source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
ROZMOWA Generał Gromosław Czempiński, biznesmen To wywiad trafia do człowieka Był jakiś mecz międzypaństwowy, a ja mówię: - Panie premierze, czy mam ustalić wynik, czy mamy rozpocząć działania w tym zakresie, czy nie? A premier na to: - To wy i to możecie? FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Czy uprawiał pan sport? GROMOSŁAW CZEMPIŃSKI: Uprawiałem głównie gry zespołowe, dopóki nie zacząłem latać na szybowcach. Potem już całą uwagę poświęciłem lotnictwu. Kiedy pan zaczął latać? To był rok sześćdziesiąty, miałem wtedy czternaście lat. Musiałem dostać specjalną zgodę, żeby móc latać. Wiek minimalny wynosił szesnaście lat. Miałem zgodę premiera Cyrankiewicza. Latałem w aeroklubie poznańskim. Szkołę szybowcową skończyłem w Gnieźnie - miejscowości Gębarzewo, dzisiaj już nie istnieje to lotnisko. A jak było dalej ze sportem. W szkole średniej, na studiach? Tak samo. Ta pasja nigdy mnie nie opuściła. Co pan studiował? Ekonomię. Na studiach stworzyłem drużynę siatkówki, która brała udział w rozgrywkach ligowych, niezrzeszonych. Przez cały czas, kiedy byłem w Poznaniu, czyli do czasu, gdy nie wciągnął mnie wywiad, nasza drużyna była najlepsza w Wielkopolsce. Również dobrze grałem w tenisa. Jeździłem trochę rajdowo samochodami. Spróbowałem wszystkiego. Nie został pan wyczynowcem, zawodnikiem w którymś ze sportów? Zostałem. W szybownictwie byłem najmłodszym posiadaczem trzech diamentów na świecie. Chociaż współczesne szybowce są nieporównywalne z tymi, na których my lataliśmy, to i dzisiaj nie jest łatwo zdobyć trzy diamenty. Miałem 365. odznakę diamentową na świecie. Uzyskałem ją w sześćdziesiątym czwartym. Szedł pan do sportu, a trafił do wywiadu. Dlaczego? To było moje marzenie od dziecka. Wiele się nasłuchałem, naczytałem... Bonda pan czytał? Nie. Jakieś Maty Hari, powieści kryminalne. Pamiętam, że dużo czytałem książek Agaty Christie; dużo o drugiej wojnie światowej, o roli wywiadu w tym wszystkim. I to mnie wciągnęło. Uznałem, że praca w wywiadzie jest w sam raz dla takiego człowieka jak ja, który jest dobry w różnych dziedzinach. Powiedziałem sobie - to jest prawdziwy zawód dla mężczyzny. Ale jak to zwykle bywa, nie człowiek trafia do wywiadu, tylko wywiad trafia do człowieka. Wywiad mnie zauważył i zaproponowano mi pracę. Gdzie pana namierzono konkretnie? Tego nie wiem. To jest różnie. Nasz wywiad był modelowany trochę na wzór angielskiego. Miał swoje sekretne informacje na uczelniach. Zadaniem niektórych profesorów, adiunktów, czy w ogóle kadry naukowej, było zwracanie uwagi na talenty. Na każdego, kto się wybijał, był dobrym studentem, miał ciekawe cechy charakteru. Takie, które predestynują do tego typu pracy. Kadra nauczycieli podpowiadała wywiadowi. I wywiad obserwował tę osobę. Tak właśnie trafiłem do wywiadu. Zresztą był to pierwszy nabór do nowo zorganizowanej szkoły wywiadu. Pierwszy rocznik rzeczywiście był wyjątkowo wyselekcjonowany. Świetni ludzie tam trafili, było z czego wybierać. Przedtem nie było tak szerokiego naboru. Na przykład generał Petelicki trafił - jeśli dobrze pamiętam - do wywiadu w sześćdziesiątym dziewiątym, do szkolenia indywidualnego. Czyli wywiad cały czas rekrutował ludzi, uzupełniał swoje kadry, ale nowa era w szkoleniu rozpoczęła się w siedemdziesiątym drugim, z tym moim rocznikiem. Rok 1972 to olimpiada w Monachium i głośny zamach. Polityka wdarła się brutalnie do sportu. Od tamtej pory terroryzm zagraża igrzyskom. Co robią wywiady? Wywiady są od tego, żeby takim wydarzeniom zapobiegać. To się nie zawsze udaje, chociaż postęp jest widoczny. Monachium było zaskoczeniem dla wszystkich. To był pierwszy tak poważny zamach na sport. Właśnie od Monachium zaczęła się czarna era różnego rodzaju zamachów terrorystycznych, wymierzonych głównie w państwo Izrael. To, co się potem działo ze wszystkimi uczestnikami tego zamachu, pokazało, jak świetnie pracował Mosad, który powoli przez lata wyłuskiwał ludzi związanych z tym zamachem. Nie udało się zapobiec, ale udało się rozpracować metody i ludzi. Dzisiaj wszystkie służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze na świecie pracują nad tym, żeby odkryć ewentualne zagrożenia wcześniej. I wrzuca się te informacje do wspólnego worka. Jeżeli olimpiadę organizowali Rosjanie, to pakiet informacji dostawał KGB. Jeżeli Amerykanie, to dostawały informacje CIA czy FBI. Tak było także w przypadku Korei Południowej, igrzysk w Seulu w roku 1988. Wiadomo było, że będzie napięcie. Wyprzedzenie prewencyjne to jest klucz do bezpieczeństwa. Rzecz jasna nie ma sposobu na uniknięcie wszystkich zagrożeń. Paradoksalnie łatwiej dogadać się z terrorystami czy z mafią, zawrzeć jakieś układy, złożyć propozycje nie do odrzucenia niż zapanować nad rzeszą tzw. zwykłych obywateli. Ludzi stanowiących zagrożenie się ostrzega. - Macie neutralizować. W waszym interesie jest, aby nic się nie wydarzyło, bo inaczej uderzymy w was. I wtedy uderza się bardzo brutalnie. Z ofiarami. Więc świat przestępczy to uznaje. Ale nie da się do końca przewidzieć, kiedy czyjaś frustracja czy skłonności psychopatyczne dadzą o sobie znać i w jakiej formie. Mafia czy terroryści kierują się określonymi interesami. Finansowymi, narodowymi, a zatem mają coś do stracenia w przypadku błędu, w momencie wpadki. Frustrat chce odreagować frustrację, zaistnieć publicznie. Czasem chodzi mu właśnie o to, żeby zostać przyłapanym. Żeby o nim pisały gazety, żeby go pokazała telewizja. Wywiady biorą na oko takich ludzi, rozpoznane wcześniej przypadki. Ale nie wszystkich, bo to jest niewykonalne. Jak wielu sportowców trafia do wywiadu? Nie za dużo. Trzeba pamiętać, że tylko część ludzi w wywiadzie była szkolona w zakresie działań dywersyjnych. Dziś główną siłą wywiadu są działania intelektualne, czyli koncepcja, planowanie, gry wywiadowcze. Każdy powinien być sprawny, dobrze wyglądać. Ale to nie jest warunek zasadniczy. Parę afer szpiegowskich z udziałem sportowców mieliśmy. Choćby aferę Pawłowskiego. On był pierwszą postacią negatywną. Wielki sportowiec. Legenda polskiej szabli, a tu się mówi, że fingowano mu walki, żeby był numerem jeden, żeby budować jego pozycję. On działał dla CIA. W jakim zakresie udało się to udowodnić, trudno mi powiedzieć. Ale to rzuciło cień na jego osiągnięcia sportowe. Wywiad szuka różnych nieszablonowych rozwiązań. Kiedy już sięga po takie bardzo znane nazwiska, to powstaje nieścieralny osad. Człowiek się zastanawia, czy on osiągnął te wyniki sam, czy ktoś jeszcze na to pracował. Pamiętam, że kiedy byłem już w wywiadzie osobą znaczącą, żartowałem sobie na ten temat, choć niewielu brało żart za żart. Na przykład, był jakiś mecz międzypaństwowy, a ja mówię: - Panie premierze, czy mam ustalić wynik, czy mamy rozpocząć działania w tym zakresie, czy nie? A premier na to: - To wy i to możecie? To był koniec lat osiemdziesiątych i to były tylko żarty. Ale na dobrą sprawę każde działanie rządu powinno być przygotowane, sprawdzone, by nie było działań na ślepo. Obojętnie w jakiej dziedzinie. Dopiero wtedy, gdy jest pełna kalkulacja kosztów społecznych, ekonomicznych i psychologicznych, można działać. Czy rzeczywiście w sporcie wywiad ustalał wyniki? Nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. Przyjmijmy, że to wszystko żart, ale jak pan sam wie, jednak paru sportowców przewinęło się przez wywiad. Szczególnie w NRD. Co pan jeszcze wie na temat Pawłowskiego? Trzeba pamiętać, że aby dobrze funkcjonować w branży, trzeba wchodzić w kontakt ze służbą przeciwną. W przypadku Pawłowskiego, który pracował dla Amerykanów, służby przeciwne to była np. służba rosyjska czy polska. W związku z tym on miał nakazane te kontakty. Więc grał na wielu skrzypcach. Natomiast wobec kogo był naprawdę lojalny, to tylko on sam wie. To jest dramat człowieka, szczególnie z tak wielkim nazwiskiem. Na dobrą sprawę bardzo trudno jest przyłapać tego typu ludzi na gorącym uczynku. A już w dobie współczesnej techniki tym bardziej. Trzeba pamiętać, że jak się rusza wielkie nazwisko, to jest to bardzo trudny temat. I raczej można dostać po palcach, aniżeli liczyć na końcowy sukces. Dlaczego? Niedawno mieliśmy próbkę. To było przy sprawie Olina. Wielkie nazwisko, więc jak silne powinny być dowody. I jak starannie powinno się je weryfikować, bo to jest najważniejsze - weryfikacja dowodów czy też weryfikacja sygnałów jest bardzo ważna. I stąd wywiad często uciekał się w przeszłości do dziennikarzy. Nie mówię o polskim wywiadzie, tylko szeroko rozumianym na świecie. Bo czasami dziennikarz był jedynym, który miał dotarcie. Ale od pewnego czasu na świecie obowiązuje reguła, że dziennikarzy się nie rusza. Dlaczego dziennikarzy się nie rusza? Współpraca z wywiadem to element psychicznie obciążający, który może powodować niepotrzebne perturbacje zewnętrzne, a to z kolei może stać się przedmiotem ataków, np. grup terrorystycznych czy państwa, które prowadzi politykę terroryzmu. Tak już bywało. Wielu dziennikarzy na całym świecie znalazło się w opałach, bo uznano ich za agentów wywiadu. I stąd właśnie takie niepisane prawo, że dziennikarzy się nie wykorzystuje. W zasadzie nie wykorzystuje się także wielkich nazwisk sportowych. Chyba że chodzi o filmowanie czegoś lub kogoś. Czasami sportowiec to jedyny człowiek, który ma wejście tam, gdzie inni nie mają. Dzisiaj wiemy, że w ZSRR; że w NRD mnóstwo postaci publicznych było powiązanych z wywiadem. To były państwa totalitarne. Żadnego z nich nie da się porównać do Polski. Sportowcy mieli naturalny dostęp do ciekawych środowisk, więc była to pokusa dla wywiadu. A zarazem trzeba pamiętać, że ci ludzie mieli niewielkie szanse, by się obronić; żeby nie być wciągniętym w tę grę. Bo służby miały ogromne możliwości nacisku, łącznie z takim, że np. forma sportowca dziwnie i nagle się obniżała; że miał utrudniony wyjazd za granicę. Te możliwości nacisku były ogromne. Czy sportowiec, tak generalnie, to dobry kandydat na szpiega? Sportowiec to człowiek walki. Odporniejszy na stres od wielu innych. Ponadto uparty. A także człowiek myślący, bo jednak proces przygotowań do zawodów wymaga pracy koncepcyjnej. Sportowiec pracuje w samotności, bo głównie pracuje sam nad sobą. Najczęściej są to także ludzie inteligentni, naturalnie przyciągający towarzystwo. Czyli w sumie sportowiec jest przygotowany do działań, które są potrzebne w pracy wywiadu. Mówimy jak jest na świecie, a jak to było w PRL? Ilu polskich sportowców pracowało dla wywiadu? Wie pan, to było tak dawno, że naprawdę nie pamiętam (uśmiech). To proszę powiedzieć, jak się ochrania imprezy sportowe w Polsce? Jak się chroni VIP-ów? Powiedzmy na przykładzie Pucharu Świata w Zakopanem. Prezydent Kwaśniewski przyjeżdża na Podhale i obiecuje góralom igrzyska olimpijskie. Podhale jest prawicowe, prezydent lewicowy. Co się robi, żeby uniknąć kłopotów? Podejmuje się działania środowiskowe. Przy współpracy z Biurem Ochrony Rządu, z kontrwywiadem. Znamy na tyle te środowiska, że wiemy, jak daleko ludzie ci są w stanie się posunąć. Rzeczywiście bada się to na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, czy gdzieś jakiś ekstremista nie wyskoczy, nie dokona nieodpowiedzialnego czynu. My musimy pamiętać o jednym: prezydent, bez względu na to w jak dalece nieprzychylne mu środowisko wkracza, musi mieć poczucie bezpieczeństwa. Władze Rzeczypospolitej muszą mieć poczucie bezpieczeństwa. To jest zadanie tajnych służb. Dlatego bada się wszystkie ślady, wszystkie nitki. W różnych środowiskach mogą się rodzić różne pomysły. Ostatnia afera wokół wywiadu dla telewizji, jakiego udzielił Piotrowski, zabójca księdza Popiełuszki, pokazuje, że nie wszyscy zrozumieli, co się w tej Polsce działo. W wywiadzie jak w medycynie - lepiej zapobiegać niż operować... Zastrzelił pan kiedyś kogoś? Wywiad polski szczyci się tym, że nigdy do nikogo nie strzelał. Jakim wywiadem się pan zajmował? Każdym, poza wywiadem naukowo-technicznym. Chociaż czasem, jak mi wpadały w ręce takie materiały, to też się człowiek tym zajmował. Gdzie pan pracował konkretnie? Pracowałem w Stanach Zjednoczonych i w Szwajcarii. W Genewie siedziałem pięć lat, a w Stanach krótko, bo niedużo ponad rok. Kolega zdradził i musiałem się ewakuować. Nie pracowałem przeciwko Szwajcarii. Szwajcaria nas nie interesowała. Ale w Szwajcarii jest dużo miejsc do pracy na inne kierunki... A Amerykanie? Nie mają do pana pretensji za działalność wywiadowczą? Nie. Zawsze się bardzo lubiliśmy i do dzisiaj się szanujemy. Wielokrotnie żartowaliśmy, że przez osiem godzin rywalizujemy, a potem razem idziemy na whisky. Co jest najgorsze w tej robocie? Samotność. Poza tym zbyt duże oczekiwania i zbyt małe środki. Wtedy w kraju zarabiało się 20 - 30 dolarów na miesiąc. A za granicą jednak zarabiało się inaczej. Moja pierwsza pensja za granicą wyniosła 600 dolarów. To śmieszne. Poszedłem na kolację z jakimś miejscowym bossem i wydałem całą pensję. Ale samotność jest jeszcze gorsza. Zostaje pan z problemem sam. Jest jakiś dialog z centralą, ale zwykle taki, jakby pan rozmawiał ze ścianą. I zarazem pan wie, że wpadka oznacza koniec. Czasami były takie zadania, że człowiek się zastanawiał, kto w tej centrali siedzi. Jak gdyby ci ludzie nie mieli pojęcia, co się na świecie dzieje. W tych czasach brałem samochód i jeździłem. Jeździłem i krzyczałem na całe gardło w samochodzie. Po dwóch, trzech godzinach wracałem do pracy. Mogłem znów czytać papiery. Byłem wyluzowany. Czasem wyżywałem się na korcie. Znajomi patrzyli i pytali, kogo chcę zabić? Tak waliłem w piłki, że aż dudnił kort. Do tego wszystkiego - co tu dużo mówić - to, co się działo w latach osiemdziesiątych, było powodem, że wielu z nas zaczęło tracić motywację. Śmierć Popiełuszki była najbardziej jaskrawym przykładem. Długo nie mogłem uwierzyć, że to mogły zrobić służby. Wydawało mi się, że to jest niemożliwe. W naszej tradycji nie było przemocy. Większość z nas działała w wywiadzie z pobudek patriotycznych. Morderstwo Popiełuszki to był dla mnie szok. Służba Bezpieczeństwa nie musiała tego robić. Ale zrobiła. Z tym patriotyzmem to pan chyba przesadza. Do bezpieki ludzie szli dla kasy, dla kariery, dla władzy. To prawda, ale wywiad i Służba Bezpieczeństwa to nie to samo. Wielu ludzi wrzuca do jednego wora tajne służby, a tak nie było. Ale ma pan rację, oczywiście. Do wywiadu wielu przyszło dla kariery. Część myślała o pieniądzach, część o możliwości podróży. Ja i wielu moich kolegów uwierzyliśmy Gierkowi. Gierek zapytał: "Pomożecie?" Stoczniowcy, a z nimi cała Polska, odpowiadali - "Pomożemy!". Entuzjazm był. Więcej swobody, większe kredyty. Młody człowiek wtedy się nie zastanawiał, że my żyjemy za czyjeś pieniądze. Wyglądało to wszystko dobrze. Tragedią były wydarzenia grudniowe, ale wszyscy wierzyli, że teraz będzie inaczej. A ci, którzy myśleli, że zrobią pieniądze w wywiadzie, odpadali, wykruszali się stopniowo. Jednak system się nie zmienił. Komuniści kazali strzelać do robotników w Gdańsku i komuniści rządzili nadal. Tylko nieliczni w wywiadzie byli komunistami. Za duży mieli dostęp do świata zewnętrznego, do książek, które były na indeksie. Jak taki człowiek mógł zachować złudzenia? Siedzieć za granicą dziesięć czy dwadzieścia lat i nadal twierdzić, że w Polsce jest tak, jak być powinno. Że przestrzegane są Prawa Człowieka; że ekonomia jest skuteczna; że rozwój dynamiczny. Ponadto na szkoleniach toczyliśmy pouczające, ciekawe dyskusje. Gdyby ktoś posłuchał z boku, nie wiedząc kto i co, to by odniósł wrażenie, że trafił na spotkanie opozycjonistów. Zresztą wywiad stykał się przede wszystkim z intelektualistami, z ludźmi opozycji. Partia chciała mieć niezależne źródła ocen i informacji. Mógł je dać tylko wywiad mający dobre kontakty z opozycją. Tak czy inaczej byliście cząstką systemu, który odpowiada za wiele zbrodni, choćby za Katyń. Wie pan, człowiek nie wybiera czasu, w którym się rodzi, kraju ani historii, w którą jego kraj jest uwikłany. Ale może próbować coś zmieniać. Nie byłoby zmian w Polsce, gdyby nie kontakty władzy z opozycją, ścieranie się różnych poglądów i wspólna chęć zmiany. Myśmy w wywiadzie wiedzieli o Katyniu od początku. Nie mogliśmy się ośmieszać. Nie mogliśmy powiedzieć naszym rozmówcom na Zachodzie, że nie wiemy, co to były czystki, bo nie mielibyśmy partnerów na Zachodzie. Nikt by tam z panem nie rozmawiał, gdyby pan mówił... po linii i na bazie... Nie ma możliwości. A po takiej rozmowie - to co? Nie ma śladu? Przecież jest pan człowiekiem myślącym, po studiach - wybrany, zdolny, samodzielny. Czyli była to wzajemna edukacja. Zresztą ci ludzie, zarówno za granicą, jak i w kraju, też z przyjemnością rozmawiali z nami. To był dla nich inny świat. Szybko się przekonali, że wywiad to nie bezpieka. Tu widzieli ludzi młodych, otwartych, bystrych. Mówili nam: zastanówcie się, co możemy wspólnie zrobić, jakie przyjąć rozwiązania, by próbować jakoś zmienić rzeczywistość. W wywiadzie awansowali tylko ludzie myślący. Nie faceci po linii: my - partia, komunizm na świecie zwycięży itd. W bezpiece nas nie lubili. Czy z wywiadem można kiedyś skończyć? W normalnych warunkach nie ma możliwości skończenia z wywiadem. W naszych jest to możliwe. Nasze warunki są, niestety, nienormalne. Boleję nad tym, bo niedobrze jest roztrwaniać tego typu potencjał. Na świecie dba się o to, żeby pracownik wywiadu był stale czymś zajęty; żeby nie miał czasu na myślenie. Daje mu się pracę, żeby ciężko pracując, zapomniał to, co zapamiętał. Dba się o to, żeby ci ludzie nie mieli problemów finansowych, bo jak problemy są, to pojawia się pokusa. Czasem jedno, dwa zdania wystarczą, by ktoś powiązał nitki, z pozoru różne, które jednak są z tej samej szpuli; są kluczem do sprawy. Ciągle jest wiele spraw nierozwiązanych. Co pan teraz robi? Robię to, na czym się najmniej znam. Bo z tego, na czym się najbardziej znam, musiałem się wycofać. Dzisiaj mogę powiedzieć z całą wyrazistością, że byłem niezależnym, apolitycznym szefem UOP-u. Obecnie zająłem się biznesem. Jestem współwłaścicielem firmy MOBITEL-ACTIVE SAFE. Główne moje zajęcie to śledzenie kradzionych samochodów. Czyli ochrona samochodów przed kradzieżą. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że mam najlepszą firmę w Polsce. Najlepsze urządzenia, najciekawsze rozwiązania. Urządzenie czuwa nad samochodem. Polecam lutowy numer magazynu PLUS GSM, tam jest więcej informacji o firmie. Teraz powiem w skrócie: jeśli coś się dzieje z autem, natychmiast mamy to na ekranie z precyzją do 5 metrów. I w ciągu pięciu czy dziesięciu minut zjawiamy się przy samochodzie. Mamy w całej Polsce swoje brygady (150 punktów), które czekają na nasz sygnał. Sygnał oczywiście podlega weryfikacji. Jeżeli ktoś próbuje podnieść samochód, żeby go wciągnąć na lawetę - u nas jest sygnał. Ktoś wybija szybę - sygnał; otwiera drzwi; wyrzuca właściciela - za każdym razem sygnał. Kiedy właściciel czuje się zagrożony, przyciska przycisk - mamy sygnał i jesteśmy na miejscu. Czy pańska przeszłość nie przeszkadza w biznesie? Ktoś powie: Czempiński ma nas na oku w każdej chwili, to niebezpieczne. To mówi głównie konkurencja. Natomiast mnie się wydaje, że moje nazwisko powinno być gwarancją. Zawsze byłem fair. Jeżeli daję swoje słowo, że nie śledzimy właściciela pojazdu, to jest to świętość. Gdyby się choć raz tak stało, to nie tyle moja firma, ile moje nazwisko byłoby wystawione na szwank. Na to nie mogę pozwolić. Mam zasadę, że jak się czymś zajmuję, to rzetelnie i na całość. Nie robię niczego połowicznie. Był pan sportowcem, szpiegiem. Teraz jest pan biznesmenem. Nie chciałby się pan trochę ponudzić, poleżeć na plaży, połowić ryby? Nie nadaję się do wędkarstwa, nie potrafię nawet leżeć na plaży, najczęściej gram w siatkówkę plażową. Dużo czasu poświęcam lotnictwu - dużo latam, głównie samolotami. Jakimi samolotami? Jednosilnikowymi. Moim ulubionym samolotem jest Cesna. Świetny samolot, duża przyjemność. Na szybowcach mniej, ale chęć rywalizacji ciągnie mnie do szybowców. Tam się czuję wolny, swobodny. Stamtąd ta cała scena polityczna, ci wszyscy politycy, wydają się tacy malutcy. Samo wsiadanie do szybowca, uniesienie się w nim, powoduje, że odczuwa się dużą rozkosz. Jest to coś, co mnie pochłania, ale teraz muszę również myśleć o firmie, o biznesie. Chociaż nie ukrywam, że nadal moją pasją jest wywiad. Rozmawiał: Marek Jóźwik
uprawiał pan sport? GROMOSŁAW CZEMPIŃSKI: głównie gry zespołowe, dopóki nie zacząłem latać na szybowcach. Potem całą uwagę poświęciłem lotnictwu. Kiedy pan zaczął latać? To był rok sześćdziesiąty, miałem czternaście lat. Wiek minimalny wynosił szesnaście lat. Miałem zgodę premiera Cyrankiewicza. Co pan studiował? Ekonomię. Szedł pan do sportu, a trafił do wywiadu. Dlaczego? To było moje marzenie od dziecka. dużo czytałem książek Agaty Christie; o drugiej wojnie światowej, o roli wywiadu w tym wszystkim. Powiedziałem sobie - to jest prawdziwy zawód dla mężczyzny. Wywiad mnie zauważył i zaproponowano mi pracę. Gdzie pana namierzono konkretnie? Tego nie wiem. Miał swoje sekretne informacje na uczelniach. Zadaniemkadry naukowej było zwracanie uwagi na talenty. wywiad obserwował tę osobę. Tak trafiłem. był to pierwszy nabór do nowo zorganizowanej szkoły wywiadu. nowa era w szkoleniu. Jak wielu sportowców trafia do wywiadu? Nie za dużo. Dziś główną siłą wywiadu są działania intelektualne, koncepcja, planowanie, gry wywiadowcze. Parę afer szpiegowskich z udziałem sportowców mieliśmy. Choćby aferę Pawłowskiego. On był pierwszą postacią negatywną. Wielki sportowiec. działał dla CIA. to rzuciło cień na jego osiągnięcia sportowe. czy osiągnął te wyniki sam, czy ktoś jeszcze na to pracował. Co pan jeszcze wie na temat Pawłowskiego? aby dobrze funkcjonować w branży, trzeba wchodzić w kontakt ze służbą przeciwną. pracował dla Amerykanów, służby przeciwne to była służba rosyjska czy polska. miał nakazane te kontakty. jak się rusza wielkie nazwisko, to jest to trudny temat. weryfikacja dowodów jest bardzo ważna. wywiad często uciekał się w przeszłości do dziennikarzy. Bo czasami był jedynym, który miał dotarcie. od pewnego czasu obowiązuje reguła, że dziennikarzy się nie rusza. Dlaczego ? Współpraca z wywiadem to element psychicznie obciążający, który może powodować niepotrzebne perturbacje zewnętrzne, a to może stać się przedmiotem ataków, np. grup terrorystycznych. Dzisiaj wiemy, że w ZSRR; w NRD mnóstwo postaci publicznych było powiązanych z wywiadem. To były państwa totalitarne. Sportowcy mieli naturalny dostęp do ciekawych środowisk, była to pokusa dla wywiadu. sportowiec to dobry kandydat na szpiega? Sportowiec to człowiek walki. Odporniejszy na stres. uparty. myślący. pracuje w samotności. w sumie jest przygotowany do działań, które są potrzebne w pracy wywiadu. Ilu polskich sportowców pracowało dla wywiadu? nie pamiętam (uśmiech). jak się ochrania imprezy sportowe w Polsce? Jak się chroni VIP-ów? Podejmuje się działania środowiskowe. Przy współpracy z Biurem Ochrony Rządu, z kontrwywiadem. Władze Rzeczypospolitej muszą mieć poczucie bezpieczeństwa. Zastrzelił pan kiedyś kogoś? Wywiad polski szczyci się tym, że nigdy do nikogo nie strzelał. Gdzie pan pracował konkretnie? w Stanach Zjednoczonych i Szwajcarii. Co jest najgorsze w tej robocie? Samotność. Poza tym zbyt duże oczekiwania i zbyt małe środki. Jest jakiś dialog z centralą, ale taki, jakby pan rozmawiał ze ścianą. Do tego wszystkiego to, co się działo w latach osiemdziesiątych, było powodem, że wielu z nas zaczęło tracić motywację. Większość działała w wywiadzie z pobudek patriotycznych. Morderstwo Popiełuszki to był dla mnie szok. Do bezpieki ludzie szli dla kasy, dla kariery, dla władzy. To prawda, ale wywiad i Służba Bezpieczeństwa to nie to samo. Komuniści kazali strzelać do robotników w Gdańsku. Tylko nieliczni w wywiadzie byli komunistami. wywiad stykał się przede wszystkim z intelektualistami, z ludźmi opozycji. Partia chciała mieć niezależne źródła ocen i informacji. byliście cząstką systemu, który odpowiada za wiele zbrodni, choćby za Katyń. człowiek nie wybiera czasu, w którym się rodzi, kraju ani historii, w którą jego kraj jest uwikłany. Czy z wywiadem można kiedyś skończyć? W normalnych warunkach nie ma możliwości. W naszych jest to możliwe. Na świecie dba się o to, żeby pracownik wywiadu był stale czymś zajęty; żeby nie miał czasu na myślenie.żeby ci ludzie nie mieli problemów finansowych, bo jak problemy są, to pojawia się pokusa. Co pan teraz robi? byłem niezależnym, apolitycznym szefem UOP-u. Obecnie zająłem się biznesem. ochrona samochodów przed kradzieżą. pańska przeszłość nie przeszkadza w biznesie? To mówi konkurencja. moje nazwisko powinno być gwarancją. Zawsze byłem fair. Nie chciałby się pan trochę ponudzić? Nie nadaję się. Dużo czasu poświęcam lotnictwu.
TENIS Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński Licencja na trawę KRZYSZTOF RAWA Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki. Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca. Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114. Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi. Kolejka do świątyni Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru. Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej. Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej". Program, plakat i podkładka W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków. Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19. W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis. Bilety z odzysku Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne. Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć. Logo na czekoladkach Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet. Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów. Triumfatorzy z ostatnich lat 1990 Martina Navratilova Stefan Edberg 1991 Steffi Graf Michael Stich 1992 Steffi Graf Andre Agassi 1993 Steffi Graf Pete Sampras 1994 Conchita Martinez Pete Sampras 1995 Steffi Graf PeteSampras 1996 Steffi Graf Richard Krajicek 1997 Martina Hingis Pete Sampras 1998 Jana Novotna Pete Sampras 1999 Lindsay Davenport Pete Sampras Hiszpańska rebelia Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji. Ubiegłoroczne finały Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5 Davenport - Graf 6:4, 7:5
W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju w Wimbledonie, w 1986 - setne mistrzostwa. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - turniej otwierali wówczas J. H. Crawford i Ignacy Tłoczyński. Turniej zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego. Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów. Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP.
Poszerzenie Unii Europejskiej Szwecja liczy na Polskę w walce z federalną Europą Razem przeciw superpaństwu JĘDRZEJ BIELECKI Z BRUKSELI Szwedzi proponują Polakom transakcję: my przeforsujemy szybkie przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, a wy wesprzecie naszą wizję integracji, w której nie ma miejsca na federalne struktury europejskiego superpaństwa. Jest jedynie na bliską współpracę niezależnych krajów. "Dzięki temu rejon Bałtyku będzie najszybciej rozwijającym się obszarem Europy w naszym pokoleniu" - kusił w ubiegłym tygodniu polskich dziennikarzy szwedzki premier Goran Persson. Szwedzi są wobec Unii sceptyczni. 5 lat temu przewagą zaledwie dwóch procent udało się przegłosować w referendum członkostwo kraju w UE. Dziś ledwie co trzeci Szwed nadal popiera członkostwo (gorzej pod tym względem wśród krajów "15" jest tylko w Austrii i Wielkiej Brytanii). Przystąpienie do Unii, wynegocjowane przez konserwatywny rząd Carla Bildta, było częścią gorzkiej strategii reform, która miała wydźwignąć Szwecję z marazmu spowodowanego nadmiarem państwa socjalnego. Lata 70. i 80. były dla Szwecji okresem staczania się po równi pochyłej. Kraj z czwartej pozycji najbogatszych państw świata spadł na miejsce 16. Korona straciła ponad jedną trzecią wartości wobec marki niemieckiej, a bezrobocie skoczyło z 2 - 3 procent do ponad 12 procent. Szwedzi stracili ochotę do pracy, bo podatki zabierały dwie trzecie dochodów, a co trzeci zatrudniony miał wygodną państwową posadę. Symbolem tych czasów była możliwość uzyskania tygodniowego zwolnienia zdrowotnego bez wizyty u lekarza. Dzięki takim zwolnieniom przeciętny Szwed nie pracował 28 dni w roku, a więc więcej, niż miał płatnego urlopu. Stan zdrowia społeczeństwa okazał się dwukrotnie gorszy niż w sąsiedniej Norwegii, a w czasie mistrzostw świata w hokeju z powodu "choroby" do pracy nie przychodziło 40 procent załogi Volvo. Gorzkie członkostwo Członkostwo w Unii, razem z ograniczeniem praw socjalnych i nałożeniem sztywnego gorsetu na finanse publiczne, miało uzdrowić gospodarkę szwedzką. I tak się stało. W ostatnich latach Szwecja rozwija się w tempie około 4 procent rocznie, a bezrobocie spadło do około 5 procent. Ale oprócz wyrzeczeń Szwedom obiecywano również przyjemne strony członkostwa. Jedną z nich miał być spadek cen. Ceny tymczasem wzrosły, zwłaszcza żywności z powodu protekcjonistycznej polityki rolnej, jaką narzuciła Szwecji Bruksela. Konserwatywny rząd, który od tego czasu został przez wyborców zepchnięty do opozycji, obiecywał także, że członkostwo zwiększy wpływ Szwecji na sprawy Europy. Dziś w Sztokholmie wszyscy mają inne odczucie. Daleka Bruksela i jej legiony eurokratów podejmują decyzje, a Szwedzi muszą jedynie wykonać to, co powzięto. Szczególne obawy wywołuje wylansowana przez Francję, Wielką Brytanię i Niemcy unijna polityka obronna. Szwecja dzięki neutralności od dwustu lat nie brała udziału w wojnach. Teraz boi się, że zostanie w nie wciągnięta, zanim ktokolwiek wysłucha jej opinii. Szwedzi, którzy nie uczestniczyli w pierwszej i drugiej wojnie światowej, nie doceniają historycznej roli Unii w utrzymaniu pokoju w Europie od dwóch pokoleń. Aby zrównoważyć unijne ambicje, rozważają nawet przystąpienie do NATO. O członkostwo w pakcie zaapelował podczas debaty nad polityką zagraniczną w ubiegłym tygodniu przywódca konserwatywnej opozycji Bo Lundgren. Rząd ma podjąć w tej sprawie decyzję w tym roku. Niewiele ponad jedna trzecia Szwedów opowiada się za przystąpieniem ich kraju do unii walutowej. Zdesperowany minister finansów Bosse Ringholm nie wie już, jak ma przekonać swoich rodaków, że izolowana korona w każdej chwili może się stać celem ataków międzynarodowych kapitałów spekulacyjnych, a każde wahnięcie kursu może załamać szwedzki eksport. "Jak w przyszłym roku Szwedzi zobaczą monety i banknoty euro, to może przekonają się, że to praktyczne mieć w Europie jedną walutę" - mówił polskim dziennikarzom. Nadzieja w kandydatach Po pięciu latach członkostwa Szwecja zrozumiała, że jest zbyt małym krajem, aby bez sojuszników mogła zapobiec przekształceniu Unii w europejskie superpaństwo. Może liczyć na poparcie Danii i Wielkiej Brytanii. To jednak za mało, tym bardziej że głos tych państw, które są poza unią walutową, ma w Brukseli mniejsze znaczenie. Szwedzi liczą więc na nowych członków. Ich zdaniem w Unii mającej 27 krajów znacznie trudniej będzie coś uzgodnić niż w mającej ich 15. To głównie dlatego aż 69 proc. Szwedów popiera przystąpienie Polski do UE, najwięcej wśród społeczeństw krajów "15". Większe poparcie u Szwedów mają tylko Estończycy (74 proc.) i Norwegowie (83 proc.), choć ci ostatni na razie do UE przystąpić nie zamierzają. Dla porównanie tylko 37 procent Niemców i 35 procent Francuzów chciałoby Polski w Unii. "Niemiecki biznes, w przeciwieństwie do szwedzkiego, obawia się konkurencji polskich przedsiębiorców. My chcemy, aby Polacy od razu uzyskali prawo do pracy na Zachodzie, a Niemcy domagają się wieloletniego okresu przejściowego - mówi główny ekonomista Konfederacji Szwedzkich Pracodawców Jan Herin. - Szwecja zawsze prowadziła otwartą politykę gospodarczą, bo takie jej firmy, jak IKEA, ABB czy Ericsson, także są uzależnione od możliwości rozwoju na obcych rynkach. Szwecja jest dla nich za mała". Jego zdaniem po przystąpieniu Polski do Unii wartość handlu naszego kraju ze Szwecją przynajmniej się potroi. Szwedzi, choć już dziś razem z Niemcami, Austrią i Holandią znacznie więcej dopłacają do unijnego budżetu, niż z niego otrzymują, są gotowi sfinansować członkostwo Polski w UE, a nawet całkowite objęcie polskiej wsi pomocą Brukseli. Ryzykowna strategia Przejmując po raz pierwszy przewodnictwo w Unii, władze w Sztokholmie postawiły na trzy priorytety: poszerzenie UE, walka z bezrobociem i poprawa ochrony środowiska. Mają nadzieję, że w ten sposób przełamią niechęć społeczeństwa do integracji europejskiej. Goran Persson chce doprowadzić do przełomu w negocjacjach z kandydatami poprzez uzgodnienie warunków członkostwa w sprawach środowiska, prawa do pracy i zakupu ziemi przez cudzoziemców. Myśli nawet o podaniu daty poszerzenia podczas czerwcowego szczytu Unii w Goteborgu. Bilans przewodnictwa może jednak jeszcze bardziej zniechęcić Szwedów do Brukseli. Anna Lindh, minister spraw zagranicznych Szwecji, przyznaje, że mimo nacisków Sztokholmu ociężała machina Komisji Europejskiej nie przyśpiesza. Do marca Komisja przygotuje tylko dwa stanowiska na negocjacje z Polską, i to te (swoboda przepływu towarów i unia celna), które i tak były mocno zaawansowane w minionym roku. "Trudno także przekonać do przyśpieszenia negocjacji Niemcy i Francję. Jesteśmy małym krajem" - przyznaje Soren Lekberg, socjaldemokratyczny członek parlamentarnej Komisji ds. Stosunków z UE. Szwedzka wizja poszerzenia Unii, nawet gdyby się spełniła, nie jest do końca zbieżna z polską. Szwecja, kraj wyśrubowanych norm ochrony środowiska i bezpieczeństwa żywności, nie chce z nich rezygnować, gdy Polska przystąpi do Unii. "Musicie wypełnić wszystkie unijne normy sanitarne przed przystąpieniem do UE" - mówi wiceminister rolnictwa, Per Ojeheim. Na dwa dni przed przyjazdem do Sztokholmu premiera Jerzego Buzka przewidywał zakończenie w tej sprawie rozmów dopiero w 2003 roku, co zrujnowałoby rządowy plan wywalczenia członkostwa już za dwa lata. "Prosicie o zbyt wiele wyjątków odnośnie do norm ochrony środowiska" - dodaje Anna Lindh. Jej zdaniem jeśli Polska nie będzie gotowa, nie można wstrzymywać członkostwa innych kandydatów, a przede wszystkim drogiej Szwedom Estonii. "Przystąpienie do Unii któregokolwiek z kandydatów powinno ucieszyć pozostałych, bo to oznacza, że one też w końcu uzyskają członkostwo" - przekonuje Lindh. W Warszawie taka wizja radości jednak nie wzbudza.-
Szwedzi proponują Polakom transakcję: my przeforsujemy szybkie przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, a wy wesprzecie naszą wizję integracji, w której nie ma miejsca na federalne struktury europejskiego superpaństwa. Jest jedynie na bliską współpracę niezależnych krajów.Członkostwo w Unii, razem z ograniczeniem praw socjalnych i nałożeniem sztywnego gorsetu na finanse publiczne, miało uzdrowić gospodarkę szwedzką. W ostatnich latach Szwecja rozwija się w tempie około 4 procent rocznie, a bezrobocie spadło do około 5 procent. Ale oprócz wyrzeczeń Szwedom obiecywano również przyjemne strony członkostwa. Jedną z nich miał być spadek cen. Ceny tymczasem wzrosły, zwłaszcza żywności z powodu protekcjonistycznej polityki rolnej, jaką narzuciła Szwecji Bruksela. Konserwatywny rząd, który od tego czasu został przez wyborców zepchnięty do opozycji, obiecywał także, że członkostwo zwiększy wpływ Szwecji na sprawy Europy. Dziś w Sztokholmie wszyscy mają inne odczucie. Daleka Bruksela i jej legiony eurokratów podejmują decyzje, a Szwedzi muszą jedynie wykonać to, co powzięto. Po pięciu latach członkostwa Szwecja zrozumiała, że jest zbyt małym krajem, aby bez sojuszników mogła zapobiec przekształceniu Unii w europejskie superpaństwo. Szwedzi liczą więc na nowych członków. Ich zdaniem w Unii mającej 27 krajów znacznie trudniej będzie coś uzgodnić niż w mającej ich 15. To głównie dlatego aż 69 proc. Szwedów popiera przystąpienie Polski do UE, najwięcej wśród społeczeństw krajów "15". Dla porównanie tylko 37 procent Niemców i 35 procent Francuzów chciałoby Polski w Unii.
STULECIE BOKSU Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy Magia zła Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy (C) AP JANUSZ PINDERA W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów. Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia. Konkwistadorzy i książęta Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem". To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. W obronie rasy Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona". Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu". Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London. Pierwszy milion Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni. Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później. Pupil Hitlera Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy. Stary jak świat Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy. Wojna o igrzyska W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu. Wymiar nie tylko sportowy Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać. Telewizja zamiast mafii W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku). Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę. Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów. Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Legenda wciąż żywa Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów. Boks jak płatny seks To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy. Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks".
W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Później "walk stulecia" było już bez liku. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem. Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. Boks jest tak stary jak świat. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się przede wszystkim Anglię. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie.
KABRIOLETY W 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy więcej samochodów z otwartym dachem. Za kierownicą takich aut dojrzali mężczyźni odzyskują "utraconą młodość" Pęd wiatru we włosach MICHAł KORSUN JAN PALARCZYK z San Francisco Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii, tak jak tutejsze wino z doliny Napa, ser rodzimej produkcji, niebieskooka blondynka w bikini czy też opalony młodzieniec ślizgający się na desce surfingowej po falach Pacyfiku. Pod wpływem takich reklam kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj zarówno z innych stanów USA, jak i z całego świata. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić - opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły. Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara, Porsche czy Ferrari - ze złożonym dachem - jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". Przedstawiciele Hondy twierdzą, że w 1995 roku sprzedano w USA 50 tys. takich sportowych wozów, a ponieważ teraz znowu stają się modne, w 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy tyle kabrioletów. Honda też wprowadza na rynek swój sportowy model S2000, który będzie miał nie tylko składany dach, ale i przyspieszenie pozwalające na osiągnięcie prędkości 100 km w ciągu 6 sekund. Poszaleć w wakacje Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - wszystkie kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają już tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. W czasie wakacji na Zachodzie chcą poszaleć i zapomnieć o swym codziennym życiu oraz o "zadaszonych" samochodach, które wożą ich do pracy. Na "najbardziej widokowej" trasie nr 1 wzdłuż wybrzeża oceanu chcą pojeździć inaczej, czyli tak, jak uśmiechnięci młodzi ludzie z reklam w samochodach bez dachu nad głową. W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletów "z myszką", czyli z auta lat 60. Na chętnych oczekują lśniące nowym lakierem stare Mercedesy, Volkswageny, Alfa Romeo, Fiaty i MG, a także amerykańskie Mustangi i olbrzymie krążowniki szos. Za naciśnięciem guzika dach unosi się w nich wysoko w górę, niczym przyczepa wywrotki, a potem składa się sam za tylnym siedzeniem. Młodzi Europejczycy uwielbiają wielkie, amerykańskie wozy i często na ulicach miasta widać, jak się bawią podnoszeniem i opuszczaniem dachu. Okazuje się jednak, że mimo swej kalifornijskiej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. - Mam Jeepa z otwartym dachem - wyznaje Jason Hunter z San Francisco - ale w mieście więcej z nim kłopotu niż przyjemności. Muszę prowadzić w czapce i w ciemnych okularach, bo inaczej kurz wpada w oczy lub wiatr urywa głowę. A po południowej Kalifornii nie da się jeździć bez klimatyzacji, zakładam więc plandekę. Za to na pokaz czerwony Jeep prezentuje się świetnie i wzbudza zazdrość kolegów. - Przede wszystkim trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Wszystkie rzeczy muszę zamykać w bagażniku. Ale jest z tym autem dużo frajdy w słoneczne dni. Lubię jeździć nim szybko, kiedy nad głową słychać pęd powietrza - zauważa Adeline Yu z San Francisco, która jest dumną posiadaczką starego Jaguara. - Już od dawna było moim marzeniem - opowiada Thomas Klein z Niemiec - zwiedzić Kalifornię dużym Cadillakiem. W nocy, na parkingach przy autostradzie naciskam przycisk, opuszczam dach, rozkładam siedzenia, wyciągam śpiwór i śpię pod gwiazdami. Nie potrzebuję campingu. - Jak wakacje, to wakacje. Jeżdżę bez dachu. Jak było gorąco w Los Angeles, to prowadziłem w szortach, a teraz w San Francisco wkładam po południu kurtkę. Z kabrioletu inaczej ogląda się świat. Czasami śmierdzi spalinami, a czasami bardzo wieje, ale taką Kalifornię zabiorę we wspomnieniach do domu - zauważa Antonio Cardaras z Hiszpanii. Uwaga na slumsy Kabriolety pełne są wakacyjnego uroku i wywołują narzekania tylko wśród tych, którzy jeżdżą nimi na co dzień do pracy. Albowiem turyści zachwalają poczucie szybkości oraz nie ograniczone dachem widoki. Nie są to jednak auta bezpieczne. Przekonałem się o tym podczas podróży do Los Angeles, kiedy wypożyczalnia zaoferowała na lotnisku wynajęcia kabrioletu za cenę zwykłego samochodu, gdyż było to przed sezonem. Na autostrady Miasta Aniołów wyjechałem wielkim, czerwonym Dodgem i natychmiast opuściłem dach. Było to nowe auto, które lśniło czystością, a w przezroczystych szybach odbijało się słońce. Po drodze do centrum wybrałem zły zjazd i znalazłem się na terenie latynosko-murzyńskich slumsów. Jechałem boczną ulicą i byłem już tylko o parę skrzyżowań od poszukiwanego wieżowca w centrum. Nagle zapaliło się czerwone światło, a drogę zatarasowała mi długa ciężarówka. Wtedy jak spod ziemi wyrosło czterech murzyńskich gentlemanów, którzy wyglądali tak, jakby właśnie wyszli z siłowni. Jeden z nich nachylił się nade mną, spojrzał na nonszalancko pozostawiony na drugim siedzeniu portfel, a potem rzucił: - Umyjemy ci szyby. Są bowiem bardzo brudne. Zamarzyłem o dachu nad głową, o zamknięciu wszystkich okien i zamków. Na próżno - przeżywałem moje "kalifornijskie marzenie" w kabriolecie, podczas gdy jeden z osiłków brudną ścierką mazał przednią szybę. Nie dało się uciec. Za mną stanął autobus. - Za tak ciężką pracę należy się nam 20 dolarów - rzucił jego kolega i podstawił mi pod nos wielką łapę. Zapłaciłem bez mrugnięcia okiem. - To i tak cud, że nie straciłeś portfela, a może i głowy - zauważył potem mój znajomy, który mieszka w Los Angeles. Kalifornijskie marzenia Po tej historii przestały mi się podobać kabriolety. Niech się nimi rozbijają Niemcy, Holendrzy czy Hiszpanie, auto z blaszanym dachem i działającymi zamkami ma w Ameryce swoje zalety. Nie wspominając już o wywrotkach, albowiem termin "dachowanie" w odniesieniu do kabrioletów brzmi co najmniej dwuznacznie. Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy. Zresztą tymi niskimi, sportowymi, czerwonymi lub żółtymi maszynami poruszają się po Kalifornii panowie dobrze już po czterdziestce, chociaż na reklamach mają co najmniej 20 lat mniej i deskę surfingową na tylnym siedzeniu. Podobnie panowie i panie ratownicy na plażach San Diego i Los Angeles prezentują się znacznie gorzej niż w telewizyjnych serialach. Wiadomo przecież, że Kalifornia potrafi eksportować marzenia na cały świat. Także i o tym, że prawdziwe wakacje należy przeżyć w samochodzie bez dachu nad głową.
W 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy więcej kabrioletów, reklamowego symbolu Kalifornii, który cieszy się ogromną popularnością wśród turystów. W Kalifornii kabriolet można wypożyczyć, płacąc za niego trzy razy więcej niż za zwykły samochód. Na co dzień kabrioletami jeżdżą zamożni mężczyźni powyżej 40 lat, którzy chcą "odzyskać swą utraconą młodość". Okazuje się jednak, że kabriolety nie są wygodne w codziennej jeździe. W oczy wpada kurz, a wiatr urywa głowę. Poza tym w razie wypadku ryzyko doznania urazu jest znacznie wyższe niż w przypadku zwykłego samochodu. Z drugiej strony taki samochód wzbudza zazdrość kolegów, a jazda z pędem powietrza nad głową sprawia prawdziwą frajdę.
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy Ziemię drogo kupię Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej FOT. BERTOLD KITTEL BERTOLD KITTEL Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza. Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU FOT. BERTOLD KITTEL - Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał. W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy. Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach. Nie wiedziałem, że chodzi o PZU Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji. - Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy. Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju. - W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura. - Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło. Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze. Mazurski trop Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję. 16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje. 28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. Jak wyprać dwa miliony Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski? Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek. - Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem! Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze. Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada. Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi. Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji. - Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem. Słabe punkty planu Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU. A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem. - Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty. Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. - OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE: 1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych. 2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości. 3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA. 4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw. 5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy. 6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje. 7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji. 8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki. BYDGOSKA TRANSAKCJA PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. KOMENTARZ PZU bez kontroli PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno. Ewa Kluczkowska
Zarząd PZU akceptował niekorzystne umowy, przez które firma straciła miliony złotych. Było to dobrze zorganizowane przedsięwzięcie. Spółka PZU Development w imieniu PZU SA kupowała działki, na których firma miała stawiać swoje budynki. Ostatnią taką transakcją był zakup średnio atrakcyjnej działki w Bydgoszczy. PZU zapłaciło za ziemię 3,7 mln złotych, ale jej właściciel otrzymał tylko 1,6 mln złotych. Pozostałe 2 mln zostały wyprowadzone przez konta dwóch firm. W transakcję zaangażowanych było kilkanaście osób. Funkcjonariusze CBŚ dotarli do Wojciecha Łukaszka, który przedstawił kulisy transakcji i podał nazwiska zamieszanych w nią osób. Pośrednikiem była Grażyna Bończewska, którą Łukaszek skontaktował z Adamem Pasikowskim. Ten przedstawił jej dokumenty zlecające znalezienie ziemi w Bydgoszczy. Zarząd PZU zaakceptował warunki transakcji - Bończewska dostała 2 mln złotych. Na jej prośbę pieniądze te wypłacił Łukaszek z konta swojej żony i przekazał Bończewskiej, której towarzyszył Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka to on stoi za całą operacją. Urząd Kontroli Skarbowej odkrył, że umowy przedstawione przez Pasikowskiego były fałszywe. Zaczął ścigać Bończewską. Sprawą zajęły się odpowiednie służby. PZU ubezpieczające miliony Polaków nie jest w stanie zadbać o właściwe zarządzanie firmą. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy przestępstwa. Nasuwa się jednak pytanie, dlaczego rada nadzorcza zarządu PZU i Ministerstwo Skarbu nie wykryło nieprawidłowości. Należy kontrolować ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli.
KOSZYKÓWKA Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok - Odchudzanie naturalne MAREK CEGLIŃSKI Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn. Walka o Euroligę Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć. Formuła 2+2 W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera. Nieoczekiwana zmiana miejsc Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról. Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego. Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra. Łotewska fala Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy. Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław. Maskoliunas i Daneu O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody. Wielka trójka Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw. Bez Krzykały i Tomczyka Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer. Wójcik wolał w kraju Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa. Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić). Rejterada sponsorów Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie. Rok na zmiany W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001. Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok. Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama.
Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Raimonds Miglinieks przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Alan Gregov. Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej., ale większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe." - mówi Roberts Stelmahers.Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, pozyskani przez Prokom Trefl Sopot i Brok Alkpol Czarni Słupsk. Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, polskiego koszykarza Rafała Bigusa , nowego trenera, Muli Katzurina.Trenera wrocławian zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi pauzować przez kilka miesięcy. Podobnekłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk. Skład pruszkowian zasilił Marek Miszczuk z AZS Lublin. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. o miejsce w ósemce, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska, Prokom Trefl Sopot , Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński. Wysoko mierzą nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk i Cersanit Nomi Kielce.Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Ericssonpoinformowała , że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom". Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W tej sytuacji dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001.
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie Dokąd zmierzasz, kasacjo? ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji. Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego. Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji. Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN. Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę. Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi. Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji. Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu. W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze. Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron. W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania. SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej. Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82). Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane. Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę. Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji. Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić. Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej
Zapewnienie obywatelom szerokiego dostępu do niezależnego i niezawisłego sądu to jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji, obsługiwanej przez Sąd Najwyższy. Ta możliwość cieszy się tak dużą popularnością, że w Sądzie Najwyższym, zalanym przez sprawy o kasację, widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie, co budzi społeczną dezaprobatę, nawet mimo ogromnego autorytetu SN wśród społeczeństwa. Jednakże SN ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc widzieć w nim tylko instancji do rozpatrywania kasacji. Dlatego niezbędna jest interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów dotyczących kasacji. Z uznaniem należy przyjąć projekt przedmiotowego ograniczenia spraw, zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw rzeczywiście wymagających merytorycznego rozpoznania. Usprawniłoby to działanie SN, często zarzucanego wnioskami niespełniającymi wymogów formalnych czy wnioskami o kasację spraw, z którymi bezbłędnie poradziły sobie sądy drugiej instancji.
