firmy, której cała wartość wynosiła wówczas 3,6 mld zł, a dziś - 8,5 mld zł. Raczej należy przypuszczać, że ministerstwo postanowiło bronić się przez atak przed żądaniami Eureko i BIG BG, które czują się oszukane w czasie prywatyzacji PZU.
Paweł Jabłoński | Minister Skarbu Emil Wąsacz zarzuca konsorcjum Eureko wzięcie udziału w prywatyzacji PZU w celu innym niż podany podczas negocjacji. Piętnastego lutego BIG Bank Gdański i Eureko, akcjonariusze PZU, wystąpili do sądu z wnioskiem o ustalenie nieważności umów między grupą PZU a Deutsche Bankiem w sprawie sprzedaży Niemcom ok. 7 proc. akcji BIG Banku Gdańskiego. Wniosek uzasadniono tym, że bank i Eureko BV kierowali się założeniem, że nabycie akcji PZU przez bank i Eureko będzie gwarancją zachowania proporcji akcjonariatu banku. Uzależniło by to jednak prywatyzowaną spółkę od sytuacji w banku. Minister uznał, że jest to sprzeczne z celem prywatyzacji PZU, którym było zapewnienie jej rozwoju i umocnienie pozycji rynkowej. |
POGOŃ SZCZECIN
Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem
Gra o hipermarket
Gdy Rada Miasta zastanawiała się nad wprowadzeniem zakazu budowy wielkich sklepów, przed Urzędem Miejskim spotkały się dwie kontrmanifestacje: z jednej strony kupców wspomaganych przez mieszkańców Pogodna i działkowców, a z drugiej zagorzałych kibiców Pogoni.
FOT. MACIEJ PIĄSTA
MICHAŁ STANKIEWICZ
Chyba żadne wybory polityczne, lot szczecińskich kosmonautów na Marsa, a nawet pokonanie przez Pogoń Realu Madryt nie wzbudziłyby takich emocji, jakie towarzyszą w Szczecinie planom tureckiego biznesmena Sabriego Bekdasa, który chce zagospodarować tereny wokół miejskiego stadionu.
- Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił tuż po zakończeniu rundy jesiennej zniecierpliwiony Sabri Bekdas, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń, lidera piłkarskiej I ligi. - To szantaż, widocznie Bekdasowi skończyły się pieniądze - odpowiadał mu za pośrednictwem mediów prezydent Szczecina Marek Koćmiel.
Od roku szczecińską opinię publiczną elektryzują wciąż nowe wiadomości z pola walki pomiędzy zwolennikami tureckiego inwestora i przeciwnikami proponowanej przez niego koncepcji zabudowy terenów wokół stadionu. Zasady rozgrywki są proste: turecki inwestor ponagla władze miasta, które nie radzą sobie ze sprawnym przekazywaniem wcześniej obiecanych gruntów. Bekdas co pewien czas wspomina o możliwości wycofania pieniędzy z Pogoni. Trwożą się wtedy działacze sportowi, złe wieści szarpią nerwy kibiców, a dziennikarze mają pełne ręce roboty.
Miłe złego początki
Początek był obiecujący. W listopadzie ubiegłego roku w Urzędzie Miejskim w Szczecinie władze miasta uroczyście podpisały umowę wstępną o zawiązaniu Sportowej Spółki Akcyjnej Pogoń. Dwa miesiące później, w dniu podpisania aktu notarialnego, spółka stała się faktem. Jej głównym udziałowcem była spółka Mat Trade należąca do Sabriego Bekdasa. Udziały otrzymały także Stowarzyszenie Sportowe Pogoń oraz gmina Szczecin.
Sympatycy piłki nożnej świętowali. Powody do zadowolenia miały też władze miasta. Trudno się dziwić - problem, jak utrzymać pierwszoligową Pogoń, piłkarską chlubę miasta i regionu, został prawie rozwiązany. Miasto od kilku lat poszukiwało inwestora. Propozycje składały różne firmy. Większość rozmów z różnych względów kończyła się fiaskiem. Przez pewien czas Pogonią interesował się Stanisław P., uchodzący za niezwykle bogatego mieszkańca jednej z podszczecińskich miejscowości, który - jak się później okazało - był zamieszany w największą w Polsce aferę z wyłudzaniem podatku VAT.
A co skłoniło Bekdasa do zainwestowania w Pogoń? Przede wszystkim propozycja pozyskania wielce atrakcyjnych gruntów położonych wokół stadionu, ulokowanego na Pogodnie, w jednej z najdroższych dzielnic willowych Szczecina. Inwestor mógłby tam wznieść obiekty sportowe, rekreacyjne i handlowe. Zarząd zaproponował dzierżawę nie tylko 8,5 ha gruntów użytkowanych obecnie przez Pogoń, ale również 10 ha pobliskich ogródków działkowych. Te plany gwarantują tureckiemu biznesmenowi, że nie pozostanie jedynie sportowym filantropem pomagającym z dobrego serca biednemu klubowi, ale osiągnie również konkretne zyski. Te ma zapewnić przede wszystkim hipermarket, jako część całego kompleksu.
Działki i wille
Plany zabudowy terenów wokół stadionu Pogoni wywołały jednak popłoch wśród mieszkańców Pogodna, byłej niemieckiej dzielnicy o charakterze willowo-parkowym. Sporą jej część zajmują pojedyncze domy, ogródki, wąskie uliczki, niekiedy brukowane, oraz skwerki i alejki. Obszar, na którym miałby powstać m.in. hipermarket, w planie zagospodarowania przestrzennego figuruje jako teren rekreacyjny, przylegający jednym bokiem do śródmieścia. Plany budowy kompleksu obiektów z dojazdami o dużej przepustowości wzbudziły sprzeciw nie tylko okolicznych mieszkańców, ale i sporej rzeszy sympatyków dawnego układu miasta. Tym bardziej że społeczności lokalnej stosunkowo niedawno udało się wywalczyć likwidację ogromnej giełdy samochodowej działającej co weekend na terenie Pogoni.
Do protestów mieszkańców przyłączyli się też użytkownicy ogródków działkowych, przeznaczonych do likwidacji w związku z inwestycją: - Właściciele, starsi ludzie, nie chcą się przenosić. To są działki pokoleniowe, ludzie są przyzwyczajeni do ziemi. Obawiają się zmian. Nie chcą od nowa sadzić drzew, budować altanek - mówi Edward Grabowski, sekretarz Okręgowego Zarządu Polskiego Związku Działkowców. - W tym miejscu jest 190 działek i mniej więcej tyle osób wraz z rodzinami napisało protest. A my mamy obowiązek bronić działkowców.
Przed władzami miasta stanęło więc trudne zadanie przekonania do inwestycji mieszkańców Pogodna, usunięcia działkowców, a potem doprowadzenia do zmiany planu zagospodarowania przestrzennego. Przeszkody zaczęły się jednak mnożyć.
Ultimatum po raz pierwszy
Pod koniec maja, a więc pół roku po założeniu spółki, zniecierpliwiony i zaniepokojony Sabri Bekdas po raz pierwszy publicznie postawił miastu ultimatum: - Albo zagwarantujecie mi działki, albo wycofuję pieniądze z Pogoni - oświadczył władzom miasta i dał im dwutygodniowy termin na załatwienie sprawy, wywołując popłoch wśród sympatyków klubu. Problem dotyczył zbyt wolnego - według niego - przekazywania obiecanych terenów pod inwestycje. Chodziło oczywiście o nieszczęsne ogródki działkowe.
- Pan prezes stawia sprawę jasno. Cała inwestycja musi być zaplanowana jako całość i wszystkie działki muszą być przekazane jednocześnie. Inwestycja będzie prowadzona w sposób rozsądny, zaplanowany, szybki i oszczędny, jeśli budowa będzie realizowana kompleksowo - mówi Bartłomiej Sochański, pełnomocnik SSA Pogoń. - Nie wyobrażamy sobie, by powstał jakiś jeden obiekt, później długo nic i potem następny. Wszystkie obiekty mają sobie służyć nawzajem.
Wszyscy pod urząd
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Bekdas postawił swoje pierwsze ultimatum, przeciwnicy inwestycji otrzymali wsparcie od kupców miejskich protestujących przeciw budowie hipermarketów w centrum miasta, m.in. obiektu Bekdasa. Kiedy Rada Miasta zastanawiała się nad wydaniem zakazu budowy wielkich sklepów, przed Urzędem Miejskim spotkały się dwie kontrmanifestacje: z jednej strony kupców wspomaganych przez mieszkańców Pogodna i działkowców, a z drugiej zagorzałych kibiców Pogoni. Ci ostatni, ubrani w barwy ukochanego klubu, zawiesili transparenty z napisem: "Pogoń naszym życiem", ustawili bębny używane podczas imprez piłkarskich i w ich rytm wznosili okrzyki.
- Do roboty! - wołała kilkusetosobowa rzesza w większości młodych mężczyzn do protestujących kupców.
- Nie jesteśmy przeciw Pogoni, ale chcemy pracy! - odpowiadali kupcy kibicom.
Ostatecznie Rada Miejska zastosowała rozwiązanie pośrednie - hipermarkety w mieście tak, ale jako wielopoziomowe centra handlowe i tylko w specjalnych strefach. Pogodno znalazło się wśród stref zakazanych, lecz uchwała może wejść w życie dopiero po zmianie planu zagospodarowania przestrzennego. Tak więc nie wstrzymano budowy hipermarketu na terenach Pogoni.
Kontrowersje
Mimo że majowa awantura zakończyła się porozumieniem, w myśl którego miasto zobowiązało się do przekazania zagwarantowanych spółce aktem notarialnym gruntów spornych do końca czerwca 2001 roku, kupcy nie dali za wygraną. Kontrowersje wzbudził jedenasty punkt owego porozumienia, zgodnie z którym miasto zobowiązuje się, że jeśli inwestor zasadnie uzna, iż realizacja porozumienia jest zagrożona, to Zarząd Miasta wystąpi do Rady Miasta o bezprzetargowe zbycie terenu Pogoni, ale bez ogródków działkowych. Jeśli Rada Miasta nie wyrazi na to zgody, spółka dalej będzie dzierżawić grunty, a co więcej - będzie już mogła na nich postawić dowolne obiekty.
W tej sytuacji prokuratura po złożeniu przez kupców zawiadomienia o przestępstwie wszczęła śledztwo. Zarzut kupców brzmi: przekroczenie uprawnień przez zarząd i pogwałcenie interesów majątkowych miasta.
- Kupcy złożyli wniosek, ale pani prokurator ma problem ze stwierdzeniem, o co w nim chodzi, bo ja na przykład nie mogłem się od niej dowiedzieć, jakie są zarzuty - komentuje prezydent Koćmiel. - Cała treść punktu jedenastego jest zależna od pierwszego zdania, które mówi o uznaniu za zasadne zagrożenia niewykonania porozumienia. A do tego nie dojdzie, ponieważ na sesji w dniu 18 grudnia na porządku dziennym stają dwie uchwały: jedna o zmianach w planie zagospodarowania przestrzennego terenów okołostadionowych i druga o zgodzie Rady na dzierżawę terenów działkowych. Czyli 18 grudnia wieczorem prawdopodobnie, bo takie jest działanie Zarządu i Komisji Rady Miasta oraz większości w Radzie Miasta, będziemy mieli sytuację, w której nie ma zastosowania punkt jedenasty.
Drugie ultimatum Bekdasa
W listopadzie wybuchła kolejna awantura. SSA Pogoń wydała decyzję o wstrzymaniu finansowania klubu. Na łamach prasy lokalnej Bekdas rozważał nawet wycofanie się ze Szczecina. Powód - ten sam co poprzednio - zbyt wolne działania władz miasta przy przekazaniu gruntów spółce. Wiadomość znów zatrwożyła kibiców klubu i działaczy sportowych. Lokalne media zaatakowały zarząd za opieszałość. Władze miasta poczuły się szantażowane.
- To jest szantaż. Nie boję się użyć tego określenia - mówi prezydent. - I na to są dwie teorie. Jedna, że Sabri Bekdas ma złych doradców, druga, że stało się coś, o czym nie wiemy, mianowicie, że są jakieś problemy finansowe - komentuje prezydent i dodaje: - Rozumiem zdenerwowanie pana Bekdasa, wiem, że utrzymanie drużyny pierwszoligowej kosztuje, i widzę, że to wytrawny gracz, bo nie przypadkiem zaczął mówić o zaprzestaniu finansowania, kiedy to niczym nie groziło, ponieważ skończył się sezon piłkarski. To była także gra medialna, w którą myśmy nie dali się wpuścić jako Zarząd Miasta, natomiast uczuliło nas to, że pan Bekdas może jeszcze kiedyś zmienić zdanie, i dlatego na pewno będziemy bardzo ostrożni i bardzo wyczuleni na wszystkie zapisy w umowie dzierżawy.
- Spółka Mat Trade postanowiła wstrzymać finansowanie, uzasadniając to niewykonywaniem świadczenia wzajemnego przez drugiego akcjonariusza, czyli miasto Szczecin - odpowiada Bartłomiej Sochański. - Strony umówiły się, że miasto przeniesie na spółkę na korzystnych warunkach trzydziestoletnią dzierżawę gruntu wokół stadionu i umożliwi inwestowanie. To się do dzisiaj nie stało. Włożyliśmy w tę spółkę 16,5 mln zł, przy czym 12,5 mln to żywa gotówka z Mat Trade, a 4 mln zł kredyt zaciągnięty pod gwarancje przedsiębiorstw grupy kapitałowej pana Bekdasa.
Kolejna awantura skończyła się kolejnymi negocjacjami.
Zadecydują radni
Dzisiaj Rada Miasta ma podjąć strategiczne decyzje o dalszej współpracy z Sabrim Bekdasem. Jedną o tym, czy przekazać spółce tereny w trzydziestoletnią dzierżawę, i drugą, czy zmienić plan zagospodarowania przestrzennego. Na razie władzom udało się dogadać z działkowcami, którym zaproponowały w zamian za ogródki przy Pogoni obszar na Wyspie Puckiej o powierzchni 35 ha. Pojawiły się jednak nowe obawy.
- Radni tworzą rozmaite teorie, które znajdują posłuch. Mówi się o tym, że Sabri Bekdas zamierza wybudować sklep i nic więcej go nie interesuje. To nieprawda, a jeżeli chodzi o gwarancję, to jest cała koncepcja uzgodniona między stronami. Mniej niż 40 procent powierzchni ma być przeznaczonych na handel, więcej niż 60 procent na rekreację - zapewnia Sochański.
- To jest też moja troska, będę chciał, żeby po inwestycji komercyjnej była inwestycja sportowa, dlatego prawdziwa umowa, warunki, harmonogram rzeczowy i czasowy będą główną treścią umowy dzierżawy trzydziestoletniej - mówi prezydent Koćmiel. - Chcemy, by zostały spisane bardzo szczegółowe terminarze, jaka inwestycja i kiedy będzie realizowana włącznie do ostatniej, bo głównym interesem miasta jest wybudowanie tam centrum sportowo-rekreacyjnego, a inwestor nie ukrywa, że dla niego najważniejszy jest ośrodek handlowy.
Wstrzymuję finansowanie klubu, miasto nie wywiązuje się z umów - ogłosił tuż po zakończeniu rundy jesiennej zniecierpliwiony Sabri Bekdas, turecki biznesmen, który od roku utrzymuje szczecińską Pogoń, lidera piłkarskiej I ligi. - To szantaż, widocznie Bekdasowi skończyły się pieniądze - odpowiadał mu za pośrednictwem mediów prezydent Szczecina Marek Koćmiel. | Od roku szczecińską opinię publiczną elektryzują wciąż nowe wiadomości z pola walki pomiędzy zwolennikami tureckiego inwestora i przeciwnikami proponowanej przez niego koncepcji zabudowy terenów wokół stadionu. Zasady rozgrywki są proste: turecki inwestor ponagla władze miasta, które nie radzą sobie ze sprawnym przekazywaniem wcześniej obiecanych gruntów. Bekdas co pewien czas wspomina o możliwości wycofania pieniędzy z Pogoni. Trwożą się wtedy działacze sportowi, złe wieści szarpią nerwy kibiców, a dziennikarze mają pełne ręce roboty.Początek był obiecujący. Miasto od kilku lat poszukiwało inwestora. A co skłoniło Bekdasa do zainwestowania w Pogoń? Przede wszystkim propozycja pozyskania wielce atrakcyjnych gruntów położonych wokół stadionu, ulokowanego na Pogodnie, w jednej z najdroższych dzielnic willowych Szczecina. gwarantują tureckiemu biznesmenowi, że nie pozostanie jedynie sportowym filantropem pomagającym z dobrego serca biednemu klubowi, ale osiągnie również konkretne zyski. Te ma zapewnić przede wszystkim hipermarket, jako część całego kompleksu.Plany budowy kompleksu obiektów z dojazdami o dużej przepustowości wzbudziły sprzeciw nie tylko okolicznych mieszkańców, ale i sporej rzeszy sympatyków dawnego układu miasta. Do protestów mieszkańców przyłączyli się też użytkownicy ogródków działkowych. |
PFRON
Na upadku Polisy stracą inwalidzi
Polisa ostatniego frajera
Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. Od 1995 roku kolejnych czterech prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty. Za skandal z Polisą nikt nie poniósł odpowiedzialności.
W akcje Polisy Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. PFRON dwukrotnie otrzymał dywidendę: ok. 93 tysiące zł w 1996 roku i 210 tysięcy zł w 1997 roku, stracił jednak niemal cały zaangażowany kapitał.
- Powtórzono numer z Agrobankiem, tylko na mniejszą skalę - mówi długoletni pracownik PFRON. - W Agrobanku utopiliśmy 24 miliony złotych i pieniądze te wypłynęły do osób prywatnych w postaci nietrafionych kredytów. Tu schemat był podobny. Polisa cały zysk przeznaczała na dywidendę zamiast inwestować.
W 1995 roku wybuchł skandal, gdy okazało się, że akcje Polisy po preferencyjnej cenie kupili byli prominentni działacze PZPR oraz Jolanta Kwaśniewska i Maria Oleksy. Prezydent Aleksander Kwaśniewski zapowiadał wówczas, że państwo wycofa swoje kapitały z Polisy. Tymczasem akcje Polisy sprzedała jedynie Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Pozostałe państwowe agendy: Agencja Rozwoju Gospodarczego (kupiła akcje po 7,20 zł) i PFRON nie mogły się z nimi rozstać, choć już w 1996 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że inwestowanie państwowych pieniędzy w Polisę było niegospodarne, niecelowe i bardzo ryzykowne. Analitycy giełdowi zwracali uwagę, że przy pozyskiwaniu kapitału Polisa stosuje metodę przypominającą łańcuszek świętego Antoniego, zwaną również strategią "ostatniego frajera". Polegała ona na ciągłym emitowaniu nowych serii akcji - nowi akcjonariusze utrzymywali starych. W gronie "frajerów" znalazł się m.in. PFRON.
Czy na inwestycji w papiery Polisy PFRON mógł kiedykolwiek zarobić? Nie, gdyż akcje kupiono za drogo. Można je było jednak korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut. 5 maja 1997 roku, po miesiącu nieustannego wzrostu, kurs wynosił 9 złotych 40 groszy. Później zaczął gwałtownie spadać.
W ciągu rekordowego tygodnia przeszło z rąk do rąk zaledwie 357 tysięcy akcji Polisy (niewiele wobec 600 tysięcy pozostających w dyspozycji Funduszu). Aby nie doprowadzić do załamania kursu, PFRON mógł sprzedawać akcje małymi transzami. Mógł, ale nie chciał.
- Zamówiłem w firmie zewnętrznej ekspertyzę dotyczącą ewentualnej sprzedaży akcji Polisy - mówi poseł SLD Roman Sroczyński, prezes PFRON w latach 1996-1997. - Opinia była taka, żeby poczekać na wybory, które spowodują ożywienie na giełdzie. Potraktowałem tę sugestię poważnie. Obawiałem się, że jeśli ceny pójdą w górę, pojawią się zarzuty, że sprzedałem akcje za tanio.
W 1997 roku Roman Sroczyński zasiadał w radzie nadzorczej Polisy i za udział w posiedzeniach otrzymywał wynagrodzenie. Złożył rezygnację, gdy został posłem. Jego poprzednik, Karol Świątkowski (który zadecydował o kupnie akcji) wyjaśniał, że PFRON chciał mieć prawo głosu w radzie nadzorczej jakiejś firmy ubezpieczeniowej, a oferta Polisy była najlepsza. Polisa miała ubezpieczać pożyczki udzielane zakładom pracy chronionej oraz kredyty dla inwalidów na zakup samochodów.
"Są głosy, że Fundusz powinien bieżące nadwyżki biernie trzymać na rachunku NBP. Stanowczo sprzeciwiam się temu. To właśnie byłaby niegospodarność. Nieobracanie tymi pieniędzmi oznaczałoby utratę korzyści. Wolnymi środkami publicznymi trzeba zarządzać aktywnie, ale nie narażając ich na ryzyko nieudanej inwestycji" - napisał Roman Sroczyński w oświadczeniu opublikowanym w listopadzie 1996 roku na łamach "Gazety Wyborczej". Dziś jest jednak zdania, że PFRON nie powinien prowadzić działalności gospodarczej.
Ciszej nad tą trumną
Włodzimierz Dobrowolski, który w grudniu 1997 objął stanowisko prezesa PFRON, nie miał szans na sprzedanie akcji Polisy po cenie zbliżonej do ceny zakupu. Mógł jednak odzyskać połowę kapitału. W 1998 roku było już wiadomo, że Polisa ma poważne kłopoty.
- Liczyłem na to, że Kredyt Bank wejdzie do Polisy jako inwestor strategiczny i akcje pójdą w górę - tłumaczy Włodzimierz Dobrowolski. - Gdybym je sprzedał po 4 złote, zostałbym oskarżony o niegospodarność. Udało mi się sprzedać udziały w dziesięciu spółkach, które uzyskaliśmy w drodze konwersji zadłużenia.
Waldemar Flugel, który zastąpił Dobrowolskiego w lipcu 1999 roku, mógł sprzedać akcje Polisy po 3 złote, ale również nie podjął takiej próby. Obecnie PFRON traktuje temat Polisy jako tabu w myśl zasady "ciszej nad tą trumną". Rzecznik prasowy Krzysztof Perkowski, odsyła po informacje do Elżbiety Supy, dyrektor Wydziału Finansowego PFRON, która konsekwentnie odmawia rozmowy z "Rzeczpospolitą". Pytania, które wysłaliśmy faksem 27 października, do dziś pozostały bez odpowiedzi. Nie dowiedzieliśmy się, co PFRON ma zamiar zrobić z akcjami Polisy i czy istnieją jakiekolwiek porozumienia dotyczące ubezpieczania osób niepełnosprawnych, wiążące Fundusz z tą firmą.
W 1995 roku PFRON podpisał z Polisą porozumienie o współpracy. Planowano utworzenie grupy kapitałowej ubezpieczającej m.in. zakłady pracy chronionej. PFRON zlecił spółce Biuro Informacji Bankowej (BIB) przygotowanie, kosztem ponad 100 tysięcy złotych, wniosku o licencję dla towarzystwa ubezpieczeniowego.
- Opracowaliśmy wniosek o utworzenie towarzystwa ubezpieczeniowego z przewagą kapitału PFRON, ale bez udziału Polisy - zapewnia Ryszard Maluta, wiceprezes Biura Informacji Bankowej.
Czy decydował Świątkowski
W 1995 roku wartość rynkową swoich akcji, nie notowanych wówczas na giełdzie, Polisa szacowała na 20,67 zł za sztukę. Ówczesny prezes PFRON, Karol Świątkowski, utrzymywał, że kupowanie akcji po 8 złotych to znakomity interes. PFRON nie przeprowadził własnej kalkulacji wartości akcji i przyjął za dobrą monetę znacznie zawyżone prognozy zysku.
Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Na zakup akcji Polisy zgodziła się rada nadzorcza Funduszu, której przewodniczył wiceminister pracy w rządzie Józefa Oleksego, Adam Gwara (PSL). Ministrem pracy był wówczas Leszek Miller.
- W 1995 roku wydawało się nam, że jest to transakcja opłacalna i tak z pewnością było - mówi Adam Gwara. - Tak przynajmniej wynikało z dokumentów, które przedstawił nam zarząd. Nie mieliśmy powodów nie ufać zarządowi. Fundusz dysponował wówczas bardzo dużą nadwyżką, którą trzeba było jakoś zagospodarować.
Nadwyżkę bilansową - 136 mln złotych - wykreowano sztucznie. PFRON znacznie ograniczył pomoc dla zakładów pracy chronionej, argumentując, że nie ma na to pieniędzy. Iwona Czekałowska, w 1995 roku dyrektor Wydziału Prezydialnego PFRON, w liście do ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (gabinet Józefa Oleksego) wyjaśniała, że wybierając Polisę, Fundusz kierował się jej bardzo dobrymi wynikami finansowymi oraz ekspertyzami "wybitnych znawców rynku ubezpieczeniowego". Do dziś owi wybitni eksperci pozostają anonimowi, ich analiz nie udostępniono nawet kontrolerom NIK.
W sierpniu 1996 roku Iwona Czekałowska została prezesem Normiko Holding, spółki założonej przez PFRON. Po kontroli w Normiko, w marcu 1998 r., NIK skierowała do prokuratury doniesienie, w którym jest mowa o 11 przestępstwach i stratach spółki przewyższających 2,5 mln zł.
Potrzebna nowelizacja
PFRON posiada udziały i akcje w co najmniej stu podmiotach gospodarczych. Najczęściej są to udziały niewielkiej wartości, ale zdarzają się również większe pakiety, np. 21 111 akcji Polifarbu Cieszyn SA warte jest ponad 118 tysięcy złotych. Rząd chce zakazać Funduszowi prowadzenia działalności gospodarczej. Gdyby Sejm zaakceptował rządowy projekt nowelizacji ustawy, PFRON musiałby zbyć akcje i udziały we wszystkich spółkach do końca 2004 roku.
Leszek Kraskowski, Mariusz Przybylski | Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych do dziś posiada 600 tysięcy akcji plajtującej spółki ubezpieczeniowej Polisa. W jej akcje Fundusz zainwestował cztery lata temu 4,8 mln złotych. Giełdowa cena akcji, które kupiono po 8 złotych, wynosiła wczoraj 36 groszy. Trudno znaleźć jakąkolwiek osobę odpowiedzialną za klęskę, bowiem od 1995 roku czterech kolejnych prezesów PFRON nie zrobiło nic, aby akcje sprzedać i zmniejszyć straty.
Po pierwsze, nie wydaje się, aby Fundusz mógł kiedykolwiek na tej inwestycji zarobić, ponieważ akcje kupiono za drogo. Można je było korzystnie sprzedać na wiosnę 1997 roku, gdy Polisa miała na giełdzie swoje pięć minut, jednak ówczesny prezes (za namową do dziś anonimowych specjalistów) przekonany był, że po wyborach jeszcze pójdą w górę. Nic takiego nie miało jednak miejsca i od tamtej pory wartość akcji zaczęła systematycznie spadać. Kolejni prezesi również nie potrafili podjąć ostatecznej decyzji o sprzedaży niefortunnych akcji, bali się, że zostaną oskarżeni o niegospodarność.
Do dziś nie wiadomo, kto faktycznie podjął decyzję o zakupie. Na dokumentach widnieje podpis Karola Świątkowskiego, jednak wśród pracowników PFRON panuje przekonanie, że wykonywał on tylko dyspozycje "góry". Fundusz miał wtedy ogromną nadwyżkę budżetową, którą chciano gdzieś ulokować. Po tej kolejnej nieudanej akcji inwestycyjnej pojawiają się różne głosy, czy Fundusz powinien prowadzić działalność gospodarczą. Rząd chce mu jej zabronić, ale niektórzy twierdzą, że brak inwestowania byłby prawdziwą niegospodarnością i oznaczałby utratę korzyści. |
Wybory prezydenckie
Każdy z kandydatów musi mieć swój komitet
Ci, którzy wspierają
Małgorzata Subotić
Co mają wspólnego Joanna Chmielewska, znana autorka popularnych książek, oraz Paweł Moczydłowski, były szef więziennictwa?
Oboje popierają kandydata na prezydenta w październikowych wyborach. Tylko że popularna pisarka - Janusza Korwin-Mikkego, a były szef więziennictwa - Andrzeja Olechowskiego. Podobna wspólnota zachodzi w przypadku noblisty, Czesława Miłosza oraz aktora Cezarego Pazury. Pierwszy z nich wspiera kandydaturę Olechowskiego, a drugi znalazł się w komitecie popierającym Aleksandra Kwaśniewskiego, obecnego prezydenta.
Lubi, szanuje...
Startujący w nadchodzących wyborach prezydenckich - a jest ich już piętnastu, tyle komitetów zarejestrowała Państwowa Komisja Wyborcza - starają się gromadzić wokół własnej kandydatury ludzi o znanych nazwiskach, zarówno lubianych, szanowanych, jak i kontrowersyjnych.
Formuła tego gromadzenia znakomitości jest rozmaita. Może to być komitet kandydata zarejestrowany przez PKW, jego sztab wyborczy, komitet honorowy lub "lista osób popierających".
Komitet zarejestrowany przez PKW jest najbardziej naturalnym rozwiązaniem - w tym sensie, że wynika wprost z ordynacji wyborczej. Pierwszym formalnym krokiem do ubiegania się o prezydenturę jest właśnie rejestracja komitetu, który musi liczyć co najmniej 15 osób. Ale tak naprawdę ważny jest tylko pełnomocnik tego komitetu, który dokonuje czynności prawnych związanych z kandydowaniem oraz pełnomocnik finansowy, który odpowiada za finanse kampanii i jej rozliczenie.
Dwa w jednym
Część kandydatów, na przykład Lech Wałęsa, tę samą osobę ustanowiła zarówno pełnomocnikiem komitetu, jak i szefem sztabu wyborczego. Takim "wash and go" jest Marek Gumowski, prezes Chrześcijańskiej Demokracji III RP - partii Wałęsy. Były prezydent jest zresztą konsekwentny, wybrał nie tylko najprostsze hasło ("białe jest białe, czarne jest czarne"), ale i najprostszą organizację komitetu-sztabu. Jego członkami są lokalni liderzy Chrześcijańskiej Demokracji, terenowi pełnomocnicy tej partii. Niewiele jest w tym dwudziestoczteroosobowym gronie znanych nazwisk, takich jak Marek Karpiński, były rzecznik prezydenta, czy Elżbieta Hibner, wiceminister zdrowia.
Między sztabem a komitetem
Natomiast Aleksander Kwaśniewski i Marian Krzaklewski wyraźnie rozgraniczyli komitet wyborczy i sztab.
W skład komitetu Mariana Krzaklewskiego wchodzą: przewodniczący wszystkich partii i środowisk tworzących AWS, m.in. Jerzy Buzek, Jan Maria Rokita, Stanisław Zając, Paweł Łączkowski, Janusz Śniadek. Pełnomocnikiem komitetu jest Andrzej Szkaradek, dotychczas odpowiedzialny za dyscyplinę w klubie AWS. Z kolei szefem kampanii prezydenckiej jest Wiesław Walendziak (jeden z liderów partii, która najbardziej sprzeciwiała się kandydaturze Krzaklewskiego, czyli SKL). Ważną rolę pełni Kajus Augustyniak, wcześniej rzecznik Komisji Krajowej "Solidarności", a przez najbliższe kilkanaście tygodni rzecznik kampanii Krzaklewskiego. Skład komitetu - z wyjątkiem jego pełnomocnika - jest raczej symboliczny, ma manifestować jedność AWS. A od kampanijnej pracy jest sztab.
Symboliczny charakter ma także komitet urzędującego prezydenta. Znalazły się w nim powszechnie znane osoby ze świata kultury i rozrywki: Cezary Pazura, Jerzy Hoffman, Xymena Zaniewska, Krystyna Kofta, Jerzy Duda Gracz, Magdalena Abakanowicz, Irena Santor, Czesław Lang. Ale także politycy SLD, byli premierzy: Włodzimierz Cimoszewicz i Józef Oleksy. Tych osób nie trzeba przedstawiać. Jeśli ktoś by nie wiedział, kto to jest Magdalena Abakanowicz bądź Duda Gracz, to na pewno będzie wiedział, kim jest Czesław Lang lub Cezary Pazura.
Jeśli lubi to wybierze
W przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego rola komitetu jest symboliczna, więc zupełnie odmienna niż w przypadku Mariana Krzaklewskiego. Jeśli członkowie komitetu - ludzie, którzy budzą symapatię bądź szacunek - popierają Kwaśniewskiego, to zapewne warto to zrobić - na taką reakcję ze strony wyborców liczył zapewne prezydent, tworząc swój komitet. Wiara, że sympatia i szacunek, jaki wśród Polaków budzą osoby popierające, przeniesie się na pretendenta do prezydenckiego fotela, przyświeca wielu kandydatom konstruujących różnorakie "listy popierających".
Symbole, nawet najbardziej popularne, nie zastąpią ciężkiej pracy, jaką jest organizacja kampanii. Dlatego też szefem sztabu wyborczego Kwaśniewskiego został Ryszard Kalisz (do tej roli przygotowywał się od wielu miesięcy, z tego powodu był w tym czasie jedynie p.o. szefem prezydenckiej kancelarii), jego zastępcą jest Krzysztof Janik, a rzecznikiem prasowym Dariusz Szymczycha, były naczelny "Trybuny". W skład sztabu wchodzą też Aleksandra Jakubowska, Lech Nikolski (sekretarz stanu w kancelarii premiera, gdy rzecznikiem rządu była Jakubowska) oraz Tomasz Nałęcz (UP) i Edward Kuczera.
Wariant wojskowy i niespodzianka
Na wariant "wojskowy" poszedł kandydat Tadeusz Wilecki, generał, były szef sztabu generalnego Wojska Polskiego. W jego otoczeniu znalazło się czterech generałów, jeden wiceadmirał i kilku pułkowników. W skład komitetu Wileckiego weszli m.in: Bogusław Kowalski, Andrzej Horodecki, Marek Toczek, Bogdan Poręba, Peter Raina, Maciej Giertych. Ten skład dobrze chyba odzwierciedla treści, jakimi generał Wilecki będzie chciał pozyskać sympatyków: są tu osoby znane z nacjonalistycznych poglądów, wojskowi i znany z kontrowersyjnej działalności publicznej reżyser.
Prawdziwie miłą niespodziankę zaserwował swoim zwolennikom Janusz Korwin-Mikke. W komitecie, który liczy 23 osoby, są m.in. pisarka Joanna Chmielewska, autorka "Lesia" i profesor Marek Rocki, rektor warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej, najbardziej prestiżowej polskiej uczelni ekonomicznej. Pełnomocnikiem komitetu jest Stanisław Michalkiewicz, znany czytelnikom prawicowej prasy, a szefem sztabu wyborczego lidera Unii Polityki Realnej - Leszek Samborski.
Przy pomocy Gierka i bezrobotnego
Piotr Ikonowicz, przewodniczący Polskiej Partii Socjalistycznej, jak na obrońcę szańców lewicy przystało, zaprosił do pomocy w kandydowaniu lekarza Adama Gierka, syna Edwarda, oraz Janusza Rolickiego, poprzedniego naczelnego "Trybuny", który jako szef gazety socjaldemokracji był bardziej lewicowy niż lewica.
Znany niewielu osobom kandydat do roli głowy państwa, tarnowski radny Marek Ciesielczyk, ma w swym komitecie wyborczym ludzi jeszcze mniej znanych niż on sam. Pełnomocnikiem komitetu jest pani Helena Hołda, emerytka, a wcześniej pracownik biurowy. Wśród popierających Ciesielczyka są jeszcze dwie osoby z rodziny Hołdów: Wanda i Marek, student. Na zarejestrowanej w PKW liście znajdują się też nazwiska: bezrobotnego, meteorologa, nauczyciela, właściciela sklepu, inżyniera budownictwa, lekarza.
Jan Olszewski, wspólny kandydat ROP i PC, polityk przywiązany do tradycji, sięgnął po osoby bliskie mu politycznie od dawna. W skład jego komitetu wchodzi 39 osób, m.in. Ludwik Dorn z PC. Przewodniczącym komitetu wyborczego jest Henryk Lewczuk, a pełnomocnikiem - Stanisław Gogacz. Szefem sztabu został Wojciech Włodarczyk, najbliższy współpracownik Jana Olszewskiego, jeszcze z czasów, gdy kandydat był premierem. Włodarczyk pełnił wówczas funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów.
Z robotnikiem-intelektualistą
Swoje komitety wyborcze mają oczywiście, bo taki jest wymóg ordynacji, także pozostali kandydaci, Dariusz Grabowski, Jarosław Kalinowski, Andrzej Lepper, Jan Łopuszański.
Ale całe to "zamieszanie" z gromadzeniem wokół siebie znanych nazwisk rozpoczął kilka miesięcy temu Andrzej Olechowski. Był pierwszym publicznie zgłoszonym kandydatem, choć nie był jeszcze wtedy znany ostateczny kształt ordynacji prezydenckiej. Głośny list z poparciem jego kandydatury wystosowała wtedy grupa krakowskich intelektualistów, z noblistą Czesławem Miłoszem i robotnikiem Maciejem Jankowskim, wtedy posłem AWS. Lista osób popierających dzisiaj Andrzeja Olechowskiego jest jeszcze dłuższa. Znajdują się na niej: profesorowie Jacek Szacki, Zyta Gilowska, Wiesław Wilczyńsk, ludzie filmu - Allan Starski, Kazimierz Kutz, a także Wojciech Mann, Marek Gaszyński, Stefan Stuligrosz, Andrzej J. Blikle, Grzegorz Markowski, lider Perfektu. Jednym słowem - dla każdego coś miłego.
Pierwszym sprawdzianem "siły rażenia" komitetów i list z nazwiskami osób popierających będzie to, którym kandydatom uda się zebrać 100 tys. podpisów. Jest to formalny warunek rejestracji kandydata. | Startujący w nadchodzących wyborach prezydenckich starają się gromadzić wokół własnej kandydatury ludzi o znanych nazwiskach, zarówno lubianych, szanowanych, jak i kontrowersyjnych.Formuła tego gromadzenia znakomitości jest rozmaita. Może to być komitet kandydata zarejestrowany przez PKW, jego sztab wyborczy, komitet honorowy lub "lista osób popierających".
Część kandydatów, na przykład Lech Wałęsa, tę samą osobę ustanowiła zarówno pełnomocnikiem komitetu, jak i szefem sztabu wyborczego. Natomiast Aleksander Kwaśniewski i Marian Krzaklewski wyraźnie rozgraniczyli komitet wyborczy i sztab.W skład komitetu Mariana Krzaklewskiego wchodzą: przewodniczący wszystkich partii i środowisk tworzących AWS. Skład komitetu jest raczej symboliczny, ma manifestować jedność AWS. Symboliczny charakter ma także komitet urzędującego prezydenta. Znalazły się w nim powszechnie znane osoby ze świata kultury i rozrywki. Wiara, że sympatia i szacunek, jaki wśród Polaków budzą osoby popierające, przeniesie się na pretendenta do prezydenckiego fotela, przyświeca wielu kandydatom konstruujących różnorakie "listy popierających". Na wariant "wojskowy" poszedł kandydat Tadeusz Wilecki. Prawdziwie miłą niespodziankę zaserwował swoim zwolennikom Janusz Korwin-Mikke. W komitecie są m.in. pisarka Joanna Chmielewska i profesor Marek Rocki. Piotr Ikonowicz zaprosił do pomocy w kandydowaniu lekarza Adama Gierka, syna Edwarda, oraz Janusza Rolickiego. tarnowski radny Marek Ciesielczyk ma w swym komitecie wyborczym ludzi jeszcze mniej znanych niż on sam. Jan Olszewski sięgnął po osoby bliskie mu politycznie od dawna. Ale całe to "zamieszanie" z gromadzeniem wokół siebie znanych nazwisk rozpoczął kilka miesięcy temu Andrzej Olechowski. |
Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne
Miasto życia czy miasto śmierci
RYS. ROBERT DĄBROWSKI
PIOTR LEGUTKO
Sprawa dyskoteki w miejscu dawnej przyobozowej garbarni pokazuje bezradność polityków wobec problemu miasta - symbolu zagłady.
Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Dla mieszkańców Oświęcimia jej rozwiązanie stanowi test na to, czy można tu żyć normalnie. Na razie odpowiedź jest negatywna.
Zagranicznym dziennikarzom trudno się dziwić. Dla nich samo zestawienie dwóch słów: dyskoteka i Oświęcim jest bulwersujące. Jeśli doda się do tego: "obozowa garbarnia" i "magazyn ludzkich włosów", skandal gotowy. I nie ma już miejsca na rzeczową dyskusję, pisze się wyłącznie o braku wrażliwości, wyczucia, szacunku. Także polscy intelektualiści czują się natychmiast wywołani do tablicy i również nie kryją oburzenia. Ale gdy w podobnym tonie głos zabierają urzędnicy państwowi i politycy, mamy do czynienia z nieporozumieniem. To od nich bowiem oczekuje się rozwiązania problemu.
"Taniec na trupach"
Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać. Najgorszym wyjściem jest udawanie, że konfliktu nie ma, a kolejne "incydenty" są wynikiem zwyczajnej ludzkiej bezmyślności. Wbrew pozorom nawet sprawa dyskoteki wcale nie jest tak oczywista i jednoznaczna, jak sugerują media. Charakterystyczny dla ich jednostronności jest tytuł w jednej z gazet - "Taniec na trupach" - nie pozostawiający wątpliwości, że młodzież będzie się bawić niemal w obozowych barakach, w których przed pół wiekiem ginęli ludzie. Taki sygnał poszedł w świat. Niewielu dziennikarzy (zwłaszcza zachodnich) rzetelnie podawało odległość dyskoteki od strefy ochronnej wokół obozu (kilometr), chyba nikt nie napisał, że garbarnia była tam już długo przed wojną, a sam budynek zaadaptowany na dyskotekę postawiono w latach pięćdziesiątych. Ale to szczegóły.
Najistotniejsze jest to, jak potraktowano czysto administracyjną decyzję wydaną na szczeblu powiatowym. Odbyła się wielka kampania na rzecz nieprzestrzegania prawa w imię wyciszenia międzynarodowego skandalu. Wszyscy domagali się, by jak najszybciej wyrzucić kłopotliwego inwestora, najlepiej rękami powiatowego urzędnika. Tymczasem podstawowa wiedza o kompetencjach starosty wystarczy, by sobie uświadomić, że nie mógł on odmówić spółce Maja zgody na działalność. Budynek stoi na terenach przemysłowych, nie jest obiektem muzealnym i nie prowadzono na jego terenie żadnych prac konserwatorskich ani archeologicznych. A to właśnie może i powinno interesować urzędnika. Jeśli wydanie decyzji budzi kontrowersje innej natury, trzeba szukać ich prawdziwych źródeł, a nie wywierać nacisk na starostę, by "szukał jakiejś furtki...".
Gdy się mówi "A"...
Starosta furtki nie szukał, znalazł ją teraz wojewoda. I dla nikogo nie jest tajemnicą, że podważenie na tym szczeblu legalności pozwolenia na budowę z powodu "braku aktualnego wyrysu" jest decyzją polityczną. W oficjalnej decyzji wojewody pojawia się także argument porządkowy, dotyczący Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży, którego gościom przeszkadza hałas z dyskoteki. To właśnie dyrektor MDSM pierwszy powołał się na tragiczną historię miejsca, w którym działa lokal rozrywkowy, otwierając tym samym puszkę Pandory, zamkniętą przed rokiem odpowiednią ustawą sejmową i rozporządzeniem wyznaczającym konkretne tereny w Oświęcimiu, gdzie obowiązują specjalne uregulowania prawne.
Wysiłek prawników przeglądających pod lupą dokumenty inwestora ma na celu jedno. Ukryć prawdziwy powód, z którego jest on traktowany jako persona non grata. Łatwo bowiem wyobrazić sobie łańcuch przyczynowo-skutkowy, który zostałby uruchomiony, gdyby wyłożono kawę na ławę. Skoro bowiem hucznych zabaw nie wolno urządzać w miejscu, w którym dawniej była garbarnia, to również wszędzie tam, gdzie pracowali (i ginęli) więźniowie, czyli na terenie większości zakładów w Oświęcimiu (i kilku sąsiednich miastach). Mało tego, nie powinno się również wyrażać zgody na festyny uliczne. O ileż bardziej zasadne niż w przypadku garbarni będą bowiem zastrzeżenia wobec "dróg śmierci", którymi więźniowie wracali z pracy do obozu.
Jak to wszystko zrobić? Trzeba co najmniej pięciokrotnie powiększyć strefę ochronną wokół obozu, czyli de facto uniemożliwić mieszkańcom Oświęcimia nie tylko swobodną działalność gospodarczą, ale także normalne spędzanie wolnego czasu. Skoro się powiedziało "A", bądźmy konsekwentni, dopowiedzmy "B".
"Mieszkańcy Oświęcimia muszą nauczyć się żyć z ograniczeniami", napisał Stefan Wilkanowicz w jednym z wydanych w sprawie dyskoteki oświadczeń, ale argument ten dopóty nic nie znaczy, dopóki nie określimy jasno i czytelnie, o jakie ograniczenia chodzi. Nie można pozostawać jedynie w sferze subiektywnych odczuć i emocji, bo w ten sposób serial międzynarodowych kryzysów będzie trwał bez końca. Dziś jest to problem dyskoteki. Jutro może stadionu sportowego, który stoi obok garbarni.
Zgoda, Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą z tego powodu obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne. Słusznie mieszkańcy miasta nad Sołą pytają, dlaczego zastrzeżeń natury historycznej nie zgłasza się w przypadku lokali rozrywkowych otwieranych w Warszawie, w miejscach zroszonych męczeńską krwią powstańców? Dlaczego rząd polski nie wzywa komercyjnej stacji radiowej do zamknięcia dyskoteki, od kilku lat działającej w gestapowskiej i ubeckiej katowni przy ulicy Pomorskiej w Krakowie?
Szanować przeszłość, patrzeć w przyszłość
Władze samorządowe Oświęcimia wielokrotnie udowodniły podczas ostatniej dekady, że rozumieją, iż sytuacja, w jakiej przyszło im żyć, jest wyjątkowa. Nie odcinają się od przeszłości, bo nie jest to możliwe. Pamiętając o historii, tworzyły przez ostatni rok strategię rozwoju powiatu. Przykładem takiego myślenia jest odrestaurowana niedawno synagoga, która ma dokumentować dzieje bardzo licznej społeczności żydowskiej zamieszkującej Oświęcim przed wojną i upowszechniać je wśród turystów odwiedzających Auschwitz. Ale jeśli Oświęcim ma się stać "ośrodkiem współpracy na rzecz pokoju i integracji", musi być także żywym, normalnym miastem. Szanującym przeszłość, ale nastawionym na przyszłość.
Jeden z projektów strategii rozwoju ziemi oświęcimskiej (strategii tworzonej notabene we współpracy z Kancelarią Premiera RP) zakłada także powołanie Światowego Centrum Obrony Praw Człowieka, które przyczyniałoby się do zmiany wizerunku miasta. Tak by nie było, jak dotychczas, kojarzone w świecie z ludobójstwem, ale z humanistycznym przesłaniem. Miasto, które było świadkiem holokaustu, i Polska, kraj, w którym rozpoczął się proces demokratycznych zmian przekreślających czarne dziedzictwo XX wieku - mają do tego moralny tytuł. Tylko czy ktoś w świecie słyszał o tej inicjatywie? Nie wspierają jej władze państwowe, nie przyklaskują intelektualiści. A przecież tylko w taki sposób, uciekając do przodu, można uniknąć następnych konfliktów.
Rozstrzyga się teraz, jaki będzie Oświęcim. Jedna wizja to miasto śmierci, druga - miasto życia. Takie jak inne miejsca na Ziemi połączone podobnym losem, np. Hiroszima czy Sarajewo. Nie da się ukryć, że na razie światowej opinii publicznej najbardziej odpowiadałby wariant pierwszy. Strefa ciszy - to idealna wizja Oświęcimia. Trzeba się z tym liczyć, dlatego wybór wizji drugiej, oczywisty z perspektywy Polski i mieszkańców miasta, wiąże się z ogromną pracą, jaką należy pilnie podjąć, by przekonać do niej świat.
Alternatywa dla skansenu
Na razie próbuje się rozwiązywać kolejne oświęcimskie kryzysy w drodze wykorzystywania kruczków prawnych. Ale prawo to w demokracji broń obosieczna. Widać to choćby po werdyktach w sprawie żwirowiska. Końca "dyskotekowego kryzysu" też nie widać, bo choć wojewoda po raz trzeci uchylił decyzje starosty, wiadomo, że na tym się sprawa nie skończy (jest jeszcze NSA). Jakie pole działania w takiej wojnie pozycyjnej ma rząd, najlepiej pokazuje rozpaczliwy apel premiera do... inwestora, by w imię racji etycznych zrezygnował ze swoich planów. A jeśli nie posłucha? Skoro nie uda się zaapelować do sumienia, trzeba będzie uderzyć do kieszeni. Wykupi się interes i przez jakiś czas wszyscy będą zadowoleni - do następnego konfliktu. Prawdopodobnie rząd pod naciskiem światowej opinii nie zatrzyma się w pół drogi, i zacznie wykupywać kolejne obiekty, w jakikolwiek sposób związane z tragiczną historią. Każdy otoczy się wysokim płotem i opatrzy stosownymi tablicami. Wkrótce cały Oświęcim stanie się jednym wielkim skansenem. Po jakimś czasie (to już rodzaj political fiction) dojdzie do tego, że młodzież z Oświęcimia będzie mogła napić się piwa i zatańczyć jedynie na terenie... Międzynarodowego Domu Spotkań (oczywiście nieoficjalnie). Jeżeli w Oświęcimiu zostanie jeszcze jakaś młodzież.
Jest oczywiście inna możliwość. Nie tylko rząd, ale także politycy, intelektualiści i dziennikarze dostrzegą wreszcie 50-tysięczne miasto o 800-letniej tradycji. Włączą się w realizację spisanej już na papierze strategii rozwoju Oświęcimia jako strażnika pamięci o zmarłych i miejsca spotkań młodzieży z całego świata. Miasta, w którym ludzie także normalnie się bawią, jak w Warszawie i Hiroszimie.
Autor jest publicystą tygodnika "Nowe Państwo". | Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Zagranicznym dziennikarzom trudno się dziwić. Dla nich samo zestawienie dwóch słów: dyskoteka i Oświęcim jest bulwersujące. Ale gdy w podobnym tonie głos zabierają urzędnicy państwowi i politycy, mamy do czynienia z nieporozumieniem. Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać. dla nikogo nie jest tajemnicą, że podważenie legalności pozwolenia na budowę z powodu "braku aktualnego wyrysu" jest decyzją polityczną. W oficjalnej decyzji wojewody pojawia się także argument porządkowy, dotyczący Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży, którego gościom przeszkadza hałas z dyskoteki.. |
Lista nieobecności 2000
Kres życiopisania
Trumna Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę "Kultury". Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r.
Fot. Michał Sadowski
Krzysztof Masłoń
Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym, wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa.
Symbolicznego wymiaru nabiera ta lista nieobecności. Kończy się wiek XX, w dziejach Polski wyjątkowy. Wiek dwóch wojen światowych, z których pierwsza, w konsekwencji, przyniosła nam odzyskanie niepodległości po 150 latach niewoli, a druga znów wpędziła w niewolę na 45 lat. Na sto - trzydzieści lat wolności. Kiepska proporcja.
Redaktor i kronikarz
Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Niespieszno mu było do ojczyzny zniewolonej, z tą obecną, wprawdzie wolną, nie zawsze po drodze. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. "Kulturę", której już nazwa wskazywała na to, co mamy najcenniejszego. Kulturę właśnie.
Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej. Paradoks historii czy raczej prawidłowość? W obliczu niebezpieczeństwa jednoczymy się, w warunkach wolności możemy się różnić.
Pisarze i żołnierze
Tylko trzy lata młodsi od Herlinga (ur. 1919) byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Naprawdę jednak dzieliło ich wszystko. Dla autora "Innego świata" to, że Kazimierz Brandys swą przygodę z komunizmem przeżył dawno temu, że związał się z opozycją demokratyczną, wydawał książki poza cenzurą, a od lat 80. mieszkał w Paryżu - nie miało większego znaczenia. Nie zapomniał mu "Obywateli". Z Wojciechem Żukrowskim sytuacja wydawała się całkiem klarowna. Żył i pisał w PRL, stając się z czasem pupilem władzy. Poparł wprowadzenie przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Herlingowi bardziej było z nim po drodze niż z Kazimierzem Brandysem. Może sprawiło to kombatanctwo? Autor "Z kraju milczenia" też w swą pisarską drogę wybrał się w mundurze wojskowym.
Wszyscy trzej: Brandys, Grudziński, Żukrowski pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki (po kolei: "Przygody Robinsona", "Najkrótszy przewodnik po sobie samym", "Czarci tuzin") świadczą o nieprzemijającym talencie, zacięciu pisarskim, o wciąż czujnym wsłuchiwaniu się nie tylko w echa przeszłości, ale i w rytm spraw, którymi dziś żyja Polska, a i w siebie samych. Związek ich twórczości z historią i polityką jest widoczny aż nadto i dlatego uzasadnia pytanie: czy "Miasto niepokonane", "Inny świat", "Z kraju milczenia" musiały pozostać największymi osiągnięciami literackimi tych pisarzy? Pewnie tak, niepodobna bowiem odwrócić się od życiorysu i od swojego losu.
Powstaniec i kurier
Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców (ur. 1928), ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. Był powstańcem warszawskim; jak wspominał - o tym, że walczył akurat w Armii Ludowej, zadecydował przypadek, ale w skutkach przypadek znaczący. Przeciwnicy - a miał ich niemało, osiągnął bowiem sukces, przede wszystkim na niemieckojęzycznym rynku książki - zarzucali mu publicystyczność jego powieści, wytykając dziennikarskie, propagandowe początki. To on jednak pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Dyskusję uwolnioną od cenzorskich zapisów i uprzedzeń, nawet w pełni zasadnych (Szczypiorski był po powstaniu więźniem kacetów).
Jan Karski (Jan Kozielewski) przynależy nie tyle do świata polskiej literatury (choć napisał bardzo ciekawe książki, w tym "Tajne Państwo", na którego polską edycję musieliśmy czekać aż 55 lat), ile naszej historii najnowszej. Urodzony w 1914 r. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Po wojnie pozostał w USA, gdzie pracował naukowo, stając się wybitnym specjalistą od teorii komunizmu. Odkryliśmy Karskiego późno - dla naszej przeszłości i teraźniejszości, ale jego postać ogromniała w ostatnich latach, w dobie upadku autorytetów, błyskawicznie.
Kapłan i urzędnik
W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. Ale opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia dużo późniejsze, łączące się z 1980 rokiem, powstaniem "Solidarności", stanem wojennym. Tym smutniejsze są te pożegnania, bo o wiele za wczesne, uświadamiające bezsilność człowieka w walce ze śmiertelną, nieuleczalną chorobą. Odszedł ksiądz Józef Tischner (ur. 1931), filozof, kapelan "Solidarności" - tej pierwszej, z 1980 roku. Autor "Etyki Solidarności", "Nieszczęśnego daru wolności", "Polskiego młyna". Człowiek, który - używając poetyckiej metafory - wiele lat po Tytusie Chałubińskim, znów wymyślił górali, zapewniając im na długie lata uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Jego "Filozofia po góralsku" czy rozmowy "Między panem a plebanem" stawały się bestsellerami, programy telewizyjne, w których, po prostu, czytał i komentował katechizm, przyciągały miliony odbiorców. Niechętni - a miał takich, także, a może przede wszystkim w łonie Kościoła katolickiego - zarzucali mu ponowoczesność: w słowie i czynie. Tischnerowska katecheza osiągała jednak swój cel, jego słowo trafiało do poszukujących, nieprzekonanych, wątpiących. Nie jestem pewny, czy w tym wypadku w pełni zdajemy sobie sprawę z poniesionej straty.
Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat jako wysoki urzędnik państwowy, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim był jednak człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego, bo i solidarności ludzi kultury, miłośników słowa, przyjaciół książki. Z wykształcenia historyk, autor monografii Wincentego Witosa, do polityki trafił poprzez działalność opozycyjną w latach PRL, kiedy był jednym z organizatorów konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". W wolnej Polsce należał do najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy. Mógł być świetnym kierownikiem ministerstwa, które bardziej niż inne resorty potrzebuje u swych sterów ludzi nietuzinkowych, a takich na progu XXI wieku w Polsce trzeba szukać ze świecą.
Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta - poety i radiowca; Jacka Janczarskiego - satyryka, twórcy popularnych radiowych postaci Pani Elizy i Pana Sułka; Gabriela Meretika - autora "Nocy generała", książki o stanie wojennym; Jana Młodożeńca - świetnego plastyka, twórcy znakomitych okładek wielu książek; Władysława Szpilmana - autora "Pianisty", kompozytora; Tymona Terleckiego - nestora teatrologii polskiej; Zygmunta Trziszki - prozaika.
Nie doczekali XXI stulecia. | odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Jerzy Giedroyc redagował "Kulturę", Gustaw Herling-Grudziński Z Wojciechem Żukrowskim z Kazimierzem Brandysem pisali niemal do końca. Andrzej Szczypiorski pierwszy podjął dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Jan Karski przynależy do naszej historii najnowszej.Odszedł ksiądz Józef Tischner, filozof, kapelan "Solidarności". |
ROZMOWA
Maciej Zięba OP, prowincjał dominikanów, dyrektor Instytutu "Tertio Millennio"
Podnieście głowy
Jan Paweł II podczas pielgrzymki spotkał się w Krakowie z dominikanami i dominikankami z całej Polski. Wizyta była planowana na wtorek, 15 czerwca, ale z powodu choroby Ojciec Święty przyjechał do kościoła oo. Dominikanów następnego dnia wieczorem. Na zdjęciu z o. Maciejem Ziębą.