Sylwetka Femme fatale polskiej polityki Zjawisko Jadwiga Staniszkis Małgorzata Subotić Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości. "Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje. Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa. - Im więcej rozumiem z polskiej rzeczywistości, tym bardziej chcę jechać do Chin - powiedziała mi niedawno. Tak też uczyniła. Pojechała do męża, który jest radcą w polskiej ambasadzie w Pekinie. Wróci prawdopodobnie w czerwcu przyszłego roku. Ostatnim politykiem, na którym Jadwiga Staniszkis się zawiodła, jest premier Jerzy Buzek. Nawet gdy już w kilka miesięcy po powstaniu jego gabinetu krytykowała rządowe decyzje, o nim samym mówiła ciepło, że ma miękką charyzmę. Ale już w kwietniu tego roku powiedziała (w wywiadzie dla "Rz"): "dla premiera Buzka nie mam ani jednego dobrego słowa" i: "dobrym to można być dla kotów". Posunęła się nawet dalej. Oświadczyła, że żałuje, iż przyczyniła się do powrotu "Solidarności" do polityki. Zważywszy na to, kto to powiedział, zdanie jest szokujące. Bo Jadwiga Staniszkis jest uważana za matkę chrzestną AWS. Zaproponowała tę formułę, współtworzyła program. Dzisiaj jest jednym z największych krytyków rządzącej koalicji i tego, co dzieje się w Polsce. - Rozumiem co drugi jej ruch, życiowa trajektoria Jadwigi jest bardzo skomplikowana - ocenia Jacek Kurczewski, profesor socjologii i przyjaciel jeszcze z czasów studenckich. Rok 68 Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I rozwódką z dzieckiem. Używa nazwiska po mężu, Lewicka. Była marksistką. Do dzisiaj zresztą korzysta w swoich analizach z Hegla i mówi, że ma lewicową wrażliwość. - Wtedy ją pierwszy raz zobaczyłem w otoczeniu grupy studentów, to była bardzo znana pani - wspomina Jarosław Kaczyński (wówczas się nie poznali, polityczną znajomość zawarli wiele lat później). Była uważana, obok Jakuba Karpińskiego, za najbardziej utalentowaną w środowisku młodych socjologów. Środowisku rozbudzonym politycznie. Razem m.in. z Aleksandrem Smolarem, Jackiem Tarkowskim, Waldemarem Kuczyńskim tworzyła ekskluzywne kółko młodych, zdolnych asystentów. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki. Jadwiga Staniszkis: "Uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych przede wszystkim dlatego, by wykazać, że endeckie korzenie nie mają nic wspólnego z antysemityzmem. (Dziadek był endeckim posłem na Sejm, a ojciec był związany z "Falangą" - Ma.S.). Byłam w delegacji, która podczas wiecu na dziedzińcu uniwersytetu poszła do rektora. Stamtąd mnie zwinęli. A potem na krótko wypuścili. Deklarację programową pisaliśmy u nas w domu, mama, która jest prawnikiem, bardzo nam w tym pomogła. Podczas przesłuchania powiedziałam niestety o udziale mamy i do dzisiaj uważam to za jedną z najgorszych z rzeczy, które zrobiłam. Od tego czasu nie wiem, jak bym się zachowała w sytuacji prawdziwego niebezpieczeństwa grożącego drugiej osobie, i już nigdy nikogo nie osądzam". Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. - Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało - uważa Jakub Karpiński. Na przesłuchaniach dużo mówiła. Czy oznacza to, że "sypała"? W każdym razie przestawiała krytyczną analizę psychologiczną osób, z którymi była związana - Więzienie nie jest najlepszym miejscem na deponowanie swoich wspomnień - wyjaśnia Karpiński. Dzisiaj rozdźwięk między Staniszkis a środowiskiem związanym później z Komitetem Obrony Robotników (KOR), a obecnie z "Gazetą Wyborczą" jest bardzo widoczny. W jej tekstach nie znalazłam ani jednego dobrego zdania o Unii Wolności. Niechęć zdaje się być obustronna. Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) stwierdził, że nie chce uczestniczyć w przygotowywaniu tekstu o Staniszkis, a Jacek Kuroń powiedział mi, że nic nie powie. Staniszkis: "Straciłam 13 lat życia zawodowego. Wyrzucono mnie z uniwersytetu. Byłam jedną z nielicznych osób pochodzenia nieżydowskiego, które się zaangażowały w wydarzenia marcowe. A gdy po 89 roku w »Tygodniku Solidarność« opowiedziałam się z Jarkiem Kaczyńskim po stronie prawicowej, zaczęto mnie brutalnie szczuć. Robiło to środowisko »Gazety Wyborczej«, zarzucając mi uprawianie »spiskowej teorii«. Tymi argumentami o »spiskowej teorii« i rozpuszczaniem nieprawdziwych pogłosek uczyniono mi dużo szkody nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim na Zachodzie. Nie lubię w tamtym środowisku podporządkowywania sobie ludzi, posługiwania się nimi, nawet jeśli robi się to dla wyższych celów. Każdy, kto się nie podporządkuje, jest niszczony". Rodzinny los Sama wychowała córkę. - "Gdy byłam bez pracy, to chałturzyłam i żyłam bardzo biednie. Pracowałam nawet w liceum pielęgniarskim, w szpitalu na Bielanach jako pielęgniarka przyjmująca zlecenia. Wiem, że mam umiejętność przetrwania". Tej umiejętności nauczyła ją zapewne matka. Jeśli ktokolwiek miał na nią wpływ, to właśnie ona. Nawet teraz dzwoni do niej z Chin, by zrelacjonowała jej, co dzieje się w polskiej polityce. - Trzeba się uwolnić od zależności od innych ludzi, szczególnie jeśli się jest kobietą, bo kobiety są fizycznie słabsze. Dbałam o wykształcenie swoich córek, tak by miały narzędzia pozwalające dawać im sobie radę w życiu. Uczyłam je, że najważniejszą sprawą jest samodzielność i odwaga przekonań - opowiada matka naszej bohaterki. W jej rodzinie od trzech pokoleń wszyscy mieli wyższe wykształcenie. Rodzina Staniszkisów po wojnie mieszkała w Gdańsku, potem w Poznaniu, ojciec się ukrywał. Jadwiga Staniszkis: "Moja matka, gdy ojciec siedział w więzieniu, sama wychowała troje dzieci. Jest adwokatem, ale nie mogła wykonywać tego zawodu, więc pracowała w różnych miejscach. Nie chodziłam głodna, ale dobrych rzeczy do jedzenia nie mieliśmy. Do dzisiaj pamiętam smak placków drożdżowych z kruszonką, które dawali nam w soboty w szkole. Mama była i jest osobą bardzo silną. Ja też uważam się za osobę bardzo silną. Ojciec nie miał na mnie żadnego politycznego wpływu. Był w więzieniu, a gdy wrócił, przeniosłam się już do Warszawy. Ale z domu wyniosłam sposób funkcjonowania w życiu. Wiarę w siebie, brak potrzeby przynależności. Mam silne poczucie oparcia w sobie". Konkurs kłamstwa Sprawnością umysłową odznaczała się od dzieciństwa. Do jej brata Witolda, młodszego o rok, nauczyciele mówili: - Nie możesz być tak głupi, jeśli masz taką mądrą siostrę. Znajdowała odpowiedź na każde pytanie, nie było takiego, z którym nie potrafiłaby się uporać. I ta umiejętność pozostała jej do dzisiaj. - Jadwiga ma na wszystko odpowiedź, ma tendencje do koloryzowania - uważa jej brat Witold. Kiedyś, podczas wakacji we Francji, dzieci z rodziny zorganizowały konkurs, kto będzie najlepiej kłamał. Jadwiga bezapelacyjnie zwyciężyła. Osoby, nawet bardzo jej życzliwe, uważają, że ma skłonność do budowania teorii na podstawie wątłych przesłanek, że tworzy całe konstrukcje, biorąc za punkt wyjścia ślady informacji, a czasem zwykłe plotki. Mniej życzliwi twierdzą, że jest mitomanką i pseudouczoną. Nie próbuje nawet zweryfikować swych socjologicznych teorii, obliczyć, zbadać. Jakub Karpiński tę cechę określa inaczej: "Ona ma skłonność do poezji". Z kolei Jerzy Strzelecki, także socjolog, który był przez kilka lat jej życiowym partnerem, uważa, że niewiele jest osób, które tak jak ona potrafią budować uniwersalne teorie. W każdym razie Jadwiga Staniszkis uwielbia "podglądać" scenę polityczną, która czasami jawi jej się jako wszechogarniający spisek. Spisek realizowany za pomocą kukiełek poruszanych tajemniczymi pociągnięciami sznurka (określenie Jana Lityńskiego). Głośne są jej analizy o roli KGB w procesie przemian w Polsce. Obserwatorem jest jednak bystrym i pełnym poświęceń. Jako kilkunastoletnia dziewczynka ukryła się w krzakach, by oglądać wydarzenia poznańskiego czerwca. Chęć zobaczenia była silniejsza niż strach przed świszczącymi wokół kulami. Nawet krytycznie nastawiony do jej teorii Lityński uważa, że Jadwiga Staniszkis "niekiedy zwraca uwagę na rzeczy istotne". Jako przykład podaje analizy korupcjogennego sposobu sprawowania władzy przez obecną koalicję. - Jej miłość do polityki jest miłością zaborczą i nie jest to czysto abstrakcyjne zainteresowanie intelektualistki - ocenia Jacek Kurczewski. Jak więc Jadwiga Staniszkis "praktykuje" politykę? Polityczna droga Oto, co ma na ten temat do powiedzenia sama bohaterka: "Robię rzeczy, może nie tyle spektakularne, bo nie chcę używać pretensjonalnych sformułowań, ile takie, które są zauważane. Wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 80 roku. Włączanie się w »Sieć«. Różne analizy, na przykład o możliwości papierowej rewolucji. Tę analizę, opracowaną przeze mnie w okresie wydarzeń bydgoskich, odnalazłam później w materiałach Biura Politycznego KC KPZR z czasów Breżniewa. Oni to cytowali. Pisałam ją, jak większość rzeczy, które piszę, na zasadzie intelektualnych rozważań. Nie zdając sobie sprawy ze skutków realnych. Ciągle się łapię na postawie, którą opisywał Tomasz Mann w "Czarodziejskiej górze". Jeden z jego bohaterów, analizując swój stosunek do faszyzmu, uznał, że jak długo potrafi to intelektualnie uchwycić, tak długo odczuwa pokrętną satysfakcję. Miałam to samo w czasie komunizmu, jakąś intelektualną satysfakcję. Uważam, że ktokolwiek moją analizę wykorzysta, zracjonalizuje swoje działania". Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. W 1971 roku, dzięki pomocy - oczywiście nie merytorycznej - Jerzego Wiatra, broni doktoratu o biurokracji. Został on uznany za najlepszy doktorat roku. W 1976 roku wyjeżdża na kilkumiesięczne stypendium do Stanów Zjednoczonych. A przez cały ten czas, oprócz podejmowania się dziwnych chałtur, pracuje w Ośrodku Doskonalenia Kadr Kierowniczych. Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert. Jadwiga Staniszkis: "Weszłam do grupy doradców. Ale nie bardzo chciałam tam jechać, tłumaczyłam nawet, że właśnie o tym piszę i nie chcę być za blisko. Powiedziano mi jednak, że to jest ważne. Włożyłam najlepsze, nie gniotące się ubranie, buty na najwyższych szpilkach, umalowałam się najbardziej czerwoną szminką. I pojechałam. Robotnicy - jak wywnioskowałam z późniejszych rozmów - nie pamiętali w ogóle tego, co mówiłam. Zapamiętali tylko, że miałam uroczyste ubranie. I że traktowałam tę sytuację, podobnie jak oni, jako święto". Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. Potem podaje różne wyjaśnienia tego kroku, najczęściej, że doradcy manipulowali robotnikami, podejmowali za nich decyzje. Nie wytrzymała, gdy eksperci przeforsowali zapis "o kierowniczej roli partii" w tekście porozumień. Później, na zaproszenie solidarnościowych działaczy, jeździ po kraju z prelekcjami. - Ona elektryzowała ludzi, śliczna, drobna, pełna siły wewnętrznej; przyszedł taki tłum, że bałam się zawalenia stropu pod salą, w której odbywało się z nią spotkanie - wspomina Barbara Labuda. - Ale potem musiałam tłumaczyć robotnikom, co pani doktor (profesorem Staniszkis została dopiero w nowej Polsce) chciała powiedzieć. Otaczał ją nimb "mózgu politycznego", ale miała też zagorzałych wrogów. - Czy ona nie widziała, że wszyscy się z niej śmiali, z jej wizji i teorii? Tak daje upust swej niechęci do Staniszkis anonimowy krytyk. W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Została doradcą Mariana Jurczyka, pisała mu szokujące przemówienia o treściach antysemickich. Proponowała działaczom "solidarnościowego podziemia" w okresie największych represji, by spotkali się na przykład z Jerzym Wiatrem, PZPR-owskim liberałem. W 1988 roku wydaje "Ontologię socjalizmu", która ukazuje się w podziemnej "Krytyce" i na Zachodzie. Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Na długo przed tym, nim do władzy doszła koalicja SLD - PSL. Stała się też ekspertem od zmian w państwach byłego Związku Radzieckiego. Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. A następnie wchodzi do gremium eksperckiego, rady reform państwa przy premierze Jerzym Buzku. "Rada dawno została rozwiązana, ale ja przestałam tam chodzić po dwóch zebraniach. To była fikcja, dyskutowaliśmy o rzeczach, które były już postanowione". Autopsychoanaliza Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje. Dlaczego? Barbara Labuda uważa, że najlepszym psychoanalitykiem Jadwigi Staniszkis jest ona sama. A niektóre wyznania pani profesor, przynajmniej jak na socjologa, są szokujące. Ale braku odwagi pod żadnym pozorem zarzucić jej nie można. Jadwiga Staniszkis: "Nie mam żadnej potrzeby lojalności grupowej, potrzeby przynależności. Jestem indywidualistką. W jakimś sensie jestem osobą autystyczną. To znaczy taką, która nie rozumie, jak inni ją postrzegają. I nie ma prawdziwego kontaktu z ludźmi. Nie rozumie ironii, bierze rzeczy zbyt dosłownie. Ale za to, jeśli jest inteligentna, redukuje wszystko, czego nie jest w stanie zrozumieć - pomija podmiotowość innych ludzi, ostrzej za to dostrzegając struktury i siatki powiązań. A ja sądzę, że jestem autystycznie inteligentnym osobnikiem. Ten autyzm uformował również moją socjologię. Z większą pasją, niż wynikało to z potrzeb zawodu, zajmowałam się strukturami. Jak gdyby zrozumienie tych struktur było dla mnie ważne, aby przetrwać. Bo będę kontrolowała sytuację. Z ludźmi zawsze miałam złe kontakty. Złe - bo nie nawiązywałam porozumienia. Ale i dobre - w tym sensie, że nie odbieram agresji, którą budzę. Ludziom się wydawało, że jestem z gumy, ale nie była to guma w sensie odporności, tylko braku kontaktu. I tak jest do dzisiaj. Pewnych słów, które wypowiadam, na przykład o premierze Buzku, nie słyszę. Nie mam żadnych konotacji emocjonalnych. Nic więc mi nie »pika«, żeby jakiegoś słowa nie użyć. Nie mam przywiązania do symboli. W stoczni w 1980 roku dokonywał się cud przypominający to, co opisał Albert Camus w »Człowieku zbuntowanym«. Tym prostym robotnikom kategorie moralne służyły jako ich pierwszy język opisu świata. A ja byłam wściekła, bardzo mnie to drażniło - ten opis emocjonalnego przeżycia. Nie byłam w stanie zrozumieć euforii, która temu towarzyszyła: ci płaczący dziennikarze, ci wchodzący na scenę. Ja tych emocji po prostu nie rozumiałam. Nie mieszczą się w moim sposobie przeżywania świata. To była dla mnie histeria, której nie potrafiłam się poddać - zaczęłam więc ją natychmiast opisywać. I tak powstała książka, »Samoograniczająca się rewolucja«, którą wydałam po angielsku. Po polsku by się nie dało. Pamiętam z tamtego okresu spotkanie na Foksal, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, podczas którego nazwałam Wałęsę »zwierzątkiem posiadającym instynkt przetrwania w autorytarnej dżungli«. Natychmiast, na trzy miesiące, otrzymałam zakaz publicznych wystąpień w Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Ale nie miałam wyboru, bo gdy widzę kogoś, kto jest uznany za charyzmatycznego, to pierwsza rzecz - budzi się we mnie bunt. Nie poddaję się »stadnym urokom osobistym«, przywództwu. Mój autyzm nie pozwala mi przeżyć jakiegoś wymiaru życia społecznego. A w życiu osobistym emocje zawsze podbudowywałam jakąś konstrukcją intelektualną. Miałam wielu mężczyzn w życiu, ale prawie ich nie pamiętam. Ważny był kontekst, a nie konkretna osoba. Znajomość prywatna pozwala mi penetrować obcy świat. Nie chcę wymieniać teraz nazwisk, bo cześć moich sympatii to mężczyźni, którzy są publicznie znani, ale wszyscy oni pochodzili ze środowisk obcych mojemu doświadczeniu. Na przykład byli pochodzenia żydowskiego". Uczucia i mężczyźni O kolejnych miłościach Jadwigi Staniszkis krążą plotki po Warszawie do dzisiaj. Najbardziej znanym mężczyzną jej życia był pisarz Ireneusz Iredyński. Ale było w tym gronie również wielu znanych socjologów. Czy jest bardzo kochliwa? To za silny typ, by tak o niej powiedzieć, to raczej ona była osobą zmuszającą innych do kochania - ocenia Jacek Kurczewski. Połowa lat siedemdziesiątych, spotkanie Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Tam pierwszy raz ujrzał ją Jerzy Strzelecki, młodszy od niej o 12 lat. - Wyglądała bardzo urokliwie, była piorunującą mieszanką urody i intelektu. Wyszedłem zakochany - wspomina Strzelecki. Jadwiga Staniszkis: "Od jednych nauczyłam się więcej, od innych mniej, od niektórych niczego. Większość to byli, że tak powiem, towarzysze podróży. Od Iredyńskiego nauczyłam się mocy słowa, od obecnego męża - satysfakcji z bycia po prostu dobrym człowiekiem, który potrafi coś poświęcać. A po pierwszym mężu zostało mi poczucie, że mogę wszystko wytrzymać, wszystko przetrwać. Ale tak naprawdę nie poznałam żadnego z moich mężczyzn, bo niezbyt się nimi interesowałam. I właściwie pamiętam to, co ja do nich mówiłam, a nie to, co oni mówili do mnie. Nie potrafię słuchać ani nawet zadawać pytań. Byłam trudnym partnerem, przez bardzo wiele lat nikt ze mną po prostu nie wytrzymywał. ( - Jak jest interesująco, to i trudno - tak komentuje tę wypowiedź eks-przyjaciółki Jerzy Strzelecki). Moje pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Żyliśmy w koszmarnych warunkach. Studiowaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy. Wynajmowaliśmy siedmiometrowy pokoik, mieliśmy dziecko. Mimo to zdołałam skończyć studia. Mąż podczas sprawy rozwodowej wyjaśniał, że powodem naszego rozstania było to, iż miałam zawsze rację. W ważnym dla mnie związku, z Iredyńskim, to ja odeszłam. Bo mówił mi to instynkt samozachowawczy. Poznałam go tydzień przed obroną doktoratu. Wprowadził się do mnie kilka tygodni później. Potem przez trzy lata nie napisałam ani jednej linijki. Byłam zajęta poznawaniem innego świata i przyprowadzaniem go wieczorami z restauracji SPATiF. Gdy ktoś pije tak jak on, rytm życia zmienia strach, dbałość o to, by zawsze była wódka. Iredyński doskonale wyczuwał moc języka. Wiedział, jak ludzi można uwikłać za jego pomocą. Wykorzystując słowa, epitety grał ludźmi. Gdy nie miał już nikogo innego pod ręką, takie gry prowadził też ze mną. Uświadomiłam sobie wtedy, jak łatwo jest manipulować innymi, jak trudno się przed tym bronić. Iredyński »uwodził« ludzi. Na tym polegały jego manipulacje, dlatego inni poddawali się tym jego okrutnym grom. I to bez względu na to, czy miał do czynienia z mężczyzną, czy kobietą. On ogniskował się na osobie, udowadniał jej, że może zrobić z niej wszystko, i anioła, i diabła. Najpierw ponosił trud, aby pokazać, że ktoś jest pępkiem świata, a dopiero potem wykazywał swoją władzę nad tym pępkiem świata. Ja takimi manipulacjami nigdy się nie zajmowałam, nie interesowałam się nigdy do tego stopnia drugim człowiekiem". Swojego obecnego męża, Michała Korca, poznała w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych pod Hagą. "Miałam tam wykład. Był bodaj '92 rok. Kiedyś podczas zwiedzania jakiejś wystawy, na którą mnie zabrał, strasznie zmarzłam. Zdjął swoją kurtkę i okrył mnie ją. Potraktował mnie jak słabą osobę. Bardzo mnie to rozczuliło. Pomyślałam sobie wtedy: to jest mężczyzna dla mnie. Na początku jeździłam do niego osiemnaście godzin w jedną stronę autobusami do Holandii. Rozwiódł się z żoną Chinką, i wrócił dla mnie do Polski". Rola polityczna Jadwiga Staniszkis wyjechała do męża, do Chin. Jej matka ocenia, że długo tam nie wytrzyma. Zbyt jest zainteresowana tym, co dzieje się w kraju. Jaką rolę w polskim życiu publicznym odgrywa dzisiaj osoba, o której Jan Lityński mówi, że jest "naukowcem, który wyrusza na podbój świata polityki i próbuje pełnić w nim rolę kreatywną"? Najlepszy psychoanalityk Jadwigi Staniszkis, czyli Jadwiga Staniszkis: "Czy dzisiaj słuchają tego, co mam do powiedzenia? Na pewno czytają, nie wiem z jakim skutkiem. Być może traktują te moje wypowiedzi w kategoriach zamachu stanu. Nawet takie głosy do mnie doszły z Klubu AWS. Ludzie zaczepiają mnie w tramwajach i mówią, że powinnam kandydować. Ale ja swoją rolę widzę we wskazywaniu kierunków, w których powinna pójść zmiana - choćby w podejściu do finansów publicznych, mimo że narusza to interesy polityków. Mówienie o tym, to są krople, które drążą skałę. Czy boją się mnie? Trochę tak jak w dzieciństwie bali się pani od polskiego. Gdy mnie słyszą, to może przypominają się im tamte lęki. Jestem teraz politycznie niczyją, i bardzo dobrze, zawsze tak było. Byłam związana z tworzeniem AWS, bo wydawało mi się, że będzie to sprawny obóz. Okazał się niesprawny. Początkowo występowałam na spotkaniach Klubu AWS, na zebraniach bardziej kameralnych, prywatnych. Ale doradca ma niewielką rolę, bo ten, kto mówi ostatni, decyduje. Uznałam, że najwięcej mogę zrobić poprzez media, do tego się ograniczyłam. zachowując niezależność. Choć szczerze powiedziawszy, ta niezależność polega na tym, że za każdym razem kto inny mną manipuluje. Mam więc nadzieję, że te manipulacje znoszą się wzajemnie. Na przykład nagle pokazuję się we wszystkich mediach. Jest oczywiste, że krytyka rządu Buzka była na rękę części obozu postkomunistycznego. Dlatego zostałam "wpuszczona w media". Mam bardzo dużo informacji. W tym sporo takich, które są informacjami ze środka polityki. Mam tyle kontaktów po wszystkich stronach barykady, że nawet nie pamiętam, kto co mi powiedział. A ponieważ dużo mówię, to ktoś mi te informacje "wrzuca" po to, by wyszły na zewnątrz. Bo jest to potrzebne w jakichś wewnętrznych rozgrywkach. Ujawnione informacje wpływają na reguły gry politycznej. Moje informacje w 90 procentach się potwierdzają. Poddaję się tym manipulacjom, bo kieruje mną ciekawość. Jestem osobą, która z ciekawości pójdzie nawet do piekła. Aby zrozumieć".
Miłość do polityki - w tym zawsze była stała. Wszystko inne się zmieniało, mężczyźni, teorie, poglądy. Jedni uważają ją za jedną z najtęższych głów w Rzeczypospolitej, pozostali za politologiczną mitomankę. Nikt jednak nie odmawia Jadwidze Staniszkis bystrości umysłu i bezkompromisowości. "Wszystko albo nic", tylko takie sprawy i sytuacje ją interesują. Bez względu na to, czy in plus, czy in minus temperatura, także uczuć, musi być wysoka. Zdarza jej się, że najpierw przecenia polityków, a potem ich bezwzględnie krytykuje. Jadwiga Staniszkis, socjolog. Jedna z nielicznych osób zajmujących się tą profesją nie związana na stałe z żadnym ośrodkiem władzy ani ugrupowaniem. Niezależna. Jest bodaj najczęściej występującym ekspertem politycznym w polskich mediach. Bo po prostu jest medialna. Choć mówi tak, że przeciętnemu odbiorcy trudno ją zrozumieć, to zawsze wypowiada się ostro i krytycznie. W słuchaczach nie budzi agresji, może dlatego, że czują, iż jest bezinteresowna. Nie ma w niej nienawiści, jest tylko bezwzględna, intelektualna analiza. Na ile trafna i sprawdzona, to już zupełnie inna sprawa. Jest rok 1966. Jadwiga Staniszkis ma 24 lata i jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. I tak nadszedł marzec '68. Wtedy wkroczyła do wielkiej polityki.Staniszkis nigdy nie należała do "komandosów", choćby ze względu na różnicę wieku, ale była "uwikłana" w to środowisku. Po wydarzeniach marcowych to środowisko się od niej dystansowało. Po marcu '68, w latach siedemdziesiątych, działalność opozycyjna Jadwigi Staniszkis jest mało widoczna. Aż wreszcie w sierpniu '80 trafia do Stoczni jako ekspert. Ale jeszcze przed podpisaniem porozumień sierpniowych Jadwiga Staniszkis wychodzi z komitetu doradczego, choć w Stoczni Gdańskiej zostaje. W następnym okresie robiła rzeczy, które dziwiły nie tylko jej wrogów, ale i przyjaciół. Po 1989 roku, gdy Lech Wałęsa zaczął ubiegać się o prezydenturę, została jego osobistym doradcą. Jako jedna z pierwszych zaczęła głośno mówić o mafijnych powiązaniach polskiej gospodarki i polityki. Gdy powstaje AWS, współtworzy jej program. Choć fascynują ją polityczne gry i najbardziej lubi rozmawiać o partyjnych sekretarzach (kiedyś) i politycznych liderach (teraz), nigdy nie stała się politykiem. A podobno miała takie propozycje.
PFRON sprzedał swoją najcenniejszą spółkę w tajemnicy, bez przetargu Zagadka RON Leasing W dniu powołaniu rządu Leszka Millera zarząd PFRON kierowany przez Waldemara Flügla (ZChN) zakończył negocjacje dotyczące sprzedaży spółki RON Leasing, należącej do funduszu. Trzy dni później sprzedał ją za 26 mln zł spółce z o.o. CLIF Investment, która ma spore kłopoty finansowe. O transakcji nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po pierwsze - Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie rozpisał przetargu na sprzedaż RON Leasing, nie było również żadnych ogłoszeń w prasie. Po drugie - negocjacje z nabywcą, toczone w szybkim tempie, zakończono w dniu uformowania nowego rządu, a umowę podpisano trzy dni później. Po trzecie - o sprzedaży spółki nie wiedziała rada nadzorcza funduszu ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Po czwarte - nabywca, czyli CLIF Investment jest głównym udziałowcem giełdowej spółki CLiF (Centrum Leasingu i Finansów), której banki gremialnie odmawiają dalszego finansowania; sąd rozpatrywał wczoraj wniosek o ogłoszenie upadłości CLiF-a. Po piąte - spółka RON Leasing przynosiła zysk i co roku wpłacała do kasy PFRON tytułem dywidendy ponad milion złotych. Dlatego transakcja ta budzi kontrowersje. - Wiadomość o sprzedaży RON Leasing była dla mnie jak grom z jasnego nieba - mówi Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik ds. osób niepełnosprawnych w rządzie Jerzego Buzka. - Stało się to w momencie, gdy zmieniali się pełnomocnicy rządu. Oceniam tę decyzję negatywnie. - W sprawie RON Leasing zwrócę się do NIK o przeprowadzenie kontroli i ustalenie prawdziwej wartości tej spółki - zapowiada Anna Filek, posłanka SLD, od wielu lat działająca w środowisku osób niepełnosprawnych. Ukarany prezes Fundusz powołał do życia RON Leasing w 1996 roku, w czasach, gdy kierowali nim prezesi z namaszczenia SLD. Kapitał założycielski wynosił 20 mln zł; ponadto PFRON udzielił spółce pożyczek w wysokości 33 mln zł. Firma miała ułatwiać zakładom pracy chronionej leasing linii produkcyjnych, maszyn i urządzeń. Pracodawcy ją chwalili. Najwyższa Izba Kontroli krytykowała natomiast kontrakty menedżerskie podpisane przez PFRON z członkami zarządu RON Leasing - mieli oni otrzymać 200 tysięcy złotych tytułem odszkodowania w przypadku zwolnienia z pracy. - Spółkę sprzedano poniżej jej wartości - twierdzi Jolanta Banach, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. - Gdy się o tym dowiedziałam, zwróciłam się do rady nadzorczej PFRON z wnioskiem o wydanie opinii w sprawie odwołania pana Flügla z funkcji prezesa. Opinia była pozytywna i prezes został natychmiast odwołany. Jak ustaliła "Rz" RON Leasing sprzedano o 2 mln zł taniej niż wynosił dolny próg "widełek cenowych" ustalonych przez biegłego. 12 września rada nadzorcza PFRON zgodziła się, aby spółkę sprzedać - nie było jednak wówczas mowy ani o cenie, ani o tym, kto będzie nabywcą. - Nie mam sobie nic do zarzucenia, sprzedaż RON Leasing to nasz sukces - mówi Waldemar Flügel, były prezes PFRON. - Następuje konsolidacja spółek leasingowych i tak mała firma nie miałaby szans utrzymania się na rynku. Zakłady pracy chronionej, które były głównymi klientami RON Leasing, są w coraz gorszej kondycji. Gdybyśmy tej spółki nie sprzedali, to za rok nie byłaby nic warta. Bankrut z pieniędzmi Waldemar Flügel wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych nie miał obowiązku ogłaszania przetargu. A zmiana rządu w chwili zakończenia negocjacji to czysty przypadek. Według Flügla RON Leasing wypracowywał zyski głównie na papierze. - NIK, komisja sejmowa, nada nadzorcza i pełnomocnik rządu żądali od nas, abyśmy wycofywali się z działalności gospodarczej - mówi wiceprezes PFRON Marian Leszczyński, kierujący obecnie funduszem. - W sprawie RON Leasing powołaliśmy komisję, która wystąpiła do kilku potencjalnych nabywców. Oferta spółki CLIF Investment jako jedyna zawierała cenę. RON Leasing jest winien PFRON 27 mln zł z tytułu pożyczek. - Jeśli CLIF Investment nie będzie spłacać pożyczek zgodnie z umową, przystąpimy do windykacji - zapowiada Leszczyński. - Maszyny leasingowane przez zakłady pracy chronionej są własnością PFRON, nie ma więc niebezpieczeństwa, że stracimy pieniądze. Jolanta Banach chciała na początku listopada przeprowadzić kontrolę w RON Leasing i wstrzymać jej sprzedaż. Plan się jednak nie powiódł, gdyż nabywca zapłacił za spółkę 31 października, kilka dni przed terminem. Marian Leszczyński zapewnia, że PFRON zaprosił CLIF Investment do rokowań, gdyż spółka ta - jako jedna z nielicznych - ma spore pieniądze, które może zainwestować. CLIF Investment to spółka zależna od Piotra Büchnera. Ma 73 procent akcji spółki giełdowej CLiF, której sytuacja finansowa jest fatalna - firmie nie udało się zdobyć inwestora strategicznego, zaś banki wypowiedziały umowy finansujące jej działalność. W oświadczeniu przekazanym prasie 14 listopada Kredyt Bank, Polski Kredyt Bank, BGŻ, Bank Przemysłowo-Handlowy oraz Spółdzielczy Bank Ogrodniczy wezwały leasingobiorców, aby wpłacali raty na rachunki przez nie wskazane. Klienci CLiF-a obawiają się, że leasingowane przez nich maszyny mogą zostać zajęte przez banki. Matka, córka i tłum wierzycieli Wyniki finansowe giełdowego CLiF-a są złe - spółka ma 24 mln zł strat po trzech kwartałach 2001 r., zaś zobowiązania przekroczyły 240 mln zł. - Problemy ma spółka-córka, my zaś sprzedaliśmy RON Leasing spółce-matce - mówi Waldemar Flügel. - Rodzice nie mogą odpowiadać za grzechy dzieci. Od spółki CLIF Investment otrzymaliśmy oświadczenie, że nie toczą się wobec niej żadne postępowania upadłościowe ani układowe. Wczoraj warszawski Sąd Upadłościowy rozpatrywał wniosek trzech banków o ogłoszenie upadłości spółki-córki, a więc CLiF SA, będącej do niedawna w pierwszej dziesiątce w branży leasingowej. Sąd rozpatrywał jednocześnie złożony 15 października wniosek zarządu tej spółki o otwarcie postępowania układowego z wierzycielami, które miałoby objąć 230 mln zł długów. Pełnomocnicy banków: Kredyt Banku SA, Polskiego Kredyt Banku SA i BGŻ wnosili o ogłoszenie upadłości spółki, twierdząc, że postępowanie układowe to gra na zwłokę i próba wymanewrowania wierzycieli. Argumentowali, że CLiF od września nie reguluje zobowiązań z tytułu wypowiedzianych spółce umów kredytowych, a księgowość CLiF-a jest prowadzona nierzetelna. Prezes spółki Dariusz Baran bronił roztaczał wczoraj perspektywy zasilenia spółki kapitałem z zewnątrz, ale gdy pytano go o konkrety, nie miał czym się pochwalić. Przyznał, że obroty spółki zmniejszyły się w ostatnim roku o dwie trzecie. Ale zdaniem prezesa Barana, aktywa CLiF-a przewyższają jego zobowiązania, długi są "prawie płynnie" regulowane, spółka - choć wymaga sanacji - nie kwalifikuje się do upadłości. To banki mają być winne zapaści CLiF-a, gdyż od roku nie kredytują jego działalności, a bez kredytów w leasingu nie sposób funkcjonować. Na sprawę przyszło kilkadziesiąt osób, głównie przedstawicieli wierzycieli CLiF-a. Z trudem mieścili się w sali. Rozstrzygnięcia sąd ogłosi w przyszłym tygodniu. Leszek Kraskowski, DOM
Trzy dni po powołaniu nowego rządu zarząd PFRON sprzedał za 26 mln zł spółkę RON Leasing. Transakcja ta wzbudza kontrowersje z pięciu powodów: PFRON nie rozpisał przetargu na sprzedaż spółki ani nie ogłosił tej informacji w prasie, negocjacje z kupcem toczono w szybkim tempie, zakończono je w dniu uformowania się rządu, a trzy dni później sprzedano, o sprzedaży nie wiedziała rada nadzorcze PFRON ani pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych, nabywca jest udziałowcem giełdowej spółki CLiF, której banki odmawiają pożyczki, sprzedana spółka przynosiła dochody i nie było żadnego powodu aby ją sprzedać. RON Leasing został stworzony przez PFRON w 1996 r. Firma miała ułatwić zakładom pracy chronionej leasing linii produkcyjnych, maszyn i urządzeń. Pracodawcy ją chwalili, NIK zaś krytykował za zbyt wysokie kontrakty menadżerskie. Mimo dobrej sytuacji rynkowej spółka została sprzedana poniżej swojej wartości rynkowej. Były prezes PFRON, który przeprowadził tę transakcję nie ma sobie nic do zarzucenia. Twierdzi, że zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych nie miał obowiązku ogłaszania przetargu, a firma wypracowywała zyski wyłącznie na papierze. RON Leasing jest winien PFRON 27 mln zł z tytułu pożyczek. Firma została sprzedana CLiF Investment ponieważ ta spółka jako jedyna podała cenę sprzedaży. Tymczasem przed Sądem Upadłościowym toczy się postępowanie o ogłoszenie upadłości firmy CLiF SA, która jest spółką-córką CLiF Investment.
ORDYNACJA SLD gotowy do współpracy z AWS, UW chętna do rozmów z PSL Egzotyczne koalicje FILIP GAWRYŚ, MARCIN DOMINIK ZDORT Egzotyczne koalicje mogą powstać w Sejmie przy tworzeniu nowej ordynacji wyborczej. Już dziś Sojusz Lewicy Demokratycznej nie ukrywa, że prowadzi konsultacje z politykami Akcji Wyborczej Solidarność, a liderzy Unii Wolności potwierdzają, iż rozmawiają z Polskim Stronnictwem Ludowym. Zmiana ordynacji wyborczej stała się w ostatnich tygodniach - obok reformy podatkowej - tematem numer jeden na politycznych salonach. Wczoraj SLD złożył do laski marszałkowskiej projekt ordynacji. O jego szczegółach ma poinformować w sobotę; tego samego dnia grupa "Windsor" organizuje w Sejmie konferencję poświęconą zmianie prawa wyborczego, w której mają wziąć udział politycy i eksperci Akcji Wyborczej Solidarność, Unii Wolności i brytyjskiej Partii Konserwatywnej. W przyszłym tygodniu własny projekt złoży w Sejmie UW, nad swoimi pomysłami pracują też poszczególne partie AWS. Zamiast 460 - 323 posłów Sojusz Lewicy uważa, że trzeba szybko pracować nad ordynacją przede wszystkim dlatego, że koalicja AWS - UW utraciła możliwość sprawowania władzy i konieczne są przyspieszone wybory parlamentarne. Jednak do zastanawiania się nad prawem wyborczym przynagla polityków nie bieżąca sytuacja w kraju, lecz przede wszystkim konieczność dostosowania ordynacji do obowiązującego prawa. Niezgodnie z przyjętą na wiosnę 1997 roku ustawą zasadniczą - w starej ordynacji określone są kalendarz wyborczy i długość kadencji parlamentu, a także podmioty mające prawo zgłaszać kandydatów na posłów i senatorów. Ponadto ordynację trzeba dostosować do nowego podziału administracyjnego kraju; stare, ale wciąż obowiązujące prawo wyborcze mówi, że wybiera się od 3 do 17 posłów w 52 okręgach będących zwykle województwami - a więc skutkiem wyborów przy mechanicznym zastosowaniu tej ordynacji byłby Sejm, w najlepszym razie, składający się z 323 zamiast 460 posłów. Zielone i różowe Mechanizmy ordynacji wyborczej mogą wspierać lub osłabiać ugrupowania cieszące się dużą popularnością. Kwestia ordynacji podzieli więc obecny parlament "w poprzek" podziałów historycznych i ideowych, gdyż wspólny interes będą miały duże ugrupowania: Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej. Naprzeciw tego bloku staną dwie mniejsze partie, zwykle odsądzające się od czci i wiary: Unia Wolności i Polskie Stronnictwo Ludowe. UW podobno już przedstawiła swój projekt ordynacji władzom Klubu PSL, które go w pełni poparły. - Istnieje duża zbieżność interesów miedzy nami a PSL, więc będziemy współpracować - przyznaje sekretarz generalny Unii Mirosław Czech. Prowadzenie rozmów z UW zostało pośrednio potwierdzone przez Jacka Soskę, rzecznika ludowców. - Między czarnym a czerwonym jest zielone i różowe, i o tym trzeba pamiętać. Elektoraty Unii i Stronnictwa nie wchodzą sobie w drogę - mówi polityk PSL. Janik z Czechem Unia twierdzi, że chciała rozmawiać o ordynacji także ze swoim koalicjantem. - Jakiś czas temu umawialiśmy się z Akcją, że będziemy w tej sprawie współpracować - mówi Czech. - Koledzy z AWS nie przedstawili swoich propozycji, wnioskujemy więc, iż nie są tym zbyt mocno zainteresowani. Jednak teraz dochodzą do nas sygnały, że ochota na porozumienie ze strony AWS wzrasta - dodaje Czech. Politycy UW nie wykluczają, że chęć do współpracy ze strony Akcji może mieć związek z rosnącymi notowaniami SLD. Nieoficjalnie politycy Unii Wolności przyznają, że sami prowadzili już rozmowy z Sojuszem Lewicy - spotkali się sekretarze generalni: Mirosław Czech z Krzysztofem Janikiem. Miller z Tomaszewskim? Sojusz nie ukrywa, że prowadzi rozmowy na temat ordynacji ze wszystkimi, nawet z Akcją Wyborczą Solidarność. To, że doszło do spotkań, potwierdza Krzysztof Janik. - Prowadziliśmy sondażowe rozmowy z pewnymi osobami z AWS - przyznaje. Tygodnik "Nowe Państwo" napisał w ostatnim numerze o spotkaniu między Januszem Tomaszewski a Leszkiem Millerem. Sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek, który jest przeciwnikiem prowadzenia tych negocjacji, zapewnia, że nie były to spotkania oficjalne. - Władze RS AWS ani całej Akcji żadnych takich negocjacji nie prowadziły. Byłoby błędem, gdyby AWS i SLD dogadały się w celu wyeliminowania mniejszych partii - uważa Szkaradek. Nie wspierać dużych Konsultacje między Ruchem Społecznym a Sojuszem Lewicy były prawdopodobnie poświęcone koncepcji RS AWS, zgodnie z którą zostałyby utworzone małe okręgi, 4 - 7-mandatowe - takie rozwiązanie miałoby według oficjalnej interpretacji zbliżyć posłów do ich elektoratu, a "przy okazji" wzmocnić duże ugrupowania. Jednak - ku zaskoczeniu liderów Ruchu Społecznego - SLD nie poparł koncepcji RS. - Jeszcze nie dojrzeliśmy do systemu dwupartyjnego, nie odzwierciedlałby on poglądów i postaw społecznych, nie reprezentowałby całej sceny politycznej. Istnienie w Polsce dwóch dużych i dwóch średnich partii z jednej strony pozwala wyłonić stabilny rząd, a z drugiej dzięki 5-procentowemu progowi jest gwarancja, że nie będzie rozdrobnienia - mówi Krzysztof Janik. Na stanowisko SLD miał prawdopodobnie wpływ Aleksander Kwaśniewski. Prezydent - starając się utrzymać jak najlepsze stosunki z Unią Wolności - wypowiedział się przeciw małym okręgom wyborczym. Projekt ordynacji, który w piątek złożyli posłowie Sojuszu, zakłada więc podział kraju na 52 okręgi, w których wybierałoby się od 5 do 12 posłów. Jak premiować średnich Część AWS, głównie politycy Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego i Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, jest przeciwna małym okręgom, niepokoiła się więc możliwością zawarcia ordynacyjnego sojuszu między RS AWS a SLD (gdyby doszło do głosowania, obie partie dysponowałyby większością w Sejmie). Konserwatyści i narodowcy przygotowywali się do współpracy i podjęcia wspólnej kontrakcji. - Wciąż rozmawiamy, choć jeszcze nie można mówić o pełnym kompromisie - twierdzi Andrzej Machowski z SKL. ZChN wolałoby okręgi średnie, 7 - 8-mandatowe. - Zbyt małe okręgi, mimo formalnego utrzymania ordynacji proporcjonalnej, stworzyłyby faktycznie system większościowy, który doprowadziłby do geograficzno-politycznego podziału Polski na dwie części. Natomiast za duże okręgi, nie dają szansy na zbliżenie się do wyborców i prowadzenie mniej anonimowej kampanii - mówi Konrad Szymański z ZChN. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe jest w sprawie wielkości okręgów podzielone: projekt ordynacji opracowany na zamówienie sejmowego Biura Studiów i Ekspertyz przez Andrzeja Machowskiego (wspieranego przez Wiesława Walendziaka), proponuje okręgi 8 -13-mandatowe, a oficjalna uchwała prezydium zarządu SKL mówi o okręgach 9 - 19-mandatowych. To drugie stanowisko bliskie jest projektowi Unii Wolności. Partia Leszka Balcerowicza przygotowała ordynację, która premiuje średnie ugrupowania: w 32 okręgach wyborczych wybierano by od 10 do 18 posłów - głosy wyborców liczone mają być korzystną dla małych partii metodą St. League'a (inaczej niż we wszystkich innych projektach, mówiących o utrzymaniu metody d'Hondta, korzystnej dla dużych ugrupowań). Gdzie stawiać krzyżyk Kwestią, w której SKL i ZChN obawiały się sojuszu Ruchu Społecznego z SLD, jest sposób stawiania krzyżyków na kartach wyborczych. W RS AWS mówi się, że lepszy byłby krzyżyk stawiany przy nazwie partii, zamiast przy nazwisku kandydata. Do Sejmu wchodziłyby wtedy te osoby z listy partyjnej, które byłyby umieszczone przez liderów swojego ugrupowania na najwyższych miejscach. Taki system miałby - zdaniem jego autorów - dwie zalety: po pierwsze kandydaci prowadziliby wspólną kampanię całej listy, nie starając się walczyć tylko o własną pozycję; po drugie do parlamentu dostawałyby się wyłącznie osoby preferowane przez kierownictwa partyjne, a więc lojalne. - Dzięki temu uniknęlibyśmy w AWS ludzi takich, jak Słomka i Łopuszański, których w końcu i tak musieliśmy usunąć z klubu - mówi zwolennik "partyjnego krzyżyka", zapominając o tym, że właśnie Adam Słomka i jego koledzy (jako członkowie związanej z Januszem Tomaszewskim tzw. Spółdzielni) mieli wysokie miejsca na listach AWS - np. sam lider KPN-OP był drugi (po Marianie Krzaklewskim) na liście Akcji w Katowicach. Ulubiony odcień prawicy Jednak także w przypadku "partyjnego krzyżyka" Sojusz Lewicy zawiódł Ruch Społeczny AWS, opowiadając się za dotychczasowym systemem wskazywania konkretnego kandydata z listy. Stanowisko SLD w tej kwestii musiało podnieść na duchu polityków ZChN, SKL, PC i PChD, którzy obawiali się już, że po przyjęciu nowej ordynacji szanse na wybór będą mieli wyłącznie umieszczeni na czołowych miejscach list działacze Ruchu Społecznego. Wiceprezes SKL Kazimierz Ujazdowski tłumaczy, że "likwidacja »krzyżyka przy nazwisku« doprowadziłaby do skrajnego upartyjnienia wyborów i uzależnienia ich wyniku od decyzji kierownictw partii politycznych". - To był niepoważny pomysł. Przecież siłą AWS było właśnie danie wyborcy możliwości wyboru jego ulubionego odcienia prawicy. Wyborca głosował na kandydata z wybranej przez siebie partii, a jednocześnie wspierał całą Akcję - dodaje Konrad Szymański z ZChN. Symbol niereprezentatywności Przy okazji rozważań nad zmianą ordynacji wyborczej okazało się, że wielu polityków gotowych jest poprzeć likwidację lub gruntowną zmianę listy krajowej. Przypomnijmy, że celem jej wprowadzenia było zagwarantowanie czołowym politykom miejsca w parlamencie, gdy ich ugrupowanie dobrze wypadło w wyborach, ale im samym nie udałoby się zdobyć mandatu z okręgu. Już przed poprzednimi wyborami wielu przywódców ostentacyjnie rezygnowało z miejsca na liście krajowej, walcząc o mandat "z woli wyborców" w okręgu, a nie "z partyjnego rozdania przy zielonym stoliku". Konrad Szymański z ZChN uważa, że lista krajowa jest "przyczyną braku społecznego zaufania do systemu wyborczego", Kazimierz Ujazdowski z SKL nazywa ją "symbolem niereprezentatywności Sejmu". Beneficjenci listy krajowej Dzięki liście krajowej w 1997 roku mandaty uzyskali tak znani politycy AWS, jak: premier Jerzy Buzek, sekretarze Klubu Akcji Kazimierz Janiak i Andrzej Anusz (a także pozostający dziś poza AWS Tomasz Karwowski i Michał Janiszewski z KPN-OP oraz niezależny Ludwik Dorn); liderzy Unii Wolności: ministrowie Tadeusz Syryjczyk i Janusz Onyszkiewicz, wicemarszałek Sejmu Jan Król, sekretarz generalny UW Mirosław Czech oraz Janusz Lewandowski; politycy Polskiego Stronnictwa Ludowego: Józef Zych, Bogdan Pęk, Janusz Dobrosz, Aleksander Łuczak i Mirosław Pietrewicz. Wśród beneficjentów listy krajowej nie ma natomiast polityków z pierwszych ław SLD - niemal wszyscy liderzy Sojuszu zdobyli swoje mandaty w okręgach i być może dlatego dziś gotowi są na zmiany. W swoim projekcie ordynacji proponują, aby z listy krajowej wchodziły do Sejmu osoby, które uzyskają w swoich okręgach największą liczbę głosów, zostawiając mandaty kolejnym kandydatom na listach okręgowych.
Egzotyczne koalicje mogą powstać w Sejmie przy tworzeniu nowej ordynacji wyborczej. Sojusz Lewicy Demokratycznej prowadzi konsultacje z politykami Akcji Wyborczej Solidarność, a liderzy Unii Wolności rozmawiają z Polskim Stronnictwem Ludowym. Wczoraj SLD złożył do laski marszałkowskiej projekt ordynacji. Sojusz Lewicy uważa, że trzeba szybko pracować nad ordynacją dlatego, że koalicja AWS - UW utraciła możliwość sprawowania władzy i konieczne są przyspieszone wybory parlamentarne. przynagla polityków konieczność dostosowania ordynacji do obowiązującego prawa. do nowego podziału administracyjnego kraju., wspólny interes będą miały duże ugrupowania: Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej. Naprzeciw tego bloku staną Unia Wolności i Polskie Stronnictwo Ludowe.Sojusz prowadzi rozmowy na temat ordynacji ze wszystkimi, nawet z Akcją Wyborczą Solidarność. nie były to spotkania oficjalne. koncepcji RS AWS, zgodnie z którą zostałyby utworzone małe okręgi, 4 - 7-mandatowe SLD nie poparł. Na stanowisko SLD miał prawdopodobnie wpływ Aleksander Kwaśniewski. Projekt ordynacji, który w piątek złożyli posłowie Sojuszu, zakłada podział na 52 okręgi, w których wybierałoby się od 5 do 12 posłów. Część AWS jest przeciwna małym okręgom. Konserwatyści i narodowcy przygotowywali się do współpracy i podjęcia wspólnej kontrakcji. ZChN wolałoby okręgi średnie, 7 - 8-mandatowe. uchwała prezydium zarządu SKL mówi o okręgach 9 - 19-mandatowych. To stanowisko bliskie jest projektowi Unii Wolności: w 32 okręgach wyborczych wybierano by od 10 do 18 posłów - głosy wyborców liczone mają być korzystną dla małych partii metodą St. League'a (inaczej niż we innych projektach, mówiących o utrzymaniu metody d'Hondta, korzystnej dla dużych ugrupowań). W AWS mówi się, że lepszy byłby krzyżyk stawiany przy nazwie partii, zamiast przy nazwisku kandydata. Sojusz Lewicy zawiódł Ruch Społeczny AWS, opowiadając się za dotychczasowym systemem wskazywania konkretnego kandydata z listy. wielu polityków gotowych jest poprzeć likwidację lub gruntowną zmianę listy krajowej. liderzy Sojuszu proponują, aby z listy krajowej wchodziły do Sejmu osoby, które uzyskają w swoich okręgach największą liczbę głosów.
Bilans polskiego szkolnictwa wyższego ostatniej dekady jest wyjątkowo pozytywny, zwłaszcza na tle innych dziedzin sektora publicznego Kapitał wykształcenia RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI ANDRZEJ K. KOŹMIŃSKI Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Wykształcenie jako produkt rynkowy Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania (dzienny, zaoczny, "na odległość" itp.), prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę. To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy". Potrzeba różnorodności Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne. Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. W tym kierunku zmierzają też dyrektywy Unii Europejskiej. Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Pojawiło się natomiast, i to właśnie najpierw w uczelniach niepaństwowych, wiele nowych form i typów kształcenia. Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek. Faktem jest, że zarówno w ofercie uczelni państwowych, jak i niepaństwowych pojawiają się produkty o niedopuszczalnie niskiej jakości. Podobnie jak w przypadku jakiegokolwiek innego produktu zadaniem administracji państwowej jest niedopuszczenie na rynek produktów zagrażających żywotnym interesom czy bezpieczeństwu nabywców, ale tylko tyle. Rzeczą normalną jest bowiem zarówno zróżnicowanie oferty, jak i występowanie w niej lepszych i gorszych produktów, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odpowiednia informacja i zróżnicowanie cen. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie i nie powinien zniknąć z rynku jako elitarna forma kształcenia ludzi o najwyższych kwalifikacjach intelektualnych. Zaczyna się ona pojawiać także w uczelniach niepaństwowych najbardziej dbałych o swój potencjał naukowy i reputację. Zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę studentów Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Lada chwila zresztą w krajach najwyżej rozwiniętych jakąś formą kształcenia na poziomie wyższym objęci zostaną wszyscy absolwenci szkół średnich. Istnienie uczelni niepaństwowych i płatnych form kształcenia na uczelniach państwowych stanowi swoiste ubezpieczenie przeciw ograniczeniu masowości kształcenia. Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji. Kondycja finansowa wszelkich typów uczelni i ich pracowników bezpośrednio uzależniona jest od liczby kształconych studentów. Wynika to nie tylko z mechanizmów subwencjonowania uczelni państwowych przez MEN, ale także z coraz bardziej powszechnej odpłatności za studia. Uczelnie państwowe kształcą bowiem coraz więcej w trybie zaocznym, wieczorowym i podyplomowym, pobierając za to opłaty. Bezpłatne studia dzienne ulegają w szkolnictwie państwowym stopniowej marginalizacji, stając się alibi wobec archaicznego zapisu w nowej konstytucji. Próby przeciwdziałania temu zjawisku poprzez administracyjne ograniczanie naboru na studia zaoczne (w imię zapewnienia dostępu do bezpłatnego wykształcenia wyższego traktowanego jako przywilej socjalny) będą "obchodzone" i sabotowane zarówno ze względu na interes uczelni i ich pracowników, jak i wymagania rynku pracy, który narzuca godzenie studiów i pracy zawodowej. Trzeba płacić za studia Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Budżet nie jest w stanie sfinansować systemu szkolnictwa wyższego, jakiego Polska dziś potrzebuje. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców (którzy jak dotąd niemal w ogóle nie uczestniczą w finansowaniu szkolnictwa wyższego). Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Szczególnie takich, które umożliwią zdolnej młodzieży zaciąganie kredytów na finansowanie studiów a także umożliwią dokonywanie darowizn na rzecz uczelni i uzyskiwania z tego tytułu przywilejów podatkowych. Olbrzymie inwestycje w bazę lokalową i wyposażenie zarówno uczelni państwowych, jak i niepaństwowych finansowane są z opłat za studia. Bez nich nasze szkolnictwo wyższe dysponowałoby dziś znacznie niższym potencjałem materialnym. Opłaty studenckie są źródłem dochodów nauczycieli akademickich, które powstrzymują ich przed emigracją, a kraj i szkolnictwo wyższe przed "drenażem mózgów". W gospodarkach opartych na wiedzy szkolnictwo wyższe jest jednym z najważniejszych i najbardziej kosztochłonnych sektorów. Pojawienie się uczelni niepaństwowych i płatnych studiów na uczelniach państwowych uruchomiło jeden z niezbędnych strumieni tego finansowania. Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów, którzy inwestują własne pieniądze, czas i utracone możliwości w podniesienie wartości swego kapitału intelektualnego. Ta inwestycja musi się opłacić na rynku pracy, wyzwala więc przedsiębiorczość i inicjatywę nabywców usług edukacyjnych. Nieuczciwa konkurencja Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Jest to klasyczny przykład nieuczciwej konkurencji. Uczelnie niepaństwowe korzystają z kadry nauczycieli akademickich ukształtowanej w systemie szkolnictwa państwowego i nie ponoszą kosztów jej rozwoju. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, sprzecznej z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, w której uczelnie niepaństwowe i studiująca w nich młodzież są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. Już zresztą podjęto pewne kroki zmierzające do ograniczenia tej dyskryminacji (np. stypendia socjalne i naukowe dla studentów uczelni niepaństwowych czy finansowanie prowadzonych w nich badań naukowych). Równocześnie rozwój uczelni niepaństwowych nieuchronnie prowadzi do ukształtowania się w nich własnej kadry i własnych ośrodków jej rozwoju. Dobitnie świadczy o tym fakt, że już trzy spośród nich otrzymały uprawnienia do doktoryzowania. Wszystko wskazuje na to, że pojawią się także uczelnie niepaństwowe posiadające uprawnienia habilitacyjne. Bez administracyjnych zakazów Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich, których brak uważany jest za podstawowy ogranicznik rozwoju szkolnictwa wyższego. Obecnie konkurencja ta prowadzi do "jaskrawo widocznych" sytuacji patologicznych, które uosabiają przysłowiowi "siedmioetatowcy". Na tej podstawie formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. Nie są to pomysły szczęśliwe. Jeżeli bowiem restrykcje będą przestrzegane, to pozbawią kadry słabsze ekonomicznie uczelnie państwowe i niepaństwowe, ograniczając potrzebny rozwój polskiego szkolnictwa wyższego. Jeżeli zaś będą obchodzone, to poważnie rozszerzy się "szara strefa" w szkolnictwie wyższym. W tej sytuacji kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Wymaga to odejścia od sztywnych "siatek płac" w szkolnictwie wyższym. Powszechnie wiadomo z praktyki wielu krajów europejskich (np. Francji czy Niemiec), że profesor może z powodzeniem godzić pracę naukową i dydaktyczną na dwóch uczelniach i że w wielu specjalnościach po to, by uczyć i prowadzić badania na światowym poziomie, musi też praktykować w swoim zawodzie. Dotyczy to nie tylko lekarzy czy prawników, ale także inżynierów, agronomów, ekonomistów i wielu innych zawodów. Szkolnictwo wyższe jest pozytywnym wyjątkiem Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend (przede wszystkim Ministerstwa Edukacji Narodowej) w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny, która zdecydowanie odbiega od bilansu ostatnich dziesięciu lat w wielu innych obszarach sfery publicznej. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany", a różnorodność tej oferty jest nieporównywalna z tym, co proponowało polskie szkolnictwo wyższe w dekadzie lat 80. Opinia, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia opiera się na przekonaniu, iż jakość kształcenia w uczelniach wyższych okresu PRL była szczególnie wysoka. Taka opinia może jedynie ubawić tych, którzy potrafią jeszcze rozszyfrować takie zapomniane skróty, jak: WUML, WSNS, WSI czy WSP. Dlaczego jest lepiej Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. Pozytywne przemiany mogą utrzymać się i w przyszłości, jeżeli powstrzymane zostaną działania szkodliwe, czyli przede wszystkim pośpiesznie wdrażane, nieprzemyślane i jednostronne "reformy", na które brak jest środków, ale które stanowią żer dla pasożytów. W szkolnictwie wyższym szczęśliwie nie udało się ostatnio zbyt wiele "zreformować" i dlatego zaszły w nim głębokie i zasadnicze pozytywne zmiany oparte na autentycznej inicjatywie i przedsiębiorczości środowisk akademickich z jednej strony i na efektywnym popycie z drugiej. Ostrożnie z interwencją państwa Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Może ona polegać na przykład na sfinansowaniu szerszego dostępu młodzieży do studiów wyższych, kontroli jakości kształcenia, przyspieszenia rozwoju kadry naukowej czy rozwoju "centrów doskonałości", czyli ośrodków akademickich klasy światowej, których jest u nas bardzo niewiele. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków (z budżetu lub spoza budżetu) wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji. Autor jest profesorem, rektorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, członkiem korespondentem PAN.
Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Opłaty zmieniają postawy i mentalność studiujących. Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy Samorządności środowisk akademickich, powstaniu uczelni niepaństwowych i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego.
GOSPODARKA Oszczędzać, inwestować, tworzyć miejsca pracy Biznesplan dla Polski WITOLD M. ORŁOWSKI Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta już przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. Jej treść wynika po prostu z arytmetyki. Czy chcemy, aby gospodarka szybko się rozwijała? Jeśli mówimy, że tak, to musimy pokazać źródła finansowania jej wzrostu. I to właśnie pokazano w "Strategii..." Wbrew wszystkim problemom i pamiętając o wszystkich popełnionych błędach, możemy śmiało stwierdzić, że polska gospodarka w latach 90-tych z powodzeniem przebyła pierwszy, najbardziej ryzykowny i najtrudniejszy etap transformacji. Udało się ją zliberalizować, ustabilizować i otworzyć na konkurencję rynku światowego. Udało się stworzyć podstawowe instytucje rynkowe. Nasz sukces najlepiej ilustruje porównanie wyników gospodarczych Polski w ostatniej dekadzie z wynikami jakiegokolwiek innego kraju transformującego swoją gospodarkę. Kombinacja rozkwitającej prywatnej przedsiębiorczości z niezbędnym poziomem stabilności makroekonomicznej zaowocowała tym, że polski produkt krajowy brutto (PKB) zwiększył się w stosunku do roku 1989 o jedną trzecią, a wydajność pracy w przemyśle przetwórczym wzrosła o ponad 60 proc. Nie oznacza to jednak, że proces polskiej transformacji jest zakończony. Niesłychanie szybki wzrost deficytu obrotów bieżących, obserwowany od roku 1996, jest dowodem na to, że proces reform strukturalnych przebiegał zbyt wolno. Okazało się, że gospodarka nie jest w stanie znaleźć dostatecznych środków na finansowanie swojego wzrostu: zbyt małe są oszczędności gospodarstw domowych, zbyt niskie zyski firm, zbyt wiele kapitału musi być zużywane na finansowanie dziury budżetowej. Gwałtowna reakcja na kryzys rosyjski przypomniała nam, że jesteśmy wciąż postrzegani jako "rynek wschodzący", na którym chętniej się spekuluje, niż dokonuje długookresowych inwestycji. Nadal nie są rozwiązane potężne problemy sektorowe, a o rzeczywistych zdolnościach adaptacyjnych i konkurencyjności polskich przedsiębiorstw przekonamy się dopiero wówczas, gdy członkostwo w UE zniesie bariery dla zagranicznej konkurencji. Priorytety polityki gospodarczej Ograniczenia, o których mowa powyżej, musimy brać pod uwagę ustalając dla polskiej polityki gospodarczej priorytety na nadchodzące lata. Zadaniem najważniejszym jest utrzymanie, przez kilka dziesięcioleci, stopy wzrostu PKB na poziomie co najmniej 6 - 7 proc. To jedyny sposób na likwidację w dającej się przewidzieć przyszłości gigantycznej luki rozwojowej między Polską a Europą Zachodnią. Obecny poziom rozwoju kraju, sięgający zaledwie 40 proc. średniego poziomu Unii Europejskiej, nie jest wystarczający dla zaspokojenia konsumpcyjnych i cywilizacyjnych aspiracji społeczeństwa. Mając PKB na tym poziomie, postrzegani będziemy zawsze jako ubodzy krewni, żyjący bardziej z zasiłków UE niż z własnej pracy, a zajęcie "godnego Polski miejsca w Europie" będzie jedynie publicystyczną mrzonką. Osiągnięcie i utrzymanie przez długi okres wysokiego tempa wzrostu wymaga znalezienia sposobów jego sfinansowania. W latach 90-tych obserwowaliśmy, jak jedna za drugą załamywały się gospodarki krajów, w których wierzono, że wzrost taki może być sfinansowany bez wyrzeczeń, np. przez pożyczanie kapitału z zagranicy. Nie wytrzymały gospodarki naszych najbliższych sąsiadów, Węgier i Czech, przez pewien czas stawiane za wzór udanej transformacji. Mechanizmy załamania były różne, ale zasadnicze powody niemal zawsze takie same: rozziew między potrzebami w zakresie finansowania wzrostu a zdolnością do zmobilizowania dostatecznych zasobów krajowych. Tak jak w planującej ekspansję firmie, tak i w skali kraju potrzebny jest wieloletni, rzetelnie sporządzony biznesplan, zestawiający niezbędne dla rozwoju wydatki inwestycyjne z bezpiecznymi źródłami ich finansowania. Aby inwestować, trzeba oszczędzać Przygotowując taki plan, trzeba zacząć od oszacowania niezbędnych dla rozwoju nakładów. Analiza dotychczasowego rozwoju gospodarczego Polski oraz innych gospodarek rynkowych sugeruje, że osiągnięcie i utrzymanie tempa wzrostu rzędu 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. Oczywiście można wskazać na przykłady krajów, które dzięki niezwykle wysokiej efektywności inwestowania uzyskiwały taki wzrost i niższym kosztem. Można również wskazać na to, że stosunkowo wysokie stopy wzrostu gospodarczego Polski w latach 1995 - 1998 nie wymagały aż tak wielkich inwestycji. Musimy jednak pamiętać, że po latach zaniedbań potrzebujemy ogromnych inwestycji w infrastrukturę, oczyszczenie i ochronę środowiska naturalnego, w rozwój budownictwa mieszkaniowego. Takie inwestycje - niestety - przekładają się na wzrost PKB w znacznie mniejszym stopniu i z większym opóźnieniem niż wymiana parku maszynowego w przedsiębiorstwach, charakterystyczna dla procesów inwestycyjnych lat 1995 - 1998. Kiedy znamy już swoje potrzeby, musimy zastanowić się nad źródłami ich sfinansowania. Część nakładów można oczywiście pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. Jesteśmy jednak nadal "wschodzącym rynkiem", a więc gospodarką, która nie może sobie pozwolić na nadmierne ryzyko. Przekroczenie bezpiecznych granic deficytu obrotów bieżących (będącego prostą konsekwencją pożyczania kapitału z zagranicy) grozi kryzysem walutowym, który może cofnąć rozwój gospodarki o kilka lat. W związku z tym większość środków na sfinansowanie naszych potrzeb inwestycyjnych musimy wygospodarować w kraju, więcej oszczędzając. Obecnie relacja oszczędności do PKB wynosi u nas niewiele ponad 20 proc. Mówiąc obrazowo, średnio jedną piątą wypracowanego w Polsce dochodu przeznaczamy nie na bieżące spożycie, lecz na finansowanie inwestycji i wzrostu. Uzyskanie i utrzymanie relacji inwestycji do PKB pozwalającej na wzrost w granicach 7 proc., przy rozsądnych ograniczeniach w zapożyczaniu się za granicą, oznacza konieczność oszczędzania od 5 do 10 punktów procentowych PKB więcej. Rzetelny biznesplan dla Polski musi wskazać, skąd te dodatkowe oszczędności zdobyć. Finanse publiczne i wzrost Jedną z głównych przyczyn tego, że oszczędności jest w Polsce za mało, jest stan finansów publicznych, które - w postaci różnych podatków - pochłaniają około 40 proc. całej wartości PKB. Oczywiście część tych pieniędzy przeznacza się na inwestycje. Przygniatająca większość z nich jest jednak konsumowana bądź bezpośrednio (wydatki sfery budżetowej), bądź poprzez transfery socjalne. Zabierane 40 proc. dochodu nie wystarcza sektorowi publicznemu na pokrycie całości wydatków. Sektor publiczny, głównie budżet, dodatkowo pochłania ze skromnego polskiego rynku kapitałowego około 3 proc. PKB, finansując swój deficyt. W ten sposób sektor ten sam nie robi niemal żadnych oszczędności, nakładając jednocześnie ciężar wysokich podatków i pomniejszając tym samym dochody tych sektorów gospodarki, które skłonne są oszczędzać znacznie więcej - gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Sektor publiczny jest w Polsce niewspółmiernie duży w stosunku do naszych możliwości finansowych. Jest nieefektywny, a struktura jego wydatków - niewłaściwa. Porównania międzynarodowe pokazują, że kraj na poziomie rozwoju Polski nie może znosić takiego ciężaru, jeśli chce się szybko rozwijać. Nie jest też w stanie dobrze wywiązać się ze swoich podstawowych funkcji wobec społeczeństwa i gospodarki. Nakłady na inwestycje publiczne, np. na przyzwoite drogi i oczyszczalnie ścieków, są żenująco niskie w stosunku do potrzeb. Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej problem ten - paradoksalnie - ulegnie raczej zaostrzeniu niż złagodzeniu. UE będzie wprawdzie szczodrze wspierać rozwój polskiej infrastruktury, tworzenie nowych miejsc pracy w regionach przeżywających kłopoty czy też modernizację obszarów wiejskich. Będzie jednak wymagać od Polski znalezienia środków na współfinansowanie tych inwestycji. Również NATO prędzej czy później zacznie coraz mniej poważać członka sojuszu niezdolnego do wysłania w rejon potencjalnego konfliktu choć kilku nowoczesnych samolotów. Polska racja stanu wymaga zwiększenia tak inwestycji publicznych, jak i innych wydatków służących rozwojowi gospodarczemu, choćby na edukację i badania naukowe. Tymczasem pomija się je, by uniknąć drażliwych politycznie decyzji dotyczących stopniowego zmniejszenia ciężaru wydatków socjalnych. Wejście Polski na ścieżkę szybkiego wzrostu wymaga gruntownej reformy sektora publicznego, zwiększającej stopę oszczędności krajowych i kierującej więcej środków publicznych na cele prowzrostowe. Prosta arytmetyka wskazuje, że można tego dokonać jedynie w drodze stopniowego zmniejszania udziału wydatków socjalnych sektora publicznego w PKB. Nie oznacza to zresztą wcale, że konieczne będą cięcia tych wydatków, a tylko czasowe spowolnienie ich realnego wzrostu zdecydowanie poniżej tempa wzrostu PKB. Od czego zacząć Jakie więc powinny być elementy biznesplanu dla Polski? Po pierwsze, należy jak najszybciej wyeliminować deficyt sektora publicznego. Przestaniemy w ten sposób zużywać skąpe oszczędności krajowe na finansowanie spożycia. Doprowadzimy do spadku stóp procentowych, zwiększymy stabilność gospodarki, ograniczymy presję na nadmierną aprecjację waluty i ryzyko kryzysu walutowego. Po drugie, stopniowo powinniśmy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB. Pozwoli to na uproszczenie i ograniczenie skali podatków, w pierwszej kolejności od zmuszonych do coraz bardziej zażartej walki konkurencyjnej przedsiębiorstw, w drugiej od gospodarstw domowych. Pozostawienie większych dochodów w sektorze prywatnym zwiększy skłonność do oszczędzania w skali całej gospodarki, pozwalając na sfinansowanie ambitnego programu inwestycyjnego potrzebnego Polsce do wzrostu. Po trzecie, znacznie większą część wydatków publicznych powinniśmy skierować na cele prorozwojowe, zwłaszcza inwestycje publiczne. Po czwarte, by uniknąć ewentualnych kłopotów budżetowych oraz zapewnić inwestowanie polskich oszczędności w efektywny sposób, powinniśmy jak najszybciej przeprowadzić do końca proces prywatyzacji oraz sprawnie i radykalnie zrestrukturyzować wymagające tego sektory gospodarki. Program taki oznaczałby jednak nie tylko zmiany w wysokości podatków - definiowałby ponownie rolę państwa w gospodarce, pozostawiając większe pole do inwestowania i wzrostu dla sektora prywatnego. Celem stopniowego obniżenia relacji wydatków budżetowych do PKB (z około 44 proc. do 35 proc. przed rokiem 2010) nie byłoby po prostu wycofanie się państwa z gospodarki, lecz nadanie jej zdolności do "tygrysiego" wzrostu gospodarczego. Podobny program wprowadzony w latach 1985 -1988 w Irlandii spowodował, że w ciągu kilkunastu lat kraj ten nadrobił wielowiekowe zaległości w rozwoju i stał się najbardziej dynamiczną gospodarką Europy. Dodatkowy problem: bezrobocie Należy też pamiętać, że szybki wzrost gospodarczy jest warunkiem rozwiązania problemu bezrobocia. Najbliższe dziesięciolecie będzie pod tym względem niesłychanie trudne. Z jednej strony gwałtownie wzrośnie liczba ludności w wieku produkcyjnym, z drugiej zaś na rynek pracy spłynie fala pracowników zbędnych w szybko restrukturyzujących się przedsiębiorstwach. Na nowe miejsca pracy czekać też będzie rzesza mieszkańców wsi, w rzeczywistości już objęta ukrytym bezrobociem. Szacuje się, że dopiero stworzenie w ciągu najbliższych lat 3 - 4 milionów nowych miejsc pracy, głównie w sektorze usług, pozwoliłoby na opanowanie problemu bezrobocia. Polska potrzebuje więc wzrostu gospodarczego, dzięki któremu powstałoby wiele nowych miejsc pracy, zarówno w miastach, jak i na obszarach wiejskich. W przeciwnym razie grozić nam może los Hiszpanii - jej sukcesowi gospodarczemu lat 80. towarzyszyło 25-proc. bezrobocie. Zapewnienie tego, by wzrost gospodarczy rozwiązał z czasem problem jawnego i ukrytego bezrobocia, wymaga znacznego uelastycznienia polskiego rynku pracy. Koszty pracy powinny być obniżone przez spadek obciążenia podatkowego i obciążenia składkami emerytalnymi. Proces negocjacji płacowych powinien być uproszczony, koszty zatrudnienia pracowników ograniczone, ich wykształcenie i umiejętności lepsze, a mobilność - większa. Tylko w ten sposób Polska może stawić czoło wyzwaniom nowego wieku i nadrobić to, co straciła w wiekach poprzednich. Autor jest dyrektorem Zakładu Badań Statystyczno-Ekonomicznych GUS i PAN oraz Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych NOBE
Zaproponowana przez Ministerstwo Finansów i przyjęta przez rząd "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego na lata 2000 - 2010" nie jest dokumentem rewolucjonizującym myślenie na temat rozwoju gospodarczego Polski. utrzymanie stopy wzrostu PKB na poziomie 6 - 7 proc. wymaga w naszym kraju inwestycji sięgających ponad 30 proc. PKB. Część nakładów można pokryć dopożyczeniem kapitału z zagranicy. większość środków musimy wygospodarować, oszczędzając. należy zmniejszyć udział konsumpcyjnych wydatków budżetowych w PKB.większą część wydatków publicznych skierować na cele prorozwojowe, przeprowadzić proces prywatyzacji.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim.
INTERNET Drzwi do biznesu XXI wieku Wielkie wojny wirtualne RAFAŁ KASPRÓW Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Branża raczej przyszłości Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wyścig trwa Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP). - Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica. Kupić, co się da Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln). Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami. Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. - Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku. Potentat w sieci Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet. - Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Portal "Z"? Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne. - Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe. Z telefonu w sieć W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Nadzieja w Vivendi Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych. Agora wszystkich zaskoczy? Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory. - To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA. Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem. - Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy. Na razie dużo strat Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości. - portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę. - wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła. - e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt. - Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek. - on line - sieć, obecność w Internecie.
czeka nas wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA. Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA. Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA. Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA. wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale zmiany w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Informacje zza oceanu szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy, by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy.
ZDROWIE Gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy Epidemia na Starym Kontynencie KRYSTYNA FOROWICZ Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. - To bez wątpienia początki grypy - powiedziała "Rz" lekarz dyżurny przychodni przy ul. Żeromskiego - Jest godzina 17, mamy jeszcze 54 dzieci pod gabinetem, a czekają nas poza tym wizyty domowe. W sobotę mieliśmy 70 pacjentów. Coraz częściej chorują na grypę dzieci, i to coraz młodsze. Do przychodni przy ul. Malczewskiego pełniącej weekendowy dyżur w sobotę zgłosiło się ponad 60 chorych, w niedzielę do wczesnego popołudnia blisko 40 osób. Tradycyjne leki mało skuteczne Zwykle zaczyna się od siąkających nosami kilku osób. Jednak choroba postępuje lawinowo. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową - podczas rozmowy, kaszlu i kichania. Jedna zagrypiona osoba, która pojawi się w towarzystwie, może zakazić wielu ludzi. Dr Jerzy Olszewski z Pogotowia Ratunkowego w Warszawie powiedział "Rz": - Zgłoszenia kierujemy do przychodni pełniących dyżury. My ratujemy życie ludzkie, nie leczymy. Jednak wezwań jest sporo, bo ludzie mylą infekcje grypowe z innymi objawami choroby, np. zapaleniem płuc. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Może to nastąpić za kilka tygodni, albo wcześniej, w lutym. Nie mamy pewności, ale tak na 20 proc. wyrokujemy, że nadejdzie z Anglii - byłaby to najgorsza jej odmiana. Inni lekarze przypuszczają, że na 50 proc. przywleczemy ją z Czech. - Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko grypie - mówi dr Sobolewski. Liczba osób korzystających z tej formy profilaktyki jest ciągle zastraszająco niska. Tymczasem jedynie szczepionki zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. Są skuteczne w ponad 50 proc., w zależności od stanu odporności osoby zaszczepionej. Nieraz wirusy okazują się "sprytniejsze" i po zaszczepieniu można zachorować. Ale przebieg grypy jest wówczas łagodniejszy i szybciej wraca się do zdrowia. W Polsce co roku na grypę choruje ok. 7 proc. społeczeństwa. Dr Sobolewski radzi zminimalizować kontakty z otoczeniem, osoby zainfekowane stają się źródłem zakażeń dla innych. Grypa u każdej zainfekowanej osoby może przebiegać ciężej. Radzi też zaszczepić się, a przede wszystkim unikać podróży zagranicznych. W Polsce zarejestrowanych jest 5 szczepionek antygrypowych, które kosztują ok. 25 zł. Są to zarówno preparaty złożone z fragmentów, jak i całych komórek wirusa. Receptę na szczepionkę wypisuje lekarz pierwszego kontaktu w rejonie po zbadaniu pacjenta. Pacjent musi być zdrowy w momencie, gdy się zaszczepia. Ze względu na wielką zmienność wirusa grypy, nie udało się dotychczas opracować szczepionek, które uodparniałyby na całe życie. Każdego roku można jednak kupić w aptekach wersje uaktualnione na nowy sezon. Niektóre firmy wypowiedziały wojnę tej jednej z najdolegliwszych chorób i wykupiły dla pracowników i ich rodzin pakiet szczepień, aby biura nie świeciły pustkami. Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki. Zdaniem internistów i wirusologów, zapobieganie przez czynne uodparnianie jest najlepszym sposobem ochrony przed infekcjami. Szczyt chorobowy każdego roku następuje między styczniem i marcem. Wtedy osłabiony organizm łatwo poddaje się chorobie - tłumaczą lekarze. Można się chronić - W stadium wstępnym przeziębienia lub grypy najlepiej jest sięgnąć po środki pochodzenia roślinnego - radzi prof. Stanisław Kohlmuenzer z Katedry Botaniki Farmaceutycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Napar z kwiatu lipy ma właściwości napotne, sok z jeżówki uodparniające, babka lancetowata udrażnia drogi oddechowe. Dobrze jest także sięgnąć po syropy i napary z malin, tymianku, rumianku, czosnku, cebuli oraz po soki bogate w witaminę C. Jednak to wszystko jest skuteczne w profilaktyce i początkowych stadiach grypy. Gdy dojdzie do stanu zapalnego, wtedy trzeba ratować się silniejszymi środkami - podkreślił S. Kohlmuenzer. Najlepiej jest grypę przeleżeć, bo jeśli dojdzie do powikłań, mogą doprowadzić nawet do śmierci chorego - ostrzegają lekarze. Groźnym jej powikłaniem jest zapalenie mięśnia sercowego, może się zdarzyć także zapalenie opon mózgowych. - Najlepszą metodą wzmocnienia układu odpornościowego jest witamina C, jest to doskonała bariera dla wirusa grypy - twierdzi dr Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska z Instytutu Żywności i Żywienia w Warszawie. - Niekoniecznie muszą to być tabletki. Wystarczy jeden owoc kiwi, jedna pomarańcza i dwa grejpfruty, aby pokryć dzienne zapotrzebowanie na tę witaminę. Przypadki śmiertelne W Europie epidemia grypy rozszerza się. Są już przypadki śmiertelne. Brytyjskie szpitale mają kłopoty z przechowywaniem zwłok. Z powodu braku miejsc w szpitalnych kostnicach, korzysta się tam z pomocy lodówek kontenerowych i samochodów-chłodni - donoszą agencje prasowe. W okręgowym szpitalu w Eastbourne nad La Manche, gdzie między 24 grudnia a 4 stycznia 80 osób zmarło na grypę, zwłoki 60 osób przechowywano w ciężarówce-chłodni. W niezbyt odległym Hastings skorzystano z lodówki kontenerowej, ponieważ miejscowa kostnica, licząca 44 miejsca, okazała się za mała. Co roku w Wielkiej Brytanii umiera na grypę 3000-4000 ludzi. W Czechach w niektórych powiatach na zachodzie kraju liczba chorych przekroczyła już 3 tysiące w przeliczeniu na 100 tysięcy mieszkańców. W Pilznie, na zachodzie Czech, gdzie sytuacja jest najtrudniejsza, zakaz odwiedzin obowiązuje we wszystkich zamkniętych placówkach służby zdrowia i opieki społecznej. W ciągu ostatniego tygodnia liczba chorych wzrosła tam o ponad 60 proc. W Pradze na grypę i podobne do niej wirusowe schorzenia górnych dróg oddechowych choruje już co 30 mieszkaniec. Także tutaj liczba chorych szybko rośnie. Według praskiego inspektora sanitarnego Vladimira Polaneckiego, w stosunku do ubiegłego tygodnia liczba zachorowań wzrosła o 62 proc. Granica epidemii (2000 zachorowań na 100 tysięcy mieszkańców) została przekroczona także w wielu miastach wschodnich Czech, m.in. w sąsiadującym z Polską Nachodzie oraz w miastach czeskiego Śląska, m.in. w Karwinie i Hawirzovie. W położonym w północno-zachodnich Czechach Chomutovie liczba chorych przekroczyła 3150. Liczba zachorowań, według oceny epidemiologów, ciągle szybko rośnie i należy oczekiwać, że grypa zaatakuje w Czechach w pełni dopiero w najbliższych dniach. Grypa ma w tym roku szczególnie ciężki przebieg. W pierwszych dwóch-trzech dniach chorzy mają bardzo wysoką temperaturę (nawet do 40 stopni C), męczący, suchy kaszel i kłopoty z oddychaniem. W Holandii Grypa zagraża jednej piątej ludności Holenderskie władze sanitarno-epidemiologiczne ostrzegły, że na grypę może zachorować w nadchodzących tygodniach do 20 procent ludności tego kraju. We wschodnich regionach Holandii odnotowuje się już 26 zachorowań na 10 tysięcy mieszkańców. Jeśli prognoza okaże się trafna, już wkrótce z wirusem grypy będzie się borykać trzy miliony Holendrów. Zdrowych wzywa się do szczepień, a chorych upomina, żeby nie lekceważyli grypy i koniecznie stosowali się do wskazówek lekarzy.
Dyżurujące w niedzielę przychodnie rejonowe w Warszawie miały natłok pacjentów. Objawy: gorączka, nasilający się kaszel, ból w klatce piersiowej, niekiedy wymioty. To bez wątpienia początki grypy. choroba postępuje lawinowo. Wirus grypy przenosi się drogą kropelkową - podczas rozmowy, kaszlu i kichania. Lekarz dyżurny kraju Michał Sobolewski uspokaja: w Polsce jeszcze nie ma epidemii grypy. Wybuchnie, kiedy będzie dużo źródeł zakażenia. Polacy lekceważą profilaktyczne szczepienia przeciwko grypie. Tymczasem jedynie szczepionki zapobiegają rozprzestrzenianiu się schorzeń zakaźnych. Tradycyjne leki przeciwbakteryjne, dotychczas powszechnie używane, w niektórych przypadkach, okazują się mało skuteczne, co jest spowodowane zwiększaniem się oporności organizmów na antybiotyki i chemioterapeutyki.
PODRĘCZNIKI We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy Walka o ucznia ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach. Bogata oferta - Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki). Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. - Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok. Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP. - Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat. - Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN. W oczekiwaniu na kolejki Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła. - Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników. - Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego. - To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak. Nowe firmy Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. - Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek). W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosną Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski. Urok ćwiczeń Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji. Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
We wrześniu w życie wejdzie reforma oświaty, więc niezbędna będzie wymiana wielu podręczników. Dziś już wiadomo jednak, że nie wszystkie książki uda się wydrukować na czas. Wykaz książek dopuszczonych przez MEN do nauki w szkołach ukaże się dopiero pod koniec sierpnia. Wydawnictwa nie są pewne, jak szacować przyszłe wyniki sprzedaży. Reforma oświaty to dla nich wyzwanie, ale i szansa. Wydawnictwa szukają więc sposobów, by zachęcić nauczycieli do wybrania ich podręczników. Do tej pory nauczyciele niechętnie zmieniali podręczniki, z których uczyli, a teraz będą do tego zmuszeni. Nowe podręczniki znacznie różnią się od tych z poprzednich pokoleń. Pod względem edycji są jednymi z najpiękniejszych książek na rynku polskim.
LUDZIE Para znanych lekarzy do samego końca nie miała pojęcia, że ich dorosła córka jest w ciąży. Teraz wspólnie z nią walczą o odzyskanie chłopca, który ma nową rodzinę Dwoje wnucząt Marta i Jack wpadli na siebie w "Między Nami", knajpce młodej "warszawki". Marta lubiła "Między Nami". Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. MICHAŁ MAJEWSKI Marta spała w swoim pokoju, jak zwykle trochę dłużej niż rodzice. Jej tata, profesor kardiolog, i mama, znany pediatra, krzątali się bladym świtem po kuchni. Nagle profesor rzucił do żony: "Jak się czujesz podwójna babciu?" - Podwójna? Mamy przecież jedną wnuczkę - odparła zmieszana pani doktor. Profesor wiedział, co mówi: "Mamy dwoje wnucząt. Pół roku temu nasza Marta urodziła chłopca. Dowiedziałem się kilka dni temu". Pani doktor poczuła, jak w kilka sekund przybywa jej dziesięć lat. Marta - 27 lat, efektowna, wysoka blondynka. W domu od najmłodszych lat znakomite warunki - gosposia, latem wakacje z rodzicami nad morzem, zimą narty z tatą i mamą we Włoszech. W ogólniaku Marta trenuje biegi i skok wzwyż. Potem przykra wpadka - oblewa maturę przy pierwszym podejściu. Później uczy się w Szkole Głównej Handlowej. Przerywa, nie podoba się jej na tych studiach. Teraz przygotowuje się do egzaminów na psychologię. Chce zostać terapeutką. Paweł - 33 lata, brat Marty. Nie miał problemów z nauką. Na prawo dostał się za pierwszym razem. Odwrotność Marty - raptus i gorąca głowa. Żona, dwuletnia córka. Posada notariusza w dobrej firmie. Mama Marty - elegancka pani. Pediatra, ponadtrzydziestoletnie doświadczenie zawodowe, pracuje w jednym z warszawskich szpitali. Opowiada chętnie, ze swobodą, łatwością, ale stara się nie patrzeć w oczy. Szalenie zakochana w Bogusi - córce Pawła. Tata Marty - profesor medycyny. Kardiolog. Niesłychanie ambitny, wymagający. Bardzo przeżył nieudaną maturę córki. Do wszystkiego w życiu doszedł ciężką pracą. Idealista. Przekonany, że sprawiedliwość musi zwyciężać. Amerykanin z Między Nami Marta i Jack wpadli na siebie w Między Nami, knajpce młodej warszawki. Marta lubiła Między Nami. Często przesiadywała tam z bratem i jego znajomymi. Potem spotkania tamtej paczki robiły się coraz rzadsze. Znajomi, starsi od Marty o parę lat, mieli coraz mniej czasu - praca, obowiązki, wyjazdy, rodziny, dzieci. Jej brat, który był duszą tamtego towarzystwa, cieszył się narodzinami córki Bogusi. Przestali bywać, ale "opuszczona" Marta z przyzwyczajenia przesiadywała w knajpie przy Brackiej. Trzy dni później przychodzi na przyjęcie do restauracji "Sofia", na którym rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Wtedy pojawia się Jack. Młody Amerykanin wpada jej w oko - wygadany, wesoły, przystojny, podobno tańczył i występował w pokazach mody. Marta jest po prostu zakochana. Wkrótce przenosi się do mieszkania przy ul. Emilii Plater, które Jack wynajmuje wspólnie z amerykańskim kolegą o imieniu Bob. Marta zaczyna pracować ze swoim nowy przyjacielem. Zatrudniają się w wytwornej restauracji przy ulicy Marszałkowskiej - on jest szefem kuchni, ona pracuje jako tłumaczka. Niedługo potem Marta zaprasza do tej knajpy rodziców, żeby poznali jej nowego chłopaka. Jack przyrządza na tę okazję wystrzałowe potrawy. - Sprawiał miłe wrażenie - wspomina pani doktor. Ale od początku rodzice po cichu kręcą nosem na faworyta córki. Nie podoba im się, że Marta się nie uczy, pracuje w knajpie i na dodatek mieszka z dwoma facetami. Nic jednak głośno nie mówią, bo dziewczyna jest zachwycona. Szkoda, że się nie wtrącają. Kłamstwo w dużym swetrze W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi - przyjaciółce, bratu, rodzicom, wreszcie samemu Amerykaninowi, który okazuje się niepoważnym facetem. Przyszły tata coraz częściej bez wstydu, na oczach Marty, ugania się za innymi kobietami. Dlaczego Marta nie informuje go o ciąży? Teraz mówi, że bała się, iż ją opuści. Dlaczego nie mówi rodzicom? Bała się braku ich zgody na związek z Jackiem. Dziewczyna szybko brnie w coraz bardziej chore sytuacje. Na przełomie 1997 i 1998 roku Jack i jego kumpel Bob potrzebują pieniędzy na założenie baru z szybkim jedzeniem w znanej warszawskiej dyskotece. Po namowach Amerykanina Marta zastawia w lombardzie mieszkanie swojej świętej pamięci babci. Bez wiedzy rodziców Marty pokój z kuchnią na Mokotowie, wart sto tysięcy złotych, przepada za śmieszne cztery tysiące. Amerykanin musi wiedzieć, że dziewczyna jest w ciąży - śpią w jednym łóżku, Marta fatalnie się czuje. Jack udaje, że wszystko jest w porządku. Czasami mówi Marcie, że nie lubi dzieci i nie wyobraża sobie ich wychowywania. W lutym para wyskakuje ze znajomymi na weekend do Wrocławia. Na miejscu pada pomysł, żeby jechać do Pragi czeskiej. Marta jest bez paszportu. Zostawiają dziewczynę w czwartym miesiącu ciąży na stacji benzynowej, w obcym mieście. Niemal przez całą ciążę Marta mniej więcej dwa razy w miesiącu widuje się z mamą. Spotykają się w mieście na kawie, bywa, że córka wpada do mieszkania rodziców. - Zawsze była niechlujnie ubrana, przychodziła w szerokim swetrze albo w za dużej bluzie - opowiada pani doktor. Poza tym ciągle jest w złej formie - przygnębiona, wynędzniała i płaczliwa. Spowiada się mamie, że wszystko przez sercowe kłopoty z Jackiem. Pani doktor myśli, że córka zapadła na anoreksję albo bulimię - wcześniej Marta miała chorobliwą obsesję odchudzania się. W końcu zaniepokojona matka dzwoni do znajomej psycholog. Marta zgadza się pójść na spotkanie. Wizyt jest kilka, ale psycholog nie wyciągnęła od Marty zbyt wiele. W czerwcu, niecały miesiąc przed porodem, pani doktor namawia marnie wyglądającą córkę, żeby przebadała się w jej szpitalu. Marta się zgadza. Badania wypadają znakomicie, może poza lekką niedokrwistością. Nadal nikt nie wie o ciąży. Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie Santorini na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw. Jak wtedy wyglądała? Marta wyciąga dowód osobisty, w którym jest jej fotografia sprzed dwóch lat. W pierwszej chwili trudno uwierzyć, że panna ze zdjęcia i efektowna dziewczyna, która siedzi obok, to ta sama osoba - z fotografii patrzy jakaś niezdarnie ostrzyżona, blada kobieta o przerażonych oczach. Marta zmienia nazwisko W nocy z 15 na 16 lipca 1998 r. Marta zrywa się z łóżka, które dzieli z Jackiem - dziewczyna ma silne bóle porodowe. Amerykanin nie reaguje. Marta jedzie sama taksówką do śródmiejskiego szpitala na Solcu. Przy rejestracji celowo przeinacza swoje nazwisko - boi się, że w szpitalu zorientują się, iż jest córką znanych lekarzy. Potem nie chce pokazać dowodu osobistego. W końcu oddaje dokument, ale błaga lekarzy, aby utrzymali całą sprawę w tajemnicy. Tego samego dnia rodzi zdrowego chłopca - 8 punktów w skali Apgara. Po porodzie Marta chce czym prędzej wyjść ze szpitala. Warunkiem wydostania się jest podpisanie niewiążącego oświadczenia, w którym matka prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na ewentualną adopcję. Marta podpisuje i przed opuszczeniem kliniki ogląda, śpiącego w cieplarce, chłopca - ostatni raz widzi swojego syna. Po wyjściu zamiast dzieckiem zaczyna się opiekować szczeniakiem rasy husky, którego kupiła z gazetowego ogłoszenia dzień przed porodem. Trzy dni później wpada na przyjęcie do restauracji Sofia - rodzina i znajomi świętują rocznicę ślubu jej rodziców. Znika po dwóch kwadransach, żeby nie prowokować kłopotliwych pytań o swój wygląd i marny nastrój. Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego (numer telefonu komórkowego Marta zostawiła w izbie przyjęć szpitala na Solcu - M.M.). Stawia się na spotkanie i oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po niezwłocznej rozmowie z rodzicami. Przyznaje, że jej mama jest pediatrą. Podaje nazwę szpitala, w którym pracuje babcia chłopca. Pani Bałut tłumaczy Marcie, że powinna zgłosić się po dziecko do szpitala na Solcu. Jednak Marta chce najpierw powiedzieć o historii rodzicom. Jedzie z nimi na urlop nad morze - ma zamiar wreszcie wyjawić prawdę. Nie daje rady i po kilku dniach wraca z niczym. Kilka dni później Amerykanin wyrzuca ją z mieszkania przy Emilii Plater. Dziewczyna wraca do pustego mieszkania rodziców. Kilka razy snuje się wokół szpitala. Boi się wejść, innym razem pojawia się z psem i zostaje przegnana przez portiera, kolejny raz zjawia się późnym wieczorem, kiedy lekarze są już dawno w domach. W końcu daje spokój, odpuszcza, znika, nie pojawia się więcej. Powiem, ale po sylwestrze Nie więcej niż dziesięć dni przed porodem Marta spotyka się z rodzicami w greckiej knajpie "Santorini" na Saskiej Kępie. Znowu sprawa nie wychodzi na jaw. Pod koniec lata Marta zamęcza mamę z pozoru niewinnymi pytaniami. Na przykład chce się koniecznie dowiedzieć, co to oznacza, jeżeli dziecko po urodzeniu leży w cieplarce. Potem pani doktor znajduje w stercie ubrań córki śpioszki dla niemowlaka. Bardzo się cieszy - myśli, że Marta kupiła je dla małej Bogusi. W tym samym czasie dziewczyna zaczyna odwiedzać znanego psychologa, profesora Jana Tylkę, który był nauczycielem jej przyjaciółki i jest znajomym ojca. Później profesor tak opowiadał o pierwszej wizycie Marty: "(...) W sumie nie wiedziałem, czego chce. Płakała, trzymała się za głowę (...). Nie zadawałem jej żadnych pytań, chciałem, aby sama powiedziała, jaki ma problem". Na to trzeba będzie czekać do listopada. Najpierw opowiada o sprzedanym za grosze mieszkaniu. Rodzice są zszokowani, ale wybaczają. W grudniu zdradza profesorowi prawdę o dziecku. Mówi, że pragnie odzyskać małego. W tym samym czasie o istnieniu chłopca dowiadują się znajomi Marty. Z początku nie wierzą w porażającą informację. Daliby głowę, że dziecko jest wymysłem pogrążonej w depresji dziewczyny, ale wiadomości się potwierdzają. Przed sylwestrem informacja dociera do taty Marty. Profesor jest zszokowany. Przez pierwsze dni nie starcza mu sił, żeby o wszystkim powiedzieć żonie. W końcu na początku stycznia mówi jej, że jest "podwójną babcią". Rozmawiają z Martą. Są porażeni, nieludzko wstrząśnięci jej opowieścią, ale chwilę później cała trójka nie potrafi ukryć euforii: - Mamy wnuka, mamy synka. Szczęśliwa Marta łapie słuchawkę i wykręca numer do Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Słyszy nie najlepsze wiadomości: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem ustanowionym przez sąd opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej. Dziecko ma porażenie mózgowe i wylew trzeciego stopnia. Pani mama będzie wiedziała, co to znaczy". - To nic! Chcę go odzyskać - woła do słuchawki Marta. Umawiają się za trzy dni, na 12 stycznia 1999 roku - chłopiec ma wtedy pół roku. Domek był za duży Niewypał - tyle można powiedzieć o rozmowach, które zimą zeszłego roku prowadzą Marta i jej rodzice w ośrodku katolickim. Strony rozstają się chłodno, z zapowiedzią kolejnych spotkań na sali sądowej. Marta i jej rodzice wychodzą rozgoryczeni. Mają wiele do zarzucenia ośrodkowi i pani Bałut. Pani Bałut przez wiele dni zastanawiała się, czy rozmawiać z "Rz" o sprawie małego Pawła - to imię nadano chłopcu w szpitalu. W końcu opiekunka prawna dziecka nie zgadza się na spotkanie - odsyła do zeznań, które składała przed sądem. Problem w tym, że zeznania nie wyjaśniają wszystkiego, np. z informacji zebranych przez pełnomocnika Marty wynika, iż dzieci opuszczone przez matki trafiają do jednego szpitala - przez przypadek do tego, w którym pracuje babcia Pawła (pani Bałut znała jej miejsce pracy). Tymczasem chłopczyk trafił do innej placówki. Kolejna rzecz: Przed sprawą o pozbawienie praw rodzicielskich pani Bałut próbuje znaleźć Martę. W dowodzie, który dziewczyna zostawiła na Solcu są dwa adresy - pani Bałut sprawdziła jeden. Tu akurat opiekunka prawna ma przyzwoity argument. Mówi, że Marta jest dorosłą osobą i sama wiedziała, gdzie powinna się zgłosić w sprawie syna. Mamę Marty dziwi inna rzecz. To, że dziecko z tak poważnymi uszkodzeniami znalazło momentalnie rodzinę preadopcyjną - trafiło do niej tego samego dnia, w którym odebrano Marcie prawa rodzicielskie. - Nie było żadnego wylewu III stopnia ani porażenia mózgowego. To są nieodwracalne uszkodzenia, a chłopczyk jest przecież zdrowy. Domniemane uszkodzenia były tylko argumentem za szybkim oddaniem dziecka do adopcji - opowiada pani doktor. W lutym pełnomocniczka Marty, przez przypadek, wpada w sądzie na koleżankę po fachu, która ma reprezentować pewne małżeństwo w sprawie o adopcję. Okazuje się, że chodzi o małego Pawła. Prawniczki postanawiają zaaranżować spotkanie obu stron. Szykuje się przełom, bo ludzie, u których od trzech miesięcy jest dziecko, chcą rozmawiać. Wycofują się w ostatniej chwili - okazuje się, że Anna Bałut zabrania im pojawić się na tym spotkaniu. W marcu zeszłego roku zaczyna się sądowa sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich - Paweł ma wtedy osiem miesięcy i cały czas jest w rodzinie preadopcyjnej. Marta i jej rodzice są pełni optymizmu. Kupują większą szafę, żeby pomieścić nowe ubranka dla wnuczka, wymieniają okna, żeby mały nie nabawił się kataru. Wynajmują nad morzem większy dom niż zwykle, by komfortowo spędzić pierwsze, wspólne wakacje. Szybko przychodzi otrzeźwienie - przegrywają wszystko, co tylko można przegrać w tym procesie. Sąd nie zgadza się, żeby rodzice dziewczyny zostali nowymi opiekunami prawnymi. Sąd nie zgadza się też na kontakt Marty i jej rodziców z chłopczykiem i oddala wniosek o powołanie biegłego psychologa, który miałby wydać opinię na temat Marty. Proces wlecze się cały rok. W marcu 2000 r. jest postanowienie - wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej zostaje oddalony. Przewodnicząca składu, która na sali sądowej zwracała się do pani Bałut po prostu: "Pani Aniu", potrzebuje aż dwóch miesięcy z okładem na napisanie uzasadnienia - druzgocącego dla Marty. Sąd ocenia, że dziewczyna jest emocjonalnie nieprzygotowana do wychowywania dziecka. Marta składa apelację - jest maj 2000 r. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy. Od półtora roku jest w rodzinie preadopcyjnej. Dwa imiona za dużo Dziecko jest w doskonałych rękach. Nie kwestionują tego nawet Marta i jej rodzice. Dzięki codziennym ćwiczeniom i pomocy fachowej rehabilitantki chłopak jest w znakomitej formie - pogodny, rozgarnięty, ufny i bardzo związany z opiekunami. "Dziecku nie brakuje nawet ptasiego mleka (...). Bardzo je kochają, dbają, robią wszystko dla dziecka. Wiedzą, że matka biologiczna złożyła wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej. Bardzo się z tego powodu denerwują" - relacjonowała w sądzie pani Bałut. Z kolei w opinii psychologicznej profesor Tylka napisał o Marcie: Myślę, że jej doświadczenie można uznać (...) za przejaw dezintegracji pozytywnej, kiedy po ciężkich przeżyciach osoba formuje nową osobowość, lepszą i dojrzalszą. W sądzie profesor dodał, że "dziecko ma prawo poznać biologicznych rodziców. Nie ma większej więzi niż ta między biologicznymi rodzicami i dzieckiem". - Co się stanie, kiedy ten chłopak za kilkanaście lat dowie się, że jego biologiczna matka walczyła o bycie z nim. Walczyła i przegrała. To będzie dla niego koszmar - mówi Bartek, przyjaciel Marty. Z drugiej strony, co z uczuciami i poświęceniem dwójki ludzi, którzy oddali wszystko temu chłopcu? Ciekawa rzecz dotyczy imion. Otóż jedna z rehabilitantek miała powiedzieć w sądzie, że do chłopczyka w nowej rodzinie nie mówi się Paweł, lecz Wojtuś. Z kolei mama Marty uważa, że po ewentualnym powrocie, wnuczek powinien mieć na imię Boguś, bo wnuczka to przecież Bogusia. Sama Marta nie mówi o dziecku inaczej niż Mały. - Pani doktor? Nie ciągnie pani, żeby pójść i zobaczyć chłopca? Pani przecież nigdy go nie widziała. - Poszłabym, gdybym miała pewność, że go odzyskamy. A tak po prostu mam wnuka, którego nie mam. Znajoma neurolog pociesza mnie, że dzieci zaczynają pamiętać od połowy czwartego roku. Jest jeszcze chwila - tłumaczy pani doktor, opędzając się od szalonej husky, rówieśniczki chłopca, na którego ludzie mówią: Pawełek, Wojtek, Mały i Boguś. Imiona chłopca i innych bohaterów tekstu zostały zmienione
Marta i Jack wpadli na siebie w knajpce. W listopadzie 1997 r. Marta zachodzi w ciążę. Nikomu nie mówi. 15 lipca 1998 r. Marta rodzi chłopca.Po porodzie chce wyjść ze szpitala. Warunkiem jest podpisanie oświadczenia, w którym prosi o zaopiekowanie się dzieckiem i wyraża zgodę na adopcję. podpisuje. Pięć dni po urodzeniu dziecka odbiera telefon od Anny Bałut z Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. oświadcza, że zmienia decyzję - zamierza odebrać chłopca po rozmowie z rodzicami. Przed sylwestrem Rozmawiają. Marta wykręca numer do Bałut. Słyszy: "Została pani zaocznie pozbawiona praw rodzicielskich. Jestem opiekunem prawnym chłopca, który jest w rodzinie preadopcyjnej". zaczyna się sprawa o przywrócenie Marcie praw rodzicielskich. Proces wlecze się rok. W marcu 2000 r. wniosek zostaje oddalony. Marta składa apelację - jest maj. Chłopiec ma dwa lata bez dwóch miesięcy.
PUCHAR DAVISA Francja - Australia w setnym finale w Nicei Przewaga zbiorowej pamięci Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja) FOT. (C) REUTERS MIROSŁAW ŻUKOWSKI Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu. Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną. Ludzie z drugiego planu W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze. Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. Sikawkowy Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy". Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne. Wielka nacja Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu. FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią. AUSTRALIA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją. Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu.
WILNO Litewska prokuratura żąda ukarania polskich samorządowców za dążenia autonomiczne w latach 1990 - 91 Prawo czy polityka Oskarżeni Polacy (od lewej): Jan Kucewicz, Jan Jurołajc, Alfred Aluk. JAKUB OSTAŁOWSKI ANDRZEJ KACZYŃSKI z Wilna Oczekiwany w piątek w Wilnie wyrok w procesie czterech Polaków i jednego Łotysza, byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego na Wileńszczyźnie, nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę do 13 sierpnia z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija, którzy byli w gmachu sądu, ale - być może na widok obserwatorów z Polski - nie stawili się na sali. Vilniję mieli reprezentować Kazimieras Garszva i Jozuas Stankunas. Organizacja ta głosi, że wśród rdzennej ludności Wileńszczyzny właściwie nie ma Polaków, a ci, którzy się za nich podają, są spolszczonymi, wskutek wielowiekowej "okupacji" Litwy przez Polskę, Litwinami. Na ich określenie używają pogardliwego "-icze", od polskiej końcówki, jakoby sztucznie "przylepionej" do litewskich nazwisk. Poglądowi nie nowemu, bo dziewiętnastowiecznemu, z okresu budzenia się nowożytnej litewskiej świadomości narodowej, współcześnie nadał pseudonaukową oprawę lider Vilniji, językoznawca, Garszva. Nacjonalizm tej organizacji ma ostrze wyłącznie antypolskie; nie dostrzega ona żadnych innych niebezpieczeństw dla tożsamości narodowej Litwinów, jak tylko ze strony Polski i Polaków. Vilnija wielokrotnie pikietowała ambasadę RP w Wilnie i demonstrowała przeciwko aspiracjom Polaków z Wileńszczyzny. Wbrew konwencjom międzynarodowym oraz stanowisku władz i głównych sił politycznych Litwy Vilnija uważa, że warunkiem pełnego uznania praw obywatelskich Polaków na Litwie jest ich pełna asymilacja. Deklaracje i praktyka Litewscy partnerzy w dialogu z Polską bagatelizują zwykle działalność Vilniji jako marginesową. Dopuszczenie jednak jej przedstawicieli jako oskarżycieli posiłkowych oraz waga, jaką Sąd Apelacyjny przywiązał do ich nieobecności (a właściwie rejterady), powodują, że proces ten zasługuje na baczną obserwację. Sąd odrzucił wszystkie wnioski oskarżonych i ich adwokatów, jak np. skargę na prokuratora, którego opinie - nieprzychylne dla podsądnych oraz ignorujące fakt, że sąd pierwszej instancji oddalił główny zarzut - publikowała litewska prasa. Na rozprawę jako obserwatorzy przyjechali senatorowie Anna Bogucka-Skowrońska (UW) i Stanisław Marczuk (AWS), którzy udzielają się w komisji polonijnej Senatu i w Polsko-Litewskim Zgromadzeniu Parlamentarnym, oraz prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" prof. Andrzej Stelmachowski. - Zarzuty stawiane oskarżonym dotyczą ich działalności politycznej i proces nabrał charakteru politycznego. Organ wymiaru sprawiedliwości, jakim jest prokuratura, realizuje politykę państwa. Litewska Prokuratura Generalna żąda bardzo wysokich kar dla oskarżonych Polaków, którzy byli wybrani do samorządu rejonu o największym na Litwie procencie ludności polskiej, i - lepiej czy gorzej, co trudno ocenić, bo działo się to w okresie zamętu związanego z rozpadem ZSRR - wyrażali aspiracje i lęki swoich wyborców. Chcemy więc skonfrontować deklaracje władz Litwy, dotyczące stosunku państwa do polskiej mniejszości narodowej, z praktyką - tak wyjaśniła "Rz" powody swego przyjazdu senator Bogucka-Skowrońska. Prośba o autonomię Rozprawa toczy się przeciwko pięciu byłym (w latach 1990-91) działaczom samorządu rejonowego w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie - w 80 procentach zamieszkanym przez Polaków - autonomii. Postulat taki pojawił się w środowiskach polskich na początku roku 1989, czyli przed proklamowaniem niepodległości Litwy. Prawo ZSRR dopuszczało tworzenie autonomicznych obszarów, a inicjatywa działaczy polskich była odpowiedzią na postanowienie prezydium Rady Najwyższej Litwy o przejściu w ciągu dwóch lat na język litewski, jako państwowy, do czego zwarte skupiska ludności polskiej nie były przygotowane. (Podobne projekty ruchów narodowych na Białorusi, Ukrainie, także na Łotwie, wzbudziły tam niepokój i w następstwie odepchnęły od nich znaczną część innojęzycznych wyborców.) Działacze polscy powołali Radę Koordynacyjną do utworzenia Polskiego Obwodu Autonomicznego; jedni uważali, że w składzie Litwy, inni - że w składzie ZSRR. Rada rejonu solecznickiego (ale poprzedniej kadencji, niż ta, do której wchodzili oskarżeni) uchwaliła prośbę do Rady Najwyższej Litwy (ciągle jeszcze radzieckiej) o przyznaniu rejonowi takiego statusu. Zarzut przeciwko oskarżonym dotyczy postawienia wniosku w radzie solecznickiej następnej kadencji o ponowne przyjęcie takiej uchwały - już po proklamacji niepodległości, ale przed uchwaleniem prowizorium konstytucyjnego i kodeksu karnego. Akt oskarżenia stawia także zarzuty mniejszego kalibru, m.in. o popieranie poboru do armii ZSRR, o przekazaniu budynku gminnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Sąd rejonowy, po wielokrotnym odsyłaniu akt prokuraturze do uzupełnienia, w procesie wznowionym w czasie kampanii przed wyborami prezydenckimi na Litwie, na początku kwietnia wydał wyrok: oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Leona Jankielewicza na dwa lata, a Alfreda Aluka, Jana Jurołajcia, Jana Kucewicza oraz Łotysza Karla Bilansa na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych zaostrzonego reżimu". Od wyroku odwołali się skazani, a także prokurator, który zażądał wyroków od 6 do 7,5 roku. Zemsta czy próba zastraszenia Mimo oddalenia głównego oskarżenia w prasie litewskiej skazanych nazywa się uporczywie "autonomistami". W piątek na rozprawie pojawili się m.in. ówcześni deputowani do Rady Najwyższej Litwy, Walentyna Subocz i Stanisław Pieszko. Tłumaczyli ówczesne postępowanie działaczy polskich stanem faktycznej dwuwładzy, podwójnego prawa, a właściwie nieistnienia prawa (najwyżej prowizorium) niepodległej Litwy. Przypomnieli, że m.in. ówczesny szef Sajudisu i przewodniczący Rady Najwyższej, a obecnie marszałek Sejmu Litwy - Vytautas Landsbergis - zapowiadał wtedy na spotkaniach z ludnością polską przychylne rozpatrzenie postulatu autonomii. Frakcja polska w Radzie Najwyższej podzieliła się wprawdzie w głosowaniu nad deklaracją niepodległości (3 głosy "za", 6 wstrzymujących się), ale już podczas zbrojnej interwencji radzieckiej na początku 1991 roku jednomyślnie opowiedziała się za niepodległością Litwy. Na zaproszenie posła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy i prezes "Wspólnoty Polskiej" wystąpili wraz z nim w gmachu Sejmu litewskiego na konferencji prasowej. Sienkiewicz stwierdził, że wobec oskarżonych zastosowano działanie prawa wstecz, a prawdziwą intencją procesu jest wywarcie zniechęcającej presji na społeczność polską. - Na Litwie - dodał - nie ma ustawy lustracyjnej ani dekomunizacyjnej, panuje wręcz niechęć do przejrzystego prawnego działania. Profesor Andrzej Stelmachowski zwrócił uwagę, że oskarżeni nie działali tajnie ani przemocą, lecz jawnie, w ramach demokratycznych (czy wówczas jeszcze parademokratycznych) organów i procedur, i że skazywanie ich za sformułowanie projektu uchwały rady samorządowej jest absurdalne. Senator Marczuk podniósł, że ponieważ działania oskarżonych nie miały praktycznych skutków, to ściga się ich za poglądy polityczne. Senator Bogucka-Skowrońska pytała, jakie zagrożenie dla obecnego państwa litewskiego może stanowić działalność polityczna sprzed kilku lat osób, które dochowują Litwie lojalności, że - zamiast odstąpić od ścigania - żąda się tak drakońskich kar. - Proces polityczny może stworzyć w stosunkach między naszymi państwami problem polityczny - dodała.
Oczekiwany w Wilnie wyrok w procesie byłych radnych samorządu rejonu solecznickiego nie zapadł. Sąd Apelacyjny odroczył rozprawę z powodu nieobecności oskarżycieli posiłkowych, działaczy nacjonalistycznej litewskiej organizacji Vilnija. proces ten zasługuje na obserwację. Rozprawa toczy się przeciwko byłym działaczom samorządu w Solecznikach. Główny zarzut dotyczył próby utworzenia w rejonie autonomii. Sąd rejonowy oddalił oskarżenie główne, a za pozostałe skazał Jankielewicza na dwa lata, a Aluka, Jurołajcia, Kucewicza na 6 do 14 miesięcy w "kolonii robót poprawczych". Od wyroku odwołali się skazani.Na zaproszenie posła Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza parlamentarzyści polscy wystąpili na konferencji prasowej.Sienkiewicz stwierdził, że intencją procesu jest wywarcie presji na społeczność polską.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Tworzy się nowa elita. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka.
Szeregowi parlamentarzyści Sojuszu mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń Kłopoty z władzą Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję SLD. Notowania Janika wśród terenowych działaczy Sojuszu spadają. FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI ELIZA OLCZYK Rząd Leszka Millera zalicza potknięcie za potknięciem, koalicja z PSL skrzypi, zaś w samym SLD notowania ścisłego kierownictwa partii, a szczególnie Krzysztofa Janika, do niedawna wszechwładnego sekretarza generalnego, są coraz gorsze. Parlamentarzyści Sojuszu, którzy nie weszli do rządu, przestali już skrywać niezadowolenie z sytuacji, jaka się wytworzyła po wyborach. Skrzętnie odnotowują potknięcia gabinetu Leszka Millera, choć nie po to, aby otwarcie krytykować własny rząd. Być może jednak część parlamentarzystów zamierza wykorzystać tę statystykę podczas zbliżającej się konwencji partii. A rząd w ciągu dwóch miesięcy zaliczył już sporo niezręczności - choćby sprawę prokuratora Andrzeja Kaucza (nie trzeba go było powoływać, a skoro już to zrobiono, nie trzeba go było odwoływać - słychać opinie) i zamieszanie wokół Wojciecha Gąsienicy-Byrcyna. - Były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego zgodnie z przedwyborczą obietnicą Stanisława Żelichowskiego powinien był wrócić na swoje stanowisko - mówią posłowie. Jednak minister środowiska, narażając na szwank swój autorytet i wizerunek rządu, ogłosił (pod presją samorządów), że nowego dyrektora nie zmieni, zaś później wpadł na pomysł, aby rozpisać konkurs na to stanowisko (ostatecznie Gąsienica-Byrcyn oświadczył, że stanowiskiem dyrektora TPN nie jest już zainteresowany). Posłów Sojuszu nurtują też inne problemy, na przykład kwestia, czy minister finansów Marek Belka ma prawo pokrzykiwać na komercyjne banki, że zachowują się nieuczciwie, bo proponują klientom najkorzystniejsze lokaty i uniknięcie podatku od odsetek. Zastanawiają się też, czy minister spraw zagranicznych obrał dobrą taktykę, ujawniając dopiero w Brukseli drażliwe informacje dotyczące stanowiska negocjacyjnego w sprawie zakupu działek rekreacyjnych i ziemi dzierżawionej przez cudzoziemskich rolników. Klub zmarginalizowany Problemów jest wiele, a parlamentarzyści SLD o swoich niepokojach nie mają z kim porozmawiać. - Od powołania rządu nie ma forum, na którym moglibyśmy dyskutować - mówi jeden z parlamentarzystów Sojuszu. - Zarząd partii się nie zbiera, choć wcześniej obradował regularnie, przynajmniej raz na miesiąc. Klub nie ma nawet rzecznika prasowego, co świadczy o jego marginalizacji. - Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, nie spotyka się z wiceprzewodniczącymi - mówi inny polityk Sojuszu. - Posłowie chodzą samopas i zachowują się tak, jakby to była końcówka kadencji Sejmu, którą spędzili w opozycji, a nie początek kadencji, w której są siłą rządzącą. To, że powściągliwi zwykle politycy Sojuszu chętnie wylewają swoje żale, świadczy o tym, iż czują się zepchnięci na boczny tor. Wydaje się też, że mają poczucie, że tracą wpływ na bieg zdarzeń. A stąd już tylko krok do konstatacji, iż rola, jaką im przeznaczył przewodniczący Miller na najbliższe cztery lata, to rola bezwolnej maszynki do głosowania, zdalnie sterowanej przez niego via Jerzy Jaskiernia. Teren obrażony Również w terenie nastroje nie są najlepsze. Najnowsza nominacja (w ubiegłą środę) na wicewojewodę mazowieckiego Elżbiety Lanc, rekomendowanej na to stanowisko przez PSL, wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD. Elżbieta Lanc jako starosta Węgrowa dała się bardzo we znaki tamtejszym działaczom Sojuszu i - mimo zawartej w Węgrowie koalicji z PSL - sprzymierzyła się z AWS. Władze Sojuszu na Mazowszu próbowały zablokować jej nominację, ale prezes PSL Jarosław Kalinowski twardo obstawał przy tej kandydaturze, i premier oraz minister Janik mu ulegli. Dla działaczy lokalnych to już nie powód do oburzenia, lecz osobista zniewaga. Minister Janik podobno postanowił osobiście wytłumaczyć im tę decyzję, jednak jego notowania w terenie są coraz gorsze. Wicepremier na cenzurowanym Do poprawienia nastrojów w partii i w społeczeństwie z całą pewnością nie przyczyniają się publikacje w tygodniku "Nie", który bije jak w bęben w wicepremiera Belkę, a pośrednio i w rząd. W ostatnim numerze tygodnika wicepremierowi Belce poświęcono aż dwa materiały. Przemysław Ćwikliński, autor pierwszego z nich, zaczyna od stwierdzenia, że rząd Leszka Millera nie ma żadnego programu gospodarczego, a kończy na postulacie odwołania Marka Belki. Autorka drugiego materiału dowodzi, że gabinet Millera nie ma żadnego pomysłu na politykę przemysłową, a działania wicepremiera Belki wepchną kraj w jeszcze głębszy kryzys, niż ten, którego doświadczamy obecnie. Autorka konkluduje, że ekipa Millera postanowiła popełnić samobójstwo. Co prawda atak tygodnika "Nie" jest wymierzony w prezydenta Kwaśniewskiego - bo to jego człowiekiem jest Belka - a nie w Millera, ale pośrednio uderza w premiera i cały gabinet. Tworzy to niekorzystny klimat wokół nowego rządu i jego działań. Kredyt zaufania dla nowej ekipy już jest na wyczerpaniu. Obietnice bez pokrycia Konkluzje zawarte w artykułach (chodzi o skłonności samobójcze rządu) nie są zupełnie pozbawione racji. Słuchając zapowiedzi o planowanych oszczędnościach wszędzie, gdzie się da - również w dziedzinach, na które lewica powinna być szczególnie wrażliwa - trudno nie zauważyć, że rząd steruje ku rychłej utracie poparcia w społeczeństwie i... we własnych szeregach. Cięcia w wydatkach na opiekę społeczną, sferę budżetową (zamrożenie płac nauczycieli nie ucieszy ZNP), na świadczenia przedemerytalne i renty socjalne, a nawet na urlopy rodzicielskie (bo tłumaczenie Jolanty Banach, wiceminister pracy, że dzięki skróceniu urlopu rodzicielskiego o 10 tygodni polepszy się pozycja kobiet na rynku pracy, jest niestety zupełnie niewiarygodne) i zasiłki porodowe nie mogą zyskać społecznej akceptacji. Leszek Miller nie obiecywał co prawda, że będzie lepiej zaraz po wyborach, ale z całą pewnością obiecywał, że nie będzie gorzej. A jednak będzie. Jeżeli sprawy nadal będą się tak przedstawiały, podczas najbliższej konwencji partii, która powinna się odbyć najpóźniej do końca lutego, ścisłe kierownictwo partii z Leszkiem Millerem na czele może spotkać przykra niespodzianka. Konwencja bowiem, zgodnie ze statutem, powinna potwierdzić wotum zaufania dla władz partii oraz wybrać nowego sekretarza generalnego. Krzysztof Janik nie jest w stanie łączyć tej funkcji ze stanowiskiem szefa MSWiA. Decyzja o tym, że sekretarzem powinien zostać Jerzy Jaskiernia, przewodniczący klubu, zapadła w kierownictwie partii. Już dziś widać jednak, że nie przejdzie gładko, bo część działaczy Sojuszu jest przeciwna łączeniu funkcji przewodniczącego klubu i sekretarza generalnego. Mogą więc powalczyć o innego, własnego sekretarza. Przed utworzeniem rządu Leszek Miller z Krzysztofem Janikiem zarządzali partią perfekcyjnie, trzymając w rękach wszystkie nitki. Przygotowywali precyzyjnie oficjalne imprezy partyjne i kontrolowali ich przebieg. Teraz, gdy obaj odeszli do rządu, trudniej im będzie wyreżyserować kolejną konwencję tak aby przebiegła bez żadnych zgrzytów. -
Rząd Leszka Millera zalicza kolejne potknięcia, takie jak sprawa prokuratora Andrzeja Kaucza. Posłowie klubu wyrażają zaniepokojenie działanością rządu. Zastanawiają się między innymi, czy minister finansów ma prawo krytykować komercyjne banki za proponowanie klientom lokat bez podatku od odsetek. Parlamentarzyści ponadto wskazują, że nie ma forum, na którym mogliby dyskutować, dlatego też czują się zepchnięci na boczny tor. Również w terenie panują kiepskie nastroje. Nominacja Elżbiety Lanc na wicewojewodę mazowieckiego wzburzyła działaczy mazowieckiego SLD. Blokowali silnie jej kandydaturę, ale premier i minister Janik ulegli twardym naciskom prezesa PSL. Dodatkowo ostatnie publikacje w tygodniku "Nie" silnie uderzają w wicepremiera Belkę, a pośrednio i w rząd. Ostatnie artykuły pokazują, że rząd nie ma żadnego programu gospodarczego bądź postulują odwołanie Marka Belki. Publikacje wskazują, że kredyt zaufania dla nowej ekipy jest na wyczerpaniu. Działania rządu i jego plany oszczędności, szczególnie zapowiedzi cięć w sferze socjalnej, skazują rząd na utratę poparcia nie tylko społeczeństwa, ale i we własnych szeregach. Jeśli nic sie nie zmieni, kierownictwo partii może spotkać niespodzianka podczas najbliższej konwencji, która powinna potwierdzić wotum zaufania dla władz partii i wybrać nowego sekretarza generalnego. Wybór Jaskierni na sekretarza przez kierownictwo nie podoba się części działaczy SLD. Trudniej będzie Leszkowi Millerowi i Krzystofowi Janikowi, którzy dotąd sprawnie zarządzali partią, wyreżyserować kolejną konwencję bez żadnych zgrzytów.
Wadliwa struktura i szkodliwe otoczenie Świat wokół TVP JAN DWORAK Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała bardzo mocno zetatyzowana, czyli bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej. O jej funkcjonowaniu głos decydujący mają politycy, a nie środowiska dziennikarskie, twórcze czy np. samorządowe. Nie jest to sytuacja niezwykła. Tak mniej więcej, jak dzisiaj w Polsce, telewizja publiczna wyglądała na zachodzie Europy dwadzieścia i więcej lat temu. Wykorzystywali ją, a w każdym razie próbowali wykorzystywać, traktując jako jedno z narzędzi kierowania państwem politycy, także ci najwybitniejsi, jak Charles de Gaulle czy Konrad Adenauer. Od tamtych czasów minęła jednak epoka. Dziś w krajach Unii Europejskiej zadania telewizji publicznych umieszcza się gdzieś na pograniczu kultury, instytucji społeczeństwa obywatelskiego i przemysłu audiowizualnego, zwracając szczególną uwagę na ten kontekst jej działania, który wiąże się z błyskawicznym rozwojem technologicznym mediów. Decyzje sprzed dekady Obecną sytuację Telewizji Polskiej wyznaczyło kilka strategicznych decyzji sprzed dziesięciu lat. W roku 1990 było to powstrzymanie prywatyzacji II Programu (w innych krajach regionu, np. w Czechach, do niej doszło) oraz rozwinięcie biura reklamy, co pozwoliło na bardzo obfite czerpanie pieniędzy z rynku komercyjnego. W latach 1992 i 1993 uchwalenie ustawy o radiofonii i telewizji wyznaczyło nowe ramy dla telewizji: powstała jedna silna spółka akcyjna skarbu państwa. Decyzja ta spowodowała, że w odróżnieniu od większości państw regionu w Polsce telewizja publiczna przetrwała do dziś jako największy nadawca, w znacznym stopniu autonomiczny od władzy wykonawczej, ale niewiele zmieniony strukturalnie, nieprzygotowany organizacyjnie do wyzwań rynkowej konkurencji. Telewizja Polska przeżyła w ciągu ostatnich dwunastu lat trzy odmienne epoki: okres trudności ekonomicznych z powodu załamania gospodarki PRL, okres prosperity, kiedy była monopolistką w połowie lat 90. i okres ponownych trudności ekonomicznych, wynikających z pojawienia się konkurencji. Inne czynniki nie odgrywają w tej "historii gospodarczej" żadnej istotnej roli - nawet przekształcenie telewizji w spółkę prawa handlowego. Wystarczy porównać obowiązujący regulamin spółki z dokumentami dawnego Radiokomitetu i tzw. p.j.o. - państwowej jednostki organizacyjnej Telewizja Polska, by stwierdzić, że wewnętrzna struktura nie zmieniła się wcale tak bardzo. Wszystkie kierownictwa p.j.o. i zarządy spółki, choć w różnych proporcjach, odpowiadają za grzech zaniechania - wszystkie zapowiadały reformę telewizji i żadne z nich tego nie zrobiło. Obecny zarząd co prawda reformę zaczął, ale nikt nie wie, jakie jest jej stadium dzisiaj. Poszukiwanie panaceum Do dziś telewizja publiczna nie jest więc przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura, szczególnie oddziałów terenowych, oraz znaczne przerosty zatrudnienia (poczynając od najwyższych szczebli zarządu), którego nie udaje się zmniejszyć. Przestrzegałbym przed poszukiwaniem na te kłopoty panaceum. Zazwyczaj wymienia się kilka środków, które mają wyleczyć wszelkie zło: zmienić ustawę, zlikwidować formę spółki prawa handlowego, zapewnić stosowny przypływ środków - najlepiej z budżetu państwa. Wszystkie te pomysły mają charakter zaklinania rzeczywistości i biorą się albo z czystej bezradności, albo z chęci powrotu do bezpiecznej przeszłości - zakładają, że telewizja publiczna nie powinna brać udziału w rywalizacji rynkowej. Uważam inaczej. To nie forma spółki powoduje, że w TVP nie istnieją jasne kryteria oceny pracy, nie funkcjonuje system motywacji i awansu zawodowego pracowników, zwłaszcza dziennikarzy, a każdy pracownik w dowolnej chwili może znaleźć się na dowolnym stanowisku albo zostać zwolniony. Także nie forma spółki powoduje, że nie pojawiły się zapowiadane od dawna konkursy na programy, a proces układania ramówki nie podlega czytelnym regułom. Przecież to nie ustawa jest winna temu, że wśród skrajnie rozbudowanego kierownictwa wyższego i najwyższego szczebla panuje chaos kompetencyjny. Trudno jest ustalić, kto naprawdę odpowiada za program i w jakim zakresie: zarząd, poszczególni jego członkowie w ramach podziału odpowiedzialności, dyrektorzy anten, dyrektorzy agencji produkcyjnych, producenci wewnętrzni czy wreszcie twórcy i dziennikarze. Bo na pewno nie odpowiadają za program te ciała, które słowo "program" mają w nazwie: Rada Programowa i Biuro Programowe. Ustawa oczywiście nie jest aktem doskonałym, wymaga zmian - także w zakresie organizacji mediów publicznych. Choćby w sprawie społecznej kontroli programu. Dziś oceny programu może dokonywać Rada Programowa, której niejasne miejsce w strukturze spółki i status ciała opiniodawczo-doradczego dają minimalną rolę we wpływie na postępowanie zarządu. A to właśnie Rada Programowa powinna stać się reprezentantem opinii publicznej, wskazywać na kluczowe zadania stojące przed telewizją publiczną i mieć taką pozycję w strukturze firmy, aby jej głos nie mógł być zlekceważony. Być może powinna to być pozycja komisji rewizyjnej przewidziana dla spółki z o.o. w kodeksie spółek handlowych. Na pewno jednak skład Rady Programowej powinien uwzględniać większą złożoność opinii publicznej niż tylko podział na ugrupowania polityczne. Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu. Z jasno określonymi zadaniami, z systemem motywacji jej pracowników, z przejrzystymi regułami gospodarki finansowej. Tymczasem wszystkie działania naprawcze blokowane są przez nieustanny polityczny spór czy walkę o wpływy, którą bez końca toczą o telewizję wszystkie ugrupowania polityczne. Jeśli więc szukać jednego klucza do uruchomienia właściwej dynamiki zmian, to jest nim jawny consensus głównych sił politycznych dotyczący telewizji publicznej. Być może dałoby się go zbudować z uwzględnieniem następujących założeń: 1. Telewizja publiczna jest domeną kultury, jedną z najważniejszych instytucji odpowiedzialnych współcześnie za tworzenie tożsamości narodowej i tożsamości innych wspólnot społecznych. 2. Telewizja publiczna powołana jest do rozpowszechniania i tworzenia programu, a nie generowania zysku. To odróżnia ją od innych spółek prawa handlowego, nie zwalnia jej jednak ani z konkurencji na rynku mediów, ani ze stałego doskonalenia struktury wewnętrznej. 3. Rolą polityków jest dbałość o bezstronność i maksymalną neutralność telewizji w debacie publicznej, natomiast kierowanie nią powierzone zostaje osobom kompetentnym i obdarzonym niezbędnym do pełnienia tych funkcji autorytetem. Po dwunastu latach Na przełomie lat 80. i 90. nie było w polskiej telewizji masowych czystek, choć musieli odejść ludzie skompromitowani służbą dla propagandowej machiny totalitaryzmu. Ważniejsze było przekształcanie struktur prawnych i budowanie nowych podstaw ekonomicznych, a w dziedzinie programu - tworzenie właściwych standardów etycznych i zawodowych, choćby w czasie pierwszych kampanii wyborczych demokratycznej Polski. Później właściwie wszyscy - od prawa do lewa - mieli szansę kierować telewizją i za nią odpowiadać. Dzisiaj najwyższy czas zmienić reguły gry - jasno odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją. Niedawno Rada Programowa jednomyślnie, właśnie w obliczu dwóch zagrożeń - upolitycznienia i komercjalizacji - wezwała kierownicze gremia ugrupowań politycznych, aby określiły swój stosunek do mediów w swoich programach wyborczych. W interesie publicznym, a w szczególności w interesie całej polskiej kultury jest, aby ten apel nie zawisł w powietrzu. Autor jest przewodniczącym Rady Programowej TVP.
uchwalenie ustawy o radiofonii i telewizji wyznaczyło nowe ramy dla telewizji: powstała spółka akcyjna skarbu państwa. Decyzja ta spowodowała, że telewizja publiczna przetrwała jako największy nadawca, ale niewiele zmieniony strukturalnie. działania naprawcze blokowane są przez walkę, którą toczą o telewizję ugrupowania polityczne. czas odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją.
IRLANDIA PÓŁNOCNA Pokój wymaga nie tylko zaprzestania terroru i rozbrojenia. Potrzebna jest zmiana sposobu myślenia, a to nie tylko najtrudniejsze, ale i mało prawdopodobne. Pożegnanie z bronią, powitanie z rządem TERESA STYLIńSKA Irlandia Północna wreszcie, w półtora roku po wyborach do lokalnego Zgromadzenia Autonomicznego, ma szansę na własny rząd, w którym wspólnie zasiądą protestanci i katolicy. Rząd taki będzie mógł powstać, ponieważ Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, a w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. To przykład kompromisu, który na stronach konfliktu gotowych zawrzeć porozumienie, ale tylko na własnych warunkach, właściwie wymuszono. Rozmowy na temat rozbrojenia organizacji paramilitarnych, wśród których najważniejsza jest katolicka IRA, były bardzo długie (ostatnia runda trwała prawie 11 tygodni) i bardzo trudne. Stanowiska protestantów i katolików od początku bowiem były nie do pogodzenia, a nadzieja na porozumienie więcej niż nikła. Obietnica za obietnicę David Trimble, który jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu, z góry zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein dopiero wtedy, gdy IRA zacznie oddawać posiadaną broń. Warunek ten IRA i Sinn Fein kategorycznie odrzuciły. Sinn Fein w imieniu IRA przypomniała, że choć zgodnie z wielkopiątkowym porozumieniem pokojowym IRA musi się rozbroić, ale ma na to czas do maja 2000 roku. - Jeśli broń nie zostanie oddana, rządu nie będzie (no guns, no government) - jak zaklęcie powtarzali protestanci. Nie musimy tego robić już teraz - uparcie odpowiadali katolicy. Dlaczego zatem obie strony poszły w końcu na ustępstwa? Przyczyna jest prosta: powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Żadnej z partii nie może zabraknąć. Bez Sinn Fein nie będzie więc rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się w odległą przyszłość. Oczywiście nikt nie chciał, by to na niego spadło odium za załamanie procesu pokojowego. Dlatego właśnie IRA zdobyła się na precedensowe oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały, a David Trimble zadowolił się mglistą obietnicą, że IRA na pewno to zrobi. Nadzieje na wyrost W Ulsterze bez wątpienia przekroczono pewien próg - próg faktyczny i próg psychologiczny. Faktyczny - bo po raz pierwszy katolicy i protestanci mają rządzić wspólnie. Przez ostatnich 27 lat władzę w prowincji bezpośrednio sprawował Londyn, przedtem zaś przez ponad pół wieku monopol na rządy mieli protestanci (jedyny plan współwładzy, z 1973 roku, upadł pod presją protestantów). I psychologiczny - bo widać, że po kilku latach względnego spokoju wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru. Jak bywa w Ulsterze przy takich okazjach, także teraz pada wiele słów o zaprowadzeniu w prowincji "trwałego pokoju". Czy nie są to jednak nadzieje na wyrost? Nieraz już w Belfaście wysłuchiwano optymistycznych oświadczeń - najwięcej w kwietniu ubiegłego roku, gdy zawarto porozumienie - którym rzeczywistość zadawała później kłam. Czy wydarzenia ostatnich dni naprawdę pozwalają żywić nadzieję, że protestanci i katolicy, po latach jak najgorszych doświadczeń, będą żyć bez zadrażnień, strachu i nienawiści? Że zaczną żyć razem, a nie obok siebie? I następne pytanie: czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej, diametralnie odmienne, dadzą się jakoś pogodzić? A jeśli nie, to na co liczy każda z nich? Co będzie, gdy katolicy znowu przypomną, że ich celem jest zjednoczenie z Republiką Irlandii, a protestanci - że o oderwaniu Ulsteru od Wielkiej Brytanii nie może być mowy? Potomkowie Szkotów Zacznijmy jednak od przypomnienia, jakie są źródła konfliktu północnoirlandzkiego. Bez historii nie sposób bowiem zrozumieć tego, co dzieje się w Irlandii, i nieprzejednania stron. Skąd wzięli się protestanci w tym stuprocentowo katolickim kraju? Otóż są to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku, najchętniej na północy, geograficznie najbliższej Szkocji. Protestanci byli lojalni wobec Anglików, którzy pod sam koniec XVII wieku zakończyli podbój Irlandii i poddali ją władzy Londynu. Asymilowali się słabo. Do dziś nieliczni tylko protestanci traktowani są jak Irlandczycy. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem. W republice protestanci stanowią dzisiaj zaledwie 3 proc. mieszkańców. Natomiast w półtoramilionowej Irlandii Północnej są w większości - aż 54 proc. Właśnie ich duża obecność sprawiła, że gdy na początku lat dwudziestych Irlandczycy i Brytyjczycy negocjowali warunki, na jakich Irlandia miała wyzwolić się spod władzy Londynu, sześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. Dla większości Irlandczyków takie okrojenie kraju było nie do zaakceptowania i stało się zarzewiem konfliktu. Być może nie przybrałby on tak drastycznych form, gdyby katolikom w Irlandii Północnej żyło się choć trochę lepiej. Ale katolicy zawsze i w każdej dziedzinie - od rynku pracy po udział w życiu politycznym - byli dyskryminowani przez uprzywilejowaną większość protestancką. Nawet dziś zarabiają gorzej i częściej są bezrobotni. Większość protestancka miała też oczywiście monopol na władzę. Również miejscowa policja - Royal Ulster Constabulary - z wyraźną przewagą liczebną protestantów, przez katolików była postrzegana jako narzędzie dominacji i w konsekwencji znienawidzona. Czas terroru Na cóż zresztą mogli liczyć katolicy? Dyskryminacja nie była dla nich niczym nowym. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii - odebrano im nawet prawo posiadania ziemi. A wielki głód z lat czterdziestych ubiegłego wieku? Milion ludzi zmarł w następstwie nieurodzaju ziemniaków, podstawowego pożywienia mieszkańców wyspy, a Anglicy nie kiwnęli palcem, by zaradzić nieszczęściu. Choć od tego czasu minęło półtora wieku, Irlandczycy o wielkim głodzie nadal nie potrafią mówić spokojnie. Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. Wyszli na ulice. Wybuchły zamieszki. Rząd Harolda Wilsona, by opanować sytuację, wysłał do Ulsteru brytyjskie oddziały wojskowe. Ale choć żołnierze mieli tylko rozdzielić zwaśnione strony i dać słabszej społeczności katolickiej ochronę przed protestantami, katolicy ich obecność odebrali źle, podobnie jak wprowadzone wkrótce internowanie osób podejrzanych o stosowanie terroru. A IRA, która powstała, by walczyć o niepodległą Irlandię i która nigdy się nie rozwiązała, znowu chwyciła za broń. Protestanci nie mieli wprawdzie jednej dużej organizacji paramilitarnej, ale dysponowali kilkoma mniejszymi grupami - dobrze zorganizowanymi, wyszkolonymi i uzbrojonymi. Ochotnicze Siły Ulsteru (UVF), Bojownicy o Wolność Ulsteru (UFF) czy Oddział Czerwonej Ręki (RHC) szybko stały się postrachem dzielnic katolickich. Wpaść i zabić pierwszego napotkanego katolika - to ich dewiza. Dla Ulsteru nastał najgorszy czas terroru - starć i zamieszek ulicznych, skrytobójczych zamachów i eksplozji bombowych. Dzielnice katolickie i protestanckie oddzieliły mury, w których furtki otwierane były tylko na dzień. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób - członkowie grup paramilitarnych, żołnierze i policjanci, politycy lokalni i brytyjscy, przede wszystkim jednak zwykli ludzie. Ginęli także ci, którzy nawoływali do pojednania i zgody. Dla ekstremistów z obu stron byli zdrajcami, którym należy się kara. Dla własnych celów Czy po tak bolesnych doświadczeniach protestanci i katolicy będą w stanie zacząć nowe życie? To dla przyszłości Ulsteru pytanie zasadnicze. Prawdą jest, że mieszkańcy prowincji pragną pokoju i spokoju. Ale samo pragnienie pokoju niczego nie przesądza. Wszelkie uzgodnienia, które przyjęto do tej pory, włącznie z porozumieniem wielkopiątkowym, mają w gruncie rzeczy charakter taktyczny. Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Strony konfliktu akceptują porozumienie, jeśli wierzą, że służy ono ich celom, a nie celom drugiej strony. - Wyraźnie widać, że IRA i cały ruch republikański zrobiły wielki krok naprzód - tak ostatnie uzgodnienia ocenił Michael McGimpsey, jeden z negocjatorów UUP. Jeżeli tak mówi człowiek zaliczający się do grona zwolenników polityki Davida Trimble'a, czego można oczekiwać od przeciwników, którzy liderowi UUP zarzucają, że nierozważnie naraził na szwank interesy i przyszłość protestantów Ulsteru? Porozumienie jest dla nich nie do przyjęcia, ponieważ nie zawiera gwarancji, że status Ulsteru nigdy się nie zmieni. Nie gwarantuje nawet, że nie powróci terror, skoro IRA i inne grupy paramilitarne przez jakiś czas jeszcze będą posiadać broń. Do nieprzejednanych protestantów nie przemawiają ani obietnice oddania broni, ani plany powołania pełnomocnika, który zapewni IRA kontakt z Niezależną Komisją ds. Rozbrojenia. Chcą widzieć, jak karabiny, granaty, moździerze, amunicja i semtex są oddawane i niszczone. W najbliższą sobotę o porozumieniu będzie dyskutować 850-osobowa Rada UUP. Trimble i jego zwolennicy nadzieje pokładają w tym, że przed rokiem 70 proc. członków UUP poparło porozumienie wielkopiątkowe. Jeżeli te rachuby zawiodą, to albo w partii dojdzie do rozłamu, albo też, by utrzymać jej jedność, Trimble ustąpi. Jego następcą może zostać Jeffrey Donaldson, czołowy jastrząb. Oba warianty niczego dobrego nie wróżą. Z obozem katolickim sprawa przedstawia się o tyle łatwiej, że treść porozumienia generalnie uważa on za korzystną. Kolejnym krokiem po utworzeniu rządu ma być przecież powołanie ulstersko-irlandzkiej Rady Ministerialnej z udziałem rządu w Dublinie, a więc instytucji, która w pewnej mierze zwiąże Ulster z republiką. Gdyby nie to, IRA pewnie nie dałaby się przekonać do oddania broni, której posiadanie stanowi gwarancję, że obóz republikański będzie traktowany poważnie. Wszyscy teraz ekscytują się rozważaniem, czy IRA, zgodnie z sugestią prowadzącego rozmowy amerykańskiego senatora George'a Mitchella, zechce mianować pełnomocnika ds. rozbrojenia tego samego dnia, gdy powstanie rząd. Czy zostanie nim Brian Keenan, członek ścisłego kierownictwa IRA, odpowiedzialny podobno za zakupy broni, m.in. w Libii? - to też intrygujące pytanie. A perspektywa pokoju? Na dobre mógłby on zapanować dopiero wtedy, gdyby protestanci byli gotowi żyć w zjednoczonej Irlandii, a katolicy pogodzili się ze zwierzchnością brytyjską. Warunkiem pokoju naprawdę, a nie na papierze jest zmiana sposobu myślenia. To nie tylko najtrudniejsze, ale i, na razie, bardzo mało prawdopodobne.