ARTURO MARI - L'OSSERWATORE ROMANO
Wszystkie poprzednie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski poza uniwersalnymprzesłaniem niosły odpowiedź na specyficznie polskie problemy. Czy taki element dostrzega Ojciec w ostatniej papieskiej wizycie? A może w jakimś stopniu ta pielgrzymka przekroczyła polskie uwarunkowania i miała charakter uniwersalny?
Maciej Zięba: We wszystkich pielgrzymkach, łącznie z ostatnią, charakter uniwersalny i polski wzajemnie się przenikały. Gdziekolwiek papież pielgrzymuje, do Nigerii, Stanów Zjednoczonych, Meksyku czy Polski, przynosi, jako głowa Kościoła powszechnego, uniwersalne przesłanie, które chce zaaplikować lokalnemu Kościołowi, wiernym, którzy tam żyją. Zarazem to przesłanie nie może być uważane za własność Polaków, Włochów czy Zambijczyków, bo wywiera ono swój wpływ również na sąsiednie lokalne Kościoły, i szerzej - na Kościół i świat. Przecież pierwsza pielgrzymka w 1979 roku nie była tylko lokalnie polska. To było zarazem zderzenie się z całym "imperium zła" od Łaby aż po Władywostok. To była duchowa bomba wielkiej mocy, której energia rozprzestrzeniła się po obu stronach żelaznej kultury. Podobnie było w stanie wojennym, i w roku 1991, gdy Jan Paweł II mówił do nowej demokracji. Także w 1997 roku choćby podczas historycznego spotkania siedmiu prezydentów w Gnieźnie. W ostatniej pielgrzymce papież znowu pokazał, jak dobrze rozumiana racja katolicka pokrywa się z dobrze rozumianą polską racją stanu. Spotkania polsko-litewskie, polsko-białoruskie, polsko-ukraińskie, a także ze Słowakami i Węgrami, to było przekraczanie podziałów, budowanie poczucia wspólnoty i chęci współpracy. Bardzo potrzebne Kościołowi, ale również nam, obywatelom III Rzeczypospolitej.
I to było głównym uniwersalnym przesłaniem?
Wątków o charakterze uniwersalnym można w tej pielgrzymce znaleźć znacznie więcej: budowa sprawiedliwego ustroju demokratycznego i wolnorynkowego, w którym ludzie nie są trybikami w maszynerii polityczno-ekonomicznej, ale wolnymi osobami, które są solidarne z innymi ludźmi. "Nie ma wolności bez solidarności" - to zostało osiągnięte, ale natychmiast się rozpoczyna następny etap - jeszcze trudniejszy: "nie ma solidarności bez miłości". To przesłanie jest uniwersalne, jest potrzebne tak samo w Niemczech, w Stanach Zjednoczonych, jak i w krajach zacofanych i ubogich.
Niewątpliwie novum tej pielgrzymki był apel papieża do episkopatów całego świata o spisanie martyrologium XX wieku. To bardzo rzadki wypadek, aby w czasie pielgrzymki do konkretnego kraju, papież odzywał się do wszystkich episkopatów. Ten temat teologii męczeństwa Jan Paweł II akcentuje bardzo mocno zwłaszcza od czasu encykliki "Veritatis splendor" z 1994 roku i w Polsce AD 1999 zabrzmiał on niesłychanie mocno.
Papież chce zachować pamięć o męczennikach Kościoła, a jednocześnie w wielu miejscach bardzo mocno akcentował potrzebę zachowania pamięci narodowej, pamięci o naszej historii, twórcach kultury. Dlaczego zdaniem papieża ta pamięć jest tak istotna?
Papież troszczy się o przyszłość dla konkretnych ludzi i społeczeństw, dla naszego kraju, regionu i całego świata. Wierzy też w głęboką, oczyszczającą i przemieniającą siłę prawdy oraz - konsekwentnie - w degenerującą, niszczącą siłę fałszu. Tak też jest na przykład z ekumenizmem. Jan Paweł II powtarza, że trzeba budować jedność, ale nie uciekając od przeszłości. Wielu teologów z obu stron mówi: nie grzebmy się w przeszłości, pójdźmy naprzód. A papież uważa, że to nie uzdrowi naszej pamięci, bo pozostaną zranienia, ciemne karty, niedomówienia oraz urazy, które w przyszłości mogą zniszczyć to, co zbudowano. Dlatego przeszłość trzeba nazwać i przekroczyć. Jest to bardzo ważne także w Polsce, w społeczeństwie głęboko podzielonym z powodu stosunku do PRL, która wykopuje przepaść w myśleniu o historii, o moralności, polityce itd. Takie podziały są społecznie bardzo niebezpieczne, rozbijają poczucie wspólnej tożsamości i niedobrze rokują na przyszłość. Ojciec Święty chciałby je zakopać, ale nie poprzez kompromisy taktyczne czy przez amnezję. Trzeba nazwać przeszłość, trzeba odzyskać pamięć narodową. To jest źródłem tożsamości narodowej, która w Polsce została mocno okaleczona przez pięćdziesiąt lat totalitaryzmu, przez zakłamane programy szkolne, zakłamaną literaturę i telewizję, przez wszechobecną cenzurę.
Ten wątek był już wyraźnie zarysowany w poprzedniej pielgrzymce, ale teraz nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Papież mówił nie tylko o latach 20. i bolszewizmie, nie tylko o stalinizmie lat 40., 50., ale też przypominał trud życia i świadectwa w okresie peerelowskiej "małej stabilizacji". Zarazem były widoczne bardzo pojednawcze gesty, tonacja, która ludzi nie dzieli. Trzeba zatem powiedzieć, że ten system do końca był niedobry, zbudowany na kłamstwie, kaleczący i deprawujący ludzi, ale jednocześnie nie można wdać się w narodowe samosądy i niszczenie innych.
Przebaczyć, choć nie zapomnieć. Ale czy w tej wskazówce nie jest zawarta także sugestia, że pamięć o przeszłości skonsoliduje nas, umocni naszą tożsamość i w ten sposób, silniejsi, wstąpimy do wspólnej Europy?
Myślę, że papieżowi po prostu chodzi o budowanie sprawiedliwego społeczeństwa. Sprawiedliwego w sensie szerszym, biblijnym. To oznacza, że nie tylko paragrafy są zachowywane, iż nie ma przyzwolenia dla nieuczciwości i nieprawości. Człowiek sprawiedliwy w sensie biblijnym, to człowiek otwarty na Boga i na ludzi. Człowiek wrażliwy jest ofiarny i współczujący innym. Jeżeli do tego dążymy, jeżeli takie pojęcia jak patriotyzm, solidarność, dobro wspólne mają odzyskiwać sens, to musimy oprzeć się na prawdzie. Nasza tożsamość potrzebuje oczyszczonej zbiorowej pamięci. Oczywiście, papież chce, aby taka właśnie Polska wchodziła do zjednoczonej Europy, ale to samo dotyczy Irlandczyków czy Hiszpanów. Wspólna historia daje wspólne więzy, wspólnotę braterstwa. Oparta na prawdzie zabezpiecza i przed ideologiami i przed rozrostem korupcji władzy oraz pieniądza.
Ale jednocześnie wizyta Jana Pawła II w parlamencie była legitymizacją naszej demokracji na tym właśnie etapie, na którym jesteśmy.
Zauważmy, że ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. Przypomnijmy sobie rok 1991. Z jednej strony - ludzie, którzy mają do Kościoła pewien dystans, a nawet wielu z wnętrza Kościoła, uderzyłoby w tony kasandryczne: to inwazja Kościoła na państwo, początek wojny religijnej, indeksu, inkwizycji, teokracji itd. A z drugiej strony sporo osób prostacko polityzujących religię uznałoby to za legitymizację ich działalności - niesmacznej i fałszywej, bo ideologicznej wersji chrześcijaństwa. W 1997 roku też jeszcze nie dojrzeliśmy do tej wizyty. Dopiero teraz stało się to możliwe i wszyscy dostrzegliśmy głęboki sens tego historycznego gestu: moment spotkania się z parlamentem i mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz o sensie demokracji, przypomnienie fundamentalnych prawd, nic więcej. Bo na tym właśnie polega metapolityczna rola Kościoła, żeby przypominać o dobru i złu, o prawdzie i fałszu w sferze publicznej.
Myśli Ojciec, że możemy liczyć na pozytywne skutki tego niezwyczajnego przypomnienia?
Myślę, że na dłuższą metę odniesie ono dobre skutki. Nie będzie miało ono wpływu na wszystkich i na zahamowanie małych gierek politycznych. Trzeba być realistą. Ale już poprzednia wizyta podniosła poziom debaty społeczno-politycznej w naszym kraju. Jestem pewien, że teraz wznieśliśmy się o oktawę wyżej i że długofalowo będzie to pozytywnie oddziaływało na nasze życie polityczne. Papież dał nowy impuls. Powiedział, że tamten wielki ruch społecznej odnowy roku 1980, ruch głęboko ideowy w doborze celów i realistyczny w doborze środków, trzeba przenieść w nowe czasy, że żyjemy dziś w innej epoce, ale nie możemy dać się uśpić. Ten wątek z "Wesela" papież podjął w Krakowie: kiedyś można się było uśpić snem o wolności, dziś można się uśpić wolnością samą. To jest nowa perspektywa i nowe zadanie.
I dlatego, żeby nie uśpić się samą wolnością, papież w Warszawie wołał, by Duch Święty wciąż na nowo odnawiał tę ziemię?
"Ta ziemia" oznacza wspólnotę, wspólnotę narodu i wspólnotę Kościoła. Można powiedzieć, Kościół od XX wieków jest w permanentnym kryzysie i zarazem w stanie permanentnej odnowy. Ciągle są nowy kryzys, nowy horyzont, nowe wyzwania i nowe odpowiedzi. Szczególnie ważną miarą tego, czy zdajemy egzamin z chrześcijaństwa, jest odpowiedź na papieskie pytania: gdzie są ci bracia i siostry, którzy są najsłabsi i którym trzeba pomóc. To pytanie zawsze zawracało w przeszłości i będzie wracać w przyszłości. Jest też aktualne teraz, bo i era informatyczna, postindustrialna, postmodernistyczna, czy jak jeszcze inaczej ją nazwiemy, część ludzi wyrzuca na margines. Pytanie powraca w kolejnych wiekach, zmieniają się tylko ci najsłabsi: jak pomóc tym ludziom, którzy dostali jeden jedyny dar życia, żeby nie przeklinali tego daru i naszych sumień nie obciążali naszą obojętnością.
Kwestie społeczne stanowiły bardzo ważny element papieskiego nauczania. Czy dlatego, że to jest dziedzina, w której papież dostrzega w Polsce najwięcej zaniedbań w procesie reformowania kraju?
Ojciec Święty bardzo dużo mówił o pozytywach, o dokonaniach i o dobru, które zostało zbudowane. Ale jednocześnie przestrzegał, byśmy nie popadali w samozadowolenie. Miło jest słyszeć, że chwilowo analitycy różnych banków czy komisji europejskich nazwali nas liderem przemian. Budujmy dobrą przyszłość, kierunek jest dobry, ale czy na pewno wszystko zostało zrobione? - pyta papież. Czy pamiętamy o bezrobotnych byłych chłopach-robotnikach gdzieś na Suwalszczyźnie, czy osiedlach w byłych PGR-ach, nie mających żadnej przyszłości. System, który był, zdegenerował te struktury i w pewnej mierze także i ludzi. A papież mówi: tam są konkretni, żywi ludzie, nasi bracia i siostry. Nie wolno o nich zapomnieć. W Sosnowcu papież mówił o sferach wyzysku i niesprawiedliwości, ale też bardzo wyraźnie podkreślał, że mówi o sferze duchowej i wymiarze etycznym. To znaczy, że nie daje gotowych receptur i nie ocenia, czy plan Balcerowicza jest wybawieniem czy zgubą dla Polski. Mówi zarówno do pracodawców, jak i pracowników, że nie mogą zminimalizować samych siebie tylko do jednej potrzeby: pracy dla zysku, często kosztem rodziny i z uszczerbkiem dla duszy. To nie jest sfera ściśle ekonomiczna, ale etycznych podstaw życia gospodarczego, dlatego jest taka cenna, bo poniekąd nikt inny na tej płaszczyźnie nie przemawia.
Dlaczego? A nasz Kościół nie może? Zastanawia mnie, dlaczego forma wypowiedzi i gesty niektórych członków naszego wyższego duchowieństwa, hierarchii tak odbiegają od języka i gestów papieża. Czy jest to wynikiem uwikłania w polską rzeczywistość, czy raczej nieumiejętności?
Papież jest autorytetem na skalę światową, ma uniwersalną misję oraz perspektywę. To jest Piotr naszych czasów, jedyna na tym świecie postać, której zadaniem jest myśleć w skali całego globu i całych stuleci. On przychodzi pomijając wszystkie uwikłania hoss i bess ekonomii, sondaży opinii publicznych czy kampanii wyborczych. Niewątpliwie bardzo istotny jest też jego osobisty charyzmat. Papież pomaga nadawać kierunek. I teraz my: księża, Episkopat, a także wierni świeccy powinniśmy się starać, by osiągnąć pewne współbrzmienie z tym, co od niego słyszymy. A z drugiej strony, sądzę, że po pielgrzymce, nawet jeżeli na swoją mniejszą skalę będziemy powtarzać to, co powiedział Ojciec Święty, to uszy ludzkie będą lepiej nastrojone na tę papieską długość fali.
To jest swoisty fenomen: 10 milionów ludzi, co trzeci dorosły Polak na spotkaniach z Ojcem Świętym. Dla nikogo innego, na spotkanie z nikim innym nie przyszłoby tyle osób. Ludzie nie przychodzili jednak tylko po to, by zobaczyć papieża, ale z głębszych motywacji.
Myślę, że wielu zachodnim obserwatorom bardzo trudno jest pojąć to, co się działo w czerwcu w Polsce. Bo tego się łatwo nie da opisać. Nierzadko stereotyp będzie taki, że płytcy Polacy katolicy mają bezkrytyczną wizję przywódcy Kościoła i emocjonalnie przylgnęli do swego idola jako człowieka sukcesu. Czyli dużo emocji, mało rozumu, a pod spodem też mało katolicyzmu, za to wódka, aborcja, nieznajomość doktryny itd. Jak bardzo fałszywa jest to wizja, najwyraźniej pokazała ta pielgrzymka. Wszyscy doświadczyliśmy w niej tajemnicy działania Ducha Świętego, a szczególnie w dzień nieobecności Ojca Świętego. Kiedy na krakowskich Błoniach w strugach deszczu przez wiele, wiele godzin czekałem wśród prawie półtora miliona innych ludzi na Ojca Świętego i okazało się, że jest chory, wtedy usłyszałem, jak reporter Radia Zet mówi: "Teraz chyba wszyscy się rozejdą". To świeckie myślenie: jak nie ma Michaela Jacksona, to nie ma koncertu. Okazało się, że odeszło zaledwie parę procent, bo myśmy spotkali się na Eucharystii, a nie na wielkim one-men-show. Bo bardzo ważną dla nas postacią jest wikariusz Chrystusa, biskup Rzymu, ale Panem jest Jezus Chrystus. To samo - w jeszcze bardziej klarownej postaci - stało się w Gliwicach, gdzie przyszło prawie pół miliona osób ze świadomością, że nie spotka Ojca Świętego. Oni przyszli wspólnie modlić się o zdrowie papieża, w intencji jego pielgrzymki. Zauważmy, jak potężna była to modlitwa, następnego dnia papież rusza z ogromną energią i nadrabia wszystkie zaległości.
Co ujawnił ten znak nieobecności Ojca Świętego?
Że dzieją się rzeczy głęboko duchowe. Na łamach "Rzeczpospolitej" powiedziałem niedawno, że wierzę, iż w ludziach istnieje głód prawdziwych wartości. Sądzę, że w tej pielgrzymce dał o sobie znać głód głębszych motywacji i głębszych aspiracji milionów Polaków, którzy przyszli wsłuchać się w słowa Ojca Świętego i to wsłuchać się głębiej i bardziej bezinteresownie niż w poprzednich latach. Tak mi nieśmiało podpowiada intuicja, ale są też fakty, które ją mogą potwierdzić. Myślę choćby o papieskich dialogach. Ten wielki tłum nagle został obdarzony głosem i inteligencją. To nie papież więcej rozmawiał z ludźmi, on zawsze w taki sposób rozmawiał. Ale tym razem to zgromadzenie ludzi błyskawicznie znajdowało wspólną inteligentną ripostę, potrafiło ją przekazać papieżowi i wejść z nim w dialog. To niesłychane zjawisko.
Papież rozmawiał tak samo, nauczał tego samego, ale chyba jednak w trochę innej, łagodniejszej formie niż na przykład w 1991 roku?
Wydaje mi się, że to mit. Papież mówił w znacznej mierze to samo, ale my po raz pierwszy dostrzegliśmy więcej. To nie papież się zmienił, lecz my się zmieniliśmy. Oczywiście, każda pielgrzymka jest inna, ale głównie dlatego, że zmieniają się okoliczności i że to my się zmieniamy.
Skoro to my jesteśmy inni, otwarci, spragnieni wartości, może jest nadzieja, że w jakiejś perspektywie nastąpi zmiana w nas, a dzięki temu w całym społeczeństwie?
Od pielgrzymki w 1997 roku jestem - wbrew swej racjonalno-krytycznej naturze - optymistą. Społeczeństwo jest w stanie wieloletniego szoku z powodu ciągłych przemian, głębokich reform, dotkliwych niedociągnięć i przez to mało świadome swojej wielkości i swych osiągnięć. Jestem pewien, że przyszłe pokolenia ocenią, że najpierw w czasie uwalniania się od totalitaryzmu, a potem przejścia do nowego systemu, niesłychanie wiele dokonano. I papież mówił o tym sporo, mówił i o naszym małym, codziennym, a zarazem niezmiernie ważnym heroizmie. Mówił, że tam, gdzie jesteśmy, trzeba dać z siebie tyle, ile potrafimy. Odwoływał się do codziennego, powszechnego świadectwa, mówiąc o nim w perspektywie męczeństwa i świętości. Budził nas do realistycznego maksymalizmu, mówił, że w imię głębszych racji, wyższych celów można i warto dać z siebie wszystko. I papież nie tylko o tym mówił, ale sam swoją osobą pieczętował. Każdy z nas widział jego niesłychane zmęczenie, szwy na skroni, chorobę. Ojciec Święty mógł przecież zredukować ten herkulesowy program, ale on chciał go wykonać, wypełnić dla nas i nikogo nie zawieść.
Co było dla Ojca najgłębszym przesłaniem tej pielgrzymki?
Papież przypomniał nam, że życie rodzinne, praca, życie społeczne i religijne są pewną całością, którą trzeba widzieć w ramach szerszej perspektywy. Nie można żyć tylko problemami czy zmienić TV SAT na RTL, i czy moje zarobki zwiększą się z tysiąca na tysiąc dwieście, albo z ośmiu tysięcy na osiem tysięcy pięćset. Papież przypomniał, że człowiek jest głębszy i może być piękniejszy, że ma większe zadania i że wokół nas żyją bracia i siostry. Ten wątek pojawił się już w wigilię pielgrzymki w posłaniu do młodzieży na Lednicy i ten ton pobrzmiewał w niej do końca: "Podnieście głowy i zobaczcie cel waszej drogi. Podnieście głowy. Nie lękajcie się patrzeć w wieczność."
Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska | Maciej Zięba: Gdziekolwiek papież pielgrzymuje, przynosi uniwersalne przesłanie, które chce zaaplikować lokalnemu Kościołowi, wiernym, którzy tam żyją. i szerzej - na Kościół i świat. pierwsza pielgrzymka w 1979 roku nie była lokalnie polska. To było zderzenie się z całym "imperium zła". Podobnie w stanie wojennym i w roku 1991, gdy Jan Paweł II mówił do nowej demokracji. W ostatniej pielgrzymce było przekraczanie podziałów, budowanie wspólnoty.
novum tej pielgrzymki był apel papieża do episkopatów całego świata o spisanie martyrologium XX wieku. zabrzmiał niesłychanie mocno.
Papież chce zachować pamięć o męczennikach Kościoła, a jednocześnie akcentował potrzebę zachowania pamięci narodowej, pamięci o historii, twórcach kultury.
powtarza, że trzeba budować jedność, nie uciekając od przeszłości, bo pozostaną zranienia, ciemne karty, niedomówienia, które w przyszłości mogą zniszczyć, co zbudowano. to ważne w Polsce, w społeczeństwie podzielonym z powodu stosunku do PRL.
Ten wątek był w poprzedniej pielgrzymce, teraz nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Papież przypominał trud życia i świadectwa w okresie peerelowskiej "małej stabilizacji". Trzeba powiedzieć, że ten system był niedobry, zbudowany na kłamstwie, deprawujący ludzi, ale nie można wdać się w narodowe samosądy.
papieżowi chodzi o budowanie sprawiedliwego społeczeństwa. w sensie biblijnym. człowiek otwarty na Boga i ludzi. ofiarny i współczujący innym. jeżeli takie pojęcia jak patriotyzm, solidarność, dobro wspólne mają odzyskiwać sens, musimy oprzeć się na prawdzie. zabezpiecza przed ideologiami i przed rozrostem korupcji władzy oraz pieniądza.
ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. wielu uderzyłoby w tony: to inwazja Kościoła na państwo. teraz stało się to możliwe i dostrzegliśmy sens mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz sensie demokracji. na tym polega metapolityczna rola Kościoła, żeby przypominać o dobru i złu, o prawdzie i fałszu w sferze publicznej. długofalowo będzie to pozytywnie oddziaływało na nasze życie polityczne. Papież dał nowy impuls.
papieskie pytania: gdzie są ci bracia i siostry, którzy są najsłabsi i którym trzeba pomóc Jest też aktualne teraz, bo era informatyczna, postindustrialna, postmodernistyczna część ludzi wyrzuca na margines.
Ojciec Święty przestrzegał, byśmy nie popadali w samozadowolenie. Czy pamiętamy o bezrobotnych byłych chłopach-robotnikach, czy osiedlach w byłych PGR-ach, nie mających żadnej przyszłości. System zdegenerował także ludzi. papież nie ocenia, czy plan Balcerowicza jest wybawieniem czy zgubą dla Polski. To jest sfera etycznych podstaw życia gospodarczego, nikt inny na tej płaszczyźnie nie przemawia.
nasz Kościół nie może?
Papież jest autorytetem na skalę światową. istotny jest też jego osobisty charyzmat. powinniśmy się starać, by osiągnąć pewne współbrzmienie z tym, co od niego słyszymy.
Ludzie nie przychodzili tylko po to, by zobaczyć papieża, ale z głębszych motywacji.
przyszło osób ze świadomością, że nie spotka Ojca Świętego. przyszli wspólnie modlić się o zdrowie papieża, w intencji jego pielgrzymki. dał o sobie znać głód głębszych motywacji i głębszych aspiracji milionów Polaków. Papież mówił w znacznej mierze to samo, ale my po raz pierwszy dostrzegliśmy więcej. my się zmieniliśmy. Społeczeństwo jest w stanie wieloletniego szoku z powodu ciągłych przemian, reform, dotkliwych niedociągnięć i przez to mało świadome swojej wielkości i osiągnięć. papież mówił o małym, codziennym heroizmie. życie rodzinne, praca, życie społeczne i religijne są całością, którą trzeba widzieć w ramach szerszej perspektywy. |
Z profesorem Mariuszem Łapińskim, ministrem zdrowia, rozmawia Małgorzata Solecka
Społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Rz: Ledwo przyzwyczailiśmy się do istnienia kas chorych, a już słyszymy, że przestaną istnieć. Nie boi się pan kolejnej destabilizacji systemu ochrony zdrowia?
MARIUSZ ŁAPIŃSKI: System w tej chwili działa chaotycznie. I na pewno nie ja go zdestabilizowałem.
Nie chcemy żadnych rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Wiem, że społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Trzeba przywrócić konstytucyjną odpowiedzialność rządu za ochronę zdrowia. Poprzedni rząd zwolnił się z tej odpowiedzialności, ale obywatele go z niej nie zwolnili. Wyniki wyborów są na to koronnym dowodem.
Nie da się uniknąć likwidacji kas? Obecnie ustawa przewiduje możliwość ich łączenia.
Dziś jest siedemnaście kas chorych. To znaczy - siedemnaście różnych systemów kontraktowania, wyceniania świadczeń, rozliczania umów. Kasy próbowały się między sobą porozumiewać, ale nic z tego nie wychodziło.
Co zastąpi kasy? Premier zapowiadał powstanie kilku funduszy ochrony zdrowia, pan mówił o powołaniu jednego funduszu z szesnastoma oddziałami?
Na razie pracujemy nad programem. Trzy koalicyjne partie są zgodne: kasy chorych przestaną istnieć. Co do szczegółów jeszcze nie zapadły rozstrzygnięcia. Ale jedno jest pewne: likwidacja kas nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego. Chcemy utrzymać odrębność instytucji, która płaci za świadczenia. To, że pieniądze ze składek są wydzielone z budżetu, jest dużym osiągnięciem.
A może to po prostu kwestia nazwy? Kasy chorych źle się kojarzą, więc trzeba je inaczej nazwać, zmniejszyć liczbę...
To nie będzie prosty zabieg zmiany szyldu. Państwo musi odzyskać możliwość kreowania polityki zdrowotnej. Na przykład jedną z najważniejszych dla nas spraw jest wprowadzenie jednolitego modelu medycyny szkolnej. Nie jesteśmy w stanie narzucić kasom takiego rozwiązania - każda rozwiązuje problem po swojemu, niektóre w ogóle nie kontraktują takich usług.
Następny problem - wiem, że niektóre kasy są w stanie zapłacić szpitalom więcej pieniędzy za usługi, tak by dyrektorzy mogli wypłacić pracownikom gwarantowane ustawą 203 złote podwyżki. Kasy tego nie robią i nie mam żadnej możliwości wpływu na ich decyzję.
Prawo przewiduje kolejną podwyżkę w przyszłym roku. Jak pan sobie poradzi z tym problemem?
Nie ja odpowiadam za tę ustawę, uważam, że to wyjątkowy bubel prawny. Ale jestem za tym, żeby zarobki w publicznej służbie zdrowia były regulowane ustawowo. Publiczne placówki to przede wszystkim szpitale. Wzrost płac będzie możliwy, kiedy poprawi się ich sytuacja finansowa. Trzeba zwiększać przychody i zmniejszać koszty.
Ale o tym, czy pieniądze z kasy chorych wydać na podwyżki płac, spłacić zobowiązania, czy kupić nowy sprzęt, decyduje dyrektor. Na te decyzje też będzie pan chciał mieć wpływ?
Nie, to jest zadanie właścicieli szpitali - samorządów, akademii medycznych. To oni powinni pilnować, na co pieniądze są wydawane. Nie zamierzam wkraczać w kompetencje organów założycielskich szpitali.
Ale mówi pan o konieczności nadzoru ze strony administracji rządowej.
W niektórych miastach są obok siebie szpitale podlegające trzem różnym właścicielom - staroście, marszałkowi i rektorowi uczelni medycznej. I nie ma sposobu na koordynację ich pracy - choćby w takiej sprawie jak wyznaczanie dyżurów. Chcę, żeby był taki ośrodek. Żeby wojewoda albo jego pełnomocnik koordynował ochronę zdrowia na swoim terenie. Ale nie on będzie rządził zakładami opieki zdrowotnej.
Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego w niektórych placówkach możliwa jest rejestracja na telefon, a w innych trzeba o piątej rano zgłaszać się po numerek?
Telefoniczna rejestracja jest możliwa w placówkach sprywatyzowanych, a kolejki do rejestracji ustawiają się w ogromnych przychodniach rejonowych, takich, jakie przetrwały choćby w Warszawie.
Dlatego szukam drogi prawnej - może to będzie rozporządzenie, a może potrzebna będzie zmiana w ustawie - żeby placówki świadczące podstawową opiekę zdrowotną mogły mieć pod swoją opieką nie więcej niż dziesięć, piętnaście tysięcy osób.
To byłaby rewolucja...
... i trzeba będzie ją zrobić.
Będzie pan wspierał dokończenie prywatyzacji?
W lecznictwie otwartym absolutnie tak. Lecz te szpitale, które znajdą się na przygotowywanej przez nas liście, będą wyłączone z prywatyzacji. Musi istnieć sieć szpitali publicznych, żeby każdy obywatel miał zapewniony dostęp do bezpłatnego leczenia.
Ale nie wszystkie szpitale, które teraz istnieją, znajdą się w takiej sieci?
Na pewno nie. Te, które znajdą się poza nią, będą mogły się przekształcać, prywatyzować, będą mogły zostać zlikwidowane. Niektóre szpitale zresztą już teraz nie powinny działać ze względu na bezpieczeństwo pacjentów.
Kiedy powstanie sieć szpitali?
Kalendarz jest prosty - mamy cały 2002 rok na przygotowanie najważniejszych zmian. Chcę, żeby 1 stycznia 2003 roku nie było kas chorych, żeby działała sieć szpitali publicznych, możliwa była racjonalna polityka lekowa, a rejestr usług medycznych był w znacznym stopniu przygotowany.
Tymczasem do końca tego roku zostały niecałe dwa miesiące, a kasy chorych do tej pory nie wiedzą, za co będą płacić, czy na przykład będą musiały finansować pomoc doraźną.
Już jest przygotowana propozycja nowelizacji ustawy o państwowym ratownictwie medycznym. Chcemy, by ustawa weszła w życie, tak, jak jest w niej zapisane, 1 stycznia 2002 roku, ale jednocześnie o rok opóźniamy przejęcie finansowania systemu przez budżet państwa. Jeśli parlament się na to zgodzi, za karetki w przyszłym roku zapłacą kasy chorych.
To wydatek niemal 800 milionów złotych. A pański poprzednik nałożył na kasy obowiązek finansowania niemal wszystkich procedur wysokospecjalistycznych. Ma je to kosztować dalsze kilkaset milionów. Czy pan podtrzyma tę decyzję?
Nie. Za większą część tych procedur, a nie tylko za przeszczepy, jak proponował poprzedni minister, zapłaci jednak budżet. W tym tygodniu przekażę do kas chorych oficjalną informację w obu sprawach.
Zapowiadał pan szybką nowelizację ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, która ma dać ministrowi zdrowia możliwość powołania nowych rad kas chorych.
Jest już przygotowana, ale do Sejmu trafi z opóźnieniem, bo mamy pilniejsze od niej prace - musimy zająć się ratownictwem medycznym oraz Urzędem Rejestracji Leków i Wyrobów Medycznych. Jest ustawa, która go powołuje, ale brakuje do niej kilkudziesięciu rozporządzeń. Nic nie jest przygotowane, żeby powstał ten urząd. Dlatego trzeba koniecznie przesunąć wejście w życie tej ustawy o pół roku, bo inaczej przez kilka miesięcy byłaby niemożliwa rejestracja leków.
Nowelizacja ustawy ubezpieczeniowej jest następna w kolejce.
Będzie dotyczyła tylko powołania nowych rad kas?
Nie, w ustawie jest kilka błędów, które trzeba naprawić. Obecnie pacjent ma nieograniczoną możliwość wyboru szpitala, teoretycznie każdy może chcieć być leczony w placówkach klinicznych. Rozszerzenie uprawnień do świadczeń stomatologicznych to nieprzemyślane do końca rozwiązanie, które powoduje olbrzymie koszty.
Ale to SLD w poprzedniej kadencji opowiadał się za wprowadzeniem tej poprawki.
Mnie w Sejmie wtedy nie było. Nie wszystkie pomysły moich kolegów były dobre.
Chce pan jednym słowem ograniczenia kosztów, jakie pociągnęły za sobą ostatnie zmiany w ustawie? Poprzedni minister zdrowia szacował je nawet na miliard złotych...
Chcę urealnienia przepisów. I tego, żeby publiczne pieniądze były racjonalnie wydawane.
A skoro już rozmawiamy o pieniądzach - jaką składkę zapłacimy w przyszłym roku?
W ustawie jest zapisane 8 procent...
... ale minister finansów proponuje zamrożenie składki na poziomie 7,75 procent. Jeśli miałaby rosnąć, oznaczałoby to dodatkowe obciążenia dla obywateli, bo nie będziemy mogli odpisać sobie całej składki od podatku. Jest pan zwolennikiem takiego rozwiązania?
Przede wszystkim jestem zwolennikiem wzrostu składki, takiego, jaki jest przewidziany w ustawie, o ćwierć punktu procentowego rocznie, do 9 procent. Oczywiście byłoby najlepiej, gdyby zasady jej odliczania od podatku się nie zmieniły. Ale sytuacja finansów publicznych jest bardzo trudna. Jeśli możliwy jest wzrost składki tylko taką drogą, będę go popierał. Do systemu musi trafiać więcej pieniędzy.
Są inne sposoby na zwiększenie dopływu pieniędzy, choćby przez rozszerzenie zasady współpłacenia przez pacjentów.
Jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania, tak jak jestem przeciwny wprowadzaniu tzw. koszyka świadczeń gwarantowanych. Płacący składki nie odczują bardzo boleśnie jej wzrostu, w skali miesiąca będzie to średnio kilka złotych. Dla mnie, socjaldemokraty, jest to łatwiejsze do zaakceptowania niż wprowadzenie opłat, które byłyby równoznaczne z ograniczeniem dostępności do świadczeń dla najbiedniejszych. Absolutnie się na to nie zgadzam.
Ale kiedy składka zacznie bezpośrednio obciążać nasze kieszenie, nastąpi wzrost oczekiwań co do jakości świadczeń, ich dostępności. Ludziom trudniej będzie zaakceptować, że płacą kilkaset złotych miesięcznie do kasy chorych, a kiedy potrzebują pomocy, muszą płacić prywatnemu lekarzowi.
Chcemy tak zmienić system, żeby wzrosła dostępność do lekarzy praktykujących w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Żeby z jednej strony ludzi nie odstraszała choćby wizja stania przed świtem w kolejce do rejestracji, z drugiej zaś - żeby ten lekarz rzeczywiście mógł pracować w dobrych warunkach, przyjmować pacjentów. W niektórych miejscach w Polsce na wizytę u kardiologa czy wielu innych specjalistów czeka się pół roku, czasem dłużej. Dostępność jest fikcją.
Co do tego doprowadziło?
Między innymi chore kontraktowanie usług. Trzeba odejść od płacenia za poradę na rzecz płacenia za leczenie. Teraz lekarz przyjmuje sześciu pacjentów w ciągu dnia, bo na tyle pozwala limit ustalony przez kasę chorych. A kolejki oczekujących rosną.
W opiece podstawowej kasy płacą za każdego ubezpieczonego będącego pod opieką lekarza. I tam problem kolejek nie istnieje. To jest sukces reformy. Ale nie powtórzono go ani w specjalistyce, ani - zwłaszcza - w leczeniu szpitalnym. Szpitale, aby uzyskać z kas chorych więcej pieniędzy, przyjmują pacjentów, którzy wcale nie wymagają hospitalizacji. Pacjent dla szpitala oznacza po prostu przychód. Tego unikniemy, jeśli po prostu ustalimy poziom finansowania szpitali powiatowych, wojewódzkich i klinicznych.
Kiedy kasa płaci za usługę, łatwiej jej kontrolować jakość świadczeń udzielanych przez szpital, łatwiej przeprowadzić kontrolę finansową. Chce pan odejść od tego, by płatnik sprawdzał, jak placówka wydaje pieniądze?
Wręcz przeciwnie. Ale te kontrole muszą być racjonalne i nie mogą być pretekstem do rozrastania się biurokracji w kasach.
Skoro mówimy o biurokracji, jakie zmiany zamierza pan wprowadzić w Ministerstwie Zdrowia? Pojawiła się informacja o szykowanych dużych zwolnieniach.
Zwolnienia będą, i to spore. Ale niekoniecznie w samym ministerstwie. Wystarczy powiedzieć, że tu pracuje trzysta osób. A w różnego rodzaju nadzorowanych przez MZ instytucjach, biurach, których sens istnienia jest wątpliwy, jest zatrudnionych dziewięćset osób.
Decyzje kadrowe są konieczne - muszę mieć zaufanie do ludzi, z którymi pracuję. Podczas pierwszego spotkania powiedziałem pracownikom, że liczą się dla mnie dwie rzeczy: lojalność i kompetencje. I tego się będę trzymał. - | Rz: Ledwo przyzwyczailiśmy się do istnienia kas chorych, a już słyszymy, że przestaną istnieć. Nie boi się pan kolejnej destabilizacji systemu ochrony zdrowia?MARIUSZ ŁAPIŃSKI: System działa chaotycznie. I na pewno nie ja go zdestabilizowałem.Nie chcemy rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Trzeba przywrócić konstytucyjną odpowiedzialność rządu za ochronę zdrowia. Do systemu musi trafiać więcej pieniędzy. Chcemy tak zmienić system, żeby wzrosła dostępność do lekarzyw ramach ubezpieczenia zdrowotnego. |
BRAZYLIA
Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów
Rewolta bezrolnych
MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA
Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso.
Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy.
Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów.
Rocznica masakry
Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani.
Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu.
Lewica zbiera punkty
Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso.
Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera.
Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST.
Cardoso odpiera zarzuty
Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób.
Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin.
Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób.
15 milionów oczekujących
Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna.
Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności".
Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery.
Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata.
Walka klasowa
Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi.
Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów.
Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów.
Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem.
Cena modernizacji
Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy.
Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób.
Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych. | W Brazylii coraz większe poparcie zyskuje Ruch Bezrolnych. Ostatnio około dwóch tysięcy jego członków, bezrolnych chłopów, urządziło marsz przez cały kraj. Przeszli ponad 1000 kilometrów, aż w końcu dotarli do stolicy kraju. Uczestnicy marszu żadali ziemi i sprawiedliwości. W Brazylii struktura własności w rolnictwie jest bardzo niekorzystna – mnóstwo rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy ogromne połacie należące do kilku wielkich właścicieli leżą odłogiem. Marsz dotarł do stolicy w rocznicę masakry wieśniaków, która rok temu wstrząsnęła opinią publiczną. Wtedy bezrolni chłopi, uczestnicy marszu do stolicy stanu, zostali zaatakowani przez uzbrojonych policjantów. Gdy chłopi zaczęli rzucać w nich kamieniami, policjanci sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 chłopów, a sprawców do dziś nie ukarano. Niezadowolenie chłopów wykorzystuje do swych celów lewicowa Partia Pracujących, której przywódca chce walczyć o fotel prezydenta. Partia przekształciła finał marszu wieśniaków w manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej. Z kolei dla urzędującego prezydenta Cardoso, który w przyszłym roku chce ubiegać się o reelekcję, protesty chłopów stanowią ogromne wyzwanie. Zdaniem rządu problem reformy rolnej tkwi w pieniądzach. W celu uzyskania środków konieczne byłoby zwiększenie podatków. Na razie prezydent obiecuje kredyty rodzinom, które osiedliły się na ptrzymanej od państwa ziemi, i zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię otrzymają setki tysięcy rodzin. Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił w kwestii reformy rolnej więcej niż jakikolwiek inny w historii – stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. Ruch Bezrolnych jest jednak zdania, że zmiany te praktycznie nic nie wnoszą, i twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie zablokuje prawdziwe reformy. Cieszący się wsparciem Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w 1985 roku. Jego specjalnością jest zajmowanie, czasem siłą, leżących odłogiem gruntów. |
MEDYCYNA
Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe
Uzdrawiająca chimera
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii.
Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.
Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc.
Metoda ostatniej szansy
O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej.
Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność.
Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta.
Dać nadzieję
W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy.
Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji.
- Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł.
24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne
Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób.
Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii.
Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie.
Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki.
W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL | Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych dają nową nadzieję w leczeniu chorób nowotworowych, w szczególności białaczek i chłoniaków. W Izraelu ta metoda stosowana jest rutynowo już od 6 lat, w Polsce jest ona wykorzystywana dopiero od niedawna i przynosi dobre wyniki, zwłasza w leczeniu nowotworowych chorobach hematologicznych. Trzeba jednak pamiętać, że ta metoda jest wykorzystywana jako ostatnia, wtedy kiedy nie pomogła już ani chirurgia ani radio- i chemioteramia. Metoda ta jest również bardzo kosztowna i kosztuje ponad 100 tyś. zł.
W tym roku Ministerstwo Zdrowia uruchomiło cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Chodzi o to, aby na obecność raka przebadała się jak największa liczba osób. |
MAJĄTEK
Można by powiedzieć, że państwo jest warte 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych brutto, ale jest kilka wątpliwości
Za ile kupić Polskę
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
PAWEŁ RESZKA
Przed wojną polska policja celna miała 55 psów, które były warte 8 tysięcy 200 złotych. Natomiast żłoby, drabiny i konwie znajdujące się w oborze folwarku doświadczalnego Mochełek wyceniono na 1200 zł. Zamek Królewski był wart 21 milionów złotych, a Wawel niecałe 5 milionów. Skąd to wiadomo? Stąd, że przedwojenne Ministerstwo Skarbu zinwentaryzowało cały majątek narodowy. A co dziś możemy powiedzieć o majątku, który ma Polska?
Najpierw jednak warto odpowiedzieć na inne pytanie. Po co w ogóle interesować się tym, ile warte jest państwo. Po pierwsze państwa przecież nikt nie będzie sprzedawał, a po drugie, trzeba to przyznać, konwie i drabiny nie mają przełomowego znaczenia dla "rozwoju gospodarki w skali makro".
Przytoczmy dwie opinie fachowców: przedwojennego i współczesnego.
Ignacy Hugo Matuszewski, długoletni kierownik Ministerstwa Skarbu (słynny m.in. ze skutecznej ewakuacji polskiego złota do Francji):
"[W życiu gospodarczym] poruszamy się już nie w ciemności - jak to było w pierwszych latach niepodległości - ale jeszcze w półmroku. Źródłowe, przepracowane dane liczbowe dotyczące naszego rozwoju są bądź niewystarczające, bądź w ogóle nie istnieją. Wiele nieistotnych spraw i jeszcze więcej legend gospodarczych przeszkadza nam w wyrobieniu sobie bezstronnego poglądu na potrzeby Państwa i Narodu, na ich niedomagania i braki. Z fałszywych bądź ułamkowych cyfr rodzą się nie tylko fałszywe sądy, lecz co gorsza - niejednokrotnie także i błędne czyny" (cytat ze wstępu do publikacji "Majątek Państwa Polskiego", Warszawa 1931 r.).
Jerzy Życki, dyrektor Departamentu Ewidencji Majątku Skarbu Państwa w Ministerstwie Skarbu (w rozmowie z "Rzeczpospolitą"):
"Majątek ewidencjonuje się z kilku powodów. Jest to na przykład kontrola ministra skarbu - co robi, żeby majątek pomnażać, zarabia czy traci na akcjach, które ma skarb państwa. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. Na przykład chcemy sprzedawać grunt państwowy, ale nie można wypuścić wszystkich gruntów naraz, bo ich wartość błyskawicznie się obniży. Jeśli wiemy, ile tego jest i ile to warte - można zacząć działać".
Jak widać obaj urzędnicy używają innych argumentów, ale obaj udowadniają, że majątek należący do państwa obliczać trzeba.
Król Jerzy miał tron
Są oczywiście przykłady innych krajów, gdzie ewidencjonuje się majątek. Mówi Krzysztof Marczewski, dyrektor Instytutu Koniunktur i Cen w Szkole Głównej Handlowej: "Jest to charakterystyczne dla krajów rozwiniętych gospodarczo. Na przykład w Nowej Zelandii liczy się nie tylko majątek państwowy, ale cały majątek, także należący do osób prywatnych".
Przyjrzyjmy się bliżej spisowi majątku państwowego w jednym z rozwiniętych krajów. W Zjednoczonym Królestwie nazywa się on "National Asset Register".
- Jest gruby jak książka telefoniczna i zawiera listę wszystkiego, co posiada państwo - podaje gazeta "The Daily Telegraph" (25 listopada 1997 r.).
Brytyjscy dziennikarze w sposób dość przejrzysty piszą, po co "National Asset Register" został wydany: - Chodzi o to, by pokazać społeczeństwu wszystko, co posiada.
Dużo ciekawsze jest jednak to, co znajduje się w środku.
Ewidencja przeprowadzona jest ministerstwo po ministerstwie. I tak na przykład Cabinet Office (coś w rodzaju naszego dawnego Urzędu Rady Ministrów) ma budynki przy Downing Street od numeru 10 do 12 (43 770 stóp kwadratowych powierzchni) oraz Dom Admiralicji (nieco ponad 16 tysięcy stóp kwadratowych powierzchni). Z rzeczy zabytkowych srebrną tacę, pudełko z tego samego kruszcu, kolekcję sztućców oraz tron króla Jerzego II.
Najwięcej miejsca w rejestrze - ponad 70 stron - zajmuje Ministerstwo Obrony. Wynika to między innego z tego, że resort jest największym posiadaczem gruntów - ma posiadłości nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w Niemczech, Kanadzie, Nepalu, Belize, Cyprze, Gibraltarze, na wyspach Falklandzkich, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Na stanie królewskich sił morskich - Royal Navy - są przeróżne jednostki pływające, od nowoczesnych łodzi podwodnych typu Trident do jachtu rodziny królewskiej. Brytyjskie siły lądowe, oprócz ponad tysiąca czternastu średnich czołgów bojowych (podstawowych na współczesnym teatrze wojny), mają 377 gotowych do akcji koni.
Równie poważną bazą dysponuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych (Foreign and Commonwealth Office): 850 samochodów i 280 innych pojazdów, w tym pługi śnieżne. Jeśli chodzi o budynki poza granicami, to jest ich 1441: w samym Waszyngtonie 71, zaś w Paryżu 49.
Ciekawy jest też stan posiadania Home Office, czyli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - do resortu należy m.in. główny policyjny komputer, który mieści akta 5,5 miliona przestępców oraz 4,5-milionowy zapas ich odcisków palców. Ministerstwo Handlu i Przemysłu posiada oprócz np. udziału wartości 32 milionów funtów szterlingów w poważnym przedsiębiorstwie British Nuclear Fuels także 466 faksów, 69 niszczarek dokumentów oraz 1055 automatycznych sekretarek.
I właśnie taka lista ciągnie się przez 550 stron, bo tyle liczy "National Asset Register".
Segregatory systemu Powersa
W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy (i jak się okazało przedostatni) została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia. Polscy urzędnicy przed przystąpieniem do pracy przeczytali dwa dzieła. Francuskie "Tableau General les proprietes de l'etat" (5 tomów) oraz wydawnictwo o majątku włoskim, jednotomowe, ale za to pod dłuższym tytułem: "Legge e regolamento per L'administratione del Patrimonio e per la contabilita generale dello stato".
Prace rozpoczęto w 1927 roku. Co prawda pierwsze rezultaty publikowano w roczniku Ministerstwa Skarbu za rok 1929, ale całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano dopiero w 1931 roku. Książkę "Majątek Państwa Polskiego według stanu na dzień 1 stycznia 1927 r." opracował inżynier Stanisław Kruszewski.
Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat.
Profesor Jerzy Tomaszewski, znawca historii gospodarczej XX-lecia międzywojennego: "Efektem prac komisji ankietowej było, bez wątpienia najpoważniejsze, opracowanie ujmujące całość majątku w Polsce. Jednak mam głębokie przekonanie, że w jakiejś części była to «lipa». Pytania kierowano przecież do administracji, a administracja na całym świecie reaguje podobnie: «O znowu się czepiają. Trzeba im coś odpowiedzieć to będzie spokój»".
Mimo podejrzeń profesora należy przyznać, że dzieło opracowane przez inżyniera Kruszewskiego imponuje, choć stopień jego szczegółowości jest różny.
Pierwszą rzeczą należącą do Polski, którą opisano, jest Zamek Królewski, wówczas siedziba prezydenta Rzeczypospolitej. Już samo to, że można wyceniać Zamek Królewski jest rzeczą szokującą, ale warto wiedzieć, jak to zrobiono. Przede wszystkim nie zwracano uwagi na wartość historyczną.
Zamek Królewski oszacowano biorąc pod uwagę ceny rynkowe gruntów i nieruchomości w tej części miasta. Z obliczenia wyszło na przykład, że plac pod zamkiem w górnej części powinien kosztować 100 złotych za metr, zaś teren pod folwarkiem zamkowym - na dole, pod skarpą - 50 złotych. Gdy dodano do tego metraż pomieszczeń i meble wyszło, że cały obiekt ma wartość 21 milionów 356 tysięcy złotych. Jak się okazało Łazienki Królewskie były znacznie bardziej wartościowe, wyliczono, że kosztują 38 milionów 670 tysięcy złotych. Wawel, w porównaniu z tym, to już zupełnie małe pieniądze - niecałe 5 milionów złotych.
Oczywiście "cenę" budynków historycznych podawano bez wartości obiektów muzealnych, które się w nich znajdowały. Zabytkowe zbiory z zamków w Warszawie i Krakowie, Łazienek, a także Prezydium Rady Ministrów liczono osobno. I tak Polska przed wojną miała obrazy warte 4 miliony złotych, rzeźby i brązy warte 4,5 miliona złotych, meble za 1 milion złotych. Prawdziwym majątkiem były arrasy i gobeliny - 35 milionów złotych.
Budynki Sejmu i Senatu były warte w sumie 16 mln 521 tys. zł, z tym że Sejm miał ogród kwiatowy - 330 tys. zł, warzywny - 160 tys. zł, owocowy - 1,7 mln zł (ogród owocowy był najdroższy, bo największy, a nie dlatego, że było w nim najwięcej ziemiopłodów - na te ostatnie przy wycenie w ogóle nie zwracano uwagi). Trzeba jeszcze napomknąć o środkach lokomocji, jakie mieli przedwojenni parlamentarzyści: zaledwie 4 samochody osobowe i 1 ciężarowy - wszystko razem 82 tys. zł. Już więcej środków lokomocji miało Prezydium Rady Ministrów - 7 osobowych i 1 ciężarowy warte 200 tys. złotych.
Najbogatsze przed wojną było Ministerstwo Spraw Wojskowych - łącznie szacowane na ponad 2 miliardy 100 milionów złotych. Najbiedniejszy resort rolnictwa zaledwie 308 tysięcy złotych.
W niektórych przypadkach zaskakiwała dokładność podawanych danych. Na przykład GUS (z natury rzeczy biegły w statystykach) poinformował, że ma dziurkarki i segregatory systemu Powersa o łącznej wartości 317 złotych. Straż celna donosiła o 55 psach o łącznej cenie 8200 złotych, 176 rowerach wartych 27 tysięcy zł oraz 273 koniach obliczanych na 116 tysięcy zł. Do tego celnicy posiadali bryczki, sanki i narty - o ogólnej wartości 38 tysięcy zł.
Z tego wszystkiego wyłania się obraz pod tytułem, ile był wart majątek państwa 1 stycznia 1927 roku. Brutto było to 16 401 578 000, jeśli odjąć długi państwowe 3 784 373 000, to można powiedzieć, że Polska tego dnia była warta 12 miliardów 617 milionów 205 tysięcy złotych.
Żeby przybliżyć te liczby można powiedzieć, że w styczniu 1927 r. kilogram chleba żytniego kosztował 65 groszy, 1 dolar - 8 złotych 99 groszy, minister zarabiał miesięcznie 1396 złotych, nauczyciel w szkole powszechnej 242 złote, a woźny w tej szkole 162 złote.
Coś tam wiemy
Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Częściowe dane można było wyczytać w statystykach Głównego Urzędu Statystycznego, ale do osiągnięć przedwojennych było bardzo daleko. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą. Mówiono o potrzebie zrobienia bilansu tego, co III Rzeczpospolita odziedziczyła po PRL, ale za słowami nie poszły poważne badania ani naukowe, ani statystyczne.
Na serio obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa. W tym celu w resorcie powołano osobny departament.
Rychło okazało się, że rzecz nie jest prosta, bo mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa. Na przykład PKP, Porty Lotnicze, Poczta Polska, Narodowy Bank Polski - to firmy, do których minister skarbu nic nie ma. Jeśli dodać do tego 2283 przedsiębiorstwa państwowe, które są własnością wojewodów, 284 jednostki kulturalne, Agencję Rynku Rolnego itd., to widać, że to, co ma prawo ewidencjonować Ministerstwo Skarbu jest zaledwie częścią całego majątku. Mimo to urzędnicy z Ministerstwa Skarbu wyliczyli szacunkowo, ile to wszystko warte. Wyszło, że 45 - 50 miliardów złotych.
A jeśli chodzi o to, co powinni ewidencjonować z urzędu? Na blisko 33 miliardy złotych obliczono fundusze własne państwa, akcje i udziały, jakie ma skarb w spółkach, na ponad 95 miliardów, zasoby oddane w zarząd wynoszą 13 miliardów 300 milionów złotych, wierzytelności z tytułu przekazania mienia do odpłatnego użytkowania niecały miliard złotych. Całość 143 miliardy 278 milionów 885 tysięcy. Do tego trzeba dodać szacunkową wartość gruntów należących do państwa, która wynosi 616 miliardów 80 milionów złotych.
Wydawałoby się, że gdyby dodać te wszystkie liczby (nie zapominając o owych 45 - 50 miliardach), otrzymalibyśmy majątek państwa polskiego brutto, a byłoby to 809 miliardów 358 milionów 885 tysięcy złotych. Gdy odjąć od tego zadłużenie budżetu państwa 185 miliardów 391 milionów 100 tysięcy złotych, to polski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych.
Dlaczego można by oszacować, a nie można szacować?
To proste. Po pierwsze nie wiadomo, jaka jest wartość bogactw naturalnych, są tylko dane ilościowe. Ministerstwo Ochrony Środowiska jest w stanie przeprowadzić odpowiednie wyliczenia w roku 2002. W sprawozdaniu nie ujęto też majątku komunalnego, bo należy do samorządów, ale przecież samorząd to także władza publiczna i forma organizacji państwa. Brak danych z 2 resortów - MON i MSZ. Minister Rosati nie potrafił poradzić sobie z pytaniem - co Polska ma za granicą. Ciekawostką jest, że z tym samym problemem błyskawicznie uporał się jego, można rzec, kolega po fachu minister August Zaleski (z pewnością biegły w rachunkach, bo był w swoim czasie prezesem Banku Handlowego). Z jego danych wnika, że wartość wszystkich ambasad wynosiła przed wojną niecałe 9 milionów złotych, najdroższa była placówka w Paryżu prawie 2,5 miliona, najtańszy konsulat w Kwidzynie, jedynie 3400 zł.
Mówiąc krótko, w porównaniu z tym, co jest w Wielkiej Brytanii oraz z tym, co było w Polsce przed wojną "Sprawozdanie o stanie mienia skarbu państwa na dzień 31 grudnia 1996 r." nie wygląda imponująco - 24 strony (nie licząc załączników).
Z drugiej strony początki są zawsze bardzo trudne, a nadzieją na przyszłość napawa stwierdzenie dyrektora Jerzego Życkiego odpowiedzialnego za ewidencję majątku Skarbu Państwa: "Nasz departament choć młody, to ambitny".
- Jeżeli tylko byłoby takie zamówienie, to bylibyśmy to w stanie zrobić w dwa lata, coś takiego jak przygotowano przed wojną. Dobrą datą na podsumowania byłby rok 2000. | Po co w ogóle interesować się tym, ile warte jest państwo.Jerzy Życki, dyrektor Departamentu Ewidencji Majątku Skarbu Państwa w Ministerstwie Skarbu :"Majątek ewidencjonuje się z kilku powodów. Jest to na przykład kontrola ministra skarbu - co robi, żeby majątek pomnażać, zarabia czy traci na akcjach, które ma skarb państwa. Jest to także ważne dla procesów prywatyzacyjnych i reprywatyzacyjnych. Na przykład chcemy sprzedawać grunt państwowy, ale nie można wypuścić wszystkich gruntów naraz, bo ich wartość błyskawicznie się obniży. Jeśli wiemy, ile tego jest i ile to warte - można zacząć działać".W Polsce potrzeba spisania majątku po raz pierwszy (i jak się okazało przedostatni) została dostrzeżona w latach 20. tego stulecia.Prace rozpoczęto w 1927 roku. Co prawda pierwsze rezultaty publikowano w roczniku Ministerstwa Skarbu za rok 1929, ale całkowite 410-stronicowe opracowanie wydano dopiero w 1931 roku. Książkę "Majątek Państwa Polskiego według stanu na dzień 1 stycznia 1927 r." opracował inżynier Stanisław Kruszewski.Metodologia pracy była prosta - do odpowiednich instytucji wysyłano odpowiednią ankietę i oczekiwano na rezultat.Pierwszą rzeczą należącą do Polski, którą opisano, jest Zamek Królewski, wówczas siedziba prezydenta Rzeczypospolitej. Już samo to, że można wyceniać Zamek Królewski jest rzeczą szokującą, ale warto wiedzieć, jak to zrobiono. Przede wszystkim nie zwracano uwagi na wartość historyczną.Zamek Królewski oszacowano biorąc pod uwagę ceny rynkowe gruntów i nieruchomości w tej części miasta.Gdy dodano do tego metraż pomieszczeń i meble wyszło, że cały obiekt ma wartość 21 milionów 356 tysięcy złotych.Oczywiście "cenę" budynków historycznych podawano bez wartości obiektów muzealnych, które się w nich znajdowały.Budynki Sejmu i Senatu były warte w sumie 16 mln 521 tys. zł, z tym że Sejm miał ogród kwiatowy - 330 tys. zł, warzywny - 160 tys. zł, owocowy - 1,7 mln zł.Najbogatsze przed wojną było Ministerstwo Spraw Wojskowych - łącznie szacowane na ponad 2 miliardy 100 milionów złotych. Najbiedniejszy resort rolnictwa zaledwie 308 tysięcy złotych.