Irlandia Północna wreszcie, w półtora roku po wyborach do lokalnego Zgromadzenia Autonomicznego, ma szansę na własny rząd, w którym wspólnie zasiądą protestanci i katolicy. Rząd taki będzie mógł powstać, ponieważ Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, a w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. To przykład kompromisu, który na stronach konfliktu gotowych zawrzeć porozumienie, ale tylko na własnych warunkach, właściwie wymuszono.David Trimble, który jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu, z góry zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein dopiero wtedy, gdy IRA zacznie oddawać posiadaną broń. Warunek ten IRA i Sinn Fein kategorycznie odrzuciły. Dlaczego zatem obie strony poszły w końcu na ustępstwa?Przyczyna jest prosta: powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Żadnej z partii nie może zabraknąć. Bez Sinn Fein nie będzie więc rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się w odległą przyszłość. Oczywiście nikt nie chciał, by to na niego spadło odium za załamanie procesu pokojowego. Dlatego właśnie IRA zdobyła się na precedensowe oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały, a David Trimble zadowolił się mglistą obietnicą, że IRA na pewno to zrobi.Wszelkie uzgodnienia, które przyjęto do tej pory, włącznie z porozumieniem wielkopiątkowym, mają w gruncie rzeczy charakter taktyczny. Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Strony konfliktu akceptują porozumienie, jeśli wierzą, że służy ono ich celom, a nie celom drugiej strony.W najbliższą sobotę o porozumieniu będzie dyskutować 850-osobowa Rada UUP. Trimble i jego zwolennicy nadzieje pokładają w tym, że przed rokiem 70 proc. członków UUP poparło porozumienie wielkopiątkowe. Jeżeli te rachuby zawiodą, to albo w partii dojdzie do rozłamu, albo też, by utrzymać jej jedność, Trimble ustąpi.Z obozem katolickim sprawa przedstawia się o tyle łatwiej, że treść porozumienia generalnie uważa on za korzystną.A perspektywa pokoju? Na dobre mógłby on zapanować dopiero wtedy, gdyby protestanci byli gotowi żyć w zjednoczonej Irlandii, a katolicy pogodzili się ze zwierzchnością brytyjską. Warunkiem pokoju naprawdę, a nie na papierze jest zmiana sposobu myślenia. To nie tylko najtrudniejsze, ale i, na razie, bardzo mało prawdopodobne.
Gdzie Ren wpada do Tybru Nieznana historia Vaticanum II EWA K. CZACZKOWSKA Przyglądając się zdjęciom z pełnym dostojeństwa gronem ojców soborowych, trudno byłoby dociec, jak wiele w atmosferze Vaticanum II było emocji, napięć i rywalizacji grup o różnych poglądach. I chociaż dokumenty były ogłaszane przez papieża w imieniu całego soboru, to przecież wśród jego uczestników nie były przyjmowane z równym entuzjazmem. Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Samo wprowadzenie postanowień soboru rozpoczęło się w polskim Kościele później i przebiegało wolniej niż na Zachodzie. Natomiast wśród publikacji na temat soboru, prócz przyjętych dokumentów, znajdują się głównie pozycje z zakresu nauczania soboru, jego znaczenia, recepcji w Polsce, kierunków filozoficznych obecnych w Kościele tamtego okresu itd. Najwięcej zresztą publikacji ukazało się w ostatnim dziesięcioleciu. Pisano o skutkach soboru, a nie o jego przebiegu (prócz dziennikarskich korespondencji ukazujących się w "Tygodniku Powszechnym"), czyli czterech sesjach, na których między październikiem 1962 a grudniem 1965 roku zbierali się ojcowie soborowi, by przedyskutować i przyjąć kilkanaście dokumentów, które miały - jak mówił Jan XXIII - "przewietrzyć Kościół". Aby pełna dokumentacja z obrad Soboru Watykańskiego została ujawniona, musi upłynąć co najmniej jedno pokolenie, niemniej okazuje się, że wiedza na ten temat jest pokaźna. Od niedawna także w Polsce, a to za sprawą przetłumaczonej niedawno i wydanej po polsku książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II". Liberałowie kontra konserwatyści Ojciec Wiltgen obserwował sobór z bliska - prowadził niezależny Soborowy Ośrodek Informacji Prasowej, organizował konferencje prasowe z uczestnikami soboru, z 550 z nich przeprowadził wywiady, wydawał biuletyn dla około trzech tysięcy dziennikarzy z ponad stu krajów świata, miał dostęp do oficjalnej korespondencji, dokumentów, materiałów roboczych soboru itp. Na tej podstawie odtworzył w sposób kompetentny, miejscami bardzo szczegółowy, przebieg sesji soboru, pokazując proces przyjmowania dokumentów. Mnóstwo w jego książce nazwisk, dat, liczb, ale dzięki temu powstał - jak się wydaje - bezstronny opis Vaticanum II. Wyłania się z niego sobór jako ciało ustawodawcze podobne do wielu innych, w kórym ścierają się opinie, powstają grupy nacisku o podobnych poglądach, obmyślana jest taktyka działania dla osiągnięcia zamierzonych celów, pisane są petycje, zbierane podpisy itd. Na którym dochodzi nawet do niezamierzonych uchybień w procedurze i interwencji najwyższego autorytetu, w tym przypadku papieża. Kilkanaście dokumentów przyjętych przez sobór było więc wynikiem albo kompromisów między grupami opinii, albo zwycięstw najsilniejszych z nich. Ojciec Wiltgen wymienia siedem takich grup, ale w gruncie rzeczy liczyła się jedna: przymierze europejskie o liberalnym obliczu. Usiłowało się mu przeciwstawić Międzynarodowe Ugrupowanie Ojców uważane, wraz z Kurią Rzymską, za esencję konserwatyzmu. Przymierze europejskie tworzyli, już od pierwszych dni soboru, biskupi z krajów niemieckojęzycznych - Niemiec, Austrii, Szwajcarii, do których dołączyli hierarchowie z Francji, Holandii, a także z Belgii oraz ze Skandynawii. Większość państw tego przymierza położona jest wzdłuż Renu, stąd tytuł książki Wiltgena "Ren wpada do Tybru", gdzie Tybr utożsamia Watykan. Wybitny teolog dominikanin ojciec Yves Congar, recenzując książkę Wiltgena, powiedział: "W skrócie mówiąc, Ren symbolizował szeroki i bystry nurt teologii katolickiej i wiedzy duszpasterskiej, który zapoczątkował swój bieg we wczesnych latach pięćdziesiątych naszego stulecia, a jeśli chodzi o sprawy liturgii i badania nad Pismem Świętym, nawet jeszcze wcześniej". I ten właśnie nurt miał największy wpływ na kształt przyjętych dokumentów, a w konsekwencji na całość dzieła soboru, czyli odnowy Kościoła. Zwycięstwa i porażki Siła przymierza europejskiego polegała głównie na doskonałej organizacji, która dała już o sobie znać podczas formowania komisji soborowych, a potem na regularnych spotkaniach w czasie trwania sesji oraz na konferencjach między sesjami, kiedy przygotowywano się do pracy nad kolejnymi dokumentami. Ustalano na nich plan działania, opracowywano poprawki do projektów, przygotowywano alternatywne propozycje, eksperci dostarczali ojcom soborowym analizy, komentarze, argumenty. Grupie tej przewodził energiczny siedemdziesięcioośmioletni niemiecki kardynał Frings, którego teologiem, co warto podkreślić, był wówczas ksiądz profesor Joseph Ratzinger, dzisiaj watykański kardynał strzegący czystości doktryny, uważany za konserwatystę. Jak wyraził się w innym miejscu książki ojciec Wiltgen, należałoby tylko życzyć, by inne narodowe konferencje biskupów były tak dobrze zorganizowane jak przymierze europejskie, bo stwarzałoby to większą szansę na szerszą reprezentację innych kierunków reprezentowanych wówczas w Kościele. Trzeba jednak zauważyć, że żaden dokument nie mógł być zatwierdzony bez woli dwóch trzecich ojców soborowych, a trudno przypuszczać, iż taki wynik można było osiągnąć wyłącznie dzięki dobrej organizacji pracy grupy znad Renu. Niemniej to właśnie europejskiemu przymierzu udało się m.in. nadać kształt, zmieniając poważnie pierwotny projekt jednej z najważniejszych konstytucji soborowych, nad którą najdłużej dyskutowano - o liturgii. To na skutek jej przyjęcia zostały wprowadzone do liturgii języki narodowe, a duchowni zaczęli sprawować msze zwróceni twarzą do wiernych. Mimo iż - jak pisze ojciec Wiltgen - liberalne przymierze miało decydującą kontrolę nad przebiegiem prac soboru (m.in. także dzięki umiejętnie rozegranej sprawie wyboru do poszczególnych komisji), ponosiło też porażki. Za taką uznano choćby ogłoszenie noty wyjaśniającej zasadę kolegialności w Kościele czy uchwalenie oddzielnego dekretu o życiu zakonnym (do jego przeforsowania musiała zawiązać się grupa ojców o nazwie Sekretariat Biskupów). O różnicy noszenia kapeluszy Ojciec Wiltgen miał świadomość, iż ukazanie działania różnych grup nacisku będzie argumentem wykorzystywanym przez przeciwników zmian w Kościele. I dlatego już we wstępie przypomina, iż tworzenie zespołów roboczych soboru przebiegało tak samo jak przy tworzeniu każdego innego ciała ustawodawczego, albowiem niemożliwe jest, aby 2150 ojców soborowych indywidualnie proponowało poprawki do projektów itd. W sposób naturalny tworzyły się więc zespoły opracowujące tematy, a wewnątrz nich podzespoły osób mających podobne poglądy i chcących mieć wpływ na kształt dokumentów. Czasami, aby wprowadzić albo - przeciwnie - odrzucić jakąś poprawkę, nie cofano się nawet przed uchybieniami proceduralnymi, co z kolei wywoływało potężne kontrakcje. Tak było na przykład w sprawie poprawki podpisanej przez 455 ojców soborowych z 86 krajów, domagających się umieszczenia stanowiska Kościoła względem komunizmu w rozdziale o ateizmie w "Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym". Okazało, że poprawka w ogóle nie dotarła do członków odpowiedniej komisji, gdyż została wstrzymana przez jej sekretarza ojca Glorieux z Lille. Dopiero po interwencji Pawła VI do dokumentu dołączono przypis przypominający nauczanie Kościoła na temat komunizmu, ale faktem jest, że słowo komunizm w dokumencie nie pada (w Polsce pisał o tym przed laty Bohdan Cywiński). Arcybiskup Siguad, jeden z liderów Międzynarodowego Ugrupowania Ojców, skomentował to tak: "Istnieje różnica pomiędzy kapeluszem noszonym w kieszeni a noszonym na głowie". Zwołanie przez Jana XXIII soboru było decyzją zaskakującą. Również, o czym wiadomo od dawna, treść przyjętych przez sobór dokumentów znacznie różniła się od ich pierwotnych projektów. Zasługą ojca Wiltgena jest szczegółowe i bez angażowania emocji opisanie powstawania ostatecznej wersji dokumentów, które zadecydowały o odnowie Kościoła. Ojciec Ralph M. Wiltgen "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II", Poznań 2001
Vaticanum II. Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Pisano o skutkach soboru, a nie o jego przebiegu. wiedza na ten temat jest pokaźna. także w Polsce, za sprawą przetłumaczonej książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena. Wiltgen obserwował sobór z bliska. Kilkanaście dokumentów przyjętych przez sobór było wynikiem albo kompromisów między grupami opinii, albo zwycięstw najsilniejszych z nich. liczyła się jedna: przymierze europejskie o liberalnym obliczu. Siła przymierza europejskiego polegała na doskonałej organizacji. europejskiemu przymierzu udało się nadać kształt liturgii. zostały wprowadzone do liturgii języki narodowe, a duchowni zaczęli sprawować msze zwróceni twarzą do wiernych.
ROZMOWA Jarosław Kalinowski, prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Wszyscy będziemy głosować tak samo Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz lepiej. Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". Jakie środowiska się włączają? Również polityczne. Znane jest choćby oświadczenie PPS, znane jest stanowisko Unii Pracy. Także wielu działaczy SdRP i SLD w terenie włącza się w kampanię. A i w ramach AWS są pewne środowiska, które deklarują wsparcie. Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać. Do końca lutego spodziewają się państwo zebrać wymagane 500 tysięcy podpisów? Tak. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów, ale dopiero teraz na dobre rozkręcamy propagowanie tej inicjatywy, rozprowadzanie list. Jaki przewidywałby pan wynik referendum? Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. Dominuje przekonanie, że dziś są ważniejsze sprawy do realizacji i pilniejsze zadania dla rządu. Reforma w proponowanej przez dzisiejszą koalicję wersji bowiem, to odwracanie uwagi od spraw znacznie ważniejszych, jak likwidacja bezrobocia, szczególnie wśród młodzieży, wprowadzenie mechanizmów wspierających rodzimą produkcję oraz eksport itp. Sondaże nie są jednoznaczne. Badanie przeprowadzone dla naszej gazety przez PBS pokazuje, że zwolenników powiatów jest więcej niż przeciwników Mówi się często o PSL, że jesteśmy przeciw reformie samorządowej. A my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Należy jeszcze wiele kompetencji przekazać gminom. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Mamy ustawę o dużych miastach - trzeba pójść dalej i doskonalić ją. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można też tworzyć związki celowe gmin, na przykład na poziomie powiatów. Uważamy również, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu, bo liczebnością mieszkańców odpowiadałoby powiatom w państwach zachodnich. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę. Mówił pan kilkanaście dni temu w Rzeszowie, że PSL "zrobi wszystko, aby zablokować działania koalicji rządowej" w sprawie reformy ustrojowej w proponowanym kształcie. Co, oprócz referendum, miał pan na myśli? Wszystko to, co jest w warunkach demokracji możliwe. Czyli? Najważniejsze, żeby doszło do referendum. Uważamy, że wybory samorządowe powinny być przeprowadzone w ustawowym terminie (kadencja rad gmin upływa 19 czerwca - przyp. red.). Do tego momentu powinna się odbyć rzetelna debata ekspertów, którzy by przedstawili rzeczywiste koszty i konsekwencje wdrożenia tej reformy oraz alternatywnych rozwiązań. Potem należy oddać głos społeczeństwu. Koszty referendum, które odbyłoby się razem z wyborami gminnymi, byłyby znikome. Może gdyby wyborcom zależało, żeby powiatów nie było, głosowaliby w wyborach parlamentarnych na te ugrupowania, które powiatów nie chcą? W kampanii wyborczej stosunkowo czytelny był stosunek Unii Wolności do reformy. Ale w programie wyborczym AWS nie było mowy o powiatach, a kandydaci na posłów AWS, szczególnie w województwach powstałych po 1975 roku, wyraźnie mówili, że są przeciwko powiatom i likwidacji tych województw. W SLD też stanowisko w tych kwestiach nie jest jednolite. Zresztą stosunek do reformy to tylko jeden z elementów, który decyduje o takim czy innym wyborze. Uważa pan więc, że wynik wyborów nie daje rządzącej koalicji mandatu do przeprowadzenia reformy według własnej koncepcji? Tak uważam. Przypomnę, że w tych wyborach niestety wzięło udział mniej niż 50 procent uprawnionych. Tak więc, korzystając z argumentów niedawnej opozycji, a dzisiaj AWS, ta koalicja też reprezentuje mniejszość narodu. Powiedział pan podczas jednego ze spotkań, że "ugrupowania, które opowiadają się za reformą samorządową, czynią to ze względów politycznych". Jakie to względy? Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych, politycznych, a nie z uwagi na to, żeby państwo było sprawne. Jakie są te interesy partyjne? Dwa lata temu na konferencji zorganizowanej w Krakowie z okazji szóstej rocznicy wprowadzenia samorządu w Polsce pan Jerzy Stępień - dziś wiceminister - przytaczał argumenty, dlaczego rzekomo PSL i środowiska bliskie PSL są przeciwne powiatyzacji: Bo jak będą powiaty, to będą duże województwa i nowe ordynacje wyborcze. A wtedy ta nadreprezentacja w parlamencie, jaką dziś mają środowiska wiejskie i małomiasteczkowe, będzie im odebrana. Ja stawiam tezę przeciwną. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby zdecydowaną przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. Przede wszystkim Unia Wolności tak na to patrzy. A jaki byłby w tej sprawie partyjny interes AWS? Nie chcę spekulować. Ale ogólnie zwolennicy reformy powiatowej decydują się na pełne upolitycznienie samorządu terytorialnego. Jest też kwestia usadowienia w samorządach własnego aparatu. Tworząc powiaty idziemy w kierunku jeszcze większego rozrostu biurokracji. Nawet uwzględniając przejęcie przez powiaty pracowników dzisiejszej administracji rejonowej i specjalnej, liczba urzędników zwiększy się o ponad 20 tysięcy. Chyba łatwiej jest obsadzać stanowiska, gdy podlegają centrali, niż gdy to zależy od rad wybieranych w wyborach powszechnych. Ależ według nas także ma to zależeć od wybieralnych organów, tyle że my mówimy o dwóch zamiast o trzech szczeblach samorządu. A jak reforma miałaby się do interesów partyjnych PSL? Niedawno wmawiano nam: "Dlaczego jesteście przeciwnikami powiatów? Przecież PSL w rejonach powiatowych, wiejskich, ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Nie bójcie się, bo politycznie wygracie". W pewnym sensie trzeba się z tym zgodzić. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że w tej sprawie nie chodzi nam o interes partyjny. Myślimy przede wszystkim kategoriami państwa. Wszystkie ugrupowania kierują się interesem partyjnym, a tylko PSL myśli o państwie? Nie tylko, bo także Unia Pracy się opowiada za naszą koncepcją, PPS, część SdRP, część AWS, ROP Czy PSL jest monolitem w kwestii powiatów i dużych województw? Są wśród peeselowców działacze, którzy mają inne zdanie. Badania wykazywały, że 10 czy 11 procent członków PSL opowiadało się za wprowadzeniem powiatów. Tak jest i w innych ugrupowaniach, zdania są podzielone. Mówi się, że przy głosowaniu nad reformą podziały będą przebiegały w poprzek ugrupowań politycznych. Sądzę, że w przypadku PSL wszyscy będziemy w parlamencie głosować tak samo. Czy zostanie wprowadzona dyscyplina głosowania? Z tego, co wiem, i bez dyscypliny nasze stanowisko będzie jednolite. Mimo że 10 procent członków Stronnictwa jest za powiatami? Powiedzmy sobie prawdę. Niektórzy działacze, nie analizując tego, co się za powiatami kryje, już się widzą w roli radnych powiatowych, starostów, członków zarządów powiatów. Czasem także mieszkańcy miast "powiatowych" dają się zwieść i myślą: "Jak będzie już u nas powiat, to rozwój mamy zagwarantowany i wszystkie problemy znikną". A będzie wręcz przeciwnie. Jak pan ocenia, czy postawa Stronnictwa wobec reformy samorządowej politycznie opłaciła się PSL-owi, czy też mu zaszkodziła? O naszym wyniku wyborczym nie zdecydował stosunek do koncepcji reformy administracyjnej. Zadecydował przede wszystkim brak skuteczności, w końcowym okresie działalności poprzedniej koalicji, w kwestiach dotyczących rolnictwa. Prawie 70 procent naszego elektoratu podstawowego - rolniczego - po prostu nie poszło do wyborów. To, i kilka innych błędów, zdecydowało o naszej porażce. Premier Jerzy Buzek prowadzi konsultacje w sprawie reformy ze wszystkimi ugrupowaniami. Co PSL powie premierowi? Przedstawimy nasze argumenty, które wskazują na koszty (komu rząd z tak dziurawego budżetu zabiera?) i na groźbę zmniejszania roli gmin. Skoro jednak wasze stanowisko jest tak zdecydowane, to czy te konsultacje mają sens? Rozmowa zawsze ma sens, jeśli tylko rozmówcy wsłuchują się w argumenty. Rozmawiała Renata Wróbel
Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. PSL jest za kontynuowaniem reformy. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Uważamy, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. zwolennicy reformy powiatowej decydują się na upolitycznienie samorządu terytorialnego. my mówimy o dwóch zamiast trzech szczeblach samorządu. "Dlaczego jesteście przeciwnikami powiatów?". dlatego, że w tej sprawie nie chodzi nam o interes partyjny. Myślimy kategoriami państwa.
ROZMOWA Lech Majewski, reżyser, pisarz, malarz: Wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim Artysta innego czasu FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Od blisko 20 lat mieszka pan w Nowym Jorku, ale wraca do Polski pracować. Co pana tutaj ciągnie? LECH MAJEWSKI: - Zostałem uformowany w tym kraju, język polski jest moim rodzinnym językiem, Katowice to mój - chciany, czy nie chciany, ale własny wewnętrzny pejzaż. Jestem osobą, która słucha swojego wewnętrznego głosu, a ten głos najczęściej mówi po polsku. Jeszcze po tylu latach? Oczywiście. I wywołuje obrazy z przeszłości. Człowiek budzi się do życia wewnętrznego jako nastolatek, wtedy bardzo gwałtownie zaczyna się formować. Napisałem o tym książkę "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". To opowieść o synu szukającym ojca. Rzecz dzieje się w wyimaginowanym hotelu, w którym mieszkają rozmaite osobowości, jak Rabindranath Tagore, Picasso, Cezanne. Bohater z nimi rozmawia i uzmysławia sobie, że oni wszyscy są jego ojcami, bo zasiali w nim w młodości kiełki tego, co potem w nim wyrosło. Skoro tak dużą wagę przywiązuje pan do korzeni kulturowych, dlaczego zdecydował się pan na emigrację do Stanów, do zupełnie innego świata? Nigdy nie chciałem z Polski emigrować. Złapał mnie za granicą stan wojenny. Zdecydowałem się zostać w Anglii, potem w Stanach Zjednoczonych. To było wyzwanie losu, postanowiłem zbudować nowe życie. Odciąłem się całkowicie od Polski, nawet nie mówiłem we własnym języku, bo inaczej nigdy nie odnalazłbym się w tamtej rzeczywistości. No i udało się, bo zrobił pan w Stanach filmy "Lot świerkowej gęsi" i "Więzień z Rio". Tak, ale minął jakiś czas i zrozumiałem, że nie można wyrzec się korzeni. Dlatego zacząłem wracać. "Wojaczek" - to zapewne jeden z takich powrotów, tym razem do młodzieńczych fascynacji. Kiedyś, jadąc na wagary z Katowic do Krakowa, przeczytałem nekrolog Wojaczka i jego wiersz "Że lampa, że krąg światła..." Ten wiersz przestrzelił mi serce. Zacząłem Wojaczkiem żyć, pochłaniałem jego poezję. Nie podejrzewałem, że kiedyś jeszcze do niego wrócę. Wszystko ożyło, kiedy w Nowym Jorku przeczytałem o śmierci Basquiata. Wtedy Wojaczek wyrwał się z niepamięci, jakby chciał wykrzyczeć: "On był Murzynem, mieszkał w Nowym Jorku, ale przecież jesteśmy podobni". Napisałem scenariusz do filmu o Basquiacie. Zrobiłem to tylko dlatego, że w Nowym Jorku odezwał się do mnie Wojaczek. A "Wojaczka" zrealizowałem dlatego, że wcześniej pracowałem nad "Basquiatem". Taki bumerang, iskra elektryczna. Ci, którzy robią biograficzne filmy o poetach, zwykle rozbijają się o niemożność przekazania na ekranie poezji. Poezji rzeczywiście nie daje się przekazać w kinie bezpośrednio. Zwłaszcza poezji takiej, jaką tworzył Wojaczek. On pisał z niebywałą precyzją, pracował nad każdym słowem, wersem. Fantastycznie tworzył napięcia, metafory i hiperbole. Jak się zaczyna czytać jego wiersze na głos, to coś się traci. Umysł zamyka się pod natłokiem obrazów i uczuć. Dlatego starałem się stworzyć ekwiwalent wizualny tej poezji. Zrozumiałem, że chcąc zachować uczciwość, mogę tylko opowiedzieć moją historię Wojaczka, powiedzieć, kim jest on dla mnie, czym jest dla mnie jego legenda. Myśli pan, że ta legenda przetrwała do dzisiaj? Nie, uważam nawet, że dzisiaj już taka legenda nie mogłaby powstać. Ona mogła się zdarzyć tylko w innych czasach. W Polsce mojego pokolenia. W Polsce, w której kwitło życie wewnętrzne. Byliśmy wykształceni, chłonęliśmy świat. Niedosyt zewnętrzności kompensowaliśmy rozwojem duchowym. Ingeborga Bachman, gdy przyjechała do Polski, powiedziała: "To jedyny kraj, gdzie kościoły i księgarnie są pełne". Ja jestem produktem tamtego czasu, jestem produktem filmów Felliniego, Viscontiego, Pasoliniego. Dla mnie legenda Wojaczka była ważna. Dzisiejsza Polska jest może krajem z pełnymi kościołami, ale w księgarniach niewielu kupujących. Bo teraz liczą się głównie sprawy materialne. To niedobry czas dla kultury. Powstają tylko "narodowe bomboniery" i wszyscy cieszą się, że dużo ludzi te bomboniery zjada. Ale codzienna kultura leży. Niewiele osób interesuje się sztuką. Przyszedł czas ludzi polityki, biznesu i telewizji. Jest kompletna dewaluacja słów: geniusz, artysta, sztuka. Jak ktoś mi mówi, że będzie plejada gwiazd, mam zrozumieć, że ktoś wyjdzie na scenę i będzie śpiewał odgrzewane przeboje. To ma być ta wielka sztuka. Filozofię mają firmy kosmetyczne i browary. Staliśmy się w Polsce bardzo zacofani kulturowo. Czasem mamy nadzieję, że kultura powoli odżywa. Pod kasami wystawy Andy Warhola ustawia się kolejka, ludzie wracają do kin. Ja uważam, że wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim. Sztuka współczesna jest zupełnie niedoceniona. Nasze zacofanie jest tu potworne. Odkrywamy dopiero Warhola i to dzięki nie najlepszej wystawie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Zawsze potrafiliśmy porozumiewać się symbolami, znakami. Zmuszała nas do tego historia. Dzisiaj tylko jednostki starają się nadążyć za światową sztuką. Na całym świecie sztuka skomercjalizowała się. Tak, ale pozostały jej oazy. Poza tym ostatnio wiele się zmienia. W Stanach trwa rewolucja. U progu nowego wieku budzą się artyści. Kino amerykańskie rozwibrowuje się. Ludzie zdają sobie sprawę, że zawaliliśmy stronę duchową, że trzeba coś nadrabiać. Nie dostrzega pan podobnego trendu w Polsce? Nie, myślę, że w Polsce upadł mit artysty. Trochę na własne życzenie. Obserwowałem to podczas ostatniego festiwalu filmowego w Gdyni, gdy schodziłem do "piekiełka" - nocnego klubu w hotelu Gdynia. Kiedyś reżyserzy, aktorzy byli tam półbogami. Teraz królują gangsterzy. To oni mają w rękach pieniądze, siłę, kobiety, cudzy los. Artyści tylko się między nimi snują. Widziałem, jak jeden z twórców mówił jednemu z tych topornych facetów, że wyśle mu swój scenariusz. Tamten poklepywał go po ramieniu, obiecując, że mu go sfinansuje. Ci ludzie poza prawem stają się idolami. A twórcy wychodzą potem z "piekiełka" i mówią, że ci gangsterzy są fantastyczni. Budują ich legendę, siebie spychając do roli rozpitych pariasów. Film o Wojaczku ma więc przypomnieć, kim jest, kim może być artysta? Po to pan zrobił "Wojaczka"? Przestałem myśleć przyczynowo-skutkowo. Nie kalkuluję: zrobię coś, bo to wywoła określoną reakcję. Nie lubię myśleć apriorycznie. Nie mam żadnych programów. Po prostu podążam za swoją wizją. Robię to, co uważam za uczciwe. Rozmawiała Barbara Hollender Lech Majewski, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, pisarz, malarz. Urodził się w 1953 roku w Katowicach, studiował w Akademii Sztuk Pięknych oraz na wydziale reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Od 1981 roku mieszka poza Polską, początkowo w Wielkiej Brytanii, następnie w USA. Jest autorem kilku tomików poezji, a także powieści "Szczury Manhattanu" i "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". Od 1993 roku reżyseruje spektakle operowe. Jako reżyser filmowy zadebiutował w 1979 roku "Rycerzem". Inne jego filmy to: "Lot świerkowej gęsi", "Więzień z Rio", "Ewangelia według Harry'ego", "Pokój saren". Jest scenarzystą i współproducentem filmu "Basquiat. Taniec ze śmiercią". Na ekrany wchodzi właśnie "Wojaczek", za którego reżyserię dostał nagrodę podczas zakończonego niedawno w Gdyni Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.
LECH MAJEWSKI: Nigdy nie chciałem z Polski emigrować. Złapał mnie za granicą stan wojenny. Odciąłem się całkowicie od Polski, ale minął jakiś czas i zrozumiałem, że nie można wyrzec się korzeni. "Wojaczka" zrealizowałem dlatego, że wcześniej pracowałem nad "Basquiatem". Poezji nie daje się przekazać w kinie bezpośrednio. Dlatego starałem się stworzyć ekwiwalent wizualny tej poezji. dzisiaj już taka legenda nie mogłaby powstać. Ona mogła się zdarzyć tylko w Polsce mojego pokolenia, w której kwitło życie wewnętrzne. teraz liczą się głównie sprawy materialne. w Polsce upadł mit artysty. Nie kalkuluję: zrobię coś, bo to wywoła określoną reakcję. Po prostu podążam za swoją wizją.
KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialny Model kultury strażackiej Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny. Ratunek w bibliobusach Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościele Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka. Wieś bez kina Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego. Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury. Teatr z miejskiego importu Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty). Niepamięć Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych. Jacek Cieślak
Wczoraj na Jasnej Górze w Częstochowie zakończył się Kongres Kultury Wsi. Przygotowany na na tę okoliczność raport pokazuje polską wieś w stanie kryzysu kulturalnego. Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są biblioteki. Zmiany systemowe wymusiły jednak zamknięcie wielu punktów bibliotecznych, chociaż i tak jest ich więcej niż w 1980 r. Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych, zaś pisma fachowe, specjalistyczne stały się praktycznie niedostępne. Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury. Domy kultury zdobywają pieniądze głównie organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują też sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. W latach 70 -tych działało na polskiej wsi wiele kin - obecnie nie ma ani jednego. Poprawiła się jednak kondycja ruchu amatorskiego na wsi, najbardziej tam, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia, zaniżając poziom sztuki ludowej niszcząc jej autentyzm. W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych. Jeżeli już są to zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów. Raport jednak nie ujmuje wszystkich danych dotyczących "Kultury wsi", tj. nie podaje łącznej liczby zabytków . Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Również brakuje informacji o działalności kulturalnej parafii katolickich. Raport mogłaby też wzbogacić refleksja na temat skutków powojennych zmian na wsi.
ROZMOWA Jerzy Pilch, sędzia na Turnieju Czterech Skoczni Takie jest życie Co się kryje pod pojęciem łącznej noty skoczka narciarskiego? Jerzy Pilch: To jest suma dwóch ocen, za odległość i styl. Każda skocznia ma swój punkt konstrukcyjny, oznaczony literą K, kiedyś nazywany punktem krytycznym. Na skoczni w Garmisch-Partenkirchen punkt konstrukcyjny jest na 115. metrze. Każdy uczestnik konkursu, który osiąga taką odległość, otrzymuje 60 punktów. Za każdy metr bliżej odejmuje mu się 1,8 punktu, a jeśli skacze on o metr dalej, to taką wartość mu się dodaje. Tak więc skok na odległość np. 100 metrów jest oceniony następująco: od maksymalnej noty 60 pkt. odejmujemy 15 razy 1,8, czyli 27 pkt., co równa się 33 pkt. Skok na odległość np. 122 metrów, a taki miał Japończyk Harada, gdy bił rekord skoczni w Ga-Pa, ma następującą wartość: do noty 60 pkt dodajemy 7 razy 1,8, czyli 12,6 pkt., co równa się 72,6 punktu. Powtarzam, to jest nota za odległość, bo jest jeszcze nota za styl, której maksymalna wartość wynosi 20 pkt. u każdego z pięciu sędziów. Odrzuca się dwie z pięciu not skrajnych, a pozostałe trzy noty trzeba zsumować. Np. wspomniany Harada za skok na odległość 122 metrów za styl otrzymał noty: 17,0 - 18,5 - 17,5 - 17,5 - 18,0. Odrzucamy dwie skrajne, czyli 17,0 i 18,5, natomiast pozostałe trzy sumujemy i otrzymujemy liczbę 53 pkt. Wartość punktowa tego skoku jest następująca: 72,6 pkt. za długość, dodać 53 pkt. za styl równa się 125,6 pkt. i taką notę otrzymał Harada w noworocznym konkursie. Z tego wywodu wynika, że widz lub telewidz musiałby mieć kalkulator, żeby obliczyć łączną notę skoczka. To jest trudne, bo trzeba nie tylko mieć kalkulator, ale i znać współczynnik każdej skoczni. Telewidzom odradzałbym zajmowanie się w trakcie konkursu takimi obliczeniami, gdyż komputery robią to szybko, dokładnie i nie ma powodu, by im nie ufać. Ile punktów otrzyma skoczek, który popełni wszystkie możliwe błędy? Dostanie jeden punkt, bo suma wszystkich możliwych błędów nie przekracza liczby 19. Nigdy jako sędzia nie wystawiłem skoczkowi narciarskiemu noty równej jednemu punktowi i nigdy nie widziałem takiej noty na zawodach nawet początkujących narciarzy. Jak wygląda, w myśl przepisów, perfekcyjny skok? Po pierwsze nie wolno krzyżować tyłów nart, a przy stylu V uniknięcie tego nie jest takie łatwe. Po drugie narty powinny być utrzymane w jednej płaszczyźnie i za falowanie jednej lub drugiej obniża się notę. Po trzecie układ rąk winien być symetryczny, czego nie przestrzega np. tak dobry skoczek jak Norweg Bredesen, który steruje dłońmi jak lotnią, nawet jeśli są idealne warunki atmosferyczne. U niego jest to nawykiem, ale za to odejmuje się dziesiąte części punktu. Po czwarte nogi powinny być wyprostowane, czego dla odmiany nie przestrzega inny dobry skoczek, Fin Mika Laitinen. Ale straty punktowe za sam lot nie są dzisiaj duże, bo skoczkowie są coraz lepiej wyszkoleni. Nie można tego powiedzieć o lądowaniu, ciągle odejmujecie punkty za lądowanie na przysiad zamiast na wykrok, nazywany telemarkiem. Ma o to do was pretensje m.in. Niemiec Dieter Thoma. Przy dalekich skokach lądowanie na obie nogi jest chyba bezpieczniejsze. Harada, gdy bił rekord skoczni w Ga-Pa, nie lądował telemarkiem... On po prostu nie zdążył tego zrobić. Jest wielu skoczków, którzy dobrze opanowali lądowanie telemarkiem, ale przy bardzo długich skokach pewnie czują się bezpieczniej, gdy lądują na obie nogi, czyli na przysiad. Mnie, sędziego, podobnie jak moich kolegów, obowiązują przepisy, one zaś jednoznacznie określają, że lądowanie telemarkiem jest prawidłowe, a przysiad to błąd, za który musimy odejmować punkty. O tym, dlaczego tak jest, nie wypada mi dyskutować. Pilnujemy przestrzegania zasad, nawet jeśli mamy wątpliwości. Celem skoczka i w ogóle sensem tego sportu jest osiąganie możliwie największej odległości. Skoczek chyba wie, jaki sposób lądowania jest dla niego bezpieczny. Gdy wybiera przysiad, a odrzuca telemark, to za ten przysiad jest karany, zabiera mu się punkty. Coś z tym trzeba począć... Być może w niedługim czasie zmienią się przepisy i nie będziemy karać za to, co jest bezpieczniejsze, chociaż nie ulega wątpliwości, że brzydsze. Na razie skoczkowie szukają kompromisu i wielu z nich markuje lądowanie telemarkiem, co nam, sędziom, przysparza sporo trudności. Jak odejmujemy punkty za to, że telemark był ledwo zaznaczony, to skoczkowie oraz ich trenerzy mają do nas pretensje i mówią, że telemark jednak był. Na konkursach w Oberstdorfie i Ga-Pa na wieży sędziowskiej mieliśmy zainstalowane monitory, czego w przeszłości nie praktykowano, właśnie po to, by móc rzetelniej ocenić to nieszczęsne lądowanie. Ale na tych monitorach nie mieliśmy takiego obrazu jak telewidz, który na powtórkach, czasem parę razy, może dokładnie zobaczyć w zwolnionym tempie, jak skoczek ląduje, jakie ma trudności, dlaczego podpiera skok, czy upada. Na naszych monitorach widzieliśmy sam moment lądowania, mieliśmy rodzaj zdjęcia, które nie pokazuje ciągłości ruchu, a tylko jeden fragment. Bądź tu mądry i oceń, czy skoczek wylądował na obie nogi, a potem jedną z nich wysunął do przodu, czy zrobił to wcześniej. Gołym okiem jest to trudne do wychwycenia i czasem się mylimy, bo przecież wszystko to dzieje się bardzo szybko. Za brak telemarku odejmujemy dwa punkty. Jest to dużo przy wyrównanych umiejętnościach skoczków. Kto dzisiaj skacze najładniej? Oczywiście Japończycy, a spośród nich Funaki i Saitoh. Na konkursie w Oberstdorfie Saitoh otrzymał w sumie pięć maksymalnych not, czyli 20 punktów, i ja byłem tym sędzią, który nie wahał się dać mu maksymalnej noty. Ale gdybym miał wytypować najbardziej eleganckiego skoczka świata, to dzisiaj wymieniłbym Funakiego. Przed dwoma laty on strasznie szarżował, często miał upadki, ale w tym sezonie jest już bardziej rozważny. Skacze coraz dalej, coraz pewniej i jest naprawdę perfekcjonistą. Chociaż podczas kwalifikacji w Ga-Pa przy skoku na odległość 121 m nie lądował telemarkiem i odjąłem mu dwa punkty. Przy takich odległościach nawet Funaki na ryzykuje telemarku, ale on to robi świadomie. Jest dzisiaj skoczkiem numer jeden na świecie. A jak skaczą Polacy z punktu widzenia polskiego sędziego? Są bardzo poprawni, nie robią większych błędów. Latem na igelicie znakomicie technicznie skakał Krystian Długopolski, chyba najlepiej z naszych. Niestety, jak przychodzi do konkursów, skaczą dalej poprawnie, ale za blisko. Zdarzyło się podczas tego turnieju, że polski sędzia, czyli pan, dał najniższą notę polskiemu skoczkowi, konkretnie Robertowi Matei, w skokach kwalifikacyjnych w Ga-Pa... To zupełny przypadek, przyznaję, że było mi przykro. Nie jestem stałym bywalcem wielkich konkursów jako sędzia, nie mam jeszcze dużego doświadczenia i staram się być ostrożny. Odpowiednia komisja Międzynarodowej Federacji Narciarskiej bez przerwy analizuje rzetelność sędziów i zwraca szczególną uwagę na noty wystawiane rodakom. Mówiąc konkretnie, tępi się nieuczciwość sędziów, ich przychylność dla skoczków własnego kraju, co nie znaczy, że sędziowie są zawsze obiektywni. Każda skocznia ma swoją strefę bezpieczeństwa i praktycznie na każdym konkursie ta strefa jest przekraczana. Dlaczego nie przerywa się konkursów, przecież to jest niebezpieczne? Można powiedzieć - takie jest życie. Ważne konkursy są transmitowane przez telewizję, ona płaci duże pieniądze i w razie anulowania kolejki, a potem powtarzania, zaczynają się kłopoty organizacyjne. Strefę bezpieczeństwa przekraczają na ogół najlepsi skoczkowie i to oni zazwyczaj nie mają upadków. Po każdym takim przekroczeniu na wieży sędziowskiej zbiera się jury zawodów i podejmuje decyzję, czy kontynuować konkurs. Dzisiaj jest to tylko formalność, bo jak strefę bezpieczeństwa przekracza Funaki, Harada czy Thoma, przerwanie konkursu nie ma sensu. rozmawiał w garmisch-partenkirchen Andrzej Łozowski
Każda skocznia ma swój punkt konstrukcyjny, oznaczony literą K. Każdy uczestnik konkursu, który osiąga taką odległość, otrzymuje 60 punktów. Za każdy metr bliżej odejmuje mu się 1,8 punktu, a jeśli skacze on o metr dalej, to taką wartość mu się dodaje. to jest nota za odległość, bo jest jeszcze nota za styl, której maksymalna wartość wynosi 20 pkt.
Drobna przedsiębiorczość ma już inny charakter niż na początku transformacji, ale nadal stwarza szanse na zmniejszenia bezrobocia Nadzieja w małych firmach PAWEŁ GLIKMAN Drobna przedsiębiorczość budzi żywe zainteresowanie polityków, ekonomistów i mediów. Dzieje się tak zarówno w Polsce, jak i na świecie. Nasza sytuacja ma wprawdzie swoją specyfikę, ale zjawiska, jakie zachodzą w tym sektorze na świecie, mają dla polskich firm tego typu znaczenie szczególne ze względu na obecną - i przede wszystkim - przyszłą ich rolę w gospodarce. Dla zarysowania perspektyw tego sektora konieczne wydaje się spojrzenie na drogę, jaką przebył on w ostatnich kilkunastu latach. Na pojęcie "drobna przedsiębiorczość" składają się trzy rodzaje podmiotów funkcjonujących poza rolnictwem: mikropodmioty (1-10 pracowników), firmy małe (11-50 pracowników) i średnie (51-250 pracowników). W roku 1989 drobna wytwórczość w gospodarce pozarolniczej składała się niemal wyłącznie z mikropodmiotów. W realnym socjalizmie przedsiębiorstw średnich prawie nie było. Ci "prywaciarze" wegetowali na obrzeżach gospodarki, ich udział w produkcji sprzedanej i produkcji czystej wynosił 12-13 proc., a w majątku trwałym - tylko 2,3 proc. A już wtedy, pod rządami ustawy z 1988 r. zrównującej w prawach jednostki sektora prywatnego i publicznego, w miastach było widoczne ożywienie prywatnej przedsiębiorczości. Prawdziwa erupcja drobnej wytwórczości w Polsce nastąpiła w latach 1989-1991. Amortyzator terapii szokowej Można zaryzykować tezę, iż najistotniejszym efektem planu stabilizacyjnego ("planu Balcerowicza") z przełomu lat 1989/90 okazało się współistnienie i współzależność dwóch światów: wielkich przedsiębiorstw sektora publicznego (WP) oraz prywatnych małych i średnich przedsiębiorstw (MSP). W skali gospodarki narodowej produkcja sprzedana w pięciu działach (przemysł, budownictwo, transport, handel, gospodarka komunalna) zmniejszyła się o 21,5 proc. W WP - zmalała aż 51,2 proc., natomiast w MSP wzrosła niemal trzykrotnie, a w zakładach osób fizycznych - ponad czterokrotnie. Nie wszyscy pamiętający ten okres zdają sobie sprawę, iż amortyzatorem skutków terapii szokowej, skierowanej na uzdrowienie chorej gospodarki publicznej, byli ci "groszowi" drobni wytwórcy, uliczni handlarze, którzy rychło stali się właścicielami sklepów (handel detaliczny został prawie w całości sprywatyzowany w ciągu 2-3 lat). Gdyby nie to koło ratunkowe, pacjent znacznie gorzej zniósłby zaaplikowaną końską kurację. Ożywienie w sektorze prywatnym błędnie wszakże tłumaczy się głównie ekspansją drobnego handlu. W 1989 r. MSP tylko w 5,1 proc. partycypowały w produkcji sprzedanej przemysłu, ale w 1991 r. było to już 23,7 proc., w transporcie zaś udział MSP wzrósł z 9,9 do 27,7 proc. W ciągu dwóch lat MSP stały się w tych pięciu działach sektorem ważącym w tworzeniu dochodu narodowego. Ich udział w produkcji czystej wzrósł z 13,1 do 41,1 proc. Ten ogromny wzrost w tworzeniu dóbr materialnych i usług dokonał się przy niewspółmiernie mniejszym zaangażowaniu kapitałowym. W 1991 r. na cały pozarolniczy sektor prywatny przypadało 23 proc. wartości brutto środków trwałych. Jeśli wyeliminować sprywatyzowane już do tego czasu wielkie przedsiębiorstwa, okaże się, iż w dyspozycji MSP znajdowało się nie więcej niż 18 proc. majątku trwałego. Ponad 2/3 tego majątku stanowiły budynki mieszkalne, zatem udział MSP w kapitale produkcyjnym nie przekraczał 7 proc. Z zestawienia tych liczb widać, że wydajność kapitału trwałego w MSP była sześciokrotnie wyższa w porównaniu z resztą gospodarki. Niezmiernie istotna jest wszakże odwrotna strona tego medalu: otóż bardzo niska absorpcja kapitału przez MSP oznaczała bardzo wysoką absorpcję pracy. Pisał o tym Krzysztof Dzierżawski powołując się na moje badania ("Rz" z 1 grudnia 2001 r.). Dodam tylko, iż gdyby nie nowe zakłady osób fizycznych i spółdzielnie powstałe na gruzach dawnej (z nazwy tylko) spółdzielczości pracy, bezrobocie już w 1991 r. sięgnęłoby 3,5 mln osób zamiast zarejestrowanych wtedy ok. 2,2 mln osób. Nie trzeba dużej wyobraźni, aby uzmysłowić sobie społeczne skutki tej ponurej alternatywy braku w tym okresie ożywionej działalności small businessu. Erupcja przedsiębiorczości Czemu należy przypisać erupcję drobnej przedsiębiorczości, w latach 1989-1991? Na pierwszy plan wysunąłbym tu polską specyfikę potencjału przedsiębiorczości w warunkach realnego socjalizmu, szukającej sposobów swojego ujawnienia na granicy ówczesnego prawa. Wystarczy wspomnieć niezwykle prężną i pomysłową turystykę zarobkową. Najważniejszy był tu wszakże klimat społeczny - gotowości do podejmowania ryzyka biznesu, skoro tylko odpadną bariery krępujące inicjatywę i przedsiębiorczość. W latach 1988-1989 te bariery odpadły. Po pierwsze - otwarto gospodarkę, umożliwiając tym samym dostęp do rynków zagranicznych każdemu, kto spełniał warunki regulacyjno-prawne, po wtóre - wprowadzono wewnętrzną wymienialność złotego, co stanowiło podstawę działania czynnika pierwszego, po trzecie - ułatwiono wejście na rynek, co dało potężny impuls oddolnej prywatyzacji. Na to zaś trzeba nałożyć znane z historii gospodarczej zjawisko, iż w okresach kryzysów pracownicy zwalniani z większych zakładów upatrują szanse na przeżycie w podejmowaniu działalności na własną rękę. A że istniał po temu sprzyjający klimat społeczny, kryzys transformacyjny w Polsce - nie do uniknięcia przy zmianie ustroju na skalę historyczną - okazał się znacznie mniej dolegliwy niż w krajach ościennych. Dzięki erupcji drobnej przedsiębiorczości proces transformacji w Polsce nabrał impetu. Był to fenomen nie tylko na skalę europejską, ale i światową. Inne czasy Zarówno czynniki, które zadecydowały o pojawieniu się tego zjawiska, jak i jego specyfika to jednak zamknięta karta historii. Szukanie obecnie znaczących rezerw walki z bezrobociem w odtworzeniu tego samego procesu to tylko bezowocne sianie złudzeń. Nie oznacza to jednak, że trzeba zaniechać przeszukiwań poprawy sytuacji na rynku pracy za pomocą promocji drobnej wytwórczości, jak to się dzieje na całym świecie. Wysiłki w tym kierunku należy jednak wiązać z drobną przedsiębiorczością dnia dzisiejszego, działającą w odmiennych warunkach niż w początkowej fazie transformacji. W późniejszych latach sektor publiczny nadal "wypchał" zatrudnionych; restrukturyzacja musiała tam z natury rzeczy oznaczać eliminację nagromadzonego latami utajonego bezrobocia (28,1 proc. ogółu zatrudnionych w przemyśle w 1989 r.) i oparcia wzrostu ich produkcji niemal wyłącznie na podniesieniu wydajności. Część pracowników zwolnionych z sektora publicznego wchłonął sektor prywatny, głównie MSP. Jednak drobna przedsiębiorczość pod względem udziału w zatrudnieniu, tworzeniu wartości dodanej brutto, wydajności pracy czy rentowności powoli upodobnia się do europejskiej, choć pozostały jeszcze pewne cechy odrębne. Można stwierdzić, iż pod tym względem jesteśmy już przygotowani do wejścia do UE. Nie bacząc na dzielący nas jeszcze dystans od europejskich MSP, prognozy ich rozwoju stanowią drogowskaz dla naszych firm tego typu, (patrz tabela). W UE mali liczą się bardziej Z danych tych można wnioskować, że w Polsce tempo tworzenia nowych miejsc pracy w MSP może jeszcze przez pewien czas wyprzedzać tempo wzrostu zatrudnienia w skali całej gospodarki. Oznacza to, iż w dającej się przewidzieć przyszłości właśnie małe i średnie firmy powinny dokonywać absorpcji pracy. Biorąc pod uwagę rozmiary bezrobocia, promocję ich rozwoju uznać należy za priorytet w polityce gospodarczej. Z doświadczeń UE widać też, iż coraz większy udział w zatrudnieniu w MSP powinny mieć przedsiębiorstwa mikro i małe. Natomiast w tworzeniu wartości dodanej brutto udział polskich MSP jest mniejszy niż w UE, co tłumaczy się głównie różnicą w strukturze wydajności pracy. W UE widoczna jest zależność między wielkością przedsiębiorstw a wydajnością pracy. Jest to oczywiste potwierdzenie znanej z teorii wzrostu gospodarczego zależności między poziomem technicznego uzbrojenia pracy a jej wydajnością, który to poziom z reguły jest wyższy w większych zakładach. U nas ta zależność nie potwierdza się; wydajność pracy jest wyrównana niezależnie od wielkości przedsiębiorstw. Przyczyną jest nieprzewidziana w teorii dwoistość naszej gospodarki w procesie transformacji. Obok mrowia wielce wydajnych mikro- i małych, prywatnych podmiotów, mamy odziedziczone po realnym socjalizmie kolosy w sektorze publicznym, w których wysoki poziom uzbrojenia technicznego pracy nie przekłada się na równie wysoką wydajność. Jest też prawdopodobne, iż nadal istnieje tam bezrobocie utajone. Koszty pracy Szokujące są różnice między Polską a UE w udziale kosztów pracy w wartości dodanej brutto; w Polsce jest on niemal dwukrotnie wyższy niż w krajach UE. Natomiast udział płac netto byłby bliski poziomowi unijnemu, ale z narzutami. Te właśnie dane dowodzą słuszności wysuwanych w wielu dyskusjach argumentów o przyczynach bezrobocia w Polsce i kierunkach jego zwalczania. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że znacznie łatwiej jest ujawnić te przyczyny niż znaleźć na nie remedium. Szczególnie jeśli uwzględnić, że występujące w Polsce zwichnięcie proporcji między liczbą pracujących a pobierających świadczenia społeczne (łącznie z zasiłkami dla bezrobotnych) to sytuacja unikatowa w skali Europy. Pozostawimy też bez komentarza stwierdzenie zawarte w raporcie "The European Observatory for SMEs", iż główną przeszkodą w tworzeniu miejsc pracy w unijnych MSP są również zawyżone podatki płacowe, choć udział płac brutto w wartości dodanej jest tam niemal o połowę niższy niż w Polsce. Warto natomiast spojrzeć na europejską gospodarkę w latach 1988-2000 oraz jej prognozę do 2005 r. - mając na widoku mniej lub bardziej odległą przyszłość gospodarki polskiej. Eksportują wszyscy Interesujące są zwłaszcza dane pokazujące rolę eksportu w dynamice produkcji w krajach europejskich (w tabeli oprócz krajów UE uwzględniono cztery kraje europejskie spoza Unii). We wszystkich klasach przedsiębiorstw dynamika eksportu była w latach 1988-2000 niewspółmiernie wyższa od dynamiki sprzedaży krajowej. Charakterystyczne, że te różnice dotyczyły wszystkich klas przedsiębiorstw. Porównując tempo sprzedaży krajowej z tempem eksportu można jedynie dojść do wniosku, iż wpływ eksportu na wzrost sprzedaży ogółem w krajach Unii był w WP jedynie nieco większy niż w MSP. Przewiduje się, iż w jeszcze większym niż dotychczas stopniu eksport będzie lokomotywą rozwoju gospodarki krajów europejskich; średnioroczny wzrost sprzedaży ogółem za okres 2000-2005 wyniesie 2,2 proc. (w MSP 2,1 proc., a w WP - 2,3 proc.). Natomiast wskaźniki wzrostu będą się w tym czasie kształtować odpowiednio: 6,3, 6,2 i 6,3 proc. Spójrzmy teraz na inne wskaźniki rozwoju MSP i WP w krajach europejskich, porównując dwa okresy 1993-2000 i prognozę 2000-2005. Wykorzystać szansę O możliwościach rozwojowych unijnych MSP można wiele wywnioskować z prognozy kształtowania się kilku istotnych wskaźników (patrz tabela). Z przytoczonych danych płyną dwa wnioski o znaczeniu kluczowym. Po pierwsze - wejście Polski do UE stanowić będzie silny impuls przyspieszenia wymiany międzynarodowej - szczególnie wewnątrzeuropejskiej, w czym będą uczestniczyć wszystkie klasy przedsiębiorstw, w także podmioty mikro i małe. Po drugie - Europa zapewne już osiągnęła próg udziału MSP w zatrudnieniu ogółem (jest to 2/3). Od 1997 r. wzrost zatrudnienia zaznacza się jedynie w mikropodmiotach, zaledwie kompensując jego spadek w innych klasach przedsiębiorstwach. U nas istnieją jeszcze możliwości wzrostu tego udziału, czemu sprzyja taniość tworzenia miejsc pracy w MSP (w WP koszt miejsca pracy jest 4,2 razy wyższy). Jednak należyte wykorzystanie tego czynnika (wraz z regulacjami zmierzającymi do obniżenia pozapłacowych kosztów pracy) nie będzie możliwe bez zmian zewnętrznych uwarunkowań, w jakich działa drobna wytwórczość. Jest wielce charakterystyczne, iż pomimo ogromnych różnic w poziomie rozwojowym polskich i europejskich MSP, odczuwane przez nie bariery są podobne. Pierwszą są trudności dostępu do źródeł finansowania; banki wszędzie na świecie wolą za swoich klientów mieć wielkie przedsiębiorstwa niż tysiące drobnych biznesmenów. Druga bariera to brak wykwalifikowanych kadr. Jest naturalne, iż działanie tej bariery silniej odczuwają kraje bardziej rozwinięte niż nasz, ale i u nas, mimo nadpodaży absolwentów szkół wyższych, często ich kwalifikacje nie są zbieżna z popytem ze strony MSP. Płyną stąd konkretne wnioski pod adresem polityki gospodarczej. Stanowią one przedmiot licznych badań, są szeroko komentowane w mediach, ale ich szczegółowa analiza wychodzi poza ramy tego szkicu. - Dane zaczerpnięto z VI raportu przygotowanego przez 19 europejskich instytutów zajmujących się MSP pod nazwą "The European Observatory for SMEs" (Luksemburg 2000). Autor jest profesorem w Instytucie Nauk Ekonomicznych PAN.
Prawdziwa erupcja drobnej wytwórczości w Polsce nastąpiła w latach 1989-1991. amortyzatorem skutków terapii szokowej byli drobni wytwórcy. Czemu należy przypisać erupcję drobnej przedsiębiorczości? W latach 1988-1989 otwarto gospodarkę, wprowadzono wewnętrzną wymienialność złotego, ułatwiono wejście na rynek. W późniejszych latach drobna przedsiębiorczość pod względem udziału w zatrudnieniu, tworzeniu wartości dodanej brutto, wydajności pracy czy rentowności powoli upodobnia się do europejskiej. pomimo ogromnych różnic w poziomie rozwojowym polskich i europejskich MSP, odczuwane przez nie bariery są podobne. Pierwszą są trudności dostępu do źródeł finansowania. Druga to brak wykwalifikowanych kadr.