Z tego wszystkiego wyłania się obraz pod tytułem, ile był wart majątek państwa 1 stycznia 1927 roku. Brutto było to 16 401 578 000, jeśli odjąć długi państwowe 3 784 373 000, to można powiedzieć, że Polska tego dnia była warta 12 miliardów 617 milionów 205 tysięcy złotych.Po wojnie nikogo specjalnie nie obchodziło liczenie, ile ma Polska. Częściowe dane można było wyczytać w statystykach Głównego Urzędu Statystycznego, ale do osiągnięć przedwojennych było bardzo daleko. Dopiero po 1989 r. zaczęto interesować się sprawą.Na serio obliczenia zaczęły się po powstaniu Ministerstwa Skarbu, gdyż ustawa z 8 sierpnia 1996 r. nakłada na ministra obowiązek ewidencjonowania mienia skarbu państwa.Rychło okazało się, że rzecz nie jest prosta, bo mienie państwa to nie to samo, co majątek skarbu państwa.Mimo to urzędnicy z Ministerstwa Skarbu wyliczyli szacunkowo, ile to wszystko warte. Wyszło, żepolski majątek netto można by oszacować na 623 miliardy 967 milionów 785 tysięcy złotych. |
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU
Wolność przepływu towarów
Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu
CEZARY MIK
Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36).
W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej).
W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon).
Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE.
W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji.
Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30.
Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych.
ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE.
W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich.
ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami.
Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych.
W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie.
Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług.
Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126.
Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu | Traktat o Wspólnocie Europejskiej przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. swoboda ta ma być zapewniona przez stworzenie unii celnej i przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. orzekł, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił że art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego. |
Dlaczego amerykańskie służby wywiadowcze nie ostrzegły o planowanym zamachu?
Nowa wojna, nowi szpiedzy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ
Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele.
Przypomniano ostrzeżenia i prognozy przewidujące przeprowadzenie spektakularnego ataku terrorystycznego, wymierzonego w USA lub inne kraje Zachodu. Ten swoisty festiwal spełnionych proroctw i trafnych przewidywań każe tym bardziej zadać pytanie, dlaczego wspólnoty wywiadowcze USA (ale też państw NATO i Izraela) nie były w stanie wcześniej dotrzeć do organizacji Osamy bin Ladena, skoro było wiadomo, jakie stanowi ona zagrożenie? Dlaczego od trzech lat, jakie minęły od jednoczesnych zamachów na ambasady amerykańskie w Nairobi i Dar-es-Salam, nie udało się zniszczyć tej organizacji? Być może ta "impotencja wywiadowcza" jest pochodną znacznie szerszych zjawisk niż tylko błędów planistycznych czy organizacyjnych.
Wywiad w klimatyzowanym hotelu
Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta (opublikowany przez polskie "Forum" za "The Atlantic Monthly"). Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Dodajmy, że ta przypadłość może być wynikiem zarówno złego odżywiania się, jak strachu przed utratą życia. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie takich ludzi do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów (starannie unikających innych miejsc niż klimatyzowane, pięciogwiazdkowe hotele), stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny.
Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli. O wadze diagnoz Codevilli niech świadczy choćby fragment, z komentarzem dopisanym później przez historię: "USA nie mają prawie żadnych informacji o budowanych przez Indie broniach jądrowych, nie mówiąc już o konkretnych planach ich użycia. (...) Ale sekrety jądrowe Indii pozostaną bezpieczne tak długo, jak próby agenturalnej penetracji tego programu prowadzone będą z odległego świata dyplomacji". W kwietniu 1998 roku, ku całkowitemu zaskoczeniu USA, Indie, a potem Pakistan dokonały pierwszych próbnych wybuchów ładunków jądrowych, składając tym samym swoje wizytówki w najbardziej elitarnym klubie świata.
Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje: polityczne, religijne czy związane z jakąś pasją czy specjalizacją. Nie zna zwykle historii czy kultury kraju, którym się akurat zajmuje, często także języka innego niż angielski. Nie służył w armii, nie ma również pojęcia o świecie biznesu. Jest produktem korporacji doskonale wypranym z jakichkolwiek właściwości, oprócz przymusu bycia sympatycznym. Autor na końcu przestrzega: "Jako niewyspecjalizowany biurokrata, nasz oficer będzie mógł osiągnąć połowiczny sukces tylko z podobnymi sobie biurokratami". Od lat było wiadomo, że terroryzm islamski powstaje wśród ludzi często zacofanych, biednych, żyjących z dala od placówek dyplomatycznych. To jednak okazało się dla wywiadu najpotężniejszego państwa w historii barierą nie do pokonania, zbyt dużym wyrzeczeniem.
Po upadku komunizmu
Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania wyniesionych z czasów zimnej wojny dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu.
Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków i metod prowadzenia działalności wywiadowczej w sytuacji, w której złamany został dotychczasowy monopol państwa. Dotyczy to środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna z przystawkami szyfrującymi, umożliwiającymi utajnienie przekazu. Na rynku znajdują się urządzenia szyfrujące o potencjale przewyższającym niejednokrotnie to, czym dysponują małe czy średnie państwa. Inny element zmiany to zatarcie się granicy w metodach pracy między wywiadem, dziennikarstwem czy pracą analityczną. Tzw. dziennikarstwo śledcze posługuje się często bardzo podobnymi do wywiadowczych sposobami dotarcia do interesujących materiałów, ludzi, faktów. Różni analitycy dawno przestali być molami książkowymi, a ci najlepsi sami próbują poznać realia, zdobywając przy tym wiedzę nieosiągalną dla niejednego wywiadu.
Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację.
Jądra ciemności
Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji i upowszechnienia technik zarezerwowanych w poprzedniej epoce wyłącznie dla organizmów państwowych. Uczyniły to grupy przestępcze: handlarze narkotyków i żywym towarem, "pracze" brudnych pieniędzy, siatki złodziei samochodów. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. Niedawno przekonująco pisał o tym Ryszard Kapuściński na łamach "Gazety Wyborczej", nazywając to "drugą globalizacją".
I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma. Coraz liczniej występują miejsca, w których państwowości się załamały, tworząc "czarne dziury" na mapie - wypełnione chaosem, przestępczością i nędzą. Północny Kaukaz, Naddniestrze, części byłej Jugosławii, Abchazja, górska część Tadżykistanu i Kirgizji, że nie wspomnę już o podobnych miejscach w Afryce - tworzą oparcie dla wszystkich, którzy swój los bądź realizację swoich ideałów budują na przemocy. W jednym z takich miejsc - Afganistanie rządzonym przez fanatyków religijnych zarabiających na handlu opium - schronił się Osama bin Laden.
Przed trzema laty miałem w rękach analizę jednego z wybitnych polskich specjalistów od problemów Azji Centralnej, w której zawarta była prognoza o destabilizacyjnej roli Afganistanu w regionie i w świecie, właśnie w kontekście bin Ladena. Ta analiza była przeznaczona dla polskiego rządu, ale z pewnością podobne opracowania powstawały w USA i Europie. Nie spowodowały najwyraźniej wzrostu intensywności działań wywiadów, które mogłyby prowadzić do wyeliminowania tego niebezpieczeństwa.
Być może świat stał się zbyt skomplikowany i zarazem niedostępny dla wywiadowczych biurokracji państw Zachodu. Politycy, na których ciąży odpowiedzialność za sterowanie instrumentami władzy, jakimi są służby specjalne, sami nie mieli pomysłu na skuteczne zapobieganie scenariuszom chaosu w ramach licznych lokalnych konfliktów. Wystarczy sobie przypomnieć politykę europejską i amerykańską wobec rozpadu byłej Jugosławii, ujawniającą nie tylko egoizm, ale i bezradność w obliczu procesów charakterystycznych dla całej epoki "ponowoczesnej". Innym wyrazistym przykładem jest polityka Rosji wobec Kaukazu, której skutkami jest destabilizacja tego regionu na pokolenia. Ufność w przewagę militarną, ekonomiczną i technologiczną stępiła czujność i wyobraźnię zarówno polityków, jak i szpiegów. Ci ostatni nie zdołali przebudować swoich organizacji w taki sposób, by mogły one sprostać narastającemu od lat zagrożeniu.
Ponowoczesny Bond
Jeśli teraz prezydent Bush proklamował wojnę przeciw terroryzmowi, jeśli jesteśmy świadkami wydarzeń otwierających nową epokę myślenia politycznego o świecie, to ta wojna przyniesie także głębokie zmiany w dziedzinie wywiadowczej.
Po pierwsze, spowoduje przywrócenie równowagi między środkami wywiadu elektronicznego, z którego Amerykanie byli szczególnie dumni (i tym samym gotowi całkowicie na nim polegać), a tzw. humintem, czyli werbowaniem agentów. Po drugie, wymusi przeniesienie punktu ciężkości pracy wywiadowczej z rezydentur w ambasadach na rzecz niekonwencjonalnych sposobów docierania do interesujących miejsc i środowisk. To z kolei pociąga za sobą dwie konsekwencje: zwiększenie ryzyka osobistego dla oficerów wywiadu i inny sposób ich rekrutacji oraz większe otwarcie się wywiadów na ludzi nie będących "dziećmi korporacji", a mogących spełniać zadania operacyjne i analityczne do tej pory zarezerwowane wyłącznie dla kadrowych oficerów. Ludzi, którzy w przeciwieństwie do znacznej części biurokracji wywiadowczej są obdarzeni inteligencją i wyobraźnią, a także dogłębną wiedzą pozwalającą na ogarnięcie szerszego kontekstu niż troska o kolejny awans czy dobrą placówkę (spokojną i z dobrym jedzeniem, rzecz jasna).
Gdyby ten postulat - prognoza, wydawał się zbyt szokujący w świecie nawykłym do specjalizacji zawodowej i dla czytelników przywiązanych do obrazu szpiega rodem z Bonda, warto przypomnieć, że w momentach przełomowych, kiedy historia "wypadała z torów", to właśnie tacy amatorzy byli autorami największych sukcesów wywiadowczych minionego stulecia. Wielkie osiągnięcie brytyjskiego wywiadu czasu drugiej wojny, tzw. Double Cross System (przewerbowywanie niemieckich agentów), tworzyli cywile zatrudnieni przez brytyjski wywiad tylko na pewien czas; podobnie sukcesy "czerwonej orkiestry", czyli wywiadu ZSRR na okupowaną Europę, były tworzone przy znacznym udziale wyszkolonych amatorów. Amerykański wywiad w czasie drugiej wojny światowej został powołany i prowadzony przez grupę inteligentnych dżentelmenów z renomowanych uczelni, którzy potrafili stworzyć podstawy późniejszej organizacji o nazwie CIA. Sukcesy wywiadu Armii Krajowej tworzyli nie przedwojenni "dwójkarze", lecz zwykli polscy inteligenci, gotowi na poświęcenie życia dla Ojczyzny.
... a sprawa polska
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Opisane wyżej problemy stojące przed wywiadami nie są udziałem wyłącznie USA czy Europy Zachodniej. Jeszcze bardziej dotyczą wywiadów krajów prowincjonalnych z punktu widzenia tej "ponowoczesnej wojny", na przykład takich jak Polska. Służby specjalne nie tworzą bowiem jakiejś enklawy wyjątkowości - jeśli istnieją w państwie, w którym nie najlepiej działa służba zdrowia czy transport, administracja jest kiepska, policja bezradna, a drogi fatalne, to nie należy się spodziewać, że służby specjalne będą na poziomie największych potęg. Ale w tej wojnie kraje prowincjonalne mogą być zagrożone na równi z wielkimi, z tym, że są mniej odporne. I dlatego o tyle większą wagę powinny przywiązywać do działania mechanizmów ostrzegających.
W Polsce od dawna mówi się o konieczności reform w sektorze służb specjalnych. SLD na szczęście wpisał ten postulat w swój program. Teraz, po wygranych wyborach, politycy Sojuszu stoją przed nie lada dylematem: ta reforma nie tylko musi uwzględniać dotychczasowe słabości tego sektora, ale być odpowiedzią na zupełnie nowe zagrożenia. Jeśli operacja politycznie się uda, ale pacjent nie przeżyje, skutki mogą obciążyć reformatorów. Problem w tym, że od 11 września cena za pomyłki stała się bardzo wysoka.
Autor w latach 80. działał w opozycji demokratycznej, był oficerem Urzędu Ochrony Państwa, współtwórcą i wieloletnim wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich. | Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele. Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta. Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariuszeunikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad. Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu. Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje. Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu.Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna. Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację. Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji. Uczyniły to grupy przestępcze. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma. |
ROZMOWA
Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP
Zachód potrzebował Miloszevicia
BARTłOMIEJ ZBOROWSKI
Historycy, politycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Jedni eksponują powody ekonomiczne - załamanie się socjalistycznej gospodarki; drudzy źródeł nieszczęść dopatrują w waśniach narodowościowych, w dążeniu do budowy tzw. wielkiej Serbii, jeszcze inni twierdzą, że są to "wojny religijne". Dość często jako przyczynę konfliktu wymienia się brak reform demokratycznych w Serbii, a także interesy wielkich mocarstw na Bałkanach. Co pana zdaniem legło u podstaw rozpadu Jugosławii?
BRONISŁAW GEREMEK: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Podobnie rozpadały się imperia w wyniku podmuchu pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa także poważnie osłabiła lub nawet spowodowała zniknięcie wielu tych struktur. Koniec lat 80. przyniósł zaś falę ich rozpadu bez poprzedzających ją wojen.
Jugosławia, dla człowieka mojego pokolenia, była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. W jakimś sensie stanowiła element mojej wyobraźni europejskiej. Nigdy nie traktowałem Jugosławii jako struktury imperialnej, choć jej zapowiedź stała się zauważalna jeszcze za życia Tity. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że tym razem rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu.
Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić, ostatni prezydent Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie - które też oderwie się od Jugosławii. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. Przypominał, że to Albańscy studenci pierwsi wyszli - już w marcu 1981 roku - na ulice Prisztiny i zażądali przekształcenia autonomicznej prowincji w republikę. W Kosowie jest już po wojnie. Prowincję opuściły oddziały serbskie, albańskie zdają broń. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Jaka będzie przyszłość tej serbskiej prowincji? Jej status?
Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... na długie lata. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Współczesną tendencją jest przekazywanie przez władze centralne uprawnień społecznościom lokalnym. Słowem, przyszłość mają struktury federalne, konfederalne. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną pytania i obawy o przyszłość Kosowa.
Czy po czystkach etnicznych, po tylu wzajemnie wyrządzonych sobie krzywdach będzie możliwe wspólne życie Serbów i Albańczyków w Kosowie?
Na usta ciśnie się odpowiedź, że nie będzie to możliwe. Zachowuję jednak nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców. Nie mogę inaczej... Gdybym bowiem zaakceptował "czarny scenariusz", oznaczałoby to, że zbrodniczy system Miloszevicia zwycięża, że czerpie korzyści z czystek etnicznych. Na to nikt się nie może zgodzić. Dlatego za zadanie równie ważne - obok odbudowy Kosowa - uważam utrzymanie wieloetnicznego charakteru tej prowincji.
Czy nie powinniśmy się obawiać, że po nieudanej próbie budowy "wielkiej Serbii" teraz odżyje idea budowy wielkiej Albanii? Cokolwiek by mówić, Albańczycy, choć ponieśli tak wielkie ofiary i straty, są teraz silniejsi jednością, czują też poparcie międzynarodowej wspólnoty. Serbowie od początku kryzysu jugosłowiańskiego, a w szczególności konfliktu kosowskiego, byli postrzegani przez Zachód jako "główni winowajcy". Czy nie zabrakło obiektywizmu w ocenie sytuacji w Jugosławii, a w szczególności w Kosowie?
Nie sądzę, by diagnoza zawarta w tym pytaniu była trafna. Z moich obserwacji - poczynionych choćby w latach 1998-99 - wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Odniosłem wrażenie, że ludność tej prowincji, która osiągnęła pewien standard życiowy, odcina się od Albanii. Kosowscy Albańczycy starali się podkreślać swoją odrębność, a może nawet wyższość. Ale gdyby nawet podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi, także dlatego, że byłby to zamysł sprzeczny z powszechną przecież tendencją do europejskiej integracji.
Przez cały ubiegły rok był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego to się panu nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych (ONZ, OBWE, NATO) w celu rozwiązania jugosłowiańskiego kryzysu?
Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii.
Proponowałem polską koncepcję "okrągłego stołu". To sprawdzony sposób na przełamywanie uprzedzeń, nienawiści i podziałów. Spotkałem się z zainteresowaniem tą ideą jedynie wśród Albańczyków. Nawet serbska opozycja, która chciała obalić Miloszevicia, w sprawach Kosowa mówiła tym samym głosem co on. Świadczyło to o słabości opozycji, która nie potrafi wyjść poza doktrynę Miloszevicia.
Nie było więc warunków do sensownej debaty politycznej, która odpowiedziałaby na najważniejsze pytania dotyczące przyszłości Kosowa. Dopiero teraz - mówię o tym z goryczą - po użyciu wielkiej siły i zastosowaniu przymusu możliwa staje się poważna rozmowa o tym, jak będzie zorganizowany samorząd prowincji, jaka będzie policja, szkolnictwo...
Serbowie mówią, że gdyby 5 milionów dolarów, którymi Ameryka zamierza nagrodzić osobę, która pomoże ująć Miloszevicia - oskarżonego o popełnienie zbrodni wojennych w Kosowie - przeznaczono po podpisaniu porozumienia w Dayton na pomoc gospodarczą dla Jugosławii, a w szczególności dla Kosowa, to nie doszłoby do tak ostrego serbsko-albańskiego konfliktu, który w dużej mierze ma podłoże gospodarcze.
Myślę, że 5 milionów dolarów by nie wystarczyło, i obawiam się, że zasiliłyby one kasę Miloszevicia i bliskich mu osób. Ale pytanie jest zasadne - choć historycy, a ja jestem przede wszystkim historykiem, bardzo nie lubią takiego pytania - co by było, gdyby było inaczej? Wyobraźmy sobie jednak... Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, gdy przez sto dni demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" (Razem), zdeterminowana i zdecydowana obalić Miloszevicia - nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Była szansa. Dziś można się już tylko zastanawiać, dlaczego Zachód jej nie wykorzystał. Sądzę, że historycy zgodnie odpowiedzą, bo politykom tego zapewne mówić nie wypada, iż Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów.
Kończy się ostra, wojenna faza konfliktu w Kosowie. Tymczasem w Czarnogórze coraz powszechniejsze staje się żądanie przeprowadzenia referendum w sprawie odłączenia tej republiki od Jugosławii. Czy nie sądzi pan, że w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski?
Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Nadal przecież znajduje się tam 45 tysięcy żołnierzy Wojsk Jugosławii, wcześniej było tylko 8 tysięcy i to Czarnogórców, a nie Serbów. Po drugiej stronie "barykady" jest 15 tysięcy czarnogórskich policjantów. Dwie zorganizowane i stojące naprzeciw siebie siły.
Rozmawiałem niedawno w Warszawie z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki wcale nie chce odłączenia od Jugosławii. Związki Czarnogórców z Serbami są silne i wielorakie, mają głębokie korzenie. Pan Djukanović podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. Trudno sobie bowiem wyobrazić istnienie demokratycznej enklawy w totalitarnym państwie jugosłowiańskim. Gdy to mówił, przypomniałem sobie bezskuteczne wysiłki Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wysłania do Serbii - do całej Jugosławii - w 1998 roku misji pan Felipe Gonzaleza, której zadaniem miało być inicjowanie i wspieranie reform demokratycznych. Nie znalazłem zrozumienia nie tylko w Belgradzie, ale zabrakło też zdecydowanego poparcia Zachodu, który nie był do końca przekonany o słuszności tej misji. Kiedy spotykam się z brakiem reakcji Zachodu, wtedy gdy wydaje się ona konieczna, albo gdy są to reakcje nieprawidłowe, to podejrzewam, że u podstaw takiego postępowania leży przeświadczenie, iż Bałkany to dziwna, niezrozumiała i egzotyczna kraina.
O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym ona polega? Podczas gdy w Europie znosi się granice, na Bałkanach narody chcą wytyczać nowe. Dlaczego?
To kluczowe pytanie. Dotyka ono przede wszystkim historii. Powiadano, że Bałkany zawsze produkowały więcej historii, niż były w stanie skonsumować. Ale głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Bałkany zostały zepchnięte na biegun ubóstwa. Krzyżowały się tam wpływy i ambicje strategiczne potęg światowych.
Jednym z niezwykle ważnych zadań jest zdjęcie z Bałkanów odium egzotyki. Trzeba potraktować je normalnie, tak jak te kraje, które wyszły z komunizmu i dostosowują się do współczesnej cywilizacji i gospodarki.
Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią, podział chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale pocieszającym jest to, że u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu, współpracy. Grecja jest nie tylko członkiem Unii Europejskiej, charakteryzującej się przewagą zachodniego, katolickiego i protestanckiego chrześcijaństwa, ale jest także uczestnikiem sojuszu północnoatlantyckiego. Turcja, kraj islamu, jest członkiem NATO. Postrzegam to jako ogromną szansę pojednania. Mam nadzieję, że nadchodzące nowe stulecie powie zdecydowane "nie" zderzeniom cywilizacji, a poprze dialog.
Jaka jest doraźna i długofalowa koncepcja polskiej polityki bałkańskiej?
W 1989 roku dokonała się u nas nie tylko wielka polityczna zmiana, ale rozpoczął się także proces o niezwykłym znaczeniu - jednoczenie Europy. Rozszerzanie Unii Europejskiej jawi się dziś zaledwie fragmentem tego, co się wówczas zaczęło.
Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów, nie szukamy tam źródeł surowcowych, nie szukamy sfer wpływów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Bułgarii i Rumunii udzieliliśmy jednoznacznego poparcia w ich dążeniu do NATO. Polacy darzą wielką sympatią Serbów - wspomnę chociażby okres drugiej wojny światowej, jak wiele łączyło wówczas Serbów i Polaków w oporze wobec hitlerowskich Niemiec. Dziś Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy.
Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami i Węgrami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej, a w szczególności w NATO?
- Nie spodziewaliśmy się wówczas, 12 marca, gdy nas przyjmowano do NATO, że niemalże na drugi dzień staniemy przed takim problemem. W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie. Podkreśliłbym rozumną reakcję polskiego społeczeństwa. Nie było ono stronnicze, nie wypowiadało się za Albańczykami a przeciw Serbom. Nie przeczę, że pokazywane w telewizji obrazy - samoloty bombardujące Jugosławię - nie wzbudzały sympatii, ale gdy zobaczyliśmy mordy dokonywane przez serbską policję i serbskie oddziały paramilitarne na Albańczykach, wówczas poparcie dla akcji NATO stało się powszechne.
Ostatnie dni to narastająca fala protestów w Serbii skierowanych przeciw reżimowi. Opozycja żąda odejścia jugosłowiańskiego prezydenta. To już kolejna - chyba trzecia poważna - próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy?
Niezwykle trudno odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak zatem obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny, że mogą dojść do głosu nostalgiczni, faszyzujący politycy.
Chciałbym jednak wierzyć w to, że tragiczne doświadczenie kosowskie i odejście Miloszevicia otworzą drogę powrotu Serbii i Jugosławii do Europy.
Rozmawiał Ryszard Bilski | Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu.
Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... na długie lata. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Zachowuję jednak nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców. za zadanie równie ważne - obok odbudowy Kosowa - uważam utrzymanie wieloetnicznego charakteru tej prowincji.
Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii.
Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, gdy przez sto dni demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" - nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Była szansa.
Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Pan Djukanović podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. Trudno sobie bowiem wyobrazić istnienie demokratycznej enklawy w totalitarnym państwie jugosłowiańskim.
Powiadano, że Bałkany zawsze produkowały więcej historii, niż były w stanie skonsumować. Ale głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne.
Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów, nie szukamy tam źródeł surowcowych, nie szukamy sfer wpływów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Dziś Polska może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy.
Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Chciałbym jednak wierzyć w to, że tragiczne doświadczenie kosowskie i odejście Miloszevicia otworzą drogę powrotu Serbii i Jugosławii do Europy. |
Marek Citko: "Najważniejszy jest Chrystus. On jest naszym Panem i Mistrzem. Pokazuje nam, jak żyć."
Człowiek niezależny
FOT. JACEK DOMIŃSKI
Co to jest citkomania?
Moje nazwisko ukazuje się prawie codziennie w jakiejś gazecie albo słychać je w sportowych dziennikach telewizyjnych. Znają mnie nie tylko ludzie, którzy interesują się sportem, lecz także zwykli zjadacze chleba, starsze kobiety i mężczyźni. Niektórzy ludzie chcieli wykorzystać ten chwilowy szum wokół mojej osoby, bo w tym czasie Citko był modny, ludzie chcieli się o nim czegoś dowiedzieć i jeśli w gazetach było coś o Citce, to one szły jak woda.
Skąd się wzięło to zainteresowanie?
Trudno mi powiedzieć. Chciałem tylko uczciwie trenować i pracować. Tak się ułożyło, że miałem bardzo dobre występy w Lidze Mistrzów, strzeliłem dwie bramki, w tym jedną bardzo ładną w meczu z Atletico Madryt. Później było Wembley. Media tak podsycały atmosferę, że każdy czekał na ten mecz. Wszyscy przypominali, że od wielu lat żaden Polak nie strzelił tam bramki. Ja zdobyłem gola w siódmej minucie i ukazały się tytuły w stylu: "Citko odczarował bramkę". Później był plebiscyt telewizyjny na najlepszego sportowca roku, który wygrałem, mimo obecności na liście siedmiu mistrzów olimpijskich. Styczeń to wyjazd do Blackburn. Gazety prześcigały się w podawaniu o mnie informacji, że interesują się mną Milan, Inter, i zwykły człowiek, który nie interesuje się sportem, musiał o mnie usłyszeć. Ludzie dowiedzieli się również o mojej stronie duchowej, przeżyciach wewnętrznych i nawróceniu. To też było coś innego: młody piłkarz, już gwiazda - jak niektórzy twierdzą - mówi coś innego, zachowuje się inaczej, inaczej spędza dzień. Do tego doszły niekonwencjonalne akcje, bramki strzelane piętą. Na moje wystąpienia w Radiu Maryja czy prasie katolickiej zwróciły uwagę osoby starsze.
Czy dużo ludzi zna numer pańskiego telefonu?
Za dużo. Jakoś to zwalczam, ale do moich rodziców do Białegostoku ciągle dzwonią ludzie z całej Polski. Większość tych rozmów jest miła, są podziękowania i życzenia od fanów, prośby, żeby wysłać zdjęcia czy autografy. Gdy mieszkałem w Łodzi w innym mieszkaniu, w ogóle nie podnosiłem słuchawki. Telefon dzwonił dosłownie co minutę. Gdy kładłem się spać, to wyłączałem telefon i domofon, bo budzono mnie już o siódmej rano.
Czy otrzymywał pan oferty małżeńskie?
Troszeczkę, głównie listownie. Teraz tych listów nie otwieram w ogóle, bo jest ich taki stos, że do końca sezonu bym ich nie przeczytał.
Jest pan zmęczony swoją popularnością?
Na pewno. Chciałbym spokojnie przejść przez ulicę, pójść na spacer, usiąść, zjeść obiad w restauracji. Gdyby zachowanie kibiców było kulturalne, to nie byłoby sprawy, ale oni są często natarczywi. Przeszkadza mi dużo telefonów z różnymi prośbami i zaproszeń, bo nie mam chwili odpoczynku. Do klubu oraz do domu przyjeżdżają ludzie, którzy czegoś chcą. Coraz częściej zdarza mi się im odmawiać.
Nie odrzuca pan jednak zaproszeń ze szkół na spotkania z dziećmi?
Staram się nie odmawiać osobom, które kiedyś mi pomogły, i rewanżuję się, jeśli chcą, żebym spotkał się z dziećmi.
Rodzina też nie daje panu schronienia?
Cała rodzina przeżywa moje mecze. Mama na bieżąco śledzi wyniki. Najstarszy brat nagrywa na wideo wszystkie spotkania, w których gram. Także siostra, bratowe, szwagier, ciotki i synowie ciotek, którzy do tej pory nie oglądali meczów, teraz patrzą i przeżywają. Poszła rodzinna fala i każdy mi kibicuje. Jak przyjeżdżam do domu, do Białegostoku, to widzę tę skalę zainteresowania po liczbie zdjęć, które mama u mnie zamawia. W Łodzi staram się nigdzie nie chodzić, jest tylko trening i dom. W Białymstoku gdzieś jednak wychodzę, najczęściej z kolegą. Ludzie też mnie rozpoznają.
Mama bardzo tęskni za najmłodszym synem? Chętnie wraca pan do domu?
Zawsze. Jestem wdzięczny swoim rodzicom za wszystko, co dla mnie zrobili. Swoim postępowaniem dawali pięciorgu dzieciom dobry przykład, dbali o nasze wychowanie duchowe. Tato był zapracowany. Był mistrzem tkactwa, teraz jest na rencie. Mama pracowała w "Społem", była kierowniczką. Żeby nas utrzymać, rodzice wyjeżdżali za granicę, na handel na Węgry i do Czech. W domu zawsze była dyscyplina. Tato się nie wtrącał, zabierał głos tylko wtedy, gdy naprawdę coś przeskrobaliśmy. Wtedy było lanie, takie solidne. Dostałem od taty tylko raz, gdy wróciłem do domu o drugiej w nocy i rodzice musieli mnie szukać. W naszej rodzinie wszyscy byli uczciwi, wszystkie święta były przeżywane w atmosferze uduchowienia, spowiedź, modlitwa, to miało na nas duży wpływ.
A jak było w szkole?
W podstawówce był taki okres, że miałem same piątki i czwórki, potem, w liceum, kiedy więcej grałem w piłkę, już tylko zdawałem z klasy do klasy. Wtedy już było bardzo mało czasu na chodzenie do szkoły, nie mówiąc o nauce. Ale nie miałem większych problemów. Dobrych ocen było mało, ale nigdy nie byłem zagrożony z żadnego przedmiotu. Na maturze zdawałem polski, matematykę i geografię, bo była najłatwiejsza. Nie byłem zbyt dobrze przygotowany, dużo pomogli mi nauczyciele.
Jak trafił pan do katolickiego Ruchu Światło i Życie?
Szukałem sensu i celu w życiu. Błądziłem, różne myśli chodziły mi po głowie, raz byłem optymistycznie nastawiony do życia, innym razem wszystko mnie denerwowało. Nie miałem planu. Kierowałem się emocjami lub urokami życia. Nie miałem żelaznych zasad i celu, do którego bym podążał. Jacek Chańko, mój przyjaciel, był na spotkaniu wspólnoty Ruchu Światło i Życie, opowiedział mi o nim i wybraliśmy się razem. Przedtem na swój sposób też byłem człowiekiem wierzącym, bo chodziłem do kościoła. Poszedłem na to spotkanie z ciekawości, zobaczyć, jak tam jest, i to mnie zafascynowało, nadało cel mojemu życiu. Dało mi wolność duchową. Jestem człowiekiem niezależnym. Nikt nie może mi narzucić stylu bycia, zachowywania się. To mi daje spokój, swobodę. Dzięki Chrystusowi poradziłem sobie ze zniewoleniami i wszystkimi problemami. Byłem niewolnikiem pewnych zachowań. Dzięki Chrystusowi poprzez wspólnotę mogłem sobie z tym lepiej poradzić. Zmieniły się moje pragnienia, myślenie o świecie, podejście do ludzi. Jestem wolny, spokojny i zbyt wiele do szczęścia nie potrzebuję.
Co było pańskim głównym celem w życiu do chwili wstąpienia do Ruchu?
Postawa egoistyczna: wszystko dla siebie, jak najwięcej zarobić, jak najlepiej się ustawić, być sławnym, podziwianym, kochanym, mieć dużo pieniędzy. Byłem chłopakiem, który nie ma innych wartości, tylko stawia sobie modne cele, które proponuje prasa i telewizja, i nazywa to sukcesem. Z doświadczenia wiem, że to jest błędne i nie warto się uganiać za sławą, bo wtedy człowiek staje się niewolnikiem środowiska, układów i ludzi.
Kiedy pan się nawrócił?
Trzy lata temu. Miałem wtedy 20 lat.
Czy Ruch nakłada na pana jakieś obowiązki?
To nie jest żadna instytucja. Tam spotyka się młodzież i nikt od nikogo niczego nie wymaga. Mamy wolność i wolny wybór. Sami decydujemy o sobie. Jeśli sam poczuję się wobec kogoś zobowiązany, to w ten czy inny sposób mu pomagam. To nie jest tak jak w sektach, w których człowiek powiązany jest zobowiązaniami i nie może się wyrwać z kręgu. W Ruchu nikt nikogo na siłę nie trzyma. Są tam ludzie o głębokiej wierze i otwartym sercu, którzy po prostu chcą pomóc sobie nawzajem. Najważniejszy jest Chrystus. On jest naszym Panem i Mistrzem. Pokazuje nam, jak żyć, żeby osiągnąć spokój ducha, szczęście i otrzymać nagrodę na końcu życia. Najważniejsza jest Ewangelia i dziesięć przykazań.
Udziela pan pomocy finansowej potrzebującym?
Jestem daleki od tego, żeby mówić, czy pomagam i komu pomagam. Nawet jeśli pomagam, to staram się, żeby nie wiedzieli o tym inni członkowie wspólnoty, tylko ta jedna osoba. Nie robię tego na pokaz, ale z potrzeby serca i dzielenia się z bliźnimi, jeśli mam wystarczające środki.
Mówi się, że pomoc finansowa z pańskiej strony jest ogromna.
Naprawdę nie chciałbym o tym opowiadać.
Na czym polegają spotkania we wspólnocie?
Ksiądz jest przewodnikiem duchowym, ale spotkania prowadzi młodzież. Są to ludzie odpowiedzialni, którzy założyli tę wspólnotę, są w niej od jakiegoś czasu. Jest modlitwa, jest śpiew przy gitarze. Na każdym spotkaniu jest katecheza, czytanie Pisma Świętego, jego interpretacja. Często są Świadectwa. Różni ludzie opowiadają o swoim nawróceniu, o tym, jak Pan Bóg ich doświadczył w życiu, jak przemienił ich postępowanie. Ale na pierwszym miejscu jest modlitwa. Jest też modlitwa za osoby, które jej potrzebują, bo mają jakieś problemy. Ja takiej modlitwy doświadczyłem przychodząc na spotkanie pierwszy raz. Pan Bóg mnie uzdrowił z moich grzechów, obmył ze wszystkich moich win, jakbym narodził się na nowo.
Poczuł pan to przy pierwszym spotkaniu?
Oczywiście. To podkreślam często w moim Świadectwie.
Co to jest Świadectwo?
Przyznanie się do Chrystusa, opowiadanie o tym, jak on zmienił moje życie. Miałem osobisty kontakt z Jezusem. Tego nie da się opisać słowami. To jest takie doświadczenie, że człowiek czuje wielkie oczyszczenie i powstaje do nowego życia. Nie mogłem powstrzymać łez.
Jak często odbywają się spotkania wspólnoty?
Raz w tygodniu. Osoby, które zaczynają, spotykają się dwa razy w tygodniu, żeby się poznać, nie czuć się wyobcowanym. Grupy liczą 20 - 30 osób.
Kto stoi na czele Ruchu? Kto był jego założycielem?
Nigdy nie interesowały mnie dokładne struktury, po prostu przychodziłem na spotkania. Ksiądz lub inne odpowiedzialne osoby modlą się za wspólnotę i starają się swoim życiem dawać dobry przykład. Opiekują się osobami, które przychodzą, żeby nie czuły się samotne. To jest oparte na prawdzie i miłości. Człowiek już za pierwszym razem czuje się jak w rodzinie.
Często chodzi pan do kościoła?
Teraz w ogóle nie mam czasu na spotkania we wspólnocie Jeśli nie mam wyjazdu na mecz, to w kościele jestem codziennie.
Jakim jest pan piłkarzem?
Staram się nigdy nie oceniać innych ani siebie. Nie mogę siebie dobrze ocenić - ocena będzie albo za wysoka, albo za niska. Jestem taki, jaki jestem. Niech inni mnie oceniają. Staram się słuchać tylko swoich przyjaciół. Jeśli źle mnie oceniają, to przyjmuję ich krytykę. Nie ze złością, bo wiem, że chcą mojego dobra. Staram się zmienić w miarę swoich sił.
Czy na boisku pokazał pan już wszystkie swoje możliwości?
Trudno mi powiedzieć. Chciałbym wyjechać do jakiegoś dobrego klubu i tam sprawdzić, czy naprawdę jestem dobrym piłkarzem. Czuję wewnętrznie, że wszystkiego jeszcze nie pokazałem.
Mówiło się, że kilka znanych klubów europejskich chciało pana kupić. Wokół tych niedoszłych transferów narosło sporo legend. Jak było naprawdę?
Do mnie osobiście do tej pory żaden klub się nie zgłosił. Wszystkie propozycje szły do prezesów Widzewa lub dzwonili do mnie menedżerowie. Ci ostatni nie chcieli jednak podawać konkretnie klubów, tylko prosili, żeby dać im pozwolenie na załatwienie transferu. Nie zgadzałem się, bo nie uznaję załatwiania czegoś w ciemno. Bardzo spokojnie podchodziłem do tych spraw, bo nie chciałem wyjeżdżać z kraju. Teraz jest kilka konkretnych propozycji, które otrzymali moi doradcy.
Kto panu doradza?
Panowie Andrzej Kulikowski i Tomasz Zimoch.
Podpisaliście kontrakty?
Nie, oni po prostu chcą mi pomóc bez żadnej korzyści dla siebie.
Sam pan nie potrafi zadbać o siebie?
Już tyle nieprawdziwych rzeczy napisano o mnie w prasie, że poprosiłem pana Zimocha, żeby wziął na siebie kontakt z mediami. Niebawem te rozmowy z zagranicznymi kontrahentami dojdą do skutku. Odczuwam potrzebę, żeby w czerwcu wyjechać do klubu zagranicznego, taką potrzebę ma, zdaje się, także Widzew. W Polsce gra mi się coraz ciężej, bo jestem pilnowany ciągle przez jednego lub dwóch obrońców. Wszyscy się starają, żeby Citko nie pograł i nic nie pokazał. Ale w ten sposób też pomagam drużynie. Ściągam dwóch, trzech obrońców i koledzy mają więcej miejsca na boisku. Nie jestem załamany swoją słabszą grą. Jeśli drużyna wygrywa, to mi wystarcza. Dalej pracuję nad sobą, to jest dla mnie nowe doświadczenie, żeby sobie poradzić, kiedy mam na plecach dwóch - trzech obrońców. Nie tragizuję, nie chodzę smutny i przygotowuję się do wyjazdu. Uczę się języka angielskiego, staram się poukładać sprawy osobiste, żebym w czerwcu był gotowy do wyjazdu. Zanim wyjadę, podpiszę nowy kontrakt z Widzewem. Wiem, że ta umowa nie zostanie spełniona, ale chcę odwdzięczyć się Widzewowi za wszystko, co dla mnie zrobił. Gdybym nie podpisał nowej umowy, to zgodnie z przepisami międzynarodowymi wszystkie pieniądze z tytułu transferu mógłbym wziąć do kieszeni. Namawiał mnie zresztą do tego jeden z menedżerów. Proponował 2 miliony dolarów. Ja jednak jestem innym człowiekiem. Zawsze pamiętam o ludziach, którzy mi pomogli.
Czy jest pan bogatym człowiekiem?
Zależy, jak na to spojrzeć. Mogę powiedzieć, że stać mnie na wszystko. Kupiłem sobie toyotę celikę, mieszkanie w Białymstoku. Może jestem bogaty, ale to się szybko może rozpłynąć, bo nie jestem taki, żeby gromadzić pieniądze na koncie i patrzeć, jak kupka rośnie. Nie interesuje mnie żadne bogactwo. Dużo ludzi jest niby bogatych, ale oni zdobyli bogactwo na kredytach i przekrętach. Dla mnie biedniejszy człowiek, jeśli postępuje zgodnie z Ewangelią i przykazaniami, jest bardziej wartościowy niż bogaty.
Jak pogodzić pańskie zasady życiowe z brudem, który panuje w polskiej piłce nożnej?
Spotykałem się z okropnym sędziowaniem. Sędziowie śmiali mi się w oczy i prowadzili mecze tak, jak chcieli. Powiedziałem kiedyś prezesowi Jagiellonii Białystok, że gra w drugiej lidze już mnie nie interesuje, bo boiskowe oszustwo zabiera ambicję i chęć do gry. W pierwszej lidze oszustw jest może mniej. Daleki jestem od tego, żeby kogoś potępiać. Każdy powinien spojrzeć na swoje sumienie. Są jednak sędziowie, którzy odnoszą się do piłkarzy bez szacunku, z wyższością i z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Oni uważają, że są najważniejsi. Jeśli któraś drużyna lub piłkarz będą głośno o tym mówić, to sędziowie się zbiorą i mogą taką drużynę lub piłkarza skasować.
Który sędzia najbardziej panu dokuczył?
Nie chciałbym wymieniać nazwisk, ale często słyszałem: "Gnoju, nie odzywaj się". Kiedyś sędzia zamiast podyktować karnego, bo obrońca mnie faulował, pokazał mi żółtą kartkę i jeszcze śmiał się w twarz.
Nie ma pan oporów przed wykonywaniem rzutów karnych po faulach, których nie było?
Na kasecie wideo z ostatniego meczu w Pucharze Polski z Petrochemią widać było, że obrońca Petrochemii nie sfaulował Mirka Szymkowiaka. Jednak na boisku cała drużyna Widzewa widziała tego karnego. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie było to tak ewidentne, że karny nie powinien być podyktowany. Wydawało mi się, że obrońca się spóźnił i podciął Szymkowiaka. Ja wykonywałem tego karnego z czystym sumieniem.
Ma pan przyjaciół w Widzewie?
Przyjaźnię się z Danielem Boguszem i Mirkiem Szymkowiakiem. Jesteśmy najmłodsi w drużynie, blisko siebie mieszkamy i wspólnie spędzamy dużo czasu.
Czy w Widzewie jest podział na starych i młodych?
Nie ma żadnego podziału. Jest superatmosfera. Wspólnie siadamy, wspólnie żartujemy. Jeśli ktoś próbuje wywyższać się, to od razu cała drużyna reaguje negatywnie i on musi się pogodzić z zasadami, które tu panują.
Do zagranicznego klubu wyjedzie pan z dziewczyną?
Mam wiele koleżanek, ale dziewczyny nie mam. Czasopisma brukowe szukają sensacji. "Super Express" zrobił fotomontaż, że niby ojciec mojej dziewczyny ma masarnię, a ja stoję przed tą masarnią z kiełbasą i reklamuję wyroby teścia. Do Blackburn nie wyjechałem niby dlatego, że teść dużo zarabia. "Super Express", mimo że ma tak duży nakład, publikuje dużo nierzetelnych informacji. Dziewczyną mojego życia będzie ta, która kieruje się wartościami podobnymi do moich i nie może tego robić na siłę.
Rozmawiał Krzysztof Guzowski | Co to jest citkomania?
Moje nazwisko ukazuje się prawie codziennie w jakiejś gazecie albo słychać je w sportowych dziennikach telewizyjnych. Znają mnie nie tylko ludzie, którzy interesują się sportem.
Jest pan zmęczony swoją popularnością?
Na pewno.
Rodzina nie daje panu schronienia?
Cała rodzina przeżywa moje mecze.
Jak trafił pan do katolickiego Ruchu Światło i Życie?
Szukałem sensu i celu w życiu.
Co było pańskim głównym celem w życiu do chwili wstąpienia do Ruchu?
wszystko dla siebie.
Kiedy pan się nawrócił?
Trzy lata temu.
Czy Ruch nakłada na pana jakieś obowiązki?
Mamy wolność i wolny wybór.
Udziela pan pomocy finansowej potrzebującym?
Nie robię tego na pokaz, ale z potrzeby serca i dzielenia się z bliźnimi, jeśli mam wystarczające środki.
Na czym polegają spotkania we wspólnocie?
jest katecheza, czytanie Pisma Świętego, jego interpretacja. Często są Świadectwa. na pierwszym miejscu jest modlitwa.
Jakim jest pan piłkarzem?Niech inni mnie oceniają.
Czy na boisku pokazał pan już wszystkie swoje możliwości?
wszystkiego jeszcze nie pokazałem.
kilka znanych klubów europejskich chciało pana kupić.
propozycje szły do prezesów Widzewa lub dzwonili do mnie menedżerowie.
Czy jest pan bogatym człowiekiem?
stać mnie na wszystko.
Jak pogodzić pańskie zasady życiowe z brudem, który panuje w polskiej piłce nożnej?
Spotykałem się z okropnym sędziowaniem. Nie ma pan oporów przed wykonywaniem rzutów karnych po faulach, których nie było?
Na kasecie z ostatniego meczu w Pucharze Polski widać było, że obrońca nie sfaulował . na boisku cała drużyna Widzewa widziała tego karnego. Ja wykonywałem karnego z czystym sumieniem.
Do zagranicznego klubu wyjedzie pan z dziewczyną?
dziewczyny nie mam. |
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają w nosie i używają ich tylko instrumentalnie
Wilki, owce i politycy
RYS. ANDRZEJ LICHOTA
MACIEJ RYBIŃSKI
Zacznijmy od bajeczki. Za górami, za lasami, złe wilki, udoskonalając swoje metody działania, pożarły wszystkie owce. Wśród psów pasterskich wystąpiło natychmiast powszechne bezrobocie i niewielkim dla nich pocieszeniem było to, że złym wilkom działo się jeszcze gorzej. Nie miały kogo pożerać i zdechły z głodu.
Ale mogło też być odwrotnie. Psy pasterskie, świetnie wyszkolone i czujne, zagryzły wszystkie wilki podkradające się do stada. Zabrakło wilków, zabrakło niebezpieczeństwa, psy pasterskie poszły na bezrobocie. Wynika z tego, że umiar ze strony zarówno wilków, jak i psów pasterskich jest warunkiem ich zatrudnienia.
Jest to wcale nie bajeczny opis wzajemnych stosunków między pracodawcą a pracownikiem, a precyzyjniej - pracodawcą i reprezentującymi pracowników związkami zawodowymi. Związki muszą uważać, żeby nie zagryźć pracodawców, pracodawcy nie mogą zagłodzić pracowników.
Niewczesny alarm
Ale taka jasna sytuacja w naszej, polskiej bajce nie występuje. Mamy jeszcze polityków, którzy ocknęli się przed wyborami i uderzyli na alarm, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. Więcej, mamy dwa ugrupowania polityczne, których istotną częścią są wielkie organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. Co gorsza, nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii. Z przerażeniem myślę, że jeśli po wyborach niektóre pomysły prezentowane dziś podczas kampanii wyborczej zostaną zrealizowane, to nie tylko wzrośnie bezrobocie, ale zrujnowana zostanie gospodarka i splądrowany budżet państwa.
Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie nam do tej pory zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące, wprost naiwne. Wygląda na to, że głównym narzędziem walki z bezrobociem i podnoszenia zatrudnienia jest wola polityczna. Dobre chęci kandydatów do władzy. Jakieś sojusze, porozumienia, konferencje i sympozja. Krótko mówiąc, obrady i bankiety. Dyskursywny sposób na bezrobocie, to znaczy zagadywanie problemu, jest jeszcze stosunkowo najmniej szkodliwy. Gorzej, kiedy politycy, nagadawszy się już do syta, po wyjściu z sali obrad wezmą się za manipulowanie, grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego.
Wobec takiej perspektywy poczciwie prezentuje się pomysł Unii Pracy powołania centralnego urzędu do walki z bezrobociem. Taki urząd, oczywiście, nie zwalczy bezrobocia, ale poprawi nieco sytuację na rynku pracy, zatrudniając kilkuset, a może kilka tysięcy urzędników. Na budżet tego urzędu będą się jednak musieli złożyć podatnicy mający pracę i niewykluczone, że część z nich pójdzie na bruk w związku ze wzrostem kosztów pracy. I bilans może wyjść na zero albo nawet być ujemny.
Niemiecka kopia
Patrząc na Polskę dzisiejszą można dojść do wniosku, że jesteśmy narodem zaślepionych germanofili. Mamy systemy świadczeń społecznych i sposoby ich finansowania skopiowane z niemieckich, a teraz, mając bezrobocie wyższe wprawdzie niż w Niemczech zachodnich, ale niższe niż w dawnej NRD, zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne.
Byłem naocznym świadkiem, a poniekąd i uczestnikiem - biorąc udział w rozmaitych konferencjach - walki z bezrobociem w zjednoczonych Niemczech. Jest to bardzo pouczająca historia, gdyby oczywiście nasi politycy byli nie tylko skłonni, ale też i zdolni, aby się uczyć.
Pierwszy sposób, czyli ukrywanie
Otóż pierwszym sposobem na walkę z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku (tzw. Warteschleife) w przypadku urzędników, a przede wszystkim kursy zawodowe dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia, dzięki czemu bezrobocie na papierze różni się od rzeczywistego o około 3 miliony osób. Oczywiście, utrzymanie takiej armii ludzi kosztuje, dlatego zwiększa się składkę ubezpieczenia socjalnego, co powoduje podrożenie kosztów pracy, a w efekcie spadek zatrudnienia.
Od początku akcji zwalczania bezrobocia w zjednoczonych Niemczech, to znaczy od roku 1991, fronty przebiegały następująco: eksperci ekonomiczni Bundesbanku uważali, że winę za wysokie bezrobocie ponoszą zbyt wysokie koszty pracy; pracodawcy domagali się przedłużenia czasu pracy, aby poprawić koniunkturę, co umożliwiłoby tworzenie nowych stanowisk; związki zawodowe natomiast żądały skrócenia czasu pracy i zwiększenia wydatków budżetowych na kursy dokształceniowe dla bezrobotnych.
W 1995 roku związki zawodowe zaproponowały powołanie sojuszu dla pracy - porozumienia związków, pracodawców i rządu dla zmniejszenia bezrobocia. Związki za ograniczenie żądań płacowych domagały się gwarancji tworzenia nowych miejsc pracy. Sojusz upadł, zanim jeszcze naprawdę powstał.
Rok później nowo powołany Instytut Rynku Pracy i Badań Zawodowych przedstawił plan zmniejszenia do roku 2000 bezrobocia o połowę - to znaczy z 4,7 do 2,3 milionów osób. Podstawowe założenia tego planu to likwidacja nadgodzin, ograniczenie podwyżek płac do poziomu inflacji, znaczne zmniejszenie wysokości składek socjalnych i podatków, zwiększenie inwestycji publicznych kosztem subwencji dla gospodarki prywatnej.
Zamiast tego rząd przyjął w 1998 roku Narodowy Plan Zatrudnienia, którego najważniejszym punktem był apel do gmin o stworzenie 100 tysięcy miejsc pracy dla osób pobierających zasiłki socjalne.
W tym czasie jeden bezrobotny kosztował budżet 40 300 marek, a jeden zatrudniony z każdych zarobionych stu marek otrzymywał tylko 64,60, zaś jego 100 marek kosztowało pracodawcę 125,10 marki. Niemiecki robotnik pracował najkrócej na świecie - 1573 godziny. A równocześnie Niemcy przepracowali 1 miliard 830 milionów nadgodzin - to znaczy wykonali pracę, dla której należałoby zatrudnić 1200 tysięcy osób.
W tym samym roku rząd, tym razem czerwono-zielony, odnowił inicjatywę sojuszu dla pracy. Po rocznych debatach rząd, związki i pracodawcy uzgodnili stworzenie dodatkowych 10 tysięcy miejsc dla uczniów w zakładach pracy. Był to jedyny punkt, w którym osiągnięto porozumienie.
Dziesięcioletnia walka z bezrobociem przyniosła w całych Niemczech wzrost liczby bezrobotnych z 2,7 do 4,28 miliona osób. W Niemczech zachodnich bez pracy jest 9 proc., w Niemczech wschodnich 18 proc. ludzi w wieku produkcyjnym. I to pomimo wpakowania w tym okresie w dawną NRD niewyobrażalnej sumy 2 bilionów marek.
Ucieczka kapitału
Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami. Pracodawcy coraz częściej przenoszący produkcję do krajów bardziej życzliwych dla przedsiębiorców - a nie miejmy złudzeń, że chodzi o Polskę, znacznie lepsze warunki stworzyły choćby Belgia i Austria - uważają, że rozwój gospodarczy, a więc i tworzenie miejsc pracy hamuje wysoki poziom podatków i składek socjalnych, a także rozrost biurokracji i nadmiar przepisów. Związki natomiast są zdania, że istniejące do wykonania w Niemczech pensum pracy należy podzielić na większą liczbę osób i w związku z tym dla zmniejszenia bezrobocia wystarczy dalej skracać czas pracy, zakazując równocześnie pracy w nadgodzinach.
Niemiec na zachodzie pracuje przeciętnie 35 godzin tygodniowo, na wschodzie 39, ale to są dobrowolnie zawarte umowy taryfowe związków zawodowych z pracodawcami. Ustawowy czas pracy to nadal 48 godzin. W Polsce skrócono czas pracy do 40 godzin sejmową ustawą i zapowiada się dalsze jego skracanie w ten sam sposób. Biedny kraj na dorobku, potrzebujący zagranicznych inwestycji, nałożył sobie sam absurdalne ograniczenie ustawowe w imię ideologii. Bo przecież realizacja postulatów gdańskich z 1980 roku to dziś już czysta ideologia, niemająca nic wspólnego z realiami gospodarczymi.
W Niemczech problemem jest to, że bezrobotni, mimo iż wszyscy o nich mówią z troską, nie są przez nikogo reprezentowani. Bezrobotni nie płacą składek związkowych i nie wybierają władz związku, ich interesy muszą więc ustępować przed interesami zatrudnionych i zorganizowanych. U nas jest trochę inaczej - nasze związki zawodowe nie zajmują się tak naprawdę ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, więc nie mogą prowadzić żadnego dialogu z pracodawcami. Tam, gdzie akcje związkowe mogłyby przynieść jakieś pożytki pracobiorcom, ale jako nie skierowane przeciw aktualnemu rządowi, nie miałyby wartości propagandowej - nie są w ogóle organizowane.
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają dokładnie w nosie i używają ich tylko instrumentalnie - jako alibi politycznego albo jako maczugi do walenia po głowach politycznych przeciwników. A struktura bezrobocia jest u nas zupełnie podobna do wschodnioniemieckiej - mamy gigantyczną armię ludzi nieprzystosowanych pod żadnym względem do wykonywania jakiejkolwiek pracy w cywilizacyjnych i ustrojowych warunkach współczesności. Ani żadne akcje, ani deklaracje nie pomogą i bezrobocie raczej wzrośnie niż spadnie. Chyba że wrócimy pod rządami SLD i UP do zasad PRL i będziemy ukrywać bezrobocie nie tyle w statystykach, ile w fikcyjnym zatrudnieniu na państwowym.
W sprawie zatrudnienia wilki powinny się porozumieć bezpośrednio z psami pasterskimi i szukać kompromisu. To jest jedyna droga. Trzeba tylko trzymać z daleka od takiego dialogu polityków. - | nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii. Z przerażeniem myślę, że jeśli po wyborach niektóre pomysły prezentowane dziś podczas kampanii wyborczej zostaną zrealizowane, to nie tylko wzrośnie bezrobocie, ale zrujnowana zostanie gospodarka i splądrowany budżet państwa.Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie nam do tej pory zaprezentowano, są mało konkretne, wprost naiwne. |
ROZMOWA
Ryszard Kapuściński, reporter i podróżnik, o sytuacji w Zairze i w innych państwach Afryki
Laboratorium polityczne
Czy wydarzenia rozgrywające się w Zairze rzeczywiście są takie ważne? Nagle Afryka jest znowu na pierwszych stronach gazet, wszyscy analizują sytuację...
RYSZARD KAPUŚCIŃSKI: Niewątpliwie tak. Jest to ważne wydarzenie z kilku względów. Konflikt w Zairze jest dziś jednym z największych na naszej planecie. Ale jeśli chodzi o samą Afrykę, jest to wyraźne zakończenie epoki zimnej wojny. Okres zimnej wojny na tym kontynencie przebiegał bardzo dramatycznie. Dziś to, co sobie wówczas wyobrażano, wydaje się dziwne. Ale w okresie dekolonizacji, walki o niepodległość, nie znając dobrze Afryki, zakładano, że procesy tam zachodzące mogą stać się zalążkiem wielkiego konfliktu między mocarstwami, że może wybuchnąć tam trzecia wojna światowa. Pamiętam, że kiedy w 1960 roku po raz pierwszy jechałem do Konga (dziś Zairu), w ówczesnej prasie światowej pisano o wielkim niebezpieczeństwie, jakie może wiązać się z konfliktem w tym państwie. Panowała nerwowa atmosfera, do akcji włączyła się Organizacja Narodów Zjednoczonych. Obawiano się najgorszego. Afryka kojarzyła się z czymś niebezpiecznym i niepewnym. W sumie spowodowało to, że w ten wiszący w powietrzu konflikt włączyły się Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, a nawet Chiny.
I właśnie na tej fali niepokoju wyrósł Mobutu. Był on właściwie nikomu nie znanym człowiekiem, wcześniej był sierżantem armii kolonialnej (do 1960 roku Kongo było kolonią belgijską). Kiedy Patrice Lumumba (pierwszy premier) ogłosił niepodległość Konga i wystąpił z bardzo radykalnymi hasłami, kiedy dał się poznać jako człowiek bardzo zapalczywy, ambitny, który mówi, że pójdzie dalej - a na dodatek w Kongu pojawia się wielu Rosjan - Amerykanie zaczynają szukać swego człowieka. Mają powody. Nie wiedzą, jak dalej potoczą się losy Konga, państwa doskonale położonego strategicznie, dysponującego wieloma bogactwami naturalnymi, trzeciego pod względem obszaru kraju Afryki. Zachód boi się zdecydowanego na wszystko Lumumby. Politycy zachodni szukają kogoś, na kim można by się oprzeć. Najpierw pojawia się niejaki Adula, ale jest to tylko urzędnik, biurokrata, którego ta rola przerasta. W takiej sytuacji jak zwykle sięga się po armię. Jednym z liderów wojska jest Joseph Mobutu. Człowiek, jak już mówiłem, który z sierżanta awansował na generała. W armii kongijskiej nie było oficerów, wcześniej stanowiska te obsadzali Belgowie, ale oni po ogłoszeniu niepodległości opuścili ten kraj. Ludzie robili wtedy błyskawiczne kariery. Przykładem jednej z nich jest sukces Mobutu.