Wszyscy kandydaci złożyli sprawozdania z kampanii prezydenckiej, jednak o finansowaniu polityki w Polsce można się z nich dowiedzieć bardzo mało Jawność w cyfrach utopiona Na organizację wieców podczas kampanii wyborczej prezydent Kwaśniewski wydał dwa miliony złotych. FOT. PIOTR KOWALCZYK KRZYSZTOF LESKI To była kampania multimilionerów. Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia. "Nikogo w tym kraju nie stać, by wydać nawet milion dolarów" - usłyszeć można było także z ust ludzi, którzy rządzili potem w sztabie Aleksandra Kwaśniewskiego. I wydali niemal trzy miliony dolarów. Dokładnie, jeśli uwzględnić "darowizny niepieniężne" - do granicznej kwoty 12 mln zł zabrakło niespełna 400 zł. Gdyby Marian Krzaklewski wtedy o tym wiedział, zapewne podarowałby konkurentowi hulajnogę, tę z tych ostatnio modnych, aluminiową. Kwaśniewski, wsiadając na nią choć raz, "skorzystałby z użyczenia", mówiąc językiem ordynacji. W efekcie przekroczyłby limit i mógłby być zdyskwalifikowany, o czym marzył Krzaklewski. Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Owszem, więcej niż po którychkolwiek poprzednich wyborach, ale jednak niewiele. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej". Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca. Sprawozdania pozostałych są mniej interesujące. Na przykład pełnomocnik Zbigniewa Antoniego Wesołowskiego pracowicie wpisał w każdej rubryce rodzajów wpływów i wydatków: "nie wystąpiły". Cztery z dwunastu Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Ponad 7 mln zł dał mu Fundusz Wyborczy SLD, ponad milion przyniosła sprzedaż cegiełek. Razem 8,2 mln z 12 mln. Pytanie, skąd SLD, ponoć biedny, miał tyle pieniędzy, pozostaje bez odpowiedzi. Pod sprzedaż cegiełek podciągnąć można każdy przychód, a szczegółowe rozliczenie komitetu Kwaśniewskiego (ile cegiełek o jakich nominałach wydrukowano, ile sprzedano, ile zwrócono), mnie nie przekonuje. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu. Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki. Na 1,85 mln zł składają się: dotacja NKW PSL, zbiórki i cegiełki oraz anonimowy (przynajmniej w ujawnionej części sprawozdania) "przychód niepieniężny". Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe. Opieramy się na tym, co Państwowa Komisja Wyborcza ujawniła - nie można wykluczyć, że niejawna część sprawozdań zmieniłaby nieco wyniki obliczeń (patrz - wykresy) Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". A to, co ujawnił, pozostawia miejscami niedosyt. Jakąż to darowiznę niepieniężną wartą 90 zł otrzymał komitet Olechowskiego od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Wyobraźni mi nie staje. Błagam o publiczną odpowiedź. Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Pawłowskiemu nie było czego zaliczyć do "jawnych", bo zapewne sam sfinansował swoją kampanię. Trudno, reguły mej klasyfikacji są twarde. Listy życzliwych To była huśtawka nastrojów! Najpierw wyglądało na to, że listy indywidualnych sponsorów kampanii nie poznamy. Ciekawscy wpadli chyba w euforię, gdy Państwowa Komisja Wyborcza postanowiła je jednak udostępnić, choć tylko do wglądu w swej siedzibie, z samymi nazwiskami, bez adresów. I wreszcie - rozczarowanie: listy są nieciekawe, oczekiwanych nazwisk z biznesowej czołówki mało. Na dodatek, według PKW, listy przedstawiło tylko ośmiu kandydatów: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski, Kalinowski, Lepper, Łopuszański, Wilecki i Olszewski. Żeby było trudniej, tylko listy Krzaklewskiego i Łopuszańskiego są według alfabetu. Owszem, wśród sponsorów jest wielu polityków. Nie dziwi, że na Krzaklewskiego złożyło się wielu parlamentarzystów AWS, na Kwaśniewskiego - z SLD oraz wysokich urzędników z prezydenckiej kancelarii itd. Dzisiejszych i wczorajszych rekinów biznesu najwięcej widać u Kwaśniewskiego. Państwo Niemczyccy wpłacili wspólnie 10 tysięcy, choć wpłacając osobno mogli dać 21 tysięcy. Po 10,5 tysiąca dali Władysław Bartoszewicz (Plus GSM), Lew Rywin (Canal+), Grzegorz Tuderek. Jest sporo, z wysokimi wpłatami, nazwisk z Bartimpeksu i firm z nim powiązanych, choć brak Aleksandra Gudzowatego. Nazwisko P. J. Buchnera znalazłem na listach Kwaśniewskiego (10 tys. zł) i, już jako Piotra J. Buchnera, u Olechowskiego (lepiej, bo 10,5 tys, zł). Ale może to tylko zbieżność inicjałów i nazwisk? U Olechowskiego zwraca też uwagę Leszek Kuzaj (10,5 tys. zł) i Hotel Gołębiewski (10 tys. zł). Nie widać polityków Unii Wolności, którzy dziś z Olechowskim tworzą Platformę Obywatelską, choć Unia kandydata nie miała i żadnej zdrady by nie było. Lista Krzaklewskiego to lista nieobecności. Nie ma na niej na przykład byłych prezesów PZU lub ludzi z PKN Orlen, jakoby powiązanych z AWS. Znajduje się natomiast aż dwóch panów o nazwisku Krzak (nie mieli wyjścia?) i tajemnicza "Małżonka Kuklińska". Konkurentów Krzaklewski pobił na głowę łączną kwotą indywidualnych wpłat, a zwłaszcza ich liczbą: 3166 (drugi w kolejności Kwaśniewski - ponad jedenaście razy mniej). Kandydaci często wpłacali sami sobie: Kwaśniewski i Olechowski - maksymalną dozwoloną kwotę 10,5 tysiąca, Wilecki - 10 tysięcy, Olszewski - 13 tysięcy, Lepper - 500 złotych. Na liście wpłat figurują też zwykle pełnomocnicy finansowi kandydatów z kwotami rzędu tysiąca złotych. Zastanawiają dwa datki: Marek Ratuszniak, pełnomocnik Wileckiego, wpłacił mu 287 złotych, a prowadząca finanse Łopuszańskiego Barbara Łuczak swemu kandydatowi - 56 groszy. Czy po to, by słupki się zgadzały? Gigaplakaty górą Dość o dochodach - czas na wydatki. Kwaśniewski, według sprawozdania, na reklamę w prasie wydał prawie tyle samo, co na telewizyjną. To nieco szokujące - tak jakby w myśl zarzutów prawicy uznał, że w TVP i tak widać go dość. Ale Kalinowski - według prawicy również pupil telewizji publicznej - najwyraźniej nie był tego zdania: na telewizję, tak jak Krzaklewski, wydał trzecią część budżetu swej kampanii. Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł. Ale uwaga: wszyscy kandydaci zadeklarowali, że na plakaty wydali 7,2 mln zł - nieco więcej niż na promocję telewizyjną. Zapewne lwią część tej kwoty pochłonęły bardzo drogie europlakaty. Inna sprawa, że ordynacja gwarantowała darmowy czas w TVP, ale darmowych plakatów już nie. Prasa, radio i właściciele plakatowych tablic większość zarobku zawdzięczają Kwaśniewskiemu. Zaskakująco małe wydatki na plakaty, wydawnictwa, ulotki itd. zadeklarował Olechowski. Deptał mu po piętach pod tym względem Łopuszański, którego cały budżet był przecież nieporównanie skromniejszy niż Olechowskiego. Zwraca uwagę wiara Krzaklewskiego w tradycyjną propagandę drukowaną; kandydaci SLD i PSL wydali znaczne kwoty na "inne materiały wyborcze", zapewne głównie reklamowe gadżety. Ale teza o konserwatyzmie prawicy byłaby przedwczesna: Lech Wałęsa deklaruje, że wydał na "inne" 169 tys. zł - ponad połowę swego budżetu i pięciokrotnie więcej niż na promocję w telewizji. Podróż za jeden uśmiech Nasi politycy wiedzą, że telewizyjny spot nie zastąpi uścisku dłoni wyborcy. Z doniesień podczas kampanii wynikało, że wszyscy bez przerwy gdzieś jeżdżą. Nie dziwi mnie, że tak różne są wydatki kandydatów na organizację wieców, choć dwa miliony prezydenta szokują. Można wynająć drogą salę albo spotykać ludzi na targu. Skąd jednak drastyczne różnice kosztów podróży? Kwaśniewski twierdzi, że wydał na nie dwanaście razy mniej niż Krzaklewski i trzy razy mniej niż Olechowski. Czy to nie pośredni dowód, że kampanię w terenie prowadził "przy okazji" obowiązków prezydenckich? Kalinowski podróżował minimalnie taniej niż Łopuszański, reszta deklaruje na podróże najczęściej po kilka tysięcy złotych, Olszewski - niecały tysiąc. Pawłowski zaś zero! A był na prawyborach w Nysie. Teleportował się za darmo? Do grafiki z wiecami i podróżami pozwoliłem sobie dołączyć słupek "Pozostałe". Jest on sumą dwóch pozycji ze sprawozdań: "pozostałe koszty" i "pozostałe wydatki gotówkowe". Pieniądze te wydali niektórzy na coś, co nie było promocją ani kosztami podróży i wieców, nie mieściło się w rubrykach "Materiały i energia" ani "Wynagrodzenia i ubezpieczenia społeczne". A propos tych ostatnich: tylko czterej kandydaci zadeklarowali, że dali zarobić swoim pomocnikom. Kwaśniewski wydał na to prawie 200 tysięcy, Krzaklewski ponad 150, Olechowski niespełna 90, a Łopuszański 7 tysięcy. Reszta oparła się tylko na społecznikach. A może na jednorazowych umowach o dzieło? Odwróć tabelę, wojak na czele Skoro były "dochody od innych podmiotów" oraz "inne wpływy", musiały też być "pozostałe" koszty i wydatki. Kwaśniewski i Krzaklewski zmieścili tam ponad milion każdy - ich wydatki różnią się zaledwie o tysiąc złotych. Te rubryki w sprawozdaniach zwiększają "szarą strefę" finansów kampanii. Jawność dochodów jest dużo ważniejsza, ale czemu nie stworzyć "współczynnika tajności wydatków"? Sumę kwot wspomnianych "pozostałych" wydatków i kosztów dzielę przez ogół wydatków - kto na czele, ten najmniej "jawny". Czyżby Olechowski znów zająć miał pierwsze, tym razem niechlubne miejsce? Nie, bo pretendenci z drugiej ligi (wedle budżetu i sukcesu wyborczego) byli nie do pobicia. Generał Wilecki nie bardzo wie, na co wydał prawie połowę pieniędzy. Ale w pierwszej lidze Olechowski zdecydowanie wyprzedza trójkę głównych rywali. Może kosztowała go konserwacja czy wręcz naprawa owej darowizny niepieniężnej od wytwórni komponentów dźwigów osobowych? Gdybym chciał się czepiać, zrobiłbym jeszcze tabelę stopnia zaufania do banków. Ordynacja zachęcała, by pieniądze przepuszczać przez specjalnie zakładane konta bankowe. Grabowski je założył, ale wpłynęło tam raptem 356 złotych, dalsze 74 tysiące ominęły bank. U Wileckiego proporcje są podobne, a Pawłowski w sprawozdaniu nawet nie wspomina o kontach. Wielcy przepuścili przez konta ogromne kwoty. Trzymali je krótko, ale od prawie 12 mln zł można nawet w tydzień uzyskać niezłe odsetki. A Kwaśniewski deklaruje, że zyskał (w Kredyt Banku) tylko 16 tysięcy, około półtora promila, Krzaklewski (w PKO BP) jeszcze słabiej - niewiele ponad jeden promil, Olechowski (Raiffeisen) - około pół promila, podobnie Łopuszański (PKO BP), Olszewski (PBK), Wałęsa (Pekao SA) i nawet Kalinowski w bliskim sobie BGŻ. PKO BP, najpopularniejszy wśród kandydatów, nie naliczył Piotrowi Ikonowiczowi od 500 złotych - według sprawozdania - ani grosza odsetek. Tylko Janusz Korwin-Mikke, jak przystało na fanatyka rynku, wycisnął z PBK ponad cztery promile. Kredytu bankowego żaden kandydat, według sprawozdań, nie brał. Każdy po swojemu Nietrudno porównać Kwaśniewskiego z Krzaklewskim lub wydatki na reklamę radiową i telewizyjną. Jak porównać strukturę wpływów i wydatków wszystkich kandydatów? Sądząc, że widoczne gołym okiem ogromne różnice mogą być pozorne, poprosiłem o pomoc fachowców z Instytutu Podstaw Informatyki PAN. Do opracowanego przez nich unikatowego w skali świata programu komputerowego do gradacyjnej analizy danych wprowadziliśmy macierz głównych elementów wszystkich sprawozdań. Wyniki opublikować można raczej w czasopiśmie specjalistycznym, ale komentarz fachowców brzmiał: "Znikome podobieństwo struktury". Nie dały się zauważyć ani większe podobieństwa, ani nawet dające się intuicyjnie zinterpretować reguły zróżnicowania. Innymi słowy, obliczenia potwierdziły wrażenie, że każdy kandydat zbierał i wydawał fundusze w innym kraju, w innym społeczeństwie. Wynik działania programu to swoista graficzna "mapa" kandydatów i ich finansów. Na mapie, od lewej do prawej, uszeregowani wedle względnego podobieństwa swych finansów, widnieją: Kwaśniewski, Olszewski, Lepper, Krzaklewski, Olechowski, Łopuszański, Korwin-Mikke, Grabowski, Wilecki, Pawłowski, Wałęsa, Kalinowski i Ikonowicz. W takiej właśnie kolejności. Nic dziwnego, że sporządzenie sprawozdań sprawiło pełnomocnikom trudności. Wszystkie sprawozdania zawierają niedociągnięcia formalne i PKW mogłaby je odrzucić. Tyle że ordynacja konsekwencji za to nie przewiduje. Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie. Wtedy współczynniki jawności i tajności finansów kampanii stracą sens, bo te pierwsze wynosić będą po sto, a te drugie - zero procent. Krzysztof Leski jest dziennikarzem BBC Polska
Kandydaci, jeśli wierzyć ich sprawozdaniom, wydali prawie 28 mln zł. Zaledwie ubiegłej wiosny, gdy parlament uchwalał nową ordynację i Sejm ograniczył wydatki każdego kandydata do 20 mln zł, a Senat ten pułap obniżył do 12 mln, w kuluarach mówiono, że to bez znaczenia.Pewność, że nikt nie zbliży się do 12 mln, wynikała pewnie z nowych zapisów w ordynacji. Nakazywały one pozornie precyzyjne rozliczanie się z wpływów i wydatków, a na pełnomocników, którzy by tego nie zrobili, nakładały wysokie kary. Ale okazało się, że choć wszyscy złożyli sprawozdania z grubsza zgodne z prawnym schematem, opinia publiczna nie dowiedziała się wiele o finansowaniu polityki w Polsce. Magiczne rubryki "Inne wpływy", "Inne koszty" itd. sprawiły, że choć ordynacja zaordynowała jawność finansów, jest to niestety "jawność inaczej".Niemniej warto zajrzeć w to, co ujawniono. W tej próbie analizy uwzględniam 13 kandydatów: 12 uczestników wyborów z 8 października 2000 roku i Jana Olszewskiego, który, choć nie wystartował, kampanię prowadził - a zatem wydawał pieniądze - niemal do końca.Ponad dwie trzecie zgromadzonych i wydanych pieniędzy komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego pochodzi ze źródeł, które trudno nazwać jasnymi. Dość jasne jest pochodzenie niecałych 4 mln zł po stronie wpływów tego komitetu.Jawność finansów kampanii prezydenta wyniosła więc nieco mniej niż jedną trzecią. Ale to o niebo lepiej niż u Jarosława Kalinowskiego: z ponad 2 mln zł, które zebrał, jasno wskazane jest pochodzenie zaledwie co dwunastej złotówki.Przyjmijmy, że "współczynnik jawności finansów kampanii" to udział "jawnych" dochodów w ich ogólnej kwocie. Do "jawnych" zaliczmy datki firm i osób fizycznych oraz darowizny niepieniężne, które zostały szczegółowo wyliczone w sprawozdaniu, oraz odsetki z kont bankowych. Do dochodów niejawnych - dotacje własnych partii oraz anonimowe.Triumf Andrzeja Olechowskiego w tej klasyfikacji nie dziwi: pieniędzy od własnej partii nie dostał, bo jej nie miał, na cegiełki nie tracił czasu. Ale nie ujawnił dawców na dwie trzecie wartości "darowizn i usług niepieniężnych". Wałęsie, zgodnie z przyjętymi tu kryteriami, do "jawnych" zaliczyć można tylko połowę datków od osób prawnych, gdyż choć kandydat podał listę, nie umieścił na niej kwot. Dość o dochodach - czas na wydatki. Ogólne proporcje zdają się zrazu zgodne z oczekiwaniami. Telewizje i producenci TV zarobili na wszystkich kandydatach ponad 7 mln zł, prasa niecałe 2,5 mln, radia tylko 400 tys. zł.Wnioski? Przed polskimi politykami jeszcze wiele pracy, by ustabilizować swoje źródła finansowania. Przed prawodawcami - wiele wysiłków, zanim uda się uczynić te źródła naprawdę jawnymi. Prawo jednak nie wystarczy - bez zmiany obyczajów się nie obejdzie.
Polska-Austria Przedsiębiorcom przydaliby się pracownicy z krajów kandydujących do Unii. Związkowcy jednak ich nie chcą Najważniejszy jest spokój społeczny HALINA BIŃCZAK Austriacy coraz częściej uważają, że Polak to taki sam obcokrajowiec jak Hiszpan, Portugalczyk czy Grek. Zmiany nie zaszły jednak aż tak daleko, żeby godzić się na swobodę podejmowania pracy w Austrii przez obywateli Polski, Czech, Węgier czy Słowacji. Właśnie Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu tych krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko przede wszystkim sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty czysto ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Według nich, włączenie krajów Europy Środkowej i Wschodniej do UE będzie dla gospodarki Austrii zdecydowanie korzystne. Tak uważa również Jan Stankovsky z WIFO - austriackiego instytutu badań ekonomicznych. Otwarcie na wschód będzie, według niego, korzystne dla austriackiej gospodarki choćby z tego powodu, że łatwiejsze staną się: handel (wolne granice) oraz inwestycje w Europie Środkowej i Wschodniej. Dodatnio wpłynie to również na poziom wzrostu gospodarczego w całej Europie: według wyliczeń WIFO, zarobi ona na tym 0,8 pkt. procentowego wzrostu PKB rocznie. Dla "nowych" krajów UE członkostwo oznaczałoby, zdaniem Stankovsky'ego, "zarobek" 1 pkt. proc. wzrostu gospodarczego rocznie przez 8-10 lat. - Dla Raiffeisen Zentralbank integracja Europy Środkowej z Zachodnią zaczęła się zaraz po rozpoczęciu zmian gospodarczych w tych krajach - uważa Herbert Stepic, wiceprezes zarządu. RZB ma spółki córki w jedenastu krajach regionu i formalne włączenie tych państw do Unii będzie oznaczać głównie uproszczenie działalności i ułatwienia w handlu międzynarodowym, który bank w dużym stopniu finansuje. Polska dla RZB stanowi jeden z sześciu kluczowych rynków (takich, na których chcą znaleźć się w pierwszej piątce banków) i dlatego austriacki bank jest zainteresowany jej szybkim wejściem do UE. Jego zdaniem, z ekonomicznego punktu widzenia banku, żadne okresy przejściowe nie są Austrii potrzebne. Ta opinia nie jest odosobniona. Opancerzona nisza rynkowa Franz Achleitner Fahrzeugbau und Reifenzentrum - to rodzinne przedsiębiorstwo z Tyrolu: poszczególnymi częściami zarządzają ojciec i dorośli synowie bliźniacy, a finansami zajmuje się matka. Firma jest niewielka (200 zatrudnionych, 50 mln euro sprzedaży rocznie, z czego 60 proc. na eksport), ale potrafiła znaleźć sobie intratną niszę rynkową. Wytwarza głównie pojazdy wyspecjalizowane - bankowe furgony do przewozu pieniędzy, pojazdy dla policji, wojska itp. Wśród odbiorców są Bundesbank, Europejski Bank Centralny, a także - NBP. - Przy Unii nie można spać spokojnie - mówi Franz Achleitner, szef przedsiębiorstwa, pytany o skutki, jakie dla jego firmy miało wejście Austrii do UE. Nasiliła się konkurencja i trzeba się było do tego dostosować. W jego firmie zaczęto od wymiany centralki telefonicznej na szybszą i rezygnacji z wytwarzania standardowych pojazdów na rzecz krótkich, unikatowych serii. Zdaniem Achleitnera-seniora, żaden rozsądny unijny przedsiębiorca nie może zadowalać się tym, co ma. Musi ciągle szukać czegoś nowego. - Firmie średniej wielkości łatwiej jest zmieniać profil produkcji niż gigantowi nastawionemu na długie serie - uważają zarówno ojciec, jak i syn (też Franz). Pożytki z Unii to, ich zdaniem, większa łatwość w nawiązywaniu kontaktów i współpracy, euro, które eliminuje ryzyko kursowe w handlu z pozostałymi krajami "piętnastki", i brak kontroli na granicach. Między innymi te właśnie kontrole powodują, że Achleitnerom odpowiadałoby jak najszybsze przyłączenie Polski do UE. Mają filię w Poznaniu (dwadzieścia osób, głównie serwisowców) i przy transporcie części ciągle stykają się z biurokratycznymi kłopotami na granicach. Pracowników filii szkolą w głównym zakładzie w Wurgl - ale tylko po trzech, bo na zatrudnienie większej liczby nie mogą dostać zezwolenia. Dla Achleitnerów swoboda napływu pracowników z krajów kandydackich nie stanowiłaby żadnego problemu i wszelkie okresy przejściowe uważają za niepotrzebne. - Jest za mało wykwalifikowanych pracowników, a produkcja rośnie - mówi Achleitner-senior. Uważa, że wielu przedsiębiorców ma ten sam kłopot. Nie tworzą oni jednak lobby na rzecz otwarcia rynku, bo na ogół, zwłaszcza ci z zachodniej części Austrii, nie stykali się z polskimi, węgierskimi czy czeskimi pracownikami i niewiele wiedzą o ich przygotowaniu zawodowym. Dobrzy nie tylko kolejarze Kwalifikacje polskich pracowników - zwłaszcza inżynierów budowy maszyn i kolejnictwa - bardzo dobrze ocenia natomiast Konrad Buder z Plasser & Theurer. Firma wytwarza urządzenia do układania i konserwacji torów kolejowych, sprzedawane do ponad 100 krajów. Zatrudnia na świecie ponad 3000 osób (przy sprzedaży wartości około 350 mln USD) i ma 80 proc. udziału w globalnym rynku tych urządzeń. Z Polską, a konkretnie z PKP, handluje od lat 60. Zdaniem Budera, rozwój handlu był następstwem m.in. wysokich kwalifikacji polskich inżynierów kolejnictwa. Wcześnie zrozumieli, że jeśli tory są tak intensywnie eksploatowane jak w Polsce do lat 90., to koniecznie trzeba je konserwować. Według Budera, PKP dotychczas czynią to skutecznie i polskie szyny są w znacznie lepszym stanie niż np. czeskie. Z racji długoletnich związków handlowych z Polską Konrad Buder również uważa, że wejście naszego kraju do UE powinno nastąpić jak najwcześniej. Ale zapytany, czy gotów byłby zatrudniać polskich pracowników w Linzu (tam jest główny zakład firmy) odpowiada, że to będzie możliwe dopiero za kilka lat, gdy starsi pracownicy zaczną odchodzić na emeryturę, a nowych nie będzie skąd wziąć. Bardziej prawdopodobne jest, jego zdaniem, przenoszenie w przyszłości serwisu i części produkcji na wschód, gdzie taniej, głównie do Polski. Już teraz firma ma u nas niewielką, ale bardzo dochodową filię serwisową. Od zaraz zatrudniłby Polaków, Słowaków, Czechów czy Węgrów Fritz Ebner z produkującej materiały budowlane firmy Leier (ma zakłady nie tylko w Austrii, ale też na Węgrzech i w Polsce, w Malborku). Jego zdaniem, Austriacy po prostu nie chcą już wykonywać niektórych prac - na przykład układać kostki brukowej - a pracowników brakuje także m.in. w gastronomii i hotelarstwie. Nielegalni już są Polacy, którzy od lat legalnie mieszkają w Wiedniu, mówią, że polskich pracowników już teraz jest dużo, tyle że pracują na czarno. Mężczyźni - głównie na budowach, kobiety - jako pomoce domowe i opiekunki osób chorych czy niepełnosprawnych. Na ulicach się ich nie zauważa, bo na wszelki wypadek wolą publicznie po polsku nie rozmawiać. Z prywatnych szacunków wiedeńskich Polaków wynika, że tych pracujących na czarno (głównie w stolicy) może być dobrze ponad sto tysięcy. Zdaniem Jana Stankovsky'ego z WIF0, ta liczba jest z pewnością zawyżona, bo tylu nielegalnych pracowników nie dałoby się ukryć. Za prawdopodobną uznaje ją natomiast Karl-Heinz Nachtnebel z austriackiej federacji związków zawodowych - zdecydowanie przeciwnej szybkiemu otwarciu granic przed pracownikami z krajów kandydackich. Związki bronią swego Na ten właśnie sprzeciw powołują się austriaccy politycy, m.in. minister spraw zagranicznych Benita Ferrero-Waldner. Austria natychmiast przyłączyła się do niemieckiego żądania, by okres przejściowy w dziedzinie swobody przepływu osób wynosił siedem lat - według polityków i tak nie usatysfakcjonowało to związków zawodowych, które domagały się, by otworzyć granice przed krajami kandydackimi dopiero wówczas, gdy dochód na osobę sięgnie tam 80 proc. austriackiej średniej (w 1998 r. wynosiła ona, licząc według parytetu siły nabywczej, 24 tys. dolarów). Karl-Heizn Nachtnebel mówi, że choć nie bardzo wiadomo, skąd się wzięło akurat tych 80 proc., to dla niego jest jasne, że napływ pracowników z uboższych krajów może spowodować zarówno kłopoty z zatrudnieniem, jak i spadek przeciętnej płacy - jeśli nie wszędzie, to w niektórych regionach, zwłaszcza przygranicznych. Według związkowych wyliczeń, otwarcie granic spowodowałoby napływ do Austrii około 150 tys. pracowników (na ok. 3,1 mln obecnie zatrudnionych). Zdaniem Nachtnebla, dla rynku pracy kłopotliwa byłaby imigracja nawet o połowę mniejsza. - Nie chcemy, by spadł poziom płac i żeby zwiększyła się stopa bezrobocia - mówi. I dodaje, że przecież prawie półtora miliona związkowców płaci składki właśnie po to, żeby ktoś taki jak on zabiegał o ich interesy. Przede wszystkim porozumienie Związkowcom sprzyja także praktykowana w Austrii od lat zasada porozumienia społecznego - długotrwałych i wyczerpujących negocjacji między pracodawcami, pracownikami i rządem. W ten sposób ustala się m.in. skalę corocznych obowiązkowych podwyżek płac, a także wiele drobniejszych, ale istotnych kwestii. Przedstawiciele Wirtschaftskammer Österreich (WIFI) - izby gospodarczej, do której muszą należeć wszyscy przedsiębiorcy -stwierdzają, że wprawdzie pozycja związkowców jest silna i pracodawcy często muszą w tych negocjacjach ustępować, ale per saldo ten sposób postępowania jest dla nich opłacalny, bo mają zapewniony spokój społeczny. Chociaż, jak mówi między innymi Georg Schramel, zastępca dyrektora generalnego WIFI, z czysto ekonomicznego punktu widzenia swobodny przepływ osób byłby korzystniejszy niż utrzymywanie ograniczeń wobec krajów kandydackich, to zasada porozumienia społecznego ma w tym przypadku priorytet. Już za parę lat Stankovsky podkreśla z kolei, że gdy Austria wchodziła do Unii, najważniejsze były dla niej kwestie rolnictwa i tranzytu. Teraz są to miejsca pracy. Wprawdzie stopa bezrobocia jest tu niska (według metodologii UE - 3,7 proc., według dawnej, miejscowej - 5,1 proc.), ale gorzej jest pod tym względem akurat w regionach graniczących z krajami kandydackimi. Tam właśnie silne są obawy przed konkurencją ze strony cudzoziemców przyjeżdżających do pracy codziennie (np. ze Słowacji) czy na tydzień-dwa (z Polski). Poza tym, zdaniem Stankovsky'ego, nie można negować faktu, że już 40 proc. różnicy w dochodach zachęca do przenosin za pracą do innego kraju. A relacja dochodów między Polską a Austrią wynosi prawie jeden do trzech (dane za 1998 rok, według parytetu siły nabywczej). Na razie zatem obecność Polaków w Austrii doceniają przede wszystkim właściciele pensjonatów i hoteli w miejscowościach narciarskich. - Co roku jest ich więcej, to już licząca się grupa klientów - mówi Hans Reichel z Innsbruck-Information, instytucji turystycznej obsługującej stolicę Tyrolu i okoliczne wioski. Jan Stankovsky pociesza jednak, że gdy austriacki system ubezpieczeń społecznych zacznie mieć kłopoty ze względu na starzenie się ludności, cudzoziemcy - a więc i Polacy - staną się bardzo potrzebni. Ma to nastąpić w latach 2010-2012. Wtedy, gdy skończyłyby się postulowane przez Niemcy i Austrię okresy przejściowe. -
Niemcy i Austria przeciwstawiają się - jak dotąd, niezwykle skutecznie - objęciu krajów zasadą swobody przepływu osób jednocześnie z ich wejściem do Unii Europejskiej i domagają się długich okresów przejściowych. Rząd Austrii uzasadnia swoje stanowisko przede wszystkim sprzeciwem związków zawodowych. Argumenty czysto ekonomiczne przemawiają bowiem za umożliwieniem napływu pracowników - takiego zdania są przedstawiciele wielu austriackich firm. Jest za mało wykwalifikowanych pracowników, a produkcja rośnie. Kwalifikacje polskich pracowników - zwłaszcza inżynierów budowy maszyn i kolejnictwa - bardzo dobrze ocenia Konrad Buder z Plasser & Theurer. Ale zapytany, czy gotów byłby zatrudniać polskich pracownikówodpowiada, że to będzie możliwe dopiero za kilka lat, gdy starsi pracownicy zaczną odchodzić na emeryturę, a nowych nie będzie skąd wziąć. Bardziej prawdopodobne jest, jego zdaniem, przenoszenie w przyszłości serwisu i części produkcji na wschód, gdzie taniej, głównie do Polski. Od zaraz zatrudniłby Polaków, Słowaków, Czechów czy Węgrów Fritz Ebner z produkującej materiały budowlane firmy Leier (ma zakłady nie tylko w Austrii, ale też na Węgrzech i w Polsce, w Malborku). Jego zdaniem, Austriacy po prostu nie chcą już wykonywać niektórych prac - na przykład układać kostki brukowej - a pracowników brakuje także m.in. w gastronomii i hotelarstwie. Polacy, którzy od lat legalnie mieszkają w Wiedniu, mówią, że polskich pracowników już teraz jest dużo, tyle że pracują na czarno. Według związkowych wyliczeń, otwarcie granic spowodowałoby napływ do Austrii około 150 tys. pracowników (na ok. 3,1 mln obecnie zatrudnionych). Zdaniem Nachtnebla, dla rynku pracy kłopotliwa byłaby imigracja nawet o połowę mniejsza. - Nie chcemy, by spadł poziom płac i żeby zwiększyła się stopa bezrobocia - mówi. Związkowcom sprzyja także praktykowana w Austrii od lat zasada porozumienia społecznego - długotrwałych i wyczerpujących negocjacji między pracodawcami, pracownikami i rządem. Chociaż z czysto ekonomicznego punktu widzenia swobodny przepływ osób byłby korzystniejszy niż utrzymywanie ograniczeń wobec krajów kandydackich, to zasada porozumienia społecznego ma w tym przypadku priorytet.
Magdalena Ikonowicz-Gessler i Piotr Ikonowicz Po pierwsze ekspansywność Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku FOT. MICHAŁ SADOWSKI MAŁGORZATA SUBOTIĆ Sposób, w jaki człowiek zaspokaja głód bycia ważnym, najlepiej pozwala poznać jego charakter. Tak mówią znawcy ludzkiej duszy. On, czyli Piotr Ikonowicz, zaspokaja ten głód w polityce - jako radykalny socjalista i "zadymiarz", któremu bliscy są Che Guevara i Fidel Castro. Ona, czyli Magda Ikonowicz-Gessler, syci swój głód, karmiąc innych. Jest restauratorką, właścicielką m.in "Fukiera", lokalu znanego nie tylko z pięknych wnętrz i znakomitej kuchni, ale także niebotycznych cen. "Nie ma sensu straszyć dzieci socjalizmem, bo wprawdzie wiadomo, że socjaliści zjadają dzieci na śniadanie, ale za to kapitaliści zjadają śniadanie dzieciom". (Piotr Ikonowicz, "Wprost" 1992 r.) "Uważam, że jeśli ktoś jest zdolniejszy, to ma większe prawa. Dlaczego ma się dzielić swoimi pieniędzmi z nieudacznikami? Nie jestem przekonana, by to było właściwe". (Magda Gessler) Zagorzały socjalista, który chce przywrócić w polskim życiu publicznym słowo "towarzysz", oraz sprawna kapitalistka, która w artystycznej aurze zarabia spore pieniądze. Taki jest publiczny image rodzeństwa Ikonowiczów. Brat musi dbać o wyborców, a siostra o swoich gości. To determinuje ich zachowania na użytek zewnętrzny. Kuba pachnąca tropikiem i szczęściem Magda i Piotr to dzieci Mirosława Ikonowicza, wieloletniego korespondenta Polskiej Agencji Prasowej, m.in. na Kubie i w Hiszpanii. Dla tych, którzy nie pamiętają: w czasach PRL mieć paszport do "innego świata" to było coś. A Mirosław Ikonowicz, gdy pojechał w 1956 roku do Bułgarii, był najmłodszym korespondentem PAP w peerelowskiej historii tej Agencji. Miał wtedy dwadzieścia kilka lat. I już dwójkę dzieci. Syn był jeszcze niemowlakiem. Ojciec Ikonowicz dziennikarską karierę rozpoczął bardzo wcześnie - dwa lata przed maturą w regionalnym "Kurierze Słupskim". Później trafił do PAP. Pobytu w Bułgarii dzieci nie pamiętają. Pamiętają natomiast doskonale Hawanę. Z najciekawszego okresu, bo z lat 1963 - 1969. Wtedy ojciec był korespondentem. Mirosław Ikonowicz do fascynacji Kubą wprost się przyznaje, nawet dzisiaj wspomina: - Poetyka rewolucji kubańskiej to było coś niezwykłego, a na dodatek jeszcze zostały po Amerykanach dobra materialne. Magda i Piotr jednoznacznie oceniają, że pobyt na Kubie był niezwykłym okresem w ich życiu. Magda Gessler: "Co pamiętam z Kuby? Luksus. To był pierwszy luksus, z którym zetknęłam się w życiu. Miałam służącą, była ładna pogoda, słońce, radośni ludzie. I poczucie absolutnego szczęścia, cieszyłam się z małych rzeczy. Miałam świadomość, że tak niewiele potrzeba mi do szczęścia". Piotr Ikonowicz: "Pobyt na Kubie to był bardzo jasny okres w moim życiu. Pamiętam bardzo intensywny zapach. Gdy po latach wylądowałem w tropikach, wysiadając z samolotu, poczułem zapach dzieciństwa. A w Polsce było wtedy szaro, buro i biednie. Próbowano przedstawić życie narodu pod rządami Castro jako dramat, ale ja widziałem uśmiechnięte twarze ludzi, ich spontaniczną radość życia. Na Kubie może nie było demokracji, ale był zbiorowy entuzjazm. Nie czułem się tak bardzo uprzywilejowany. Co prawda mieszkaliśmy w ponadstumetrowym mieszkaniu, ale pod nami w taki samym mieszkaniu mieszkał robotnik inwalida". Mimo diametralnie odmiennych ról, które odgrywają dzisiaj w życiu publicznym, ich fascynacja Kubą jest podobna. Dla nich był to niemal rajski świat. Zresztą wbrew pozorom łączy ich dużo więcej. Mają w sobie to coś, co potocznie nazywa się werwą. Jakiś życiowy napęd, który nie pozwala im zakopać się w domowych pieleszach. Ekspansywność. A także skłonność do przebywania w świetle jupiterów, bycia osobami znanymi. Takimi, o których się mówi i o których pisze prasa. Bardzo dbają o swój wizerunek. On - agresywnego obrońcy pokrzywdzonych i ciemiężonych, niemal rewolucjonisty. Ona - fascynującej kobiety, estetki, która potrafi malować, tańczyć i rewelacyjnie gotować. Magda Gessler zawsze zgadza się na spotkanie z dziennikarzami: "Podstawą wszystkiego jest dobra reklama, dlatego nigdy nie odmawiam wywiadów". A brat nie poprzestaje na tym, co proponują mu dziennikarze, zamieszcza własne teksty, przede wszystkim w "Trybunie". Jeśli chodzi o reklamę, to mają ułatwione zadanie. Publicznie znane fakty z ich życia mogłyby być materiałem na przynajmniej dwa filmowe scenariusze. Bo robią rzeczy widowiskowe, będące zaprzeczeniem małej mieszczańskiej stabilizacji. Wspólny mianownik Wyczucie mediów mają najprawdopodobniej po ojcu. Podobnie jak życiową energię. Jeśli szukać wspólnego mianownika, to był nim ojciec. Jak zgodnie twierdzą ci, którzy go znają, Mirosław Ikonowicz to człowiek kontaktowy, dowcipny, pogodny. Z kindersztubą. Operatywny, a według niektórych także sprytny. Potrafi błyskawicznie przejść z kimś na ty. Umie dbać o własny wizerunek. Uczy się języków niemal jak papuga, ma świetną pamięć. Gdy był korespondentem, miał opinię świetnego dziennikarza. Ale jak ocenia część jego kolegów, był tylko bardzo sprawnym rzemieślnikiem, dobrym kompilatorem agencyjnych depesz. W PAP do dzisiaj krążą anegdoty o tym, jak spóźniał się z przesłaniem korespondencji, a jako wytłumaczenie podawał awarię dalekopisu albo inny podobny, zmyślony kataklizm. Był dobrym kolegą, jeśli nie naruszało to jego interesów. Dzisiaj jest współpracownikiem "Przeglądu" i PAP. Cechy osobiste - łatwość nawiązywania kontaktów i osobisty wdzięk - ułatwiły mu zawodową karierę. Wiele tych właściwości ojca odziedziczyły dzieci. W tym umiejętność szybkiej nauki języków obcych oraz tak zwaną skłonność do płci przeciwnej. Ale także potrzebę posiadania szerszej publiczności. - Każdy dziennikarz jest próżny, chce, by jego nazwisko funkcjonowało publicznie. Miarą zawodowego powodzenia jest, czy dziennikarz jest znany - przekonywał mnie niedawno Ikonowicz senior. Pytany o dzieci, mówi o nich z lekko skrywaną dumą. Łatwiej wypowiada się o córce, chociaż potwierdza, że bliższe są mu poglądy polityczne syna. "Ogromna energia i wrażliwość, fantazja tak daleko posunięta, że to, co sobie wyobraża, uznaje za prawdę" - taką podaje najkrótszą charakterystykę córki. Dodaje też, że wszystkie kobiety w jego rodzinie świetnie gotowały. Mirosław Ikonowicz zgadza się z opinią, że Piotr to mamy synek. Córka z matką mają dużo gorsze relacje. Ale gdy są razem w kuchni, nie mają sobie równych. - Zarówno córka, jak i syn stwarzali ogromne kłopoty wychowawcze. Jedno i drugie potrafiło uparcie obstawać przy swoim, nie byli dziećmi plastycznymi - wspomina Ikonowicz senior. Według relacji innych osób, we wczesnym dzieciństwie Piotr wymagał od gosposi, aby przytrzymywała mu nocniki, a Magda miała zwyczaj oświadczania, że ją zwalnia. Magda Ci, którzy mieli kontakt z Magdą Gessler, mówią zgodnie: Idzie do przodu jak burza. Nie ma wahań, obaw, wątpliwości. Stwarza wrażenie osoby, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Może to brak wyobraźni - zastanawiają się ci, którzy ją znają, próbując wyjaśnić ten fenomen. Ale energii, którą wkłada w swoją życiową aktywność, nikt jej nie odmawia. Wydaje się, że lubi zaklinać rzeczywistość. I jest chyba z rzeczywistością bardziej na ty niż jej brat. Próbuje zaklinać rzeczywistość także w takiej sprawie jak własny wiek. Nie bacząc na to, że ma brata polityka, którego data urodzenia musi być znana wyborcom, i że żyje sporo osób, które znały rodzeństwo Ikonowiczów jako dzieci. Piotr Ikonowicz powiedział mi, że "pod karą chłosty bądź innych tortur" nie może podawać żadnych informacji o wieku siostry. Gdy mi to mówił, minę miał tak poważną, jak gdyby wyobrażał sobie, że jest tym torturom poddawany. Magda - co podkreślają jej znajomi - potrafi podnosić się z trudnych życiowych sytuacji. Gdy umarł jej pierwszy mąż, Volfhart Mueller, hiszpański korespondent niemieckiego "Spiegla", skutecznie próbowała utrzymać się na powierzchni. - Wytrzymałam w Hiszpanii jeszcze rok po śmierci męża. Finansowo i zawodowo powodziło mi się bardzo dobrze. Zaczęłam gotować dla króla Hiszpanii, organizować przyjęcia dla dwustu, trzystu osób. Miałam tylko kierowcę, bo nie prowadzę samochodu, i gosposię. A kuchnia miała czterdzieści metrów. Przyjechałam do Polski na wakacje i stwierdziłam, że dopiero tu jest pole do popisu. W samym Madrycie jest chyba sto tysięcy restauracji. A w Polsce dziesięć lat temu nie było nic - wspomina dzisiaj. Gdy w połowie lat siedemdziesiątych wyjechała z rodzicami do Madrytu, miała za sobą nieudany start na warszawską ASP. W Madrycie do Akademii zdała za pierwszym podejściem, mimo olbrzymiej konkurencji. Jak wspomina ojciec, już na pierwszym roku sprzedawała gliniane rzeźby, by zarobić trochę pieniędzy, a pod koniec studiów większość prac, które prezentowała na wystawach, znajdowała nabywców. Żywot malarki w Madrycie musiał jednak nie być usłany różami, bo jeszcze podczas małżeństwa z Volfhartem Muellerem zaczęła zawodowo zajmować się organizacją przyjęć. Zapewne wiedziała, co jest jej silną stroną, bo powtarzała później wielokrotnie w licznych wywiadach, że zajmuje się malowaniem na talerzu. O tym, że ma plastyczne zdolności, świadczą dobitnie wystroje wnętrz w restauracjach i "malarskość stołów", które przygotowuje. W rodzinie Ikonowiczów takie zdolności miał stryj ojca - Mirosław, dość znany malarz. Magda ma dwie restauracje - "Fukiera" i "Tsarinę" - oraz sklep z artykułami wnętrzarskimi, także cukiernię przy ulicy Mokotowskiej w Warszawie. Magda Gessler: "Lubię realizować pewne iluzje, bajki. »Tsarina« (rosyjska restauracja na warszawskim Starym Mieście) jest taką bajką o Rosji, której nigdy nie było i nie będzie. Moje podejście do przedsięwzięć jest mało biznesowe, podchodzę do nich jak do kolejnego obrazu, który trzeba zrealizować. Ktoś, kto wchodzi do restauracji, powinien mieć poczucie, że nie jest oszukiwany. Jedzenie musi być dopasowane do klasy wnętrza, nie może być tak, że w środku jest pięknie, a dostaje się bardzo złe jedzenie. Bardzo ważny jest sposób, w jaki się przyjmuje gości. Staram się, by wszyscy czuli, że jestem wszechobecna. Muszę być widziana wieczorem w swoich restauracjach, a rano muszę być w kuchni. Kontroluję każdy sos, każdą rzecz, którą kucharze tworzą. Można ich przeszkolić? To jest w Polsce niemożliwe. Bardzo trudno jest utrzymać stałą jakość. Bo ludzie robią ten sam żurek od ośmiu czy dziewięciu lat, a któregoś dnia zdarzy się, że jest po prostu niejadalny. Jeśli mnie nie ma, to następnego dnia też jest niejadalny". Siostra Piotra Ikonowicza przekonuje, że nie jest business woman, ale artystką. Zdaje się to być bardzo prawdopodobne, ponieważ w szkole, jak powiedziały mi jej koleżanki, miała kłopoty z arytmetyką. Poważną trudność sprawiały jej nawet cztery podstawowe działania. Pytanie więc, kto odpowiada za rachunkową stronę interesów? Najprawdopodobniej mąż, Piotr Gessler, który razem z bratem Adamem rozpoczął działalność restauratorską, zanim Magda wróciła do Polski. Teraz brat Adam pracuje na własny rachunek, podobnie jak pierwsza żona Piotra, Marta Gessler (właścicielka m.in. Quchni Artystycznej i autorka kulinarnych przepisów w "Wysokich Obcasach"). Magda Gessler: "Może pani w to nie uwierzy, ale żyję jedzeniem. Nie mogę dużo jeść, bo tyję, więc nie jem. Ale marzę o smakach cały dzień. Rano marzę o obiedzie, w porze obiadu o kolacji, której nie jem, bo nie mogę. Marzę więc o śniadaniu, białym serze, wspaniałej bułce. Kompozytorzy myślą o muzyce, w ten sposób ją piszą, tworzą. A ja myślę o smakach. O kolorach, o formie podania potraw, rozważam, co by było, gdyby położyć taki kwiatek, zmienić sos". Dodaje jednak jak typowa business woman: "Miałam to szczęście, że się zaprzyjaźniłam z Hanią Suchocką, która przyprowadzała mi swoich bardzo ważnych gości, królów, królowe". W jej restauracjach bywa finansowa elita i politycy z pierwszych stron gazet. Magda Gessler organizuje przyjęcia m.in. dla Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Rodzina Gesslerów, Magda i jej mąż Piotr oraz dzieci - siedemnastoletni syn Tadeusz z pierwszego małżeństwa (z Volfhartem Muellerem) i dziesięcioletnia Laura - mieszkają w domu pod Warszawą. Mimo że ma on powierzchnię "tylko" trzystu pięćdziesięciu metrów kwadratowych, w środku wygląda niemal jak bajkowy pałac. Jest urządzony ze smakiem właściwym artystycznym duszom. Magda Gessler: "To obrastanie w rzeczy materialne wcale szczęściu nie sprzyja. Bardzo często jest tak, że człowiek się przeprowadza z ukochaną osobą do nowego domu i wtedy szczęście znika. Nikt nie wie, dlaczego. Człowiek dąży do czegoś, osiąga swój cel i nie bardzo wtedy wie, co z tym zrobić. Bo nie można opierać swojego szczęścia na celach materialnych. Mogłabym mieszkać na trzydziestu metrach kwadratowych i też byłoby mi dobrze. Byle na wsi". Sama przyznaje jednak, że jest hedonistką. I za socjalistkę żadną miarą nie chce uchodzić. "Gdy jeszcze w Hiszpanii za czasów Franco proponowano mi wstąpienie do partii komunistycznej, mówiłam, że jestem czerwoną burżujką. I tak się czułam. Mogę powiedzieć, że było tak dlatego, iż mój ojciec był znakomitym dziennikarzem. Wiem też, że kobieta powinna pracować. Jeśli nie będzie pracować, to skazuje się na mężczyznę, a to nie jest dobry pomysł na życie". Piotr Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Z żoną Zuzanną Dąbrowską, dziennikarką "Trybuny". I z dwójką dzieci. Syn Karol ma kilka tygodni. Z metrażu swojego mieszkania nie jest zadowolony. Podkreśla, że poselska pensja, wbrew temu, co się na ten temat mówi, nie stwarza nadziei na rychłe zwiększenie metrażu. Piotr Ikonowicz: "Że mówią o mnie młody zdolny, mimo iż jestem już po czterdziestce? (Ma czterdzieści trzy lata). Będę młody, nawet jak będę miał sześćdziesiąt lat. Młody duchem, czyli niedojrzały? Nie zgadzam się. Tyle w człowieku jest dziecka, ile ma zdolności dziwienia się. Inaczej staje się zgorzkniały i ma poczucie bezsilności. Świat jest taki, jaki jest, trzeba się przystosować. Jeśli ktoś mówi, że nie ma zgody na irracjonalny kapitalizm, to nazywany jest idiotą. Tak określił mnie niedawno podczas publicznej dyskusji Janusz Lewandowski, były minister przekształceń własnościowych". Jest posłem, który wszedł do Sejmu z list SLD. Po raz drugi. Pierwszy raz zdecydował się na ten krok w 1993 roku. I po raz drugi podczas trwania kadencji wystąpił z Klubu SLD. W latach osiemdziesiątych znany był jako główny "zadymiarz". Uczestniczył w wielu demonstracjach stanu wojennego. Ale wcześniej, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, uczył się samodzielnego życia. Nie pojechał z rodzicami do Hiszpanii. Był w ostatniej klasie liceum. Potem studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. "Rodzice wywarli na mnie presję ekonomiczną, musiałem zarobić na siebie. Zaczynałem od łopaty, z czasem miałem lepsze zajęcia, byłem m.in. pilotem wycieczek zagranicznych. (Piotr Ikonowicz zna pięć języków). Dlaczego nie pojechał? Relacja siostry: "Zakochał się w swojej przyszłej żonie. Mieszkał z naszą babcią, a wkrótce także ze swoją pierwszą żoną, uroczą panią". Prowadził wtedy bujny żywot studencki. Gdy miał dużo pieniędzy, szybko je wydawał w towarzystwie. Lubił "balangować". - Lewicowe poglądy miał już w czasach studenckich, czyli w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Uważał wtedy opowieści o Katyniu za produkt antykomunistycznej propagandy, a stalinizm za wypaczenie systemu. - wspomina Henryk Kozłowski, kolega z grupy studenckiej. Ale zawsze stawał po stronie biednych i ciemiężonych, także w czasie stanu wojennego. A w młodzieńczych dyskusjach uprawiał demagogię. Inteligentny i bardzo ambitny. Podobno w dzieciństwie zjadł szkolną cenzurkę - tak nie podobały mu się widniejące na niej oceny. Piotr Ikonowicz lubi wygody i komfort życiowy. "Komfort non stop jest nudny. Docenia się zmianę, na przykład pobyt w luksusowym hotelu, jeśli się wcześniej spędziło czas pod namiotem" - to opinia samego zainteresowanego. Ale gdy w stanie wojennym wybierał się na spotkanie z robotnikami - a takie dyskusje były zazwyczaj "zakrapiane" - chciał zabrać ze sobą butelkę "Johny Walkera" i paczkę cameli. Dopiero koledzy wytłumaczyli mu, że to po prostu nie wypada. Że rozsądniej jest przynieść pół litra czystej i na przykład radomskie. Zawsze traktował politykę jako sposób na życie. Jakakolwiek praca na etacie nigdy go nie kusiła. Starał się być tak zwaną duszą towarzystwa, numer jeden w dowolnej grupie. Towarzyszyła temu skłonność do koloryzowania. Opowiadał na przykład, że ubek podbił mu oko, a była to zwykła bójka w klubie studenckim. Lubi być pierwszy i znajdować się na świeczniku. Na demonstracjach i zadymach czuł się niczym ryba w wodzie. Po 1989 roku konsekwentnie wiódł prym w manifestacjach pierwszomajowych. Zawsze miał jakąś spektakularną i demagogiczną niespodziankę. Ale równie aktywny był w stanie wojennym, gdy udział w demonstracjach groził nie tylko aresztowaniem, ale i utratą życia. Wykazywał się odwagą, a nawet brawurą. Czasami nieadekwatną do sytuacji desperacją. W 1987 roku reaktywował razem z Janem Józefem Lipskim Polską Partię Socjalistyczną. Jak został socjalistą? Jak sam mówi, podczas poznawania świata. Jeździł autostopem po Europie. Wykorzystywał rodzinny paszport. Był w Portugalii w czasie rewolucji goździków, w dwa tygodnie po przewrocie: "Chyba właśnie w Lizbonie zostałem socjalistą. Oni zapisali w konstytucji, że zrobią socjalizm, ale to nie jest takie proste. W Polsce brakowało mi demokracji, na Kubie też nie było demokracji, ale był zbiorowy entuzjazm. Okres Gierka był dla mnie koszmarem. W latach siedemdziesiątych tkwiła we mnie chęć, by coś się wreszcie zmieniło". I gdy przyszedł Sierpień '80 zaczął działać w Regionie Mazowsze. Współredagował Serwis Informacyjny Mazowsza. Później redagował podziemnego "Robotnika". Uważa, że nie było to prawdziwe dziennikarstwo. Byle się ukazało - to było istotne. Kontestował porozumienia Okrągłego Stołu, wiódł o to spór z Janem Józefem Lipskim. Nie przeszkodziło mu to w 1993 roku zawrzeć wyborcze porozumienie z SLD. Dzięki temu trzech działaczy PPS, w tym sam Ikonowicz, znalazło się w Sejmie. Uważa, że kompromis z SLD był niezbędny, by pozostać w polityce, a robienie polityki poza parlamentem to zajęcie dość jałowe. W 1990 roku w wypowiedzi dla "Rzeczpospolitej" oceniał SLD, że to "dęta, nieautentyczna lewica, która blokuje miejsca w Sejmie. Nie widzimy możliwości współpracy z formacjami postpezetpeerowskimi". Kilka lat później powiedział: "Urbana kiedyś szczerze nienawidziłem, teraz się z nim przyjaźnię". Mimo tej przyjaźni liderzy SLD mają z Ikonowiczem kłopoty. Zapewne z trudem poddaje się jakiejkolwiek dyscyplinie. Ostatnio, będąc liderem PPS, nie wszedł do nowo stworzonej partii SLD. Piotr Ikonowicz: "Że bywam agresywny? Mam dużo złości na nieprawość i nikczemność. Bardzo zresztą pracuję nad tym, by nie być odbieranym jako osoba agresywna. Czasami szybciej mówię, niż myślę". Za swoje najlepsze wystąpienie sejmowe uważa głos w debacie konstytucyjnej (na początku 1997 roku). Wtedy starł się z gościnnie przemawiającym w Sejmie Marianem Krzaklewskim. Zarzucił mu, że "przyszedł z Panem Bogiem pod rękę". Najbardziej znany jest z kilkuminutowego milczenia na trybunie sejmowej. Chociaż niemal nikt nie pamięta, w jakiej sprawie milczał. (Było to przy okazji sejmowej debaty nad ratyfikacją konkordatu). Brat Magdy Gessler jest bohaterem spektakularnych akcji. Po Okrągłym Stole wspiął się na gmach KC PZPR, na wysokość mniej więcej siódmego piętra, by zamocować tam transparent PPS. Przez kilkanaście minut transparent tkwił tam zamocowany. Gdy prezydent Lech Wałęsa w 1993 roku groził, że rozwiąże parlament, Piotr Ikonowicz podjechał przed Sejm żukiem załadowanym styropianem. Do gmachu udało mu się wnieść jeden kawałek, ale przekonywał dziennikarzy, że do "spania na styropianie" to mu wystarczy. Ostatnim marzeniem Piotra Ikonowicza jest kierowanie gazetą, chciałby być redaktorem naczelnym. Siostra i brat - interakcja Magda Gessler: "Uważam, że Piotr jest bardzo konsekwentny w tym, co robi. Tak samo myśli moja mama. Dlaczego miałby tak nie myśleć mój brat. Oni są ze sobą bardzo zżyci, bardzo się kochają. I doskonale rozumieją. Ja ich nigdy nie rozumiałam. Brat jest totalnym hedonistą. Chyba ma złudzenie, że można być hedonistą-socjalistą. Ale to jest nieprawda. On bardzo lubi życie, i to życie dobrej jakości. Nie bardzo rozumiem, jak to wszystko ma się do siebie. Przypuszczam, że czuje się w obowiązku pomagać ludziom, którymi nikt się teraz nie opiekuje. Ale to, co planuje, wydaje mi się utopijne. Jak można pomóc bez pieniędzy? Dlaczego nie próbuje przełożyć tego na coś praktyczniejszego. Uważam, że polityk powinien robić politykę, a nie ideologię. Będąc politykiem, nie można być do końca idealistą, to bzdura. Polityk idzie na kompromisy, by dojść do władzy. Brat więcej by zrobił, gdyby był w innej partii. Sądzę, że dużo bliższa jest mu chyba Unia Wolności, ta jej lewicowa część, niż SLD. Chociaż bardzo gwałtownie temu zaprzecza". Piotr Ikonowicz: "Siostra jest osobą o silnej osobowości. Odkąd pamiętam, zawsze najbardziej lubiła dwie rzeczy: malowanie i gotowanie. Potrafiła to, co zaobserwowała z kultury materialnej Hiszpanii, przenieść na polski grunt. Wie, jak to ma być. W jej karierze finansowej widać wiele uporczywej pracy. Jako socjaliście trudno mi jest coś jej zarzucić. Półżartem mówiłem, że trzeba u niej założyć związki zawodowe, ale widzę, iż nie ma takiej potrzeby. Wolałem swoją siostrę, gdy malowała obrazy. Nie zdarza się, byśmy rozmawiali o jej działalności gospodarczej ani mojej politycznej. Byłoby to dla nas nawzajem nudne. Widujemy się rzadko". Nieco inaczej rodzinno-polityczne dyskusje przedstawia Magda Gessler: "Zdrowiej jest nie rozmawiać o tym. Jednak gdy jesteśmy razem na wigilii, często się zdarza, że rozmawiamy. Ale bez krzyków i awantur. Brat jest wobec mnie bardzo tolerancyjny, ale chyba jestem jedyną osobą, w stosunku do której jest tolerancyjny". Siostra Piotra Ikonowicza nie zgadza się też ze stwierdzeniem brata, że nie interesuje jej polityka. "Jeżeli prowadzi się restaurację, to jak może człowieka nie interesować polityka. Musi wiedzieć, co dzieje się w kraju. Świat polityki jest zresztą bardzo fascynujący, choć niezbyt ładny. Cenię prawicę - choć niekoniecznie AWS - która dobrze rządzi, w której są ludzie zamożni od urodzenia". Gdyby Piotr i Magda zamienili się rolami, które odgrywają w życiu publiczno-zawodowym? - Nie jestem pewien, czy byłaby dobrym politykiem. Jest dobra w promocji, a to w polityce bardzo ważne, ale jest też skoncentrowana na własnych przeżyciach - tak ocenia polityczne predyspozycje siostry brat. Opinia Magdy Gessler: "Może Piotr miałby restaurację podobną do »Chłopskiego Jadła« w Krakowie (bardzo lubię tę restaurację). Na pewno przychodziłoby do niego wiele osób, by dyskutować o różnych sprawach. Musiałby jednak wynająć kucharkę. Ale nie wiem, czy to by się udało. Bo wydaje mi się, że Piotr nie bardzo by potrafił rządzić pieniędzmi. Zapraszałby wszystkich, rozdawałby wszystko - restauracja by splajtowała". W przeciwieństwie do brata Magda Gessler byłaby gotowa zamienić się rolami: "Wiem, co bym robiła: byłabym ministrem turystyki. Polska nie ma pieniędzy i nie potrafi ich zrobić. A bardzo łatwo zrobić z Polski kraj, który będzie na turystyce zarabiał, tak jak Szwajcaria. Mam na to swój plan. Myślę, że wcześniej czy później go zrealizuję".
Piotr Ikonowicz, zaspokaja głód w polityce - jako radykalny socjalista i "zadymiarz".Magda Ikonowicz-Gessler, syci swój głód, karmiąc innych. Jest restauratorką, właścicielką m.in "Fukiera". Zagorzały socjalista, który chce przywrócić w polskim życiu publicznym słowo "towarzysz", oraz sprawna kapitalistka, która w artystycznej aurze zarabia spore pieniądze. Taki jest publiczny image rodzeństwa Ikonowiczów. Magda i Piotr to dzieci Mirosława Ikonowicza, wieloletniego korespondenta Polskiej Agencji Prasowej. Mirosław Ikonowicz pojechał w 1956 roku do Bułgari. Pobytu w Bułgarii dzieci nie pamiętają. Pamiętają doskonale Hawanę. Mimo odmiennych ról, które odgrywają dzisiaj w życiu publicznym, ich fascynacja Kubą jest podobna. wbrew pozorom łączy ich dużo więcej. Mają w sobie to coś, co potocznie nazywa się werwą. Ekspansywność. skłonność do przebywania w świetle jupiterów, bycia osobami znanymi. dbają o swój wizerunek. Wyczucie mediów mają najprawdopodobniej po ojcu. Jeśli szukać wspólnego mianownika, to był nim ojciec. Mirosław Ikonowicz to człowiek kontaktowy, dowcipny, pogodny. Z kindersztubą. Operatywny, sprytny. miał opinię świetnego dziennikarza. Dzisiaj jest współpracownikiem "Przeglądu" i PAP. Wiele tych właściwości ojca odziedziczyły dzieci. W tym umiejętność szybkiej nauki języków obcych oraz tak zwaną skłonność do płci przeciwnej. także potrzebę posiadania szerszej publiczności. Pytany o dzieci, mówi o nich z lekko skrywaną dumą. - Zarówno córka, jak i syn stwarzali ogromne kłopoty wychowawcze - wspomina Ikonowicz senior. Ci, którzy mieli kontakt z Magdą Gessler, mówią zgodnie: Idzie do przodu jak burza. Stwarza wrażenie osoby, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Magda potrafi podnosić się z trudnych życiowych sytuacji. - Wytrzymałam w Hiszpanii jeszcze rok po śmierci męża. Finansowo i zawodowo powodziło mi się bardzo dobrze. - wspomina dzisiaj.Gdy w połowie lat siedemdziesiątych wyjechała o Madrytu, miała za sobą nieudany start na warszawską ASP. W Madrycie do Akademii zdała za pierwszym podejściem. podczas małżeństwa z Volfhartem Muellerem zaczęła zawodowo zajmować się organizacją przyjęć. Magda ma dwie restauracje - "Fukiera" i "Tsarinę" - oraz sklep z artykułami wnętrzarskimi, także cukiernię przy ulicy Mokotowskiej w Warszawie. Siostra Piotra Ikonowicza przekonuje, że nie jest business woman, ale artystką. kto odpowiada za rachunkową stronę interesów? Najprawdopodobniej mąż, Piotr Gessler. W jej restauracjach bywa finansowa elita i politycy z pierwszych stron gazet. Rodzina Gesslerów, Magda i jej mąż Piotr oraz dzieci mieszkają w domu pod Warszawą. ma on powierzchnię "tylko" trzystu pięćdziesięciu metrówkwadratowych. przyznaje, że jest hedonistką. I za socjalistkę żadną miarą nie chce uchodzić. Brat Magdy Gessler, jak na socjalistę przystało, mieszka na czterdziestu siedmiu metrach kwadratowych, w bloku przy ulicy Czerniakowskiej w Warszawie. Podkreśla, że poselska pensja, wbrew temu, co się na ten temat mówi, nie stwarza nadziei na rychłe zwiększenie metrażu. Jest posłem, który wszedł do Sejmu z list SLD. Po raz drugi. W latach osiemdziesiątych znany był jako główny "zadymiarz". Uczestniczył w wielu demonstracjach stanu wojennego. studiował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadził bujny żywot studencki. zawsze stawał po stronie biednych i ciemiężonych, także w czasie stanu wojennego. Inteligentny i bardzo ambitny. Piotr Ikonowicz lubi wygody i komfort życiowy. Zawsze traktował politykę jako sposób na życie. praca na etacie nigdy go nie kusiła. Po 1989 roku konsekwentnie wiódł prym w manifestacjach pierwszomajowych. Wykazywał się odwagą, a nawet brawurą. W 1987 roku reaktywował razem z Janem Józefem Lipskim Polską Partię Socjalistyczną. "Chyba właśnie w Lizbonie zostałem socjalistą. W latach siedemdziesiątych tkwiła we mnie chęć, by coś się wreszcie zmieniło". gdy przyszedł Sierpień '80 zaczął działać w Regionie Mazowsze. redagował podziemnego "Robotnika". Kontestował porozumienia Okrągłego Stołu. liderzy SLD mają z Ikonowiczem kłopoty. Ostatnio, będąc liderem PPS, nie wszedł do nowo stworzonej partii SLD. jest bohaterem spektakularnych akcji. Magda Gessler: "Uważam, że Piotr jest bardzo konsekwentny w tym, co robi. Chyba ma złudzenie, że można być hedonistą-socjalistą. to, co planuje, wydaje mi się utopijne". Piotr Ikonowicz: "Siostra jest osobą o silnej osobowości. Jako socjaliście trudno mi jest coś jej zarzucić. Nie zdarza się, byśmy rozmawiali o jej działalności gospodarczej ani mojej politycznej". Magda Gessler: " Brat jest wobec mnie bardzo tolerancyjny, ale chyba jestem jedyną osobą, w stosunku do której jest tolerancyjny". Opinia Magdy Gessler: "Może Piotr miałby restaurację podobną do »Chłopskiego Jadła« w Krakowie. Ale nie wiem, czy to by się udało Piotr nie bardzo by potrafił rządzić pieniędzmi. ". W przeciwieństwie do brata Magda Gessler byłaby gotowa zamienić się rolami.