W 1965 roku w wyniku zamachu stanu Mobutu przejmuje władzę w państwie i formalnie do dziś jest dyktatorem. Zachód zachowuje się wobec Afryki, wobec Zairu dwuznacznie. Z jednej strony chce mieć kontrolę nad tym, co się dzieje na tym kontynencie, z drugiej nie ma żadnej koncepcji, co robić z Afryką. I mamy przez prawie 30 lat do czynienia ze stanem trudnym do zdefiniowania. Właściwie martwym okresem, kiedy właściwie nic się dzieje. Jest zastój. Wszyscy na coś czekają.
Czyli, że zmiany, jakie dziś obserwujemy w Afryce, są związane z zakończeniem zimnej wojny. Amerykanie po uregulowaniu swoich problemów z Rosją, po zakończeniu budowania nowych struktur bezpieczeństwa w Europie teraz dopiero zabierają się do porządkowania Afryki, do wypełniania tej czarnej dziury, jaką był ten kontynent w polityce globalnej...
Proces zmian zaczął się wraz z końcem zimnej wojny, wraz z wycofaniem się z Afryki Rosjan, wraz ze zniknięciem z tego kontynentu wszystkich podziałów wynikłych z rywalizacji mocarstw. Zaczęły się pozytywne procesy, zaczęto odchodzić od jednopartyjnych systemów, wprowadzono nowe konstytucje, bardziej demokratyczne, rządy stały się otwarte na zmiany. Poza tym w Afryce doszła do władzy zupełnie nowa generacja polityków. Następują zmiany w elitach politycznych. Ludzie związani z okresem zimnej wojny ustępują pola młodszym, kształconym na uniwersytetach afrykańskich, rozumiejących lepiej swoje afrykańskie korzenie, w przeciwieństwie do poprzedników, którzy uczyli się w wyższych szkołach na Zachodzie, w Paryżu, Londynie, Rzymie. W tej chwili poza Mobutu nie ma właściwie polityka u władzy z tamtej epoki. Albo umarli, jak prezydent Wybrzeża Kości Słoniowej, albo się wycofali, jak Julius Nyerere z Tanzanii, czy zostali odsunięci od władzy, jak Siad Barre w Somalii. W tej sytuacji dziwolągiem nie z tej epoki jest Mobutu.
Ale nadal jest u władzy...
To tylko kwestia czasu. Wydarzenia w Zairze to nie tylko wyznaczenie pewnej cezury czasowej - końca zimnej wojny - to przykład innego zjawiska, jakie obserwujemy w świecie, nie tylko w Zairze, kryzysu państwa narodowego. W wielu państwach świata można dziś dostrzec, że tradycyjna koncepcja państwa centralnie rządzonego przechodzi bardzo silny kryzys. Nawet w Europie szereg państw się rozpadło: Czechosłowacja, Jugosławia, Związek Radziecki. Problemy tego typu mają Włochy, Belgia, Hiszpania. Ze szczególnym nasileniem ten kryzys przebiega jednak w Afryce, gdzie państwo zawsze było słabe, bo nie miało tradycji, bo trwało niespełna 30 - 40 lat. Rozpadła się Somalia, Liberia, bliski rozpadu jest Czad, słabymi państwami są Angola, Mozambik. Takich państw w Afryce jest więcej. Ten proces się nasila. Od dawna także i ten kryzys trawił Zair. Państwo to istniało sztucznie, bez komunikacji, bez łączności. Na tym wielkim obszarze w rzeczywistości istniały struktury federalne, oparte albo na silnej grupie etnicznej, albo terytorium. Teraz ten kryzys państwa postkolonialnego uwidocznił się tym bardziej.
To chyba nie jest dobre dla całej Afryki, taki właśnie przykład...
Tego na razie nie wiemy. Trzecim powodem, dla którego to, co dzieje się dziś w Zairze, jest ważne, to przejaw konfrontacji - która na tym kontynencie toczy się od 100 lat - między światem anglojęzycznym i frankojęzycznym. To jest stara rywalizacja. Ponad sto lat temu doszło do zbrojnego starcia
francusko-angielskiego w Faszodzie. Francja musiała wtedy ustąpić. Ale obie strony przejawiały w swych poczynaniach chęć przeprowadzenia przez całą Afrykę korytarza swoich posiadłości. I tak Anglicy zawsze dążyli, aby oś ich kolonii biegła od Kairu do Kapsztadu, Francuzi zaś widzieli ją od Dakaru do Madagaskaru. Te ambicje obu państw, ich interesy zawsze się krzyżowały. Skończyło się to podziałem Afryki na słynnym kongresie w Berlinie, ale mimo wszystko ta konkurencja nigdy się nie skończyła. I paradoksalnie ścieranie się interesów trwa pod dziś dzień. Szczególnie dotyczy to Francji, gdzie rozbudowana biurokracja kolonialna jeszcze dziś ma swoje interesy w Afryce. Mit francuskiej Afryki był i jest nadal podtrzymywany przez władze w Paryżu. Do ponownego starcia doszło w Zairze. Tym razem jest to konfrontacja na linii Paryż - Waszyngton.
Prasa francuska, co ciekawe, widzi jeszcze, że rzecz dotyczy nie tylko różnic w interesach, ale także walki na polu kulturowym i językowym. Dlatego, że przywódca powstańców Laurent-Desire Kabila jest związany silnymi więziami personalnymi z prezydentem Ugandy Yoveri Musevenim, jak i z wiceprezydentem Rwandy gen. Paulem Kagame. Mówi w kraju frankofońskim po angielsku i skończył amerykańską akademię wojskową. Do tego kręgu ludzi, preferujących język i kulturę anglosaską, należy Kabila. Oni się dobrze znają od dawna, zawsze współpracowali ze sobą. Dziś to, co się dzieje, jest ich tryumfem. Z tą różnicą, że miejsce Anglii, która jest zajęta swoimi wewnętrznymi problemami i w sprawy afrykańskie się nie angażuje, zajęły Stany Zjednoczone. Jest to fenomen, dlatego, że do tej pory obecność amerykańska nigdy nie była tak widoczna w Afryce jak teraz. Ameryka przez długi czas trzymała się z daleka od spraw afrykańskich.
Dlaczego robi to teraz?
Po wycofaniu się Rosjan, całkowitym braku zainteresowania ze strony Wielkiej Brytanii w Afryce wytworzyła się pustka. Amerykanie, którzy załatwili gdzie indziej swoje sprawy, wchodzą dziś do Afryki. Robią to na kilku szczeblach. Politycznie odpowiada za to Departament Stanu, ale bardzo aktywne są tzw. organizacje pozarządowe, których w Afryce jest mnóstwo. Są wreszcie różne odmiany ruchów religijnych, sekt chrześcijańskich, też niesłychanie prężnych. Sporo dobrego robi Korpus Pokoju, w którym pracuje ochotniczo wielu młodych Amerykanów. Razem daje to znaczącą obecność. Do tego dochodzi jeszcze zainteresowanie ekonomiczne. Amerykańskie firmy odkrywają Afrykę. Nie mówię o interesach naftowych, w Nigerii czy w Angoli, ale o ostatniej umowie zawartej między powstańcami Kabili a amerykańskim koncernem American Mineral Fields w Lubumbaszi. Jest ona warta miliard dolarów. To nie jest tylko symboliczne opowiedzenie się za Kabilą, ale uznanie go za gwaranta stabilizacji w Zairze.
To jest coś nowego dla Afryki. Opuszczony, zadłużony kontynent stał się przedmiotem zainteresowania ze strony jedynego dziś mocarstwa, które jest gotowe zaangażować tam swoje środki, ludzi i ruszyć ten wyłączony z życia międzynarodowego kontynent. To wszystko oznacza, że wchodzimy w erę postpostkolonialną.
Czy to oznacza, że wchodzimy pozytywnie ?
Po pierwsze pozytywne jest to, że nie ma już zimnej wojny. Po drugie jest pewna szansa udzielenie wsparcia finansowego, którego Afryka potrzebuje i bez którego nie ma możliwości wyjścia z kryzysu. Jedynymi instytucjami, które choćby w części mogą te oczekiwania zaspokoić, są Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, obie kontrolowane przez kapitał amerykański. To jest dziś ważne, bo młoda burżuazja afrykańska rozumie, że w jej interesie należy związanie się z tymi instytucjami. Wie też, że stare mocarstwa kolonialne - Francja, Wielka Brytania czy Belgia - nie mają pieniędzy, bo same mają problemy, i że z tej strony nie ma już czego oczekiwać. Młoda burżuazja wiąże swoją przyszłość z Bankiem Światowym i MFW, które symbolizują USA.
Czy dobrze rozumiem, że nastąpiła zbieżność interesów a zarazem przesunięcie zainteresowania nowych elit afrykańskich w kierunku Ameryki?
W zeszłym roku, kiedy jeździłem po Afryce Zachodniej, dawnych koloniach Francji, zauważyłem wielką zmianę. Dwadzieścia lat temu każdy urzędnik, student, uczeń mówił po francusku, to było naturalne. Teraz równie biegle mówią po angielsku. Pytałem, dlaczego się uczycie angielskiego. Odpowiadali bez zażenowania - dwadzieścia lat temu panami byli Francuzi, dziś panem jest Bank Światowy, a tam mówi się po angielsku. To jest przykład wielkiej zmiany, jaka dokonuje się wśród średniej klasy afrykańskiej. Ona orientuje się, że kapitał międzynarodowy jest w rękach amerykańskich i dobrze jest znać język, w którym mówią bankierzy.
Jeszcze coś istotnego, gdy idzie o Zair i nie tylko. Wskutek braku łączności, komunikacji wytworzyła się regionalna czy federalna struktura władzy. Państwa afrykańskie, takie jak Zair, mogą i chcą korzystać w tej mierze z rozwiązań prawnych i praktyki amerykańskiej. Afrykańskim warunkom geograficznym, historycznym i komunikacyjnym doskonale odpowiadają luźne federalne struktury. Szczególnie w Zairze, gdzie jest ponad 200 grup etnicznych. Z tych względów myślę, że cały ten proces, który obserwujemy w Zairze, jest niesłychanie ważny dla całej Afryki.
Istotną rolę - co chcę podkreślić - po raz pierwszy od wielu lat na kontynencie odgrywa prezydent RPA Nelson Mandela. Jego osoba budzi powszechny szacunek. Jest on największym obecnie przywódcą w Afryce. Kiedyś - wracając do przeszłości - takim uznaniem cieszył się cesarz Etiopii Hajle Selasje. Świadczy to także o roli, jaką zaczyna odgrywać Republika Południowej Afryki.
Między USA i RPA są jednak różnice interesów?
Zapewne tak, ale gdy chodzi o Zair, oba państwa mają taki sam interes: doprowadzanie do stabilizacji kontynentu, usunięcie pozostałości, gdziekolwiek one są, zimnej wojny. Wtedy dopiero będzie można korzystać z bogactw kontynentu, co leży zarówno w interesie ludzi biznesu z RPA, jak i z USA.
Jednak są między nimi spory, chodzi o ostatni kontrakt. Kabila wypędził z prowincji Szaba (Katanga) znany koncern De Beers, a zaakceptował Amerykanów.
W tej grze bierze udział wielu aktorów, są i będą konflikty. Jednak, co istotne, to fakt, że wielkie koncerny są zgodne, że Afrykę należy zagospodarować, ożywić jej gospodarkę, tchnąć w nią nowe życie. Włączyć ją do organizmu światowej ekonomii. Aby tak się stało, w Afryce musi być zapewniona stabilizacja. Pokojowa rola Mandeli akurat w tym momencie jest zgodna z interesem Waszyngtonu. Oba państwa mają taki sam cel: zamknąć zły rozdział w historii Afryki i otworzyć nowy, pomyślny.
Jeśli dobrze pana rozumiem, trwa pewien proces, Zair jest w środku tych wydarzeń. Jaki będzie finał?
Zair zawsze był na pierwszej stronie. O losy Lumumby martwił się cały świat. Potem były tu liczne rebelie i secesje. Zawsze się coś działo. Zair był i jest laboratorium politycznym. Rozgrywały się tu wydarzenia ważne dla całego kontynentu. Tak jest i teraz. Kończy się wielka epoka Mobutu, zaczyna się nowa Kabili.
Jaka jest przyszłość tego kontynentu, nadal wlokącego się z tyłu za wszystkimi?
Trudno odpowiedzieć. W Afryce są 52 państwa, ponad 800 mln ludzi, setki narodów i języków, żyją wyznawcy wielu religii. Różne są też poziomy życia, inne drogi rozwojowe. Jest to kontynent bardzo zróżnicowany. Na pewno nie będzie też jednej formuły rozwiązań. Z procesu, jaki obserwujemy, wynika, że będzie mniej konfliktów, więcej stabilizacji i demokracji. Nie zabraknie trudności ekonomicznych. Aby ożywić gospodarkę Afryce są potrzebne pieniądze. Tam ich nie ma. Jeśli coś drgnie w jednym miejscu, niech to będzie Zair czy inny kraj; pojawi się szansa, że za nimi pójdą inne państwa. Afryka stanie na nogi, kiedy dostanie pieniądze z zewnątrz. Jeśli mówimy o ekonomii, to konkurentem dla USA będą Chiny.
Dlaczego Chiny?
Zalewają rynek tanim towarem. Zeszyty, T-shirty, tenisówki, latarki kosztują grosze. Wypierają firmy zachodnioeuropejskie, których produkty są za drogie na kieszeń Afrykańczyka. W przyszłości może dojść do powtórzenia się sytuacji sprzed kolonizacji Afryki przez Europejczyków, kiedy Afryka była silnie związana z Azją. Obok chińskich produktów w Afryce można też spotkać malezyjskie, tajwańskie, tajlandzkie i z innych krajów.
A jaka jest pozycja Afryki Północnej?
Ten region swoją aktywność kieruje w dwie strony. Bardzo silnie państwa Afryki Północnej są zaangażowane w basenie Morza Śródziemnego, gdzie szukają swego miejsca w związkach ekonomicznych z Europą. Kontynuują jednocześnie swoje związki sprzed wieków: handlowe, a zwłaszcza religijne z czarną Afryką. Islam jest nadal bardzo obecny w wielu krajach Afryki, a nawet się umacnia. Firmy handlowe z Egiptu, Libii, Maroka można spotkać na całym kontynencie.
Czy można powiedzieć, że coraz mniej do powiedzenia w Afryce ma Europa, że jest wypierana przez innych, że zajęta swoimi problemami wypadła z gry?
Niewątpliwie Europa, szczególnie b. państwa kolonialne, jak Francja, Belgia czy Anglia, mają wewnętrzne problemy i nie angażują się, nie mając środków, Afryce. Wielkim przegranym, moim zdaniem, jest Francja, która próbowała budować mit francusko-parysko-afrykański; wiele złego zrobiła polityka b. prezydenta Francoisa Mitterranda.
Dlaczego?
Był to człowiek, który za wszelką cenę chciał stworzyć idylliczny obraz współpracy Paryża z b. koloniami francuskimi. Francja popierała najgorsze dyktatury, ludzi mających wiele złego na sumieniu. A jedyną polityką było wysłanie spadochroniarzy w celu ratowania zagrożonego dyktatora. Taka polityka musiała się skończyć tak, jak się kończy dziś w Zairze. Paryż nie ma koncepcji. Francja po śmierci dyktatora Burundi w 1994 roku zaczęła tracić wpływy w całym regionie Wielkich Jezior. Teraz, jeśli straci Zair - a wszystko na to wskazuje - utraci cały region. Politycy francuscy zdają sobie z tego sprawę i to jest bardzo trudno Francuzom zaakceptować. Oskarżają o wszystko co złe Amerykanów. W Zairze, popierając do końca Mobutu, stawiają się z góry na przegranej pozycji. To, co dziś obserwujemy, jest początkiem końca pewnej epoki w polityce afrykańskiej Paryża, po przegranej Mobutu nic już nie będzie takie jak przedtem.
Wracając do generalnej tendencji, afrykańscy politycy, młoda generacja, podobnie jak biznesmeni, rozumieją, że minął czas starych kolonialnych powiązań, że odchodzi w przeszłość model współpracy, np. z Francją metropolią kolonialną, która w razie potrzeby ratowała dyktatora, albo przysyłając mu oddziały interwencyjne, albo pieniądze. Swoje miejsce w Afryce dostrzegły Stany Zjednoczone i ich polityka została zaakceptowana przez afrykańskie elity. Nastąpiła zatem zbieżność interesów. Co to oznacza dla przyszłości Afryki?
Jest to pozytywne zjawisko. Amerykanie proponują bowiem demokratyczne rozwiązania, wolny rynek, swobodny przepływ kapitału. Zresztą jest to moda obowiązująca w całym świecie. Nikt nie przyzna się dziś, że jest przeciw demokracji. W Afryce wydarzenia w Zairze oznaczają rozstanie się z starym modelem. Na pewno będą jeszcze konflikty, walki wewnętrzne. Ale nowi politycy, Kabila czy Etienne Tshisekedi, są politykami nowej generacji, mający bardzo afrykańskie podejście, widzący potrzebę zmian. Są przeciwieństwem Mobutu, złego, brutalnego dyktatora, niereformowalnego. Przykładami przywódców godnych naśladowania w Afryce są dziś Mandela i Museveni. Są to ludzie reprezentujący interesy swoje kraju, o czystych rękach, mający wizję przyszłości. A oni obaj popierają zmiany w Zairze.
Czy w czasie jednej ze swych afrykańskich wypraw spotkał pan Kabilę?
Kto wie. Może w Kisangani w 1961 roku, może w Dar es Saalam, czy w Nairobii, Kigali, czy Kampali. Żartuję sobie, ale być może nasze drogi się skrzyżowały, natomiast osobiście nigdy z nim nie rozmawiałem.
Rozmawiał Ryszard Malik | Czy wydarzenia rozgrywające się w Zairze rzeczywiście są takie ważne?
RYSZARD KAPUŚCIŃSKI: Niewątpliwie tak. z kilku względów. Konflikt w Zairze jest dziś jednym z największych na naszej planecie. Ale jeśli chodzi o samą Afrykę, jest to wyraźne zakończenie epoki zimnej wojny. Okres zimnej wojny na tym kontynencie przebiegał bardzo dramatycznie. w okresie dekolonizacji, walki o niepodległość, nie znając dobrze Afryki, zakładano, że procesy tam zachodzące mogą stać się zalążkiem wielkiego konfliktu między mocarstwami, że może wybuchnąć tam trzecia wojna światowa. do akcji włączyła się Organizacja Narodów Zjednoczonych. Obawiano się najgorszego. Afryka kojarzyła się z czymś niebezpiecznym i niepewnym. W sumie spowodowało to, że w ten wiszący w powietrzu konflikt włączyły się Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, a nawet Chiny. I właśnie na tej fali niepokoju wyrósł Mobutu. Był on nikomu nie znanym sierżantem armii kolonialnej. Amerykanie zaczynają szukać swego człowieka. Nie wiedzą, jak dalej potoczą się losy Konga, państwa doskonale położonego strategicznie, dysponującego wieloma bogactwami naturalnymi, trzeciego pod względem obszaru kraju Afryki. W 1965 roku w wyniku zamachu stanu Mobutu przejmuje władzę w państwie i formalnie do dziś jest dyktatorem. Zachód zachowuje się wobec Afryki dwuznacznie. Z jednej strony chce mieć kontrolę nad tym, co się dzieje na tym kontynencie, z drugiej nie ma żadnej koncepcji, co robić z Afryką. Wydarzenia w Zairze to przykład zjawiska, jakie obserwujemy w świecie, kryzysu państwa narodowego. tradycyjna koncepcja państwa centralnie rządzonego przechodzi bardzo silny kryzys. Ze szczególnym nasileniem ten kryzys przebiega jednak w Afryce, gdzie państwo zawsze było słabe, bo nie miało tradycji, bo trwało niespełna 30 - 40 lat. |
OBYCZAJE
Kariera Bogdana Tyszkiewicza
Radny z rewolwerem za paskiem
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.
Bogdana Tyszkiewicza policja zatrzymała po telefonie od mieszkańca Warszawy, że jakiś pijany grozi bronią gościom pubu na Żoliborzu. On utrzymuje, że jedynie spacerował bez marynarki z rewolwerem za paskiem. Według policji nie miał zezwolenia na broń, wygasło kilka tygodni temu. Badanie wykazało 2,5 promila alkoholu we krwi radnego.
O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, międzynarodowy sędzia hokeja, prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, warszawski kupiec (wraz z żoną właściciel dwóch pubów, kilku sklepów) i działacz gospodarczy. "Dla jednych rzutki biznesmen i dobry organizator, dla drugich Nikodem Dyzma" - pisaliśmy o nim w 1998 roku.
Kandydat nieformalny
Karierę w samorządzie i częściowo w polityce zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej - stowarzyszenia stołecznych kupców i rzemieślników. Najpierw zakładał wałęsowski Bezpartyjny Blok Wspomagania Reform. W 1993 roku startował nawet z jego listy z województwa ciechanowskiego do Senatu, ale przegrał. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" (przy nazwisku widniało "ekonomista", choć miał zaledwie wykształcenie średnie techniczne) dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do tworzącego się właśnie Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. W następnych wyborach występował już na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu. Ale przy jego nazwisku nie było informacji, jakie ugrupowanie go rekomenduje. Nieformalnie popierała go mazowiecka "Solidarność". - Formalnej rekomendacji nie miał, nieformalnie poparcie regionu miał - przyznaje jeden z członków ówczesnych władz "S" na Mazowszu. - Związkowcy dziwili się nawet, że ktoś, kto ma tyle kasy i nie jest związkowcem, występuje jako ich przedstawiciel. Bronił tej kandydatury przewodniczący Jacek Gąsiorowski - mówi nasz rozmówca, który woli pozostać anonimowy. - Według moich obserwacji Tyszkiewicz, człowiek towarzyski, otwarty, elokwentny i zamożny, zaimponował przewodniczącemu, który jest prostym związkowcem z Huty Lucchini - dodaje.
Od tej pory Bogdan Tyszkiewicz, na różnych etapach negocjacji w sprawie koalicji w warszawskim samorządzie, był mniej lub bardziej oficjalnym kandydatem "Solidarności" na przewodniczącego rady (został nim na kilka tygodni, ale kiedy zmieniła się koalicja, został odwołany), na prezydenta, na wiceburmistrza gminy Centrum.
Potem mówił, że jest doradcą ministra spraw wewnętrznych Janusza Tomaszewskiego oraz doradcą szefa UKFiT Jacka Dębskiego. Ale i to nie jest pewne. - Z tego, co wiem, nie był na etacie w MSWiA - mówi poseł Piotr Wójcik, który uchodził za bliskiego współpracownika Tomaszewskiego.
Wcześniej Tyszkiewicz zabiegał o stanowisko ministra sportu. Wraz z odejściem obu polityków jego kariera się skończyła. Ostatnio jeszcze liczył na jakąś funkcję przy komisarzu rządu w gminie Centrum, ale i to pragnienie nie zostało spełnione.
Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Jego styl określają: czarny mercedes z kierowcą, złoty zegarek ze złotą bransoletą, czarne ubrania z kolorowymi krawatami. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. Ktoś, kto przedstawiał się jako jego asystent, rezerwował w rządowym ośrodku wypoczynkowym w Łańsku miejsca dla Tyszkiewicza i "bliskiego współpracownika jednego z bosów [pruszkowskiego] gangu" ("Życie" z 13.05.2000 r.).
W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD. Czy organizacjom tym nie przeszkadzało, że taki człowiek reprezentuje je na eksponowanym stanowisku? Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę?
Człowiek z zewnątrz
- Przewodniczący rady to mimo wszystko funkcja papierowa - wspomina poprzednią kadencję samorządu jeden z warszawskich liderów UW Piotr Fogler, wtedy w Partii Konserwatywnej. - Nie ma bezpośredniego wpływu na decyzje, funkcji wykonawczej Tyszkiewicz by nie dostał. Jako przewodniczący był sprawny. Towarzysko bardzo miły, ze wszystkimi żył dobrze - i z lewicą, i z prawicą - dodaje. Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii. - Pozostał człowiekiem z zewnątrz - ocenia Fogler.
- W 1994 roku mało go znaliśmy - mówi szef mazowieckiej Unii Wolności Paweł Piskorski. - W klubie unijnych radnych uzyskał najwięcej głosów jako kandydat na przewodniczącego rady. W trakcie kadencji współpraca z nim systematycznie się pogarszała. Zdawał sobie sprawę, że nie dostanie się na listę kandydatów na radnych w następnych wyborach i przeniósł się do AWS - dodaje.
Dlaczego więc Unia ponownie głosowała na Tyszkiewicza po wyborach w 1998 roku? - Dostaliśmy od przewodniczącego mazowieckiej AWS Jacka Gąsiorowskiego pismo, że Tyszkiewicz jest oficjalnym kandydatem na przewodniczącego rady - wyjaśnia Piskorski. - Jak zaczęlibyśmy grzebać w kandydatach AWS, to oni chcieliby w naszych. W Sejmie Unia głosowała na Jana Marię Jackowskiego z AWS na przewodniczącego Komisji Kultury, chociaż jego poglądy mogły nam nie odpowiadać. Takie są zasady w koalicji.
Na tę samą zasadę powołuje się szef warszawskiego SLD Jan Wieteska: - Przyjęliśmy filozofię, że nie wnikamy w personalia koalicjanta. Obowiązuje zaufanie do partnera. Zresztą Tyszkiewicz wtedy jeszcze nie wyjmował pistoletu. Był trochę innym człowiekiem. Nie wiedziałem, co pije i ile pije. Każdy pije wódkę. On się w tym nie wyróżniał. Żeby kogoś oskarżać, trzeba mieć dowody.
Na bankietach - przeciętnie
Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS (RS AWS, PPChD, ZChN, Ruch Stu). Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). - O Tyszkiewicza proszę pytać Jacka Gąsiorowskiego - odpowiadają posłowie Andrzej Smirnow, Piotr Wójcik, Andrzej Anusz. - Jego kandydaturę na przewodniczącego rady wysunął Region Mazowsze "S", to była kandydatura nie uzgodniona z resztą AWS - przypomina Smirnow.
Jedynie poseł Maciej Jankowski (wystąpił z Klubu AWS w Sejmie), który w 1998 roku mówił, że Tyszkiewicz jest dobrym kandydatem na prezydenta miasta, próbuje go bronić. - To, co się wypisuje o wypadku Tyszkiewicza, to nagonka, hucpa - mówi. - Jak mi wiadomo, rzecz się miała inaczej, niż była opisywana. Alkohol i rewolwer są naganne, ale nie zostało popełnione przestępstwo. Podtrzymuję opinię, że Tyszkiewicz to człowiek, który zna się na mieście, a takich nie ma wielu.
- A jego picie? Nigdy nie widziałem u niego nadmiernej skłonności do alkoholu. Widywałem go i przed południem, i po południu, i na bankietach. Zachowywał się przeciętnie.
Chcieliśmy zapytać przewodniczącego mazowieckiej AWS i regionalnej "Solidarności" Jacka Gąsiorowskiego, dlaczego tak mocno popierał Bogdana Tyszkiewicza, wysuwał jego kandydaturę na różne stanowiska. Dwa razy prosił o przesunięcie rozmowy ze względu na inne zajęcia. Za trzecim rzucił do słuchawki: "Nie będę tego komentował". I przerwał rozmowę.
Filip Frydrykiewicz
Kto głosował na przewodniczącego rady Centrum Bogdana Tyszkiewicza
Lipiec 1994 r.: 61 głosów z Unii Wolności i Samorządności, Forum Samorządowego, SLD - PSL
Listopad 1998 r.: 55 głosów z UW, "S", SKL, SLD | Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, międzynarodowy sędzia hokeja, prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, warszawski kupiec (wraz z żoną właściciel dwóch pubów, kilku sklepów) i działacz gospodarczy.Karierę w samorządzie i częściowo w polityce zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej - stowarzyszenia stołecznych kupców i rzemieślników. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do tworzącego się właśnie Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność.Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Jego styl określają: czarny mercedes z kierowcą, złoty zegarek ze złotą bransoletą, czarne ubrania z kolorowymi krawatami. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem.W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD.Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii.Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS . Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). |
Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale na gospodarczą recesję nikt nie jest gotowy - statystyczny Amerykanin wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i nie posiada oszczędności.
Clinton wiedział, kiedy odejść
JAN PALARCZYK Z SAN FRANCISCO
Nic nie działa na Amerykanów tak paraliżująco jak doniesienia o zwolnieniach pracowników. Codziennie prasa donosi o następnych.
- Po prawie dziesięciu latach dobrobytu amerykańska gospodarka przypomina lokomotywę, która nagle stanęła. Wzrost gospodarczy jest bliski zeru. Współczuję Bushowi, chociaż go nie lubię. Zwolnienia, zwolnienia, zwolnienia - mówi starszy mężczyzna i pokazuje na pierwsze strony popularnych tygodników, których tytuły zawierają słowa "schłodzenie" lub "recesja" ze znakiem zapytania. - To jest na razie krakanie mediów na złowrogą literę "r", ale w tym roku na pewno czekają nas trudne czasy.
Według rządowych statystyk bezrobocie w skali kraju szacowane jest nadal na poziomie poniżej 5 procent, ale w styczniu 2000 roku 365 tysięcy ludzi utraciło posady i wystąpiło o zasiłek dla bezrobotnych. Złowrogą passę rozpoczęła informacja z Detroit: najpierw zatrudnienie zredukował koncern General Motors, a zaraz potem DaimlerChrysler zwolnił 26 tysięcy robotników.
Pojawiły się wtedy głosy, że przecież przemysł samochodowy reprezentuje "starą gospodarkę" i fakt, iż Amerykanie przestali kupować nowe samochody, nie będzie miał większego znaczenia w komputerowej Dolinie Krzemowej. Okazało się jednak, że auta są masowo wyposażane w elektroniczne gadżety wytwarzane przez firmy "nowej gospodarki". W ramach globalizacji gospodarki koncerny elektroniczne zredukowały zatrudnienie, a na pierwszych stronach kolorowych tygodników pojawiły się wtedy tytuły: "Co zrobisz, jak stracisz pracę?" Amerykanie zaczęli ograniczać swe wydatki, a wskaźnik tzw. zaufania konsumentów osiągnął najniższy poziom od trzech lat.
Mimo to w modnych teraz sondażach około 64 procent respondentów dobrze ocenia stan gospodarki, a 45 procent nadal deklaruje chęć dokonania poważniejszych zakupów. Konsumpcyjny styl życia mieszkańców USA jest podstawą rozwoju tego kraju: od tego co, ile i za ile kupują Amerykanie zależy aż 68 procent produktu krajowego brutto.
- Jeśli Amerykanie przestaną kupować, bo nie będzie ich na to stać, albo stracą pracę, to wtedy mamy murowaną recesję. Ale na razie to słowo na "r" jest tylko w mediach, a nie na rynku. Telewizja zajmuje się obsesyjnym nagłaśnianiem wszystkich symptomów gospodarczego osłabienia. A wyniki sondaży wydają się potwierdzać, że Amerykanie są większymi optymistami od "gadających głów" w tv - zauważa spotkany w księgarni pan i dodaje, że jest historykiem, a nie ekonomistą.
Wszystko jest względne
- Jakie zwolnienia?! Jaki wzrost bezrobocia?! No i co z tego, że w tym kraju nawet pół miliona ludzi straci pracę, zakładając, że w USA pracuje około 100 milionów pracowników? - irytuje się młody Australijczyk w San Francisco. Ma ku temu powody. Ponieważ posiada pozwolenie na pracę, udał się właśnie do agencji pośrednictwa Spherion, gdzie - tego samego dnia - otrzymał cztery oferty pracy. - Jeśli ci ludzie chcą poznać znaczenie "wzrostu bezrobocia", to niech jadą do Australii.
Według doniesień gazety "San Francisco Chronicle" firmy skupione w rejonie Zatoki San Francisco wypłacają swym pracownikom rekordowe podwyżki w skali od 4-5 procent zarobków rocznie oraz obdarzają ich równie wysoką trzynastą pensją za rok 2000 wypłacaną w lutym 2001 roku. W ciągu ostatnich 10 lat rok 2000 był dla nich jednym z najlepszych finansowo. Pojawia się jednak pytanie, czy rejon ten, gdzie średnia pensja roczna jest dwukrotnie wyższa od średniej krajowej (40 tysięcy dolarów), można porównywać z resztą kraju.
- Nie zapominajmy o tym, że Internet splajtował. Wartość giełdowa indeksu Nasdaq spadła o połowę w ciągu roku, a niektóre notowania akcji wielkich koncernów o ponad 100 procent. Ludzie znaleźli się na bruku. Dwa miesiące temu byliśmy na spotkaniu zorganizowanym przez internetową telewizję Cnet na temat przyszłości tzw. mediów szerokopasmowych. I o jakiej przyszłości właściwie tam była mowa, skoro dziś Cnet zwolnił ponad 10 procent załogi - zauważa Caroline Palmer z San Francisco. - Wielu moich przyjaciół jest w tej chwili bez pracy.
Drgania w Internecie
Wieczorem wracam do domu taksówką, którą prowadzi młody człowiek z kolczykiem w uchu. - Byłem wiceprezesem firmy internetowej, która projektowała strony w sieci. Teraz robię na taryfie, no bo splajtowaliśmy. I pomyśleć, że jeszcze rok temu chciałem sobie kupić bezludną wyspę - żartuje. Pytam go, jaka jest definicja "firmy internetowej". Zastanawia się. - Dziś chyba bardzo szeroka. To instytucja, która nie mogłaby prowadzić działalności handlowej bez sieci Internetu.
- Jestem optymistą - dodaje - ponieważ liczba użytkowników Internetu powinna wzrosnąć z 400 milionów w 2000 roku do ponad miliarda w 2005. Chwilowo siadła w USA koniunktura. Ale przyszłość należy do nas. Już ponad połowa Amerykanów codziennie żyje w sieci.
- Czy kupisz teraz pralkę, telewizor albo nowe auto?
- Ależ skąd. Mam same długi. Mój personalny wskaźnik zaufania konsumentów to minus 10.
A potem wysadza mnie przed domem w San Francisco i dziękuje za napiwek w postaci trzech dolarów.
Caroline nie zdecydowała się na podjęcie pracy w firmie internetowej. Nie przekonała jej "dobra" oferta, boi się tego, co będzie dalej. Po zwolnienia sięgnęły flagowe firmy Internetu - Amazon i Yahoo, a po fuzji Time Warner z AOL dwa tysiące pracowników znalazło się na bruku. Potem zwalniać zaczęły firmy od CNN i Disneya począwszy, a na internetowym wydaniu "New York Timesa" skończywszy. Telewizja Fox zamknęła swe wydanie w sieci. I tak można cytować bez końca długą listę firm internetowych, których akcje rok temu sprzedawały się powyżej 100 dolarów za sztukę, a z których wiele już nie istnieje.
Tu rośnie, tam rośnie
Pomijając pozostałe wskaźniki gospodarczego osłabienia, trzeba wspomnieć o tym, który dotyczy wszystkich mieszkańców Stanów Zjednoczonych - nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw, który uszczuplił realne możliwości nabywcze mieszkańców oraz zmniejszył margines zysku korporacji. Kryzys energetyczny dotknął najbardziej Kalifornię, ale wzrost opłat za energię o ponad 100 procent odnotowali także mieszkańcy innych stanów. Gdy w Nowym Jorku zimowe rachunki za prąd i gaz zaczęły dorównywać wysokością ratom pożyczki hipotecznej za dom (od 600-1000 dolarów miesięcznie), mieszkańcy zaczęli protestować.
Ogólne wyniki odnotowane przez gospodarkę USA w 2000 roku były znakomite: wydajność pracy wzrosła o 4,3 procent (był to najlepszy rezultat od 17 lat), a koszt zatrudnienia zaledwie o 0,7 procent. Można więc stwierdzić, że im wyższa wydajność pracy, tym mniejsza strata ze zwalnianych, na których - przynajmniej na razie - czekają nowe miejsca pracy. I chociaż podstawowa stawka wynosi około 5,5 dolara na godzinę, a średnia krajowa przekracza 14 dolarów na godzinę, to, na przykład, do analizowania dokumentów dotyczących fuzji koncernów Chevrona z Texaco wykwalifikowanym kandydatom pracodawcy oferują w San Francisco około 30 dolarów za godzinę pracy plus wynagrodzenie za tzw. nadgodziny (półtora raza więcej po 7 godzinach oraz dwa razy więcej po 12 godzinach - z tym, że oferta ta dotyczy ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na pracę od północy do 7 rano albo i dłużej). I można tylko dodać, że agencje pracy narzekają na brak chętnych.
Półtora biliona dolarów dla podatników
Władze USA starają się, jak tylko mogą, reanimować amerykańską gospodarkę, chociaż mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych. Popularny szef banku centralnego Alan Greenspan obniża stopy procentowe i popiera plan prezydenta Busha gwałtownej redukcji podatków i obniżenia progów podatkowych: z 15 do 10 procent dla najuboższych, i z 39 do 30 dla najzamożniejszych.
Zaskoczony stanem gospodarki, Bush obiecuje pozostawienie w rękach podatników ponad 1,6 biliona dolarów w ciągu najbliższych 10 lat, czyli równowartość około 10 rocznych dochodów narodowych Polski. Sukces Busha uzależniony będzie od tego, jak szybko będą widoczne efekty cięć podatkowych: im szybciej Amerykanie zainwestują zaoszczędzone pieniądze w dobra konsumpcyjne, tym lepiej dla gospodarki. Wielu ekonomistów głosi, że obecne spowolnienie będzie krótkotrwałe, i przewiduje w tym roku wzrost gospodarczy rzędu 2,5 procent.
- Clinton odszedł w idealnej chwili - żartuje Giuseppe Guarino z Berkeley.
Jeśli nadejdzie recesja, to zapłaci za nią politycznie Bush. Kiedy Amerykanie tracą pracę, to zawsze winni są ci na górze. Politycy boją się tego zjawiska jak ognia. Najgorszą prasę otrzymuje ten prezydent, za którego kadencji obywatele zostają zwalniani.
Dużo wydawać i nie oszczędzać
Dziesięć lat temu średnia krajowa pensja wynosiła 20 tysięcy dolarów, a dziś wynosi dwa razy tyle. Wtedy cena domu w San Francisco lub w Nowym Jorku sięgała 200 tysięcy dolarów, dziś w tych metropoliach przekracza milion. Jedna na siedem amerykańskich rodzin zarabia ponad 100 tysięcy w roku, podczas gdy w 1990 roku była to jedna rodzina spośród dwunastu. W dodatku budżet około 40 procent tutejszych rodzin przekracza 50 tysięcy dolarów. Powiększyła się grupa mieszkańców, którzy zarabiają ponad 100 tysięcy dolarów rocznie (stanowią teraz 5 procent całego społeczeństwa).
Ponieważ Amerykanom żyje się teraz lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, wielu mieszkańców zapomniało, że niepomyślny stan gospodarki oznaczać będzie koniec stylu życia z dziesięcioletniego okresu prosperity. Teraz się okazuje, że właściwie nikt na to ochłodzenie gospodarki nie był gotowy, gdyż statystyczny mieszkaniec USA wydaje o jedną trzecią więcej, niż zarabia, i ...nie posiada oszczędności. Może dlatego plan redukcji podatków - jeszcze parę miesięcy temu niemożliwy do wprowadzenia - teraz cieszy się znacznym poparciem społeczeństwa.
- Jeśli recesja naprawdę ogarnie Amerykę - zauważa powracający z pracy w San Francisco Australijczyk - to najgorsze jest to, że wszyscy odczujemy to na własnej skórze, bez względu na miejsce zamieszkania. - | Po latach dobrobytu amerykańska gospodarka stanęła.
bezrobocie w skali kraju szacowane jest na poziomie poniżej 5 procent, ale w styczniu 2000 roku 365 tysięcy ludzi utraciło posady.
Po zwolnienia sięgnęły flagowe firmy Internetu - Amazon i Yahoo.
nastąpił gwałtowny wzrost cen energii i paliw.
Władze mają niewielki wpływ na stymulowanie procesów makroekonomicznych.
Jeśli nadejdzie recesja, zapłaci za nią politycznie Bush.
nikt na to ochłodzenie nie był gotowy, statystyczny mieszkaniec wydaje o jedną trzecią więcej niż zarabia i nie posiada oszczędności. |
Gdzie Ren wpada do Tybru
Nieznana historia Vaticanum II
EWA K. CZACZKOWSKA
Przyglądając się zdjęciom z pełnym dostojeństwa gronem ojców soborowych, trudno byłoby dociec, jak wiele w atmosferze Vaticanum II było emocji, napięć i rywalizacji grup o różnych poglądach. I chociaż dokumenty były ogłaszane przez papieża w imieniu całego soboru, to przecież wśród jego uczestników nie były przyjmowane z równym entuzjazmem.
Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Samo wprowadzenie postanowień soboru rozpoczęło się w polskim Kościele później i przebiegało wolniej niż na Zachodzie. Natomiast wśród publikacji na temat soboru, prócz przyjętych dokumentów, znajdują się głównie pozycje z zakresu nauczania soboru, jego znaczenia, recepcji w Polsce, kierunków filozoficznych obecnych w Kościele tamtego okresu itd. Najwięcej zresztą publikacji ukazało się w ostatnim dziesięcioleciu. Pisano o skutkach soboru, a nie o jego przebiegu (prócz dziennikarskich korespondencji ukazujących się w "Tygodniku Powszechnym"), czyli czterech sesjach, na których między październikiem 1962 a grudniem 1965 roku zbierali się ojcowie soborowi, by przedyskutować i przyjąć kilkanaście dokumentów, które miały - jak mówił Jan XXIII - "przewietrzyć Kościół". Aby pełna dokumentacja z obrad Soboru Watykańskiego została ujawniona, musi upłynąć co najmniej jedno pokolenie, niemniej okazuje się, że wiedza na ten temat jest pokaźna. Od niedawna także w Polsce, a to za sprawą przetłumaczonej niedawno i wydanej po polsku książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II".
Liberałowie kontra konserwatyści
Ojciec Wiltgen obserwował sobór z bliska - prowadził niezależny Soborowy Ośrodek Informacji Prasowej, organizował konferencje prasowe z uczestnikami soboru, z 550 z nich przeprowadził wywiady, wydawał biuletyn dla około trzech tysięcy dziennikarzy z ponad stu krajów świata, miał dostęp do oficjalnej korespondencji, dokumentów, materiałów roboczych soboru itp. Na tej podstawie odtworzył w sposób kompetentny, miejscami bardzo szczegółowy, przebieg sesji soboru, pokazując proces przyjmowania dokumentów.
Mnóstwo w jego książce nazwisk, dat, liczb, ale dzięki temu powstał - jak się wydaje - bezstronny opis Vaticanum II. Wyłania się z niego sobór jako ciało ustawodawcze podobne do wielu innych, w kórym ścierają się opinie, powstają grupy nacisku o podobnych poglądach, obmyślana jest taktyka działania dla osiągnięcia zamierzonych celów, pisane są petycje, zbierane podpisy itd. Na którym dochodzi nawet do niezamierzonych uchybień w procedurze i interwencji najwyższego autorytetu, w tym przypadku papieża.
Kilkanaście dokumentów przyjętych przez sobór było więc wynikiem albo kompromisów między grupami opinii, albo zwycięstw najsilniejszych z nich. Ojciec Wiltgen wymienia siedem takich grup, ale w gruncie rzeczy liczyła się jedna: przymierze europejskie o liberalnym obliczu. Usiłowało się mu przeciwstawić Międzynarodowe Ugrupowanie Ojców uważane, wraz z Kurią Rzymską, za esencję konserwatyzmu. Przymierze europejskie tworzyli, już od pierwszych dni soboru, biskupi z krajów niemieckojęzycznych - Niemiec, Austrii, Szwajcarii, do których dołączyli hierarchowie z Francji, Holandii, a także z Belgii oraz ze Skandynawii. Większość państw tego przymierza położona jest wzdłuż Renu, stąd tytuł książki Wiltgena "Ren wpada do Tybru", gdzie Tybr utożsamia Watykan.
Wybitny teolog dominikanin ojciec Yves Congar, recenzując książkę Wiltgena, powiedział: "W skrócie mówiąc, Ren symbolizował szeroki i bystry nurt teologii katolickiej i wiedzy duszpasterskiej, który zapoczątkował swój bieg we wczesnych latach pięćdziesiątych naszego stulecia, a jeśli chodzi o sprawy liturgii i badania nad Pismem Świętym, nawet jeszcze wcześniej". I ten właśnie nurt miał największy wpływ na kształt przyjętych dokumentów, a w konsekwencji na całość dzieła soboru, czyli odnowy Kościoła.
Zwycięstwa i porażki
Siła przymierza europejskiego polegała głównie na doskonałej organizacji, która dała już o sobie znać podczas formowania komisji soborowych, a potem na regularnych spotkaniach w czasie trwania sesji oraz na konferencjach między sesjami, kiedy przygotowywano się do pracy nad kolejnymi dokumentami. Ustalano na nich plan działania, opracowywano poprawki do projektów, przygotowywano alternatywne propozycje, eksperci dostarczali ojcom soborowym analizy, komentarze, argumenty. Grupie tej przewodził energiczny siedemdziesięcioośmioletni niemiecki kardynał Frings, którego teologiem, co warto podkreślić, był wówczas ksiądz profesor Joseph Ratzinger, dzisiaj watykański kardynał strzegący czystości doktryny, uważany za konserwatystę.
Jak wyraził się w innym miejscu książki ojciec Wiltgen, należałoby tylko życzyć, by inne narodowe konferencje biskupów były tak dobrze zorganizowane jak przymierze europejskie, bo stwarzałoby to większą szansę na szerszą reprezentację innych kierunków reprezentowanych wówczas w Kościele. Trzeba jednak zauważyć, że żaden dokument nie mógł być zatwierdzony bez woli dwóch trzecich ojców soborowych, a trudno przypuszczać, iż taki wynik można było osiągnąć wyłącznie dzięki dobrej organizacji pracy grupy znad Renu. Niemniej to właśnie europejskiemu przymierzu udało się m.in. nadać kształt, zmieniając poważnie pierwotny projekt jednej z najważniejszych konstytucji soborowych, nad którą najdłużej dyskutowano - o liturgii. To na skutek jej przyjęcia zostały wprowadzone do liturgii języki narodowe, a duchowni zaczęli sprawować msze zwróceni twarzą do wiernych.
Mimo iż - jak pisze ojciec Wiltgen - liberalne przymierze miało decydującą kontrolę nad przebiegiem prac soboru (m.in. także dzięki umiejętnie rozegranej sprawie wyboru do poszczególnych komisji), ponosiło też porażki. Za taką uznano choćby ogłoszenie noty wyjaśniającej zasadę kolegialności w Kościele czy uchwalenie oddzielnego dekretu o życiu zakonnym (do jego przeforsowania musiała zawiązać się grupa ojców o nazwie Sekretariat Biskupów).
O różnicy noszenia kapeluszy
Ojciec Wiltgen miał świadomość, iż ukazanie działania różnych grup nacisku będzie argumentem wykorzystywanym przez przeciwników zmian w Kościele. I dlatego już we wstępie przypomina, iż tworzenie zespołów roboczych soboru przebiegało tak samo jak przy tworzeniu każdego innego ciała ustawodawczego, albowiem niemożliwe jest, aby 2150 ojców soborowych indywidualnie proponowało poprawki do projektów itd. W sposób naturalny tworzyły się więc zespoły opracowujące tematy, a wewnątrz nich podzespoły osób mających podobne poglądy i chcących mieć wpływ na kształt dokumentów. Czasami, aby wprowadzić albo - przeciwnie - odrzucić jakąś poprawkę, nie cofano się nawet przed uchybieniami proceduralnymi, co z kolei wywoływało potężne kontrakcje. Tak było na przykład w sprawie poprawki podpisanej przez 455 ojców soborowych z 86 krajów, domagających się umieszczenia stanowiska Kościoła względem komunizmu w rozdziale o ateizmie w "Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym". Okazało, że poprawka w ogóle nie dotarła do członków odpowiedniej komisji, gdyż została wstrzymana przez jej sekretarza ojca Glorieux z Lille. Dopiero po interwencji Pawła VI do dokumentu dołączono przypis przypominający nauczanie Kościoła na temat komunizmu, ale faktem jest, że słowo komunizm w dokumencie nie pada (w Polsce pisał o tym przed laty Bohdan Cywiński). Arcybiskup Siguad, jeden z liderów Międzynarodowego Ugrupowania Ojców, skomentował to tak: "Istnieje różnica pomiędzy kapeluszem noszonym w kieszeni a noszonym na głowie".
Zwołanie przez Jana XXIII soboru było decyzją zaskakującą. Również, o czym wiadomo od dawna, treść przyjętych przez sobór dokumentów znacznie różniła się od ich pierwotnych projektów. Zasługą ojca Wiltgena jest szczegółowe i bez angażowania emocji opisanie powstawania ostatecznej wersji dokumentów, które zadecydowały o odnowie Kościoła.
Ojciec Ralph M. Wiltgen "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II", Poznań 2001 | Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Pisano o skutkach soboru, a nie o jego przebiegu. Aby pełna dokumentacja z obrad Soboru Watykańskiego została ujawniona, musi upłynąć co najmniej jedno pokolenie, niemniej okazuje się, że wiedza na ten temat jest pokaźna. Od niedawna także w Polsce, a to za sprawą przetłumaczonej niedawno i wydanej po polsku książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II".
Ojciec Wiltgen obserwował sobór z bliska. Na tej podstawie odtworzył w sposób kompetentny, miejscami bardzo szczegółowy, przebieg sesji soboru, pokazując proces przyjmowania dokumentów.Mnóstwo w jego książce nazwisk, dat, liczb, ale dzięki temu powstał bezstronny opis Vaticanum II. Wyłania się z niego sobór jako ciało ustawodawcze podobne do wielu innych, w kórym ścierają się opinie, powstają grupy nacisku o podobnych poglądach, obmyślana jest taktyka działania dla osiągnięcia zamierzonych celów, pisane są petycje, zbierane podpisy itd. Na którym dochodzi nawet do niezamierzonych uchybień w procedurze i interwencji najwyższego autorytetu, w tym przypadku papieża.Zwołanie przez Jana XXIII soboru było decyzją zaskakującą. Również, o czym wiadomo od dawna, treść przyjętych przez sobór dokumentów znacznie różniła się od ich pierwotnych projektów. Zasługą ojca Wiltgena jest szczegółowe i bez angażowania emocji opisanie powstawania ostatecznej wersji dokumentów, które zadecydowały o odnowie Kościoła. |
ROSJA
Niewyobrażalne trudności sądownictwa
Temida żebrze o kopiejki
BOGUSŁAW ZAJĄC
Człowiek, który chce wszcząć sprawę, przychodzi do sądu z kopertą. Jest niezbędna do tego, by wysłać pisma procesowe.
W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców.
Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.).
Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać.
Być może taka sytuacja jest na rękę niezbyt sprawnym organom ścigania karnego. Prasa rosyjska jest zgodna w ocenie zjawiska, które zaskoczyło ideologów sądów przysięgłych. Obok bowiem znacznej srogości w wymierzaniu kar za czyny niewątpliwie udowodnione, sędziowie przysięgli z zapałem zagłębiają się w szczególiki dowodów przeprowadzanych na rozprawie, a ich odmienne doświadczenie życiowe sprawia, że podają w wątpliwość, a nawet negują wiele źródeł rzeczowych, sposobów ich badania, opinii biegłych i zeznań świadków. Zauważono już, że liczba uniewinnień przed sądem przysięgłych jest znacznie wyższa niż przed tradycyjnym składem sędziowskim. Pod koniec listopada 1998 r. moskiewski Sąd Okręgowy w składzie przysięgłych orzekał w sprawie Olega Lipkina i Tejmuraza Kurgina, oskarżonych m.in. o zabójstwo Siergieja Skoroczkina, deputowanego do Dumy Państwowej Rosji. Mimo wołania o srogie kary, napięcia wywołanego głośnym zabójstwem deputowanej Galiny Starowojtowej, przysięgli uznali dowody oskarżenia za niewystarczające, by skazać Lipkina i Kurgina za zabójstwo. Skazali ich więc jedynie za porwanie deputowanego na 5,5 oraz 4,5 roku więzienia.
Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi; w Republice Mordowskiej, w powiecie staroszajgowskim nie zdołano odbudować dachu na budynku sądowym po pożarze z 1991 r. Ogółem jedna trzecia budynków sądowych woła o natychmiastowy remont kapitalny, a przecież w budżetach przez wiele lat nie przewidziano na ten cel ani kopiejki. Część sądów w ogóle nie ma własnych pomieszczeń, mimo że skonfiskowane po puczu Janajewa w 1991 r. budynki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego miały być w pierwszej kolejności przeznaczone właśnie dla nich. Udało się to po kilkuletnim procesie jedynie w Kałudze. Coraz częściej, z powodu nieuregulowania opłat, w sądach wyłączane są telefony lub ogrzewanie. Jesienią, kiedy w Moskwie była jeszcze dodatnia temperatura, kobiety-sędziowie orzekały w futrach i filcowych walonkach, a temperatura w sali rozpraw nie przekraczała + 6Ą C.
Walka o przeżycie sądów wymaga niekiedy środków nadzwyczajnych. W okręgu nadamurskim, w Sądzie Miejskim w Białogorsku z powodu trzyletniej zaległości w opłacaniu energii cieplnej 11 listopada 1998 r. zamknięto jej dopływ. Nie znajdując wyjścia z sytuacji, prezes sądu Władymir Michalow posadził naczelnika od ciepłownictwa za lekceważenie sądu na trzy dni do aresztu. Prokurator obwodowy oprotestował wprawdzie to postanowienie, lecz co zrobić, gdy ogólne zadłużenie sądów przekroczyło 100 mln rb.
Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. Jako gorzką anegdotę opowiadają historię pokrzywdzonego, który w kancelarii sądu usłyszał, że ma zjawić się następnego dnia z kopertą. Cały dzień spędził na dowiadywaniu się, ile ma włożyć do owej koperty, tymczasem była ona niezbędna jedynie do tego, by zapakować w nią pisma do przeciwnika procesowego.
W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. Według informacji tychże "Izwiestii" w 1997 r. z wpisów w sprawach cywilnych sądy rosyjskie wpłaciły do budżetu 390 mld ówczesnych rubli (ok. 65 mln dol.), a z grzywien i innych opłat w sprawach karnych - 887 mld rb. (ok. 147 mln dol.). Na podstawie wszelkich sądowych tytułów wykonawczych ściągnięto 78,5 bln starych rubli (ok. 13,1 mld dol.). Niestety, zarówno u nas, jak i w Rosji sądom nie przysługuje od tych kwot żadna prowizja, dlatego zarządzający wymiarem sprawiedliwości wciąż stoją z wyciągniętą ręką przed kierownictwem finansów państwa. Nie sprzyja to uzyskaniu rzeczywistej niezależności sądownictwa, nie wpływa dodatnio na powagę orzeczeń sądowych. Jak podała agencja Interfaks, minister sprawiedliwości Rosji Paweł Kraszeninnikow określił warunki pobytu w zakładach penitencjarnych i aresztach śledczych Rosji jako niegodne człowieka, podkreślając, że sądy skazują winnych na pozbawienie wolności, a nie na bytowanie w nieludzkich warunkach. Wyliczył przy tym, że liczba osadzonych w koloniach i aresztach przekroczyła milion osób (liczba ludności Rosji wynosi ok. 147 mln).
Zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa sędziom stanowi trudny problem: 20 lipca 1997 r. w Sądzie Miejskim w Ust' Ilimie skazany W. Mielnikow sięgnął po pistolet i ostrzelał sędziego W. Wiatkina; 20 kwietnia 1998 r. w Sądzie Rejonowym w Moskwie-Chamownikach podsądny I. Stecyk, niezadowolony z przebiegu rozprawy, pobił sedzię przewodniczącą B. Popową, powodując ciężkie uszkodzenia ciała. W sąsiadującym z Czeczenią chasawjurtowskim rejonie Dagestanu w maju 1998 r. uprowadzono 15-letniego syna miejscowego sędziego A. Chamałowa, a 2 lipca krewni i członkowie rodu zabitego zdemolowali salę rozpraw Sądu Najwyższego Karaczajewo-Czerkiesji i dotkliwie pobili sędziów oraz ochronę milicyjną. Z powodu braku środków zaniechano finansowania ochrony budynków sądowych, rozpoczęły się więc kradzieże, nie tylko przedmiotów wartościowych, lecz przede wszystkim akt spraw karnych; np. 23 lutego 1998 r. w gubernialnym Jarosławlu skradziono akta 81 spraw. Okazało się wówczas, iż od dwu lat sądu nikt nie dozoruje, zdjęto także sygnalizację alarmową.
Tymczasem zaś, jak donoszą "Izwiestia", zrozpaczeni wielomiesięcznym oczekiwaniem na wypłacenie zaległych zarobków górnicy Zagłębia Kuźnieckiego coraz przychylniej zdają się odnosić do zabójstwa na zamówienie jako nowego środka walki klasowej, zwłaszcza że Moskwa twierdzi, iż pieniądze dawno przekazała, a wina za zwłokę spoczywa na miejscowym kierownictwie. Rzeczywiście, górnicy zauważyli, iż żaden z miejscowych dyrektorów niewypłacalnych, zaniedbanych, rozkradzionych kopalni nie odpowiada, w tym finansowo, za efekty swego zarządzania. Gorzej - nie zważając na rozpacz szeregowych górników, demonstrują swe bogactwo, jeżdżą nadal prestiżowymi samochodami, budują willę za willą na nazwiska podstawionych krewnych. W tej sytuacji górnicy zaczęli rozważać, by wśród załogi ogłosić zbiórkę na płatnego zabójcę. W rozmowie z dziennikarzem wiceszef tamtejszej gubernialnej milicji ppłk Wiktor Grińko powiedział: - Interesują pana pogłoski o możliwych zabójstwach na zamówienie? Na razie nie skierowaliśmy do sądu ani jednej takiej sprawy. Jednakże jest to powód do zastanowienia - myślę tu o materiałach w stadium dochodzenia.
Autor jest doktorem prawa | W Federacji Rosyjskiej poważnie zreformowano sądownictwo. Została umocniona sędziowska niezależność, pod postacią sądów przysięgłych wprowadzono czynnik obywatelski do składów orzekających, reaktywowano także jako instytucję prawną wybieralnego sędziego pokoju, niekoniecznie prawnika, za to człowieka porządnego, cieszącego się autorytetem i szacunkiem współmieszkańców.
Prawa te, choć ogłoszone, nie mogą zostać powszechnie wprowadzone w życie z braku pieniędzy. Rachmistrze wyliczyli, że ustanowienie sędziów pokoju kosztować będzie przynajmniej 1,2 mld rubli (ok. 66,6 mln dolarów), gdyby zaś umożliwić oskarżonym korzystanie z sądów przysięgłych na wszystkich terytoriach Rosji, to kwotę tę należałoby zwiększyć jeszcze o 37,3 mld rb (ok. 2 mld dol.)Tymczasem - zdaniem Wiaczesława Lebiediewa, prezesa Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej - preliminarz budżetowy na 1999 r. wyniósł w pierwszej przymiarce zaledwie 8,3 mld rb., natomiast kwota wniesiona po zażartych targach i bojach do obecnego projektu budżetu całego sądownictwa powszechnego w Rosji, jak informują "Izwiestia", wynosi zaledwie 3,7 mld rb., tj. ok. 200 mln dol. Nic więc dziwnego, że prezesi sądów martwią się, jak fizycznie przetrwać.Mizeria finansowa spowodowała, że w katastrofalnym stanie znalazły się budynki sądowe, np. w jarosławskiej guberni, w powiecie poszechońskim sąd mieści się w domu zbudowanym 160 lat temu i dotychczas nie poddanym kapitalnemu remontowi;Z braku środków sądy nie są w stanie nabyć materiałów biurowych. W historycznym rozwoju sądownictwa walka o władzę sądową, o jej sprawowanie, związana była w znacznej mierze ze zmaganiami o namacalne, wymierne w pieniądzu dochody sądownicze. Cesarz, król, książę czy kniaź zażarcie starali się nie dopuścić do utraty tak ważnej pozycji dochodowej. W Federacji Rosyjskiej kwoty asygnowane na potrzeby sądownictwa stanowią nieprzyzwoicie małą część dochodów, jakie budżet uzyskuje na skutek sprawowania władzy sądowej przez państwo. |
Fałszywi kombatanci śpią spokojnie, nie ściga ich prokuratura ani Urząd ds. Kombatantów
Partyzanci w rajtuzach
Wincenty Pełka: Mam absolutną pewność, że osoby, które dziś podszywają się pod moich podkomendnych, nigdy do konspiracji nie należały
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
LESZEK KRASKOWSKI
Siedmiolatek Kazimierz K., pseudonim Ryba, rozmontował dwie koparki sprowadzone przez Wehrmacht do kopania rowów przeciwczołgowych. Dwunastolatek Lucjan G., pseudonim Latawiec, palił księgi podatkowe i uwolnił z niemieckiego aresztu trzech rolników. Z życiorysów niektórych kombatantów wynika, że Armia Krajowa składała się głównie z małoletnich łączników.
Gdy wybuchła wojna, "Ryba" miał dwa i pół roku. Jako niespełna siedmioletnie pacholę został zaprzysiężony i "przeszkolony specjalnie, jako małoletni, do służby łącznika" w oddziale AK w Żarnowcu nad Pilicą (Śląskie). Niemcy coś chyba podejrzewali, bo raz go schwytali i okrutnie zbili. "Wsławił się szczególną odwagą, rozmontowując dwie koparki niemieckie sprowadzone do kopania rowów przeciwczołgowych na organizowanej przez wroga linii obronnej. Zginął wówczas kolega, który z nim współdziałał, sam uniknął śmierci, kryjąc się pod koparką przed nagle przybyłymi Niemcami. Po wyzwoleniu aresztowany i katowany przez UB, skazany na trzy lata więzienia. Strzelec »Ryba«, młody żołnierz AK, był dzielnym i ofiarnym konspiratorem" - to cytat z oficjalnego dokumentu, zaświadczenia weryfikacyjnego nr 17/225/90. Po wojnie "Ryba" został awansowany do stopnia plutonowego, odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami za okazane męstwo i odwagę.
Honor żołnierza AK
O bezprzykładnych aktach heroizmu "Ryby" i kilku jego małoletnich sąsiadów można się dowiedzieć jedynie przypadkiem. Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych nie udostępnia teczek kombatantów ani byłym dowódcom AK, ani inspektorom NIK, a tym bardziej dziennikarzom. Na ślad fałszywych kombatantów wpadł osiem lat temu Wincenty Pełka, były komendant placówki AK "Żołna" (Żarnowiec nad Pilicą), zastępca dowódcy 2. Batalionu 116. Pułku Piechoty AK. Od tamtej pory prowadzi nierówną walkę z urzędnikami o cofnięcie uprawnień kombatanckim hochsztaplerom.
"Od lutego 1993 r. upominam się nie o swoje osobiste sprawy, ale wyłącznie o społeczne, o honor żołnierza AK, o honor kombatanta, który został zdewaluowany - napisał w liście do rzecznika praw obywatelskich. - Występuję przeciw okradaniu w biały dzień, co miesiąc, przez wiele lat, przez wielu ludzi skarbu państwa".
- Pamiętam rozbrajanie żołnierzy austriackich po pierwszej wojnie światowej - mówi Wincenty Pełka, rocznik 1909. - Za mojego życia narodził się i upadł komunizm. Nie zejdę z tego świata, dopóki małoletni kombatanci nie zostaną rozliczeni ze swoich oszustw. Najmłodszy żołnierz w moim oddziale miał siedemnaście lat. Te koparki to był ciężki sprzęt. Jak mogło sobie z nim poradzić siedmioletnie dziecko?
Wersję Pełki potwierdził Stanisław Grela z Koryczan, żołnierz AK od 1942 roku: - Wystrzegaliśmy się dzieci, chodziło o zachowanie tajemnicy.
W maju 1992 roku prawdziwi podkomendni Wincentego Pełki sporządzili listę swoich rzekomych kolegów z konspiracji, obecnych kombatantów. Znalazło się na niej dwanaście osób. Dziś niektórzy z nich już nie żyją, świadczenia kombatanckie przysługują wdowom.
Sympatyk z legitymacją
Kazimierzowi K., pseudonim Ryba, pomyliła się w życiorysie data urodzenia - zamiast 1937 wpisał rok 1933. I tak już zostało, również w legitymacji kombatanckiej, która uprawnia m.in. do pięćdziesięcioprocentowej zniżki na PKP i PKS. Do dat nie miał głowy również ojciec Kazimierza K., już podczas okupacji wydawało mu się, że jego syn jest starszy. Koronnym dowodem na to, że "Ryba" był w partyzantce, jest kartka z zeszytu w kratkę, oświadczenie podpisane przez ojca młodocianego konspiratora. Napisano na niej: "Łany Małe, 1 I 1944 r. Na propozycję dowódcy placówki w Woli Libertowskiej ppor. rez. Antoniego Janiszewskiego, ps. Jawor, żołnierza AK, polecam swego jedynego syna (jeszcze wówczas 10-letnie dziecko) do pracy w konspiracji. Pełni świadom, że mogę stracić największy skarb, jaki posiadam, czynię to dla dobra Ojczyzny. Ja, ojciec, jako wierny syn Narodu Polskiego i żołnierz Armii Krajowej. Wypełniając swój honorowy obowiązek, kieruję się hasłem: Bóg, Honor, Ojczyzna".
Kazimierz K. tłumaczył w elbląskiej prokuraturze, że z przywilejów kombatanckich nigdy nie korzystał, a legitymację kombatancką z błędną datą urodzenia odesłał do katowickiego ZBoWiD. Nie wie, dlaczego nigdy tam nie dotarła. Prokuratura nie zleciła ekspertyzy papieru rzekomego dokumentu z 1944 roku, nie wystąpiła też do ZUS i KRUS z pytaniem, czy Kazimierz K. pobierał dodatek kombatancki.
"Fakt, iż zaświadczenie, a następnie deklaracja i legitymacja zawierają błędny rok urodzenia, nie może stanowić podstawy do podważania uczestnictwa Kazimierza K. w AK - napisała w uzasadnieniu umorzenia śledztwa prokurator Joanna Owczarek. - Przyjmując, iż podczas zaprzysiężenia w 1944 r. Kazimierz K. miał 7 lat, nie powoduje to nierealności takiego działania. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż większość osób, które mogłyby potwierdzić, iż Kazimierz K. walczył w AK, nie żyje. Z uwagi na znaczący upływ czasu niemożliwe jest także zdobycie dokumentów. Nie zdołano udowodnić, iż dołączone dokumenty, które przemawiają na korzyść Kazimierza K., zawierają nieprawdziwe dane".
- Umorzyłam śledztwo, gdyż nie mam dowodów na to, że Kazimierz K. odniósł jakiekolwiek korzyści materialne z tytułu przynależności do organizacji kombatanckiej - mówi prokurator Owczarek.
Sierpień 1944 roku, las sanczygniowski. Dowódca 106. Dywizji AK pułkownik Bolesław Nieczuja-Ostrowski (z prawej) wizytuje batalion partyzancki
ARCHIWUM
- Kazimierz K. może być nawet z rocznika 1945, a ja i tak nic nie mogę zrobić, skoro prokuratura umorzyła śledztwo - mówi Marian Piotrowicz, prezes Zarządu Okręgu Śląskiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. - On jest tylko sympatykiem naszego związku.
- Ale ten sympatyk ma legitymację kombatancką i wysokie odznaczenie za walkę z Niemcami.
- Nic o tym nie wiem - odpowiada Piotrowicz. - Stowarzyszenie nasze nie jest uprawnione do weryfikacji już wydanych uprawnień kombatanckich. Od tego są sąd i Urząd ds. Kombatantów.
Stefan K., który podpisał wniosek o odznaczenie "Ryby", poznał go dopiero w 1979 roku. "Miałem wątpliwości, gdyż chodziło o młody wiek - zeznał w prokuraturze. - Ale uważałem, że skoro jest w związku, to dokumentacja jest w porządku".
- Prosiłem pana Piotrowicza o przesłuchanie tych osób - mówi Wincenty Pełka. - Proponowałem konfrontację jako najsprawiedliwszy sposób dojścia do prawdy. Usłyszałem: "Panie, co to by było. Ile pan ma lat? Czy to warto?". Powiedziałem, że odwołam się do Warszawy. "I tak sprawa do nas wróci" - taka była odpowiedź.
Gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy
Wincenty Pełka, dziś dziewięćdziesięciodwuletni, dysponuje kserokopiami życiorysów niektórych kombatantów. Obala punkt po punkcie to, co jest w nich napisane.
Jan K. z Woli Libertowskiej twierdzi, że w czerwcu 1944 roku w miejscowości Jeżówka koło Wolbromia brał udział w wysadzeniu pociągu wiozącego rannych żołnierzy Wehrmachtu z frontu wschodniego.
- Takiej akcji nie było - zapewnia Pełka. - Gdyby w Jeżówce był napad na pociąg, Niemcy spaliliby wieś, represje byłyby okropne. Kiedy w Porębie Dzierżnej ktoś zaatakował niemiecki samochód i zastrzelił jednego niemieckiego żołnierza, hitlerowcy w odwecie wymordowali kilkadziesiąt osób.
Jan G. napisał w swoim życiorysie, że do AK wstąpił w 1942 roku, przysięgę złożył w stodole Bronisława Waligóry, w obecności gospodarza (Waligóra zaprzecza). W 1943 roku zastrzelił trzech konfidentów, m.in. Siedlińskiego w Żarnowcu.
- Młody Siedliński rok przed końcem wojny pojechał do Warszawy i nie wrócił - mówi Wincenty Pełka. - Nie był konfidentem. Wszyscy starsi ludzie z Żarnowca potwierdzą, że takiej egzekucji konfidenta nigdy nie było. Jan G. już dziś nie żyje, ale świadczenia kombatanckie odziedziczyła po nim żona.
Generał Bolesław Nieczuja-Ostrowski, mający dziś dziewięćdziesiąt cztery lata, dowódca 106. Dywizji AK, skreślił z listy żołnierzy ośmiu podejrzanych kombatantów, m.in. Kazimierza K., pseudonim Ryba. "Panie generale! Z całą odpowiedzialnością stwierdzamy, że postąpił pan niesłusznie" - odpowiedzieli szefowie Zarządu Okręgu Śląskiego ŚZŻAK i zignorowali tę decyzję.
- Pod moją komendą było dwadzieścia tysięcy ludzi: dywizja, brygada kawalerii i oddziały sztabowe - mówi generał Nieczuja-Ostrowski. - To oczywiste, że nie mogłem ich wszystkich znać. Zaufałem nieżyjącemu już Romanowi Pelanowi, pseudonim Błyskawica, który w konspiracji był oficerem szkoleniowym. Wprowadził mnie w błąd. Gdy odkryłem fałsz, napisałem do niego. Nie odpisał.
Wincenty Pełka oburza się, że fałszywi kombatanci wystawiali zaświadczenia kolejnym osobom, a te następnym. "W ten sposób, można by to nazwać systemem łańcuszkowym, ogniwo po ogniwie rosły szeregi AK, ale niestety już dawno po wojnie" - napisał w liście do Jacka Taylora, szefa Urzędu ds. Kombatantów. "Cała konspiracja opierała się w znakomitej większości na ludziach, którzy odbyli służbę wojskową. A tu, czytając życiorysy powojennych akowców, odnosi się wrażenie, że AK to nie tyle wojsko, ile gońcy, łącznicy, kurierzy i kolporterzy".
Na pisma Pełki dwa razy odpisała Grażyna Marciniak, główny specjalista w Urzędzie ds. Kombatantów. Poradziła, aby złożył skargę w Wydziale Spraw Obywatelskich przy Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach, w prokuraturze lub wystąpił przeciwko stowarzyszeniu na drogę sądową. "Wymienione stowarzyszenia nie podlegają prawnie bądź organizacyjnie Urzędowi - napisała Grażyna Marciniak. - Weryfikacja członków stowarzyszeń kombatanckich należy do statutowych obowiązków tych stowarzyszeń".
Głęboko zakonspirowani
Zapytaliśmy rzeczniczkę Urzędu ds. Kombatantów Bożenę Materską, czym zajmuje się Departament Weryfikacji Uprawnień Kombatantów i dlaczego w ten sposób urząd reaguje na skargę obywatela. Podaliśmy pełne dane jednego z fałszywych kombatantów, łącznie z numerem legitymacji oraz sfałszowaną i prawdziwą datą urodzenia. "Akta Kazimierza K., dotyczące jego uprawnień kombatanckich znajdują się w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych" - odpowiedziała Bożena Materska i obiecała, że sprawa zostanie wyjaśniona.
Wincenty Pełka poszedł drogą, którą zasugerował mu Urząd ds. Kombatantów. Z urzędu wojewódzkiego otrzymał odpowiedź, że zarzuty zasługują na bardzo poważne potraktowanie, jednak "w świetle znowelizowanego prawa o stowarzyszeniach Wydział Spraw Obywatelskich jako organ nadzorujący działalność ŚZŻAK w Katowicach nie jest upoważniony do przeprowadzenia kontroli". Prokuratura w Olkuszu podjęła sprawę, by w szybkim tempie ją umorzyć.
"Zarzuty Wincentego Pełki kierowane pod adresem niektórych osób posiadających uprawnienia kombatanckie są całkowicie bezpodstawne" - napisała prokurator Beata Polan w postanowieniu o umorzeniu dochodzenia. "Ubliżają również komisjom weryfikacyjnym, które przyznawały te uprawnienia".
- Czy siedmiolatek Kazimierz K. mógł rozmontować dwie niemieckie koparki? - zapytaliśmy panią prokurator.
- O to proszę pytać prokuraturę w Elblągu, ja sprawą Kazimierza K. się nie zajmowałam - odpowiada Beata Polan.
"Uważam, że nadanie uprawnień kombatanckich Kazimierzowi K. było zwykłym fałszerstwem" - takie zeznanie jednego ze świadków znaleźliśmy w aktach śledztwa w olkuskiej prokuraturze. Przesłuchiwani kombatanci z "listy dwunastu", negatywnie zweryfikowani przez generała Nieczuję-Ostrowskiego, zeznawali zgodnie, że byli tak głęboko zakonspirowani, iż o ich przynależności do AK nie wiedziała nawet najbliższa rodzina. Dokumentów żadnych nie mają, gdyż rzekomo zostały zniszczone po wojnie w obawie przed bezpieką.
Wincenty Pełka nie poddał się. W tym roku, 21 marca napisał doniesienie do Prokuratury Rejonowej w Katowicach, tym razem przeciwko prezesowi Okręgu Śląskiego ŚZŻAK. Wyliczył, że każdy z kilkunastu fałszywych kombatantów wyłudza co roku od skarbu państwa minimum 2,5 tysiąca złotych (ryczałt energetyczny, dodatek kombatancki, ulgi w opłatach telefonicznych, bezpłatny abonament RTV, zniżki na przejazdy koleją i PKS).
- Sprawa powinna być załatwiona w 1993 roku - mówi Pełka. - Gdy przemnożymy 2,5 tysiąca złotych razy kilkanaście osób, razy siedem lat, uzbiera się spora kwota. To nie jest sprawa o znikomej szkodliwości. - | Siedmiolatek Kazimierz K., pseudonim Ryba, rozmontował dwie koparki sprowadzone przez Wehrmacht do kopania rowów przeciwczołgowych. Dwunastolatek Lucjan G., pseudonim Latawiec, palił księgi podatkowe i uwolnił z niemieckiego aresztu trzech rolników. Z życiorysów niektórych kombatantów wynika, że Armia Krajowa składała się głównie z małoletnich łączników. O bezprzykładnych aktach heroizmu "Ryby" i kilku jego małoletnich sąsiadów można się dowiedzieć jedynie przypadkiem. Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych nie udostępnia teczek kombatantów. Na ślad fałszywych kombatantów wpadł osiem lat temu Wincenty Pełka, były komendant placówki AK "Żołna". Od tamtej pory prowadzi nierówną walkę z urzędnikami o cofnięcie uprawnień kombatanckim hochsztaplerom."Od lutego 1993 r. upominam się nie o swoje osobiste sprawy, ale wyłącznie o społeczne, o honor żołnierza AK, o honor kombatanta, który został zdewaluowany - napisał w liście do rzecznika praw obywatelskich. - Występuję przeciw okradaniu w biały dzień, co miesiąc, przez wiele lat, przez wielu ludzi skarbu państwa".- Pamiętam rozbrajanie żołnierzy austriackich po pierwszej wojnie światowej - mówi Wincenty Pełka, rocznik 1909. - Najmłodszy żołnierz w moim oddziale miał siedemnaście lat. Te koparki to był ciężki sprzęt. Jak mogło sobie z nim poradzić siedmioletnie dziecko? Wincenty Pełka oburza się, że fałszywi kombatanci wystawiali zaświadczenia kolejnym osobom, a te następnym. Na pisma Pełki dwa razy odpisała Grażyna Marciniak, główny specjalista w Urzędzie ds. Kombatantów. Poradziła, aby złożył skargę w Wydziale Spraw Obywatelskich przy Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach, w prokuraturze lub wystąpił przeciwko stowarzyszeniu na drogę sądową. Wincenty Pełka poszedł drogą, którą zasugerował mu Urząd ds. Kombatantów. Z urzędu wojewódzkiego otrzymał odpowiedź, że zarzuty zasługują na bardzo poważne potraktowanie, jednak "w świetle znowelizowanego prawa o stowarzyszeniach Wydział Spraw Obywatelskich jako organ nadzorujący działalność ŚZŻAK w Katowicach nie jest upoważniony do przeprowadzenia kontroli". Prokuratura w Olkuszu podjęła sprawę, by w szybkim tempie ją umorzyć."Zarzuty Wincentego Pełki kierowane pod adresem niektórych osób posiadających uprawnienia kombatanckie są całkowicie bezpodstawne" - napisała prokurator Beata Polan w postanowieniu o umorzeniu dochodzenia. - Sprawa powinna być załatwiona w 1993 roku - mówi Pełka. - Gdy przemnożymy 2,5 tysiąca złotych razy kilkanaście osób, razy siedem lat, uzbiera się spora kwota. To nie jest sprawa o znikomej szkodliwości. |
Kazimierz Kutz o Tadeuszu Łomnickim w dziesiątą rocznicę śmierci aktora
Zawsze był gotów do wielkiego skoku
Łomnicki nie był człowiekiem, którego można kochać bezgranicznie. Miał bardzo skomplikowaną osobowość. Stała się źródłem jego wielkiego talentu, witalności, bo warunki aktorskie miał marne. Cierpiał z tego powodu nieustannie. Bolał, że nie jest popularny i tak rozpoznawalny jak różne sezonowe gwiazdy.
Mimo swoich kompleksów, chciał osiągnąć w teatrze wszystko, jego pracowitość była godna pozazdroszczenia. Niecodzienna inteligencja zaprowadziła go na szczyty. Był oczywiście "potworem", który wszystko podporządkował sztuce. Zawsze czuło się jego gotowość do wielkiego skoku. I to było wspaniałe. Zawsze robił co najmniej trzy rzeczy naraz. Pamiętam, jak odwoził mnie po próbie. Jednocześnie prowadził samochód, rozmawiał o swoich problemach i z magnetofonu uczył się nowej roli albo angielskiego.
Był cholerykiem i często nie panował nad sobą, łatwo było go podrażnić i sprowokować do gniewu, choć sam również nie unikał prowokacji. We wszystkim, co robił, nieco przesadzał, "błaznował". Wszystko, wszystko musiało mieć formę, nawet jego nieautentyczność była jakby "robiona". Sprawiał wrażenie aktora, który nie traci ani chwili - ćwiczy cały czas. Kiedy natykał się na kogoś nieżyczliwego, też stawał się niesympatyczny. Pamiętam, jak na planie "Pokolenia" Andrzeja Wajdy Zbigniew Cybulski bardzo bał się spotkania z Łomnickim. Poprosił mnie o kupienie skrzynki piwa. Opróżnił wszystkie butelki dla kurażu i gdy przyszło do nagrywania sceny, zaskoczył Tadeusza swoją improwizacją. Łomnicki z wrażenia przestał grać, a całą złość na siebie dość brutalnie wyładował na mnie.
Zapomniany majowy kartofel
Spotkaliśmy się po latach, kiedy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania w Teatrze Na Woli "Przedstawienia «Hamleta» we wsi Głucha Dolna", tragedii ma motywach Szekspira o kacyku rządzącym jugosłowiańską wioską. W latach 70. był to tekst niecenzuralny. Łomnicki bał się. Nie o siebie, lecz o teatr. Mimo to podjął się wystawienia dramatu. Na dobrą sprawę jako reżyser nie mogłem aktorom powiedzieć, o czym ten tekst jest. W dodatku, przeważnie młodzi, bali się Łomnickiego. Mierzenie się z jego wielkością, niedawnym rektorem, profesorem, blokowało ich. Szukałem sposobu na rozładowanie niekorzystnego napięcia. Na scenie ludzie muszą się czuć wolnymi. Aż któregoś dnia przyłapałem Tadeusza kompletnie nieprzygotowanego do próby. Zacząłem go pouczać, czym jest praca w teatrze, jakby był amatorem. Mówiłem, że nie rozumie tekstu, tłumaczyłem każdy szczegół, jak komuś głupiemu. Zespół osłupiał, a on zzieleniał. Poczuł się dotknięty, nie wytrzymał i wyszedł. Zapadła cisza. Udawałem, że czekam na jego powrót, a gdy po 10 minutach nie wrócił, krzyknąłem: "Co wy się, k...., tego ch.... boicie?! " - a wiedziałem, że podsłuchuje mnie. "To ma być wielki aktor, wasz nauczyciel, a zrywa próby we własnym teatrze? Przecież to jest ostatni kartofel zapomniany w piwnicy w maju! ".
Wyznanie wiary
Po próbie specjalnie nie wróciłem do hotelu, tylko poszedłem spać do kolegi, żeby Tadeusz nie mógł mnie znaleźć. Następnego dnia za pięć dziesiąta byłem w teatralnym bufecie. Cały zespół czekał w gotowości. Usiadłem jak najdalej od drzwi. O dziesiątej pojawił się... i rozpoczęła się komedia. To cały Łomnicki! Najpierw pocałował w rękę bufetową, potem podszedł do każdej aktorki i każdą pocałował w rękę, a na końcu przeprosił wszystkich kolegów. Potem podszedł do mnie i najskromniej w świecie, cały skruszony powiedział: "Przepraszam, Kaziu, źle się zachowałem". "Tak mi się zdawało, Tadeusz. Mam do ciebie pytanie - ciągnąłem dalej i widziałem, jak cierpnie mu skóra. "Podobno uczysz w szkole. Wiesz, czego ty uczysz? Paraliżu postępowego! ". Na te słowa Łomnicki czmychnął za drzwi. Widziałem, jak stamtąd macha do mnie ręką. Podszedłem, a on do mnie: "Błagam cię, Kaziu, możesz mi wszystko powiedzieć, ale nie przy ludziach! ". "Masz to u mnie. A teraz na scenę i próbujemy jeszcze raz to, co wczoraj. " Próbował genialnie, choć trzymałem go z 10 minut. Kiedy skończył, spojrzał na mnie. "Obiecująco" - powiedziałem. Była to moja zemsta za "Pokolenie". Dzięki niej zespół nabrał odwagi do "Łoma" i wszystko poszło jak z górki. Po kłopotach z cenzurą mogliśmy twórczo pracować. Zezwolono na kilka zamkniętych pokazów. Na jedno z przedstawień przyszła cała śmietanka SPATiF-u. Tadeusz zawsze grał na 100 procent, ale dopiero podczas tego wieczoru zobaczyłem, czym może być teatr z wielkim aktorem. Grał w natchnieniu, jakiego jeszcze nie widziałem, bo chciał zadowolić kolegów. Nigdy nie odchodził od wersji ustalonej z reżyserem, ale tego dnia w finale zaczął chrząkać jak knur i rozwijał to chrząkanie niczym muzyczny motyw aż po pointę. W zachwycie pobiegłem do garderoby Tadeusza i spytałem, jak na to wpadł. "Aaaa!, Kaziu, ja to znam z lektur. Było na widowni paru kolegów, którzy widzieli Jaracza, jak zagrał to przed wojną w «Uciekła mi przepióreczka», a ja chciałem im zrobić przyjemność". Niby był to żart, ale tak naprawdę pokazywał, że jest kontynuatorem tradycji Jaracza, a to chrząkanie - wyznaniem wiary w sens kontynuacji jego sztuki.
Ukochany świntuch
W czasach Teatru Na Woli widziałem też, jak Łomnicki buduje swój kolejny dom. Razem z Marią Bojarską stworzyli wspaniałą parę. Nie zapomnę nigdy, jak mnie z nią poznał. Byliśmy w jego malutkiej garderobie. Na ścianie wisiał wielki portret Swinarskiego, nagle weszła ona. Bardzo młoda, w okularach, w długiej sukni. Siedząc w kostiumie Giordana Bruna, Łomnicki powiedział: "Poznaj ją, to moja Marysia" i sięgnął po skraj sukni, całą ją odsłonił. Diabeł, zawsze z wszystkiego robił teatr. A jednocześnie sprawdzał ją, czy nadaje się, czy przyjmie go takim, jakim jest.
Dyrekcja Łomnickiego miała smutny finał. Płacił cenę za swoje polityczne uwikłanie. Pastwiono się nad nim. Każdy głupek wypominał mu pracę w KC PZPR. Nawet część jego zespołu w Teatrze Na Woli, ludzie, którym dał pracę, których "wymyślił". Cierpiał bardzo. A przecież role partyjnych działaczy w "Przypadku", "Człowieku z marmuru" świadczyły nie tylko o jego ekshibicjonizmie, ale i klasie, autoironii. Na pewno myślał też o nich w kategoriach zawodowych - wiedział, że to są ciekawe role do zagrania. Byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc mogłem sobie pozwolić na przekomarzanki z Tadeuszem o jego partyjnej karierze. Kiedy miałem z nim trudności na planie, rzucałem: "Przypomnij sobie, jak byłeś w KC". Śmiał się, wściekał, raz to go bolało, raz śmieszyło, ale spinał się i grał.
Duch konkurencji
Artystyczna i ludzka męka Łomnickiego pod koniec życia brała się także stąd, że miał niewiarygodnie rozbudowaną świadomość aktorską, dlatego mierziły go podstawowe braki zawodowe partnerów. Pieklił się i cierpiał. Wolał grać sam wielkie, całospektaklowe role. A przecież uwielbiał występować z utalentowanymi kolegami. Miał się wtedy z kim mierzyć. Kiedy zobaczył Gajosa w roli von Horvatha w "Opowieściach Hollywoodu", chwycił za telefon i z zachwytem mi opowiadał: "Oglądałem. Nikt jeszcze czegoś takiego nie zrobił w telewizji. Gajos to genialny aktor". A kiedy już zadzwonił do mnie, starał się, jak to on, upiec drugą pieczeń. Dodał: "Wiesz, niektórym kolegom się zdaje, że potrafią grać intelektualistów" - to o Holoubku. Obaj konkurowali o pierwsze miejsce cały czas, obaj piekielnie inteligentni, tylko absolutnie różni... To, jak potrafi docenić kolegów, widziałem też na własne oczy pracując nad "Stalinen", ostatnim spektaklem telewizyjnym z jego udziałem. Wcześniej nigdy z Trelą się nie spotkali. Jurek w ostatniej chwili wziął zastępstwo za Janusza Gajosa, uczył się tekstu nocą, no i bał się Łomnickiego i odpowiedzialności. Z tego wszystkiego dostał skurczu mięśni dłoni. Starał się go ukryć, ale Tadeusz zauważył. Wiedział, że to skutek nadmiernego wysiłku i zatroszczył się o kolegę jak najlepsza pielęgniarka. Masował mu mięśnie i przynosił herbatę. Cieszył się też talentem Jurka. To był wspaniały mecz między teatralną Warszawą i teatralnym Krakowem. Kiedy po dwóch dniach Trela zaczął dobrze czuć się w roli Stalina, Tadeusz poprosił mnie na bok i wyszeptał: "Kaziu, ja się go boję. On ma ołowiane oczy. Jak Stalin" - wyszeptał.
Lindsay Anderson, jego przyjaciel, powiedział komuś, że Tadeusz był wielkością absolutną, ale pod koniec życia nieco przeintelektualizowaną, co zaczęło mu wadzić w aktorstwie. Mogło tak być. W czasie prac nad "Stalinem", jego wiedza o komunizmie, towarzyszach z Politbiura, o WKPb była tak kolosalna, że nie mógł jej przetrawić. Jak każdy wielki aktor potrzebował wskazówek reżysera bardziej niż debiutant. Jak anioł. Wtedy zapalały mu się oczy, a w chwilę potem grał jak w natchnieniu. Wszyscy wtedy na planie zastygali, oglądali jego grę w absolutnej ciszy. Widziałem, jak ścina się powietrze.
Kiedy kończyliśmy pracę nad "Stalinem", urządziliśmy skromny pożegnalny bankiet w telewizyjnej hali. Tadeusz pojawił się z garderoby, z walizeczką w dłoni. Spieszył się do Poznania na próby "Króla Leara". Podziękował nam, nie łyknął nawet szampana, nie przegryzł nawet paluszka. Pożegnał się i poszedł. Widzę go jeszcze, jak drepcze przez halę z walizeczką, w płaszczyku, z przekrzywioną na prawo głową. Aż wszedł w światło drzwi i zniknął.
Notował Jacek Cieślak | Tadeusz Łomnicki był człowiekiem o skomplikowanej osobowości. To ona stała się źródłem jego wielkiego talentu, bo warunki aktorskie miał nie najlepsze. Ubolewał nad tym, że nie jest tak popularny, jak by chciał. Wyróżniał się pracowitością oraz inteligencją. To dzięki nim dotarł na szczyty. Był cholerykiem, dawał się łatwo sprowokować i sam prowokował innych. Spotkaliśmy się po latach, gdy Tadeusz zaprosił mnie do reżyserowania przedstawienia w Teatrze na Woli. Młodzi aktorzy bali się Łomnickiego. Któregoś razu przyszedł zupełnie nieprzygotowany do próby. Pouczyłem go jak niedoświadczonego aktora, aż ten, dotknięty, wyszedł. Wykrzyknąłem do aktorów, że nie powinni bać się kogoś, kto zrywa próby we własnym teatrze. Następnego dnia spotkaliśmy się całym zespołem w bufecie teatralnym. Łomnicki pocałował w rękę bufetową i wszystkie aktorki, po czym skruszony przeprosił mnie i resztę zespołu. Zacząłem mu dogryzać, a ten błagał mnie, bym nie robił tego przy ludziach. Rozpoczęliśmy próbę, Łomnicki grał genialnie. Dzięki tym wydarzeniom zespół przestał bać się Łomnickiego. Mimo problemów z cenzurą udzielono nam zgody na wystawienie sztuki. Na jeden ze spektakli przyszła śmietanka SPATiF-u. Wtedy zawsze świetnie grający Łomnicki zagrał w niezwykłym natchnieniu. Łomnicki płacił wysoką cenę za pracę dla KC PZPR. Spotykał się z krytyką nawet ze strony swych aktorów. Jednak jego role partyjnych działaczy np. w "Człowieku z marmuru" świadczyły także o klasie i autoironii aktora. Łomnicki pod koniec życia cierpiał ze względu na braki zawodowe swych scenicznych partnerów, dlatego wolał występować sam. Potrafił jednak zachwycić się grą innych, na przykład Janusza Gajosa. Po zakończeniu pracy nad "Stalinem" odbył się bankiet, na którym po raz ostatni widziałem Janusza. Podziękował nam, niczego nie zjadł, nie wypił. Pożegnał się i odszedł. |
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie
Optymistyczny początek wieku
WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK
Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji.
Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r.
Założenia i czynniki zewnętrzne
Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach.
Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi.
W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej).
Prognoza do 2010 roku [1]
Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego.
Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej.
Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich.
Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji.
Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010.
Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych.
Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej.
Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie.
PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE.
Konkluzje i zagrożenia
Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.
Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk.
[1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432 | Eksperci przewidują, że w następnej dekadzie w Polsce można oczekiwać długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku. W ślad za prognozami Project LINK założono także, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach UE, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999.
Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, który na krótko przed przystąpieniem Polski do struktur unijnych wzrośnie nawet powyżej 6 proc. rocznie. W 2010 r. PKB per capita w Polsce może wynieść 2/3 poziomu mniej rozwiniętych krajów Unii Europejskiej. W najbliższych latach utrzyma się korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania. Wciąż wysokie będzie tempo wzrostu eksportu towarów i usług, natomiast można spodziewać się spowolnienia dynamiki wzrostu importu, spowodowanego wzrostem konkurencyjności produkcji krajowej. Wraz z przyjęciem Polski do UE prowadzona będzie polityka realnej aprecjacji złotego. Stopniowo będzie maleć inflacja i bezrobocie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą: deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. |
WIELKA BRYTANIA
Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej
Dwa oblicza thatcheryzmu
EWA TURSKA
z Londynu
Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii.
W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej.
Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu.
Podatkowe straszaki
Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych.
Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja.
Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię.
Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu.
Plakat na cenzurowanym
Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi.
W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych.
Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent.
Major i Blair zdejmują rękawice
Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia.
Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów.
Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem.
Liderzy czy programy
Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter.
Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej.
Nadszedł czas zmiany
Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier.
Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom).
Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu.
Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach.
Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze. | W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21.Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne.Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków.Tony Blair na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". |
STYCZNIOWE PODWYŻKI
Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju
Prognozy obniżenia rentowności
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw.
Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.
Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie.
Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu
- Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy.
Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku.
- Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu.
Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne.
W Bizonie szukają oszczędności
W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania.
Konieczne wsparcie na nowych rynkach
Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek.
- Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem.
Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia.
W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników.
Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej
- Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach.
Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju.
Potrzebne stabilne otoczenie
- Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi.
Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie.
Wzrosną koszty sprzedaży
W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży.
Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas.
Do negocjacji z klientem
- Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne.
- Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje.
Lidia Oktaba | Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów. Podkreślają, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu.Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka jest nieuchronna. Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Zakładzie Mechanicznym Bizon Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w energooszczędne technologie i modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci. Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Sapiński. |
ROZMOWA NA GORĄCO
Ulrich Wachter, wiceprezes Lufthansy AG ds. europejskich
Chcemy współpracować z LOT
Rz: Czy lotnictwo cywilne nadal silnie odczuwa niekorzystne efekty ataków terrorystycznych z 11 września?
ULRICH WACHTER: Nadal wielu Amerykanów boi się latać, ale Europejczycy powoli zapominają ten horror. W dalszym ciągu jest zapaść na rynku japońskim. Mam jednak nadzieję, że jeśli w ciągu najbliższych 2-3 miesięcy nie wydarzy się jakaś kolejna tragedia, sytuacja powoli unormalizuje się.
Zapełnienie samolotów Lufthansy wygląda nieźle - 67,6 procent. To o 4,2 proc. mniej niż w dobrym 2000 roku. Ale trzeba pamiętać, że od początku 2001 roku odczuwaliśmy oznaki spowolnienia gospodarczego na świecie i sytuacja już wcześniej nie była zadowalająca. 11 września ją jeszcze pogorszył. Wyłączyliśmy z latania 44 samoloty, czyli nasze moce przewozowe spadły o 15 procent. Tak więc, chociaż wskaźnik zapełnienia samolotów nie wygląda źle, musimy go poprawić.
Jak to ograniczenie mocy odbiło się na sytuacji całej firmy?
Wprowadziliśmy kilka programów oszczędnościowych, ale nie zwolniliśmy nikogo z pracy. Zaoferowaliśmy korzystne warunki dla tych, którzy sami zrezygnują z pracy lub wcześniej odejdą na emeryturę. Zlecamy wykonywanie niektórych prac firmom spoza Lufthansy. A żadnego odchodzącego pracownika nie zastępujemy nowym.
Czy pasażerowie odczuli oszczędności Lufthansy w jakiś sposób?
Nie powinni tego akurat odczuwać. Natomiast warunki podróżowania po 11 września zdecydowanie się zmieniły. W lotach atlantyckich trzeba zdejmować buty do prześwietlenia, nie można mieć scyzoryka w bagażu podręcznym, a je się plastikowymi sztućcami. O innych wie tylko personel pokładowy. Pasażerowie nie mogą także zauważyć, w jaki sposób zostały wzmocnione drzwi do kabiny pilotów.
W jaki sposób uczestniczenie w sojuszu pomaga w wypracowaniu lepszych wyników finansowych?
W systemie, do którego należy kilku przewoźników, można sprzedać lepszą usługę, niż jest to w stanie zrobić jedna linia samodzielnie, więc pasażerowie kupując bilet mają to na uwadze. To się przekłada na wyniki. Star Alliance jest dużą grupą - należy do niego 15 przewoźników. Przez jakiś okres ją rozbudowaliśmy. Teraz chyba już nie powinna być poszerzana, natomiast warto zacieśnić współpracę w jej ramach.
Polskie Linie Lotnicze otrzymały sygnał od Lufthansy, że ma szanse znaleźć się w Star. Pan teraz mówi, że na razie nie przewiduje się rozszerzania aliansu, któremu przewodzi Lufthansa? Czy nie ma w tym sprzeczności?
Gdyby nadarzyła się okazja pozyskania do naszej grupy przewoźnika, który wypełni jakąś lukę, trzeba z niej skorzystać i Star powiększy się. Gdyby nie interesowała nas wieloletnia bliska współpraca z LOT, nie złożylibyśmy oferty trzy lata temu. Nadal jesteśmy zainteresowani tą współpracą.
LOT pokrywa połączenia w Europie Środkowej, ale i Lufthansa, tak samo jak SAS i Austrian Airlines, latają już z polskich portów regionalnych. Po co więc rozszerzać Stara o LOT. Przecież te połączenia by się dublowały?
Rzeczywiście, jako Star mamy dobre połączenia. Lufthansa sama także ma dobrą siatkę połączeń w Europie Środkowej i Wschodniej. Tyle że poszczególni członkowie aliansu starają się nie konkurować ze sobą na tych rynkach. Mamy już centra przesiadkowe we Frankfurcie, Monachium czy Wiedniu i Star rzeczywiście ma silną pozycję w tym regionie. Nadal jednak uważam, że na każdym dużym rynku europejskim jest miejsce dla narodowego przewoźnika. Jako linia z obcego kraju możemy starać się konkurować kompetencjami z przewoźnikiem z danego kraju, możemy uzupełnić jego usługi, ale nigdy go nie zastąpimy. I to ma specjalne znaczenie w przypadku takiego kraju jak Polska - gdzie mieszkają ludzie lubiący podróżować, mający interesy i kontakty praktycznie na całym świecie. To wielki potencjał dla przewoźnika lotniczego. Dla LOT doskonałe możliwości rozwoju widzę w przewozach do i ze Skandynawii, na południe Europy, także ze wschodu na zachód. Jeśli więc nie popełni błędów, ma przed sobą bardzo dobrą przyszłość.
Jakie błędy, pana zdaniem, może popełnić teraz LOT?
Wybrać nieodpowiedni sojusz. Wybór Swissaira był błędem. Miałem tę świadomość od początku. Brałem także udział w przygotowaniu oferty Lufthansy dla polskiego przewoźnika i gdyby to ona zwyciężyła, LOT byłby w stanie stawić czoła konkurencji. Wówczas jednak Swissair gotów był zapłacić o 10 milionów dolarów więcej. Uważam, że z trzech ofert złożonych - i naprawdę staram się być tak neutralny, jak tylko jest to możliwe - nasza oferta była najlepsza. Mogło jednak powstać uczucie, że Lufthansa chciałaby kontrolować LOT. To nieprawda. Zawsze byliśmy bardzo ostrożni, aby nie powstało takie wrażenie.
Natomiast teraz wiarygodność przewoźników można ocenić po sposobie w jaki wychodzą z kryzysu. Ja jestem przekonany, że Lufthansa - jeśli nie popełni jakiegoś błędu - poradzi sobie z nim, podczas gdy inni mają i będą mieli kłopoty.
Muszę jednocześnie przyznać, że LOT jest też na dobrej drodze do rozwoju. Gdybym ujawnił niektóre liczby, ale nie mogę tego zrobić, dowiodłyby one, że Lufthansa zaczyna przegrywać na niektórych trasach, gdzie konkuruje z LOT. W ubiegłym roku odczuliśmy to wyraźnie. I po raz pierwszy od lat nie byliśmy w stanie zwiększyć przewozów na trasach między Polską i Niemcami i nie miało to żadnego związku z sytuacją lotnictwa na świecie. LOT odebrał nam pasażerów, umocnił się jako narodowy przewoźnik i wypiera zagraniczne linie, bo jest coraz silniejszy.
Chyba jednak wówczas nie chodziło tylko o pieniądze. Swissair oferował również rozwój przewoźnika i Warszawy jako centrum przesiadkowego. Czy, pana zdaniem, LOT nie rozbudował się zbytnio?
Nie. Tłumaczy to wielkość rynku własnego i potencjał rozwoju. LOT powinien pozostać linią międzynarodową. Ale nie będzie się liczył, jeśli pozostanie sam. Lufthansa bez partnerów też nie miałaby szans. Żyjemy w epoce globalizacji i ten fakt musimy zaakceptować.
Które posunięcie LOT było najbardziej dotkliwe dla Lufthansy?
Zwiększenie częstotliwości lotów pomiędzy Niemcami, a Polską. LOT zwiększył liczbę miejsc, my pozostawiliśmy ją na tym samym poziomie. LOT wymienił duże samoloty na małe i latał częściej, pasażerom było wygodniej. Ludzie, którzy podróżują służbowo, lubią mieć kilka możliwości do wyboru.
Gdyby więc LOT i polskie władze zdecydowały się na wybór Lufthansy i Star, jako partnera, co to oznaczałoby dla LOT?
Taką linię jak Lufthansa lepiej jest mieć jako partnera, a nie jako przeciwnika. Ale nie wiem, czy w obecnej chwili Lufthansa byłaby w stanie kupić udziały w LOT. Finansowa sytuacja w lotnictwie zmieniła się diametralnie w stosunku do czasów, kiedy LOT sprzedawano po raz pierwszy. Za zeszły rok odnotujemy stratę, tak jak większość przewoźników. Nie będzie ona wysoka jak na firmę o takich rozmiarach jak Lufthansa.
Rozmawiała Danuta Walewska | Rz: Czy lotnictwo cywilne nadal silnie odczuwa niekorzystne efekty ataków terrorystycznych z 11 września?
ULRICH WACHTER: Nadal wielu Amerykanów boi się latać, ale Europejczycy powoli zapominają ten horror. W dalszym ciągu jest zapaść na rynku japońskim. Mam jednak nadzieję, że jeśli w ciągu najbliższych 2-3 miesięcy nie wydarzy się jakaś kolejna tragedia, sytuacja powoli unormalizuje się.
W jaki sposób uczestniczenie w sojuszu pomaga w wypracowaniu lepszych wyników finansowych?
W systemie, do którego należy kilku przewoźników, można sprzedać lepszą usługę, niż jest to w stanie zrobić jedna linia samodzielnie, więc pasażerowie kupując bilet mają to na uwadze. To się przekłada na wyniki. |
WILNO
Litewska prokuratura żąda ukarania polskich samorządowców za dążenia autonomiczne w latach 1990 - 91
Prawo czy polityka
Oskarżeni Polacy (od lewej): Jan Kucewicz, Jan Jurołajc, Alfred Aluk.
JAKUB OSTAŁOWSKI
ANDRZEJ KACZYŃSKI
z Wilna
Oczekiwany w piątek w Wilnie wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza, byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie, nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę do 13 sierpnia z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija, którzy byli w gmachu sądu, ale - być może na widok obserwatorów z Polski - nie stawili się na sali.
Vilniję mieli reprezentować Kazimieras Garszva i Jozuas Stankunas. Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny właściwie nie ma Polaków, a ci, którzy się za nich podają, są spolszczonymi, wskutek wielowiekowej "okupacji" Litwy przez Polskę, Litwinami. Na ich określenie używają pogardliwego "-icze", od polskiej końcówki, jakoby sztucznie "przylepionej" do litewskich nazwisk. Poglądowi nie nowemu, bo dziewiętnastowiecznemu, z okresu budzenia się nowożytnej litewskiej świadomości narodowej, współcześnie nadał pseudonaukową oprawę lider Vilniji, językoznawca, Garszva.
Nacjonalizm tej organizacji ma ostrze wyłącznie antypolskie; nie dostrzega ona żadnych innych niebezpieczeństw dla tożsamości narodowej Litwinów, jak tylko ze strony Polski i Polaków. Vilnija wielokrotnie pikietowała ambasadę RP w Wilnie i demonstrowała przeciwko aspiracjom Polaków z Wileńszczyzny. Wbrew konwencjom międzynarodowym oraz stanowisku władz i głównych sił politycznych Litwy Vilnija uważa, że warunkiem pełnego uznania praw obywatelskich Polaków na Litwie jest ich pełna asymilacja.
Deklaracje i praktyka
Litewscy partnerzy w dialogu z Polską bagatelizują zwykle działalność Vilniji jako marginesową. Dopuszczenie jednak jej przedstawicieli jako oskarżycieli posiłkowych oraz waga, jaką Sąd Apelacyjny przywiązał do ich nieobecności (a właściwie rejterady), powodują, że proces ten zasługuje na baczną obserwację. Sąd odrzucił wszystkie wnioski oskarżonych i ich adwokatów, jak np. skargę na prokuratora, którego opinie - nieprzychylne dla podsądnych oraz ignorujące fakt, że sąd pierwszej instancji oddalił główny zarzut - publikowała litewska prasa.
Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie Anna Bogucka-Skowrońska (UW) i Stanisław Marczuk (AWS), którzy udzielają się w komisji polonijnej Senatu i w Polsko-Litewskim Zgromadzeniu Parlamentarnym, oraz prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" prof. Andrzej Stelmachowski.
- Zarzuty stawiane oskarżonym dotyczą ich działalności politycznej i proces nabrał charakteru politycznego. Organ wymiaru sprawiedliwości, jakim jest prokuratura, realizuje politykę państwa. Litewska Prokuratura Generalna żąda bardzo wysokich kar dla oskarżonych Polaków, którzy byli wybrani do samorządu rejonu o największym na Litwie procencie ludności polskiej, i - lepiej czy gorzej, co trudno ocenić, bo działo się to w okresie zamętu związanego z rozpadem ZSRR - wyrażali aspiracje i lęki swoich wyborców. Chcemy więc skonfrontować deklaracje władz Litwy, dotyczące stosunku państwa do polskiej mniejszości narodowej, z praktyką - tak wyjaśniła "Rz" powody swego przyjazdu senator Bogucka-Skowrońska.
Prośba o autonomię
Rozprawa toczy się przeciwko pięciu byłym (w latach 1990-91) działaczom samorządu rejonowego w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie - w 80 procentach zamieszkanym przez Polaków - autonomii. Postulat taki pojawił się w środowiskach polskich na początku roku 1989, czyli przed proklamowaniem niepodległości Litwy. Prawo ZSRR dopuszczało tworzenie autonomicznych obszarów, a inicjatywa działaczy polskich była odpowiedzią na postanowienie prezydium Rady Najwyższej Litwy o przejściu w ciągu dwóch lat na język litewski, jako państwowy, do czego zwarte skupiska ludności polskiej nie były przygotowane. (Podobne projekty ruchów narodowych na Białorusi, Ukrainie, także na Łotwie, wzbudziły tam niepokój i w następstwie odepchnęły od nich znaczną część innojęzycznych wyborców.)
Działacze polscy powołali Radę Koordynacyjną do utworzenia Polskiego Obwodu Autonomicznego; jedni uważali, że w składzie Litwy, inni - że w składzie ZSRR. Rada rejonu solecznickiego (ale poprzedniej kadencji, niż ta, do której wchodzili oskarżeni) uchwaliła prośbę do Rady Najwyższej Litwy (ciągle jeszcze radzieckiej) o przyznaniu rejonowi takiego statusu. Zarzut przeciwko oskarżonym dotyczy postawienia wniosku w radzie solecznickiej następnej kadencji o ponowne przyjęcie takiej uchwały - już po proklamacji niepodległości, ale przed uchwaleniem prowizorium konstytucyjnego i kodeksu karnego. Akt oskarżenia stawia także zarzuty mniejszego kalibru, m.in. o popieranie poboru do armii ZSRR, o przekazaniu budynku gminnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Sąd rejonowy, po wielokrotnym odsyłaniu akt prokuraturze do uzupełnienia, w procesie wznowionym w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi na Litwie, na początku kwietnia wydał wyrok: oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych zaostrzonego reżimu". Od wyroku odwołali się skazani, a także prokurator, który zażądał wyroków od 6 do 7,5 roku.
Zemsta czy próba zastraszenia
Mimo oddalenia głównego oskarżenia w prasie litewskiej skazanych nazywa się uporczywie "autonomistami". W piątek na rozprawie pojawili się m.in. ówcześni deputowani do Rady Najwyższej Litwy, Walentyna Subocz i Stanisław Pieszko. Tłumaczyli ówczesne postępowanie działaczy polskich stanem faktycznej dwuwładzy, podwójnego prawa, a właściwie nieistnienia prawa (najwyżej prowizorium) niepodległej Litwy. Przypomnieli, że m.in. ówczesny szef Sajudisu i przewodniczący Rady Najwyższej, a obecnie marszałek Sejmu Litwy - Vytautas Landsbergis - zapowiadał wtedy na spotkaniach z ludnością polską przychylne rozpatrzenie postulatu autonomii. Frakcja polska w Radzie Najwyższej podzieliła się wprawdzie w głosowaniu nad deklaracją niepodległości (3 głosy "za", 6 wstrzymujących się), ale już podczas zbrojnej interwencji radzieckiej na początku 1991 roku jednomyślnie opowiedziała się za niepodległością Litwy.
Na zaproszenie posła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy i prezes "Wspólnoty Polskiej" wystąpili wraz z nim w gmachu Sejmu litewskiego na konferencji prasowej.
Sienkiewicz stwierdził, że wobec oskarżonych zastosowano działanie prawa wstecz, a prawdziwą intencją procesu jest wywarcie zniechęcającej presji na społeczność polską. - Na Litwie - dodał - nie ma ustawy lustracyjnej ani dekomunizacyjnej, panuje wręcz niechęć do przejrzystego prawnego działania.
Profesor Andrzej Stelmachowski zwrócił uwagę, że oskarżeni nie działali tajnie ani przemocą, lecz jawnie, w ramach demokratycznych (czy wówczas jeszcze parademokratycznych) organów i procedur, i że skazywanie ich za sformułowanie projektu uchwały rady samorządowej jest absurdalne. Senator Marczuk podniósł, że ponieważ działania oskarżonych nie miały praktycznych skutków, to ściga się ich za poglądy polityczne. Senator Bogucka-Skowrońska pytała, jakie zagrożenie dla obecnego państwa litewskiego może stanowić działalność polityczna sprzed kilku lat osób, które dochowują Litwie lojalności, że - zamiast odstąpić od ścigania - żąda się tak drakońskich kar. - Proces polityczny może stworzyć w stosunkach między naszymi państwami problem polityczny - dodała. | Oczekiwany w piątek w Wilnie wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza, byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie, nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę do 13 sierpnia z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija, którzy byli w gmachu sądu, ale nie stawili się na sali.Vilniję mieli reprezentować Kazimieras Garszva i Jozuas Stankunas. Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny właściwie nie ma Polaków, a ci, którzy się za nich podają, są spolszczonymi, wskutek wielowiekowej "okupacji" Litwy przez Polskę, Litwinami.
Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie - w 80 procentach zamieszkanym przez Polaków - autonomii. inicjatywa działaczy polskich była odpowiedzią na postanowienie prezydium Rady Najwyższej Litwy o przejściu w ciągu dwóch lat na język litewski, jako państwowy, do czego zwarte skupiska ludności polskiej nie były przygotowane. Akt oskarżenia stawia także zarzuty mniejszego kalibru, m.in. o popieranie poboru do armii ZSRR, o przekazaniu budynku gminnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.Sąd rejonowy na początku kwietnia wydał wyrok: oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych zaostrzonego reżimu". Od wyroku odwołali się skazani, a także prokurator, który zażądał wyroków od 6 do 7,5 roku. |
AGRESJA
Burdy na stadionie nie były przypadkiem
Chamstwa coraz więcej
Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli!
Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy.
Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie.
Cmentarz
Starsza kobieta płacze:
- Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy.
W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów.
Stadion
Sobota. Derby Polonii i Legii.
- Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach.
Konferencja prasowa
- Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem.
Prywatka
Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych.
Lumpy
Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób.
Cudzoziemcy
Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia.
Fala
"Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu.
Pociąg
Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy.
Kotka
W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na
6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny.
Psycholodzy o agresji
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy.
- Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak.
- Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak.
Społeczeństwo o agresji
Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją.
Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka.
Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców.
W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników.
Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków.
b.i.w., p.w.r., r.w. | Badania wskazują, że agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Główną przyczyną jest zaminia ustroju, a w konsekwencji tego bezrobocie i niepewność młodych o przyszłość.
Według badań OBOP Polacy, jako przyczyny wzrostu brutalności, wskazują nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach oraz złe wychowanie w rodzinie. |
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie
Optymistyczny początek wieku
WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK
Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji.
Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r.
Założenia i czynniki zewnętrzne
Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach.
Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi.
W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej).
Prognoza do 2010 roku [1]
Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego.
Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej.
Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich.
Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji.
Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010.
Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych.
Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej.
Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie.
PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE.
Konkluzje i zagrożenia
Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.
Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk.
[1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432 | Z prognozy na następne dziesięciolecie wynika, że po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5%), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6% rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu, spadać będzie bezrobocie i inflacja oraz nastąpi aprecjacja złotego. Do największych zagrożeń rozwoju należy zaliczyć deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. |
REPORTAŻ
Prokurator ustalił: filmowcy wypłoszyli z Żywkowa sześć bocianich par
Lot nad bocianim gniazdem
JERZY MORAWSKI
Pilot pogonił motolotnię w stronę bocianów. Miał wykonać lot równoległy do lecącego ptaka. Operator kamery, umocowany w latającej maszynie, w pięciosekundowym kadrze powinien uchwycić piękno naszej krainy - zakładał scenariusz.
Gdy motolotnia zbliżała się do ptaków, one zgodnie z instynktem dawały nura. Okazało się, że bociany są zwrotniejsze niż maszyna latająca. Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało z zadartymi głowami Żywkowo.
Bociania wioska Żywkowo leży 300 m od obwodu kaliningradzkiego. Osada w zaniku. Dziewięć numerów. Na 40 mieszkańców przypada 45 gniazd zasiedlonych. I co tu kryć: nie ludzie, ale bociany ciągną Żywkowo do świata.
Kurtka w górze
Nim rozpoczęto łowy na szybujące ptaki, reżyser filmu musiał załatwić furę papierów. Sztab Generalny Wojska Polskiego za loty motolotnią w pogoni za bocianami pobrał 600 zł opłaty. Filmowcy, mający nakręcić wizytówkę z narodową maskotką na wystawę Expo 2000, uzyskali również pozytywną opinię co do lotów od Straży Granicznej. Straż Graniczna zawiadomiła rosyjskich pograniczników o motolotni wzbijającej się w powietrze w pasie nadgranicznym, aby nie wzięli jej za niezidentyfikowany obiekt latający.
Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Prosto z Afryki. Kilka dni później przyfrunęła z Gdańska motolotnia. Filmowców przywitał z markotną miną Władysław Andrejew, prezes lokalnego koła zajmującego się bocianami. Zliczył na swojej chałupie, stodole, oborze i okolicznych wierzbach zaledwie dwadzieścia trzy gniazda z ptakami. Ktoś zadzwonił, że w innych wsiach wylądowało o pięć boćków więcej. Powiało grozą. Prezes wiedział, co oznacza rozejście się wieści, że Żywkowo ściąga w swe niskie progi, a raczej na dachy mniej boćków od innych.
Prezes Adrejew postanowił dołożyć starań, aby chociaż w Hanowerze dowiedzieli się, że Żywkowo wciąż dzierży palmę pierwszeństwa w bocianach. Wsiadł na traktor i orał pole, aby zachęcić siedzące w gniazdach bociany do konsumpcji tak ulubionych pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd, chociaż filmowcy zrobili klapsa. Motolotniarz z operatorem wbił się w przestworza. Robił puste kółka na Żywkowem.
Andrejew przymknął oczy, gdy reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, tupał i klaskał na bociany. Ostatecznie uciekł się do sposobu wypróbowanego przez gołębiarzy: zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków mających za nic sztukę filmową. Kilka boćków poderwało się w niebo.
Na to czyhał motolotniarz. Motolotnia uwijała się w powietrzu, podstępnie nadlatywała nad ptaki od tyłu, równała się z nimi, zalotnie machała skrzydłami wielkimi jak wierzeje stodoły. Bociany jednak za nic nie chciały statystować w filmie. Motolotniarz, doświadczony pilot wojskowy, gdy wylądował, wyrzucił z siebie:
- Nigdy więcej.
Żywkowo na Expo
Mimo bojkotu bocianów filmowcy nakręcili trzyminutową etiudę. Pokazywana była gościom, tłumnie odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Cieszy oko.
Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce przygraniczne bociany zaklekotały im w głowach: otrzymali wezwania na komisariaty policji w różnych częściach kraju. Od Gdańska po Kraków, tam gdzie mieszkają.
Na komisariatach policjanci zadali pytania: Czy ktoś z ekipy wymachiwał odzieżą? Jaki był sens wykorzystywania motolotni do zdjęć?
Reżyser filmu na Expo 2000, Dariusz Małecki, przyznał się na komisariacie, że raz rzucił kurtkę w górę.
- Nie bardzo rozumiałem związek podrzucenia w powietrze kurtki ze śledztwem w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie - wspomina swoje zdziwienie reżyser Małecki, gdy usłyszał w komisariacie policji w podwarszawskim Nadarzynie, o co chodzi.
Rolnik Władysław Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Kręcili w Żywkowie - wylicza - zdjęcia do "Pana Tadeusza", z Gdańska film do Dwójki, kręcili "5-10-15", byli z teleranka, była francuska telewizja, była niemiecka.
- Każdy zachował się po ludzku. Ale żeby motolotnią jeździć po niebie? A sam reżyser chodził po podwórkach, machał marynarką i płoszył bociany z jaj. Ja tego nie widziałem, ale sąsiedzi mówili. Taki chwyt jest niedozwolony - twierdzi.
Dariusz Małecki wraz z ekipą spożywał posiłki w domu rolnika Andrejewa. Za gościnę zapłacił gospodarzowi, jak należy. Nie udobruchał go jednak.
- Reżyser bezczelnie się zachowywał. To nie był miłośnik przyrody. To był miłośnik pieniędzy. Za wszelką cenę chciał zrobić dobry film. A co się narobiło?
Po zadziałaniu podrzuconej marynarki reżysera - według Andrejewa - z gniazd bocianich poderwało się siedem par. Zbiegły na tydzień. Do opuszczonych gniazd zajrzały sroki i wydziobały jaja.
Operator Szymon Tarwacki (również przesłuchiwany przez policję) z motolotni filmował bociany. Motolotnia zniżyła się do stu metrów nad gniazdami.
- Bociany nic sobie nie robiły z naszej obecności. Były przyzwyczajone do ludzi. Gospodarz Andrejew ciął drewno piłą mechaniczną. Huk jak sto diabłów. Bociany nie drgnęły.
Zaobserwował z powietrza sytuację, gdy jeden bocian przeganiał drugiego. To nie są takie niewinne ptaszki - dodaje. Niektóre samce przylatują do obcego gniazda, wyrzucają jaja i samca, który się tam gnieździł. Zajmują miejsce wyrzuconego i zapładniają zastaną samicę na nowo. Byłem tam świadkiem tego wiele razy - przekonuje Szymon Tarwacki.
- Podejrzewam, że jeśli jakieś bociany opuściły swoje gniazda, to tylko z jednej przyczyny. Tam było za mało pokarmu, jak na taką liczbę bocianów. O co naprawdę chodzi?
Policja goni filmowców
Prokuratura Rejonowa w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Postanowienie to zostało zaskarżone przez Urząd Wojewódzki w Olsztynie, który w tej sprawie złożył doniesienie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę bocianów ponownie na biurko prokuratora Mirosława Skowyry z Bartoszyc.
Prokurator Skowyra zapytał biegłego z zakresu ochrony środowiska: czy szkody w świecie zwierzęcym miały znaczne rozmiary? (Przy "znacznych rozmiarach" reżyser Małecki może liczyć nawet na pięć lat więzienia). Biegły uznał, że szkód, jakie powstały w Żywkowie, nie można określić "jako znacznych rozmiarów".
Biegły nie jest z zawodu ornitologiem, co wytknięto.
Prokurator Skowyra przyznaje, że jest wyczulony na sprawy ekologiczne.
- W czterech gniazdach nic się nie wykluło. Szkoda jest - akcentuje prokurator.
Roman Kalski z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków traktuje Żywkowo jako jedną z trzech największych kolonii lęgowych bociana białego w kraju.
Kalski uważa, że człowiek z kurtką, biegający po zagrodach i zrywający bociany do lotu, spowodował tragedię.
- Doprowadził do opuszczenia gniazd, co wykorzystały sroki - wyjaśnia.
W opinii do wojewódzkiego konserwatora przyrody w Olsztynie Roman Kalski wycenił straty, jakie poczyniła w Żywkowie ekipa filmowa, na 150 tys. zł.
Policja w Górowie Iłoweckim na zlecenie prokuratury ustala szczegóły wyczynu filmowców. Wysyła faksy po kraju, zleca przesłuchania podejrzanych i musi oglądać filmy w telewizji, aby przeniknąć tajniki kuchni filmowców. Józef Gower z Komisariatu Policji w Górowie Iławeckim nie kryje rozczarowania filmowym akcentem swej pracy. Przesłuchał mieszkańców Żywkowa.
- Z moich rozmów wynika, że nie doszło do wystraszenia bocianów - mówi. - Pełno rozbojów, złodziejstwa w okolicy. A policja goni filmowców, bo podobno pogonili ptaki.
Teraz ekologia
Chałupy w Żywkowie pod naporem bocianich gniazd (jedno waży pół tony) zaczęły się walić. Co roku dwa, trzy siedliska ptaków spadały. Groziły odloty bocianów. Organizacje wspierające ekologię, aby przytrzymać ptaki we wsi na granicy kraju, sypnęły groszem. Poustawiano na wyremontowanych dachach platformy pod gniazda. Wybudowano wieżę widokową, wydrukowano bilety (za 1 zł można sobie zajrzeć do gniazda bociana). Uruchomiono też izbę edukacji przyrodniczej. Wszystko za 150 tys. zł.
- Sukces został odniesiony - przekonuje Roman Kalski.
Przed modernizacją dachów było 38 par bocianów. Po - kolonia wzrosła o sześć par.
Władysław Andrejew od sponsorów - jak określa organizacje ekologiczne - otrzymał zlecenie na wykonanie drewnianych podstaw pod nowe gniazda. Stare gniazda narzucił na podstawy. Bociany na wiosnę przyleciały i miały nowe chatki.
- Czy chciały w nich mieszkać?
- A miały wyjście? - odpowiada rolnik Andrejew.
Andrejew wie, że rolnictwo przy granicy pada.
- Ręce urobione, nogi wychodzone. Renty nie chcą dać - mówi. - Przestawiam się na ekologię. | Powietrzny pojedynek bocianów z motolotnią oglądało Żywkowo.Bociany stawiły się na plan filmowy pod koniec marca. Kilka dni później przyfrunęła motolotnia. Filmowców przywitał Władysław Andrejew, prezes koła zajmującego się bocianami. Adrejew orał pole, aby zachęcić bociany do konsumpcji pędraków. Ptaki się nie poderwały z gniazd. reżyser, widząc, że wali mu się fabuła, zdjął kurtkę i wymachiwał nią w stronę ptaków. Kilka boćków poderwało się w niebo. filmowcy nakręcili etiudę. Pokazywana była gościom, odwiedzającym polski pawilon na wystawie Expo 2000 w Hanowerze. Filmowcy szybko zapomnieli o przygodzie z ptakami. Ale wkrótce otrzymali wezwania na komisariaty policji. Andrejew dostrzega związek machania kurtką ze spadkiem pogłowia bocianów we wsi. Nie kryje oburzenia. Prokuratura w Bartoszycach już raz umorzyła postępowanie w sprawie zniszczenia gniazd bocianich w Żywkowie. Prokuratura Okręgowa skierowała sprawę ponownie na biurko prokuratora. |
ROZMOWA
Viswanathan Anand, arcymistrz szachowy, drugi na liście rankingowej FIDE
Tygrys z Madrasu
FOT. AUTOR
Jest pan pierwszym w historii reprezentantem Azji i zarazem kraju uznawanego za ojczyznę szachów, który walczył o tytuł mistrza świata. Chyba najwyższy już czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę.
Viswanathan Anand: Też tak myślę. Jednak trudno się na to specjalnie nastawiać. Kiedy FIDE podaje dokładną datę i miejsce - niedawno dowiedziałem się, że to jest czerwiec, Las Vegas - zaczynam o tym myśleć. Ciągle czekam na swoją szansę.
W jakich okolicznościach zetknął się pan z szachami?
Nauczyłem się grać od mojej mamy. Miałem wtedy 6 lat.
Dlaczego gra pan szachy?
Po prostu to lubię. Chciałbym dać panu dłuższą, bardziej wyczerpującą odpowiedź. Ale ta narzuca się natychmiast - po prostu lubię szachy.
Przez kilka lat przebywał pan z rodzicami na Filipinach...
Mój ojciec jest inżynierem specjalizującym się w kolejnictwie i pracował tam jako konsultant. To był czysty przypadek, że pojechaliśmy na Filipiny. Nie miało to nic wspólnego z szachami.
Czy rodzice panu pomagali?
Tak, bardzo. Najczęściej jest tak, że dzieciom. które grają w szachy, rodzice mówią, że najważniejsza jest nauka. Moi rodzice byli zupełnie inni. Zachęcali mnie do gry w szachy, bardzo mnie wspierali.
A nauka?
Zachęcali mnie i do nauki, i do szachów. Jeśli jednak miałem przed sobą jakiś ważny turniej, nie było problemu. Mogłem odpuścić szkołę. Rodzice byli bardzo elastyczni. Taka postawa była czymś niezwykłym, jak na Indie. Zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy wszyscy mówili: nauka, nauka i jeszcze raz nauka.
Czy skończył pan studia?
Tak, mam dyplom. Skończyłem uniwersyteckie studia o profilu handlowym i na tym poprzestałem.
Mając 17 lat został pan mistrzem świata do lat 20. Czy to przesądziło, że został pan zawodowym szachistą?
Nie było przełomowego momentu. To stawało się stopniowo.
Szybka kariera i szybki styl gry. Mówi się, że jest pan najszybciej grającym szachistą świata. Skąd ten sposób gry?
Powodów znalazłoby się wiele, ale najprostsza jest odpowiedź, że taka jest moja natura. Taki po prostu jestem.
Szachy mają teraz dwóch mistrzów świata: Garriego Kasparowa i Anatolija Karpowa. Czy jest jakieś wyjście z tej niezdrowej sytuacji?
W mojej opinii jest tylko jeden prawdziwy mistrz - Kasparow. Karpowa za mistrza mogą uważać ludzie, którzy nie mają pojęcia o szachach.
Sprawa jest oczywista. Myślę, że Kasparow jest kimś "ponad Olimpem", osobą jakby spoza świata szachowego. Nie ma też żadnej wątpliwości, że Karpow nie jest mistrzem świata, gdyż utracił tytuł w 1985 roku i nigdy go nie odzyskał. Można zmieniać zasady w nieskończoność, ale nie zmienia to obiektywnej prawdy, że nie jest mistrzem.
Ale przecież grał pan z Karpowem w Lozannie o mistrzostwo świata.
Tak.
A mówi pan, że Karpow nie jest mistrzem.
Zgadza się.
W takim razie, gdyby go pan pokonał, pan również nie byłby mistrzem świata.
Nie. Byłbym mistrzem. Ponieważ zakwalifikowałem się do finału, wygrywając w uczciwej walce w Groningem. Natomiast jego uprawnienia do gry ze mną były nieuczciwe. Dostał się od razu do finału, ponieważ posiada duże wpływy polityczne. To nie są szachy. Możemy mówić, że Karpow jest mistrzem świata w politycznej manipulacji, ale nie możemy powiedzieć, że jest mistrzem świata w szachach. W Groningen wszystko było jasne. W Lozannie tylko jeden zawodnik grał o tytuł, nie dwóch. Jeden z graczy dostał się do finału, ponieważ potrafił manipulować działaczami FIDE. Ja dostałem się tam, wygrywając turniej, który trwał cały miesiąc. Myślę więc, że sprawa jest jasna.
Mógł pan zagrać o mistrzostwo WCC z Kasparowem. Dlaczego nie doszło do tego spotkania?
Miałem podpisany kontrakt z FIDE, który mówił, że nie powinienem grać w konkurencyjnym meczu o mistrzostwo świata. Uważałem, że byłoby to nie fair. Poza tym nie podobało mi się WCC. Podjąłem chyba trafną decyzję. Proszę zobaczyć, co się stało z WCC. Już się rozpadła. Myślę, że dobrze zrobiłem odmawiając.
Który z dotychczasowych sukcesów jest dla pana najważniejszy?
Trudno powiedzieć. Pamiętam wiele turniejów. Wymieńmy mistrzostwa świata juniorów w 1987 roku, dwa zwycięstwa w Groningen, mistrzostwa PCA, mistrzostwa świata FIDE. A oprócz tego, generalnie, moje wyniki w 1997 i 98 roku, za które otrzymałem szachowego Oscara.
W roku 1991 wygrał pan silnie obsadzony (XVIII kategoria) turniej w Reggio Emilia, jako jedyny jego uczestnik spoza Związku Radzieckiego. W pokonanym polu zostali m.in. Borys Gelfand, Garri Kasparow, Anatolij Karpow, Wasilij Iwańczuk.
No, właśnie. Zapomniałem o tej imprezie. Ten turniej z pewnością zaliczał się do najważniejszych. Były to ostatnie "mistrzostwa ZSRR".
Jak pan się wtedy czuł, grając wyłącznie przeciwko radzieckim arcymistrzom?
Było zabawnie. Chcę powiedzieć, że nigdy nie uważałem moich rywali za ludzi ZSRR. Dla mnie byli to pan Poługajewski, pan Sałow, pan Gurewicz, pan Ehlvest. Nigdy nie myślałem o nich jako o Sowietach. Dla mnie to nie jest istotne.
Mówi pan po rosyjsku?
Nie. Tylko kilka słów.
Czy nie żałuje pan życiowego wyboru? Może w innej dziedzinie, na przykład jako programista komputerowy, zrobiłby pan większą karierę? Jeden z pana najgroźniejszych rywali, Gata Kamsky, porzucił szachy na rzecz medycyny.
Nie wiem. Nie było powodu, by myśleć o innym wyborze. Przeciwnie, jestem bardzo zadowolony. Cieszę się z życia, jakie prowadzę. Nie mam takich planów, jak Gata.
Czy komputery są pomocą czy też zagrożeniem dla szachów?
Ich pojawienie się było nieuniknione. Nie można z nimi walczyć. Trzeba się z tym pogodzić. Nawet jeżeli komputery są zagrożeniem, to jakoś trzeba sobie z tym radzić. Ludzie wciąż przyzwyczajają się do nowych wynalazków. Kiedyś samochody były zagrożeniem dla koni.
Skąd ta szrama na pańskim policzku?
Od ugryzienia owada. Miałem wtedy 17 lat. Niestety, nie skorzystałem z pomocy chirurga plastycznego.
Czy uprawia pan inne sporty, kibicuje jakiejś drużynie, sportowcowi?
Kiedyś grałem w tenisa. Teraz dużo gram w ping-ponga. Lubię pływać, jeździć na rowerze.
Interesuje się pan sportem?
Tak, ale na pewno nie jestem jego fanatykiem. Oglądam futbol, ale nie mam ulubionej drużyny. Oglądam tenis, ale nikomu szczególnie nie kibicuję. Dla mnie to sposób spędzania czasu. Mieszkam w Madrycie, więc śledzę wyniki Realu, ale nie jestem jego zapalonym kibicem.
Czym interesuje się pan poza szachami?
Oglądam wiadomości. Lubię filmy, czytam magazyny. Interesują mnie bieżące wydarzenia na świecie.
Wielu szachistów ze światowej czołówki znalazło sobie ostatnio nowe ojczyzny. Nie myślał pan o zmianie obywatelstwa?
Nie. Jestem nadal obywatelem Indii i nim pozostanę. Mieszkam w Hiszpanii, dlatego że stąd wygodniej mi podróżować na turnieje, rozgrywane zwykle w Europie.
Podoba się panu przydomek "Tygrys z Madrasu"?
Tak. Tygrysy to fantastyczne zwierzaki. Nie przeszkadza mi to. Nie ma problemu.
Co sądzi pan o polskich szachistach?
Miewam kontakty z polskimi zawodnikami. Na przykład z Kuczyńskim i Gdańskim grałem na mistrzostwach świata juniorów i na turniejach w Oakham w Anglii. No i oczywiście wszyscy znają Miguela Najdorfa. Nie pamiętam, jakie było jego polskie imię...
Mieczysław.
Słyszałem też o turniejach w Polanicy.
Był pan kiedyś w Polsce?
Nigdy.
A chciałbym pan zagrać w Polanicy Zdroju?
Tak, ale w tym roku nie będzie to możliwe. Może w przyszłości...
Szachiści tworzą wielką wędrującą po świecie rodzinę. Przyjaźnią się ze sobą, ale zdarza się też, że nienawidzą. Kto jest pana przyjacielem, a kogo uważa pan za wroga?
Większość graczy z mojego pokolenia mógłbym nazwać przyjaciółmi, co nie znaczy, że nie mam przyjaciół z innych generacji. Utrzymuję dobre stosunki z Lubojeviciem, Timmanem, Anderssonem. Wrogów nie mam. Nie mieszczą się oni w mojej filozofii życia.
A kto z młodej generacji jest pana przyjacielem?
Wszyscy - Kramnik, Piket, Szirow, Swidler. Każdy z mojego pokolenia.
Ma pan rodzinę?
Tak. Jestem żonaty od dwóch i pół roku. Żona pochodzi z Madrasu. Jesteśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem.
Jeśli będziecie mieli syna, przygotuje go pan do kariery szachisty?
Z pewnością nauczę go zasad gry. Nie będę nalegał, ale jeśli on sam zechce spróbować iść w moje ślady, pokażę mu wszystko, co wiem o szachach.
Różnie mówi się o obecnym prezesie FIDE, Kirsanie Ilumżynowie. To pozytywna czy negatywna postać ?
Wobec mnie Ilumżynow jest zawsze uprzejmy. Patrząc na to, co zrobił w Lozannie, można powiedzieć, że jest prawdziwym patronem szachów. Cóż więcej powiedzieć? Ten człowiek wyłożył prawie 5 milionów dolarów z własnej kieszeni na rozwój naszej dyscypliny i nagrody dla szachistów. Jego ideą jest włączenie szachów do programu igrzysk olimpijskich. Mogę być tylko wdzięczny.
Rozmawiał w belgradzie Marek Cegliński
Viswanathan Anand, urodzony 11 grudnia 1969 roku w Madrasie, mistrz świata juniorów do lat 20 (1987), uczestnik finałowych meczów o mistrzostwo świata PCA (z Garrim Kasparowem) i FIDE (z Anatolijem Karpowem). Aktualnie drugi w światowym rankingu FIDE - 2783 (wyprzedza go tylko Kasparow - 2812). | Jest pan pierwszym w historii reprezentantem Azji i zarazem kraju uznawanego za ojczyznę szachów, który walczył o tytuł mistrza świata. Chyba najwyższy czas, by wreszcie sięgnąć po szachową koronę.Viswanathan Anand: Też tak myślę. Jednak trudno się na to specjalnie nastawiać. Ciągle czekam na swoją szansę. Mówi się, że jest pan najszybciej grającym szachistą świata. Skąd ten sposób gry? taka jest moja natura. Taki po prostu jestem. |
WOJCIECH KOWALCZYK
Chce mi się płakać, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje
Na bezrobociu
STEFAN SZCZEPŁEK
W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach, eksponując przejście Marka Citki z Widzewa do Legii. Na warszawskim Bródnie czytał o tym Wojciech Kowalczyk. Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Od czerwca w ogóle nie gra w piłkę.
Przypadek Wojciecha Kowalczyka nie należy, wbrew pozorom, do wyjątkowych. Jest tu i wielki talent, i bunt, i brak odporności na sukces, i życiowa bezradność, połączona z pechem.
"Na jesieni 1990 roku pojechałem z Legią na mecz o Puchar Polski do Wałbrzycha. Trzy dni wcześniej po raz pierwszy zagrałem w lidze. Roman Kosecki chyba jeszcze nie wiedział, że to jego pożegnalny występ przed wyjazdem do Stambułu. Wygraliśmy 3:0. Cyzio strzelił dwie bramki, a ja jedną. Wracamy do domu autokarem, rodzice pytają, jak tam było. Ja mówię: »w porządku, strzeliłem jedną«. A ojciec na to: »Co ty gadasz? Powiedzieli i napisali, że to Iwanicki.« Kiedy w meczu z Sampdorią wchodziłem na boisko w Warszawie, w telewizji pokazali wprawdzie mnie, ale z nazwiskiem Salamon. Komentator mnie nie znał i nie prostował pomyłki. Myślałem sobie: »ile muszę zrobić, żeby mnie nikt nigdy nie pomylił z kimś innym?«" - wspomina Kowalczyk.
Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. Tym bardziej że nie było już Koseckiego. Za to w klubie włoskim same gwiazdy, warte miliony dolarów. Gianluca Vialli, Roberto Mancini, Attilo Lombardo, Pietro Vierchowod, Gianluca Pagliuca, a do tego Rosjanin Aleksiej Michajliczenko i Brazylijczyk Toninho Cerezo.
Wejście smoka
W ataku Legii grali wtedy Jacek Cyzio i Andrzej Łatka. Ale Łatka odniósł kontuzję i trener Władysław Stachurski, nie mając wyboru, musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Nikt nie wątpił, że jest to spore osłabienie i Polacy są bez szans na utrzymanie w Genui przewagi jednego gola z Warszawy. Legia zagrała jednak wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które przy remisie 2:2 zapewniły awans. Mało tego, w półfinale Legia wylosowała Manchester United i wprawdzie przegrała, ale w remisowym meczu na Old Trafford gola znów zdobył Kowalczyk.
Zaczął się dla niego wspaniały okres. Prosto z Manchesteru pojechał do Irlandii, gdzie reprezentacja olimpijska walczyła o awans do igrzysk w Barcelonie. Wygrała 2:1, a pierwszą bramkę strzelił on. W lidze też już trafiał w miarę regularnie i nic dziwnego, że po tych wszystkich wyczynach trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Latem roku 1991 wygraliśmy w Gdyni 2:0 dzięki golom debiutantów Wojciecha Kowalczyka i Mirosława Trzeciaka.
Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Ze statystyk FIFA wynikało wyraźnie, że lepiej strzelał i podawał w barcelońskim turnieju niż Szwedzi Tomas Brolin i Patrick Andersson, Kolumbijczyk Faustino Asprilla, Hiszpanie Luis Henrique, Jose Guardiola, Luis Abelardo, Jose Amavisca, Perez Alfonso, Amerykanin Cobi Jones, Włosi Dino Baggio i Demetrio Albertini, Ghańczycy Yaw Preko, Nii Odartey Lamptey, Osei Kuffour, że pomniejszych nie wspomnę. Co później zrobili oni, a co Kowalczyk?
Chłopak z Woli
"Urodziłem się na Woli i przez jedenaście lat mieszkałem na ulicy Syreny. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Chłopaków, którzy umieli grać, było wielu. Jeden rozwija się szybciej, drugi wolniej. Na mnie długo nikt nie zwracał uwagi. Grałem sobie spokojnie w juniorach, a w środy, soboty lub niedziele chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Siadaliśmy pod »Żyletą« i darliśmy się jak wszyscy. Do szkoły nie chciało mi się chodzić i, jakby tu powiedzieć, nie całkiem skończyłem podstawówkę. Mam siostrę młodszą o półtora roku i brata młodszego o piętnaście lat. Ojciec był elektrykiem, jak Wałęsa. Pracował w różnych miejscach, najbardziej byliśmy zadowoleni, kiedy robił u Wedla albo w zakładach mięsnych. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam.
Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, grałem coraz lepiej, ale to nie dawało pieniędzy. Pracowałem więc u sąsiada. Pomagałem mu rozwozić towar po sklepach. Skrzynki z coca-colą nosiłem i takie tam, różne. Zainteresowała się mną Polonia. Miałem z nią nawet podpisaną jakąś wstępną umowę na kartce papieru, ale wtedy przyszedł do mnie Janusz Olędzki, taki menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej.
To było gdzieś w październiku 1990 roku. Legia zebrała kilkunastu wybijających się młodych chłopaków z Warszawy i kazała nam grać na głównym boisku przeciw pierwszej drużynie. Pamiętam, że krył mnie Jacek Bąk. Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony. Nigdy w życiu nie widzieliśmy w domu tylu pieniędzy. Na początek kupiłem sobie telewizor i wideo Sharpa, bo to wtedy było najmodniejsze."
Do nieznanego kraju
W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Wszyscy na Łazienkowskiej byli bardzo rozżaleni, a Kowalczyk najbardziej. Po serii sukcesów miał szansę na jeszcze większe, gdyby Legia wystartowała do walki o Ligę Mistrzów. Kowalczyk postrzegany był jednak jak uczeń w szkole, który kiedy raz wyrobi sobie opinię, to już na niej jedzie. Dawał się też podpuszczać cwańszym od niego. Kiedy reprezentacja wracała z igrzysk w Barcelonie i Janusz Wójcik chciał przejąć władzę w PZPN, posłużył się Kowalczykiem. A on, chłopak prostolinijny i uczciwy, wygarnął jakieś bzdury, które usłyszał wcześniej, na temat Strejlaua, Górskiego i innych działaczy PZPN. Kiedy Legii odebrano tytuł, miarka się przebrała - na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też.
"W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii tak bardzo się pogorszyła, że Janusz Romanowski postanowił mnie sprzedać, żeby zapłacić chłopakom, i mnie zresztą też, za zdobycie mistrzostwa i Pucharu Polski. Poszedłem do Betisu Sewilla za milion siedemset tysięcy dolarów. Przede mną drożej zapłacono tylko za trzech Polaków - Bońka, Ziobera i Koseckiego. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, długo nie mogliśmy zrozumieć, co do nas mówią na ulicy i w sklepach, nie rozumiałem trenera, nie mieliśmy nikogo, na kim moglibyśmy się oprzeć. W dodatku koncepcja gry opierała się na jednym napastniku, a nas było kilku do tego jednego miejsca. W rezultacie ja grałem w meczach wyjazdowych, bo jestem szybki, a Luigi Pier w domu. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki, a wiadomo jak się wtedy gra. Nie byłem zadowolony. Sytuacja się pogorszyła, kiedy z Realu przyszedł Alfonso, a mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Prasa w Polsce wypisywała o mnie niestworzone rzeczy, a ja miałem swoje problemy i nikt nie chciał mi pomóc. Cały czas była ze mną dziewczyna, urodziła się nam córka, a ja coraz rzadziej grałem. Sam musiałem jakoś odreagować. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie w Gruzji nic nie wykazało, a ja nie mogłem stanąć. W Sewilli też nie bardzo wiedzieli, co się stało. A to wyglądało, jakby ktoś uderzył siekierą w kość piszczelową i ledwo ją drasnął. Trenowałem z tym, ale strasznie bolało. Po trzech miesiącach wypożyczyli mnie za 700 tysięcy dolarów do drugoligowego Las Palmas. Pojechaliśmy na Wyspy Kanaryjskie, tam zrobili mi dokładne badania i zabronili grać. Miałem szczęście w nieszczęściu, bo gdyby to złamanie w jakimś starciu poszło dalej, być może zakończyłbym karierę. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu, a liga, ze względu na mistrzostwa świata we Francji, kończyła się w maju. Tyle się nagrałem. Potem już nie mogłem dojść do siebie."
Napastnik z przeszłością
Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Czy w formie, czy nie, cięższy o kilka kilogramów, czy nie, zawsze miał w meczu kilka akcji świadczących o talencie, jakiego się nie traci. Formę się traci, odporność psychiczną, ale nie talent. W lutym ubiegłego roku Kowalczyk strzelił na Malcie w spotkaniu z Finlandią tysięcznego gola w historii reprezentacji Polski. Pół roku później nie grał w żadnej drużynie i tak jest do dziś.
"Wypożyczenie do Las Palmas skończyło się w czerwcu ubiegłego roku. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, z którym mam podpisany kontrakt do roku 2004. Ale nie mam tam miejsca, klub mi nie płaci, więc ja nie pracuję. Przyjechałem do Warszawy. Oni wiedzą, że są nie w porządku, więc nawet nie informują o takiej sytuacji UEFA. Ale ręce mam związane. Zanim przeszedłem z Legii do Hiszpanii, miałem propozycje z Manchesteru City i Nottingham Forest. W trzecim roku gry w Sewilli chciał mnie kupić PSV, ale Hiszpanie się nie zgodzili. Nie puścili mnie też do Sportingu Braga, kiedy bronił tam Andrzej Woźniak. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Jeśli to nie będzie Warszawa, byleby zapłacili za mieszkanie. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić, a Betis chciałby za mnie pewnie coś pod milion dolarów. Ostatecznie stać mnie na wykupienie tego kontraktu za pięćset tysięcy dolarów lub więcej, ale pod warunkiem, że sprzedałbym się zaraz do jakiegoś bogatego klubu tureckiego, który by mi te pieniądze zwrócił. Ale wyjazd do Turcji mi się nie uśmiecha. Czytałem w gazetach, że Janusz Wójcik idzie pracować do Pogoni i bierze mnie ze sobą. Nic mi o tym nie wiadomo ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Słyszałem, że Andrzej Strejlau był skłonny mi pomóc i chciał włączyć do grupy piłkarzy Hutnika Warszawa. Bylebym chociaż trenował systematycznie. Ale i tego nie mogę robić, bo gdybym doznał jakiejś kontuzji, to Betis zrobiłby aferę. Czekam więc, prawdę mówiąc, nie wiem na co. Na cud. Może jakoś samo to się rozwiąże, skoro nie ma nikogo, kto chciałby mieć 27-letniego napastnika z niezłą przeszłością, w najlepszym wieku dla piłkarza."
Nienawidzę dyskotek
Nie skończył szkoły, ale - jak mówi - w niczym mu to nie przeszkadza. Jest znacznie dojrzalszy niż w czasach młodzieńczego buntu i dziś zapewne nie robiłby takich demonstracji jak po igrzyskach olimpijskich czy odebraniu Legii pierwszego miejsca. Mówi po hiszpańsku. Nie jeździ samochodem, ale ma prawo jazdy, załatwione praskim sposobem. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką, niedaleko rodziców. Kupili dom koło Lasu Kabackiego, ale nie wiadomo, kiedy się tam przeprowadzą. Może wezmą ślub tego samego dnia, w którym córeczka pójdzie do pierwszej komunii.
Przyzwyczaił się do czytania o sobie rzeczy nie mających pokrycia w faktach, ale zdaje sobie sprawę, że bywały okresy załamania, w których dawał powody dziennikarzom, czekającym na sensację. Kiedyś poszedł do restauracji "Semafor" na Bródnie, żeby zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym zdaniem dziennikarza wypija morze wódki i popija ją piwem. Dobrze, że pan wpadł, przywitał go szatniarz. Wszyscy pytają, kiedy pana można u nas zastać, a ja nie chcę obalać mitu knajpy.
"Nienawidzę dyskotek i muzyki disco-polo. Lubię każdą, ale dobrą. Nawet poważną. Kiedyś moja mama pracowała w bufecie Teatru Wielkiego. Przynosiła do domu bilety i nawet dość często z nich korzystałem. »Dziadek do orzechów« podobał mi się tak bardzo, że poszedłem na niego ze cztery razy i znam na pamięć. Mam w domu płytę Pavarottiego. Kiedy słyszę jego arię »Nessun dorma« z »Turandota« Pucciniego, to chce mi się płakać. W ogóle chce mi się płakać od pewnego czasu, chociaż zupełnie to do mnie nie pasuje." | W styczniu w większości polskich klubów rozpoczęły się przygotowania do sezonu wiosennego. Prasa informowała o nowych transferach. Wojciech Kowalczyk Jest wart prawie milion dolarów i nikt się o niego nie bije. Zrobił jedną z najbardziej błyskotliwych karier w polskim sporcie lat dziewięćdziesiątych. Kiedy w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów roku 1991 Legia wylosowała Sampdorię, nikt jej nie dawał szans. trener Władysław Stachurski musiał wystawić w pierwszej jedenastce Wojciecha Kowalczyka. Legia zagrała wspaniale, a Kowalczyk został bohaterem dnia. Strzelił dwie bramki, które zapewniły awans.Zaczął się dla niego wspaniały okres. trener Andrzej Strejlau powołał go do pierwszej reprezentacji Polski na mecz ze Szwecją. Rok później Kowalczyk był już wicemistrzem olimpijskim. Urodziłem się na Woli. Zaczynałem grać w Olimpii, a kiedy przeprowadziliśmy się na Bródno, przeszedłem do Poloneza. Grałem w juniorach, chodziłem z kolegami na Łazienkowską. Do szkoły nie chciało mi się chodzić. Ojciec był elektrykiem. Mama była monterem i też pracowała to tu, to tam.Wszystko nam się odmieniło jesienią w dziewięćdziesiątym roku, przyszedł do mnie Janusz Olędzki, menedżer, i zaproponował próbny występ na Łazienkowskiej.Zagrałem tak, że w trzy godziny podpisali ze mną umowę. Dostałem za przejście 30 milionów złotych, a potem brałem miesięcznie trzy miliony.W 1992 r. Kowalczyk zdobył srebrny medal olimpijski, a w 1993 mistrzostwo Polski. Ale PZPN tytuł Legii odebrał. Kowalczyk na znak protestu postanowił nie grać w reprezentacji Polski. I tylko na tym stracił. Kadra Polski też.W roku 1994 sytuacja finansowa w Legii się pogorszyła. Poszedłem do Betisu Sewilla. Miałem 22 lata, pojechałem z moją dziewczyną do nieznanego kraju, nie mieliśmy nikogo. grałem w meczach wyjazdowych. Trener na naszym boisku wpuszczał mnie tylko na końcówki. Sytuacja się pogorszyła, kiedy mnie w pierwszym meczu drugiego sezonu z Meridą złamali nogę. Nie grałem od września do marca. Jesienią 1997 roku w meczu z Mołdawią znów złamali mi nogę. Prześwietlenie nic nie wykazało. Wyszedłem na boisko dopiero w marcu. Potem już nie mogłem dojść do siebie.Grał w reprezentacji prowadzonej przez Janusza Wójcika. Stałem się ponownie zawodnikiem Betisu, klub mi nie płaci. Przyjechałem do Warszawy. Teraz jestem gotów grać w każdym polskim klubie pierwszoligowym, i to za darmo. Ale problem polega na tym, że bez zgody Betisu nie mogę tego zrobić. Mieszka w bloku na Bródnie z dziewczyną i córką. Może wezmą ślub. |
SEJM UCHWALIŁ
Cel - poprawa bezpieczeństwa
Nowy kodeks drogowy
STANISŁAW SOBOŃ
Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj.
Tablice i dowody rejestracyjne
Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne.
Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego.
Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę.
Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC.
Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu.
Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy.
Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra.
Karta pojazdu
Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia.
Badania techniczne
Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie.
Prawa jazdy
Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach.
Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem.
Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy.
Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski.
Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs.
Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat.
Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r.
Szkolenie kierowców
Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna.
Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki.
Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy.
W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B.
Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy).
Egzaminy państwowe
Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie.
Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia.
Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych.
Do lekarza i psychologa
W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów.
Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny.
Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu.
Uprawnienia drogówki
Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie.
Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy.
Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych.
Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC.
Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu | Sejm uchwalił ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód własności, kartę pojazdu, odpis świadectwa homologacji, zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny. Określono warunki wyrejestrowania pojazdu. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego dokumentu. Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych. Badanie będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami.
szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone w jednostkach spełniających określone warunki. Egzaminy państwowe na prawo jazdy będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego. W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych.
Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy. |
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI
Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty
Hasło do lotów
Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa
FOT. (C) AP
ANDRZEJ ŁOZOWSKI
z Innsbrucku
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu.
Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru?
Koniec marzeń
Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby.
To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma.
Jak samolot
Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi.
Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko.
Śmieszne spekulacje
No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu.
Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko.
Delikatny temat
Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal.
Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje.
Blady ze złości
Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór. | Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni w Innsbrucku wygrał Kazuyoshi Funaki. Robert Mateja zajął 22. miejsce. Kibiców było wielu m.in. z powodu ładnej pogody i wielu atrakcji dla dzieci. Szanse Adama Małysza są niewielkie, jego konkurent Schwarzenberger skoczył 10 metrów dalej. Wyniki polskich skoczków pozostawiają sporo do życzenia. Najdalej w eliminacjach skoczył Masahiko Harada. Funaki wylądował kilka metrów bliżej, ale dostał znakomite noty. Dziwne, że sędziowie przestraszyli się pierwszego skoku Kobylewa. Przekroczył on punkt konstrukcyjny o 1 metr, ponieważ dobrze skoczył, nie z powodu długiego rozbiegu. Czołowi zawodnicy lądowali bardzo daleko, prowadzenie objął Hannawald. Zwyciężył jednak Funaki, który lądował w znakomitym stylu. Chyba nic nie odbierze mu zwycięstwa w klasyfikacji łącznej. Stojąc na rozbiegu, każdy zawodnik widzi przed sobą sąsiadujący ze skocznią cmentarz w Innsbrucku. Taki widok daje zapewne do myślenia, bo skoki narciarskie to niebezpieczny sport. Groźnie wyglądało lądowanie Harady w eliminacjach, ale na szczęście nic mu się nie stało. Funaki nie przejmuje się pobliskim cmentarzem i skacze na maksimum swoich możliwości z mocnym postanowieniem zwycięstwa. Adam Małysz i Robert Mateja zakalifikowali się do finału na 21. miejscu, dzięki czemu nie musieli skakać z najlepszymi. Oni, tak jak Krystian Długopolski, są nadzieją polskich skoków. Nie można tego powiedzieć o Wojciechu Skupieniu. |
ROZMOWA
Louis Schweitzer, szef Renault
Państwo nie powinno pomagać producentom
Louis Schweitzer, szef Renault
: Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki.
Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy?
Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna.
Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek?
Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault.
Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie?
W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz.
Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe.
Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję?
Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych.
Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu.
Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego?
To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa?
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci.
Dlaczego nie Daewoo Motor?
Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać?
Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn?
Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem.
Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało.
Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce?
W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności.
W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk.
Rozmawiał Piotr Rudzki | Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie?
LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu, także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, odkrywa rynki.
cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy.
Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych?
ludzie nie cierpią uniformizacji. Przyszłość to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą odmiennych przedmiotów odpowiadających odmiennym jednostkom. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe, hybrydowe.
Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych.fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają swe błędy. To zasada ostrożności,Nie ma nic wspólnego z tempem produkcji.
Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki i ma to wpływ na gospodarkę narodową, państwo powinno przyjść z pomocą?
Nie! Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków.
Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie.
Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. jedynym sposobem przetrwania było poprawienie skuteczności. Zabraliśmy się za jakość, koszty produkcji, przygotowaliśmy analizę strategiczną.
Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana?
Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. |
KONGO
Prostytutki nie mają pracy, nocne kluby pieniędzy, a państwowa telewizja daje wykłady rewolucyjnej moralności. Rządy Laurenta Desire Kabili zmieniły Kinszasę nie do poznania.
Mzee znaczy mądry
Mały, krępy, uśmiechnięty, nie krzyczący na nikogo Kabila buduje swoje Kongo. Zawsze o tym marzył.
FOT. (C) AP
RYSZARD MALIK
Nie udziela wywiadów, nie jeździ po świecie (z jednym wyjątkiem), w ciszy Pałacu Narodu ciężko, od rana do nocy, pracuje. Nad czym? Jakie Kongo chce zbudować nowy władca dawnego Zairu, Laurent Desire Kabila? Tego nie wie nikt. Opozycja, która w normalnie funkcjonującym państwie demokratycznym mogłaby zadać te pytania, nie ma prawa pytać. Kabila wprowadził zakaz działalności partii opozycyjnych do kwietnia 1999 roku. Dopiero wtedy, jak zapowiada prezydent, tuż przed wyborami, które mają być wolne i demokratyczne, wszystkie siły polityczne będą mogły zaprezentować swój program i zgłosić udział w walce wyborczej.
Porządki postkolonialne
W swoją pierwszą i dotychczas jedyną podróż zagraniczną Kabila wybrał się do Pekinu. Nie do Moskwy, co nie dziwi, bo dawne imperium sowieckie leży w gruzach, nie do Waszyngtonu, a byłyby powody, i nie do Paryża, co zrozumiałe, bo było to ulubione miasto Mobutu, rywala i wroga Kabila, którego obalił. Obserwując karierę polityczną Kabili, jego bliskie związki z Tanzanią, bardzo prochińską za rządów prezydenta Juliusa Nyerere, a potem kolejne kroki, wreszcie styl - połączenie mądrości wiejskiego chłopa z szacunkiem dla wolnego rynku - można mieć podejrzenia, że efektem pracy Kabili nad przyszłością Konga będzie model chiński.
W innym kierunku idą podejrzenia Paryża. Kabila daje za duże fory Amerykanom - mówią nad Sekwaną. Francuzi, którzy wspierali Mobutu aż do końca jego rządów w Kinszasie, nie chcą i nie mogą się pogodzić z tym, że ich Afryka (byłe kolonie i kraje frankofońskie) wymyka się ze sfery wpływów. Przykładem jest sąsiednia Republika Konga, gdzie Pascal Lissouba, legalny prezydent, walczący z puczystami byłego szefa państwa, nie otrzymał wsparcia Paryża. Otrzymał je za to generał Nguesso, który popierał ekspansję francuskiego koncernu Total na nowo odkryte pola ropy naftowej.
W końcu roku ten zapomniany przez lata kąt Afryki nieprzypadkowo odwiedziła pani Madeleine Albright, amerykańska sekretarz stanu. Była w Ugandzie, której przywódca, Yoweri Museveni, jest uznawany za lidera proamerykańskich państw Afryki. Była w Etiopii, gdzie też dzięki wsparciu Waszyngtonu rządzi prezydent Melas Zenawi. W marcu wielki Tour de Afrique planuje Bill Clinton. O wpływy na tym kontynencie toczy się walka, zapomniana przez lata Afryka ma przed sobą lata świetności. Po tym jak upadł mit superprodukcyjnej Azji, mogą nadejść tłuste lata dla Afryki. Jak pokazuje przykład sąsiadującej z Kongiem Ugandy, dobre postępy gospodarcze w Etiopii, umacnianie się gospodarki angolskiej, w Kongo, gdzie nie brakuje bogactw mineralnych i innych surowców, żyznej ziemi i hektarów egzotycznych lasów, również istnieje szansa na sukces.
Świeży nacjonalizm
O tym, co planuje Kabila, wiemy mało. Jego bliscy mówią o nim w języku suahili: mzee - co znaczy mądry. Bardzo wyraziste są jego posunięcia w samej stolicy. Młodzi, 15-letni żołnierze, którzy przyszli razem z nim z północy kraju, opanowali Kinszasę. Pilnują porządku według bardzo prostych zasad. Gonią złodziei, prostytutki, pijaków, oszustów. Dla mieszkańców miasta żyjącego z uciech, rozboju i łajdactw nie są to dobre czasy. Telewizja co wieczór uświadamia, co to jest moralność, poszanowanie pracy i mienia, tym, którzy tego nie wiedzą albo nigdy o tym nie słyszeli. Głośno mówi się o bohaterach walki o niepodległe Kongo: Patriku Lumumbie, Mulele, Gizengdze.
Kongijczycy stali się bardzo nacjonalistycznym narodem - mówią cudzoziemcy. Czy to jest możliwe? Podobno tak. Pierwszym posunięciem nowych władz była odmowa zgody na międzynarodową inspekcję miejsc zbrodni na uchodźcach rwandyjskich. Mimo apeli Kofiego Annana, mimo próśb Waszyngtonu rząd w Kinszasie blokował skutecznie prace misji ONZ. W końcu ONZ ustąpiła, nie ma śledztwa w sprawie mordu na uchodźcach.
W Kinszasie oceniają to prosto: kiedy Mobutu mordował, nikogo to nie interesowało, ale gdy rzuca się podejrzenia na nowe władze, to zaraz jest komisja. Mamy swoją dumę, jesteśmy wielkim państwem, jeśli wyrazimy zgodę na śledztwo, to tak będzie. Nikt jednak nie będzie nam narzucał tego, co mamy robić.
Naród złożony z 250 plemion rozrzuconych na obszarze ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych pod wpływem Kabili, jego powrotu do tradycji walk o niepodległość dojrzewa. W barach słychać melodię modną w latach 60.: "Independence cza, cza". Jednocześnie Kabila oskarżany przez Mobutu i jego ludzi o posługiwanie się żołnierzami z Ugandy i Rwandy po raz pierwszy przyznał się do tego i zapowiedział, że oficerowie i doradcy z tych państw wracają do siebie. Pozbył się też kłopotliwego sojusznika, jednego z liderów Sojuszu Sił Demokratycznych na Rzecz Wyzwolenia Konga (AFDL), a jednocześnie przywódcy kongijskich Tutsi zwanych Baniamulenge, Anselma Masasu. Teraz przeciwnicy nie będą już mogli oskarżać go o wykorzystywanie obcych dla utrwalania władzy. Choć są jeszcze w rządzie dwaj "obcy": minister spraw zagranicznych Bizima Karaha, pochodzący z Rwandy, oraz sekretarz generalny AFDL Deogratias Bugera, wywodzący się z Ugandy.
Coraz silniej dają znać o sobie rodzinne i plemienne związki Kabili z Katangą, najbogatszą prowincją Konga, z której się wywodzi. Wielu ludzi pracujących dla Mobutu dalej stoi na czele firm państwowych i ma dużo do powiedzenia. Dlatego, że są Katangijczykami.
Zajrzeć do historii
Mały, krępy, uśmiechnięty, nie krzyczący na nikogo Kabila buduje swoje Kongo. Zawsze o tym marzył. 59-letni Kabila z politycznej emerytury wrócił do Zairu dzięki ruchowi kongijskich Tutsi, którzy atakowani przez Hutu i armię zairską we wrześniu 1996 r. wywołali zbrojną rebelię na wschodzie Zairu. Militarne sukcesy dobrze zorganizowanej grupy powstańców, liczącej kilka tysięcy żołnierzy, zaskoczyły wszystkich. Choroba Mobutu, jego długa nieobecność w kraju, fatalna sytuacja ekonomiczna państwa, chaos i dezorganizacja armii, a także korupcja - wszystko to pomogło rebeliantom.
W momencie narodzin niepodległego Konga w 1960 r. Kabila był jednym z wielu młodych zwolenników pierwszego premiera Patrika Lumumby i walczył z oddziałami secesjonisty Moisa Czombego. Kiedy Lumumba zaginął, zabity - jak się później okazało - z rozkazu Mobutu, Kabila razem z innymi zwolennikami zabitego przywódcy uciekł na drugą stronę rzeki Kongo, do Brazzaville. Kabila nie wysiedział tam długo. Rozpoczął walkę z wojskami Mobutu w prowincji Kiwu. W odezwie wydanej wtedy, a wydrukowanej w stolicy Burundi, Bujumburze, wzywał powstańców do "zradykalizowania walki rewolucyjnej", aby doprowadzić do obalenia rządu w Leopoldville - tak dawniej nazywała się Kinszasa.
Spotkanie z ministrem
Dziś jego chłopcy simbas (lwy w języku suahili) są panami Kinszasy. Nie lubianymi przez mieszkańców metropolii. Podobnie jak Kabila, który jest mało popularny. Za to jakże inny od cesarskiego Mobutu Sese Seko. W końcówce swych rządów też niepopularnego, ale mającego w sobie majestat władcy. Kabila tego daru nie posiada. Skromny, nie afiszuje się ze swoją osobą. Za jego rządów nie ma problemu z dostępem do ministrów. Wystarczy w holu ministerstwa wpisać do zeszytu powód domagania się audiencji u ministra i jest szansa na spotkanie jeszcze tego samego dnia.
Na pewno Kabili nie zależy na rozgłosie, a praca, jakiej się podjął, jest podobna do czyszczenia stajni Augiasza. Mobutu zostawił pustą kasę państwa, wielkie zadłużenie i same problemy. W tym roku rząd zamierza zamiast starych zairów, w końcówce rządów nieżyjącego już dyktatora zwanych przekornie "prostata" (Mobutu był chory na raka prostaty) nie mających żadnej wartości (1 mln zairów = 1 dolar), wprowadzić nową, wymienialną walutę. Są planowane zmiany w systemie zarządzania gospodarką, likwidacji mają ulec wielkie monopole państwowe.
Przed drzwiami czekają wielkie światowe firmy gotowe wydobywać kongijskie bogactwa. Wśród nich są też Polacy. Swoją pierwszą kopalnię miedzi po cichu uruchomiła w końcu roku polsko-kongijska spółka z większością kapitału Polskiej Miedzi. | Obserwując karierę polityczną Kabili, jego bliskie związki z Tanzanią, bardzo prochińską za rządów prezydenta Juliusa Nyerere, a potem kolejne kroki, wreszcie styl - połączenie mądrości wiejskiego chłopa z szacunkiem dla wolnego rynku - można mieć podejrzenia, że efektem pracy Kabili nad przyszłością Konga będzie model chiński. O tym, co planuje Kabila, wiemy mało.Bardzo wyraziste są jego posunięcia w samej stolicy. Młodzi, 15-letni żołnierze, którzy przyszli razem z nim z północy kraju, opanowali Kinszasę. Pilnują porządku według bardzo prostych zasad. Gonią złodziei, prostytutki, pijaków, oszustów.Naród złożony z 250 plemion rozrzuconych na obszarze ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych pod wpływem Kabili, jego powrotu do tradycji walk o niepodległość dojrzewa.Mały, krępy, uśmiechnięty, nie krzyczący na nikogo Kabila buduje swoje Kongo. Zawsze o tym marzył. |
Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata, i jednodniowy prezydent RP
Waliza czasu
Przy stoliku w cukierni: Ferdynand Goetel, Kazimierz Wierzyński, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Bolesław Mieczysławski
FOT. ARCHIWUM DOKUMENTACJI MECHANICZNEJ
JAN ZIELIŃSKI
Antoni Słonimski w swoim "Alfabecie wspomnień" pisze: "Warto by odełgać legendę o Wieniawie - bawidamku i fanfaronie w stylu gaskońskim, legendę, która utrwaliła się, fałszywie przekazując nam tę malowniczą i tragiczną postać dwudziestolecia międzywojennego. Nie był legendą jego dowcip, wdzięk i uroda".
Zajrzyjmy do książki wydanej przez PIW przed rokiem - "Szuflada generała Wieniawy. Wiersze i dokumenty. Materiały do twórczości i biografii Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego".
Przede wszystkim to nie szuflada, tylko waliza i worek. Prezentowane w tym szczupłym tomie teksty nie zostały znalezione w starej szufladzie, nie wiodły spokojnej egzystencji osobistych papierów oficera i dyplomaty, jakie mogłyby wypłynąć na światło dzienne po jego spokojnej śmierci w podeszłym wieku. Ich los był dużo barwniejszy, jak barwne było życie osoby, której dotyczą, aż po dramatyczny kres - samobójczą śmierć w 1942 roku.
Waliza Wieniawy, ocalona z wojny i wyrwana niszczącemu działaniu lat, otwiera się dziś, pokazując szczątki egzystencji bogatej, nie na miarę jednego człowieka skrojonej. Jakieś kwity, piękne zdjęcia, trochę poezji i zamknięty, zatrzymany w wycinkach, depeszach i rękopisach czas.
Na pierwszym planie - dorodny koński zad
W chwili, kiedy Włochy w roku 1940 opowiedziały się po stronie Niemiec, ówczesny ambasador RP przy Kwirynale, b. adiutant marszałka Piłsudskiego gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zapakował sporą ilość papierów, prywatnych i urzędowych, i posłał zwykłą pocztą do Francji, na nie budzący podejrzeń adres na prowincji. Paczka doszła bez przeszkód, a osoba, która ją odebrała (młodociana córka szwagierki Wieniawy i Francuza), czujnie zakopała papiery pod dużym drzewem, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Po wojnie rzecz odkopała, zaniosła w worku na strych i zupełnie o tych obcych jej papierzyskach zapomniała. Wypłynęły dopiero w latach osiemdziesiątych - pisze o tym we wstępie (prześliczną polszczyzną) córka Wieniawy.
Do papierów z paczki czy worka doszła zawartość walizy, z jaką Wieniawa po opuszczeniu Włoch popłynął do Ameryki. Wszystkie papiery uporządkowała, na prośbę rodziny, Elżbieta Grabska, ich edycją zajął się Marek Pytasz.
Książek o Wieniawie ukazało się w latach dziewięćdziesiątych co najmniej kilka. Oprócz dwóch Majchrowskiego ("Ulubieniec Cezara" i "Pierwszy Ułan Drugiej Rzeczypospolitej"), po jednej Urbanka ("Wieniawa - szwoleżer na pegazie"), Dworzyńskiego ("Wieniawa - poeta, żołnierz, dyplomata") i Romeyki ("Wspomnienia o Wieniawie i rzymskich czasach") wymienić też trzeba starannie przez Romana Lotha opracowany tom tekstów samego Wieniawy, zatytułowany "Wymarsz i inne wspomnienia". Jest więc z czego wybierać i z czym konfrontować.
Ale spróbujmy wziąć w nawias całą dotychczasową wiedzę o Wieniawie i spojrzeć na niego tak, jakbyśmy dysponowali tylko tą najnowszą książką.
Utrzymane w zielonkawej tonacji zdjęcie na okładce przedstawia Marszałka i jego adiutanta w dorożce. Dorożkarz w cylindrze odwrócił się ku pasażerom zdziwiony, jedną ręką trzyma wodze. Jest zimno, futrzane kołnierze przy mundurach osłaniają szyję. Obaj oficerowie patrzą z uwagą gdzieś w bok, na ukos, Piłsudski dobrotliwie, Wieniawa z lekkim grymasem pogardy. Co się tam dzieje, na placu przed budynkiem, który właśnie opuścili?
Na tylnej stronie okładki dalszy ciąg tego zdjęcia: w głębi salutujący oficer, a na pierwszym planie lejce i dorodny koński zad. Patrząc na ten fragment fotografii (i mając w świeżej pamięci wiersz Wieniawy "Moja para", o kasztanie i kochance) myślę o osobliwej geopolitycznej notatce generała z roku 1941: "Potencje świata, uważające się za naszych protektorów, chciały mieć Polskę małą, mizerną. W planach swych zatem skroiły jej odpowiednio kuse szatki. Nic więc dziwnego, że skoro wyrosła na silną, tęgą, mocarną dziewczynę, pokazuje im czasem części swej anatomii, które rażą delikatny wzrok zakłopotanych mecenasów". Z tą notatką, utrzymaną w stylu osiemnastowiecznych autorów francuskich, koresponduje z kolei zachowany fragment raportu ambasadora Wieniawy z końca grudnia roku 1939, w którym o kluczowej pozycji Polski w Europie środkowej i o przeciwdziałaniu głoszonym przez włoskie kręgi faszystowskie koncepcji "małej Polski", jednolitej narodowościowo i nielicznej, mówi się wyważonym językiem dyplomaty i stratega.
Z wizytą u Picassa
Ta umiejętność mówienia różnymi głosami (nie mylić z umiejętnością głoszenia różnych poglądów zależnie od zapotrzebowania) jest charakterystyczna dla ludzi wielostronnych, którzy w jednym życiu łączą różne biografie. Takim właśnie człowiekiem był Wieniawa - doktor medycyny i student malarstwa, poeta i zawodowy oficer, dziennikarz (redaktor naczelny "Dziennika Polskiego" w Detroit) i dyplomata, wreszcie jednodniowy prezydent RP.