SĄDY U INNYCH Jak jest w Szwecji Od powszechnych do specjalnych MAREK ANTONI NOWICKI W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej. Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. Jurysdykcja ogólna System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego. Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. W wielu jest tylko jeden albo dwóch sędziów, podczas gdy w Sztokholmie orzeka ich ponad stu. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. W sprawach karnych sąd orzekający składa się z sędziego zawodowego i ławników - pięciu w sprawach o poważne przestępstwa i trzech w pozostałych. Jeśli oskarżenie dotyczy przestępstw gospodarczych, można dokooptować do składu biegłego z zakresu finansów. W sprawach rodzinnych w składzie, poza sędzią, jest trzech ławników. W innych procesach cywilnych, głównie majątkowych, sąd orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych. Taka jest zasada, natomiast wiele spraw karnych o drobne przestępstwa może rozpatrywać jeden sędzia. Spór cywilny może być rozstrzygnięty przez jednego sędziego bez ławników, jeśli strony się na to zgodzą lub jeśli sąd uzna, iż sprawa nie nastręcza trudności. W praktyce dzieje się tak w większości spraw rodzinnych i majątkowych. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Jeśli sąd rejonowy orzekał w składzie jednego sędziego i dwóch ławników, sąd apelacyjny składa się z trzech sędziów zawodowych i dwóch ławników. Jeśli sprawa w I instancji była rozpatrywana bez ławników, apelacją zajmuje się trzyosobowy skład zawodowy. Przy trzech sędziach w I instancji w apelacji jest ich czterech. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Decyzję w tej kwestii podejmuje wyznaczony sędzia SN. Warunkiem uzyskania zgody jest znaczenie rozpatrzenia sprawy przez SN ze względu na interes wymiaru sprawiedliwości lub poważny błąd prawny popełniony w toku postępowania przed sądem niższej instancji. Rozpatrywanie sprawy przez SN może być ograniczone do jej części lub konkretnego zagadnienia. W niektórych sprawach zgoda nie jest wymagana. Dotyczy to np. spraw wnoszonych przez prokuratora. SN rozpatruje sprawy zwykle w składzie pięcioosobowym. Ma prawo zajmować się kwestiami faktycznymi i prawnymi. Jeśli izba uzna, iż istnieją podstawy do zmiany dotychczasowego orzecznictwa, przekazuje sprawę na plenarne posiedzenie SN w pełnym składzie lub co najmniej 12-osobowym. Powszechne administracyjne Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sprawy trafiają do nich głównie w rezultacie odwołania od decyzji tych organów. Przepisy wyraźnie wymieniają decyzje, które mogą być w ten sposób zaskarżone. Wynika z tego, że właściwość sądów administracyjnych obejmuje tylko część działalności administracji. W tym kontekście administrację publiczną można podzielić na trzy kategorie. Jedna, największa, to zwykła administracja państwowa. Teoretycznie istnieje tu ogólne prawo do odwołania się, w ostatniej instancji do rządu. Od 1988 r., pod wpływem niekorzystnych dla Szwecji orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, Naczelny Sąd Administracyjny uzyskał w niektórych sprawach dotyczących wykonywania władzy publicznej wobec jednostki możliwość zbadania, czy podjęte decyzje są zgodne z obowiązującym prawem. Badanie to, tzw. kontrola legalności, może zakończyć się uchyleniem decyzji. Sąd nie może jednak zastąpić jej własną decyzją. Druga kategoria obejmuje głównie spory między osobami prywatnymi i społecznością. Odwołanie służy do sądu administracyjnego, który orzeka nie tylko o zgodności z prawem, ale również o słuszności kwestionowanej decyzji. Orzeczenie może w tym wypadku zastąpić decyzję organu administracji. Wreszcie trzecia kategoria składa się z decyzji podejmowanych przez samorządowe władze regionalne i lokalne, mające dużą swobodę decydowania zgodnie ze swoimi dyskrecjonalnymi uprawnieniami. Sąd administracyjny ogranicza się w takich sprawach do zbadania zgodności decyzji z prawem. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Większość spraw rozpoznają w składzie: jeden sędzia zawodowy i trzech ławników. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Zajmują się one głównie rozpatrywaniem apelacji, ale działają również jako sądy I instancji w sprawach odwołań od decyzji administracyjnych, np. dotyczących zezwoleń na budowę, opieki zdrowotnej oraz kontroli publicznej nad wykonywaniem praktyki lekarskiej, a także decyzji władz o odmowie udostępnienia dokumentu publicznego. Dotyczy to również spraw, w których wchodzi w grę ocena zgodności z prawem decyzji podjętych przez władze lokalne. Administracyjne sądy apelacyjne orzekają w składzie trzech sędziów zawodowych, wyjątkowo, np. w sprawach dotyczących objęcia dziecka opieką publiczną, w składach orzekających są również ławnicy. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Dwie trzecie z nich musi posiadać wykształcenie prawnicze. Orzeka w składach pięcioosobowych lub większych. Na tle prawa pracy Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. Sąd Pracy, powstały w 1929 r., rozpatruje spory dotyczące stosunków między pracodawcą i pracownikiem, łącznie ze sprawami związanymi z interpretacją i stosowaniem układów zbiorowych. Większość spraw tego rodzaju rozpatruje Sąd Pracy, orzekający w pierwszej i ostatniej instancji. Niekiedy orzeka najpierw sąd rejonowy, a ewentualnie potem, w razie odwołania, sprawą zajmuje się Sąd Pracy. Orzeka on w składzie siedmioosobowym. Dwaj członkowie składu są powoływani z rekomendacji organizacji pracodawców, dwaj inni - organizacji pracowników. Zwykle nie mają przygotowania prawniczego. Spośród trzech pozostałych dwaj muszą mieć doświadczenie zawodowego sędziego. Trzecia osoba nie musi być prawnikiem, ma natomiast obowiązek posiadania specjalnej wiedzy na temat warunków na rynku pracy. Do spraw rynku Sąd ds. Rynku utworzono w 1971 r. Rozpatruje sprawy na podstawie ustawy przeciwko ograniczaniu konkurencji i ustawy o praktykach rynkowych. Orzeka w składzie pięcioosobowym. Przewodniczący musi być sędzią, natomiast pozostali członkowie nie muszą mieć przygotowania prawniczego; mają reprezentować interesy biznesu, konsumentów i pracowników. Czynsze najmu i dzierżawne W celu rozpatrywania sporów dotyczących czynszów najmu i dzierżawnych powołano do życia 12 sądów ds. czynszów najmu i drugie tyle ds. czynszów dzierżawnych. Nie są to sądy specjalne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale niezależne organa pełniące funkcje sądownicze. W wielu sprawach jedynym ich zadaniem jest mediacja między stronami. Kiedy indziej działają jak komisje arbitrażowe, a nawet, od czasu do czasu, jak zwykłe sądy. Składają się z przewodniczącego - prawnika i dwu osób reprezentujących interesy wchodzące w grę w danej sprawie. Wyższą instancją w sprawach dotyczących czynszów najmu jest Sąd ds. Mieszkaniowych, stanowiący obecnie specjalny wydział sądu apelacyjnego. Orzeka w składach siedmioosobowych. Trzej sędziowie muszą mieć przygotowanie prawnicze, a zadaniem czterech pozostałych jest reprezentowanie interesów najemców i właścicieli mieszkań. Niekiedy dopuszczalny jest skład czteroosobowy: dwaj prawnicy i dwaj reprezentanci interesów stron. Czasami jednego z prawników zastępuje ekspert w dziedzinie ważnej ze względu na przedmiot sprawy. Ubezpieczenie społeczne Kwestie związane z ubezpieczeniem społecznym, np. świadczeniami chorobowymi, badają najpierw organa administracji, tzw. urzędy ubezpieczeń społecznych. Sprawy te do 1991 r. rozpatrywały specjalne sądy ubezpieczeń, później jednak większość z nich przekazano do powszechnych sądów administracyjnych. W pierwszej instancji właściwy jest więc okręgowy sąd administracyjny z prawem odwołania się do apelacyjnego sądu administracyjnego. Specjalny patentowy Sądem specjalnym jest Odwoławczy Sąd Patentowy, który rozpatruje sprawy dotyczące decyzji Urzędu Patentowego odnoszących się do patentów, znaków towarowych i wzorów przemysłowych. Apelacja od orzeczeń tych sądów przysługuje do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Niektóre sądy są całkowicie lub częściowo połączone z sądami powszechnymi. Chodzi o sądy orzekające w sporach ziemskich, a także w sprawach wodnych, morskich, dotyczących wolności prasy i patentów. Ziemskie i wodne Dwadzieścia siedem sądów rejonowych pełni również rolę sądów ziemskich rozpatrujących spory związane z gospodarka gruntami i ochroną środowiska. Odwołanie służy do sądu apelacyjnego. Sześć sądów wodnych zajmuje się sprawami na tle prawa o eksploatacji wody w rzekach i jeziorach. Jeden z sądów apelacyjnych, w Svea, służy jako Naczelny Sąd Wodny. Siedem sądów rejonowych jest właściwych w sporach morskich rozpatrywanych jak zwykłe sprawy cywilne. Wolność prasy Tylko niektóre sądy rejonowe są uprawnione do zajmowania się sprawami odnoszącymi się do wolności prasy. Są to jedyne sprawy z udziałem ławy przysięgłych, której zadaniem jest orzec, czy określona publikacja lub dokument powinny spowodować sankcję karną. Jeśli odpowiedź jest przecząca, werdykt przysięgłych jest ostateczny. Gdyby jednak przysięgli dopatrzyli się naruszenia prawa karnego, o winie muszą orzec trzej sędziowie zawodowi. Apelacja od tego orzeczenia przysługuje na zasadach ogólnych. W Sztokholmie Sąd Rejonowy w Sztokholmie ma wyłączną jurysdykcję w niektórych rodzajach spraw patentowych. Urząd Patentowy i Odwoławczy Sąd Patentowy badają zagadnienia związane z przyznaniem patentu, natomiast ten sąd zajmuje się sporami na tle naruszeń lub unieważnienia patentu. Orzeka w składzie trzech sędziów zawodowych i trzech ekspertów powoływanych do każdej konkretnej sprawy w zależności od dziedziny, która jest w niej istotna. Eksperci biorą również udział w orzekaniu w instancji apelacyjnej i w SN. Jeszcze arbitrażowe W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Strony mają pewien wpływ na skład orzekający i ostateczny charakter orzeczenia. Procedura jest tańsza i szybsza. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. Orzeczenie nie jest prawnie wykonalne, jednak w praktyce strony dobrowolnie podporządkowują się wnioskom z niego wynikającym. Jeśli do tego nie dojdzie, każda ze stron może wszcząć postępowanie przed sądem powszechnym. Trochę statystyki W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc. Według stanu na 1 stycznia 1997 r. w szwedzkich sądach powszechnych było zatrudnionych 1121 sędziów, na każdego z nich przypadało przeciętnie 2,4 etatu obsługi merytorycznej i biurowej. Liczba spraw w sądach rejonowych wyniosła w 1996 r. 140.940 (spadek w stosunku do rekordowego 1993 r. o ponad 35 tys.), w apelacyjnych - 25.656 (niewielki stopniowy spadek) i w SN - 5823 (w ciągu ostatnich trzech lat utrzymuje się na mniej więcej tym samym poziomie). 516 sędziów orzekało w powszechnych sądach administracyjnych (na jednego sędziego 1,6 etatu obsługi). Okręgowe sądy administracyjne zarejestrowały w tym samym okresie 112.190 spraw (o 23 tys. mniej niż w 1993 r.), apelacyjne - 27.579 (o 7,5 tys. mniej niż w 1993 r.), Naczelny Sąd Administracyjny - 7973 (liczba ciągle rośnie). Coraz mniej spraw trafia do sądów ds. czynszów najmu i dzierżawy. W stosunku do 1993 r. ich liczba obniżyła się bardzo wyraźnie.
W odróżnieniu od wielu innych państw europejskich w Szwecji nie ma sądu konstytucyjnego. W każdej jednak sprawie sądy mają prawo do oceny, czy ustawa odpowiada standardom wynikającym z ustawy zasadniczej.Sądy dzielą się na powszechne i szczególne, powszechne z kolei na sądy jurysdykcji ogólnej i powszechne sądy administracyjne. Struktury te działają obok siebie, każda z nich ma trzy instancje. System sądów jurysdykcji ogólnej składa się z sądów rejonowych, apelacyjnych i Sądu Najwyższego.Sądy rejonowe są sądami pierwszej instancji we wszystkich praktycznie sprawach. Jest ich obecnie 96, różniących się wielkością. Sądy rejonowe orzekają z udziałem ławników wybieranych na trzy lata przez rady municypalne istniejące w granicach jurysdykcji danego sądu. Rolę sądów drugiej instancji pełni sześć sądów apelacyjnych. Każda ze stron może odwołać się od wyroku sądu rejonowego. W niektórych rodzajach spraw wymagane jest jednak specjalne zezwolenie instancji apelacyjnej na przyjęcie sprawy do pełnego rozpatrzenia. Na szczycie struktury sądów powszechnych jurysdykcji ogólnej znajduje się Sąd Najwyższy. W 1996 r. w jego składzie było 56 sędziów podzielonych na trzy izby. Tylko w niewielu sprawach SN rozpatruje sprawę w całości. Również tutaj, jak w sądach apelacyjnych, należy uzyskać zgodę na zbadanie sprawy. Powszechne sądy administracyjne dzielą się na okręgowe, apelacyjne i Naczelny Sąd Administracyjny. Ich zadaniem jest kontrolowanie przestrzegania prawa przez organa administracji publicznej. Sądami I instancji są 23 okręgowe sądy administracyjne. Instancją odwoławczą są cztery administracyjne sądy apelacyjne. Najwyższą instancją w tej strukturze jest Naczelny Sąd Administracyjny, który w 1996 r. składał się z 37 sędziów. Poza opisanymi sądami istnieją sądy szczególne, które dzielą się na dwa rodzaje: zupełnie nie związane z sądami powszechnymi oraz takie, które są wyodrębnioną częścią sądownictwa powszechnego. Do pierwszej grupy należą: Sąd Pracy, Sąd ds. Mieszkaniowych, Sąd ds. Rynku, Odwoławczy Sąd Ubezpieczeń, Odwoławczy Sąd Patentowy. W Szwecji wiele spraw w dziedzinie handlu i przemysłu załatwiają sądy arbitrażowe. Postępowanie przed nimi jest rodzajem wymiaru sprawiedliwości poza państwowym systemem sądowym. Konsumenci mogą zwrócić się o rozpatrzenie sporu z producentem lub sprzedawcą do Państwowej Komisji Skarg Konsumenckich. W budżecie państwa na 1997 r. resort sprawiedliwości otrzymał 3,3 proc.
Silne ograniczenie tempa wzrostu (o recesji nie wspominając) grozi katastrofalnymi następstwami Smutny finał pewnej ortodoksji RYS. PAWEŁ GAŁKA RYSZARD BUGAJ Dziś wszyscy twierdzą, że gospodarka wchodzi w nową fazę cyklu - recesji lub bardzo osłabionego wzrostu. Jeszcze dwa, trzy miesiące temu wielu zwolenników liberalnej polityki rządu utrzymywało, że tempo wzrostu jest zupełnie przyzwoite i wszystko idzie ku lepszemu. To paradoksalne, ale wielu z nich, przyznając, że spadek tempa jest duży, podtrzymuje pozytywne oceny. W tej grupie jest minister finansów. "Musimy utrzymywać lukę produkcyjną obniżającą tempo wzrostu gospodarczego do czasu utrwalenia równowagi wewnętrznej, czego miarą będzie niska inflacja i bezpieczny deficyt w obrotach bieżących" - mówił Jarosław Bauc "Gazecie Wyborczej" (10 - 11 marca br.). Okres ten może wynosić 5, 10 lat. Ale są prawdziwi entuzjaści takiego scenariusza. Witold Gadomski w niskim wzroście dostrzega prawie same zalety: "Czy słabsze tempo wzrostu jest nieszczęściem? Niekoniecznie. (...) Prowadzi też do kilku bardzo pozytywnych zjawisk. (...) Najważniejsza jest poprawa wydajności pracy i efektywności" ("GW", 7 - 8 lipca br.). Zwolennicy tej doktryny są przekonani, że siła ekonomicznego przymusu jest rozstrzygająca i wszelkie ułatwienia nieuchronnie prowadzą tylko do marazmu. Doktryna słabego tempa wzrostu W rzeczywistości silne ograniczenie tempa wzrostu w najbliższych latach (o recesji nie wspominając) grozi katastrofalnymi następstwami. Po pierwsze - dyskomfort obywateli, a poza tym dwie silnie powiązane kwestie - prawie pewna destabilizacja makroekonomiczna oraz przekreślenie na wiele lat aspiracji do członkostwa w UE. Bardzo niski wzrost PKB ułatwia redukcję deficytu na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych, ale równowaga zewnętrzna i zabezpieczenie przed kryzysem walutowym nie są tylko funkcją wielkości deficytu. Znaczenie kluczowe ma stan finansów publicznych. Rzecz nie w tym, by deficyt ten gwałtownie redukować, ale by rynki "oceniały", że znajduje się on pod kontrolą i wykluczony jest jego niekontrolowany wzrost. Czy to możliwe, jeżeli stopa wzrostu przez 3 - 5 lat będzie wynosić 2 proc.? Dla członków Rady Polityki Pieniężnej (np. Bogusława Grabowskiego) to żaden problem. Po prostu trzeba obciąć wydatki publiczne (oczywiście z wyjątkiem wynagrodzeń członków RPP). Jednak w najbliższych latach nie tylko obcięcie, ale nawet zamrożenie realnego poziomu wydatków byłoby bardzo trudne (raczej niemożliwe) i niecelowe. Wobec słabnącego popytu zagranicznego i tendencji do redukowania prywatnego popytu krajowego zmniejszenie (lub niedostateczne zwiększenie) deficytu sektora rządowego może popchnąć gospodarkę w otchłań recesji. Ta obawa prawdopodobnie skłoniła ministra Kropiwnickiego do twardego postulatu: żadnej redukcji wydatków publicznych. Ale zagraniczni spekulanci działają, opierając się na stereotypach, a nie według hipotezy racjonalnych oczekiwań. Nie można też lekceważyć "pojemności" rynku finansowego. Jerzy Kropiwnicki poszedł za daleko. Redukcja wydatków publicznych budzi ekonomiczne (a tym bardziej społeczne) wątpliwości. Uzasadnię pogląd, że jest niemożliwa. Punktem wyjścia musi tu być stwierdzenie, że udział wydatków publicznych w stosunku do PKB zmniejszył się z 44,8 proc. w roku 1995 do 41,9 proc. w roku 2000, czyli o 3 punkty procentowe! W rzeczywistości spadek jest większy. W ostatnim roku, ponieważ wydatki zrealizowano o 3,4 proc. poniżej założeń, a inflacja była o 4,1 punktu procentowego wyższa, realne wydatki spadły o ponad 7 proc. Jednocześnie w wydatkach od 1999 r. pojawiła się potężna pozycja, której poprzednio nie było: dotacja do ZUS związana z reformą emerytalną. To pomniejsza typowe możliwości finansowania przedsięwzięć ze środków publicznych. Na pytanie o obniżkę wydatków publicznych sensowna odpowiedź brzmi: już zostały obniżone, i to bardzo poważnie. A pewne pozycje po stronie wydatków nieuchronnie muszą wzrosnąć. W szczególności nastąpi poważne spiętrzenie wydatków na obsługę zadłużenia zagranicznego. Za dwa, trzy lata skończą się dochody z prywatyzacji, ale nie skończą się wydatki na reformę emerytalną - trzeba ją będzie finansować z bieżących dochodów podatkowych. Nie będzie redukcji wydatków Nie ma więc żadnych możliwości znaczącego i trwałego obniżenia wydatków publicznych. Przeciwnie, muszą one realnie rosnąć, a sfinansować wzrost bez podwyższenia przeciętnych stawek podatkowych można tylko pod warunkiem, że gospodarka będzie rosła przynajmniej o 4 - 5 proc. rocznie. I nawet wtedy mowy być nie może o obniżeniu obciążeń podatkowych. Ciągłe w tej sprawie nawoływania są manifestacją nieodpowiedzialności. Nie istnieje sposób utrzymania stabilności makroekonomicznej przy bardzo niskiej stopie wzrostu. Oczywiście, można wydatki publiczne formalnie dostosować do takiego scenariusza. A czy można je na takim poziomie utrzymać? Musiałoby to oznaczać zasadnicze cięcia nie tylko nakładów na przedsięwzięcia rozwojowe, ale i bieżącego finansowania edukacji, ochrony zdrowia, bezpieczeństwa. Minister finansów, zalecając scenariusz kompresji budżetu obok zaostrzenia kryteriów przyznawania rent (co już się dokonało, ale nie może przynieść rychłych i znaczących oszczędności), proponuje pozbyć się dotacji do barów mlecznych, zlikwidować deputaty węglowe i zrezygnować z wypłacania alimentów. Trudno to traktować poważnie, nawet jeżeli uzna się te pomysły za dopuszczalne. Właściwie jedyna droga redukcji wydatków to rewizja reformy ubezpieczeń społecznych, zmniejszenie jej finansowania. To jednak raczej teoretyczna możliwość. W praktyce nie widać żadnej realnej drogi zmniejszenia wydatków publicznych. To oznacza duże prawdopodobieństwo żywiołowego narastania deficytu sektora publicznego. Tym samym rośnie też prawdopodobieństwo kryzysu walutowego - ze wszystkimi tego konsekwencjami. Oczywiście niska stopa wzrostu - nawet gdyby utrzymać makroekonomiczną stabilność - oznacza wzrost bezrobocia (bez możliwości udzielenia bezrobotnym skutecznej pomocy). Trudno też sobie wyobrazić sfinansowanie przygotowań do wstąpienia do UE. Mimo że warunki, jakie stawia nam obecnie UE (w wielu kluczowych kwestiach jeszcze niesprecyzowane), nie uzasadniają przekonania o możliwości i celowości rychłego wejścia do UE, to przecież niesprostanie przygotowaniom, słaby wzrost i wysokie bezrobocie musiałyby definitywnie i na długo odroczyć nasze aspiracje do Unii. Miałoby to zwrotne, negatywne następstwa dla gospodarki. To nie kryzys, to skutek Sformułowanie sugestii na najbliższe lata wymaga określenia przyczyn obecnej sytuacji. Nie jest ona z pewnością tylko rezultatem polityki z ostatniego okresu. Przeciwnie, to skutek zaniechań i nietrafnych wyborów przynajmniej od 1995 roku (gdy deficyt w obrotach handlowych osiągnął naprawdę niepokojące rozmiary, choć nie było jeszcze problemów z rachunkiem obrotów bieżących). Wysoka stopa wzrostu w latach 1994 - 1998 pozostaje w ścisłym związku z szybkim zwiększeniem importu. Import zaopatrzeniowy pozwalał na szybki wzrost produkcji przemysłowej mimo ograniczonej modernizacji majątku produkcyjnego - po prostu część łańcucha wytwórczego zastępował import. Był on tani, ponieważ złoty był silny dzięki masowemu napływowi kapitału zagranicznego przyciąganemu przede wszystkim przez przyspieszoną prywatyzację. Poprawa efektywności eksporterów nie była dość szybka, by zapobiec wzrostowi deficytu handlowego. Ale aż do roku 1997 deficyt ten nie osiągnął 5 proc. PKB. Jednocześnie tani import konsumpcyjny skutecznie szachował inflację. Jednak w roku wyborczym (1997) zagrożenie równowagi zewnętrznej było już poważne. Nic więc dziwnego, że po wyborach Leszek Balcerowicz - który w kampanii wyborczej obiecywał 8 proc. wzrostu, czym z pewnością pobił rekord populizmu - podjął wysiłki na rzecz "schłodzenia" gospodarki. Miało to przynieść poprawę równowagi zewnętrznej - deficyt 5 proc. PKB na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych został proklamowany jako nieprzekraczalny. Ale priorytet ten był tylko jednym z trzech. Dwa pozostałe to kontynuowanie szybkiego zmniejszania inflacji i... osiągnięcie względnie szybkiego wzrostu. To był zestaw wewnętrznie sprzeczny, i dziwne, że Balcerowicz tego nie dostrzegł. Schładzanie osłabiło wzrost, ale nierównowaga zewnętrzna wciąż rosła (deficyt na rachunku bieżącym przekroczył 8 proc. PKB), a i z inflacją było źle. RPP drastycznie zaostrzyła politykę pieniężną. Deficyt na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych obniżył się o 3 punkty procentowe PKB, ale wcale nie znikła groźba kryzysu walutowego. Przeciwnie, wywindowane przez RPP stopy procentowe skutecznie przyciągnęły kapitał spekulacyjny, a złotówka gwałtownie się wzmocniła, stawiając eksporterów w coraz trudniejszej sytuacji. A przede wszystkim zduszony został popyt krajowy i gospodarka nieomal zatrzymała się w miejscu. Następstwem jest drastyczny spadek dochodów budżetowych i nieuchronność dodatkowego wzrostu deficytu. W rezultacie, choć sytuacja na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych jest znacznie lepsza, to zagrożenie kryzysem walutowym wzrosło. Nikt dziś nie może odpowiedzialnie powiedzieć, jaki będzie kurs złotego za kilka dni. W dalszym ciągu nie istnieje jeden ośrodek odpowiedzialny za politykę makroekonomiczną. Gdy minister finansów zapowiada nowelizację budżetu, to członkowie RPP natychmiast publicznie ostrzegają, że utrzymają wysokie stopy procentowe. A "rynki wiedzą", że oznaczałoby to jeszcze większe kłopoty ze wzrostem i większe sztywne wydatki budżetu, czyli pogłębienie problemów z deficytem. Oczywiście wyższe stopy procentowe to także zachęta dla spekulantów, by jeszcze zostawili u nas pieniądze. Decyzja dotycząca stóp procentowych nie jest oczywista, ale przecież - przynajmniej teraz - państwo powinno działać spójnie. Nie działa. Nie wydaje się, by istniała jakakolwiek realna krótkookresowa polityka stwarzająca gwarancje, że nie dojdzie do silnego (ponad 10 proc.) zdewaluowania złotówki. Mniejszy spadek wartości złotówki, choć będzie przykry dla wielu zadłużonych w walutach i stanowić będzie impuls inflacyjny, nie musi być źródłem szczególnych perturbacji (chyba że RPP, chroniąc swą reputację, podtrzyma cel inflacyjny). Propozycje ministra finansów nowelizacji budżetu wydają się rozsądne (pozostaje oczywiście problem dystrybucji ograniczeń), i trzeba mieć nadzieję, że rynki je zaakceptują. Jeśli zyskamy na czasie, to możemy podjąć działania antyrecesyjne i trwale poprawiające równowagę zewnętrzną. Ale powiedzmy jasno: któryś z celów trzeba określić mniej ambitnie niż dotychczas. Różne priorytety Moje sugestie wynikają z przekonania, że nie wolno zrezygnować z powrotu na przyzwoitą ścieżkę wzrostu (nie mniej niż 5 proc.) ani z poprawienia równowagi zewnętrznej. Trzeba bardziej powściągliwie określić tempo zmniejszania inflacji. To inny wybór priorytetów niż ministra finansów. Nie potrafię powiedzieć, jakie priorytety wybierze SLD. Czytałem program szykującego się do władzy ugrupowania i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przyszła polityka gospodarcza jest najściślej strzeżoną tajemnicą. Główną przeszkodą w kontynuowaniu względnie szybkiego wzrostu jest w dalszym ciągu deficyt w handlu zagranicznym. Nawet po zduszeniu popytu na początku tego roku import był o 38 proc. większy od eksportu. To rezultat poziomu cen artykułów z importu oraz struktury popytu krajowego. Niskie ceny importu są pochodną kursu (ostatnio dopiero osłabionego), który nie wzmacnia konkurencyjności naszej gospodarki, a został wywindowany przede wszystkim w następstwie pośpiesznej wyprzedaży narodowego majątku i napływu spekulacyjnego kapitału zwabionego bardzo wysoką rentownością inwestycji finansowych. Czynnikiem dodatkowym są szczególne więzi zagranicznych przedsiębiorstw osiadłych w Polsce z ich filiami i partnerami za granicą. Stanowi to przyczynę nasilonego importu kooperacyjnego, większego niż usprawiedliwia relacja cen krajowych do importowych (jest też problem wolnych mocy produkcyjnych zagranicznych inwestorów w innych krajach). Zagraniczne przedsiębiorstwa "wytwarzają" nieproporcjonalnie dużą część deficytu w handlu zagranicznym (a do tego prawie nie płacą podatku dochodowego). No i czynnik ostatni - struktura popytu krajowego. Jest ona pochodną zróżnicowania dochodów, które od lat gwałtownie rośnie. Dlatego słabnie popyt na wyroby standardowe i żywność, a rośnie popyt na dobra (i usługi) ponadstandardowe i luksusowe, co dodatkowo powiększa import. Uzasadnione jest oczekiwanie, że ograniczenie wydatków publicznych i/lub obniżenie podatków dla zamożniejszych grup musi być dodatkowym impulsem zwiększenia importu. Co zrobić Znaczna obniżka stóp procentowych jest koniecznym warunkiem ponownego ożywienia w gospodarce i nie może być uzależniona od uprzedniego zredukowania wydatków publicznych. To nie znaczy, że obniżka stóp wolna jest od ryzyka. Nierównowaga zewnętrzna ma znaczenie kluczowe. Wzrost popytu nawet przy obecnym podwyższonym kursie złotówki przyniósłby znaczny wzrost importu. Nie można więc liczyć tylko na to, że wywołany obniżką stóp procentowych wzrost produkcji poprawi sytuację budżetu i zmniejszy ryzyko kryzysu walutowego. Warto dążyć do zmiany struktury popytu poprzez redukcję obciążeń podatkowych dochodów niskich i zwiększenie opodatkowania wysokich. To pozwoliłoby ludziom zaakceptować konieczne zaciskanie pasa. To, że menedżerowie niewielkich przedsiębiorstw zarabiają ponad 10 tys. zł miesięcznie, a w dużych nawet 80 tys. zł, jest szokujące. Zmiany struktury popytu można też dokonać przez zasadniczy wzrost wydatków publicznych na inwestycje (niestety w znacznej mierze właśnie zamrażane) generujące produkcję krajową - przede wszystkim w infrastrukturze transportu i budownictwie mieszkaniowym. Jak to sfinansować? Od dawna twierdzę, że trzeba powrócić do niewielkiego (2 - 3 proc.) podatku importowego. Taki podatek przyniósłby nie tylko środki na sfinansowanie wspomnianych projektów, ale też osłabiłby presję na import. Zwrot polityki makroekonomicznej ku produkcji, ubezpieczony działaniami strukturalnymi, nie zastąpi oczywiście innych zabiegów (np. ułatwiających dostosowania mikroekonomiczne), ale powinien otworzyć nową politykę gospodarczą. Trzeba się na to zdecydować, mimo że obniżka stóp i podjęcie wspomnianych działań nie ułatwi zmniejszenia inflacji. Ale nie widać powodów, by miał nastąpić jej ponowny wzrost (chyba że pojawią się jakieś ekstraszoki). Jest wysokie bezrobocie i dużo niewykorzystanego majątku. Na osłabienie importu krajowi producenci powinni zareagować wzrostem produkcji. Jaka jest zresztą alternatywa, poza stagnacją lub recesją ze wszystkimi jej katastrofalnymi następstwami? * * * Jak dotychczas kłopot w tym, że politykę gospodarczą kreują ortodoksyjni liberałowie z podręcznikami w ręku. Są absolutnie przekonani, że budżet musi być mały, inflacja bezwzględnie zduszona, państwo opiekuńcze szybko likwidowane, gospodarka całkowicie otwarta, redystrybucja dochodów odrzucona, no i wszystko trzeba sprywatyzować do dna. To nie jest jednak synteza dorobku teorii ekonomii, tylko dyrektywy pewnego jej wpływowego nurtu - konserwatywno-liberalnego. Jarosław Bauc należy do tych, którzy wątpliwości nie mają. Mówi: "gdy słyszę, jakie recepty proponuje się na zwalczanie bezrobocia, chwytam się za głowę. To myślenie tkwiące korzeniami w teoriach Johna Maynarda Keynesa. To są bzdury". Jednak różne nurty keynesizmu pozostają wpływowe, a żaden minister finansów nie powinien ich arogancko odrzucać. Nic nie zmieni tego, że ci, którzy ślepo ufając neoliberalnej ortodoksji prowadzili politykę przez ostatnie lata, ponoszą odpowiedzialność za jej smutny finał. PS Już po napisaniu tego tekstu przeczytałem w "Rzeczpospolitej" interesującą dyskusję Marka Belki, Jarosława Bauca i Bogusława Grabowskiego. Jedno z niej wynika bezspornie: jeżeli SLD utworzy rząd samodzielnie, to główne linie polityki gospodarczej nie ulegną zmianie. Polityka stabilnej i zdyscyplinowanej większości w parlamencie będzie jednak bardziej konsekwentna. Można to różnie oceniać, ale trzeba to wiedzieć. -
gospodarka wchodzi w fazę recesji lub bardzo osłabionego wzrostu. silne ograniczenie tempa wzrostu w najbliższych latach grozi katastrofalnymi następstwami. nie widać żadnej realnej drogi zmniejszenia wydatków publicznych. To oznacza duże prawdopodobieństwo narastania deficytu sektora publicznego. Sformułowanie sugestii na najbliższe lata wymaga określenia przyczyn obecnej sytuacji. to skutek nietrafnych wyborów przynajmniej od 1995 roku. nie wolno zrezygnować z powrotu na przyzwoitą ścieżkę wzrostu ani z poprawienia równowagi zewnętrznej. Trzeba bardziej powściągliwie określić tempo zmniejszania inflacji. Główną przeszkodą w kontynuowaniu szybkiego wzrostu jest deficyt w handlu zagranicznym. Znaczna obniżka stóp procentowych jest koniecznym warunkiem ponownego ożywienia w gospodarce. kłopot w tym, że politykę gospodarczą kreują ortodoksyjni liberałowie.
Boże Narodzenie Kiedy Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić potajemnie, bez jej zniesławienia Urodzony w Betlejem: Jezus, syn Maryi Narodziny Chrystusa. Bicci di Lorenzo (1373-1452) EWA K. CZACZKOWSKA Gdyby dzisiaj wypełnić metrykę urodzenia Jezusa, brakowałoby w niej wielu szczegółów: data: dokładna nieznana, przed czwartym rokiem przed naszą erą, może w ósmym lub siódmym miejsce urodzenia: Betlejem w Autonomii Palestyńskiej; matka: Maryja; prawny opiekun: Józef z rodu Dawida; narodowość: żydowska. O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie, Mateusza oraz Łukasza, napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji, pojawiają się one dopiero z końcem wieku u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, gdy krąg wyznawców Chrystusa rozszerzył się już poza Palestynę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo nikt wcześniej, oprócz oczywiście Maryi, Józefa oraz kilku postaci znanych dziś z kart Nowego Testamentu, nie wiedział, kim jest nowo narodzony. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zresztą zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Do takich informacji przykładano wagę tylko w rodach monarszych. Pozostali podawali swój wiek w przybliżeniu. Palestyńskie dziewczęta dotykają miejsca, w którym według chrześcijan narodził się Jezus FOT. (C) AP Święty Łukasz odnotował z precyzją godną greckich historyków, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara, gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei..." chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona, Dionizemu chodziło zapewne głównie o to, by "erą Jezusową" zastąpić urzędową rachubę według ery cesarza Dioklecjana. Późniejsze badania dowiodły, że rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Na podstawie kilku innych przesłanek, między innymi czasu panowania króla Heroda, oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e., może między ósmym a szóstym, czyli... "przed Chrystusem", co rzeczywiście brzmi niezręcznie. Natomiast data dzienna narodzin Jezusa - w nocy, najdłuższej w roku, z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne. Świętowany w tym roku jubileusz dwu tysięcy lat od narodzenia Chrystusa jest więc spóźniony o kilka lat. Być może również z tego powodu, kiedy Jan Paweł II ogłosił kilkuletnie przygotowania do Roku Jubileuszowego, niemało było w Kościele głosów sceptycznych. Z czasem przycichły, bo przecież ważna jest tu nie tyle sama okrągła data, ile symbolika lat, możność realizowania za jej pośrednictwem podstawowego celu: przypominania o Chrystusie i potrzebie przemiany życia. Maryja Matką Jezusa była Maryja - po aramejsku jej imię brzmiało Mariam - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Jej wspaniałe wizerunki na portretach różnych epok są wytworem artystycznej wyobraźni. W Bazylice Zwiastowania w Nazarecie, o współczesnej dwudziestowiecznej architekturze, Madonna w licznych wizerunkach-mozaikach z całego świata ma semickie, innym razem latynoskie rysy, a czasem skośne oczy, zaś najpiękniejsza, afrykańska, jest czarna, tak jak jej syn. Żyzna i zielona Galilea, oddalona od administracyjnego centrum Palestyny, z uwagi na silne wpływy pogańskie była przez mieszkańców Jerozolimy traktowana z pogardą. Sam zaś Nazaret - dziś pięćdziesięciotysięczne miasto, w większości muzułmańskie, podzielone ostrym konfliktem w związku z planowaną budową meczetu - w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, tylko nieliczni, jak cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. Gdy wkracza on w historię Jezusa, jego małżeństwo, jak twierdzą ewangeliści, było właściwie zaręczynami, nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. I właśnie w tym czasie, w domu rodziców Maryi - jak twierdzą katolicy, albo u źródła, z którego czerpała wodę - jak utrzymują prawosławni - miało miejsce przedziwne i tajemnicze zarazem spotkanie. Maryi objawia się archanioł Gabriel, wysłannik Boży do szczególnych zadań, jeden z najwyższych w chórze anielskim. Przybywa, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Gdy zaskoczona Maryja zapytała: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?", w odpowiedzi usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Maryja, jak podają ewangeliści, nie pytała o nic więcej. Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel, to znaczy "Bóg z nami", jak też podobną do Zwiastowania zapowiedź narodzin Samsona. W każdym razie obaj ewangeliści, Łukasz i Mateusz, informują o dziewiczym poczęciu Jezusa. W grocie pod Bazyliką Zwiastowania, gdzie Maryja miała poznać i przyjąć tę tajemnicę, Jan Paweł II złożył w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej złotą różę. Józef Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Kiedy zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie, bez jej zniesławienia. Wtedy do akcji wkracza Boży wysłannik, który ukazuje się we śnie Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", a stało się to wszystko, by wypełniło się "słowo Pańskie powiedziane przez proroków." Józef nie oddalił więc brzemiennej Maryi, w czym Mateusz upatruje, iż był "sprawiedliwym człowiekiem". Niemniej jednak w opinii sobie współczesnych Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód. W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Nie wskazują jednak na to żadne przesłanki biblijne. Wizerunek starego Józefa, z brodą, wspartego o długą laskę, utrwaliły pisma i wizerunki chrześcijańskie, sporo późniejsze niż Ewangelie. Później też pojawia się informacja, że Józef, poślubiając Maryję, był wdowcem. Betlejem Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. Tę trasę, biegnącą z północy na południe przez urodzajne pola Galilei, wzgórza środkowej Palestyny i Pustynię Judzką, autokarem pokonuje się w dwie godziny. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Wprawdzie drogi za czasów Heroda Wielkiego były w dobrym stanie, zwykli ludzie musieli wędrować pieszo czy na ośle. Jeszcze dzisiaj czynią tak Beduini - na swych osiołkach albo wielbłądach omijający sznury samochodów. Betlejem, po hebrajsku bet lechem, czyli dom chleba, a po arabsku bajt lahm, czyli dom mięsa, położone jest osiem kilometrów od Jerozolimy. Miasteczko, liczące dziś kilkanaście tysięcy mieszkańców, od czasu prac remontowych przeprowadzonych z okazji Roku Jubileuszowego nie jest już nawet, jak głosi jedna z kolęd, "nie bardzo podłym", ale zupełnie cywilizowanym miastem. Przed narodzeniem Jezusa splendoru Betlejem dodawało to, że stąd pochodził Dawid - najpotężniejszy król biblijnego Izraela. Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Być może Józef pochodzący z Betlejem miał tam też jakąś nieruchomość. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot, dość w Betlejem licznych, gdzie trzymano zwierzęta. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie. "Tu z Dziewicy Maryi Jezus Chrystus został zrodzony" - głosi po łacinie napis z gwiazdą umieszczony w grocie, w której, zgodnie z tradycją, narodził się Jezus. W tym miejscu otoczonym czcią przez wszystkich chrześcijan pierwszą świątynię postawiono już w IV stuleciu. Ale było też ono przez stulecia obiektem rywalizacji różnych wyznań, świadkiem gorszących scen, łącznie z walkami i bijatykami. Obecnie gwiazda jest pod opieką greckich prawosławnych. Co do tego, co stało się potem, autorzy Ewangelii różnią się w szczegółach. Łukasz informuje o pasterzach, którzy przybyli złożyć hołd Jezusowi, Mateusz zaś o mędrcach a ściślej magach ze Wschodu, którzy prowadzeni przez gwiazdę przybyli oddać hołd królowi żydowskiemu. Owa gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza (gwiazda królewska) i Saturna w konstelacji Ryby w siódmym roku przed Chrystusem, sprawiająca wrażenie silnie świecącej gwiazdy, ewentualnie inne zjawisko astronomiczne. Z narodzeniem Jezusa wiąże się jeszcze jedno, bardzo krwawe wydarzenie opisane w Biblii: rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. Trzydziestoletni czas jego panowania był dla Palestyny z jednej strony okresem niebywałego rozkwitu, jak powiedzielibyśmy dzisiaj boomu gospodarczego: rozbudowano system obronny, zbudowano nowoczesny port - Cezareę Nadmorską, rozbudowano i upiększono Jerozolimę, podjęto odbudowę świątyni jerozolimskiej; z drugiej jednak strony był to czas terroru władcy opanowanego obsesją spisków i zamachów przeciw sobie. Z obawy przed utratą tronu Herod posunął się do zamordowania nawet swoich najbliższych - żony i synów. Kiedy usłyszał więc o narodzeniu króla żydowskiego, nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. I znów w historię Świętej Rodziny wkracza anioł. Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. Emigracja nie trwała długo, bo w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei. Ale i o tym okresie życia Jezusa ewangeliści informują skąpo. Zmieni się to dopiero, gdy Jezus rozpocznie publiczne nauczanie.
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa odtwarzają to wydarzenie. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa. Święty Łukasz odnotował, iż kiedy Jan Chrzciciel chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu. oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e.. data dzienna narodzin Jezusa - z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne. Matką Jezusa była Maryja młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Nazaret w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. jego małżeństwo nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. Maryi objawia się archanioł Gabriel, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie. uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło". Józef uchodził za ojca Jezusa. wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie Józef musiał stawić się w związku z rozporządzeniem nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Schronili się w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie. Herod nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. anioł Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei.
GOSPODARKA Prognoza rozwoju do 1999 roku Wzrost z zagrożeniami w tle WłADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, ROBERT KELM Zmiany w polityce gospodarczej, jakie nastąpiły latem, zostały głównie podyktowane troską o ograniczenie i zniwelowanie strat wywołanych katastrofalną powodzią w południowo-zachodniej Polsce. Miały one charakter częściowo doraźny. Ponadto, żeby pomóc powodzianom i zapewnienić im środki na odbudowę ze zniszczeń, przyjęty został pakiet odpowiednich korekt w kilkunastu ustawach oraz uzyskano zgodę parlamentu na zaciągnięcie dodatkowej pożyczki w NBP na sfinansowanie programów pomocy i odbudowy. W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną, stanowiącą formę kompromisu między programami wyborczymi tych partii (w wielu płaszczyznach mało spójnymi), odpowiednie zmiany w polityce gospodarczej, będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej, a także intensyfikację działań na rzecz ograniczenia stopy bezrobocia i obniżenia stopy inflacji. Z drugiej strony, w krótkim okresie prowadzona będzie restrykcyjna polityka pieniężna i fiskalna, w tym także budżetowa. Nadal duży popyt i duży import Założenia prezentowanej prognozy są bardzo ostrożne. Przyjmujemy, iż w krótkim okresie nie nastąpią zasadnicze zmiany w polityce handlu zagranicznego ani też polityce pieniężno-fiskalnej. Konsekwentnie przewidujemy więc, iż w ciągu najbliższych lat będą realizować się tendencje, jakie wystąpiły w gospodarce w ostatnim etapie transformacji. Jak wynika z prognozy, finalny popyt krajowy odznaczać się będzie nadal szybkim tempem wzrostu. Spodziewamy się także, że działalność inwestycyjna będzie rosła w tempie niewiele niższym niż w roku bieżącym. Przewidujemy, iż stopa wzrostu popytu gospodarstw domowych będzie utrzymywać się na poziomie ponad 7 proc. w 1998 r. i bliskim 5,5 proc. w roku następnym. Złożą się na to: przewidywany przyrost realnych wynagrodzeń i dochodów osobistych oraz dalszy przyrost zakupów dokonywanych w trybie ratalnym i finansowanych z kredytu konsumpcyjnego, wreszcie zakupy dokonywane przez powodzian. Prognozujemy, iż nastąpi zwiększenie tempa wzrostu spożycia zbiorowego w 1998 r., w wyniku wzrostu nakładów na likwidację skutków powodzi, następnie zaś jego znaczny spadek w 1999 r. w rezultacie zapowiedzianych oszczędności budżetowych. Wydaje się, iż tempo eksportu towarów (w ujęciu GUS) przekroczy w najbliższych latach 11 proc. Nastąpi to w wyniku przyśpieszenia tempa wzrostu krajów Unii Europejskiej, wychodzenia z recesji krajów WNP oraz deprecjacji kursu złotego. Tempo wzrostu importu towarów będzie nadal wysokie, zarówno gdy chodzi o import inwestycyjny, finansowany w rosnącej mierze z napływających z zagranicy kapitałów przeznaczonych na inwestycje bezpośrednie, jak i import konsumpcyjny. Spodziewamy się więc, iż deficyt w bilansie handlowym będzie narastać i sięgnie w końcu 1998 r. około 19 mld USD, w końcu zaś 1999 r. - prawie 24 mld USD (w ujęciu GUS). Saldo obrotów towarowych w bilansie płatniczym będzie odpowiednio mniejsze, zwłaszcza jeśli uwzględnić dodatnie, ale już nie rosnące saldo wymiany przygranicznej. Większa produkcja i zatrudnienie Stopa wzrostu PKB przekroczy 6 proc., gdy chodzi zaś o wartość dodaną brutto (w stałych cenach bazowych), to tempo jej wzrostu będzie kształtować się na poziomie 5,9 proc. w roku 1998 r. i 5,7 proc. w 1999 r. Rozpatrując wzrost od strony podażowej, otrzymujemy obraz dość zróżnicowany, jeśli chodzi o proporcje międzysekcyjne. Produkcja przemysłowa, której dynamika wzrosła prawdopodobnie do 10 proc. w 1997 r., m.in. w związku z dodatkowymi zamówieniami dla przemysłu meblarskiego, sprzętu gospodarstwa domowego etc. Będzie w następnych latach rosła w tempie około 8-7 proc. Podobnie rzecz się ma w budownictwie, choć tutaj tempo wzrostu będzie znacznie wyższe. W przypadku produkcji rolniczej przewidujemy jej stagnację w 1998 r., znaczący zaś wzrost dopiero w roku następnym. W usługach, po spadku poziomu działalności transportowej i handlowej w III kwartale 1997 r. wywołanym klęską powodzi, będzie następować powolne ożywienie, które w latach następnych powinno zapewnić szybszy wzrost. Spodziewamy się, iż w następnych kwartałach zatrudnienie będzie powoli rosło, zarówno w przemyśle, budownictwie, jak i usługach rynkowych. Można zatem mieć nadzieję na spadek stopy bezrobocia do około 9,2 proc. w końcu 1998 roku, a w końcu 1999 roku - poniżej 9 proc. Inflacja - powolny spadek Wydawałoby się, iż prognozy dotyczące stopy inflacji staną się w obecnych warunkach (następstwa powodzi) bardziej niepewne. Okazuje się jednak, iż tempo wzrostu cen detalicznych maleje zgodnie z dotychczasowymi oczekiwaniami inflacyjnymi. Uwzględniając wszakże pewne napięcia na rynku dóbr żywnościowych, a także podrożenie kredytów bankowych, przewidujemy, iż średnioroczna stopa inflacji spadnie w 1998 roku do 12,5 proc. oraz do 9,7 proc. w 1999 roku. Zmiany zachodzące w wysokości kursów walutowych, jeśli nie wystąpią kolejne perturbacje, będą kształtować się pod wpływem tendencji ogólnoświatowych. Ponieważ przewiduje się dalsze umacnianie pozycji dolara USA, także i w latach następnych, zatem w końcu 1998 roku kurs dolara przekroczy 3,7 zł, a w 1999 r. - 4 zł. Większe zarobki Tempo wzrostu przeciętnych wynagrodzeń będzie nadal wysokie. Nie sądzimy, aby ustalenia Komisji Trójstronnej były w aktualnej sytuacji społeczno-politycznej respektowane w całej rozciągłości. W efekcie wynagrodzenia mogą rosnąć realnie (netto) w tempie bliskim 4,4 proc. w 1998 r. i 3,3 w 1999 r. W połączeniu z (niewielkim) przyrostem zatrudnienia zapewni to przyrost dochodów z pracy przekraczający o 5 punktów stopę inflacji. Tempo wzrostu pozostałych dochodów gospodarstw domowych będzie zbliżone. Dochody budżetu mogą wykazać w 1998 r. szybszy wzrost niż przewidywano i w efekcie deficyt budżetu państwa liczony w relacji do PKB przekroczy 3 proc. w 1998 r., a w roku następnym będzie nieco mniejszy (ok. 2,9 proc.). Groźny deficyt handlowy Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją. Kreśli to pozytywny obraz w przededniu rokowań mających doprowadzić Polskę do wejścia do Unii Europejskiej. Jednakże rozwój ten, może napotkać wiele trudności, do których należy dodać zagrożenia, wynikające z ewentualnej realizacji skrajnych postulatów wysuwanych w trakcie kampanii wyborczej. Najbardziej groźnie przedstawiają się rosnące napięcia w bilansie handlowym, przenoszące się na napięcia w bilansie płatniczym. Wydaje się - i tu jesteśmy zgodni z opinią wielu ekspertów - iż zbliżamy się do dopuszczalnej granicy deficytu w tym bilansie. Wysoka stopa wzrostu importu jest naszej gospodarce niewątpliwie potrzebna. Dotyczy to zwłaszcza importu inwestycyjnego, którego przyrost znajduje w znacznej mierze pokrycie w zagranicznych źródłach finansowania (inwestycje bezpośrednie). To samo odnosi się do importu zaopatrzeniowego. Tak więc, dopóki nie zostanie osiągnięte wyższe tempo wzrostu eksportu, pozostaje jedynie hamowanie wzrostu przywozu konsumpcyjnego (samochody, dobra trwałego użytku, ale też produkty żywnościowe). Ostrożność w zakresie stosowania tzw. polityki schładzania wydaje się konieczna, gdyż spadek stopy wzrostu krajowego popytu finalnego pociągnie za sobą nie tylko zmniejszenie tempa wzrostu importu, ale również produkcji krajowej i w efekcie recesję (w mniejszej lub większej skali). Prawdziwy dylemat sprowadza się zatem do tego, jak spowodować zwiększenie udziału produktów krajowego pochodzenia w przyroście popytu finalnego, bez zmniejszenia jego rozmiarów. Spośród pozostałych zagrożeń należy wymienić ewentualne opóźnienie procesów restrukturyzacji przemysłu, rolnictwa i infrastruktury, bez których trudno sobie wyobrazić uzyskanie odpowiednio wysokiego poziomu konkurencyjności gospodarki. Autorzy pracują w instytucie LIFEA w Łodzi. Szczegółowe informacje o ich prognozach można otrzymać w LIFEA W. & A. Welfe, 90-057 Łódź, ul. Sienkiewicza 73, faks (48-42) 36-94-32. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Zmiany w polityce gospodarczej, jakie nastąpiły latem, zostały głównie podyktowane troską o ograniczenie i zniwelowanie strat wywołanych katastrofalną powodzią w południowo-zachodniej Polsce. żeby pomóc powodzianom i zapewnienić im środki na odbudowę ze zniszczeń, przyjęty został pakiet odpowiednich korekt w kilkunastu ustawach oraz uzyskano zgodę parlamentu na zaciągnięcie dodatkowej pożyczki w NBP.W wyniku wrześniowych wyborów rządy przejęła koalicja AWS i Unii Wolności. Zgodnie z umową koalicyjną zmiany w polityce gospodarczej będą dotyczyć raczej średniego i długiego okresu. Zmierzają one do podnoszenia efektywności i konkurencyjności gospodarki głównie w wyniku przyśpieszenia prywatyzacji oraz szybszego wzrostu sektora prywatnego. Zapowiedziano także kontynuację polityki prowzrostowej i proeksportowej. Prognozowany rozwój gospodarczy odznacza się wysokim tempem wzrostu, malejącą stopą bezrobocia i gasnącą inflacją.
STULECIE BOKSU Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy Magia zła Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy (C) AP JANUSZ PINDERA W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację. Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów. Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia. Konkwistadorzy i książęta Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem". To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją. W obronie rasy Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona". Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu". Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London. Pierwszy milion Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni. Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później. Pupil Hitlera Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem. Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy. Stary jak świat Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy. Wojna o igrzyska W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu. Wymiar nie tylko sportowy Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu. Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem. W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać. Telewizja zamiast mafii W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku). Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę. Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów. Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Legenda wciąż żywa Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów. Boks jak płatny seks To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy. Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks".
Boks budzi kontrowersje. Jedni uważają, że powinien być zakazany ze względów medycznych. Inni widzą w nim wentyl pozwalający rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Prawda leży po środku. Boks rzeczywiście prowadzi do obrażeń mózgu, które nazywa się encefalopatią bokserów. Z drugiej jednak strony sport ten jest szansą dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy dzięki niemu odnajdują drogę do normalnego życia. Kariery bokserskie nierzadko rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Boks można traktować jako najszlachetniejszy rodzaj walki, bo przeciwnicy stają ze sobą twarzą w twarz i nigdy nie zadają ciosów w plecy. Zawodników porównuje się do gladiatorów, konkwistadorów i książąt. Nieprzypadkowo głośne pojedynki bokserskie od lat budzą olbrzymie zainteresowanie. Po raz pierwszy terminu "walka stulecia" użyto 4 lipca 1910, gdy naprzeciw siebie stanęli Jeffries i Johnson. Ich pojedynek, okrzyknięty walką w obronie honoru białej rasy, na żywo obejrzało 42 tysiące osób. Czarnoskóry Johnson z łatwością obronił tytuł mistrza świata. Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre zasługiwały na to miano, inne nie. Warto wspomnieć pojedynki Dempseya, Carpentiera i Tunneya. Bokserzy zaczęli zarabiać oszałamiające pieniądze. Z okresem międzywojennym najbardziej kojarzą się walki czarnoskórego Louisa ze Schmellingiem – pupilem Hitlera. Ich pierwsze starcie, wygrane przez Niemca, było komentowane w III Rzeszy na tle rasistowskim. Jednak w drugiej walce Louis znokautował Schmellinga już w pierwszej rundzie. Boks jest stary jak świat. Uprawiano go już w starożytnej Grecji. Rzymski cesarz Kaligula uczynył z tej dyscypliny główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Po upadku cesarstwa boks popadł w zapomnienie. Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się przede wszystkim Anglię. Jego prekursorem na początku XVIII wieku był James Figg. Pierwsze przepisy opracowano w 1732 roku. W 1865 roku powstały tzw. "Queensberry Rules". W 1872 roku wprowadzono podział na trzy kategorie wagowe. Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym, więc nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich. Bokserzy pojawili się dopiero na III Igrzyskach Olimpijskich w St. Louis. Dzisiaj znów toczą się dyskusje o usunięciu boksu z programu igrzysk. W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. Powstała wówczas Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego. Istnieją znaczące różnice między boksem amatorskim a zawodowym. Polacy odnosili sukcesy przede wszystkim w boksie amatorskim. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie w 1953 roku, gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał wymiar nie tylko sportowy. Wielkie sukcesy Polacy odnieśli też na igrzyskach w Tokio w 1964 roku. Boks stał się sportem narodowym, a na świecie mówiono nawet o polskiej szkole boksu. Dzisiaj to tylko wspomnienia. W cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Cała Polska żyła walkami Andrzeja Gołoty. Emocje wzbudzają też walki Dariusza Michalczewskiego. Boks amatorski pozbawiony jest pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu, więc coraz bardziej traci na znaczeniu. Możliwe, że za kilka lat nie będzie go miał kto oglądać. Zawodowi bokserzy zarabiają bajeczne sumy. Pierwszym bokserem, który otrzymał milionowe honorarium, był Gene Tunney. Rekord ten długo nie mógł zostać pobity. Prawdziwą hossę przyniosła jednak epoka telewizji. Ostatni rekord to 35 milionów dolarów, jakie Evander Holyfield otrzymał w 1997 roku za walkę z Tysonem, podczas której przeciwnik odgryzł mu ucho. Bokserzy często stają się legendami, jak np. Muhammad Ali. Lennox Lewis mówi nawet, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy.
IRLANDIA PÓŁNOCNA Pokój wymaga nie tylko zaprzestania terroru i rozbrojenia. Potrzebna jest zmiana sposobu myślenia, a to nie tylko najtrudniejsze, ale i mało prawdopodobne. Pożegnanie z bronią, powitanie z rządem TERESA STYLIńSKA Irlandia Północna wreszcie, w półtora roku po wyborach do lokalnego Zgromadzenia Autonomicznego, ma szansę na własny rząd, w którym wspólnie zasiądą protestanci i katolicy. Rząd taki będzie mógł powstać, ponieważ Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, a w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. To przykład kompromisu, który na stronach konfliktu gotowych zawrzeć porozumienie, ale tylko na własnych warunkach, właściwie wymuszono. Rozmowy na temat rozbrojenia organizacji paramilitarnych, wśród których najważniejsza jest katolicka IRA, były bardzo długie (ostatnia runda trwała prawie 11 tygodni) i bardzo trudne. Stanowiska protestantów i katolików od początku bowiem były nie do pogodzenia, a nadzieja na porozumienie więcej niż nikła. Obietnica za obietnicę David Trimble, który jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu, z góry zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein dopiero wtedy, gdy IRA zacznie oddawać posiadaną broń. Warunek ten IRA i Sinn Fein kategorycznie odrzuciły. Sinn Fein w imieniu IRA przypomniała, że choć zgodnie z wielkopiątkowym porozumieniem pokojowym IRA musi się rozbroić, ale ma na to czas do maja 2000 roku. - Jeśli broń nie zostanie oddana, rządu nie będzie (no guns, no government) - jak zaklęcie powtarzali protestanci. Nie musimy tego robić już teraz - uparcie odpowiadali katolicy. Dlaczego zatem obie strony poszły w końcu na ustępstwa? Przyczyna jest prosta: powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Żadnej z partii nie może zabraknąć. Bez Sinn Fein nie będzie więc rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się w odległą przyszłość. Oczywiście nikt nie chciał, by to na niego spadło odium za załamanie procesu pokojowego. Dlatego właśnie IRA zdobyła się na precedensowe oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały, a David Trimble zadowolił się mglistą obietnicą, że IRA na pewno to zrobi. Nadzieje na wyrost W Ulsterze bez wątpienia przekroczono pewien próg - próg faktyczny i próg psychologiczny. Faktyczny - bo po raz pierwszy katolicy i protestanci mają rządzić wspólnie. Przez ostatnich 27 lat władzę w prowincji bezpośrednio sprawował Londyn, przedtem zaś przez ponad pół wieku monopol na rządy mieli protestanci (jedyny plan współwładzy, z 1973 roku, upadł pod presją protestantów). I psychologiczny - bo widać, że po kilku latach względnego spokoju wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru. Jak bywa w Ulsterze przy takich okazjach, także teraz pada wiele słów o zaprowadzeniu w prowincji "trwałego pokoju". Czy nie są to jednak nadzieje na wyrost? Nieraz już w Belfaście wysłuchiwano optymistycznych oświadczeń - najwięcej w kwietniu ubiegłego roku, gdy zawarto porozumienie - którym rzeczywistość zadawała później kłam. Czy wydarzenia ostatnich dni naprawdę pozwalają żywić nadzieję, że protestanci i katolicy, po latach jak najgorszych doświadczeń, będą żyć bez zadrażnień, strachu i nienawiści? Że zaczną żyć razem, a nie obok siebie? I następne pytanie: czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej, diametralnie odmienne, dadzą się jakoś pogodzić? A jeśli nie, to na co liczy każda z nich? Co będzie, gdy katolicy znowu przypomną, że ich celem jest zjednoczenie z Republiką Irlandii, a protestanci - że o oderwaniu Ulsteru od Wielkiej Brytanii nie może być mowy? Potomkowie Szkotów Zacznijmy jednak od przypomnienia, jakie są źródła konfliktu północnoirlandzkiego. Bez historii nie sposób bowiem zrozumieć tego, co dzieje się w Irlandii, i nieprzejednania stron. Skąd wzięli się protestanci w tym stuprocentowo katolickim kraju? Otóż są to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku, najchętniej na północy, geograficznie najbliższej Szkocji. Protestanci byli lojalni wobec Anglików, którzy pod sam koniec XVII wieku zakończyli podbój Irlandii i poddali ją władzy Londynu. Asymilowali się słabo. Do dziś nieliczni tylko protestanci traktowani są jak Irlandczycy. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem. W republice protestanci stanowią dzisiaj zaledwie 3 proc. mieszkańców. Natomiast w półtoramilionowej Irlandii Północnej są w większości - aż 54 proc. Właśnie ich duża obecność sprawiła, że gdy na początku lat dwudziestych Irlandczycy i Brytyjczycy negocjowali warunki, na jakich Irlandia miała wyzwolić się spod władzy Londynu, sześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. Dla większości Irlandczyków takie okrojenie kraju było nie do zaakceptowania i stało się zarzewiem konfliktu. Być może nie przybrałby on tak drastycznych form, gdyby katolikom w Irlandii Północnej żyło się choć trochę lepiej. Ale katolicy zawsze i w każdej dziedzinie - od rynku pracy po udział w życiu politycznym - byli dyskryminowani przez uprzywilejowaną większość protestancką. Nawet dziś zarabiają gorzej i częściej są bezrobotni. Większość protestancka miała też oczywiście monopol na władzę. Również miejscowa policja - Royal Ulster Constabulary - z wyraźną przewagą liczebną protestantów, przez katolików była postrzegana jako narzędzie dominacji i w konsekwencji znienawidzona. Czas terroru Na cóż zresztą mogli liczyć katolicy? Dyskryminacja nie była dla nich niczym nowym. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii - odebrano im nawet prawo posiadania ziemi. A wielki głód z lat czterdziestych ubiegłego wieku? Milion ludzi zmarł w następstwie nieurodzaju ziemniaków, podstawowego pożywienia mieszkańców wyspy, a Anglicy nie kiwnęli palcem, by zaradzić nieszczęściu. Choć od tego czasu minęło półtora wieku, Irlandczycy o wielkim głodzie nadal nie potrafią mówić spokojnie. Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. Wyszli na ulice. Wybuchły zamieszki. Rząd Harolda Wilsona, by opanować sytuację, wysłał do Ulsteru brytyjskie oddziały wojskowe. Ale choć żołnierze mieli tylko rozdzielić zwaśnione strony i dać słabszej społeczności katolickiej ochronę przed protestantami, katolicy ich obecność odebrali źle, podobnie jak wprowadzone wkrótce internowanie osób podejrzanych o stosowanie terroru. A IRA, która powstała, by walczyć o niepodległą Irlandię i która nigdy się nie rozwiązała, znowu chwyciła za broń. Protestanci nie mieli wprawdzie jednej dużej organizacji paramilitarnej, ale dysponowali kilkoma mniejszymi grupami - dobrze zorganizowanymi, wyszkolonymi i uzbrojonymi. Ochotnicze Siły Ulsteru (UVF), Bojownicy o Wolność Ulsteru (UFF) czy Oddział Czerwonej Ręki (RHC) szybko stały się postrachem dzielnic katolickich. Wpaść i zabić pierwszego napotkanego katolika - to ich dewiza. Dla Ulsteru nastał najgorszy czas terroru - starć i zamieszek ulicznych, skrytobójczych zamachów i eksplozji bombowych. Dzielnice katolickie i protestanckie oddzieliły mury, w których furtki otwierane były tylko na dzień. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób - członkowie grup paramilitarnych, żołnierze i policjanci, politycy lokalni i brytyjscy, przede wszystkim jednak zwykli ludzie. Ginęli także ci, którzy nawoływali do pojednania i zgody. Dla ekstremistów z obu stron byli zdrajcami, którym należy się kara. Dla własnych celów Czy po tak bolesnych doświadczeniach protestanci i katolicy będą w stanie zacząć nowe życie? To dla przyszłości Ulsteru pytanie zasadnicze. Prawdą jest, że mieszkańcy prowincji pragną pokoju i spokoju. Ale samo pragnienie pokoju niczego nie przesądza. Wszelkie uzgodnienia, które przyjęto do tej pory, włącznie z porozumieniem wielkopiątkowym, mają w gruncie rzeczy charakter taktyczny. Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Strony konfliktu akceptują porozumienie, jeśli wierzą, że służy ono ich celom, a nie celom drugiej strony. - Wyraźnie widać, że IRA i cały ruch republikański zrobiły wielki krok naprzód - tak ostatnie uzgodnienia ocenił Michael McGimpsey, jeden z negocjatorów UUP. Jeżeli tak mówi człowiek zaliczający się do grona zwolenników polityki Davida Trimble'a, czego można oczekiwać od przeciwników, którzy liderowi UUP zarzucają, że nierozważnie naraził na szwank interesy i przyszłość protestantów Ulsteru? Porozumienie jest dla nich nie do przyjęcia, ponieważ nie zawiera gwarancji, że status Ulsteru nigdy się nie zmieni. Nie gwarantuje nawet, że nie powróci terror, skoro IRA i inne grupy paramilitarne przez jakiś czas jeszcze będą posiadać broń. Do nieprzejednanych protestantów nie przemawiają ani obietnice oddania broni, ani plany powołania pełnomocnika, który zapewni IRA kontakt z Niezależną Komisją ds. Rozbrojenia. Chcą widzieć, jak karabiny, granaty, moździerze, amunicja i semtex są oddawane i niszczone. W najbliższą sobotę o porozumieniu będzie dyskutować 850-osobowa Rada UUP. Trimble i jego zwolennicy nadzieje pokładają w tym, że przed rokiem 70 proc. członków UUP poparło porozumienie wielkopiątkowe. Jeżeli te rachuby zawiodą, to albo w partii dojdzie do rozłamu, albo też, by utrzymać jej jedność, Trimble ustąpi. Jego następcą może zostać Jeffrey Donaldson, czołowy jastrząb. Oba warianty niczego dobrego nie wróżą. Z obozem katolickim sprawa przedstawia się o tyle łatwiej, że treść porozumienia generalnie uważa on za korzystną. Kolejnym krokiem po utworzeniu rządu ma być przecież powołanie ulstersko-irlandzkiej Rady Ministerialnej z udziałem rządu w Dublinie, a więc instytucji, która w pewnej mierze zwiąże Ulster z republiką. Gdyby nie to, IRA pewnie nie dałaby się przekonać do oddania broni, której posiadanie stanowi gwarancję, że obóz republikański będzie traktowany poważnie. Wszyscy teraz ekscytują się rozważaniem, czy IRA, zgodnie z sugestią prowadzącego rozmowy amerykańskiego senatora George'a Mitchella, zechce mianować pełnomocnika ds. rozbrojenia tego samego dnia, gdy powstanie rząd. Czy zostanie nim Brian Keenan, członek ścisłego kierownictwa IRA, odpowiedzialny podobno za zakupy broni, m.in. w Libii? - to też intrygujące pytanie. A perspektywa pokoju? Na dobre mógłby on zapanować dopiero wtedy, gdyby protestanci byli gotowi żyć w zjednoczonej Irlandii, a katolicy pogodzili się ze zwierzchnością brytyjską. Warunkiem pokoju naprawdę, a nie na papierze jest zmiana sposobu myślenia. To nie tylko najtrudniejsze, ale i, na razie, bardzo mało prawdopodobne.