A równocześnie te rozmaite biografie przenikają się wzajemnie i przeplatają. Spójrzmy, jak to wygląda na przykładzie malarstwa. Świeżo upieczony doktor medycyny (ze specjalnością w zakresie chirurgii i okulistyki) wyrusza do Berlina, gdzie, jak wynika z reprodukowanego w książce dokumentu z 4 maja 1907 roku, zdaje egzamin i staje się studentem królewskiej akademickiej szkoły wyższej sztuk pięknych w Berlinie (wydawcy, nie wiedzieć czemu, podają, że jest to świadectwo ukończenia pierwszego roku studiów). Wkrótce potem, jak tylu artystów, trafia do Paryża. Tu praktykuje jako lekarz, ale równocześnie działa w Towarzystwie Artystów Polskich i maluje. Z nie wydrukowanego niestety w całości w książce tekstu wspomnieniowego Wieniawy o okresie paryskim, pisanego pod koniec życia, wynika, że odwiedzając pracownie swych paryskich kolegów trafił też do Picassa. Szkoda, że relacji o tej wizycie nie posłał wówczas na świeżo do jakiejś warszawskiej gazety - mielibyśmy cenne świadectwo wczesnej polskiej recepcji hiszpańskiego nowatora.
Paryskie obrazy Wieniawy przepadły przy okazji powrotu do Polski, w innych okolicznościach przepadł też rękopis parodystycznej powieści przygodowej, pisanej na cztery ręce ze znakomitą poetką Bronisławą Ostrowską. Ale oko malarza i zmysł piękna dają o sobie znać w zupełnie innych okolicznościach. Najpierw w rosyjskim więzieniu, kiedy Wieniawa zajmuje się puszczaniem baniek mydlanych, ku zdumieniu współwięźniów ("dopóki nie spostrzegli się, że te kule eteryczne i kolorowe w szarzyznę więzienną szmuglowały zaczarowany świat bajek i poezji"). Potem, podczas następnej wojny, w raporcie na temat zniszczeń, jakich doznał Zamek Królewski w czasie wrześniowych bombardowań Warszawy i na temat początków systematycznego niszczenia przez okupanta polskich zbiorów naukowych i muzealnych. Zdanie "Ponadto od bomby lotniczej została zniszczona sala balowa z plafonem Bacciarellego «Rozwikłanie chaosu»" nie tylko, jakby przez cechów solidarność, zawiera nazwisko twórcy zniszczonego plafonu, ale też przez podanie znaczącego tytułu nabrzmiewa gorzką ironią. Bomba jako sposób na przywrócenie rozwikłanego chaosu. Ambasador nie rozwodzi się nad tym w zwięzłym z konieczności raporcie, ale tkwiący w nim artysta umie przecież to wszystko jakby mimochodem przemycić.
W wierszach Wieniawy, nawet tych najbardziej swawolnych i pozornie niefrasobliwych, kryje się jakiś cień, wspomnienie jakiegoś traumatycznego przeżycia z przeszłości, przeżycia, które ma kobiece kształty i zapach śmierci. Wiąże się z tym wyczulenie na upływ czasu. Echo tych przeżyć wraca w artykule politycznym z roku 1941, zatytułowanym "Walka z czasem". Z klasycznym w swej lakoniczności przesłaniem: "Czas biegnie - Polska czeka..."
Bezinteresowna wierność
I tu dochodzimy do (innego przecież chyba?) traumatycznego momentu w biografii Wieniawy. Jest koniec roku 1912, w sali Towarzystwa Geograficznego odczyt do polskich studentów wygłasza Józef Piłsudski. Mówi o historycznej przeszłości, ale przede wszystkim o tym, jak ciekawą a zaniedbaną dziedziną wiedzy jest wiedza wojenna. Mówi, a z jego głosu i rzadkich, ale plastycznych gestów promieniuje siła "niezwykła, podbijająca i zniewalająca, zmuszająca do posłuszeństwa". Ten odczyt zadecydował o dalszym życiu Wieniawy - jemu dał Wodza, a Komendantowi - bezinteresownie oddanego i wiernego adiutanta oraz żołnierza, który nad proponowane mu już w niepodległej Polsce stanowiska będzie przekładał służbę w pułku szwoleżerów. Jego list do Piłsudskiego, świadectwo tej bezinteresownej wierności, kończy się prośbą wręcz miłosną: "Chciałbym jedynie, żeby Komendant, mając kiedyś wolną chwilę, zechciał spojrzeć na mnie dobrym spojrzeniem i żeby Komendant zechciał mi wierzyć, że na tym dobrym spojrzeniu najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie mi zależy". Podejrzewam, że rezygnacja z najwyższego stanowiska państwowego, na jakie Wieniawa został desygnowany dekretem prezydenta Mościckiego we wrześniu 1939 roku, miała z tą bezinteresowną wiernością bezpośredni związek.
Mówiąc o Wieniawie warto przypomnieć pełną specyficznego wdzięku polską inteligencję przedwojenną, uformowaną na wielu pokoleniach związanych z kulturą europejską i narodową. Są to wartości delikatne, materia łatwo ulegająca zatarciu, a przecież trzeba, abyśmy pamiętali, że przodkowie nasi nie byli jak posągi kamienne z Wysp Wielkanocnych, niezrozumiałe dla nas, w jedną stronę zwrócone i wszystkie do siebie podobne.
Antoni Słonimski "Alfabet wspomnień" | Bolesław Wieniawa-Długoszowski był człowiekiem wielu talentów - doktor medycyny, malarz, poeta i zawodowy oficer, dyplomata i jednodniowy prezydent RP. Jako adiunkt Józefa Piłsudskiego do końca pozostał mu wierny, a w swojej państwowej działalności potrafił przemycić drzemiące w nim pierwiastki poetyckości. Dziś, na łamach wielu publikacji na temat jego osoby, próbuje się pokazać Wieniawę z wielu (również tragicznych) stron, starając się tym samym przełamać jego wizerunek bawidamka i humorysty. |
ROZMOWA
Craig R. Barrett, wiceprezes i dyrektor operacyjny Intel Corporation
Nowi użytkownicy, nowe zastosowania
RYS. MAREK KONECKI
Był pan profesorem Uniwersytetu Stanford, a napisany 25 lat temu podręcznik materiałoznawstwa jest do dziś wykorzystywany na amerykańskich uczelniach technicznych. Dlaczego zrezygnował pan z dalszej kariery naukowej na rzecz biznesu?
CRAIG R. BARRETT: Niektórzy są szczęśliwi prowadząc badania podstawowe. Ja jednak po ponad dziesięciu latach pracy na uniwersytecie poczułem, że jestem tym znudzony. Chciałem znaleźć się wśród tych, którzy odkrycia naukowe zmieniają w konkretne zastosowania. Trafiłem do Intel Corporation, na stanowisko osoby odpowiedzialnej za rozwój technologii. A następnie przez dwadzieścia kilka lat z dnia na dzień coraz rzadziej byłem inżynierem, a coraz częściej - menedżerem.
Rezultat jest taki, że 21 maja obejmie pan obowiązki prezesa i dyrektora generalnego firmy Intel, zastępując na tym stanowisku legendarnego Andrew Grove'a. To dla pana wielkie wyzwanie i okazja do zaprezentowania własnej strategii rozwoju firmy czy też naturalny rezultat rotacji kadr?
Zawsze kiedy zastępuje się kogoś takiego jak Grove, to jest to wielkie wyzwanie, choćby dlatego, że jego dokonania są tak ogromne, że samo tylko utrzymanie pozycji osiągniętej przez firmę będzie wielkim zadaniem. Od lat pracowaliśmy razem według zasady, którą ująłbym tak: Andrew zajmuje się tym co chce, a ja - wszystkimi pozostałymi sprawami. Teraz będzie podobnie, z tym, że ponieważ obejmuje on stanowisko prezesa rady nadzorczej, to prawdopodobnie zmieni się nieco podział obowiązków. Jednak jeśli idzie o strategię i organizację firmy, to uważam, że wszystko jest w porządku i tu nie należy oczekiwać znaczących zmian.
Czyli nadal pozostajecie wierni przewidywaniom zawartym w prawie Moore'a, które głosi, iż liczba tranzystorów w procesorze będzie podwajać się co 18 - 24 miesiące? Nie obawia się pan, że może dojść do załamania tego procesu rozwojowego?
Od z górą trzydziestu lat prawo sformułowane przez założyciela naszej firmy potwierdza swą słuszność z idealną niemal precyzją i nic nie wskazuje na to, by przynajmniej w ciągu najbliższych 15 - 20 lat miało być inaczej. Do osiągnięcia limitów wyznaczanych przez fizykę jest jeszcze bardzo daleko. Gdy pytają mnie, jak będzie wyglądał średniej klasy komputer w okolicach roku 2010 odpowiadam: jego procesor będzie miał ok. 1 mld tranzystorów, pracował będzie z zegarem 10 GHz i wykonywał ok. 200 mld instrukcji na sekundę.
Ale czy rzeczywiście takie komputery będą potrzebne?
Dotychczasowe doświadczenie pokazuje, że nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Tempo rozwoju jest wspaniałe, ale równie szybko rosną oczekiwania użytkowników, którzy wciąż żądają od nas, byśmy dostarczali rozwiązań silniejszych, lepszych i tańszych. Wzrost możliwości obliczeniowych procesorów umożliwi powstanie i zastosowanie ogromnej liczby bardzo wymagających programów użytkowych. Aplikacje te nie tylko zmienią sposób komunikowania się ludzi ze sobą, ale także stworzą nowe możliwości zastosowań komputera w pracy i w domu. Zmiany w asortymencie dostępnych produktów i usług, jakie nastąpią w wyniku rozpoczętego już procesu połączenia przemysłu komputerowego i telekomunikacyjnego będą zaiste ogromne. Dźwięk, sekwencje wideo, funkcje konferencyjne komputera będą dostępne dla każdego, przybliżając ludzi i pozwalając im współpracować ze sobą ściślej niż kiedykolwiek wcześniej. Techniki rozpoznawania mowy i pisma odręcznego, lokalne sterowanie złożonymi aplikacjami internetowymi i generowanie w czasie rzeczywistym trójwymiarowych animacji, takich jak choćby "Park Jurajski", będą możliwe na każdym komputerze osobistym. Użytkownicy komputerów domowych będą mogli obejrzeć na ekranie monitora i wydrukować zdjęcie zrobione aparatem cyfrowym, przetworzyć je za pomocą specjalnego oprogramowania potrafiącego automatycznie polepszyć ich jakość i skorygować błędy (czerwone oczy, prześwietlone tło), a następnie umieścić je w rodzinnym biuletynie lub na stronach sieci WWW.
Spotkałem się z opinią, że Intel osiągając ponadosiemdziesięcioprocentowy udział w rynku mikroprocesorów znalazł się w swego rodzaju pułapce. Teraz, aby rozwijać się dalej, musicie albo znaleźć nowe rynki, albo zacząć działać na innych polach. Który wariant wybieracie?
Obydwa. Od dawna działamy w myśl zasady "new uses, new users" (nowe zastosowania, nowi użytkownicy). W tej chwili w USA realizujemy już tylko 40 proc. obrotów i coraz intensywniej rozwijamy operacje w odległych częściach świata. W Polsce wzrost sprzedaży komputerów kształtuje się na poziomie 35 proc., a w Chinach, Indiach czy Brazylii jest jeszcze dwukrotnie większy. Wyciągamy z tego wnioski, zresztą jak można się domyślić - przy całym szacunku dla waszego kraju - nie przyjechałem tutaj po to, by podziwiać krajobrazy. Chodzi o to, by także tutaj znaleźć nowych użytkowników. Jeśli zaś idzie o zastosowania Nadal jesteśmy rozpoznawani przede wszystkim jako producent mikroprocesorów do komputerów osobistych. Jest to oczywiście prawda, ale sedno naszej działalności stanowi znajdowanie nowych zastosowań dla tych komputerów. Sprawa jest prosta - nasz sukces uzależniony jest bezpośrednio od powodzenia rynku komputerowego jako całości. Dlatego właśnie od lat zaangażowani jesteśmy w tworzenie rozwiązań komunikacyjnych, jak choćby Ethernet 100 Mb. Dlatego doprowadziliśmy do tego, by można było odbywać wideokonferencji za pośrednictwem zwykłych, analogowych łączy telefonicznych. Dlatego - wspólnie z Microsoftem - opracowaliśmy specyfikację komputera sieciowego NetPC, która pozwoli radykalnie usprawnić zarządzanie sieciami i zmniejszyć koszty użytkowania komputerów. I dlatego też włożyliśmy dużo pracy, by móc wykazać, że język programowania Java - pozwalający na obsługę starych baz danych za pośrednictwem sieci intranetowych - najszybciej wykonywany jest w architekturze Intela. Nie wchodząc już dalej w szczegóły techniczne mogę powiedzieć, że rocznie inwestujemy około 1 mln dolarów w małe i bardzo małe firmy komputerowe, które zajmują się właśnie wyszukiwaniem nowych zastosowań.
Jest pan także przewodniczącym Rady ds. Technologii Półprzewodnikowych przy amerykańskim Departamencie Handlu. Na miejscu będzie więc pytanie następujące: dlaczego międzynarodowe firmy informatyczne zwlekają z poważnym inwestowaniem w naszej części Europy? Przemysł samochodowy już się na to zdecydował, przykładem choćby zaangażowanie General Motors w Polsce, a wy wciąż się - powiedzmy - ociągacie?
To nie jest właściwe słowo. Jesteśmy dopiero na etapie początkowym. Po pierwsze - musi zostać zachowany naturalny porządek rzeczy. Najpierw muszą istnieć wytwórcy komputerów - tych już macie, i są to polskie firmy działające na bardzo dobrym poziomie. Potem - pojawią się wytwórcy płyt głównych, komponentów, wyposażenia itd. Dopiero wtedy, gdy pojawi się już rzeczywiste zapotrzebowanie, można myśleć o otwieraniu np. fabryki układów mikroprocesorowych pracującej na potrzeby danego rynku. Po drugie - fabryka taka wymaga idealnego zasilania w energię, idealnej wody, dostaw gazów technicznych o najwyższych parametrach, słowem - osadzenia w infrastrukturze najwyższej jakości. Osiągnięcie tego także wymaga czasu. Nie sztuką jest zainwestować w fabrykę 2 mld dolarów, a potem nie być w stanie wykorzystać jej możliwości.
Tymczasem musimy więc importować mikroprocesory i pamięci. Wie pan o tym, że polscy wytwórcy komputerów płacą cło importowe?
Wiem i rozmawiałem o tym w Polsce wielokrotnie, w tym także z waszym prezydentem. Uważam, że jest to rodzaj nieuzasadnionej kary nałożonej na polskich producentów. Taki stan rzeczy, promujący firmy zagraniczne, jest dla mnie zdumiewający. Dodam, że także dla nas jest to spory kłopot. Bariery celne skłaniają bowiem słabsze firmy do szukania dostawców w tzw. szarej strefie, co oprócz strat dla budżetu waszego państwa, również nas naraża na straty - jeśli nie materialne, to na pewno moralne. Są bowiem także firmy oszukańcze, które odsprzedają nasze komponenty zmieniwszy wcześniej np. oznaczenie szybkości zegara procesora. Części te nie spełniają oczekiwań użytkownika, a odium - spada na nas. Próbujemy aktywnie temu przeciwdziałać, ale najprostszym zabiegiem byłoby po prostu zniesienie szkodliwych barier.
rozmawiał Adam Jamiołkowski | Craig R. Barrett, wiceprezes i dyrektor operacyjny Intel Corporation
21 maja obejmie pan obowiązki prezesa i dyrektora generalnego firmy Intel.
nie należy oczekiwać znaczących zmian.
liczba tranzystorów w procesorze będzie podwajać się co 18 - 24 miesiące?
nic nie wskazuje na to, by przynajmniej w ciągu najbliższych 15 - 20 lat miało być inaczej.
Intel osiągając ponadosiemdziesięcioprocentowy udział w rynku mikroprocesorów znalazł się w pułapce. musicie albo znaleźć nowe rynki, albo zacząć działać na innych polach. Który wariant wybieracie?
Obydwa.
dlaczego międzynarodowe firmy informatyczne zwlekają z inwestowaniem w naszej części Europy?
Jesteśmy dopiero na etapie początkowym.
Wie pan, że polscy wytwórcy komputerów płacą cło importowe?
Uważam, że jest to rodzaj nieuzasadnionej kary nałożonej na polskich producentów. |
POLSKA - UNIA
Tam, gdzie ziemia jest częścią obrotu kapitałem, nie ma możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie
Anachroniczna walka o ziemię
RYS. TOMASZ NIEWIADOMSKI
KLAUS BACHMANN
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami.
Ustawa jest nieprecyzyjna. Dacze na terenach odrolnionych nie są bowiem objęte wnioskiem. Również niewiele wyjaśnia twierdzenie, że w polskim wniosku chodzi o dalsze obowiązywanie obecnej ustawy o sprzedaży nieruchomości obcokrajowcom po przystąpieniu do UE. Pojęcie "inwestycja", zasadnicze dla wniosku o okres przejściowy, w ogóle nie pojawia się w ustawie. Niejasne jest też, jaka część ustawy miałaby obowiązywać jeszcze przez pięć lat, a jaka część przez osiemnaście lat.
Nieracjonalne ograniczenia
Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe. Podczas gdy w Austrii i Danii ograniczenia w obrocie nieruchomościami są regionalnie regulowane, polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. W ten sposób tymi samymi ograniczeniami objęte są tereny upadłych pegeerów, gdzie napływ kapitału z zewnątrz mógłby rozwiązać problem strukturalnego bezrobocia, i wysoce atrakcyjne działki nad Bałtykiem, gdzie zbyt duży napływ kupców grozi wzrostem cen, wyparciem miejscowych mieszkańców i ekologicznymi problemami.
Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej, rozróżnia ich co prawda według statusu prawnego (czy mają kartę stałego pobytu), ale nie według stałego miejsca zamieszkania. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej, które Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał już kilka lat temu w przypadku Grecji za niezgodne z prawem europejskim. To wszystko jednak przesłania fakt, że cel, do którego zmierza polski rząd, da się łatwiej osiągnąć bez okresu przejściowego, poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. Byłoby to skuteczniejsze, zgodne z prawem europejskim i znacznie bardziej strawne dla negocjatorów "piętnastki".
Jeżeli nie przez drzwi, to przez okno
Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości - tak samo jak obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom nie zapobiegła wzrostowi cen gruntów. Wzrost cen nie zależy bowiem od tego, czy bogaci kupcy będą kupować legalnie lub nielegalnie, lecz od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Załóżmy, że polskiemu rządowi uda się przeforsować swój wniosek o okres przejściowy i że obejmie on też działki rekreacyjne i dacze. Wtedy zachodnia firma nie mogłaby bez zezwolenia kupić dużej działki rolnej na Mazurach.
Ale polska firma mogłaby całkiem legalnie kupić na przykład dwieście tysięcy hektarów, a potem wypuścić akcje na giełdzie w Londynie, gdzie również całkiem legalnie może je objąć w stu procentach zagraniczny inwestor. Bez zezwolenia, ponieważ polskie prawo po przystąpieniu do UE nie może zakazać notowania akcji polskiej firmy na zagranicznej giełdzie, a brytyjskie prawo nie zakazuje przejęcia notowanej tam firmy przez kapitał zagraniczny. Zresztą byłoby to bardzo zabawne, gdyby na przykład niemiecka firma chcąca kupić akcje notowane na londyńskiej giełdzie musiała najpierw uzyskać zezwolenie na nabycie ziemi od polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Nie broni, lecz szkodzi
Widać jak na dłoni, że obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom pochodzi z zupełnie innej epoki. Jak w świetle tej ustawy wygląda na przykład transakcja giełdowa, podczas której większość akcji firmy posiadającej ziemię w Polsce znajdzie się przez dwie godziny w rękach zagranicznego inwestora? Czy giełda zawiesza wtedy obrót na miesiąc, aby nowy inwestor mógł uzyskać odpowiednie zezwolenie? Czy MSWiA zamierza też blokować internetowy handel papierami wartościowymi, aby za każdym razem, kiedy rozproszeni akcjonariusze uczestniczący na przykład w przetargu internetowym przypadkiem - i być może wcale o tym nie wiedząc - nabywają razem więcej niż 50 procent kapitału polskiej firmy posiadającej nieruchomości?
Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Obecnie MSWiA jest jeszcze w stanie opracować wnioski o zezwolenie na nabycie gruntów. Jeśli jednak Polska stanie się bardzo atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo wielkim hamulcem tych inwestycji. Więcej, jeżeli Polska będzie objęta wszystkimi dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa znacznie wzrośnie (o co zabiega polski rząd) - to i polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych, przyspieszy to koncentrację gruntów, a bezrobotni na wsi znajdą nowe miejsca pracy, ponieważ wieś będzie miała większą siłę nabywczą. Jeżeli UE pozbawi polskich rolników dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, to nie będzie powodu, dla którego zagraniczni inwestorzy mieliby tu kupować więcej niż dotychczas.
Nieruchomości rolne i nierolne
Mimo wszystko istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Jeżeli w ramach komasacji gruntów rolnik chciałby objąć dodatkową działkę, a tuż przedtem wieść o usytuowaniu supermarketu w okolicach spowodowałaby nagły wzrost cen, to ów rolnik musiałby dużo dopłacić lub zdecydować się na mniejszą działkę. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to bardzo trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych. Wtedy też wzrost cen ziemi odrolnionej nie będzie już tak wpływać na poziom cen gruntów ornych jak dziś.
Pochodzenie i popyt na ziemię
Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię - obojętnie, czy stoją za tym niemieccy, angielscy, czy polscy klienci. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Stosowanie "klucza obywatelskiego" ma sens, ale w innych przypadkach.
Duży napływ obcokrajowców może stanowić problem społeczny, zwłaszcza na obszarach, na których ludność polska żyje dopiero od 1945 i ma - co łatwo udowodnić za pomocą badań socjologicznych - słabe poczucie zakorzenienia. Jest to sytuacja, która ani w Alzacji, ani na Majorce, ani na pograniczu niemiecko-duńskim nie ma miejsca i która może usprawiedliwić wyjątkowe rozwiązania. Jest to uzasadnienie przekonujące na terenach zachodnich, natomiast nie ma powodu, aby z tej przyczyny domagać się szczególnego traktowania na przykład Podlasia, Podkarpacia lub Gór Świętokrzyskich. Ograniczenia w nabywaniu gruntów nie muszą też stanowić bariery w osiedlaniu się większej liczby obcokrajowców na jakimś szczególnie atrakcyjnym terenie - mogą oni tam po prostu wynająć mieszkania, w wyniku czego wzrastają najpierw czynsze, a potem ceny nieruchomości, a temu ani obecna ustawa, ani jakikolwiek okres przejściowy nie zapobiegną.
Limity wzrostu cen
Podstawowym problemem w negocjacjach z UE nie jest więc, jak bronić się przed wykupem nieruchomości przez obcokrajowców. Nawet nie wstępując do UE, Polska nie mogłaby się przed tym skutecznie chronić. Musiałaby zamknąć się, wprowadzić samowystarczalność gospodarczą, wyłączyć się z międzynarodowego podziału pracy, znieść obrót giełdowy i zakazać używania Internetu. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE.
Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego, jaki zresztą polscy negocjatorzy sami zaproponowali w związku z okresami przejściowymi dotyczącymi ochrony środowiska. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen na danym terenie (na przykład w powiatach). Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA na wniosek starosty może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie. Przepis ten nie stosuje sprzecznego z prawem europejskim "klucza obywatelskiego" i nie ogranicza swobody transferu kapitału dopóty, dopóki nie następuje istotnie zachwianie równowagi na rynku nieruchomości w danym powiecie. Do czasu pojawienia się rzeczywistego problemu praktyka będzie więc całkowicie zgodna z prawem europejskim. Lekkie naruszenie zasad Wspólnego Rynku - ale bez dyskryminacji według klucza obywatelskiego - następuje dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście pojawi się problem. Obecne ustawodawstwo nakłada obowiązek uzyskania zezwolenia przez zagranicznego nabywcę nawet wtedy, kiedy jest on w całej Polsce jedynym chętnym do kupna jakiejś większej działki.
Problem wody i betonu
Pozostaje jeszcze wiele pozaekonomicznych problemów spowodowanych nagłym wzrostem popytu na nieruchomości, którym ani obecna ustawa, ani żaden okres przejściowy nie są w stanie zapobiec. Gwałtowny wzrost cen nieruchomości w Międzyzdrojach miał miejsce wskutek wielkiego popytu na "drugie miejsca zamieszkania" wśród berlińczyków, z których jednak wielu ma polskie paszporty. Problemem stają się tam nie konflikty narodowościowe lub komasacja gruntów (w obrębie Wolińskiego Parku Narodowego i tak nie ma rolnictwa), lecz brak wody pitnej i "zabetonowanie krajobrazu" - zjawiska znane skądinąd z wysp środziemnomorskich. Przed tym można się uchronić - ale nie za pomocą ustawy, która jedynie obcokrajowcom zakazuje zabetonowywanie polskiego Wybrzeża. | W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami. Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe.
Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości. Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE. |
KENIA
Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej, był świadkiem wielu okrucieństw popełnionych przez ludzi ugandyjskiego władcy
Filmowałem dyktatora Amina
SYLWESTER WALCZAK
z Hippo Valley (Kenia)
Kiedy zasiedliśmy do obiadu, w otwartym oknie pojawiła się małpa. "Trzeba na nią uważać, niedawno ukradła nam kilka rzeczy z kuchni" - powiedziała nasza gospodyni Joanna Gamba. "Przychodzą też do nas lwy, tygrysy, bawoły i lamparty, ale nie ma się czego bać" - dodał jej mąż, Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej.
Siedzieliśmy w restauracji prowadzonego przez małżeństwo Gambów hotelu Hippo Valley Inn. Okrągłe, kryte strzechą budynki hotelu przypominają z zewnątrz masajską wioskę, jakich wiele można spotkać na sąsiadującej z posiadłością Gambów masajskiej Równinie Kitengela. Z drugiej strony Hippo Valley Inn graniczy z Parkiem Narodowym Nairobi. Jest to chyba jedyny park narodowy na świecie znajdujący się w administracyjnych granicach miasta. Przejeżdżając przez niego, widzieliśmy zebry, żyrafy, antylopy i strusie, spacerujące dostojnie po ciągnącej się po horyzont sawannie.
Po kolacji odprężony Sao zaczął opowiadać o swej krótkiej karierze filmowej w Ugandzie. Wkrótce po ukończeniu łódzkiej szkoły filmowej (w której studiował dzięki stypendium od rządu polskiego) został zatrudniony przez ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina jako szef propagandy filmowej. "Przed spotkaniem przywódców państw Organizacji Jedności Afrykańskiej w Kampali Idi Amin polecił oczyścić ulice ugandyjskiej stolicy z żebraków - wspomina Sao. - Zadanie wykonał major Malia Mungu. Jego ludzie załadowali żebraków na ciężarówki, mówiąc im, że prezydent chce ich zaprosić na przyjęcie. Następnie żołnierze wywieźli żebraków dziewięcioma wielkimi ciężarówkami nad Wodospady Murchisona na północy Ugandy, gdzie rzucili ich na pożarcie krokodylom".
Sao pracował dla Idiego Amina przez kilkanaście miesięcy w latach 1972 - 73. W tym czasie był świadkiem wielu okrucieństw, niektóre z nich nawet rejestrował kamerą. "Kiedyś musiałem filmować, jak przywiązanego do deski człowieka rozcinano piłą tarczową" - mówił Sao. Innym razem major Malia Mungu poczęstował burmistrza jednego z miast cygarem. Kiedy tamten podziękował mówiąc, że nie pali, żołnierze odcięli mu penisa i wsadzili w usta.
Sfilmowane okrucieństwa były pokazywane w kronikach filmowych na prowincji, aby wzbudzić strach ludności przed Idim Aminem. Dla telewizji Sao produkował filmy sławiące osiągnięcia ugandyjskiego dyktatora. Pewnego dnia Amin zdecydował się wydalić z kraju kilkadziesiąt tysięcy Hindusów, co wywołało oburzenie społeczności międzynarodowej. Sao nakręcił wtedy film, w którym wypędzani Hindusi sławili Amina. "Mówili do kamery, że zawsze chcieli wyjechać, ale Wielka Brytania nie chciała ich wpuścić. - wspomina Sao. - Dopiero Idi Amin zmusił Londyn do przyjęcia posiadających brytyjskie paszporty Hindusów".
Idi Amin miał poczucie humoru. Odsuniętemu od władzy w wyniku afery Watergate prezydentowi Richardowi Nixonowi zaoferował azyl w Ugandzie. "Dam ci dom i drugą żonę" - napisał w depeszy do Nixona. Nawet wojnę z Tanzanią próbował rozstrzygnąć w niekonwencjonalny sposób. "Po co mają ginąć ludzie, skoro możemy całą sprawę załatwić na bokserskim ringu" - napisał Amin do prezydenta Tanzanii Juliusa Nyerere. Ten ostatni zamiast walki bokserskiej zaproponował partię szachów.
Ucieczka
Sao nie ukrywa, że swego czasu żywił wiele sympatii do Idiego Amina. "Dla najbliższego otoczenia to był bardzo miły człowiek, Afrykanie go kochali". Między innymi dlatego, że drwił w żywe oczy z przywódców mocarstw zachodnich. Przebywający z wizytą w Kampali brytyjski minister spraw zagranicznych James Callaghan musiał przeczołgać się pod bardzo niskim wejściem, aby dostać się do chaty, w której miał odbyć spotkanie z Aminem. Następnego dnia wszystkie ugandyjskie gazety zamieściły na pierwszych stronach odpowiedni fotomontaż, opatrzony triumfalnym tytułem: "Callaghan klęczy przed Aminem".
Kiedy zazdrośni Ugandyjczycy z otoczenia dyktatora zaczęli intrygować przeciw pochodzącemu z Kenii Sao, ten zdecydował się na ucieczkę z Ugandy, mimo że Amin obiecał mu całodobową ochronę. "Pomógł mi dyrektor lotniska, którego znałem ze studiów w Polsce - wspomina Sao. - Powiedziałem mu, że prezydent wysyła mnie z tajną misją, o której nikt nie może wiedzieć. Przeprowadził mnie bez kontroli paszportowej i zawiózł do samolotu własnym samochodem. Potem już tylko liczyłem minuty do startu."
W czasie studiów w Łodzi Sao poznał Joannę, swą obecną żonę. Dziś w Polsce studiują dwie córki państwa Gambów. Magda kończy w Gdańsku medycynę. Iza chce być dziennikarką, ale najpierw musi dobrze nauczyć się języka polskiego w szkole dla cudzoziemców w Łodzi.
Sao nakręcił kilkanaście filmów dokumentalnych. Zebrał za nie kilka nagród na festiwalach w Berlinie i w Lagos. W 1981 roku dostał nawet informację, że związek zawodowy "Solidarność" przyznał mu specjalną nagrodę za film o wizycie papieża Jana Pawła II w Kenii. Z powodu stanu wojennego w Polsce Sao nie był w stanie potwierdzić tej informacji ani odebrać nagrody.
Obrzędy na obrazach
Z powodu trudności z uzyskaniem funduszów na produkcję filmową w Kenii Sao odszedł od filmu i poświęcił się drugiej swojej pasji - twórczości artystycznej opartej na mitach i wierzeniach Afrykanów.
W pokojach Hippo Valley Inn można podziwiać wiele obrazów Sao. Jeden z nich przedstawia ugandyjski rytuał bawnuma, podczas którego czarownik doprowadza zmarłą kobietę do urodzenia dziecka. Rytuał jest wynikiem przekonania niektórych plemion, że jeśli ciężarna kobieta umrze, nie wolno jej pogrzebać razem z noszonym przez nią dzieckiem. Ponieważ religia zabrania również rozcinania jej brzucha, szaman musi skłonić zmarłą do urodzenia dziecka. "Zdarza się, że dziecko przychodzi na świat żywe - mówi Sao. - Po urodzeniu wpada do rzeki i jeśli nie utonie (utonięcie jest oznaką opętania przez demony), to jest wychowywane przez rodzinę zmarłej".
Duch zaklęty w korzeniu
Z gór Ngong pochodzą też stare korzenie, które są materiałem do wykonywanych przez Sao rzeźb. Zanim trafią w jego ręce, leżą wiele lat w wodzie i piasku rzeki Athi. Dzięki temu twardnieją i nabierają kolorów: niektóre czernieją, inne stają się ciemnoczerwone. Sao twierdzi, że jego praca polega na wydobywaniu ukrytego w nich ludzkiego ducha. Najczęściej przybiera on postać zwierząt. Z pełnych skomplikowanej symboliki dzieł Sao wyłaniają się głowy słoni, krokodyli, hien, bawołów i innych mieszkańców sawanny. Na wykonanie jednej rzeźby Sao poświęca kilka miesięcy, pracując prawie codziennie od świtu do zmierzchu.
"Według tradycji afrykańskiej istota ludzka składa się z duszy (soul), ducha (spirit), umysłu (mind) i ciała (body). Po śmierci ciało zamienia się w popiół, dusza idzie do nieba, a duch i umysł ukrywają się w korzeniach drzew. Mogą one potem wejść w ciało nowo narodzonej osoby" - wyjaśnia Sao. Wkrótce zamierza otworzyć w Hippo Valley muzeum swych prac. Dlatego nie sprzedaje obrazów, których - jak twierdzi - i tak nikt nie zrozumie. "Rzeźby będę sprzedawał, muszę z czegoś mieć pieniądze na założenie muzeum" - uśmiecha się Sao znad kolejnego dzieła, nad którym pracuje już od czterech miesięcy. "A mógł wywieźć te filmy, które zrobił dla Amina - dodaje ze śmiechem Joanna. - Na pewno dobrze by je sprzedał i dzisiaj nie musiałby się martwić o pieniądze".
Współpraca: Szymon Karpiński | Sao Gamba, absolwent łódzkiej szkoły filmowej, był świadkiem wielu okrucieństw popełnionych przez ludzi ugandyjskiego władcy. Sfilmowane okrucieństwa były pokazywane w kronikach filmowych na prowincji, aby wzbudzić strach ludności przed Idim Aminem. Kiedy zazdrośni Ugandyjczycy z otoczenia dyktatora zaczęli intrygować przeciw Sao, ten zdecydował się na ucieczkę. nakręcił kilkanaście filmów dokumentalnych. Zebrał kilka nagród. |
Berdyczów jest dla ukraińskich katolików tym, czym dla polskich Częstochowa. Poza tym od innych, prowincjonalnych miast Ukrainy nie różni go prawie nic. Życie tu prozaiczne aż do bólu - bieda, bezrobocie, brud, brak jakichkolwiek perspektyw. Aż dziw, że wciąż są wśród berdyczowian ludzie, którym chce się chcieć.
Prawie martwa natura z nieczynną latarnią
JAN TRZCIŃSKI
Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się autobusem ukraińskiego PKS-u cztery godziny. Na stołecznym dworcu wsiada do starego, lepkiego ikarusa wszystkiego dziesięć osób. Drugie tyle czeka na drodze, sto, sto pięćdziesiąt metrów od dworca. To prywatni pasażerowie kierowcy. Potem będzie ich co i rusz przybywać i ubywać, najwięcej na ostatnim odcinku, między Żytomierzem a Berdyczowem, gdzie kierowca zatrzymuje się co dwa kilometry, podwożąc ze wsi do wsi przekupki i podpitych chłoporobotników.
W głowie kręci się od zapachów - owoce, warzywa, drób, mokre od deszczu kurtki, podły tytoń, nieprzetrawiona wódka i kwaśne piwo. W radiu wokalista z silnym, rosyjskim akcentem pośpiewuje "akapulko, aj, ajajajajaj", a szofer dociska ręką wysypujący mu się z kieszeni plik tłustych banknotów. Na każdym takim kursie można spokojnie zarobić, nawet podzieliwszy się zyskami z przełożonymi, połowę średniej miesięcznej pensji, której wysokość nie przekracza na Ukrainie równowartości 25 dolarów.
50 mililitrów po ciemku
Styczniowy krajobraz za oknem nastraja raczej smutno, dopiero tuż przed Berdyczowem wzrok ożywia wieś Gryszkowce - zadbane domy, czyste, zagrabione podwórza, kosze pachnących jabłek wystawione na sprzedaż wzdłuż drogi. Potem będzie znów szaro, brudno, betonowo.
Ulice blisko stutysięcznego Berdyczowa są bardzo szerokie; taka Liebknechta, na przykład - prawie jak Marszałkowska. Od krawężnika do krawężnika 20 metrów, jeżeli nie lepiej. Kiedyś pośrodku rosły piękne drzewa, ale wycięto je na prawie całej długości, żeby pierwszomajowy pochód mogł się rozlewać jeszcze i jeszcze większą falą. Samochody mkną miejscami slalomem - dziury w jezdni są czasem tak wielkie, że zdaje się, jakby przez pół wieku jeździły tędy w tę i z powrotem tylko czołgi. Wygląda na to, że od czasu rozpadu Związku Radzieckiego, od upadku kołchozów i wielu innych przedsiębiorstw niczego tu nie remontowano.
Ulice i chodniki są nieoświetlone, nie ma jak iść po ciemku, jest tylko strach i nic więcej. Wrogiem zdaje się każdy kształt pojawiający się niespodziewanie na chodniku w odległości trzech metrów, wyrokiem - każde słowo dochodzące gdzieś z boku, z mgły. Palą się raptem trzy latarnie na krzyż przy domu towarowym; zgasną zresztą tuż po siódmej. Żeby gdzieś się dostać, trzeba wziąć taksówkę. Taksówkarze też się boją, ale jeżdżą. W styczniu jeden z nich stracił w Gryszkowcach życie z rąk pasażera, który połakomił się na cztery grzywny. Cztery grzywny to około trzech złotych. Nawet upić się za taką kwotę trudno, choć można to zrobić praktycznie na każdym kroku.
"Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków przy Liebknechta. Obok, w bocznej uliczce coś na kształt sklepiku przyfabrycznego. Ludzie stoją w kolejce od rana. Berdyczowskie piwo, marki Hetmańskie, jest w smaku niespecjalne, w porównaniu z najpopularniejszym na Ukrainie obołonem ponosi sromotną porażkę. Ale sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której zresztą pije się najwięcej. Można ją kupić nawet w budce z hot dogami. W cenniku, od góry: hot dog, hamburger, 50 mililitrów plus kubeczek, 100 mililitrów plus kubeczek, 50 mililitrów koniaku...
Benedykt z Grybowa i siedmiogłowy smok
Wszystko to przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei i kroczek po kroczku próbują zmieniać świat. Wielu wśród nich Polaków - Berdyczów to przecież kawał i polskiej historii. Ojciec Benedykt Krok z Grybowa pod Nowym Sączem walczy z siedmiogłowym smokiem niemożności na pierwszym froncie. Modli się, nawraca, namawia, zdobywa, buduje, peroruje, poucza. Nauczył się ukraińskiego i kazania w klasztorze Karmelitów Bosych wygłasza po ukraińsku, choć śpiewy nadal odbywają się po polsku. Wśród wiernych - mówi proboszcz Benedykt - wielu jest Ukraińców, którzy przeszli na katolicyzm.
Benedykt głosi kazanie silnym, zdecydowanym głosem. Na koniec nabożeństwa ma dla wiernych jeszcze kilka rad. - Za kilka dni wypada święto Matki Boskiej Gromnicznej - tłumaczy. A na Matki Boskiej Gromnicznej zapala się gromnicę. Gromnica to świeca solidna, a nie cienka jak kabelek - tu demonstruje fragment cieniutkiego przewodu głośnikowego - bo ma stać mocno, a nie chwiać się, jak nie przymierzając jakaś trzcina na wietrze. I jeszcze jedno: gromnica to świeca na specjalną okazję, więc żeby nikomu nie przyszło do głowy oświetlać nią mieszkania, gdy jak zwykle znów wyłączą na kilka godzin prąd...
Klasztor jest wciąż w odbudowie i ksiądz mieszka w zwyczajnym bloku. Rozumie więc, co znaczy brak światła, zniszczona klatka schodowa, wyrwana ze ściany żeliwna pokrywa zsypu, śmiecie rozrzucone po korytarzu, zdezelowane drzwi do budynku, pogięte, rozerwane skrzynki pocztowe. Tak jest w co drugim, trzecim berdyczowskim bloku. Wokół zdewastowane place zabaw, rozjeżdżone, zaśmiecone trawniki, okaleczone drzewa. Nikt nie czuje się tu właścicielem i nikt o nic nie dba. Za grzechy jednych władza karze wszystkich pozostałych. Ktoś nie płaci za ogrzewanie - miasto odcina dopływ ciepłej wody i jemu, i całej reszcie. Zimą z kranów leci czasem woda tak zimna, że po dwóch minutach mycia człowiek czuje się, jakby wbijano mu igły w kości palców.
Spod chińskiej granicy do Świętej Barbary
Klasztor Karmelitów Bosych - sanktuarium Matki Boskiej Szkaplerznej - leży wysoko nad rzeką Gniłopiać; w dole widać wędkarzy-kamikadze łowiących ryby na lodzie cienkim jak serwetka. Sanktuarium postawił w pierwszej połowie XVII wieku wojewoda kijowski Janusz Tyszkiewicz. W 1642 Tyszkiewicz podarował klasztorowi obraz Najświętszej Marii Panny, słynący w jego rodzinie łaskami. Przez ponad trzysta lat obraz, karmelici i klasztor przechodzili różne koleje losu. Sowieci na przykład urządzili w górnym kościele muzeum, a w dolnym kino. W 1941 roku, tuż przed napaścią Niemiec na ZSRR komsomolcy z Berdyczowa ograbili i spalili klasztor oraz sanktuarium. Obraz zaginął wówczas w niewyjaśnionych okolicznościach i do dziś nie wiadomo, czy spłonął, czy został ukradziony. Kościół karmelici odzyskali przed dziesięciu laty i od tej pory go rekonstruują, co zajmie im pewnie jeszcze kolejne dziesięć lat.
O prawo do wyznawania wiary musiał też długo walczyć ojciec Albert Gałecki, skromny proboszcz w kościele Świętej Barbary. Ksiądz Gałecki urodził się w 1955 roku w Jakucji, dokąd w 1937 roku wysiedlono z Berdyczowa jego rodziców za to, że nie chcieli wstąpić do kołchozu. Do rodzinnego miasta pozwolono im wrócić dopiero po 20 latach. Albert chciał po szkole wstąpić do seminarium w Rydze - bezskutecznie. Uczył się więc w seminarium podziemnym na Litwie. W 1982 roku wzięto go do wojska, aż do Chabarowska pod chińską granicę. Było nieźle - wspomina - bo zrobili go kierownikiem magazynu z żywnością, nie chodził więc głodny i nie marzł, choć na dworze temperatura spadała do minus 40 stopni. Po wojsku znów chciał do seminarium i znów nie pozwolili, potem przyjęli, potem wyrzucili i tak w kółko. Po święceniach objął parafię w Berdyczowie. Kościół Świętej Barbary, w którym żenił się ongiś Honoriusz Balzak, zwrócono katolikom dopiero pięć lat temu. Katolicyzm przeżywa tu dziś renesans, ale parafii brakuje kapłanów. - Trzeba czasem odprawić pięć nabożeństw dziennie, odprawić a nie odbębnić, a już po czterech człowiek zmęczony do cna. Cztery jeszcze idzie wytrzymać, ale pięć już nie - mówi ojciec Albert.
Co się dzieje z naszą klasą
W kościele Świętej Barbary mieści się popularna wśród Polaków biblioteka. Wśród książek z Polski, których zawsze mało, leżą numery "Mozaiki Berdyczowskiej" - dwumiesięcznika polonijnego, którym kieruje Larysa Wermińska, wicedyrektorka jednej z miejscowych szkół podstawowych. Larysa, podobnie jak setki, a może tysiące jej kolegów - nie dostaje od wielu tygodni swojej i tak nikczemnej pensji. Na początku stycznia berdyczowskim nauczycielom powiedziano, że trzeba jechać do Żytomierza i protestować. Wsiedli więc do autobusów i pojechali. Na miejscu okazało się, że uczestniczą w wiecu poparcia dla prezydenta Leonida Kuczmy, na który spędzono również uczniów i studentów.
Szkołę otwarto z pompą dokładnie 1 września 1939 roku, gdy do Polski wkraczali Niemcy. Dwa lata później wkroczyli do Związku Radzieckiego. Po inwazji, w szkole mieścił się niemiecki zarząd miasta, podobno raz był tu nawet z wizytą Adolf Hitler. W szkolnej izbie pamięci blakną fotografie absolwentów, którzy niedawno jeszcze grali wyświechtaną szmacianką w piłkę, jak widoczni teraz właśnie przez okno chłopcy na boisku. Albo jak, lata temu, młodzieniec z jednego ze zdjęć, który, skończywszy szkołę, niedługo potem, w 1985 roku, zaginął podczas służby w "ograniczonym kontyngencie wojsk radzieckich w Demokratycznej Republice Afganistanu". A za szybą z pamiątkami z Polski, obok kilku albumów o Krakowie i Warszawie leżą sobie, nie wiedzieć czemu, "Czarne koszule w Tiranie" z popularnej ongiś kieszonkowej serii "Sensacje XX wieku"...
Jeszcze będzie przepięknie
Berdyczów to historia, którą wciąż jeszcze można ocalić. Oświetlić, posprzątać, odmalować. Odbudować Klasztor Karmelitów, odrestaurować stary cmentarz żydowski z setkami omszałych nagrobków, wśród których hołota urządziła sobie dzikie wysypisko śmieci, zadbać o ogromną nekropolię miejską z XIX wieku, gdzie gross grobowców, w tym wiele polskich, zniszczono straszliwie, obrabowano, zamieniono na pijackie meliny pełne potłuczonego szkła i ekskrementów.
Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych, ludzi z wyobraźnią, przede wszystkim we władzach, które dziś troszczą się chyba tylko o swoje interesy i o majestatyczny, lśniący czystością pomnik Lenina przed zadbanym ratuszem. Na razie brud, ciemność, strach i bieda zabijają w ludziach w zarodku wszystko, co tylko mogliby zrobić dobrego.
Oczywiście, wiosną będzie lepiej, będzie bardziej zielono i dużo jaśniej, przyjedź wiosną - namawiają berdyczowianie. - Na wiosnę zorganizujemy festyn "Polskie Dni", a później, w czerwcu, do Kijowa przyjedzie Jan Paweł II, z Berdyczowa będzie pielgrzymka, kilkanaście autokarów, może nawet specjalny pociąg - zapalają się. Na razie za wiosnę, lato i sny o ciepłych, beztroskich popołudniach starczyć musi słodkie, krymskie wino Massandra o cudownym, obiecującym bukiecie, biłyj muskat z czerwonych winogron ze sklepiku przy Swierdłowa. Reszta ma się dopiero zdarzyć.
Dla tych z Państwa, którzy zechcieliby wesprzeć polonijny dwumiesięcznik "Mozaika Berdyczowska", podajemy numer konta Fundacji "Rodacy - Rodakom": Bank Pekao SA II 0/Warszawa, 12401024-21033247-2700-401110-001, koniecznie z dopiskiem: "dla Mozaiki Berdyczowskiej". | Do Berdyczowa, odległego od Kijowa o 185 kilometrów, jedzie się autobusem ukraińskiego PKS-u cztery godziny. Na stołecznym dworcu wsiada dziesięć osób.
Ulice stutysięcznego Berdyczowa są szerokie. Kiedyś pośrodku rosły drzewa, ale wycięto je, żeby pierwszomajowy pochód mogł się rozlewać większą falą. dziury w jezdni są wielkie. Ulice i chodniki są nieoświetlone. "Żyj krasiwo, pij berdyczowskie piwo" - zachęca reklama na ścianie jednego z budynków. Obok coś na kształt sklepiku. sklepik nie narzeka na brak klientów. Podobnie jest w sklepach z wódką, której pije się najwięcej.
Wszystko to przygnębia, ale są w Berdyczowie ludzie, którzy nie poddają się beznadziei i próbują zmieniać świat. Wielu wśród nich Polaków. Ojciec Benedykt Krok z Grybowa pod Nowym Sączem walczy z siedmiogłowym smokiem niemożności na pierwszym froncie. Benedykt głosi kazanie silnym głosem. ksiądz mieszka w zwyczajnym bloku. Rozumie, co znaczy brak światła, zniszczona klatka schodowa, wyrwana pokrywa zsypu. Tak jest w co drugim berdyczowskim bloku. Wokół zdewastowane place zabaw, zaśmiecone trawniki. Nikt nie czuje się tu właścicielem i nikt o nic nie dba.
Klasztor Karmelitów Bosych - sanktuarium Matki Boskiej Szkaplerznej - postawił w pierwszej połowie XVII wieku wojewoda kijowski. Kościół karmelici odzyskali przed dziesięciu laty.O prawo do wyznawania wiary musiał też długo walczyć ojciec Albert Gałecki, proboszcz w kościele Świętej Barbary. Ksiądz Gałecki urodził się w 1955 roku w Jakucji, dokąd wysiedlono z Berdyczowa jego rodziców. Do rodzinnego miasta pozwolono im wrócić po 20 latach. Kościół Świętej Barbary zwrócono katolikom dopiero pięć lat temu.
W kościele Świętej Barbary mieści się biblioteka. Wśród książek z Polski leżą numery "Mozaiki Berdyczowskiej" - dwumiesięcznika polonijnego, którym kieruje Larysa Wermińska, wicedyrektorka jednej z miejscowych szkół podstawowych. Larysa nie dostaje od tygodni pensji. Szkołę otwarto dokładnie 1 września 1939 roku, gdy do Polski wkraczali Niemcy.
Berdyczów to historia, którą można ocalić. Odbudować Klasztor Karmelitów, odrestaurować cmentarz żydowski.Potrzeba tylko więcej ludzi wrażliwych, przede wszystkim we władzach, które dziś troszczą się tylko o swoje interesy. Na razie brud, ciemność, strach i bieda zabijają w ludziach wszystko, co tylko mogliby zrobić dobrego. |
Wileńszczyzna O wigilijnej wieczerzy dla żywych i umarłych, o obejmowaniu płotów, o nasłuchiwaniu psiego szczekania i innych wróżbach dla panien, o śliżykach z posytą i kiślu z owsa, który "przylipia się do podniebienia", o kolorowych opłatkach i sianku, podkładanym pod obrus tak hojnie, że aż talerze ledwo stoją i jeść niewygodnie
Gęba uśmiechnięta i żyć lżej
Najbarwniejsze są wspomnienia ze wsi i miasteczek, gdzie tradycje przetrwały i śnieg sypie jak dawniej. Na zdjęciu: Miedniki koło Wilna
FOT. JERZY HASZCZYŃSKI
MAJA NARBUTT
z Wilna
Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu.
W położonych dwadzieścia kilometrów od Wilna Turgielach co przezorniejsi już kilka dni temu zdjęli wszystkie furtki i bramy. Mniej zapobiegliwi jeszcze długo po świętach będą po całej wsi szukać swej własności - odnajdą ją w cudzej zagrodzie albo i na własnym dachu. - To prawdziwe utrapienie - wzdychają starsi mieszkańcy, sarkając na chłopaków, którzy nie oszczędzą żadnej furtki. Turgielskie dziewczyny nie żałują bram; otwarte szeroko obejścia mają im zapewnić powodzenie i napływ konkurentów. Bramy i płoty mają szczególne znaczenie w matrymonialnych aspiracjach panien z podwileńskich wiosek.
To, co dzieje się tam w wigilijny dzień, na niewtajemniczonych może sprawiać dziwne wrażenie. Miejscowi nie zwracają jednak uwagi na to, że dziewczęta znienacka podbiegają do płota i szeroko rozpostartymi rękami obejmują żerdzie. Jeżeli liczba żerdzi okazuje się parzysta - do przyszłej Wigilii znajdzie się męża. Jeśli nie - jest jeszcze szansa. Trzeba trzy razy splunąć, nogą zatrzeć i biec do następnego płota.
Spotkane przeze mnie turgielskie panny bez zażenowania przyznają, że nie tylko będą obejmować płoty, ale i łapać drewno na opał - i tu parzysta liczba polan jest korzystna - a także nasłuchiwać, skąd naszczekują psy. Stamtąd bowiem nadejdzie mąż. O niego w Turgielach dość trudno - są chłopcy, ale jakoś się nie żenią. Dobrze, że choć rodzice nie krzyczą jak kiedyś na spóźniające się z zamęściem panny, którym dawniej bez ogródek mówiono, że "mąż to grunt, bez niego zginiesz jak szara myszka".
Prawie jak przed wojną
"Bóg się rodzi, moc truchleje" - parterowy budynek turgielskiego domu kultury rozbrzmiewa dźwiękami kolędy. Władysława Szyłobryt, kierowniczka miejscowego zespołu Turgielanka, energicznie wystukuje rytm obcasikiem. Dwanaście kobiet przy akompaniamencie akordeonu śpiewa na dwa głosy. Jest tak zimno, że nie zdejmują nawet kurtek i chustek. Dobiega końca próba przed występem zaplanowanym na pierwszy dzień świąt. Do dużej sali przyozdobionej olbrzymim świerkiem zaglądają dzieci. Jeszcze raz chcą przećwiczyć jasełka. Wystawia się je w Turgielach już od paru lat. Gdyby przywrócić chodzenie po domach z gwiazdą, to święta we wsi - mówią starsze kobiety - byłyby zupełnie jak "za polskich czasów".
Dzieci są w różnym wieku, ale wszystkie już świątecznie uświadomione. Nie wierzą już w aniołki, które - jak wmawiają maluchom rodzice - w nocy przychodzą pożywiać się resztkami wigilijnej wieczerzy. Wiadomo przecież, że to nie aniołki, lecz zmarli. Nie ma się jednak co bać, bo duchy odejdą, zanim rodzina zasiądzie do śniadania.
Podstawowym świątecznym obowiązkiem dziecka jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki i liczenie wigilijnych potraw. Koniecznie musi być ich dwanaście. Nawet jeśli osobno trzeba policzyć i chleb, i sól.
Zanim jednak potrawy znajdą się na nakrytym białym obrusem stole, musi tam znaleźć się sianko. W Wilnie - symboliczna garstka kupiona w przykościelnym kiosku albo i podarowana przez gospodarza na rynku. Na wsi sianko ściele się hojnie, "aż lekkie talerze ledwo ustoją, a jeść niewygodnie".
Sianko odgrywa ważną rolę. Jeśli spod obrusa wyciągnie się długie i zielone źdźbło - pomyślność w nowym roku gwarantowana. Krótsze i żółte - niedobrze. W skrajnych wypadkach należy się obawiać, że w następnej wigilijnej wieczerzy będzie się uczestniczyć tylko w nocy, by przed świtem zniknąć.
Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel: czerwony z żurawin i biały z owsa, o którego smaku nikt dobrego słowa nie powie, bo to "jak kit z okien i przylipia się do podniebienia ". Wszyscy za to lubią śliżyki - drobne okrągłe ciasteczka, koniecznie robione w domu, a nie kupne. Śliżyki podaje się z posytą, rodzajem zalewy zrobionej z utartego do białości maku, miodu i wody.
Pod okiem proboszcza
- Dla Jezusa i aniołków - mówi stanowczo mama turgielskiego proboszcza, księdza Józefa Aszkiełowicza, nagabnięta o to, dla kogo parafianie zostawiają na stole wigilijną wieczerzę. Chętnie podzieli się sekretami wypieku śliżyków - "dawaj pani zawsze drożdże, a nie sodę" - ale wyraźnie nie ma zamiaru zdradzać "duchowych" tajemnic. Zapewnia, że "pierwsze słyszy" o wigilijnych wróżbach, i bezskutecznie stara się uciszyć pożywiającą się na gościnnej plebanii parafiankę, która skwapliwie opowiada o pogańskich przecież wierzeniach.
Także ksiądz Aszkiełowicz, który pojawia się na plebanii na chwilę, bo zaraz udaje się na mszę w pobliskich Taboryszkach, stara się przedstawić swych wiernych w jak najlepszym świetle.
- Mileńka moja, daleko mniej piją. A młodzież w ogóle nie pije, bo się sportuje. Kościół pomógł postawić siłownię. W ogóle ludzie u nas ambitni i honorowi. Jak powiedziałem w kościele, że płot świadczy o gospodarzu, to wygląd wsi się poprawił. Co ksiądz powie, to tak nasi robią - twierdzi proboszcz.
Zwłaszcza w okresie przedświątecznym ksiądz Józef nasilił swą walkę z pijaństwem, z której słynie na Wileńszczyźnie. Jak mówi się nawet w Wilnie, "zwariowawszy na punkcie wódki, wpada do chałup i jeśli ją znajdzie na stole, to łaje". Nie zawsze znajduje sojuszników nawet tam, gdzie wydawałoby się to naturalne.
- Nie trzeba obzywać tych, którzy piją. Oni przecież w brudzie, głodzie żyją. Mój mąż niedospany, niedojedzony. Toż to prawdziwy pokutnik - ubolewa jedna z turgielanek, zastanawiając się, czy przypadkiem właśnie za te cierpienia mąż nie pójdzie do nieba.
Nie ma już czarnych kartek w kalendarzu
- Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Dominik Kuziniewicz, czyli Wincuk, najpopularniejszy na Wileńszczyźnie gawędziarz. Wieś wileńska nigdy nie była bogata, ale "niezepsute pieniędzmi ludzie zawsze potrafili obchodzić święta wesoło i zgodnie z tradycją".
- Mama, rocznik 1908, wieczna pamięć, do końca wspominała, jak spędzała Boże Narodzenie w rodzinnej wsi, jak ważne były przygotowania robione przez cały adwent, a potem wypatrywanie pierwszej gwiazdki. W latach trzydziestych przeniosła się do Wilna, ale stamtąd nie miała już takich barwnych świątecznych wspomnień - opowiada Wincuk. Wilno ówczesne było "Jerozolimą Północy", znaczącym skupiskiem Żydów, a miejskie święta miały w ogóle inny wymiar - były mniej religijne i wzruszające, a bardziej huczne i bogate. Bawiono się na rautach i wielkich balach w ratuszu.