Irlandia Północna ma szansę na własny rząd, w którym zasiądą protestanci i katolicy. Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. David Trimble, jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu. powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Bez Sinn Fein nie będzie więc rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się. Dlatego IRA zdobyła się na oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały. Przez ostatnich 27 lat władzę w prowincji bezpośrednio sprawował Londyn, przedtem zaś przez ponad pół wieku monopol na rządy mieli protestanci. protestanci w tym stuprocentowo katolickim kraju to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku. byli lojalni wobec Anglików, którzy pod koniec XVII wieku zakończyli podbój Irlandii. Asymilowali się słabo. Isześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. katolicy byli dyskryminowani. Pod koniec lat sześćdziesiątych katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. Wybuchły zamieszki. IRA, która powstała, by walczyć o niepodległą Irlandię i która nigdy się nie rozwiązała, chwyciła za broń. Protestanci dysponowali kilkoma mniejszymi grupami - dobrze zorganizowanymi, wyszkolonymi i uzbrojonymi. Dla Ulsteru nastał czas terroru. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób. Wszelkie uzgodnienia, które przyjęto do tej pory, włącznie z porozumieniem wielkopiątkowym, mają charakter taktyczny. Mają ułatwić zbliżenie społeczności, nie zmieniają ich celów. W najbliższą sobotę o porozumieniu będzie dyskutować Rada UUP. powołanie ulstersko-irlandzkiej Rady Ministerialnej z udziałem rządu w Dublinie zwiąże Ulster z republiką. . Wszyscy ekscytują się rozważaniem, czy IRA, zgodnie z sugestią prowadzącego rozmowy amerykańskiego senatora George'a Mitchella, zechce mianować pełnomocnika ds. rozbrojenia tego samego dnia, gdy powstanie rząd. Czy zostanie nim Brian Keenan, członek ścisłego kierownictwa IRA?
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
W Warszwie politycy najważniejszych partii szykują się do wyborów na prezydenta miasta. Z rozmów kuluarowych wynika, że kandydatami SLD na to stanowisko mogliby zostać Danuta Waniek lub Ryszard Kalisz, ponieważ w poprzednich wyborach zyskali duże poparcie. Dotychczas największe poparcie uzyskiwał Marek Borowski,ale został wybrany marszałkiem Sejmu i nie może już kandydować. Z ramienia PiS najprawdopodobniej będzie kandydował Lech Kaczyński, który, choć związany przez większość swojego życia z Trójmiastem, urodził się i wychował w Warszawie. Trzecim najpoważniejszym kandydatem jest lider PO - Andrzej Olechowski. Pozostali kandydaci na najważniejsze warszawskie stanowisko to Antoni Macierewicz z LPR oraz Olga Krzyżanowska lub Jan Król z UW. W Krakowie do boju o fotel prezydenta również jest wielu kandydatów. Jako najpoważniejszych wymienia się m.in. Jana Marię Rokitę z PO oraz Zbigniewa Ziobrę z PiS, jako, że Kraków jest uważany za miasto prawicowe. Trwają też rozmowy w sprawie krakowskiej koalici PO-PiS, która miałaby być sporą konkurencją dla UW oraz lokalnego RIO. SLD chce natomiast wystawić kandydaturę Jacka Majchrowskiego lub Józefa Lipca. We Wrocławiu o stanowisko prezydenta będą się ubiegać Lidia Geringer d'Oedenberg (SLD), Adam Chmielewski (niezrzeszony), Kazimierz Ujazdowski (PiS), Ryszard Czarnecki (ZChN). Brakuje natomiast kandydata z ramienia rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus. Edmund Runowicz jest natomiast najpoważniejszym kandydatem do objęcia fotela prezydenta Szczecina. Runowicz formalnie jest bezpartyjny, związany jest z SLD. W Trójmieście najprawdopodobniej będą rządzić ludzie związani z PO. W Łodzi trwają zaś rozmowy między politykami prawicy o wystawienie wspólnego kandydata. Lewica zaś zastanawia się nad wyborem jednego kandydata spośród 4 potencjalnych kandydatów.
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz Turyści poza strefą Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ JERZY SADECKI - Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem. - Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony. - Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy? Newralgiczna topografia W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty. Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę. Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej. Granica przez halę Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki. Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne. Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy. W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły. Jak brak zgody, to bez zgody O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej. - Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko. Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących. Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai. - Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą". Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Bomba z opóźnionym zapłonem? - Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau. - Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek. Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem. - Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego". - Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie. - Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył? Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. -
Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy. Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej. O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących.Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów.
Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów Dziedzictwo dla przyszłości RYS. KATARZYNA GERKA TOMASZ MERTA, DARIUSZ GAWIN, JACEK KOPCIŃSKI Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Mówi się o załamaniu odziedziczonego po PRL, rozbudowanego systemu jej upowszechniania i pauperyzacji środowisk twórczych. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu, narzucającego wiarę w samoregulujący się mechanizm życia publicznego. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej. Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Sprzyja temu dystans, z jakim patrzymy dziś na ostatnią dekadę XX wieku. Okres przejściowy W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. Dawne formy życia odchodziły w przeszłość, kontury nowych mgliście majaczyły na horyzoncie przyszłości. W tej sytuacji musiało dojść do starć między przedstawicielami najróżniejszych światopoglądów. Każdy uczestnik sporu wierzył oczywiście, że to właśnie on będzie w stanie określić przyszłą tożsamość Polaków. Rozgorzały zatem zajadłe spory o wartości. Kultura stała się polem walki, a wyniszczające "wojny kulturowe" przyczyniały się do spadku wiary w autonomię i niezależność tej sfery życia publicznego. Gwałtowne konflikty z pierwszych lat niepodległości mogły wprawdzie pomóc społeczeństwu oswoić się z pluralizmem opinii i gustów - wcześniej bowiem, wobec braku demokracji, postulat ten był raczej pobożnym życzeniem, jednak dla wielu jedyną lekcją, jaką wyciągnęli z tych sporów, było przekonanie, iż są one poręcznym narzędziem mobilizowania politycznego poparcia. Nie jest ważne zresztą, pod jakimi hasłami instrumentalizowano kulturę - zdarzało się to przecież wszystkim stronom "kulturowych wojen" lat dziewięćdziesiątych, zarówno obrońcom swojskiej tradycji, jak i zwolennikom zamorskich nowinek. Jedni i drudzy miewali i miewają znaczne kłopoty z uznaniem autonomii kultury, ze zrozumieniem, iż żyje ona swoim własnym, nieco tajemniczym życiem, na które można i należy wpływać, jednak nigdy nie będąc pewnym ostatecznych skutków takich zabiegów. Transformacja, czyli styl życia Kiedy mówimy o kulturze dzisiaj, na progu drugiego dziesięciolecia niepodległości, nie powinniśmy zapominać o czynniku niezwykle istotnym dla jej funkcjonowania - o czasie. W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako jednym wielkim stanie prowizorycznej tymczasowości. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Zgadzamy się co do tego wszyscy. A jednak co jest właściwie jej celem? Budowa demokracji i gospodarki wolnorynkowej? Jedno i drugie już w Polsce mamy, ciągle jednak w niedoskonałej postaci. Nadal potrzeba zmian. Może więc zasadniczym celem transformacji jest wejście do zjednoczonej Europy? Im bliżej jesteśmy tego celu, tym lepiej widać, że włączenie się w struktury unijne nie przyniesie kresu transformacji. Przeciwnie - przystąpienie do Unii oznaczać będzie nowy, jeszcze silniejszy impuls do przekształceń wszystkich dziedzin życia gospodarczego i społecznego. Gdzieś w głębi serca żywimy nadzieję, że transformacja to okres przejściowy, czas wielkiej mobilizacji, po którym nastąpi wreszcie upragniony spokój i wytchnienie. Tymczasem rzeczywistość jest całkiem inna. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie jeszcze długo. Transformacja dla żyjącego obecnie pokolenia Polaków to styl życia i zarazem wyzwanie, przed którym nie sposób uciec. Nowe podejście Owa instynktowna, nigdy głośno niewypowiadana wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa także na nasz stosunek do kultury. Nasi niepoprawni wolnorynkowi optymiści na lamenty nad upadkiem kultury odpowiadali zawsze, że są to tylko chwilowe kłopoty, że funkcje mecenasa i animatora kultury przejmie klasa średnia i wolnorynkowe mechanizmy, które wyręczą w tej mierze inteligencję i państwo. Dodawano przy tym często argument, że dawny sposób myślenia o kulturze przesycony był inteligenckim paternalizmem, na który dzisiaj nie może już być miejsca. W wolnorynkowym społeczeństwie nikt nikomu nie może narzucać gustów, ponieważ wszyscy mamy prawo do wyboru, nawet jeśli - jak przyznają co bardziej rozsądni wolnorynkowcy - jest to wybór zły. Po dwunastu latach przemian widać już poczciwą naiwność takiej argumentacji. Przemiany stały się permanentne, niedługo dojrzałość osiągnie pokolenie, które nie zna innego świata, poza światem bezustannych zmian. Potrzebne jest więc zupełnie nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do wszelkich prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów. Przystępując do opracowywania planów działalności Instytutu Dziedzictwa Narodowego, jeszcze raz postawiliśmy sobie pytania podstawowe. Do czego potrzebna jest kultura? Jaką korzyść możemy odnieść z ochrony naszego narodowego dziedzictwa? Jednak odpowiedź, do jakiej doszliśmy, nie wiąże się z pojęciem korzyści, ale - zobowiązania. Zarówno wobec naszych przodków, jak i następców. Narodowe dziedzictwo kultury nie jest mechanicznie przekazywanym spadkiem; jest przekazem, który należy przyjąć i na nowo uczynić własnym. Tylko wtedy pozostaje ono dziedzictwem żywym, jeśli staje się czymś rzeczywistym dla teraźniejszości, jeśli teraźniejszość potrafi rozpoznać się w jej przekazie, choć niekoniecznie całkowicie z nią się utożsamić. Nie znaczy to jednak, iż ochrona dziedzictwa i kultury nie przynosi także wymiernych korzyści. Wszyscy w latach dziewięćdziesiątych odebraliśmy dobrą lekcję pragmatycznego myślenia o sprawach publicznych i wiemy, że dobro rzeczy samej w sobie nie musi się kłócić z korzyścią, jaką ta rzecz może przynieść społeczeństwu. W wielu wypadkach wolnorynkowe mechanizmy są jednak zbyt słabe lub też nie doprowadziły na razie do powstania wśród nowej klasy średniej poczucia odpowiedzialności za kulturę w takiej skali, aby znacząco rozwiązać jej problemy. Dwanaście lat transformacji pokazały wyraźnie, że oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Naszą powinnością jest im pomóc. Stan tymczasowości trwa zbyt długo; rozumnego wsparcia - którego nie należy traktować w kategoriach bezwarunkowej, automatycznej opieki - nie można odkładać na później. Źródło inspiracji dla współczesnych twórców Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Dzieło i myśl najwybitniejszych Polaków pragniemy uczynić źródłem inspiracji dla współczesnych twórców i myślicieli, którzy znajdą w Instytucie pomoc w realizacji swoich projektów. Spodziewamy się, że nasza aktywność w obszarze szeroko pojętej humanistyki i twórczości artystycznej, obejmująca refleksję nad najważniejszymi problemami historii, polityki, filozofii, sztuki i teorii kultury, pomoże stworzyć warunki owocnej pracy ludziom pragnącym zaangażować się w budowanie duchowej przyszłości naszego kraju. Zapewne już w tym dziesięcioleciu Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Tylko naród mający świadomość swojej tożsamości, zdolny do zachowania ciągłości swego kulturowego dziedzictwa gotowy jest do twórczego rozwoju. Dziedzictwo narodowe, rozumiane jako coś więcej niż tylko suma dokonań przeszłości, stanowi tym samym niezbędny warunek uczestnictwa w przemianach cywilizacyjnych, które przyniesie ze sobą XXI wiek. Stawką nie jest więc trwanie społeczeństwa w jednym kształcie, raczej jego zdolność wykorzystywania własnej tożsamości w kształtowaniu przyszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury. Autorzy są twórcami koncepcji programowej Instytutu Dziedzictwa Narodowego.
Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Mówi się o załamaniu odziedziczonego po PRL, rozbudowanego systemu jej upowszechniania i pauperyzacji środowisk twórczych. rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej. Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. wyniszczające "wojny kulturowe" przyczyniały się do spadku wiary w autonomię i niezależność tej sfery życia publicznego. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie jeszcze długo. Owa instynktowna wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa na nasz stosunek do kultury. Potrzebne jest nowe podejście do problemów kultury, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do wszelkich prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów. Narodowe dziedzictwo kultury jest przekazem, który należy przyjąć i na nowo uczynić własnym. Nie znaczy to jednak, iż ochrona dziedzictwa i kultury nie przynosi także wymiernych korzyści. oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości.
Wojsko Po katastrofie iskry na lotnisku zapadła cisza Schody w chmurach Odnowione iskry uwięzione po wiosennych awariach Fot. Piotr Kowalczyk Po zeszłorocznym pamiętnym Dniu Niepodległości - nad Sadkowem zapadła cisza. W ciszy na lotnisku jest coś nienaturalnego, tragicznego, mówią mieszkańcy pobliskiego Radomia. Z powodu dręczącej ciszy nawet najzagorzalsi przeciwnicy lotniczego hałasu, których w osiedlach najbliższych pasa startowego coraz więcej, skłonni są spuścić z tonu. Niechże już wreszcie polecą, modlą się w takich chwilach w duchu żony pilotów w wojskowych blokach. Ryk silnika iskry czy szkolnego orlika schodzącego do lądowania dokładnie znad wieży radomskiej katedry to sygnał, że na lotnisku jest znowu normalnie. Można już przestać nerwowo wpatrywać się w oficerskim domu w milczącą telefoniczną słuchawkę. Można odetchnąć. - Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, w tym znany wszystkim w Sadkowie kapitan Mariusz Oliwa, ludzie w pułku zamilkli, jakby się skurczyli w sobie, zatrzasnęli - podpułkownik Marek Bylinka dowódca 60. Lotniczego Pułku Szkolnego w Sadkowie imponuje spokojem w swym świeżo odnowionym gabinecie pełnym pucharów, dyplomów i zdjęć samolotów na tle błękitnego nieba. Listopad to w pułku okres zwolnionych obrotów, podsumowań minionego sezonu szkoleń, porządkowania sprzętu i papierów. Tym donośniejszym echem odbiły się przed rokiem wydarzenia pod Otwockiem. - Ryzyko w zawodzie pilota istnieje, lecz na lotnisku się o tym nie mówi. O tym nawet nie da się myśleć zbyt często, bo wtedy latanie straciłoby sens. Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. - Po takiej katastrofie i zwyczajnie ludzkiej tragedii powinna wystarczyć jedna notatka w prasie - głośno myśli ppłk Bylinka. - Czyż nie było tak po rozbiciu się zaraz potem kolejnej iskry pod Dęblinem? Śmierć dwóch oblatywaczy media skwitowały zdawkowo. A tu jątrzącą się ranę rozrywano z premedytacją i uporczywie dopisywano polityczne wątki. Trzy komisje Czy w przypadku katastrofy pod Otwockiem przyczyną było oblodzenie samolotu, czy też awaria sztucznego horyzontu - tego nikt i nigdy nie rozstrzygnie. Zgodnie z procedurą ustalenia z badań omówiono w radomskim pułku z dowódcami jednostek lotniczych. - Jeśli w duchu ktoś był przekonany do własnych przypuszczeń i ocen, przy swoim pozostał - jest pewien ppłk Bylinka. Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. Nie miały szczęścia. Już po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku, w ciągu dwóch wiosennych tygodni w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. - Nadal więc obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie: jedna z zakładów remontowych w Bydgoszczy, kolejna - czeskich producentów instalowanego w iskrach sztucznego horyzontu i specjalna komisja Instytutu Techniki Lotniczej. NATO Airport W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają na razie tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Nie rozkaz marszu do sojuszu, lecz raczej przypadek zrządził, że do pułku trafił w tym roku nowoczesny sprzęt meteo. Wśród komputerowych monitorów tkwi jednak nadal wciąż ten sam miernik siły wiatru, a napis na szarej skrzynce - "skorost' wietra" namalowano jeszcze w czasach wczesnego Układu Warszawskiego. Starszy chorąży sztabowy, Marian Chylicki, nie może się nachwalić zmyślnego barometru Veisala, dzięki któremu na ekranach widać każdą chmurkę, a żołnierz nie musi już co pół godziny wychodzić i mierzyć temperatury na zewnątrz. Chylicki długo zastanawia się jednak, czy można wyliczyć jakieś wyraźne zwiastuny nowego, zachodniego porządku w jego placówce. Wreszcie z widoczną ulgą konstatuje: stosują już przecież w pełni natowskie pogodowe klucze. Śladów NATO próżno szukać w systemach radiolokacji. Major Krzysztof Jelonkiewicz wpatruje się w fosforyzujące w półmroku ekrany radarów. Pamiętają lata pięćdziesiąte, choć przyznać trzeba generalnie, że sprzęt radiolokacyjny to era Gierka - kiedyś dodawano z dumą: eksportowa wersja libijska. Piękne, świeżo odnowione schody wiodą na górę. Major Andrzej Gadaszewski ma tu przed sobą, za panoramiczną szybą, jak okiem sięgnąć - równą płaszczyznę betonowego pasa. Dyżurny kierownik lotniska to praktycznie dubler dowódcy pułku. Dzisiaj już od szóstej steruje lotami. Gadaszewski za swoje 1700 zł na rękę miesięcznie utrzymuje żonę zredukowaną właśnie ze służby zdrowia i troje dzieci. Syn studiuje ekonomię w Krakowie, więc domowy budżet rozpisują drobiazgowo, doliczając każdą premię, nawet dodatek mundurowy. Nie narzekają, skądże. Tuż obok Radom, duże miasto, a nie jakiś tam zapomniany przez Boga i ludzi zielony garnizon. Mimo że chętnych nie brak, wciąż w pułku nie można obsadzić wszystkich wakatów. Barierą jest brak mieszkań, już dziś 115 wojskowych rodzin czeka cierpliwie na przydział służbowego lokum. Szanse są mizerne - wie aż za dobrze podpułkownik Bylinka. To już nie te czasy, gdy dowódca rządził mieszkaniami i miał w ręku zasadniczy argument w polityce kadrowej. Odkąd mieszkaniami rządzi wojskowa agencja, nie ma znaczenia nawet to, że dowódca pułku wciąż jest kimś w mieście, bo radomscy gospodarze wiedzą, że mogą liczyć na wojskową orkiestrę, asystę żołnierską podczas wzniosłych uroczystości, drobną pomoc. Dowódca to dziś przede wszystkim menedżer, księgowy, czyli dysponent budżetowych funduszy. Muszą szanować go przedsiębiorcy: rok temu gruntownie remontowali koszary. W tym roku z jednej strony jest nieźle, bo nie brakowało na przykład paliwa do samolotów. Za to znów lawirować trzeba było z opłatami za podstawowe świadczenia komunalne, tak by za wszelką cenę oddalić ryzyko naliczania karnych odsetek. Piętą achillesową pułku od lat są samoloty. Piętnaście wyeksploatowanych maszyn po tym sezonie pozostało na ziemi. O samolotach treningowych przyszłości, których pełno tylko w gazetach, w Sadkowie przestali już marzyć. Najważniejsze kroki w przestworzach Kapitan Piotr Jabłoński (starszy instruktor, dwójka dzieci i żona, która za chwilę będzie bez pracy, 2100 złotych na rękę) nie traci wiary, że mimo przeciwnych wiatrów iskry w końcu wystartują. Młody instruktor wie, że zwłaszcza w akrobacyjnej drużynie obowiązuje najwyższa szkoła jazdy. To zresztą nic nadzwyczajnego, lataniu Jabłoński podporządkowuje niemal wszystko, bo nie da się pasji sprowadzić do zwyczajnego rzemiosła. - Nawet w domu najważniejsze jest lotnisko, a żona i rodzina pilota po prostu nie mają wyboru - rozkłada ręce instruktor. Uśmiechnięty Jabłoński, w ciemnozielonym kombinezonie pokrytym kieszeniami aż po końce nogawek, o ryzyku wpisanym w fach nie myśli. Potknąć się przecież można również na prostej drodze - i żaden z pilotów w Sadkowie nie odpowie inaczej - bagatelizuje. W 60. pułku w tym sezonie załogi spędziły w powietrzu już blisko 4,5 tysiąca godzin. Szczęście dopisywało. A przecież każdy ze słuchaczy Dęblińskiej szkoły Orląt właśnie pod Radomiem wykonuje swe pierwsze loty czy, jak kto woli, pierwsze kroki w chmurach. Każdy uczeń jest inny - mówi kpt. Jabłoński. Są tacy, którym latanie idzie na początku jak z płatka, a potem trzeba nie lada mozołu, by brnąć dalej. Najciekawsze, że z reguły to ci, którzy zaczynają z trudem, zazwyczaj potem zostają świetnymi pilotami. Mając w instruktorskiej pamięci zawodowe ryzyko, kapitan Jabłoński trzyma się żelaznej zasady: tam w górze, zawsze trzeba stosować przynajmniej podwójny system asekuracji przed niespodziankami. - Dbam skrupulatnie, by mieć zawsze margines bezpieczeństwa, w którym mysi być jeszcze miejsce na popełnienie błędu - mówi. Pierwsze przykazanie brzmi: nade wszystko zdrowy rozsądek. Choć nie wszystko da się przewidzieć, nie warto sobie samemu fundować sytuacji bez wyjścia. Major Adam Ziółkowski, zastępca dowódcy pułku ds. szkolenia, ocenia rzecz bardziej filozoficznie: zasad stosowanych w górze nie wolno lekceważyć. Każdą z reguł obowiązujących w powietrzu napisano krwią. Próba lądowania W słoneczne południe do niskiego domku pilota sadkowskiego lotniska schodzą się grupkami mężczyźni w jaskrawopomarańczowych kombinezonach. Podchorążowie pierwszego rocznika mają już za sobą ponad siedemdziesiąt godzin lotu, a pierwsze kroki w chmurach stawiali wiosną tego roku. Tomek Hachuła do Dęblina trafił z Bojszowych na Śląsku. Po maturze w Krakowie miał już otwartą drogę na cywilną politechnikę. Wybrał latanie. - W dęblińskiej szkole tak naprawdę żyjemy praktykami. Na wykładach i lekcjach teorii, na które jest czas od stycznia do kwietnia, wszyscy myślą tylko o lotnisku. Pierwszą prawdziwą próbą na drodze do kariery pilota jest lądowanie. Trzeba zejść nisko, wytracić prędkość, wyrównać lot nad samym pasem i delikatnie usiąść. Okazuje się szybko, że niektórzy nie potrafią ocenić odległości maszyny od ziemi. Wtedy człowieka spisują na straty i jest dramat. Pułkownik Bylinka bierze na siebie decyzję, leci z uczniem i potem przesądza o "spisaniu": - Wiem, co to znaczy, jeśli człowiek już sobie życie w myślach ułożył i nagle odkrywa tę swoją ułomność. Umiejętności oceny sytuacji podczas lądowania nie można się wyuczyć, ma się bożą iskrę albo nie. Kolejnym sitem są akrobacje. Błędnik pilota wystawiony na coraz ostrzejsze próby potrafi zawieść, wtedy łatwo stracić panowanie nad maszyną. Ostatnim stopniem wtajemniczenia jest lot w szyku. Tu znowu przyrządy pokładowe są bezużyteczne. Lecieć trzeba jak w szynach: 30 metrów z tyłu za poprzedzającym i 20 metrów od najbliższego sąsiada. Tomek Hachuła, jak inni początkujący, nie mógł najpierw zmieścić się w czasie. Jak w ułamkach sekund ocenić bowiem wskazania przyrządów, rozejrzeć się, dopilnować sterów, zrozumieć uwagi instruktora, i to wszystko naraz w błyskawicznie poruszającym się ptaku? - Na początku szło opornie i któregoś razu zdarzył się cud: "zaskoczyłem", samolot posłuchał, czułem się jak dziecko, gdy nagle stwierdzi, że naprawdę bez niczyjej pomocy jedzie na rowerze. Dwudziestolatki Robert Gałązka rodem spod Kocka, Marek Bobak z Krakowa i Marcin Brot z Rokicin są w stopniu szeregowego podchorążego, lecz zupełnie nie myślą jeszcze o armii. Mundur to przecież jedynie przepustka do latania, przynajmniej na razie. W świecie pilotów zaskoczyło ich szczególne koleżeństwo. To proste - bez zaufania do kolegi czy instruktora na ziemi nie da się współpracować i ryzykować w powietrzu. Zaczynali wszyscy od ścigania się z czasem. Mieli największą tremę, kiedy ich umiejętności oceniali przełożeni. Najcudowniejsze było to, że panika mijała jak ręką odjął tam w górze, kiedy już człowiek wzniósł się na dobre i płynął. Co czuje pilot, kiedy już żegluje, hen wysoko? Wolność - mówi bez wahania ostrzyżony na jeża Marcin Brot. Po prostu wolność. Zbigniew Lentowicz
Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. - Po takiej katastrofie i zwyczajnie ludzkiej tragedii powinna wystarczyć jedna notatka w prasie - głośno myśli ppłk Bylinka.- A tu jątrzącą się ranę rozrywano z premedytacją i uporczywie dopisywano polityczne wątki.Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. Nie miały szczęścia. Już po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. - Nadal więc obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie.W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają na razie tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Kapitan Piotr Jabłoński nie traci wiary, że mimo przeciwnych wiatrów iskry w końcu wystartują. o ryzyku wpisanym w fach nie myśli.
NAUKA Skąd pieniądze na naukę Za dużo badaczy, za mało sukcesów KRZYSZTOF PAWŁOWSKI Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej. Przypomniały mi się przy tej lekturze trzy głośne teksty, opublikowane w trzech ostatnich latach - apel Komitetu Ratowania Nauki Polskiej kojarzony z powszechnie szanowaną osobą profesora Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, artykuł z "Rzeczpospolitej" prof. Jana Winieckiego pokazujący ograniczenia efektywnej absorpcji środków przez instytucje naukowe w zależności od stopnia rozwoju danej gospodarki i państwa, wreszcie wypowiedź prof. Łukasza Turskiego z felietonu we "Wprost", że zaledwie 1/3 osób pracujących w instytucjach naukowych zasługuje na to, aby w nich pozostać i pracować. Który z autorów miał rację, a może wszyscy? Czekanie na dofinansowanie Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy te oczekiwania są uzasadnione? Otóż analiza danych przytaczanych przez KBN wcale nie skłania do takich oczekiwań, przynajmniej obecnie, przy poziomie produktu narodowego liczonego na głowę mieszkańca niewiele przekraczającym 6 tys. USD. KBN przytacza dane dotyczące różnych krajów, przeliczane na głowę ludności przy uwzględnieniu tzw. parytetu siły nabywczej waluty krajowej (PPP). Źródłowe dane GUS, Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD) czy Science and Technology Indicators wydają się niekwestionowane. Z danych przedstawionych w opracowaniu KBN określiłem zależność pomiędzy nakładami na badania i rozwój a średnim produktem krajowym brutto (oba wskaźniki podane na głowę mieszkańca przy uwzględnieniu parytetów siły nabywczej waluty krajowej). Wniosek z tej zależności jest jednoznaczny i niezbyt przyjemny dla środowisk akademickich - nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. Dla przykładu, dopiero dwukrotny wzrost produktu krajowego uczyni uzasadnionym trzykrotny wzrost nakładów na badania i rozwój. Jeszcze bardziej interesujące są diagramy, na których przedstawiono strukturę nakładów na B+R, tzn. proporcje pomiędzy finansowaniem z budżetu państwa a nakładami ze strony przedsiębiorstw. Najciekawsze dane zestawiono w tabeli. Mało spektakularnych osiągnięć Jak widać, dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. I tak, nakłady na badania i rozwój z budżetu państwa są "tylko" 4,2 razy mniejsze niż średnia dla wszystkich państw OECD i średnia dla Unii Europejskiej oraz kilkanaście razy mniejsza (10 do 13,7) w przypadku nakładów ze strony przedsiębiorstw. Czy więc cała wina za niedofinansowanie polskiej nauki leży po stronie polskich przedsiębiorstw? By nie być oskarżonym o stronniczość, przytoczę jako odpowiedź jeden z wniosków (nr 6) przedstawiony przez KBN: "Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek pomiędzy nauką i gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł naukowych o fundamentalnym znaczeniu, jak i kompletnych opracowań techniczno-technologicznych nadających się do natychmiastowego zastosowania w praktyce". Trudno o bardziej jednoznaczną ocenę. Trudno też oczekiwać, że polskie przedsiębiorstwa (te działające na realnym rynku, sprywatyzowane oraz drenowane z pieniędzy przez chory polski system podatkowy) będą wspaniałomyślnie i jednostronnie finansować działalność naukową instytutów oraz uczelni, nie mając szans na zwrot zainwestowanych środków poprzez otrzymanie od nich gotowych do zastosowania nowych technologii, innowacji czy rozwiązań organizacyjnych. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały. Kapitał intelektualny coraz cenniejszy Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R (0,47proc.) jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych - Hiszpanii 0,52 proc. i Włoch tylko 0,53 proc. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw. Jak u Pana Boga za piecem Spośród wielu interesujących informacji i wniosków zwróciłem jeszcze uwagę na strukturę sektora badań i rozwoju. Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym - żywej pozostałości po okresie realnego socjalizmu. Udział środków z budżetu państwa przekazywanych na sfinansowanie JBR w całości kosztów ich działalności wzrósł od 1994 r. do 1997 r. z 54,1 proc. do 63,5 proc. (przy spadku udziału środków własnych JBR z 23,3 proc. do 16,1 proc.). A to oznacza, że część JBR żyje "jak u Pana Boga za piecem" opierając się na środkach budżetowych, wcale nie będąc zmuszona do efektywnych badań i starania się o środki (na przykład z przedsiębiorstw). Oczywiście, ta grupa jest bardzo niejednorodna i obok jednostek prowadzących badania podstawowe (jak Instytut Fizyki Jądrowej) oraz instytutów niezbędnych dla funkcjonowania państwa (jak Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej czy Instytut Geologiczny) znajdują się w tej grupie głównie instytuty działające na rzecz przemysłu, rolnictwa. Duża część z nich w nowych warunkach gospodarczych powinna być sprywatyzowana bądź zlikwidowana. Taki jest zresztą jeden z wniosków KBN (tylko łagodnie sformułowany). Z tego, co wieść gminna niesie, część z tych instytutów żyje wręcz luksusowo z wynajmu czy dzierżawy pomieszczeń, budynków (zresztą państwowych), a działalność "badawcza" jest tylko swoistą wizytówką (by nie powiedzieć przykrywką). Sprywatyzować instytuty Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. Uwolnione w ten sposób środki publiczne powinno się przeznaczyć na znaczne zwiększenie funduszu projektów badawczych, na który idzie obecnie tylko 15,5 proc. ogółu środków, jakimi dysponuje KBN. Przy okazji restrukturyzacji i prywatyzacji poprawiłby się jeszcze jeden istotny wskaźnik - nakłady na B+R przypadające na jednego badacza. Polska pod tym względem rzeczywiście odstaje od świata, wydając na jednego badacza 39 tys. USD (w Czechach - 126 tys. USD). Przyczyna jest jednak zaskakująca (i znowu piszą o tym autorzy wniosków z opracowania KBN, tylko nie wprost) - mamy za dużo badaczy na 1000 zatrudnionych. Taki wskaźnik jest typowy dla państw rozwiniętych, np. Włoch i Hiszpanii, a nie dla państw podobnych do Polski. Prywatyzacja JBR "załatwi" ten problem - pozostaną w nich tylko pracownicy niezbędni dla funkcjonowania firmy. Muszą być ruchliwi Oczywiście, w opracowaniu KBN pojawia się kolejny raz stwierdzenie dotyczące niskich płac w sektorze B+R i narzekanie na szkodliwą (zdaniem autorów) wieloetatowość pracowników naukowych, którzy w ten sposób podnoszą swoje zarobki. Za daleko idąca wieloetatowość jest na pewno szkodliwa dla pracownika nauki, ale autorzy opracowania chyba nie zauważyli światowej tendencji ogromnego wzrostu ruchliwości naukowców. Prof. Stefan Kwiatkowski nazywa ich "dywanojeźdźcami", nie mogą być oni przywiązani na długo do jednej instytucji, gdyż ruchliwość jest atrybutem ich działalności, a wymiana idei, tworzenie wciąż nowych zespołów badawczych przyspiesza i zwiększa efektywność ich pracy. Trzeba wreszcie powiedzieć wprost: w Polsce przy obecnych tak ograniczonych możliwościach wzrostu nakładów budżetu na B+R, nie istnieje możliwość istotnego wzrostu płac w instytucjach państwowych. Zatrudnienie najlepszych pracowników nauki w ich macierzystych uczelniach czy instytutach badawczych będzie możliwe tylko wtedy, gdy będą mogli znacząco podnieść swoje dochody przez pracę w uczelniach niepaństwowych czy też prywatnych instytutach badawczych. Zaczarowywanie rzeczywistości Czasami mam wrażenie, że część środowisk akademickich próbuje zmienić rzeczywistość poprzez jej "zaczarowanie" czy też nie przyjmując do wiadomości obecnych uwarunkowań systemowych. Tak było, niestety, po mądrym tekście prof. Winieckiego - zamiast podjąć dyskusję, część środowiska postanowiła się na profesora Winieckiego obrazić. Można też zrzucić wszystko na okrutnego ministra finansów, zresztą "odszczepieńca" środowiska akademickiego. Tylko czy to coś zmieni? Jestem głęboko przekonany, że zasadnicze zmiany muszą zajść i zostać przeprowadzone wewnątrz sektora B+R i bez tego rzeczywiście grozi nam upadek polskiej nauki. Podstawowym zadaniem państwa na najbliższe lata jest zapewnienie wzrostu średniego poziomu wykształcenia społeczeństwa. Z tego względu konieczny jest więc wzrost poziomu finansowania badań w szkołach wyższych, gdyż umożliwi to zatrzymanie w uczelniach najzdolniejszych naukowców, gwarantujących odpowiednio wysoki poziom wiedzy przekazywanej studentom. Autor jest rektorem WSB w Nowym Sączu i Tarnowie.
Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały. Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw.
PRAWA TELEWIZYJNE Polsat nową siłą w sportowych przekazach Teoria gwizdka RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. Tym bardziej że piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi. Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP. Zarząd telewizji publicznej zdecydował, że nie będzie się licytował z Polsatem, bo "poziom sumy", jak to określił jeden z pracowników TVP, z góry wykluczał takie działanie. "Oni po prostu mają więcej pieniędzy" - dodał, nie chcąc zajmować oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Piotr Nurowski z Rady Nadzorczej Polsatu nie chce mówić o stronie finansowej całego przedsięwzięcia. "Mogę tylko powiedzieć - stwierdził w rozmowie z »Rz« - że suma zakupu nie była niższa od 20 mln dolarów." Oprócz praw do transmisji MŚ 2002 stacja ta kupiła w pakiecie mistrzostwa świata juniorów w Nowej Zelandii (z udziałem reprezentacji Polski), losowanie eliminacji i finałów MŚ 2002, MŚ U-20 w 2000 roku, MŚ U-17 w 2001 roku, Puchar Konfederacji 2001, mecze Juventusu Turyn (1999 - 2000) i magazyn FIFA TV (2000 - 2002). Będzie też w Polsacie sporo dobrego tenisa (Wimbledon 2000 i 2001, ATP Super 9 w latach 2000 - 2002, Finał ATP Tour 2000 - 2002. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze Liga Mistrzów (2000 - 2003) zakupiona przez Polsat wcześniej. To nie wszystko Telewizja Zygmunta Solorza atakuje dalej. "Jesteśmy na etapie finalizacji zakupu praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach piłkarskich mistrzostwach świata 2002 roku - powiedział Piotr Nurowski. - Mecze Polaków w Polsce chcemy pokazywać na żywo, natomiast spotkania wyjazdowe sprzedamy stacjom komercyjnym, by obniżyć koszty. Obowiązywać będzie tzw. teoria gwizdka. Retransmisje rozpoczynać będziemy bezpośrednio po gwizdku sędziowskim kończącym spotkanie w stacji komercyjnej" - twierdzi Piotr Nurowski. Zapytany przez "Rz", jak Polsat zamierza rozwiązać problem obsługi tak potężnej machiny sportowej, powiedział: "Nie zamierzamy korzystać z gwiazd telewizji publicznej. Skorzystamy z dziennikarzy radiowych i prasowych. Zajmie się tym zastępca dyrektora programowego naszej stacji, Marian Kmita". To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi. Jaka będzie odpowiedź TVP, trudno przewidzieć. "Moim zdaniem - mówi Piotr Nurowski - powinna ona w większym stopniu wypełniać swą funkcję publiczną. To TVP, a nie my, powinna transmitować mecze polskich juniorów, którzy grają w Nowej Zelandii w mistrzostwach świata." W telewizjach komercyjnych sportowa ekspansja Polsatu specjalnie nikogo nie dziwi. "Nie wykluczamy współpracy z tą stacją. Nie ulega jednak wątpliwości, że na sportowym rynku pojawiła się nowa siła i bardzo poważny konkurent. Polsat jest popularny, ma duży zasięg i pieniądze. Pytanie tylko, jaką nada jakość programom przez siebie serwowanym" - powiedział dyrektor ds. sportu w Canal Plus, Janusz Basałaj, który jednocześnie potwierdził, że Canal Plus nie brał udziału w przetargu na zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002. Władysław Puchalski z Wizji TV nie przecenia sukcesu Polsatu: "Zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002 na razie jest śmiałą inwestycją. Te prawa mogą zyskać na wartości, mogą też stracić. Wszystko zależy od tego, czy na MŚ w 2002 zagrają polscy piłkarze." Futbolowa siła przyciągania Z wykonanych po ostatnich mistrzostwach świata we Francji badań telemetrycznych OBOP wynika, że siła przyciągania piłki na światowym poziomie jest w Polsce ogromna. Mecze w fazie finałowej oglądało prawie 30 procent polskiej widowni, chociaż było to tylko smakowanie piękna futbolu, bez uniesień patriotycznych. Mondial 1998 pokazała Polakom telewizja publiczna. Tylko początek nie był obiecujący, pierwsze mecze eliminacji miały nieco ponad 2 procent widowni. Im bliżej finału, tym szybciej krzywe oglądalności wspinały się do góry. Oto przykłady: mecz Brazylia - Holandia zaczęło oglądać 26 procent Polaków, w drugiej połowie wskaźnik ten wzrósł do 28 procent. OBOP zbadał wówczas dokładnie, że 38 proc. mężczyzn powyżej szesnastego roku życia oglądało pierwszą połowę tego meczu, ale gdyby policzyć wszystkich panów, którzy włączyli wówczas telewizory (choćby na krótko), to byłoby ich 75 proc. Druga połowa meczu Francja - Chorwacja przyciągnęła jeszcze więcej widzów (29 procent). Jego pierwszą część obejrzało 34 procent dorosłych mężczyzn, drugą - 41 procent. Włączyło telewizory prawie 90 proc. mężczyzn. Podobne wskaźniki osiągają tylko największe wydarzenia polityczne, a nie ma wątpliwości, że ewentualny awans drużyny polskiej do finałów mistrzostw świata 2002 roku oznaczałby powiększenie widowni. Prawie we wszystkich krajach, których reprezentacje grały na francuskich stadionach, bito rekordy oglądalności telewizyjnej. W kraju gospodarza mistrzostw mecz półfinałowy Francja - Chorwacja obejrzało ponad 17 mln obywateli, w tym połowa kobiet. Szczyt oglądalności przypadł na koniec meczu, gdy prawie 24 mln telewidzów przełączyło się na transmisję ze Stade de France. Finał Francja - Brazylia widziało ponad 10 mln kobiet i znów była to niemal połowa wszystkich (20,5 mln) telewidzów oglądających transmisję w FT1. France Télécom, oficjalny operator łączności i obrazu mistrzostw, który przesłał 60 tys. godzin transmisji dla 350 sieci telewizyjnych na świecie, zarobił 120 mln franków. Stawki za telewizyjne spoty reklamowe wzrosły ze średniego poziomu 700 tys. franków do 1,5 mln w meczu Francji z Brazylią. Oceniono, że spotkanie to obejrzało ponad 2 mld ludzi na świecie. Ostatni mecz Anglików z Argentyną oglądało na Wyspach ponad 26 mln telewidzów. Podczas spotkania Danii z Brazylią przed telewizorami zgromadziło się 2,8 miliona obywateli Danii (kraj ten liczy 5,2 mln mieszkańców). Kiedy Duńczycy walczyli w 1992 roku o mistrzostwo Europy, finałowy mecz z Niemcami zobaczyło 2,736 miliona rodaków, a półfinał z Holandią 2,776 mln. Gdy grała Japonia z Chorwacją, w telewizory wpatrywało się ponad 9 milionów mieszkańców Tokio (60,9 proc. mieszkańców) i była to największa frekwencja telewizyjna od 30 lat. Cztery głosy w sprawie Robert Kwiatkowski, prezes Zarządu TVP S.A., jest realistą: "Oczywiście nie cieszę się. Bardziej niż ktokolwiek inny mamy związane ręce w zakresie wydatków. Padają różne liczby. Przyjmijmy dolną granicę. Załóżmy, że Polsat zapłacił za prawa do mistrzostw 20 mln dolarów. Dla porównania podam, że Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni kosztował nas 6 mln dolarów. TVP w trzech czwartych finansuje polską produkcję filmową. Co to oznacza? To znaczy, że te półtora miesiąca festiwalu piłkarskiego to ponad trzy lata produkcji filmowej w Polsce. A przecież w ramach misji telewizji publicznej musimy wspierać film, teatr, w ogóle kulturę. Takie zadania nakłada na nas prawo. Czy stracimy przez to widzów? Nie sądzę. Z własnego doświadczenia wiemy, że transmisje na żywo o drugiej czy czwartej w nocy nie mają dużej oglądalności. Retransmisje to już nie to. Rzecz jasna chciałoby się to mieć. Ale chciałoby się mieć, być może, program kosmiczny. Nie stać nas na to. Współczesny sport, w swojej widowiskowej części, to element potężnego show-biznesu. Nie ma wiele wspólnego z misją telewizji publicznej. W sumie lepiej się stało, że prawa do mundialu kupił Polsat, a nie któraś ze stacji kodowanych. W końcu jest to telewizja ogólnie dostępna. Zrozumiałe, że sprawie towarzyszą wielkie emocje, bo było, a nie ma. No cóż, mamy rynek ze wszystkimi tego konsekwencjami." Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje także na inne przyczyny porażki TVP: "Polsat teraz to taka sama telewizja jak publiczna. Mam na myśli szeroką dostępność, zasięg ogólnopolski. Toteż nie robiłbym dramatu z tego, że TVP straciła prawa do piłkarskich mistrzostw świata, a nabył je Polsat. Kibic na tym nie straci. Będzie sobie siedział na Mazurach czy na działce pod Warszawą i oglądał to, co lubi. Jest natomiast inny problem. Kiedyś TVP była silna i sport był silny w TVP. W Jedynce, w Dwójce, wszystko jedno. Ale zaczęli sami siebie torpedować. Przypomnę ten słynny play-off w koszykówce. Przerwanie decydującego meczu na dwie minuty przed końcem, to się po prostu nie mieści w głowie. Tego nie robi żadna telewizja na świecie. Chyba że byłoby trzęsienie ziemi, wybuch wojny. Nic takiego się nie działo. Kibicowi wszystko jedno, gdzie ogląda, co chce oglądać. No, ale takiego numeru nikt nie wytrzyma. Kiedyś TVP miała dobrą publicystykę sportową. Teraz jej nie ma. Sport nadawano o ludzkich porach. Dzisiaj godziny transmisji urągają zdrowemu rozumowi. Przecież sport ogląda także młodzież. A może nawet przede wszystkim młodzież. Kiedy ma oglądać? Po pierwszej w nocy? Być może suma tych wszystkich okoliczności zaważyła na przegranej z Polsatem. TVP brakuje nie tylko pieniędzy, ale i siły." Dariusz Szpakowski, komentator futbolu w TVP, mówi o żalu: "Cokolwiek powiem, obróci się to przeciwko mnie. Czy żałuję? Pewnie, że żałuję. Komentowałem dotychczas sześć finałów mistrzostw świata, dwa w radiu i cztery w telewizji. Miałem przyjemność przeżywać ostatni sukces polskiego futbolu, trzecie miejsce drużyny Piechniczka w Hiszpanii. Jest czego żałować, bo bez względu na to, czy w finałach grają Polacy, czy też nie, piłkarskie mistrzostwa świata to wielkie sportowe wydarzenie. Podczas ostatnich mistrzostw komentowałem dwa najbardziej oglądane mecze, półfinał i finał. To są emocje, których się nie zapomina." Janusz Zaorski, reżyser filmowy, były prezes Radiokomitetu, jest zaniepokojony: "Jeśli Polsat, tak jak zapowiada, będzie pokazywał w telewizji otwartej tylko mecze reprezentacji Polski (jeśli ta zakwalifikuje się do finałów 2002) i faworytów turnieju, a całą resztę w swych programach satelitarnych, to nie chciałbym być w skórze kibica z Parzęcina Dolnego, który tych meczów po prostu nie obejrzy. Ja wiem, że dziś ten, który sprzedaje prawa telewizyjne, nie tylko chce milionów dolarów, ale też daje kupującemu niewiele czasu do namysłu. Przy obecnej strukturze w TVP proces decyzyjny jest znacznie dłuższy. Jeśli dodamy do tego, że część ludzi z establishmentu chce zdyskredytować telewizję publiczną, a sport jest ku temu dobrą okazją, lepiej zrozumiemy to, co się stało." Janusz Pindera, Marek Jóźwik, Krzysztof Rawa
Zakupienie przez Polsat praw do transmisji mistrzostw świata w piłce nożnej w 2002 r. jest porażką TVP i zagrożeniem dla stacji komercyjnych. Oferta Polsatu znacznie przewyższyła możliwości finansowe TVP. Polsat staje się nową siłą w przekazach sportowych, oprócz mundialu będzie transmitował kilka mniejszych imprez, losowania eliminacji do kolejnych mistrzostw świata i prawdopodobnie także piłkarskie mistrzostwa w 2006 r. Polsat chce pokazywać na żywo eliminacyjne mecze polskiej reprezentacji w kraju, występy wyjazdowe zaś chce sprzedać innym stacjom komerycjnym. Spotkania komentować będą dziennikarze radiowi i prasowi. Popularny i bogaty Polsat jest poważnym konkurentem na rynku. Prezesi innych stacji nie wykluczają współpracy z Polsatem. Dodają, że jego sukces będzie zależał od jakości transmisji i tego, czy polska reprezentacja weźmie udział w mistrzostwach.Polacy bardzo chętnie oglądają piłkarskie rozgrywki na poziomie światowym. Podczas transmisji z mundialu we Francji w 1998 r. oglądalność stopniowo rosła wraz z kolejnymi fazami rozgrywek. Badania OBOP wskazują, że niektóre mecze oglądało 41% mężczyzn, a telewizory włączyło prawie 90%. Takie wskaźniki mają tylko największe wydarzenia polityczne. Rekordy oglądalności bito we wszystkich krajach, których drużyny grały we Francji. Finał Francja - Brazylia oglądało 20,5 miliona widzów, w tym połowa to kobiety. Mecz Japonia - Chorwacja widziało prawie 61% mieszkańców Tokio i była to największa frekwencja od 30 lat. Robert Kwiatkowski wyjaśnia, że telewizja publiczna jest ograniczona w zakresie wydatków, ma wiele obowiązków wynikających z jej misji, m.in. wspieranie kultury, produkcji filmowych i teatralnych. Chciałby, aby TVP transmitowała mecze piłkarskie, ale w dobie wolnego rynku telewizji na to nie stać. Jacek Wszoła uważa, że kibicowi jest wszystko jedno, która telewizja pokaże mecze, byle tylko mógł je oglądać. Jednak jakość publicystyki sportowej w TVP znacznie spadła. Dariusz Szpakowski żałuje, że nie będzie mógł komentować kolejnego finału mistrzostw, bo to wielkie sportowe wydarzenie. Janusza Zaorskiego niepokoi obecna struktura TVP, która znacznie wydłuża procesy decyzyjne, oraz dyskredytowanie telewizji publicznej przez polski establishment.
Polakom zaoferowano role, których grać ich nikt nie uczył, dlatego wielu skłonnych jest je odrzucać Widmo rewolucji JANUSZ A. MAJCHEREK III Rzeczpospolita powstała w wyniku ewolucji i kompromisu, a więc wbrew tradycyjnym normom i formom działania Polaków, przejawiającym się w buntach, rewoltach i powstaniach. Ta rozbieżność z narodową tradycją jest jednym z powodów, dla których tak znaczna część społeczeństwa czuje się nieswojo w obecnych realiach i daje temu głośno wyraz. W 1989 r. w Polsce nie miało miejsca żadne spektakularne wydarzenie, porównywalne z ogłoszeniem deklaracji niepodległości, zburzeniem muru, masowym buntem czy tym bardziej zbrojną rebelią zakończoną rozstrzelaniem przywódcy dotychczasowego reżimu - jak to się zdarzyło w sąsiednich krajach komunistycznych. Polacy wyszli z komunizmu w sposób nie tylko nietypowy na tle większości państw bloku i byłych republik sowieckich, ale zupełnie niezgodny ze swoją własną tradycją, a jeszcze bardziej z wyobrażeniem o niej, kształtowanym przez etos powstańczy. Z początku nawet usiłowano z tego uczynić przedmiot dumy i powód do chwały, lecz rychło odezwały się głosy, że brak heroicznego, a najlepiej martyrologicznego momentu w okresie inauguracji nowej Polski uniemożliwił uczynienie jej odpowiednio atrakcyjną, na pewno zaś pozbawił uświęcenia, które związałoby z nią jej obywateli silnymi emocjami patriotycznymi. Odzwierciedliło się to bodaj w postawie znacznej części Polaków, zdezorientowanych w nowej rzeczywistości i nie umiejących się z nią utożsamić. Zamiast rewolucji nastąpiła bowiem transformacja, a czy można się poświęcać dla transformacji? Kulturowa dezorientacja Polska transformacja zawierała wprawdzie pewien element rewolucyjny, odzwierciedlony w strategii i metodzie terapii szokowej zaaplikowanej gospodarce, faktycznie była to jednak raczej kontrrewolucja, w swoich dążeniach nakierowana na restytucję (prywatnej własności) czy wręcz restaurację (kapitalizmu, wolnego rynku). Od uczestników nie wymagała bynajmniej szalonych porywów i bohaterskich uniesień, lecz inicjatywy i umiejętności o charakterze gospodarczym. Większość Polaków miała prawo czuć się podwójnie zdezorientowana: nie tylko nie wzywano ich na żadną ruchawkę, lecz na dodatek skłaniano ich, by okazali cnoty mieszczańskie, do których nie tylko nie byli przysposobieni, ale którymi dawniej sugerowano im raczej gardzić. Zamiast powstańca burżuj - to dla Polaka oferta trudno zrozumiała i mało inspirująca, raczej drażniąca niż zachęcająca. Nastroje buntu i rewolty nie mogły zaś znaleźć ujścia poza sferą materialną, a więc w warstwie duchowej, kulturowej, bo społeczny ogół był i pozostaje pod tym względem zbyt ograniczony, by taką kompensatę i zaspokojenie sobie stworzyć, a kulturalne i artystyczne elity również nie wykreowały nowych form ekspresji dla tych zbiorowych nastrojów. Ponadto czas, czyli ostatnia dekada stulecia, nie sprzyjał tendencjom kontestatorskim i kontrkulturowym, nieobecnym także w napływającej do Polski kulturze masowej. Z tych dwóch powodów zamiast ożywczych ruchów kontrkulturowych rozwinęły się jedynie destrukcyjne ruchy subkulturowe, a zamiast twórczej kontestacji rozlała się masowa agresja. Symbolem tego rodzaju "rebelii" stał się kij bejsbolowy, a formą ekspresji prostacka siła i przemoc oraz wulgaryzacja obyczajowa i językowa. Wolta w rewolcie Wśród zdezorientowanych i nie znajdujących w nowej rzeczywistości miejsca dla siebie wezwania do buntu i insurekcji padały i wciąż padają jednak na podatny grunt, jeśli tylko są sformułowane z odpowiednią dozą demagogii i populizmu przez samozwańczych przywódców i domorosłych watażków, umiejących skrzyknąć zdesperowanych straceńców. Paradoks, a nawet swoisty absurd polega na tym, że o ile w początkowym okresie ten nieco bezładny bunt kierowany był przez radykalnych antykomunistów pod hasłami stanowczego i definitywnego rozliczenia z dawnymi lub niezbyt dawnymi władcami, o tyle potem został przejęty i wykorzystany przez niegdysiejszych działaczy PZPR i aktywistów okresu PRL oraz poprowadzony przeciw zupełnie nowemu establishmentowi. Początkowo najbardziej kontestatorski trzon społecznej rewolty stanowili nieprzejednani zwolennicy rozliczeń z komuną i nomenklaturą, reprezentowani przez radykałów związkowych w rodzaju Zygmunta Wrzodaka, łączących werbalny antykomunizm z demagogicznymi rewindykacjami socjalnymi. W wyniku przemian w samej "Solidarności", a zwłaszcza odzyskania przez nią znaczącego statusu politycznego i miejsca w legalnych instytucjach władzy, przestała być ona wyrazicielką tej politycznej i socjalnej rewolty. Do roli tej zgłosiło się natychmiast wielu samozwańczych wodzów, wśród których najsilniejszą, a w każdym razie najbardziej eksponowaną pozycję zajął Andrzej Lepper. Nie bez powodu w swojej propagandowej kampanii tak często odwoływał się do skojarzeń insurekcyjnych, zapowiadając chłopskie powstanie i poprowadzenie zbrojnej rebelii przeciw rządowi. Usiłował więc nawiązać do tradycji, która w 1989 r. została w zasadzie zaniechana. Czy jest on prawdziwym powstańcem albo rewolucjonistą? Oczywiście nie, jest karykaturą rewolucjonisty i powstańca. W jego osobie i działalności polskie tradycje insurekcyjne zamieniły się w farsę i parodię. Ostatnio nawet Lepper usiłuje przedzierzgnąć się w polityka. W tej kategorii nie ma jednak szans, bo konkurencja zbyt silna, a demonstrowane dotychczas talenty niekoniecznie przydatne. Misja niemożliwa Nie oznacza to, że w sferze stricte politycznej nie było i nie ma rewolucyjnego zapału. Idzie o to, że nie przynosi on politycznych sukcesów. Wezwania do użycia rewolucyjnych metod w procesie przezwyciężania komunizmu rozlegały się niemal od samego początku tego procesu. Wzmogły się zwłaszcza w okresie kampanii prezydenckiej 1990 roku, kiedy wznieśli je niektórzy równie entuzjastyczni jak naiwni (tak to z rewolucjonistami bywa) zwolennicy Lecha Wałęsy, widzący w nim lub pragnący zeń uczynić przywódcę rewolty przeciw umiarkowanej "polityce grubej kreski". Kiedy poczuli się przez niego zdradzeni, w typowy dla wszelkich zawiedzionych rewolucjonistów sposób przeszli do formowania wąskiej, kadrowej grupy, złożonej z najbardziej zaufanych osób i skoncentrowanej na walce z wszystkimi podejrzanymi o kontakty z wrogami oraz demaskowaniu ich zakamuflowanych dawnych współpracowników lub obecnych sprzymierzeńców. Kulminacją działalności tej grupy było przejęcie steru rządu przez reprezentującą ją ekipę Jana Olszewskiego i rozpoczęcie demaskatorskiej akcji lustracyjnej pod kierunkiem Antoniego Macierewicza, któremu złośliwi krytycy do dziś wypominają młodzieńcze fascynacje postacią latynoamerykańskiego rewolucjonisty, Ernesta Guevary zwanego Che. Akcja ta skończyła się kompletnym fiaskiem i choć mnożyły się oskarżenia o zamach stanu, w istocie w jej wyniku żadna rewolucja się nie dokonała. A przegrani rewolucjoniści zawsze źle kończą. Nie zniechęciło to innych zwolenników działań radykalnych i rozstrzygnięć równie jednoznacznych jak definitywnych. Ich wyrazicielem w obecnej ekipie został Janusz Pałubicki, całą swoją postacią uosabiający typowego rewolucjonistę: strój niedbały, swobodny zarost, ponury wyraz twarzy, zaciśnięte usta, dosadne epitety ciskane pod adresem przeciwników, głęboka nieufność i podejrzliwość, nie skrywane poczucie misji. Nie wiadomo jednak, czy zdoła ją wypełnić,wszystko wskazuje bowiem na to, że zostanie ona przerwana przez wyborczą porażkę obozu, który Pałubicki reprezentuje, i zwycięstwo sił przez niego znienawidzonych. Taki to dziwny i paradoksalny jest los rewolucjonistów w demokratycznym państwie. Można się zastanawiać, w jakim stopniu sami go kształtują własnymi poczynaniami, czy nie przyczyniają się aby swą działalnością do klęski tej sprawy, o którą walczą. Na pocieszenie mogą wziąć pod uwagę i rozwagę, że w państwie niedemokratycznym przegrani rewolucjoniści kończą o wiele gorzej. Jednak urok burżuazji Misją każdego rewolucjonisty jest radykalnie zmienić świat i skierować bieg jego spraw na zupełnie inne tory. Jeśli popatrzeć z tego punktu widzenia, to największe pod tym względem sukcesy w Polsce ostatniego dziesięciolecia osiągnęli nie bojówkarze, jak Andrzej Lepper, związkowi radykałowie spod znaku "Solidarności", nieprzejednani antykomuniści z Ligi Republikańskiej czy owładnięci poczuciem misji koordynatorzy tajnych służb, lecz dynamiczni, energiczni, niezmordowani i niepowstrzymani pionierzy kapitalizmu. Najbardziej rewolucyjne zmiany są dziełem polskich przedsiębiorców, to są dzisiejsi ludzie czynu. Ta rewolucja miała już swoją fazę masową i uliczną - gdy zaroiło się od polowych łóżek i prowizorycznych straganów, zwiastujących całkowitą zmianę stosunków ekonomiczno-społecznych w kraju. Ten rewolucyjny proces został następnie zinstytucjonalizowany i przeniesiony do specjalnie temu służących miejsc, od hal fabrycznych, przez banki i supermarkety, do budynku giełdy. Kiedy dawna siedziba KC PZPR została zajęta na siedzibę Giełdy Papierów Wartościowych, można było uznać komunistyczną Bastylię za zdobytą. Mieszczaństwo było w historii siłą sprawczą rewolucji. Dziś już w Polsce nie ma jednak żadnej Bastylii ani barykad do zdobycia, jest sporo wyzwań i przedsięwzięć do wykonania. Przemiany dokonują się już nie na ulicach, choć zmiany ich wyglądu świadczą o ciągłym tych przemian trwaniu. Nie mają one jednak charakteru masowego, bo z natury swojej opierają się na indywidualnym wysiłku i prywatnej inicjatywie, każdy więc musi w nich szukać swojego własnego miejsca osobiście. Nie wszyscy potrafią je znaleźć, okazują więc swoje niezadowolenie, z rewolucją ma to jednak niewiele wspólnego.
III Rzeczpospolita powstała wbrew tradycyjnym normom działania Polaków, przejawiającym się w buntach.Ta rozbieżność z narodową tradycją jest jednym z powodów, dla których część społeczeństwa czuje się nieswojo w obecnych realiach.Polska transformacja zawierała wprawdzie element rewolucyjny. wymagała umiejętności o charakterze gospodarczym. Większość Polaków miała prawo czuć się zdezorientowana. Misją rewolucjonisty jest zmienić świat. największe pod tym względem sukcesy w Polsce ostatniego dziesięciolecia osiągnęli pionierzy kapitalizmu.
PUCHAR DAVISA Francja - Australia w setnym finale w Nicei Przewaga zbiorowej pamięci Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja) FOT. (C) REUTERS MIROSŁAW ŻUKOWSKI Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem. Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu. Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą. McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną. Ludzie z drugiego planu W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze. Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce. W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter. Sikawkowy Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy". Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne. Wielka nacja Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa. Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów. Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole. Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni. Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu. FRANCJA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią. AUSTRALIA Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją. Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. Puchar Davisa to impreza specyficzna - gospodarz ma prawo wyboru nawierzchni. Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału: pokonali Holandię, następnie wygrali z Brazylią a później półfinał z Belgią. Australijczycy wygrali z Zimbabwe i z USA , a w półfinale pokonali Rosję. Przewaga własnej publiczności plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód.