Świąteczna tradycja nigdy jednak w Wilnie nie zanikła, nawet w najbardziej niesprzyjających czasach, gdy Wigilię i Boże Narodzenie wskazywały czarne kartki w kalendarzu. Zawsze całe rodziny zasiadały w wigilijny wieczór przy zaścielonym białym obrusem wigilijnym stole. A i w pracy starano się jakoś obchodzić święta, choć to "zależało od kolektywu". - Ktoś przyniósł śliżyki, ktoś postawił nalewkę i tak, choć nie na stoliku u dyrektora, ale urządzano prawdziwe święta - wspominają Polacy z Wilna.
Teraz w Wilnie już nie tylko oficjalnie, ale i ostentacyjnie obchodzi się Boże Narodzenie. Na placu Katedralnym i placu Ratuszowym w przedświątecznym okresie ustawiono olbrzymie rzęsiście oświetlone choiny. Pojawiła się nawet swoista bożonarodzeniowa moda - na kolorowe opłatki. Można więc usłyszeć, jak miejscowe Polki narzekają: W Ostrej Bramie opłatki tylko białe, trzeba iść do dominikanów, bo tam różowieńkie, żółcieńkie, ładnieńkie.
Mimo wszystko tradycyjnym białym opłatkiem proponuje w imieniu Polaków na Litwie przełamać się Wincuk, przesyłając czytelnikom "Rz" życzenia z Wilna: - Kochanieńkie, wy moje. Zostawajcie wy się żywe, zdrowe i uśmiechnięte. Bo pamiętajcie, że gdy gęba uśmiechnięta, to lżej przez życie kołdybać się. | Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem nasycą się dusze zmarłych. W położonych dwadzieścia kilometrów od Wilna Turgielach co przezorniejsi już kilka dni temu zdjęli wszystkie furtki i bramy. Turgielskie dziewczyny nie żałują bram; otwarte szeroko obejścia mają im zapewnić powodzenie i napływ konkurentów.
budynek turgielskiego domu kultury rozbrzmiewa dźwiękami kolędy. Dwanaście kobiet śpiewa. Do dużej sali przyozdobionej świerkiem zaglądają dzieci. Jeszcze raz chcą przećwiczyć jasełka. Podstawowym świątecznym obowiązkiem dziecka jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki i liczenie wigilijnych potraw. musi być ich dwanaście. Zanim jednak potrawy znajdą się na stole, musi tam znaleźć się sianko. Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel. Wszyscy lubią śliżyki.
ksiądz Aszkiełowicz stara się przedstawić swych wiernych w jak najlepszym świetle.- Mileńka moja, daleko mniej piją. A młodzież w ogóle nie pije, bo się sportuje. Kościół pomógł postawić siłownię. Co ksiądz powie, to tak nasi robią - twierdzi proboszcz. w okresie przedświątecznym ksiądz Józef nasilił swą walkę z pijaństwem.
- Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Wincuk, najpopularniejszy gawędziarz. Wieś wileńska nigdy nie była bogata, ale "niezepsute pieniędzmi ludzie zawsze potrafili obchodzić święta wesoło i zgodnie z tradycją". Świąteczna tradycja nigdy w Wilnie nie zanikła, nawet w najbardziej niesprzyjających czasach, gdy Wigilię i Boże Narodzenie wskazywały czarne kartki w kalendarzu. Zawsze całe rodziny zasiadały w wigilijny wieczór przy zaścielonym białym obrusem wigilijnym stole. Teraz w Wilnie już ostentacyjnie obchodzi się Boże Narodzenie. |
BEZPIECZEŃSTWO
Nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność
Wiarygodność obrony
ROMUALD SZEREMIETIEW
W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT).
Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność.
Preludium klęski
Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP (czwarta pozycja - po lekarzu, nauczycielu i adwokacie). A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Przeciętny obywatel uważa, że skoro Polska nie jest supermocarstwem, to w razie wojny jest skazana na przegraną. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. Może to być rezultat "obróbki doktrynalnej" wojska w okresie Układu Warszawskiego. Wtedy w Polsce dominowało taktyczne spojrzenie na wojnę (strategią zajmowano się w Moskwie, a nie w Warszawie). Dla dowódcy LWP rezultat wojny był wynikiem stosunku sił: liczby własnych żołnierzy do liczby żołnierzy przeciwnika, czołgów do liczby czołgów, samolotów do liczby samolotów itp. Dziś, gdy nie mamy "wsparcia" tysięcy sowieckich czołgów, samolotów i rakiet, może wydawać się, że Wojsko Polskie nie ma szans w razie konfliktu zbrojnego.
W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski dzisiaj, w czasie pokoju. Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Tymczasem to zaniedbania i opóźnienia, a nie przygotowania do obrony prowadziły do nieszczęść, do przegranych wojen i powstań.
Kreowanie przyszłości
Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu.
Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do tworzenia, kształtowania, kreowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii.
W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej, siła moralno-etyczna i realistyczna polityka zagraniczna, umiejętnie kojarząca własne interesy narodowe z interesami społeczności międzynarodowej. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Nadal przecież obowiązuje reguła, że polityka zagraniczna nie poparta siłą staje się bezsilna. Można dodać, że siła i skuteczność polityki zagranicznej w zakresie bezpieczeństwa jest wypadkową umiejętnego użycia wszelkich środków, a w ostateczności także siły zbrojnej.
Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej.
Zwielokrotnić siłę
Współcześnie sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronnej (w przypadku sojuszy obronnych) i umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Jednak aby poważnie myśleć o sojuszu, należy przede wszystkim posiadać potencjał cenny z punktu widzenia sojuszników. Innymi słowy, państwo w sojuszu obronnym powinno mieć taki system obrony (i sposoby jej prowadzenia), aby było zdolne wytrwać do momentu otrzymania pomocy sojuszników.
Podstawą skutecznej, właściwej strategii obronnej państwa jest umiejętne wykorzystanie atutów, jakie daje obrona własnego terytorium. Dlatego przewaga obrony tkwi w tym, iż obrońca może przygotować i wykorzystać do walki z wojskami operacyjnymi najeźdźcy nie tylko swoje wojska operacyjne, ale również te środki, których nie może wykorzystać napastnik, tj. wojska terytorialne, walory obronne i przygotowanie obronne terytorium, pomoc ze strony przygotowanej obronnie własnej ludności oraz działania nieregularne w masowej skali (powstanie ludowe) podejmowane przez wyszkoloną i zorganizowaną wojskowo ludność.
Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. Należy więc odwołać się do środków właściwych dla obrony Polski ujętych w struktury organizacyjne i funkcjonalne stanowiące siłę obronną Polski, będącą przeciwieństwem siły ofensywnej, tworzonej przez agresora w celu wykonania uderzenia i wtargnięcia do innego państwa. Sprowadzanie możliwości obrony militarnej Polski do stosunku sił i środków wojsk operacyjnych (Polski i sąsiadów), a formy obrony Polski do bitwy walnej (generalnej) bądź też obrony manewrowej przy pomocy wojsk operacyjnych jest przejawem braku zrozumienia potrzeb w zakresie strategii obrony militarnej III RP.
Atut własnego terytorium
Posługiwanie się - być może nieświadomie - schematami doktrynalnymi Układu Warszawskiego pomniejsza możliwości obronne Polski. W skali taktyczno-operacyjnej przyjmowane są tzw. stosunki sił nacierających do broniących się jako gwarantujące atakującemu zwycięstwo - 3:1 bądź 6:1. Nie daje to właściwego obrazu sytuacji na szczeblu strategicznym, gdzie ponadto należy uwzględniać uwarunkowania wynikające z przestrzeni obronnej Polski. Z jednej strony mamy wprawdzie kilkusetkilometrowe fronty i setki ważnych obiektów oraz rejonów do obrony, ale z drugiej - możliwość wykorzystania fundamentalnego dla obrony atutu własnego terytorium i przygotowanego do obrony społeczeństwa. To bowiem tworzy środki właściwe dla obrony państwa.
W tworzeniu siły obronnej III RP chodzi o przygotowanie właściwych do obrony sił i środków militarnych, takich, jakie miała dawna Polska, kiedy była potęgą militarną w Europie, i jakie współcześnie mają na przykład Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria czy Szwecja. Siła obronna państwa polskiego - jak każdego z wymienionych wyżej - jest oparta na wykorzystaniu (zagospodarowaniu) korzyści strategicznych obrony własnego terytorium. To one właśnie pozwalają stworzyć wystarczającą siłę do skutecznego odstraszania agresora bądź też odparcia agresji nawet wielekroć silniejszych sił uderzeniowych (ofensywnych).
Odstraszyć agresora
Siłę obronną III RP stanowić muszą:
- Wojska operacyjne, komponent uderzeniowy i mobilny sił zbrojnych - ograniczony (układem CFE) co do liczby środków i żołnierzy, ale o wysokim stopniu profesjonalizmu, z nowoczesnym uzbrojeniem. Wojska te powinny być zdolne do działań w ramach akcji sojuszniczych NATO poza Polską, a także do manewru na kierunki uderzenia agresora i wykonania przeciwuderzeń (kontruderzeń) lub wzmocnienia obrony na własnym terytorium.
- Wojska Obrony Terytorialnej - masowy, oparty na przeszkolonych rezerwach, komponent sił zbrojnych, mobilizowany i wykorzystywany do obrony rejonów zamieszkania żołnierzy, uzbrojony w środki do zwalczania czołgów, samolotów i śmigłowców - nowoczesne przenośnie granatniki, rakiety przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Wojska te muszą być zawczasu przygotowane m.in. do natychmiastowego - z chwilą wtargnięcia agresora - podjęcia działań nieregularnych w masowej skali. Kiedy przyjmiemy pomoc sojuszniczej siły, OT będą osłaniać i wspierać wojska sojuszu.
- Przygotowanie obronne całego społeczeństwa, instytucji i zakładów do wsparcia wysiłku wojsk oraz do ratowania ludzi, dobytku i środowiska przed skutkami wojny, katastrof technicznych i klęsk żywiołowych.
- Wykorzystanie i przygotowanie obronne terytorium. W tym do najpilniejszych zadań siły obronnej III RP należy zaliczyć:
- tworzenie obrony terytorialnej (terytorialnych organów dowodzenia);
- zmianę charakteru obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej z długoterminowej (12 miesięcy) na krótkoterminowe szkolenie podstawowe (3 - 4 miesiące) w jednostkach (ośrodkach) szkoleniowych OT oraz późniejsze doskonalenie umiejętności żołnierskich w okresowych ćwiczeniach i szkoleniach;
- podjęcie masowej produkcji przez własny przemysł, przy współpracy z Zachodem, nowoczesnych przenośnych środków przeciwpancernych, przeciwlotniczych i przeciwokrętowych;
- rozważenie stosownie do potrzeb obronnych wielkości potrzebnej infrastruktury wojskowej - szczególnie koszar w miastach - i zagospodarowanie jej przez wojska OT;
- stosowną politykę kadrową przy obsadzie stanowisk dowódczych w wojsku oraz kierowniczych w MON.
W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu.
Autor jest sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra obrony narodowej. | Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Politycy uspokajają zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. |
IRIDIUM
Satelitarne komórki okazały się za drogie - obrona przed bankructwem
Osiągnięcie zamienione w porażkę
IRIDIUM
ZBIGNIEW ZWIERZCHOWSKI
Od 9 miesięcy działa Iridium - pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej. Można dzięki niej dzwonić i być "pod telefonem" praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Można, ale chętnych do tego dzwonienia jest mało. Międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system, zamiast liczyć rosnące przychody i nowych klientów - liczy straty i stara się uchronić przed upadłością.
Uprzedzając działania wierzycieli, konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem, jaką zapewnia amerykańskie prawo (zgodnie z U.S. Chapter 11) zyskując czas i możliwość przeprowadzenia restrukturyzacji finansowej.
Sukces techniczny - finansowa katastrofa
Żeby nie było wątpliwości - Iridium funkcjonuje bez większych problemów: łączy rozmowy telefoniczne, przekazuje wiadomości przez satelitarne pagery, współdziała z naziemnymi systemami telekomunikacyjnymi. W swym zasięgu ma ponad 90 proc. globu, tylko kilka na sto połączeń nie dochodzi do skutku. Iridium jest jednym z największych przedsięwzięć i... osiągnięć dzisiejszej techniki.
Umieszczenie w przestrzeni wokółziemskiej 79 satelitów (aktywnych i zapasowych) w ciągu roku, zbudowanie tym samym największej jak dotychczas sieci satelitarnej, uruchomienie systemu, który ma w zasięgu cały glob i zapewnia łączność za pomocą podręcznych aparatów, to niewątpliwie dowód ogromnych możliwości techniki.
Iridium jest jednak obecnie równie spektakularnym przykładem finansowej porażki. Szacuje się, że realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld dol., konsorcjum jest obecnie zadłużone na 3,5 mld dol., rocznie musi spłacać 250 mln dol. odsetek i dysponować 550 mln dol. rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.
Czyżby system był budowany za wszelką cenę? Bo i tak się teraz twierdzi, gdy szuka się przyczyn dzisiejszych problemów. W końcowej fazie budowy, gdy postanowiono dotrzymać zapowiadanych terminów uruchomienia Iridium (w rzeczywistości odbyło się to z miesięczną zwłoką), koszty liczyły się mniej, ale nie można powiedzieć, że całe przedsięwzięcie realizowane było w taki sposób. Skoro tak, skoro technika nie zawodzi, to dlaczego konsorcjum stanęło na krawędzi bankructwa i dlaczego jest tak mało chętnych do korzystania z satelitarnych telefonów?
Mało abonentów, małe przychody
Odpowiedź na to pytanie dał jeszcze w kwietniu nowo powołany wówczas dyrektor wykonawczy Iridium, John A. Richardson, który zastąpił na tym stanowisku Eda Staiano, gdy okazało się, że wyniki są słabe. Po dwóch miesiącach od uruchomienia (od listopada 1998 r.) sieci korzystało z niej 5 tys. abonentów; po pięciu miesiącach - ponad 10 tys. abonentów. Po dwóch miesiącach firma zanotowała stratę netto 440 mln dol. Pierwszy kwartał br. zakończyła stratą netto 505 mln dol. przy przychodach, które wyniosły niespełna 1,5 mln dol. Tymczasem szefowie konsorcjum optymistycznie liczyli, że po roku abonentów będzie 500-700 tysięcy, zaś do roku 2002 - 2 miliony, a przedsięwzięcie jeszcze wcześniej zacznie się opłacać.
Richardson komentując słabe wyniki przyznał, że mała liczba abonentów wręcz rozczarowuje i że zawiódł marketing, dystrybucja sprzętu (brakowało telefonów, gdy uruchamiano system), dostosowanie oferty usług do potrzeb klientów i sprzedaż tych usług. Zapowiedział zmiany strategii marketingowej i obniżkę cen usług; nastąpiły one dwa miesiące później. Były radykalne, gdyż od lipca br. o 65 proc. obniżono ceny za połączenia, staniał sprzęt, uproszczono taryfy, zapowiedziano nowe usługi itd. W sumie abonenci Iridium mogą korzystać z tego wszystkiego za cenę o połowę mniejszą niż dotychczas. Zanim doczekano się efektów obniżki - pojawiły się jednak poważne problemy finansowe i konieczność ratowania firmy.
Wiadomo już, że ceny usług i sprzętu, jakie ustanowiono na starcie, okazały się "cenami zaporowymi". Zestaw sprzętu, telefon i pager kosztował bowiem ok. 3 tys. dol., zaś minuta rozmowy od 2 do 7 dol. Potencjalnych klientów nie pociągnęła możliwość dzwonienia "wszędzie i zawsze", globalny zasięg Iridium, gdy było to tak drogie np. w porównaniu ze zwykłymi telefonami komórkowymi.
Zignorowanie GSM
Oczywiście dotychczasowe komórki nie zapewniają takiego zasięgu jak Iridium, ale błędem było zignorowanie przez konsorcjum - jak się teraz twierdzi - gwałtownego rozwoju naziemnej telefonii komórkowej, a szczególnie cyfrowej GSM. Potencjalni klienci siłą rzeczy porównywali ceny "satelitarnych komórek" z cenami "komórek naziemnych". Co więcej, GSM w przeciwieństwie do starszych generacji analogowych komórek stał się de facto standardem światowym, zapewnia dzięki roamingowi korzystanie z jednego telefonu w wielu krajach (GSM słabo się rozwinął w USA i może dlatego szefowie konsorcjum nie docenili zagrożenia, jakie dla Iridium stanowi ten wymyślony w Europie system). Wprawdzie jeszcze Ed Staiano mówił, że nie ma sensu konkurowanie z naziemnymi sieciami komórkowymi i postawił na współpracę z nimi, ale ceny, jakie ustalono za korzystanie z satelitarnych komórek, skutecznie ostudziły zainteresowanie nimi nawet tych klientów, na których w pierwszym rzędzie liczono, a więc często podróżujących biznesmenów, pracowników firm żeglugowych, przemysłu naftowego, nie mówiąc o turystach.
Wysokie ceny to nie wszystko. W pierwszym okresie jeden z dwóch dostawców telefonów, japońska firma Kyocera miał problemy z oprogramowaniem i nie dostarczył aparatów na czas (drugim dostawcą jest Motorola). Mimo dużego wysiłku, jaki włożono w organizację sieci dystrybutorów i partnerów, okazało się, że nie wszyscy byli właściwie przygotowani do zaoferowania nowych usług, że sprzedawcy byli nie przeszkoleni, że wreszcie sieć nie była odpowiednio przetestowana i sprawiała kłopoty techniczne. Organizacyjną stronę przedsięwzięcia krytycznie oceniła m.in. firma analizująca rynki informatyki i telekomunikacji, Dataquest.
Inne sieci
Obecny szef Iridium również jest zdania, że świadczenie usług na zasadach handlowych zaczęto za wcześnie, że firma nie była do tego przygotowana, że zaoferowała klientom nie przemyślany w pełni produkt. Tak mówi nie tylko teraz, ale ostrzegał przed tym znacznie wcześniej. Dziś stoi przed trudnym zadaniem ratowania Iridium. Wprowadza strategię, która powinna być przyjęta, jak się mówi, kilkanaście miesięcy temu. Przede wszystkim zaś musi przekonać inwestorów, wierzycieli, banki, że jego działania mają sens.
"Poddanie się procedurze U.S. Chapter 11, to ostatnia szansa dla konsorcjum" - stwierdził "Financial Times". Według informacji agencji Reuters, konsorcjum m.in. zwróciło się do swych wierzycieli, aby zamienili swe wierzytelności (w łącznej kwocie 1,45 mld dol.) na udziały w Iridium, stara się o zmianę terminów spłaty pożyczek w bankach (1,55 mld dol.), a także o odroczenie opłat, jakie pobiera Motorola, główny udziałowiec konsorcjum, za operowanie systemem.
Sprawa Iridium zdążyła już obrosnąć w mity. Gazety piszą, że to żona jednego z szefów Motoroli podsunęła mu pomysł zbudowania globalnej sieci telefonicznej. Może i tak było, ale koncepcje wykorzystywania roju satelitów umieszczonych na niskiej orbicie, czyli tak jak w przypadku Iridium, znane były już wcześniej; nie był to "kaprys kobiety". Po wtóre nie tylko Iridium LLC podjęło budowę takiej sieci. Powstaje także sieć Globalstar, która ma być uruchomiona w najbliższych miesiącach oraz sieć ICO, która ma zacząć działać w przyszłym roku. Przyjęły one inne, tańsze rozwiązania techniczne niż Iridium, chcą zaoferować tańsze taryfy (np. Globalstar 1,5 dol. za minutę, zaś ICO od 0,5 dol. do 3 dol. za minutę). Zaczną od oferowania usług nie w skali globalnej, ale regionalnej. Wyciągają wnioski z doświadczeń Iridium, a jednocześnie natrafiają na podobne kłopoty - niełatwo jest im zwłaszcza teraz uzyskiwać kolejne pieniądze na finansowanie inwestycji. | Od dziewięciu miesięcy na rynku działa pierwsza, globalna sieć satelitarnej telefonii komórkowej, która nosi nazwę Iridium. Dzięki niej można dzwonić i być osiągalnym praktycznie w każdym miejscu na Ziemi. Jednakże międzynarodowe konsorcjum Iridium LLC z siedzibą w Waszyngtonie, które zbudowało ten system bardziej niż zyski i nowych klientów liczy straty i stara się uchronić przed bankructwem. Realizacja projektu Iridium kosztowała ok. 5 mld. dolarów, konsorcjum jest obecne zadłużone na 3,5 mld dolarów, a rocznie musi spłacać 250 mln odsetek i dysponować 550 mld dolarów rocznie na eksploatację sieci satelitarnej.Uprzedzając wierzycieli konsorcjum złożyło niedawno dobrowolny wniosek upadłościowy i korzysta z ochrony przed bankructwem jaką zapewnia amerykańskie prawo.
Porażka konsorcjumi Iridium nie ma nic wspólnego z wadami technicznymi projektu. Iridium funkcjonuje bez większych problemów, w swym zasięgu ma ponad 90 % globu. Zawiódł raczej marketing, brak dostosowania usług do potrzeb klientów oraz drogie koszty obsługi systemu. Zestaw do korzystania z Iridium kosztował bowiem ok. 3 tyś. dolarów, a minuta rozmowy kosztowała od 2 do 7 dolarów. Ponadto szefowie Iridium nie docenili konkurencji jaką w Stanach Zjednoczonych zaczęła być naziemna telefonia komórkowa.
Obecnie głównym celem konsorcjum jest niedopuszczenie do bankructwa firmy. W tym celu konsorcjum zwróciło się do wierzycieli aby zamienili swoje wierzytelności na udziały w firmie. Ratowanie Iridium może to być dosyć trudne zważywszy na to,że powstają działające podobnie sieci Globalstar i ICO. |
OŚWIATA
Działka ważniejsza niż uczniowie
Na zapleczu Pałacu Sprawiedliwości
- Będzie nam trudno zgodzić się na rozproszenie uczniów po innych szkołach - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25
Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży.
Przewodniczący Sejmiku Województwa Mazowieckiego Włodzimierz Nieporęt powiedział "Rzeczpospolitej", że sejmik nie podejmował żadnej uchwały o zbywaniu nieruchomości. Rodzice wiedzą swoje; szepczą, że podobno sejmik chce za pieniądze ze sprzedaży działki, na której stoi szkoła, wybudować sobie siedzibę.
Z petycji uczniów Zespołu Szkół nr 25: "Prosimy Pana Wojewodę, Pana Marszałka i Pana Starostę o zweryfikowanie swoich decyzji i pozostawienie nas w naszej ukochanej szkole. Będziemy o nią walczyć wszelkimi sposobami. Nie damy się wyrzucić jak niepotrzebne śmieci, wszak jesteśmy przyszłością tego Narodu. A Naród dba o swoje dzieci". Pod petycją podpisało się 620 uczniów.
Liczne organy prowadzące
Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne jako szkoły kształcące pielęgniarki w przestarzały sposób, warszawskie Kuratorium Oświaty zawarło z Wydziałem Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego porozumienie i w tym samym budynku co liceum medyczne uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. Z wyników tego eksperymentu korzysta teraz MEN, proponując reformę szkolnictwa zawodowego.
W listopadzie 1995 roku, kiedy w Liceum Medycznym zostały już tylko dwie ostatnie klasy, minister zdrowia zwrócił się do wojewody, by rozważył możliwość umieszczenia w tym obiekcie Centrum Edukacji Medycznej. W tym czasie na Świętojerskiej było już czterystu uczniów w liceum i szkole zasadniczej oraz stu w zamierającym liceum medycznym i Medycznym Studium Policealnym. Opór rodziców i uczniów szkół ogólnokształcących spowodował, że zawarto na pięć lat porozumienie. Ale wkrótce, w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Gmina Warszawa Centrum, która prowadzi też licea ogólnokształcące, była nawet zainteresowana przejęciem LO im. Fredry, ale kiedy zorientowała się, jak zagmatwany jest status prawny obiektu, zrezygnowała.
Werdykt NSA nie wystarczy
Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. Jest to 8938 metrów kwadratowych w świetnym punkcie, tuż za nowym budynkiem sądów przy placu Krasińskich, o krok od Starego Miasta. Metr kwadratowy gruntu w tej części Warszawy kosztuje 1200 dolarów. Uczniowie mówią, że są prawnicy, którzy za 10 procent wartości tej działki chętnie udowodniliby przed sądem, iż Sejmik Województwa Mazowieckiego stał się jej właścicielem bezprawnie. Starostwo powiatu warszawskiego pod koniec listopada 2000 roku odwołało się do NSA, zaskarżając decyzję ministra skarbu państwa utrzymującą w mocy decyzję wojewody mazowieckiego, na podstawie której "z dniem 1 stycznia 1999 r. województwo mazowieckie nabyło nieodpłatnie, z mocy prawa, własność skarbu państwa będącą we władaniu Medycznego Studium Zawodowego nr 14 przy ulicy Świętojerskiej w Warszawie". W uzasadnieniu do skargi wskazuje się na to, że w 1996 roku szkoły medyczne ze Świętojerskiej zostały zlikwidowane, a Medyczne Studium Zawodowe nie jest prawnym następcą zlikwidowanego Zespołu Szkół Medycznych. Minister skarbu nie uwzględnił też tego, że zasadnicza część nieruchomości przy Świętojerskiej była użytkowana przez Zespół Szkół nr 25 przejęty przez powiat.
- Liczymy, że werdykt NSA będzie dla nas korzystny - mówi Ewa Kobyłecka z Wydziału Edukacji Starostwa Powiatu Warszawskiego. - Mamy trochę problemów z wyjaśnieniem prawa własności budynków i terenów przejętych przez nas szkół. Ze "Świętojerską" jest największy problem, bo to duża szkoła, bardzo dobra, z tradycjami. Nie myślimy o przeniesieniu z niej klas do innych szkół. Wystąpiliśmy już z wnioskiem o przedłużenie umowy z Sejmikiem Województwa Mazowieckiego na użyczenie pomieszczeń przy Świętojerskiej. Nie przypuszczamy, by umowa nie została przedłużona, przecież tu chodzi o młodzież. Proponujemy na razie, bo sprawa jest w NSA, przedłużenie umowy na następny rok szkolny.
Dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego Jerzy Polański, odpowiadając pisemnie na pytania "Rzeczpospolitej", zaprzeczył twierdzeniom, że sejmik podjął decyzję o sprzedaży działki przy Świętojerskiej. Ale napisał też, że porozumienie dotyczące użytkowania przez Zespół Szkół nr 25 budynku przy Świętojerskiej nie zostanie przedłużone. Polański nie wyklucza, że w budynku zostanie umieszczony jeden z kierunków Wydziału Nauki o Zdrowiu Akademii Medycznej.
Będą mnie musieli wynieść
- Pan Marcin Sobocki, dyrektor Wydziału Edukacji ze starostwa, powiedział nam, że jeżeli NSA podtrzyma decyzję ministra skarbu, można będzie całymi klasami przenieść uczniów do innych szkół - mówi Krystyna Taraszkiewicz, dyrektor Zespołu Szkół nr 25. - Zrobiło mi się przykro, bo ta szkoła to jak moje dziecko. Jest wymagająca, ale życzliwa uczniom. Wypracowano tu program, klimat. Mamy profil humanistyczny z elementami wiedzy o teatrze. Trudno nam się będzie zgodzić na rozproszenie młodzieży.
- Nie wiem, jakim prawem można zabierać uczniom szkołę - mówi przewodniczący samorządu szkolnego Piotr Śmigasiewicz. Nie mam zamiaru tej szkoły opuścić, będą mnie musieli wynieść. Tutaj spędziłem trzy lata i nie wyjdę stąd. Koniec. Chodzę do trzeciej klasy. Gdyby nas przenieśli, zaaklimatyzowanie się potrwa mniej więcej pół roku, trzeba poznać nauczycieli, system oceniania. Na przygotowanie się do matury pozostaną dwa miesiące - to nierealne. Ludzie, którzy nam zabierają szkołę, zabierają nam maturę. A chodzi o ziemię wartą 10 milionów dolarów. Myślę, że robią nam wielką krzywdę.
- Jestem tu pierwszy rok, ale już się przywiązałem do szkoły. Teraz zajmujemy się tylko sprawą zagrożenia szkoły, na nic innego nie mamy czasu - mówi Michał Kibil.
Samorząd szkolny przygotowuje się do akcji protestacyjnej, ale też stara się pokazać szkołę z dobrej strony, promować jej dorobek. Uczniowie przygotowują inscenizację "Opowieści wigilijnej", na którą zamierzają zaprosić przedstawicieli władz, od których zależy ich przyszłość.
Anna Paciorek
Zdjęcia Jakub Ostałowski | Zespołowi Szkół nr 25 z ulicy Świętojerskiej 9 w Warszawie już raz, przed czterema laty, groziła likwidacja. Wtedy Ministerstwo Zdrowia ustąpiło, uznając, że roczniki z wyżu demograficznego powinny mieć szansę na naukę w szkole średniej. Wojewoda, zgodnie z podpisanym z kuratorem oświaty porozumieniem, zgodził się użyczyć Zespołowi Szkół Średnich pomieszczenia Medycznego Studium Zawodowego. Ale porozumienie to wygasa 31 sierpnia 2001 roku. Uczniowie widzieli niedawno w szkole osoby fotografujące korytarze i klasy - podobno do dokumentacji niezbędnej przed wystawieniem obiektu do sprzedaży.
Na losach Zespołu Szkół nr 25 składającego się z Liceum Ogólnokształcącego im. Fredry oraz eksperymentalnej szkoły zasadniczej zaważyły reformy administracji i edukacji, zmiany w przyporządkowaniu szkół poszczególnym organom prowadzącym. Zbudowana przy Świętojerskiej typowa "tysiąclatka" została w 1962 roku przekazana Wydziałowi Zdrowia na szkołę medyczną. W 1992 roku, kiedy Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej postanowiło zlikwidować licea medyczne, w tym samym budynku uruchomiono liceum ogólnokształcące oraz jedyną w Polsce eksperymentalną szkołę zawodową dla tych uczniów, którym nie powiodło się na egzaminie do liceum. w związku z reformą administracyjną, szkoły ogólnokształcące zostały przekazane przez kuratoria oświaty starostwom lub gminom, a medyczne przeszły do sejmików wojewódzkich. Podobno wielu ostrzy sobie zęby na działkę, na której stoi szkoła. |
ROZMOWA
Prezes NBP Hanna Gronkiewicz-Waltz o projekcie budżetu na 2001 rok
Podwyższenie stóp jest realne
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Rz: Rząd przyjął w piątek założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się Pani podoba ten projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Każdy budżet trzeba oceniać z dwóch perspektyw: krótkookresowej, dotyczącej roku, w którym będzie obowiązywał, i średnio- czy też długoterminowej, a więc jego skutków na kolejne lata. Ta druga jest bardzo ważna dla Narodowego Banku Polskiego.
Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że jest to budżet trochę bardziej restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych, w porównaniu z obecnym rokiem. Ale dla NBP ta restrykcyjność nie jest wystarczająca, bo nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego, który jest największym zagrożeniem dla stabilizacji makroekonomicznej. A więc już jako budżet na rok 2001 stanowi on za mały postęp w stosunku do 2000 roku.
Oczywiście jest poprawa w liczbach, bo deficyt finansów publicznych na poziomie 1,7 proc. jest o 1 pkt. proc. mniejszy niż 2,7 proc. zakładane w tym roku. Ale trzeba pamiętać, że ten postęp będzie osiągnięty poprzez utrzymanie wydatków budżetowych na zbliżonym poziomie, a jednocześnie nastąpi jednorazowe zwiększenie dochodów dzięki sprzedaży licencji na telefonię komórkową UMTS. Gdyby nie ten zabieg, deficyt fiskalny wyniósłby aż 2,6 proc. PKB.
Ten dodatkowy dochód z UMTS jest mylący w ocenie finansów publicznych w średniej perspektywie kilku lat. NBP walczy o to, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie, tymczasem zmniejszanie deficytu w 2001 roku jednorazowym dochodem z UMTS, tak jak jednorazowe są dochody z prywatyzacji, takiej szansy nie daje. Prywatyzacja będzie dobiegać końca, dochody z tego tytułu kurczą się, licencje zostaną sprzedane, i w 2003, a nawet w 2002 r. mogą pojawić się już napięcia w budżecie. Na te lata przypada bowiem znaczny wzrost kosztów obsługi zadłużenia zagranicznego.
Z punktu widzenia średniookresowego jest to więc budżet zdecydowanie za mało restrykcyjny, który zwiększa ryzyko destabilizacji gospodarczej w roku 2002 i kolejnych latach. A jeśli dodamy do tego wybory parlamentarne i niepewną sytuację polityczną, to ryzyko może się zwiększyć już w 2001 roku.
Chociaż rozumiem, że minister finansów nie miał wielkiego pola manewru, jeśli ponad 60 proc. przyszłorocznych wydatków stanowią wydatki sztywne.
Jaka będzie w tej sytuacji polityka pieniężna?
Ciężar odpowiedzialności przesuwa się znów na politykę pieniężną. Chcielibyśmy, żeby ten używany przez Ministerstwo Finansów deficyt ekonomiczny był obniżony do ok. 0,5 proc. Wtedy ryzyko inwestowania w Polsce nie zwiększyłoby się. Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej i znów to "policy mix" będzie niewłaściwe: zbyt luźna polityka fiskalna i restrykcyjna, prawdopodobnie nawet bardziej niż obecnie, polityka pieniężna. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji i prognoza wzrostu produktu krajowego brutto o 5,7 proc. w 2001 roku okaże się nierealna. Wydatki będą takie, jakie są, bo znaczna część jest sztywnych, a dochody się zmniejszą i wtedy deficyt finansów publicznych wzrośnie. W ocenie NBP, prognoza 5,7 proc. wzrostu PKB jest zbyt optymistyczna.
Minister Bauc założył, że w tym roku obniżki stóp procentowych nie będzie i to zgodne jest z oczekiwaniami rynku. A co z podwyżką? Czy jest możliwa?
Ostatecznie decyduje o tym 10-osobowa Rada Polityki Pieniężnej. W moim odczuciu, dzisiaj wyraźnie widać, że podwyżka stóp procentowych w lutym była za mała, żeby zbliżyć się do celu inflacyjnego. Jej skala powinna być zbliżona do tej z listopada 1999 roku i wynieść 2-3 punkty procentowe. Żaden ruch prawdopodobnie nie wpłynie już na wykonanie celu inflacyjnego na 2000 rok. I dlatego należy jak najszybciej, czyli w sierpniu, określić cel inflacyjny na 2001 rok. Nie może on być zbyt łatwy, ale też musi być realny. Nie można sobie pozwolić na to, żeby kolejny rok nie wykonać celu. Wtedy zastanowimy się, jaką politykę stóp procentowych prowadzić, żeby cel - przy pewnym wysiłku - osiągnąć. Jeśli trzeba będzie, to zaostrzyć ją. Być może wykonanie celu na 2001 rok będzie wymagało zwiększenia restrykcyjności polityki pieniężnej już w tym roku, bo takie decyzje skutkują z kilkumiesięcznym opóźnieniem.
Zaostrzanie polityki pieniężnej może być rozumiane dwojako: jako utrzymywanie niezmienionych stóp procentowych przy spadającej inflacji, jak również jako podwyższanie stóp. Które z nich ma Pani na myśli?
Obie możliwości wchodzą w grę. Podwyższenie stóp jest realne. Ale to, moim zdaniem, będziemy wiedzieć po określeniu celu inflacyjnego na 2001 rok.
Z tego, co powiedziała Pani o zbyt małej lutowej podwyżce, wynika, że jest Pani zwolennikiem zdecydowanych posunięć w polityce pieniężnej.
Tak. W naszych warunkach, inflacji dwucyfrowej lub bliskiej tego poziomu, jestem zwolennikiem ruchów większych. To nie znaczy, że nie można czasem podnieść stóp o 1 punkt, dla wygładzenia pewnych trendów, jeśli na przykład ryzyko niewykonania celu inflacyjnego jest bardzo małe. Ale tendencję inflacyjną można odwrócić tylko istotniejszą podwyżką stóp. Jestem za ostrożnymi obniżkami, a bardziej zdecydowanymi podwyżkami stóp procentowych. Moim zdaniem, to jest bardziej skuteczne. Oczywiście zawsze decyzja Rady Polityki Pieniężnej jest kompromisem między indywidualnymi punktami widzenia.
Czy przedstawiona w założeniach budżetowych prognoza inflacji średniorocznej w 2001 r. na poziomie 6,1 proc. jest realna?
NBP posługuje się wskaźnikiem liczonym w skali grudzień do grudnia. Nie mieliśmy specjalnych zastrzeżeń do rządowej prognozy indeksu średniorocznego. Ale pozostaje moje wcześniejsze zastrzeżenie. Jeśli PKB nie osiągnie zakładanego poziomu wzrostu w wysokości 5,7 proc., to przy niezmienionych wydatkach budżetowych, a przecież większość jest sztywna, ten wskaźnik inflacji staje się mniej realny.
A jaka będzie inflacja na koniec tego roku?
Cel 5,4-6,8 proc. na pewno jest zagrożony, ale moim zdaniem tegorocznymi decyzjami już tego zagrożenia prawdopodobnie nie zmniejszy się.
Powiedziała Pani, że projekt budżetu nie jest korzystny dla obrotów bieżących.
Tak, bo nie zmniejsza popytu wewnętrznego.
Czy bardzo dobre dane o obrotach bieżących w maju były jednorazowe, czy też mamy szansę na utrzymanie się tej tendencji?
Rzeczywiście, maj był nadspodziewanie dobry, a moim zdaniem pozytywna tendencja będzie się utrzymywać. Nie wydaje mi się, by deficyt poniżej 400 mln USD miał szansę się powtórzyć, ale myślę, że każdy kolejny miesiąc będzie lepszy od wyniku osiągniętego w podobnym okresie ubiegłego roku.
A ile wyniesie deficyt obrotów bieżących na koniec tego roku?
Zakładamy, że ok. 7,5 proc. zarówno w tym roku, jak i następnym. I to jest ciągle niebezpieczny poziom. Może się też tak zdarzyć, że ten rok będzie lepszy, a przyszły na poziomie 7,5 proc. PKB. I to będzie psychologicznie niedobre, bo nastąpiłby wzrost deficytu obrotów bieżących.
Dane majowe poprawiły nastroje na rynku, rzadziej teraz mówi się o możliwości wystąpienia kryzysu walutowego w Polsce. Czy sądzi Pani, że jesteśmy już bezpieczni?
Sytuacja jest niewątpliwie lepsza niż była, ale w perspektywie kilku lat będzie zależała od determinacji w ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Ryzyko destabilizacji cały czas istnieje. Poziom deficytu obrotów bieżących 7,5 proc. PKB jest zbyt ryzykowny. Może on pojawić się przejściowo, ale nie na dłużej. Za stabilny, choć ciągle wysoki, uznałabym ok. 6 proc. Wyższy oznacza, że pojedyncze negatywne wydarzenie w Polsce czy na zewnątrz wystawia nas na ryzyko destabilizacji. Każde może być katalizatorem. Nie musi doprowadzić do kryzysu, ale może.
Rozmawiała Anna Słojewska | Rząd przyjął założenia budżetowe na 2001 rok. Jak się podoba projekt?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Z punktu widzenia tylko 2001 roku można powiedzieć, że to budżet restrykcyjny, zmniejszający deficyt finansów publicznych. nie zmniejszy deficytu obrotów bieżących bilansu płatniczego.
NBP walczy, żeby deficyt budżetowy spadał systematycznie.
Wyższy deficyt będzie ciążył na polityce pieniężnej. Wysokie stopy procentowe spowodują wolniejszy wzrost inwestycji. |
Słowaccy Romowie są bardzo biedni. Mało już takich w Europie. I mało kto ich rozumie. Nie pracują, bo nie pozwalają im na to dawne reguły kastowe.
Duża mniejszość w niewielkim państwie
Wieś Rudniany w górskiej części Spiszu: zamieszkane przez Cyganów zrujnowane domy bez prądu i sanitariatów
FOT. (C) TASR
ANDRZEJ NIEWIADOWSKI
Romowie od wieków mieszkają obok Słowaków. Ci, którzy emigrują ze Słowacji, skarżą się na rosnący rasizm. Stosunki między ludnością słowacką i romską są napięte do granic wytrzymałości. Im bardziej spada poziom życia, tym gorzej dla Romów, których komunizm nauczył korzystać ze świadczeń socjalnych.
Teraz te świadczenia im się odbiera, więc Romowie wychodzą na pola, kradną "wspólne" ziemniaki, rozbierają i wywożą na złom niszczejące szkielety fabryk, ściągają suszące się rzeczy z wiejskich płotów. Ręce chłopów coraz częściej zaciskają się na widłach i kosach.
- Nie ma dla nas pracy - skarżą się Romowie.
- A dlaczego mam zatrudnić człowieka, który skończył 9 klas i nie umie ani czytać, ani pisać? - obrusza się Michal Ragan, jeden z bardziej zamożnych gospodarzy Velkiej Lomnicy w południowych Tatrach.
Park do wycinki
Spod śniegu sterczą świeże kikuty drzew. Niektóre świerki wyrąbano siekierą kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Wiele drzew jest tylko naciętych, tak aby obumarły. - W ciągu dwóch dni wyrąbali nam 80 drzew. Następne znaczą na później. Zniszczyli już ponad połowę lasu w parku narodowym - mówi Ladislav Javorski, przewodniczący Stowarzyszenia Właścicieli Lasów w Smiżanach na Spiszu - Próbowaliśmy wszystkiego. Woziliśmy im nawet drzewa z wyrębu. Ale wtedy sprzedawali je w sąsiednich wsiach. Kiedyś złapaliśmy grupę Romów na gorącym uczynku i odebraliśmy im siekiery. Wrzuciliśmy je do rzeki. Romowie wskoczyli do lodowatej wody, wyłowili siekiery i uciekli.
Letanowski Młyn niedaleko Smiżan. Chaty sklecone z desek i grubych bali. Smród nie do wytrzymania. Przedzieram się przez stos opon. Nogi rozjeżdżają się mi na mokrym śniegu, w odpadkach i odchodach. Puszka po konserwach kaleczy nogę. Wpadam na stertę butelek. Zaglądam do wnętrza chaty. Z otworu wali gryzący dym. Ciemno. Duże oczy dziecka zawiniętego w koc. Pod ścianami apatycznie drzemią mężczyżni. Ich błyszczące od brudu ubrania cuchną potem.
- Dlaczego rąbiecie to drzewo? - pytam.
- My? Gdzie? Jakie drzewo? - zarośnięte twarze mężczyzn marszczą się ze zdziwienia.
- Tam. W parku narodowym - naciskam.
- A co, nie wolno? Demokracja, możemy robić, co chcemy, no nie?
Z sąsiedniej chaty pada grad wyrzutów.
- Nie widzicie, jak żyjemy? Nie wstyd wam?! Nawet zapomogi nam już odbieracie! - krzyczy grupa Cyganek.
Dostrzegam coś na kształt lisiej nory wydłubanej w wilgotnej ziemi. Wewnątrz siedzi skulony człowiek.
Tłum ciekawskich rośnie. - Lepiej stąd chodźmy - cicho szepcze Julo. Jego oddech cuchnie piwem i tanimi papierosami. Julo to mój przewodnik. Sam nie odważyłbym się tu wejść. Daję dzieciakom kilka koron. Maluchów wciąż przybywa. Szarpią mnie za kurtkę, próbują rozebrać. - Mnie też, i mnie! Papierosa, daj papierosa.
Za chwilę pędzą za mną brzdące z całej wioski. Już nie mam drobnych. Przyśpieszam kroku. Czuję na plecach zbite grudki śniegu.
Misjonarze potrzebni od zaraz
W roku 1989 rejestrowano na Słowacji 300 osad romskich. Po dwunastu latach ich liczba zwiększyła się do 520. W budach, skleconych byle jak z desek i blachy, nie ma wody, prądu, sanitariatów. W jednej chatce żyją niekiedy trzy pokolenia Romów.
- W trzech nieco większych ceglanych ruderach mieszka 415 osób - opowiada Miroslav Blisztan, starosta Rudnian, niewielkiej wioski w górskiej części Spiszu. - Był u nas komisarz van der Stoel. Widziałem jego okrągłe ze zdumienia oczy. Stwierdził, że w Unii każda romska rodzina, nawet ta, która odmawia płacenia świadczeń, otrzymuje od państwa jedno ujęcie wody i jedną żarówkę. W porządku. Tylko jak doprowadzić prąd do tych bud? Gdzie zamontować liczniki? Na jaki adres posyłać rachunki? - pyta starosta.
Wydobycie miedzi przestało być opłacalne w latach 50. Kiedy zamknięto kopalnie w Rudnianach, Cyganie pozostali. - Przed laty, kiedy były jeszcze pieniądze, próbowaliśmy postawić na końcu tej doliny murowany dom. Rozkradli cegły, zanim wykopano fundamenty. Przenieśli je na plecach przez przełęcz i sprzedali w sąsiedniej wsi - mówi Blisztan.
Rudniany to tylko jeden z wielu przykładów. Po wyborach parlamentarnych w roku 1998 rząd z werwą przystąpił do organizowania pomocy dla Romów. Powołano Wydział do spraw Edukacji Romów w Ministerstwie Szkolnictwa, w resorcie kultury utworzono specjalny departament. Ruszył program szkoleń zawodowych, uruchomiono fundusze Phare. Przekonano do współpracy samorządy słowackie i organizacje cygańskie. Do programu pomocy socjalnej przystąpiło 53 starostów. - Ale na wyniki tej działalności trzeba będzie czekać co najmniej 15 lat - twierdzi wicepremier odpowiedzialny za sprawy mniejszości narodowych, Pal Csaky.
- Prawdopodobnie i tak nic z tego nie będzie - mówi z rezygnacją wajda Geza Kampusz, lokalny przywódca cygański.
- Romowie pochodzą z Indii - mówi wolno, zapalając fajkę. Siedzimy w jego domu w Krompachach. Jest przytulnie. Na podłodze sprany, ale czysty dywan. Na ścianie duży portret ślubny. - Doszliśmy na Słowację podczas wielkiej fali emigracyjnej. Zachowaliśmy własną, dawną kulturę. Słowaccy Romowie są bardzo biedni, mało już takich w Europie. I mało kto ich rozumie. Nie pracują, bo nie pozwalają im na to dawne reguły kastowe. Dbają, po swojemu, o wnętrze domu, ale nie sprzątną śmietnika na podwórku, bo uważają, że odpadki innych ludzi to coś nieczystego - tłumaczy Geza. - Nie ma też sensu budowanie nowych wiosek i przesiedlanie Romów do nowych wspólnot, bo dwa rody, dajmy na to Horvathów i Holubów, nigdy nie będą współżyły. Proszę spojrzeć na Rudniany, tam jest kilka małych społeczności, które się nienawidzą. Horvath nigdy nie będzie chodził do szkoły prowadzonej przez Holuba. Nie mówiąc o Czervaniakach, Kandracach czy Zigach... Z tego samego powodu Romowie nigdy się nie zjednoczą. Na Słowacji jest kilkadziesiąt organizacji i stowarzyszeń. Ale mniejszość romska nie ma przedstawicieli w parlamencie. Bo każda taka organizacja reprezentuje inny ród.
Od podstaw
- Za komunizmu Romowie byli zatrudniani w gospodarstwach rolnych. Zbierali ziemniaki, ale niczego się nie dorobili, zaczęli z pustymi rękami i tak samo skończyli, kiedy PGR-y sprywatyzowano - przyznaje ksiądz Andrzej z parafii w Smiżanach. - Romowie nie umieją walczyć o swoje prawa. Oni nigdy nie prowadzili wojen, nie mieli własnego państwa, byli narodem koczowniczym, nie mieli przywódców z prawdziwego zdarzenia. Takich przywódców udaje się czasem znaleźć. To właśnie wajdowie. Niektóre słowackie gminy wpadły na dobry pomysł: zorganizowały wybory wajdów i ci pomagają czasem starostom w utrzymaniu porządku, pośredniczą między Romami i ludnością słowacką. Ale tu trzeba czegoś więcej - kręci głową ksiądz - misjonarzy z prawdziwego zdarzenia. Moi Romowie czują się chrześcijanami, katolikami. Ale ich pojęcie religii jest bardzo charakterystyczne, pełne przesądów, zabobonów... I trzeba zaczynać od podstaw. - Mój poprzednik - uśmiecha się ksiądz - uczynił z cygańskich dzieci ministrantów, a one okradły mu kościół.
Romska osada na peryferiach Bardowa. Nauczycielka Maria Blahutova ma 63 lata. Siwe oczy uśmiechają się dobrotliwie. W klasie jest 30 uczniów. - Musiałam uczyć ich wszystkiego od początku. Nie mieli żadnych nawyków higienicznych. Nie wiedzieli nawet, do czego służy mydło. Za potrzebą chodzili gdziekolwiek: przykucnęli na środku klasy albo na schodach. Teraz za mną przepadają. Sami pokazują mi umyte ręce i uszy.
- Mamy u nas, w szkole, jedną klasę cygańską. Dzieci zaczynają naukę od grupy zerowej. Dwa lata chodzą do pierwszej klasy. Mało kto wytrwa do końca. 13-latki są już matkami. Liczą na pomoc socjalną - opowiada Miroslav Blisztan. - Wystarczy, że jedna rodzina ma siedmioro dzieci. Na dodatkach rodzinnych "zarabia" miesięcznie ponad 7 tysięcy koron. W Rudnianach miałem kiedyś 10 Cyganów, którzy umieli grać na skrzypcach. Dziś grać nie umie już nikt. Oni nic nie wiedzą, niczym się nie interesują.
- Mówią, że teraz jest demokracja, musicie nam dać to i to... Ale gmina nie ma pieniędzy. Do roku 1993 mogłem zatrudniać ludzi za pieniądze państwowe. Państwo płaciło za nich ubezpieczenie, podatki. Miałem swoje plany: budowa drogi, rozbiórka kopalni... Ale to już przeminęło z wiatrem - starosta z przygnębieniem macha ręką. - Teraz z 359 osób w wieku produkcyjnym zatrudnionych jest dwóch. Pomagają miejscowej policji. Z drugiej strony, gdyby próbowali ruszyć palcem, wyrwaliby się z tego gówna. Mówią o demokracji, ale czy "demokracja" to swoboda lenistwa?
Rom lepszy od skina?
Słowackie media traktują Romów niejednoznacznie. Często Rom to "chłopiec do bicia", a artykuł o Romach jest "dyżurnym tematem sensacyjnym". Tytuły prasowe akcentują rosnącą kryminogenność środowiska, chociaż na Słowacji nie wolno ujawniać pochodzenia etnicznego. W styczniu tego roku agencja Markant opublikowała wyniki sondażu, w którym postawiono pytanie, czy Słowacy woleliby za sąsiada "skina, narkomana, alkoholika czy... Roma". Z 1064 respondentów 66 proc. odrzuciło Roma, nieco więcej - skina. 86 proc. Słowaków nie zaakceptowałoby Roma jako zięcia. Dziennik "Prawda" uznał sposób postawienia pytań za "rasistowski".
Nic dziwnego, że w takiej sytuacji Romowie, którym udał się awans społeczny, wstydzą się swojego pochodzenia. Etnolog Arne Mann, autor uzupełniającego podręcznika historii dla uczniów szkół romskich, musiał przeprosić publicznie wielu słowackich obywateli za to, że w swojej książce ujawnił ich romskie pochodzenie. Najpierw pełnomocnik rządu Pavol Husar ocenzurował podręcznik i wyczernił niektóre nazwiska. - Bałem się, że ten wykaz posłuży również skinom - wyznał Pavol Husar. To jednak nie wystarczyło: zaprotestowała znana rodzina Możiovców, która oburzyła się, że jej przodków uznano za "znanych romskich muzyków i dyrygentów" - Badałem archiwa, podręczniki historii, mam na wszystko dowody. Ci ludzie tworzyli w XIX wieku elitę intelektualną - bronił się Arne Mann. Na próżno. 2000 wydrukowanych egzemplarzy książki musiano dać na przemiał.
Czarny scenariusz
Według nieoficjalnych statystyk na Słowacji żyje od 400 do 500 tysięcy Romów. Ponad połowa zamieszkuje wschodnią Słowację. Ale są to dane bardzo niepracyzyjne. Ostatni spis ludności odbył się w roku 1990. W tegorocznym spisie, który zaplanowano na 26 maja, rząd nie zatwierdził z początku dwujęzycznych kwestionariuszy dla respondentów (większość Romów nie zna słowackiego). Dopiero ostry protest liderów organizacji romskich doprowadził do zmiany rozporządzenia. Ale Romowie pozostali nieufni. - Niezależnie od ankieterów Urzędu Statystycznego będziemy przeprowadzać własny spis ludności. Wyślemy do romskich osad własnych obserwatorów - zapowiedział Jozef Konti, wiceprzewodniczący Ruchu Romów Słowacji.
- A ja rozumiem obawy rządu - twierdzi Geza Kampusz, cygański przywódca z Krompachów na Spiszu - Prognozy demograficzne zatrważają. 80 procent obywateli romskich wiosek ma poniżej 40 lat, z tego dwie trzecie mają poniżej 15 lat. Normalnym zjawiskiem są 12-letni rodzice. Dzieci wychowuje się w wielkich rodzinach, jak za dawnych czasów, w granicach jednego rodu. Wyłamać się z tych tradycji jest szalenie trudno. Dotychczasowe próby ludnościowej asymilacji, "wymieszania" Cyganów i białych spełzły na niczym.
- W 2015 roku będą w pięcio- lub sześciomilionowej Słowacji dwa miliony niewykształconych, nieumiejących czytać i pisać Romów. Spisz może stać się słowackim Kosowem. Ponieważ trudno wierzyć w cud i poprawę sytuacji socjalnej, państwo, w którym będzie rosła liczba Romów i emerytów, a zmniejszać się liczba obywateli w wieku produkcyjnym, nie będzie w stanie wywiązać się ze swoich obowiązków - twierdzi Geza Kampusz i wypuszcza dym ze swojej spękanej fajki.
Kiedy opuszczam Krompachy, robi się ciemno. Starsza Słowaczka wodzi za mną nieufnym wzrokiem. W końcu nie wytrzymuje: - Hej, ty! Weź sobie tych Cyganów do swojego domu. Albo wyślij ich z powrotem do Afryki! - | Romowie od wieków mieszkają obok Słowaków. Ci, którzy emigrują ze Słowacji, skarżą się na rosnący rasizm. Im bardziej spada poziom życia, tym gorzej dla Romów, których komunizm nauczył korzystać ze świadczeń socjalnych. W roku 1989 rejestrowano na Słowacji 300 osad romskich. Po dwunastu latach ich liczba zwiększyła się do 520. W budach, skleconych byle jak z desek i blachy, nie ma wody, prądu, sanitariatów. W jednej chatce żyją niekiedy trzy pokolenia Romów.
Wydobycie miedzi przestało być opłacalne w latach 50. Kiedy zamknięto kopalnie w Rudnianach, Cyganie pozostali.Rudniany to tylko jeden z wielu przykładów. Po wyborach parlamentarnych w roku 1998 rząd z werwą przystąpił do organizowania pomocy dla Romów. Powołano Wydział do spraw Edukacji Romów w Ministerstwie Szkolnictwa, w resorcie kultury utworzono specjalny departament. Ruszył program szkoleń zawodowych, uruchomiono fundusze Phare. Przekonano do współpracy samorządy słowackie i organizacje cygańskie. Do programu pomocy socjalnej przystąpiło 53 starostów. - Ale na wyniki tej działalności trzeba będzie czekać co najmniej 15 lat - twierdzi wicepremier odpowiedzialny za sprawy mniejszości narodowych, Pal Csaky. Słowaccy Romowie są bardzo biedni, mało już takich w Europie. I mało kto ich rozumie. Nie pracują, bo nie pozwalają im na to dawne reguły kastowe. Dbają, po swojemu, o wnętrze domu, ale nie sprzątną śmietnika na podwórku, bo uważają, że odpadki innych ludzi to coś nieczystego.Nie ma też sensu budowanie nowych wiosek i przesiedlanie Romów do nowych wspólnot, bo dwa rody, dajmy na to Horvathów i Holubów, nigdy nie będą współżyły. Na Słowacji jest kilkadziesiąt organizacji i stowarzyszeń. Ale mniejszość romska nie ma przedstawicieli w parlamencie. Bo każda taka organizacja reprezentuje inny ród. Romowie nie umieją walczyć o swoje prawa. Oni nigdy nie prowadzili wojen, nie mieli własnego państwa, byli narodem koczowniczym, nie mieli przywódców z prawdziwego zdarzenia. Takich przywódców udaje się czasem znaleźć. To właśnie wajdowie. Niektóre słowackie gminy wpadły na dobry pomysł: zorganizowały wybory wajdów i ci pomagają czasem starostom w utrzymaniu porządku, pośredniczą między Romami i ludnością słowacką.Według nieoficjalnych statystyk na Słowacji żyje od 400 do 500 tysięcy Romów. Ponad połowa zamieszkuje wschodnią Słowację. Ale są to dane bardzo niepracyzyjne. Ostatni spis ludności odbył się w roku 1990. |
TECHNOLOGIE
Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru
Zmieniaj, kiedy chcesz
ARCHIWUM
ADAM JAMIOŁKOWSKI
Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie.
Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma.
Kijkiem w podłodze
Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną.
Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości.
Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie.
Jak rajdowiec
W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody.
Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy.
Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia.
Na początku było Porsche
Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca.
Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat.
Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe.
Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach.
Lepiej poczekać
Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30.
Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę | Automatyczne skrzynie biegów nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych wynosi niecałe 10 proc. (w USA przekracza 90). Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian - głównie za sprawą skrzyń automatycznych, które przełączyć można na ręczne sterowanie.
Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej w autach rajdowych czy wyścigowych.
Coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z Ferrari 355 F1.
Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic. Protoplastą tego typu rozwiązań jest system Tiptronic firmy Porsche. Koncern Audi wprowadził Tiptronic w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut. Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic, zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ oznaczany skrótem SMG. Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai. |