Państwo i pieniądze O żadnej reformie nie można jeszcze powiedzieć, że w jej wyniku sytuacja się poprawiła Miało być lepiej i taniej ILUSTRACJA MARTA IGNERSKA KRZYSZTOF BIEŃ Reformy państwa i gospodarki przeprowadza się po to, aby po pierwsze było lepiej, a po wtóre - taniej. Lepiej w sensie wyższej jakości takich usług jak ochrona zdrowia, oświata czy bezpieczeństwo i w sensie atrakcyjniejszej oferty proponowanej nabywcom przez przedsiębiorstwa. Sama poprawa jakości to jednak jeszcze za mało. O prawdziwym sukcesie jakiejkolwiek reformy można mówić dopiero wtedy, kiedy nie powoduje ona wzrostu wydatków z budżetu i podatkowych obciążeń społeczeństwa, a przeciwnie - przyczynia się do budżetowych oszczędności. Rząd Jerzego Buzka, za co mu chwała, podjął cztery niezbędne wielkie reformy społeczne - ochrony zdrowia, administracji, emerytur, oświaty. O żadnej nie można jeszcze powiedzieć, że dzięki jej wprowadzeniu jest lepiej. Dobitnie o tym świadczą słabe oceny tych reform w społecznych sondażach. W ochronie zdrowia powszechny standard usług specjalnie się nie poprawił, a w opinii wielu ludzi korzystanie z nich jest teraz trudniejsze. Nie zniknęło także dzikie współfinansowanie z kieszeni pacjentów. Reforma administracji nie zwiększyła samodzielności finansowej samorządów. Nadal "wiszą" one na garnuszku subwencji budżetowych. Na reformie emerytur ciąży niewydolność systemu komputerowego ZUS-u. O efektach później wprowadzonej reformy oświatowej będzie można mówić dopiero za kilkanaście lat. Nieopanowane wydatki O finansowych efektach reform też trudno powiedzieć coś pewnego. Żadna z nich nie jest w sposób publiczny monitorowana, czy rozliczana. Dane są fragmentaryczne, rozproszone i spóźnione. Okazją do takiej poważnej oceny i samooceny mogłaby być na przykład coroczna sejmowa debata budżetowa. Opasłe tomy projektu budżetu i dokumentów mu towarzyszących nie zawierają jednak nawet próby oceny efektywności reform. Nie ma też danych pozwalających na samodzielne oceny sensowności i skuteczności dokonywanych zmian. Zamiast obywatelskiej dyskusji o stanie finansów publicznych mamy kolejną porcję demagogicznej kłótni polityków w Sejmie. Kto chce dokonać oceny efektywności reform, zadowolić się musi danymi ogólnymi bądź pośrednimi. Najbardziej niepokoi wielkość udziału tzw. sztywnych wydatków budżetu, związanych m.in. z subwencjonowaniem samorządów, obsługą długu, finansowaniem emerytur i wydatków administracji. Pomimo pewnej decentralizacji finansów publicznych - za finansowanie oświaty i ochrony zdrowia odpowiadają teraz głównie samorządy - udział ten nieustannie rośnie. W 1999 roku wydatki nazywane sztywnymi pochłonęły 57,7 proc. budżetowych pieniędzy. W tym roku ich udział wzrósł do 60,9 proc., a w przyszłym - jak wynika z rządowego projektu - sięgnie aż 63,1 proc. Oznacza to, że mimo reform dziedziny te pochłaniają coraz więcej pieniędzy i stają się większym obciążeniem dla budżetu i podatników. I to przy wysokim jak na Europę tempie rozwoju gospodarczego, sięgającym 5 proc. w skali roku. Aby zahamować narastanie tej niebezpiecznej tendencji, należałoby rozwijać gospodarkę - przy takiej samej jak dziś efektywności reform - w tempie nie 5, ale bliżej 10 proc. rocznie. Strach pomyśleć jak niewiele pieniędzy zostałoby w budżecie do bardziej swobodnej dyspozycji, gdyby tempo wzrostu gospodarczego spadło do 2 - 3 proc. rocznie. Przygrywkę do takiej sytuacji mamy właśnie w tej chwili. Rząd na skutek mniejszych wpływów budżetowych musi w końcówce roku ciąć wydatki aż o 3,5 proc. Nie tylko składka Z punktu widzenia społeczeństwa największe znaczenie ma reforma służby zdrowia. Przeważają oceny negatywne. Dla oceny ekonomicznej znamienne jest ustępstwo rządu i podniesienie z 7,5 do 7,75 proc. składki na ubezpieczenie zdrowotne. Choć składka rośnie, pieniędzy nadal brakuje i będzie ich brakować, nawet gdyby wynosiła 10 i 11 proc. (tak daleko sięgają postulaty), jeżeli większym środkom budżetowym nie będzie towarzyszyć skuteczniejsza publiczna kontrola ich wykorzystywania. W służbie zdrowia, tak jak w każdej dziedzinie, potrzebna jest dogłębna restrukturyzacja, o czym świadczą statystyki liczebności lekarzy i pielęgniarek oraz wykorzystania łóżek szpitalnych. Można współczuć pielęgniarkom, że bardzo mało zarabiają. Trzeba jednak zarazem zapytać, dlaczego wobec tego tak kurczowo trzymają się publicznej służby zdrowia. Dlatego m.in., że nie stworzono im, tak jak na przykład górnikom, zachęt finansowych do odejścia z państwowych szpitali do prywatnych placówek, bądź też do otwierania prywatnej praktyki pielęgniarskiej. Powiedzmy jednak sobie szczerze, że wymagania wobec pracowników prywatnej służby zdrowia są znacznie wyższe niż w publicznych placówkach medycznych. Ile z dzisiejszych protestujących pielęgniarek utrzymałoby się u prywatnych pracodawców? Ile z nich ma wystarczające kwalifikacje, aby móc samodzielnie pracować w swoim zawodzie, chociaż potrzeb pielęgnacyjnych w starzejącym się społeczeństwie będzie raczej przybywać, niż ubywać. Proces restrukturyzacji służby zdrowia rozpoczął się, ale do jego końca jeszcze daleko. Warto przyjrzeć się pieniądzom wyciekającym z kas chorych na refundację leków. Trzeba też wreszcie odpowiedzieć sobie na trudne pytanie, jaki zakres opieki zdrowotnej powinien każdemu "należeć się", a jaki powinien stać się domeną prywatnej służby zdrowia, wspomaganej systemem dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Ani rząd, ani Sejm nie wykazują specjalnej chęci zajęcia się tym niewątpliwie trudnym problemem.. Karta, czyli tarcza Skuteczniejsza reforma potrzebna jest także w oświacie. Obecne sejmowe przepychanki wokół nowelizacji nieszczęsnego - dla rządu - zapisu Karty Nauczyciela, mówiącego o minimalnym poziomie uposażenia pedagogów to w rzeczywistości zasłona dymna. Prawdziwy problem tkwi w tym, że biorąc pod uwagę zmiany demograficzne i zmniejszone w związku z tym potrzeby edukacyjne, nauczycieli jest za dużo. Redukcja kadr jednak nie następuje. Ponieważ Karta gwarantuje podwyżki, i to znaczące, wszystkim nauczycielom, nic dziwnego, że w budżecie brakuje pieniędzy. Środowiska nauczycielskie potrafią skutecznie bronić się przed restrukturyzacją swojej dziedziny. Tak właśnie ocenić należy naciski wywierane na polityków,aby przyspieszyć albo wydłużyć obowiązek szkolny. Z prawdziwą, efektywną - w sensie wydatku publicznych pieniędzy - reformą nie ma to oczywiście nic wspólnego. Prawdziwa reforma polegałaby bowiem na pozostawieniu w szkołach najlepszych jedynie nauczycieli. Byłaby to przy okazji droga do likwidacji, a przynajmniej ograniczenia oświatowej szarej strefy, jaką jest plaga wymuszanych często na rodzicach i dzieciach korepetycji, na których ci sami nauczyciele - ale za większe pieniądze - uczą po południu tego, czego nie nauczyli rano, w szkole. Opóźniony zapłon Efektywność reformy emerytalnej będzie można dobrze ocenić dopiero wtedy, kiedy na emeryturę zaczną przechodzić ci, którzy zdecydowali się składać część pieniędzy w II filarze. Moment ten nastąpi najwcześniej w 2010 roku. Wówczas bowiem w wiek emerytalny wejdą kobiety, które w roku startu reformy nie przekroczyły jeszcze 50-tki. Osoby te nie decydowały się jednak raczej na porzucanie ZUS-u, dlatego na test nowego systemu emerytalnego trzeba będzie poczekać jeszcze dłużej. Już teraz jednak niepokoi niewydolność systemu elektronicznego ZUS-u. Zewnętrznymi jej przejawami są: kiepska ściągalność należności przez ZUS i opóźnienia w przekazywaniu pieniędzy Otwartym Funduszom Emerytalnym. Równie niepokojące jest odsuwanie w czasie momentu poddania się przez ZUS publicznemu osądowi, jakim będzie pokazanie przyszłym emerytom ile już, przez lata, nazbierali kapitału początkowego. Koszty biurokracji Najmniej efektywna, jeśli chodzi o koszty funkcjonowania, okazuje się reforma administracyjna. Jej założeniem była decentralizacja kompetencji, co jak można było się spodziewać spowoduje redukcję zatrudnienia. Do niczego takiego nie doszło. Na szczeblu centralnym stale powstają nowe urzędy. Najnowsze to Ministerstwo Rozwoju Regionalnego i Budownictwa, Urząd Regulacji Telekomunikacji oraz startująca od nowego roku Państwowa Agencja Certyfikacji. W terenie powstał nowy szczebel administracyjny - powiaty, podczas gdy stare szczeble - urzędy wojewódzkie nie uległy specjalnemu odchudzeniu. Z najnowszych danych GUS (po trzech kwartałach 2000 roku) wynika, że w administracji publicznej pracuje tylko o 4,3 tysiąca mniej urzędników niż w 1998 roku. W administracji państwowej zatrudnienie spadło wprawdzie o 41,7 tysiąca osób, ale w nowych urzędach powiatowych znalazło zatrudnienie w ciągu ostatnich dwóch lat 51,5 tysiąca osób. Gwałtownie pączkuje, również nowa, wojewódzka administracja samorządowa. W 1999 roku pracowało w niej 4,2 tysiąca, a w bieżącym już 6,2 tysiąca osób. U wojewodów pracę straciło w ciągu ostatniego roku tylko 15 osób. Ile kosztuje nas nieskuteczna walka z biurokracją? Trudno precyzyjnie ocenić. W projekcie budżetu nie ma odpowiedzi na tak proste pytanie, ponieważ obejmuje on tylko finanse w skali państwa, nie dotyczy budżetów samorządowych. Ze zbiorczego zestawienia wynika, że administracja publiczna kosztować nas będzie w przyszłym roku około 6,4 mld złotych, czyli o 12,4 proc. więcej niż w obecnym. Biorąc pod uwagę inflację, można przewidywać, że wydatki na administrację publiczną wzrosną w przyszłym roku realnie o prawie 5 proc. Nie ma też żadnych gwarancji, że są to już koszty ostateczne. Praktyka pokazuje bowiem, że nieznacznemu kurczeniu się administracji państwowej towarzyszy szybki rozrost, lepiej zresztą opłacanej, administracji samorządowej. I w tej dziedzinie, tak jak w wielu innych, statystyka nie jest chętnie upubliczniana. Następne w kolejce Wiele dziedzin nadal czeka na reformy. Spróbujmy wyliczyć najkosztowniejsze: wojsko, sądownictwo, bezpieczeństwo. Zmian wymaga też rynek pracy i system podatkowy. Bez nich gospodarka nie wchłonie bowiem kilku milionów nowych rąk do pracy. W gospodarce pierwsze korzyści przynosi reforma górnictwa. Jednak hutnictwo, przemysł zbrojeniowy, zakłady chemiczne nie doczekały się restrukturyzacji. Dopiero u jej progu jest PKP. Efektem wszystkich reform powinno być nie tylko podwyższenie jakości usług społecznych i lepsza oferta przedsiębiorstw, ale także obniżenie kosztów funkcjonowania tych dziedzin. Bez osiągnięcia tego ekonomicznego wymiaru lekcje reform trzeba będzie jak w przypadku służby zdrowia, oświaty i administracji, dłużej przerabiać, a być może nawet zaczynać od nowa.
Reformy państwa i gospodarki przeprowadza się po to, aby po pierwsze było lepiej, a po wtóre - taniej. Rząd Jerzego Buzka, za co mu chwała, podjął cztery niezbędne wielkie reformy społeczne - ochrony zdrowia, administracji, emerytur, oświaty. O żadnej nie można jeszcze powiedzieć, że dzięki jej wprowadzeniu jest lepiej. Dobitnie o tym świadczą słabe oceny tych reform w społecznych sondażach. O finansowych efektach reform też trudno powiedzieć coś pewnego. Opasłe tomy projektu budżetu i dokumentów mu towarzyszących nie zawierają nawet próby oceny efektywności reform. Zamiast obywatelskiej dyskusji o stanie finansów publicznych mamy kolejną porcję demagogicznej kłótni polityków w Sejmie. Kto chce dokonać oceny efektywności reform, zadowolić się musi danymi ogólnymi bądź pośrednimi. Z punktu widzenia społeczeństwa największe znaczenie ma reforma służby zdrowia. Przeważają oceny negatywne. Choć składka rośnie, pieniędzy nadal brakuje i będzie ich brakować. W służbie zdrowia, tak jak w każdej dziedzinie, potrzebna jest dogłębna restrukturyzacja, o czym świadczą statystyki liczebności lekarzy i pielęgniarek oraz wykorzystania łóżek szpitalnych. Proces restrukturyzacji służby zdrowia rozpoczął się, ale do jego końca jeszcze daleko. Skuteczniejsza reforma potrzebna jest także w oświacie. Prawdziwy problem tkwi w tym, że biorąc pod uwagę zmiany demograficzne i zmniejszone w związku z tym potrzeby edukacyjne, nauczycieli jest za dużo. Redukcja kadr jednak nie następuje. Ponieważ Karta gwarantuje podwyżki, i to znaczące, wszystkim nauczycielom, nic dziwnego, że w budżecie brakuje pieniędzy.Środowiska nauczycielskie potrafią skutecznie bronić się przed restrukturyzacją swojej dziedziny. Prawdziwa reforma polegałaby bowiem na pozostawieniu w szkołach najlepszych jedynie nauczycieli. Efektywność reformy emerytalnej będzie można ocenić najwcześniej w 2010 roku. Wówczas bowiem w wiek emerytalny wejdą kobiety, które w roku startu reformy nie przekroczyły jeszcze 50-tki.Najmniej efektywna, jeśli chodzi o koszty funkcjonowania, okazuje się reforma administracyjna. Na szczeblu centralnym stale powstają nowe urzędy. Wiele dziedzin nadal czeka na reformy.
Coraz mniej banału i prostactwa - Po Ogólnopolskim Festiwalu Reklamy Złote Orły 2001 Polowanie zamiast uwodzenia W kategorii reklamy drukowanej Grand Prix otrzymała "Gwiazdka" wykonana dla koncernu Mercedes-Benz przez agencję Ad Fabrika MONIKA MAŁKOWSKA Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo bohaterowie reklam kształtują naszą świadomość, obyczaje, marzenia. Kiedyś modę lansowali słynni aktorzy lub gwiazdy estrady - obecnie wzorce zachowania i wyglądu narzucają... przeciętniacy z reklam. Czy polska reklama zmieniła się w ostatnich latach? Tak, i to bardzo. Na co dzień trudno zauważyć jej przeobrażenia - w telewizji "chodzą" klipy z dłuższym stażem obok dopiero co wyprodukowanych. Bo jeśli stare reklamówki są wciąż skuteczne, nie przerywa się ich emisji; najbardziej wydajne utrzymuje się nawet przez kilka lat. Łatwiej zauważyć nowe billboardy, są wymieniane co kilka miesięcy. Ale gdy znikają, to bezpowrotnie - jak je więc porównać? Jedyną okazją, by prześledzić reklamowe nowalijki, stają się doroczne przeglądy. Tej jesieni zasiadałam w jury Ogólnopolskiego Festiwalu Reklamy Złote Orły. Do konkursu, w tym roku zorganizowanego po raz czwarty, stanęły 54 agencje, które nadesłały ponad 350 zgłoszeń rozpatrywanych w 43 kategoriach. Wszystkie reklamy zrealizowano w bieżącym roku. W piątek ogłoszono wyniki, przedstawiliśmy je w sobotnio-niedzielnym wydaniu "Rz". Do jakich ogólnych wniosków prowadził przedstawiony materiał? Dwa wydają się najważniejsze. Po pierwsze, zmienił się język reklam - coraz mniej w nich banału i prostactwa, coraz więcej wyrafinowania; stały się zabawne - żarty zastąpiły informacje podawane serio. Po drugie, ich adresatem przestał być ogół społeczeństwa; kierowane są do coraz węższych grup odbiorców. Ogrodnicy, zapylajcie Reklamy z początku lat 90., z pierwszej fazy wolnorynkowej, charakteryzowała swoista "urawniłowka" - ich autorzy usiłowali uwieść każdego. Obok spotów opracowanych według zachodnich oryginałów, karierę zrobiła słynna reklama proszku Pollena "Ociec, prać!". Poruszała czułe struny polskich serc: tradycję, związki rodzinne i poryw ułańskiej fantazji. To także pionierskie na rodzimym rynku zastosowanie w reklamie żartu słownego, bo z zasady - każdy produkt przedstawiano serio. A nuż potencjalny klient nie byłby w stanie zrozumieć bardziej wyrafinowanego dowcipu, metafory, porównania. Obecnie agencje reklamowe nie strzelają już na oślep, lecz polują "na upatrzonego" - zwracają się do wąskich grup odbiorców. Dlaczego? Bo na rynku wybór towarów coraz większy, a nabywców coraz mniej. Toteż trzeba dokładniej poznać ich potrzeby, precyzyjniej ich scharakteryzować i tak zaadresować komunikat, by trafił właśnie do nich. Do odbiorcy o wysokim IQ przemawiają tak, by schlebiać jego inteligencji; do osób praktycznych trafiają za pomocą konkretów; młodym sprzedają towar za pośrednictwem żargonu właściwego dla ich grupy wiekowej. Itd., itp. Ale wciąż zdarzają się przypadki bardziej skomplikowane. Na przykład, kampania Praktikera zwracała się do wyjątkowo szerokiego gremium - przecież majsterkowiczem czy amatorem ogrodnictwa może być zarówno profesor uniwersytetu, jak robotnik po podstawówce. Posłużono się grą słów - kolokwialnymi określeniami szybkiej jazdy, nawiązującymi do zajęć typowych dla różnych zawodów: "Ogrodnicy, zapylajcie ", "Ślusarze, zasuwajcie ", "Geodeci, zmierzajcie ". Wszyscy - jak najszybciej do Praktikera. Kiedyś niezrozumiałe byłyby klipy piwa Redd's, opierające się na zabawie onomatopeicznej. Powtarzane w kółko, monotonnie słowa "Pędem nabędę" czy "Kup dwa, Wanda" brzmią jak mantry. Towarzyszy im animowany obraz z obiektem sztuki w roli głównej. To dzieła z innej kultury: w pierwszym przypadku aztecki bożek "pędem nabywa" piwo, w drugim - murzyńska statuetka imieniem Wanda ma kupić dwa. Piwa, rzecz jasna. Seks i greps Rozbawiając klienta, twórcy reklam zdobywają kilka punktów za jednym zamachem. Po pierwsze, dowcipna anegdota na długo pozostaje w pamięci; po drugie, zabawny dialog czy slogan reklamowy, podchwycony przez jakąś grupę społeczną, zaczyna funkcjonować w jej żargonie. Zamienia się w swoisty test identyfikacyjny. Dzięki temu kupowanie jest nie tylko zaspokajaniem potrzeby, staje się także deklaracją lojalności. Nic więc dziwnego, że większość reklam opiera się na rozmaitych żartach - makabrycznych, abstrakcyjnych, rubasznych, naiwnych, surrealistycznych. Zwłaszcza reklama adresowana do młodych roi się od grepsów. A to warzywniak sam podchodzi do leniwych i spragnionych smakoszy napoju Frugo; to zwolennik Fanty Tiki Tiki daje się dla niej rozebrać, uwieść i - w dezabilu - porzucić. Na szczególnym żarcie oparto reklamę chipsów "Lays", przewracając tradycyjny pogląd na konflikt pokoleń. Bohaterowie w domu są idealni, dopiero poza nim pokazują, co potrafią. Niejaki Czaruś dla bliźnich jest potworem, dla uwielbiającej go mamy - czułym synkiem; Marysia dorabia w nocnym klubie, a przed papciem odgrywa wcielenie niewinności. Bo każdy człowiek ma dwa oblicza, głosi hasło zachęcające do smakowania dwóch gatunków chipsów, piekielnie ostrych i niebiańsko łagodnych. Scenariusz zaś namawia: lepiej starych wykiwać, niż mieć z nimi zatargi. Może nie najszlachetniejsza idea, ale skuteczna - sprzedaż tak reklamowanych chipsów gwałtownie wzrosła. Matka Polka kontra Korzeniowski W ostatnich latach obok gospodyń domowych, którym w głowie jedynie pranie, czysta toaleta i oszczędne zakupy, pojawił się w reklamach typ kobiety bliższy feministycznym ideałom - panie domu z charakterem. Znają swoją wartość, zmuszone sytuacją stają w szranki z mężczyzną i wychodzą z pojedynku zwycięsko. Tak jak pewna sympatyczna blondynka, którą sklepowy złodziejaszek pozbawił dopiero co zakupionej margaryny. Okazała się od niego sprytniejsza oraz szybsza w nogach, i wcale jej nie wzruszyło, że pokonany agresor omal nie stracił oka. Inna przedstawicielka słabej płci nie zmiękła na widok ukochanego mężczyzny, który za jakieś przewinienie chciał ją przeprosić - kazała mu powtarzać przeprosiny pięćset razy i skrupulatnie wyrok wyegzekwowała. Na szczęście on "załapał się" na promocję Ery GSM i przepraszał gratis. Reklamy dowodzą też, że staliśmy się społeczeństwem mniej pruderyjnym niż w pierwszych latach kapitalizmu. Na przykład, comiesięczna dolegliwość kobiet przestała być tylko ich problemem - młode dziewczyny dzielą uciążliwości tych dni z partnerem, który doskonale zna zalety nowych podpasek. Oczywiście, nawet najbardziej agresywne i wyzwolone panie nie usunęły całkowicie w cień naszych narodowych bohaterów. Dlatego ciągle ma szansę Robert Korzeniowski, który "sporo się nachodził", zanim dobrze się ubezpieczył. Spoty reklamowe mają - na ogół - inną poetykę niż wielkie, fabularne kino. Zdarzają się jednak wyjątki. O zaletach kawy Jacobs opowiada perfekcyjnie sfilmowany obraz. Sekwencje z przetaczającym się za oknem tornadem, w czasie którego bohaterowie delektują się aromatycznym płynem, mogłyby trafić do muzeum pięknych ujęć. Natomiast reklamę piwa Tyskiego, które zawędrowało do Australii, nakręcono z panoramicznym "oddechem", bez skrótów w fabule, tak charakterystycznych dla klipów. Opowieść rodem z westernów, o biciu rekordu w strzyżeniu owiec na tempo, kończy żart zwycięzcy: ostatnie okazy pozbawia sierści tylko z jednej strony. Kosmaty bok ma je chronić przed dokuczliwym wiatrem Piwa w tej długiej historii jak na lekarstwo. W zamian za to - duża porcja niezłego kina. -
Na Ogólnopolskim Festiwalu Reklamy Złote Orły zauważyć można dwie tendencje: polskie reklamy posługują się nowym językiem i są adresowane do wąskich grup odbiorców. Odbiorcą reklamy z lat 90. był każdy, obecnie agencje reklamowe zwracają się do konkretnych grup społecznych, rozpoznają i starają się zaspokoić ich potrzeby. Niektóre kampanie reklamowe wykorzystują zrozumiałe dla wszystkich kolokwializmy. Zastosowanie zabawnych sloganów sprawia, że dłużej pozostają one w pamięci odbiorców, a nawet wchodzą do ich języka. Pełne grepsów są reklamy adresowane do ludzi młodych, np. żartobliwa kampania chipsów Lays. Nowe reklamy dowodzą, że Polacy są coraz mniej pruderyjni. Niektóre spoty są perfekcyjnie sfilmowane, stają się porcją dobrego kina.
Kombatanci nie kryli oburzenia, dowiedziawszy się, kogo prezydent udekorował wraz z nimi Komu order, komu odznaczenie Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w "Monitorze Polskim" drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. Nie wszyscy są tak popularni jak Maryla Rodowicz. (Na zdjęciu uroczystość z 11 listopada 2000 r.) FOT. LESZEK WRÓBLEWSKI W święto 3 Maja prezydent Kwaśniewski odznaczył wybitnych naukowców i twórców kultury. Order Orła Białego otrzymał profesor Bohdan Osadczuk. Wśród odznaczonych znaleźli się m.in.: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marek Piwowski, Waldemar Kuczyński, Halina Bortnowska-Dąbrowska, Małgorzata Niezabitowska, Barbara Piwnik, Anda Rottenberg i Teresa Torańska. Odnosi się wrażenie, że klucz przyznawania odznaczeń nie jest zbyt klarowny, a raczej chodzi o wręczanie odznaczeń "sondażowych", mających zjednać różne środowiska. Po świętach wielkanocnych szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Marek Siwiec odznaczył w imieniu prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego 67 zasłużonych działaczy Zrzeszenia Studentów Polskich. Na liście odznaczonych figurują osoby związane ze światem kultury. Na uroczystość dekoracji do Pałacu Prezydenckiego nie przybyło jednak dwanaście osób, m.in. satyryk Marcin Wolski. Nie wiadomo, czy ludzie kultury nie stanowią swoistej zasłony dymnej dla przypinania orderów i odznaczeń "swoim". Metoda takiego przemieszania odznaczonych praktykowana jest od dawna. Prezydent lub wysocy urzędnicy z jego kancelarii wręczają odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria Prezydenta odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Wprawdzie w Monitorze Polskim drukowane są listy odznaczonych, jednak są tam podane tylko ich imiona i nazwiska oraz imiona rodziców. To, że osoby wyróżnione są tak tajemnicze, wzbudza podejrzenia. "Rzeczpospolita" zwróciła się jeszcze przed świętami wielkanocnymi z prośbą o krótkie biogramy odznaczonych. Stanisław Ćwik, wicedyrektor zespołu informacji i komunikacji społecznej Kancelarii Prezydenta zapewnił, że je otrzymamy, ale tak się nie stało. Biuro Informacji kancelarii przesłało jedynie w dniu uroczystości, po naszym kilkudniowym telefonicznym upominaniu się, listę zasłużonych działaczy ZSP, którym nadano odznaczenia. Podobnie potraktowano "Gazetę Wyborczą". Wiceprzewodniczący ZSP Paweł Kołodziejski zastrzegł, że typowanie do odznaczeń zasłużonych działaczy ZSP "nie przechodziło przez Radę Naczelną Zrzeszenia". Wśród odznaczonych znalazł się jednak szef krajowego ZSP Waldemar Zbytek. Udekorowany został, jako jedyny spośród 65 zasłużonych, najniższym, Brązowym Krzyżem Zasługi. Wnioski o odznaczenia kompletowała Komisja Historyczna ZSP. Propozycje nadsyłały terenowe komisje historyczne z całego kraju. Złoty Krzyż Zasługi otrzymał Wacław Krankowski, pod koniec lat 80. instruktor Komitetu Miejskiego PZPR w Toruniu. "Otwarty na współpracę z młodzieżą, prowadzi aktywny tryb życia" - sprecyzowano jego zalety we wniosku o odznaczenie. Podobnie uhonorowany został Jerzy Neumann, od 1985 roku sekretarz miejski PZPR w Toruniu. Obecnie jest nauczycielem historii w szkole podstawowej. We wniosku o odznaczenie go napisano m.in.: "Bezinteresownie poświęca swój czas, by tworzyć historię i kulturę środowiska studenckiego". Srebrny Krzyż Zasługi otrzymała Elżbieta Taraziewicz, także z Torunia, księgowa w Radzie Okręgowej ZSP. "Jest dużym autorytetem moralnym" - przedstawiono ją we wniosku. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski zawisł na piersi Wiesława Słomki, sekretarza ekonomicznego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach w latach 80., a pod koniec dekady wicewojewody skierniewickiego. We wniosku o odznaczenie nie ma ani słowa o pracy Słomki w aparacie partyjnym. Odznaczony również "kawalerem" Marek Słęcki był pracownikiem Biura Prac Sejmowych PZPR w latach 1977 - 1990. Złoty Krzyż Zasługi wręczył minister Siwiec Aleksandrowi Walczakowi, członkowi zarządu TVP SA w latach 1995 - 1997, obecnie prezesowi "Echo Cinema". Walczak wywodzi się z kierownictwa klubu Hybrydy, którego członkowie sprawnie rozlokowali się w państwowych mediach. Walczak uczestniczył przy przejmowaniu sieci państwowych kin w kraju i ich prywatyzowaniu, gdy był w zarządzie telewizji. Kina zostały przejęte za przysłowiowe grosze przez spółki, których udziałowcem był Walczak. Pisała o tym prasa. Udekorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisław Piśko z Krakowa to sztandarowy działacz turystyczny - mówi Wiesław Klimczak, przewodniczący Komisji Historycznej ZSP. Piśko, w latach 70. dyrektor krakowskiego Almaturu, w stanie wojennym założył nauczycielskie biuro podroży Logostur i był jego dyrektorem. Obecnie właściciel prywatnego biura podróży specjalizującego się w intratnych "przejazdówkach" z Niemiec (turyści niemieccy). Podobnie z Almaturu wyrosła spora grupa odznaczonych, dziś prywatnych właścicieli firm turystycznych. Należy do nich m.in. Janusz Stanek ze Szczecina. Prezydent odznacza ubeków W połowie czerwca 1999 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski osobiście odznaczył dziesięć osób za wybitne zasługi dla niepodległości Polski. "Trybuna" zacytowała słowa prezydenta wypowiedziane do odznaczonych: "Ojczyzna, Rzeczpospolita Polska, mówi wam dziękuję". Prezydent udekorował Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Stanisława Supruniuka, który od jesieni 1944 roku był szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku. Wsławił się przekazywaniem aresztowanych żołnierzy AK w ręce NKWD. Akowców przewieziono do łagru w głębi Rosji. W Nisku i okolicach wiele osób wspomina, że Supruniuk osobiście torturował w trakcie przesłuchań. Później zrobił zawrotną karierę. Na początku lat pięćdziesiątych ukończył tajemniczą Centralną Szkołę Partyjną im. Marchlewskiego przygotowującą kadry dla MSZ. Jeden z historyków określił tę placówkę mianem szkoły dla szpiegów. Supruniuk został dyplomatą, był m.in. w misji wojskowej i ambasadzie w Berlinie, a także w Pradze. Awansował do stopnia pułkownika. W czerwcu ubiegłego roku Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu przedstawiła akt oskarżenia dotyczący Supruniuka. Sprawa miała się odbyć przed sądem w Nisku. Jednak sąd ten, ze względu na stan zdrowia oskarżonego, przekazał ją do Sądu Najwyższego, aby wyznaczył sąd warszawski do prowadzenia sprawy, ponieważ Supruniuk mieszka w Warszawie. Do dziś sprawa nie znalazła się na wokandzie, a zmarło już dwóch świadków przestępstw Supruniuka. Poza Supruniukiem, wśród odznaczonych znalazło się jeszcze dwóch kombatantów z podejrzaną przeszłością. Wacław Duda był w okresie okupacji członkiem oddziału partyzanckiego "Cienia" - Bolesława Kowalskiego, działającego w okolicach Kraśnika. Nie walczył on z Niemcami, tylko z AK i NSZ. Dokonał mordu na Żydach, za co lokalni szefowie AL domagali się uznania oddziału "Cienia" za bandycki. Opiekę nad "partyzantami" roztoczył jednak Mieczysław Moczar (informacje z dokumentów AL zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych). Po wojnie Wacław Duda wraz z "Cieniem" byli w ochronie gen. Michała Roli-Żymierskiego, która cieszyła się złą sławą. W 1951 roku "Cień", jako podpułkownik KBW, został uwięziony na cztery lata za wymordowanie w 1944 roku żydowskiego oddziału AL. Prezydent udekorował Dudę Krzyżem Kawalerskim za udział w bitwie janowskiej, chociaż grupa "Cienia" nie uczestniczyła w tych walkach. Na zdjęciu zamieszczonym w "Trybunie" z okazji odznaczeń kombatantów Aleksander Kwaśniewski ściska dłoń Bogusława Hojnackiego, który wystąpił w imieniu wyróżnionych. Hojnacki to typowy "utrwalacz władzy ludowej". We wspomnieniach opublikowanych w PRL napisał, że po wyzwoleniu kapitan NKWD kazał mu przemianować pluton AL, którym dowodził, na oddział Milicji Obywatelskiej. Ponad sto osób wzmocniło UB i MO w Krakowie. Następnie Hojnacki został starostą powiatu Biała Krakowska, a jego brat komendantem tamtejszej MO. Starsi mieszkańcy Bielska-Białej pamiętają Bogusława Hojnackiego, jak przechadzał się w mundurze majora z pistoletem u pasa. Inni odznaczeni - Czesław Ćwiertniewski (siły zbrojne na Zachodzie), Stanisław Grabowski (AK we Lwowie), Jan Kuc-Dzierżawski (AK na Podhalu) nie kryli oburzenia, gdy dowiedzieli się, z jakimi osobami dekorował ich prezydent. Wyróżnianie wysokimi odznaczeniami państwowymi podejrzanych kombatantów wraz z żołnierzami AK to wynik niefrasobliwości i ignorancji urzędników Kancelarii Prezydenta. Przyjmują oni listy osób do odznaczeń zgłaszane przez różne środowiska. Nie sprawdzają i nie konsultują kandydatów, w tym wypadku z Urzędem Kombatantów. Przecież na przykład Supruniuk i Duda zostali już dawno pozbawieni uprawnień kombatanckich za swoją powojenną działalność. Dewaluacja uroczystości w Pałacu Prezydenckim jest tym większa, że - jak do tej pory - żadnej z ujawnionych przez media osób niegodnych odznaczenia nie odebrano. Nieuniknione staje się więc podejrzenie, że prezydent premiuje środowisko dawnych ubeków i "utrwalaczy". Odznaczenia na otarcie łez Polityka odznaczeń prezydenta Kwaśniewskiego niejednokrotnie budziła wątpliwości. W lutym 1996 roku udekorował Orderem Orła Białego Włodzimierza Reczka, wieloletniego szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, typowego aparatczyka sportowego PRL. W marcu 1997 roku udekorowano w Pałacu Prezydenckim m.in. 26 aktywistek Demokratycznej Unii Kobiet, wchodzącej w skład SLD. We wnioskach o odznaczenie napisano, że kandydatki wykazały się "aktywnością w pracy społecznej, dużą kulturą osobistą, wrażliwością społeczną i czynnym udziałem w kampaniach wyborczych SLD i Kwaśniewskiego". A także: "pełnieniem społecznie dyżurów w biurze poselskim posła Andrzeja Urbańczyka (SLD), aktywnym działaniem w SdRP na funkcji skarbnika". W styczniu 1998 roku odznaczonych zostało kilkudziesięciu polityków - wojewodów, wicewojewodów, parlamentarzystów - w większości związanych z SdRP i SLD. Odznaczeni zostali na otarcie łez - niektórzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej uczestniczyli bowiem w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, inni nie zdobyli mandatu w nowej kadencji parlamentu. Uhonorowani zostali "za wybitne zasługi w działalności publicznej, osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej". Sama uroczystość okryta była tajemnicą. Nie odbyła się w Pałacu Prezydenckim, ale w siedzibie SdRP przy ulicy Rozbrat. Ciekawe, że grad odznaczeń ominął niedawnego wówczas koalicjanta, PSL. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski otrzymał w Święto Niepodległości "za wybitne zasługi w umacnianiu suwerenności i obronności" kraju gen. brygady Jan Klejszmit. Dzień odznaczenia i tytuł, z jakiego przyznano order, są zgrzytem wobec tego, że w grudniu 1981 roku ówczesny major Klejszmit dowodził 41. pułkiem, uczestniczącym w pacyfikowaniu zakładów Szczecina strajkujących po wprowadzeniu stanu wojennego. Także 11 listopada, w 2000 r., "komandora" otrzymała Maryla Rodowicz, a "kawalera" Tadeusz Drozda za "utrwalanie stabilności wewnętrznej naszego kraju i jego zewnętrznego znaczenia na międzynarodowej arenie" (cytat z oficjalnego tekstu informującego o odznaczeniach). Spore kontrowersje wywołało uhonorowanie przez prezydenta wysokimi odznaczeniami państwowymi dziesięciu osób związanych z budową Mostu Świętokrzyskiego. Maciej Rayzacher, aktor, warszawski radny, uznał to za kalkę PRL. Odznaczono budowniczych trasy za pracę, za którą im zapłacono. - JERZY MORAWSKI
Prezydent wręcza odznaczenia państwowe na prawo i lewo. Kancelaria odmawia informacji o odznaczonych, zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych. Kwaśniewski osobiście udekorował Krzyżem Komandorskim Stanisława Supruniuka, który od 1944 roku był szefem Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku. Wsławił się przekazywaniem aresztowanych żołnierzy AK w ręce NKWD. Wyróżnianie odznaczeniami państwowymi podejrzanych kombatantów wraz z żołnierzami AK to wynik ignorancji urzędników Kancelarii. Dewaluacja uroczystości jest tym większa, że żadnej z ujawnionych przez media osób niegodnych odznaczenia nie odebrano.
REKONSTRUKCJA RZĄDU Aby wiedzieć, jakie zmiany są potrzebne, trzeba ustalić, co szwankuje Najpierw struktury, potem personalia ALICJA KRZĘTOWSKA JANUSZ A. MAJCHEREK Politycy rządzącej koalicji zapowiadają rekonstrukcję gabinetu, przy czym większość koncentruje się na personaliach, sugerując wymianę tych lub innych ministrów, a nawet premiera. Opozycja z kolei nawołuje gromko do zasadniczej zmiany polityki rządu. Sugestie jednych i drugich opierają się na błędnym lub nierzetelnym rozpoznaniu rzeczywistych problemów. Aby ustalić, jakich zmian potrzebuje rządzący układ, przeżywający niewątpliwy kryzys, należy wnikliwie rozpoznać sytuację, w której się obecnie znajduje, a to wymaga innego spojrzenia, niż proponują autorzy propagandowych haseł, sloganów i zaklęć. Niezbędne w tym celu jest odróżnienie i odrębne potraktowanie trzech przynajmniej kluczowych aspektów: polityki rządu w jej warstwie merytorycznej, sposobów jej praktycznej realizacji oraz postrzegania ich przez opinię publiczną. Dopiero potem można się zastanawiać, co w każdej z tych kwestii trzeba i da się zmienić. Merytoryczny trzon Polityka obecnego rządu, rozumiana w sensie merytorycznym i tematycznym, opiera się na kilku strukturalnych reformach, których potrzeby nikt uczciwy i przytomny nie może kwestionować, a wielu obiektywnych analityków i komentatorów nawoływało do ich realizacji od lat. Reformy te obejmują kilka newralgicznych dziedzin życia publicznego i dotyczą bezpośrednio lub pośrednio sytuacji milionów osób, często naruszając ich grupowe i indywidualne interesy. Chodzi o te dziedziny i branże, które z różnych powodów pozostały poza zasięgiem reform balcerowiczowskich z początku dekady. Dokonywane w nich obecnie głębokie przekształcenia strukturalne wywołują reakcje podobne do tych, z jakimi spotykał się program Leszka Balcerowicza w 1990 r. - i w większości równie nieuniknione. Wówczas wprowadzenie reguł wolnego rynku i konkurencji spowodowało szybką likwidację PGR, placówek "uspołecznionego" handlu i wielu państwowych przedsiębiorstw produkcyjnych, a w rezultacie zwolnienia z pracy i oczywiste niezadowolenie ich załóg, manifestowane masowymi protestami. Obecnie wprowadzenie realnego rachunku ekonomicznego, racjonalnego zarządzania i elementów konkurencji do sfery usług publicznych spowodowało naturalny niepokój personelu medycznego placówek opieki zdrowotnej, nauczycieli w szkołach, urzędników administracji terenowej i innych pracowników tzw. sfery budżetowej, których dotychczas nie rozliczano ze spełniania kryteriów efektywności i jakości świadczonych usług. W jeszcze większym stopniu dotyczy to górnictwa i rolnictwa, w których wskaźniki produktywności, wydajności pracy i ekonomicznej efektywności są fatalne, a więc wymagają szczególnie głębokich zmian. Założeń reformy emerytalnej nikt rozsądny i uczciwy nie może kwestionować, nowy ustrój szkolny poszerza i uelastycznia proces edukacji, wprowadzony niedawno system ubezpieczeń zdrowotnych jest zgodny ze standardami europejskimi, programy restrukturyzacji górnictwa czy kolei idą w kierunku rzeczywistego zracjonalizowania tych branż. Tego żadna zmiana polityki rządu nie powinna naruszać czy podważać. Fikcyjne alternatywy Kiedy do zmiany polityki rządu nawołują politycy SLD, jest to w dużym stopniu pusta, propagandowa retoryka i objąwszy władzę wiele w owym merytorycznym trzonie reform by nie zmienili, konsumując politycznie ich efekty, podobnie jak w latach 1993 - 1997. Groźniejsze są nawoływania do zmiany polityki rządu dobiegające ze strony ugrupowań chłopskich, na czele z radykalizującym się w rywalizacji z nimi PSL, bo ci rzeczywiście byliby gotowi proces przemian zatrzymać lub spowolnić. Zamiast zakłóceń towarzyszących wprowadzaniu kilku naraz głębokich reform, mają do zaproponowania co najwyżej stabilność w bezruchu, znaną z czasów Waldemara Pawlaka, która wówczas zresztą spowodowała kryzys rządowy i zepchnęła notowania rządu do poziomu porównywalnego z obecnym. Gdy natomiast do zmiany polityki rządu, jej większego zbliżenia do programu AWS i oczekiwań społecznych wzywają sami politycy AWS, to mają zwykle na myśli konkretnie powszechne uwłaszczenie i politykę prorodzinną. To pierwsze jest niemożliwe do pogodzenia z zainicjowaną właśnie reprywatyzacją, też przecież mieszczącą się w programie AWS, ta druga jest zbiorem pobożnych życzeń lub łamańców w rodzaju ilorazu rodzinnego. Zapoczątkowane niedawno reformy muszą być kontynuowane, bo ich zaniechanie wywołałoby jeszcze gorsze skutki. Paraliż strukturalny Czym innym jest natomiast sposób sprawowania władzy, w tym zwłaszcza wprowadzania owych reform przez obecny rząd. Błędy można wyliczać długo, wskazując na nieprawidłowości w funkcjonowaniu mnóstwa instytucji, którymi obecny układ rządzący kieruje lub na kierowanie którymi ma wpływ, począwszy od kas chorych, przez ZUS, rozmaite agendy i agencje rządowe, na Ministerstwie Spraw Wewnętrznych jeszcze nie kończąc. Przegląd i wyeliminowanie tych błędów to kluczowe zadanie. Poprawienie sytuacji często wymagałoby usunięcia osób nie umiejących sobie poradzić i zastąpienia ich fachowcami wysokiej klasy, biegłymi w technicznych szczegółach i zawiłościach, których rozwiązywanie decydować będzie teraz o powodzeniu przemian. Problem, wbrew pozorom, nie jest jednak natury personalnej, lecz ma charakter strukturalny. Rzecz w tym, że obecna struktura AWS uniemożliwia prowadzenie sprawnej i skutecznej polityki. Krytyka premiera i sugestie zmiany na tym stanowisku nie mają sensu, dopóki obsada resortów i wielu innych instytucji wyznaczona jest według ustalonych z góry parytetów i szef rządu musi zagwarantować miejsca nominatom konkretnej partii. Premier jest ubezwłasnowolniony skomplikowanym układem interesów wewnątrz AWS i nie będzie rządzić skutecznie bez ich naruszenia, a to grozi rozpadem głównego ugrupowania koalicyjnego i utratą rządów w ogóle. To są źródła decyzyjnego paraliżu i kiedy liderzy poszczególnych frakcji w AWS wzywają premiera do większej stanowczości, prezentują zdumiewającą hipokryzję. To oni właśnie decydują bowiem o przydzielaniu stanowisk swoim zasłużonym działaczom i pilnie strzegą nienaruszalności własnych stref wpływów w układzie władzy. Największą zatem przeszkodą w procesie poprawy skuteczności i sprawności rządzenia jest wewnętrzna struktura głównego ugrupowania rządzącego, uniemożliwiająca pozbywanie się ewidentnych nieudaczników i bałaganiarzy, odsuwająca na plan dalszy kryterium kompetencji i paraliżująca przeprowadzanie niezbędnych zmian. Styl przesłania treść Szkopuł największy zaś w tym, że to właśnie styl rządzenia, w tym zwłaszcza wprowadzania reform, w największym stopniu rzutuje na społeczną ocenę samych reform, a więc i rządu, który z ich realizacji uczynił podstawę swojego programu. Przykładem bodaj najjaskrawszym są działania prezesa ZUS, dyskredytujące reformę emerytalną, najmniej kontrowersyjną, nie budzącą większych protestów i potencjalnie stanowiącą największy sukces tego rządu. Przyczyny kłopotów ZUS są złożone, lecz obecny prezes ewidentnie nie potrafił sobie z nimi poradzić i najbardziej elementarne zasady socjotechniki nakazywałyby jego odwołanie dla ratowania opinii o tej reformie oraz wizerunku rządu i premiera jako jego rzeczywistego szefa. Tymczasem skomplikowane układy, które wyniosły tego działacza związkowego na fotel prezesa, uniemożliwiają usunięcie go z niego, pozwalając, by kolejnymi swoimi wystąpieniami i poczynaniami coraz bardziej kompromitował układ rządzący, którego jest tak eksponowanym członkiem. Okazuje się, że najskuteczniejszym sposobem pozbycia się marnego i krytykowanego funkcjonariusza rządu jest rzucenie nań podejrzeń lustracyjnych. Niestety, jest to także sposób eliminowania kompetentnych i fachowych. Niedostatki dyscypliny Przeprowadzane przez rząd reformy wymuszają poprawę efektywności i dyscypliny w wielu dziedzinach i branżach. Nie będzie to możliwe, jeśli sam rząd i rozmaite instytucje przez układ rządzący kontrolowane, same nie będą zdyscyplinowane i efektywne. Tego zaś nie da się osiągnąć przy obecnej strukturze głównego ugrupowania rządzącego, gdy rozmaite kilkunastoosobowe grupki partyjno-poselskie wymuszają realizację swoich partykularnych interesów i zaspokajanie żądań, będących zwykle odstępstwami od ogólnych i spójnych koncepcji, szantażując właśnie złamaniem dyscypliny w ważnych głosowaniach. AWS jest dotknięta głębokim kryzysem strukturalnym i związanym z nim kryzysem przywództwa, co przekłada się na pracę rządu. Niezdyscyplinowany rząd, uzależniony od niezdyscyplinowanego klubu poselskiego, nie jest w stanie utrzymywać dyscypliny społecznej, stąd masowe rozprzężenie, upowszechnienie pozaprawnych form walki o grupowe interesy, bezkarne awantury wszczynane w miejscach publicznych, co pogłębia obraz chaosu i wymykania się sytuacji spod kontroli. Lepiej plam unikać, niż je wywabiać A to właśnie obraz funkcjonowania rządu i jego agend, utrwalający się w społecznej świadomości, tworzy jego niekorzystny wizerunek publiczny, przysparzając mu dodatkowych kłopotów. Ani opinia publiczna, ani większość mediów i pracujących w nich dziennikarzy nie chce lub nie umie wnikać głęboko w istotę i sens reform, poprzestając na rejestrowaniu powierzchownych zjawisk towarzyszących ich wprowadzaniu. Ponadto zmiany te dają wygodny pretekst do przypisania im sprawstwa wszelkich kłopotów. Dziecko posłane do gimnazjum potknęło się o krawężnik i rozbiło kolano - winien minister edukacji, który wymyślił gimnazja. Lekarz źle obszedł się z pacjentem - winne Ministerstwo Zdrowia i nadzorowana przez nie reforma systemu opieki zdrowotnej. Do tego sami nauczyciele, lekarze czy górnicy wykorzystują okazję, by odpowiedzialność za błędy w funkcjonowaniu swoich placówek i przedsiębiorstw przerzucać na rząd. Będąc krytycznym wobec stylu sprawowania władzy, dla zachowania obiektywizmu trzeba też być krytycznym wobec stylu jego krytykowania, jaki niekiedy dominuje w wystąpieniach opozycji, enuncjacjach mediów i dyskusjach publicznych. Na to jednak rząd wpływu nie ma i ani nie powinien go mieć, ani się o to upominać. Jedyne co może, to nie dawać dodatkowych, łatwych pretekstów do krytyki, zwłaszcza poprzez wewnętrzne rozgrywki, kłótnie i przepychanki, stwarzające wrażenie dekompozycji układu rządzącego. Nic i tak nie powstrzyma tych, którzy wyzywają Balcerowicza od złoczyńców, a premiera Buzka od zdrajców i agentów, nie mogą jednak podobnych opinii formułować członkowie rządzącego układu. Trzeba liczyć na to, że taki styl atakowania rządu zaszkodzi raczej reputacji atakujących niż atakowanych.
Polityka rządu, rozumiana w sensie merytorycznym, opiera się na kilku strukturalnych reformach, których potrzeby nikt nie może kwestionować.Reformy te dotyczą milionów osób, często naruszając ich interesy. wprowadzenie realnego rachunku ekonomicznego i elementów konkurencji do sfery usług publicznych spowodowało naturalny niepokój personelu medycznego, nauczycieli, pracowników sfery budżetowej. Zapoczątkowane reformy muszą być kontynuowane. Czym innym jest sposób wprowadzania owych reform przez rząd.Największą przeszkodą w procesie poprawy skuteczności rządzenia jest wewnętrzna struktura ugrupowania rządzącego, uniemożliwiająca pozbywanie się nieudaczników.styl rządzenia rzutuje na społeczną ocenę reform i rządu.Przykładem są działania prezesa ZUS, dyskredytujące reformę emerytalną. zasady socjotechniki nakazywałyby jego odwołanie dla ratowania opinii o reformie. Tymczasem skomplikowane układy uniemożliwiają usunięcie go.Przeprowadzane przez rząd reformy wymuszają poprawę efektywności i dyscypliny. Nie będzie to możliwe, jeśli rząd i instytucje przez układ rządzący kontrolowane, same nie będą zdyscyplinowane i efektywne. Tego nie da się osiągnąć przy obecnej strukturze głównego ugrupowania rządzącego.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
W nadchodzących wyborach parlamentarnych startuje sześć ugrupowań, z czego dwa z nich – SLD i AWS zajmują dwa pierwsze miejsca, deklasując resztę. I choć wybory dopiero za pół roku, wydaje się, że aby pozyskać nowy elektorat konkretne ugrupowania będą musiały skupić się na zabraniu wyborców partiom o zbliżonej do nich ideologii. To bowiem ukierunkowanie ideologiczne będzie miało kluczową rolę, nie zaś konkretne programy. Wśród polskich wyborców nadal ważny jest stosunek do przeszłości, a na wyborcze preferencje wpływają głównie biografie poszczególnych ludzi. Zauważalna jest też silna polaryzacja w obozach zwolenników obu partii, zdecydowana większość każdej z nich deklaruje, że nigdy nie poparłoby głównego konkurenta. Nie ma więc mowy o tym, aby mogły one nawzajem "podebrać" sobie wyborców. W ich poszukiwaniu ma pomóc analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru".
BUDŻET Dyscyplinowanie finansów publicznych Demokracja i ekonomiczna odpowiedzialność RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI JANUSZ JANKOWIAK Są dwie metody dyscyplinowania finansów publicznych: euro-amerykański zakaz i nowozelandzka "głasnost". Wielu ludziom wyda się to zapewne dziwaczne, bo w końcu budżet na ten rok nawet jeszcze nie wyszedł z parlamentu, ale pora by już była najwyższa zacząć w Polsce dyskusję o finansach publicznych przełomu wieków. Nie wdając się w szczegóły, można powiedzieć bowiem, że jest co najmniej dziesięć najważniejszych punktów orientacyjnych dla polskich finansów publicznych w przededniu startu negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Będziemy mieli: mniejszy budżet centralny - większe budżety samorządowe; słabnące tempo przyrostu dochodów w związku z zapowiedzią stopniowej redukcji stawek podatkowych; rosnące tempo przyrostu wydatków rządowych z powodu rosnących kosztów obsługi długu publicznego i budżetowych kosztów reformy systemu ubezpieczeń społecznych; urealnienie, czyli nominalne zwiększenie deficytu wynikające z uwzględnienia w bilansie zobowiązań wymagalnych, różnych rządowych obligacji restrukturyzacyjnych, odpuszczania długów budżetowych oraz trwałego wyłączenia z dochodów budżetu wpływów nadzwyczajnych (na przykład z prywatyzacji); trudności z finansowaniem deficytu na rynku krajowym w związku z rosnącą konkurencją o środki; wysokie realne stopy procentowe; skłonność do zadłużania się za granicą; szybki napływ kapitału zagranicznego i przyrost rezerw dewizowych netto (zdaniem władz polskich, bo według opinii Międzynarodowego Funduszu Walutowego już w tym roku powinna to być stagnacja); kłopoty z kontrolą podaży pieniądza; presję na aprecjację złotego, kończącą się groźbą kryzysu walutowego. Przy czym nie od rzeczy będzie dodać, że według międzynarodowych badań porównawczych ryzyko ataku spekulacyjnego rośnie, gdy deficyt jest monetyzowany, czyli finansowany bezpośrednio przez bank centralny lub też bonami skarbowymi. Ryzyko spada, kiedy deficyt pokrywany jest wieloletnimi obligacjami (porównaj pracę pod redakcją Jana Joosta Teunissena "Can Currency Crises Be Prevented or Better Managed?"). My, niestety, jesteśmy wciąż w grupie dużego ryzyka, bo co prawda na podstawie konstytucyjnego zapisu kończymy z pożyczaniem przez rząd od NBP, ale ciągle nie możemy się uwolnić od nadmiaru bonów. Do tych dziesięciu punktów należałoby chyba jeszcze dopisać jeden, sformułowany na podstawie całkiem świeżych doświadczeń z próbą zmiany zasad waloryzacji emerytur mundurowych. Otóż ten jedenasty punkt mógłby brzmieć tak: każda próba racjonalizacji wydatków budżetu, związana z naruszeniem interesów grupowych, napotykać będzie zaciekły opór. A to spowoduje, że modyfikacja któregokolwiek przeciwstawnego trendu wywołującego wzrost napięć w finansach publicznych, jak choćby spadek dochodów i wzrost wydatków, stanie się przedsięwzięciem karkołomnym. Są to wszystko wystarczające powody, by poważnie zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych, który można nazwać regułą odpowiedzialności fiskalnej (ROF). Głównym celem zaimplikowania ROF do polskiego systemu politycznego byłoby wydłużenie w czasie podejmowanych decyzji. A to z kolei umożliwiłoby wyborcom identyfikację następstw średnio- i długookresowych rozwiązań forsowanych przez polityków sprawujących aktualnie władzę. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Czyli zamiast zasady "biorę dziś - ktoś kiedyś zapłaci" polityków obowiązywałaby reguła "biorę dziś - płacę dziś". Wciąż matowe Utopia? Czyżby? Przecież dokładnie takie założenie, o samoskrępowaniu się polityków, legło u podstaw najważniejszych zapisów z dziedziny finansów publicznych, które trafiły do nowej polskiej konstytucji. Tyle że te zapisy, ograniczające swobodę radosnej twórczości budżetowej parlamentarzystów, nadal nie wykraczają poza najbliższy rok budżetowy, a jedyny konstytucyjny zapis o charakterze wieloletnim, ograniczający wielkość długu publicznego do 3/5 PKB (art. 216 pkt 5), nie wystarczy, gdy na dobrą sprawę nadal nie jest zdefiniowane samo pojęcie długu. Trudno wszakże zaprzeczyć, że pierwszy krok na drodze do ROF został już w konstytucji zrobiony. Nadal jednak naszym finansom publicznym brakuje przejrzystości. A to sprawia, że możliwe są takie sytuacje, z jaką mieliśmy do czynienia przy okazji ostatniej zmiany ekipy rządzącej. Zdaniem odchodzących finanse publiczne były w stanie zadowalającym; zdaniem przejmujących władzę - w opłakanym. Przeciętny wyborca nie miał najmniejszych szans wyrobić sobie zdania o faktycznym stanie finansów publicznych w perspektywie kilku najbliższych lat. W tej sytuacji zamiast racjonalnych wyborów politycznych pozostają często intuicyjne sympatie. Nie poprawia to z pewnością jakości naszej polityki, ale jest wygodne dla samych polityków. Dlatego najpoważniejszą przeszkodę do wprowadzenia reguły odpowiedzialności fiskalnej stanowią zawsze i wszędzie sami politycy. Bo co ma się w takiej ROF znajdować, to na podstawie doświadczeń światowych już wiadomo. Przy czym, co ciekawe, szczególnie inspirujący wydaje się tutaj być nie przykład któregoś kraju europejskiego czy Stanów Zjednoczonych, ale egzotycznej Nowej Zelandii. Przymus i zakaz Unia Europejska postanowiła uporać się ze zmorą nieodpowiedzialnej polityki fiskalnej niejako przy okazji wprowadzania wspólnej waluty. Tak zwane kryteria konwergencji, niezbędne do zakwalifikowania się do strefy euro, wymusiły niespotykaną dyscyplinę na rządach wielu państw tradycyjnie nieodpowiedzialnych pod względem ekonomicznym. Dlatego wzięły się takie dziwy natury, jak Hiszpania z najniższą w Europie inflacją czy Włochy ze zrównoważonym budżetem. Niestety, nikt dziś nie potrafi jeszcze powiedzieć, jak po roku 1999 wyglądać będzie polityka fiskalna w tych państwach, które dziś sprężyły się przed skokiem w euro. Spełnienie kryteriów konwergencji było aktem jednorazowym. Ale zachowanie zdrowych finansów publicznych na stałe to już inna para kaloszy. Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu kar i sankcji nakładanych na niezdyscyplinowanych członków wspólnoty monetarnej. Czy to się uda? Zobaczymy, ale jedno już teraz można powiedzieć: w wielu krajach europejskich wyraźnie brakuje rozwiązań systemowych samodyscyplinujących polityków. W tej sytuacji jedyne liczące się kryterium odpowiedzialności fiskalnej ma charakter zewnętrzny w stosunku do rozwiązań krajowych. I może to być zabezpieczenie niewystarczające. W końcu łatwiej kogoś do strefy euro dopuścić, niż później wykluczyć. Amerykanie z kolei podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. Pomysł zakazania deficytu wywołał w Stanach prawdziwą polityczną burzę. Najważniejsze jednak z ekonomicznego punktu widzenia wydaje się to, że ograniczenie politykom swobody w ten akurat sposób ma wymierną cenę. System ekonomiczny z definicji pozbawiony deficytu staje się systemem sztywniejszym. Tak zwane dostosowania w polityce fiskalnej, czyli reakcja za pomocą instrumentów polityki gospodarczej na niespodziewane szoki zewnętrzne lub cykl koniunkturalny, ogranicza się do manewrowania kursem walutowym lub stopą procentową. Krótko mówiąc: zbilansowanie budżetu jest zawsze teoretycznie możliwe, pytanie tylko, kosztem jakiego bezrobocia, jak wysokich podatków i jaka będzie cena obsługi "historycznego" długu publicznego? Nie bez podstaw wielu ekonomistów podkreśla, że maksymalnie możliwa redukcja deficytu budżetowego nie jest tym samym, co jego prawny zakaz, a budżet zrównoważony nie przekłada się wcale wprost na stan finansów publicznych. Ponadto wystarczy prosty manewr: wyjęcie kilku najbardziej kosztownych elementów po stronie budżetowych wydatków i ulokowanie ich w funduszach parabudżetowych. Będziemy wówczas mieli formalnie zbilansowany budżet bez deficytu, a faktycznie kryzys finansów publicznych tuż za progiem. Niezależny zależny Wybrzydzanie na wzory europejskie i amerykańskie nabiera jeszcze większego sensu, jeśli spojrzymy na model odpowiedzialności fiskalnej z powodzeniem wdrożony w Nowej Zelandii. Charakteryzuje się on trzema właściwościami: przejrzystością, elastycznością i długofalowością. Wszystkich tych cech brakuje z pewnością rozwiązaniom unijnym i amerykańskim. Nowozelandzki "Fiscal Responsibility Act" stanowi - obok ustawy o banku centralnym - jeden z fundamentów instytucjonalnych reform, jakim swe finanse publiczne poddała w latach dziewięćdziesiątych Nowa Zelandia. Najważniejszym celem tych reform było przypisanie poszczególnym organom państwa jasno określonej odpowiedzialności za konkretne decyzje, dopasowanie do tego instrumentów i udostępnienie obywatelom jak najszerszej informacji o wpływie politycznych rozstrzygnięć na stan finansów publicznych teraz i w przyszłości. Rozwiązania nowozelandzkie są na gruncie tradycyjnie rozumianej niezależności banku centralnego, takiej niezależności, dla której miary dostarcza, powiedzmy, niemiecki Bundesbank, bardzo nietypowe. W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty. Jak łatwo się domyślić, tak jednoznaczne determinowanie przez rząd kształtu polityki monetarnej ma wielu przeciwników (porównaj choćby: C. E. Walsh "Optimal contracts for central bankers?"), utrzymujących, że rezygnacja z maksymalnego duszenia inflacji stanowi zdradę misji niezależnego banku centralnego. Czysto i przezroczyście Model nowozelandzki eliminuje ten poważny mankament, jakim jest deficyt demokracji w niełatwo poddającej się demokratycznym procedurom polityce fiskalnej. Prawo o odpowiedzialności fiskalnej, dopełniające ustawę o banku centralnym, jest ni mniej, ni więcej tylko aktem "głasnosti" w dziedzinie finansów publicznych. Odkrywa to, co dotychczas niedostępne dla opinii publicznej. A tam, gdzie nie ma tajemnic, mniej jest podejrzliwości, więcej za to odpowiedzialności. "Fiscal Responsibility Act" nie zawiera żadnych wielkości liczbowych, nie nakłada na władzę żadnych konkretnych ograniczeń w postaci nieprzekraczalnych limitów. Jest więc pod tym względem rozwiązaniem znacznie bardziej elastycznym niż - powiedzmy - nasza konstytucja, żeby już nie wspomnieć o europejskich kryteriach konwergencji fiskalnej. Reguła odpowiedzialności w wydaniu nowozelandzkim tworzy wyłącznie ramy dla odpowiedzialnego i czytelnego z punktu widzenia opinii publicznej działania polityków. Każdy kolejny rząd ma prawo ogłosić własne cele fiskalne, czyli prowadzić politykę gospodarczą zgodnie ze swoimi preferencjami, pod warunkiem że działa otwarcie i pozostaje w zgodzie z generalnymi regułami odpowiedzialności fiskalnej. Każdy rząd ma na przykład prawo samodzielnie interpretować zapis mówiący o obowiązku uzyskiwania nadwyżki budżetowej do czasu osiągnięcia "rozsądnego poziomu" długu publicznego. Reguła odpowiedzialności fiskalnej, z grubsza biorąc, sprowadza się do kilku niegłupich postanowień. I tak rząd musi prowadzić rachunek finansów publicznych państwa na zasadach analogicznych do sektora prywatnego. Rząd musi tłumaczyć się przed opinią publiczną z każdego odstępstwa od zaaprobowanych w parlamencie wskaźników finansowych. Niewiele tu pozostaje miejsca na polityczne kuglarstwo. I to wszystko. Stworzony został system bezpieczeństwa dla finansów publicznych bazujący na zaufaniu do demokracji i poczuciu odpowiedzialności polityków za własne działania. System, w którym stanowcze zakazy są bardzo nieliczne, prawie w ogóle zaś nie ma sztywnych ograniczeń. I okazuje się, że to działa. Politycy nowozelandzcy nie są zapewne zasadniczo jakimś lepszym gatunkiem niż ich koledzy po fachu w innych krajach. Okazuje się jednak, że potrafią zachowywać się nad wyraz przytomnie, gdy tylko następstwa ich decyzji, również te ujawniające się po upływie kadencji, są dla obywatela-podatnika wystarczająco jasne. Sądzę, że kwestia przydatności w Polsce reguły odpowiedzialności fiskalnej nie budzi wątpliwości. Przed przyobleczeniem jej w postać prawa musimy jednak rozstrzygnąć kwestię podstawową: czy bardziej ufamy systemowi demokracji przyzwalającej, czy zakazującej? W pierwszym wypadku moglibyśmy spokojnie skopiować model nowozelandzki. W drugim - powinniśmy jak najszybciej rozbudować system zakazów i sztywnych ograniczeń, chroniący finanse publiczne przed żyjącymi od wyborów do wyborów politykami. Autor jest ekonomistą i publicystą. Współpracuje z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (CASE).
Są powody, by zabrać się za projekt zmian instytucjonalnych w finansach publicznych. chodzi o to, żeby polityków zniechęcić do podejmowania działań, których następstwa finansowe spadną na podatnika w przyszłości. Unia Europejska ma zamiar utrzymywać dyscyplinę fiskalną za pomocą systemu sankcji. Amerykanie podjęli próbę uporania się ze zmorą chorych finansów publicznych za pomocą prawnego zakazu uchwalania nie zbilansowanego budżetu. W Nowej Zelandii rząd ma zawsze prawo przesądzić o celach polityki monetarnej, tyle że dzieje się to w sposób całkowicie otwarty.
CZECZENIA Zdobycie namiotu kosztuje sto dolarów. Dlatego 200 uchodźców musi mieszkać w byłej kołchozowej chlewni. Talerz owsianki Czeczeńskie dzieci na granicy z Inguszetią FOT. (C) EPA PIOTR JENDROSZCZYK z Nazrania W starej szopie z dziurawym dachem w miejscowości Altijewa Metega w pobliżu Nazrania leży siedem worków z mąką. Pięć dni temu przywieźli je tutaj pracownicy Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Inguszetii dla 35 rodzin uchodźców z Czeczenii. Przed szopą stoi kilka kobiet i gromada dzieci. Nikt nie odważy się ruszyć chociażby jednego worka. Głodni, czekają na rozdzielenie mąki przez odpowiednie służby. Pytam Zułpę, jedną z kobiet, co jadły ostatnio jej dzieci. Zułpa ugotowała owsiankę, którą wyprosiła od mieszkającej nieopodal Inguszki. - To był jedyny posiłek pięciorga naszych dzieci, moich i żony brata mojego męża. Przez cały dzień nie dostaliśmy ani grama chleba. Na próżno stałam od 5.00 rano w kolejce przed biurem służby imigracyjnej - opowiada Zułpa. Uchodźcy w Altijewa Metega mieszkają w rozpadających się chlewniach byłego kołchozu. Sowieckie czasy przypomina świetnie zachowana rzeźba hutnika witającego się z Inguszem w stroju narodowym z jagnięciem pod pachą. W kolejce do obozu To miejsce zapomniane przez Boga i ludzi. Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem. To cud, że jest tutaj gaz i elektryczność. Wyremontowano nawet kilka kuchenek gazowych. Jest woda, brakuje jednak żywności. W jednej z chlewni, w dwu małych izdebkach skleconych naprędce z desek i cegieł, mieszka od kilku tygodni 5 rodzin, w sumie 25 osób. Warunki koszmarne. Wszystkie rodziny zapisały się w kolejce po namioty, które potem rozbija się w dwu obozach dla uchodźców. - Mogłabym dostać namiot już jutro, ale za 100 dolarów. Skąd wezmę takie pieniądze? - mówi Bełkis, 32-letnia kobieta, która szuka schronienia dla swej siedmioosobowej rodziny. Nie pozostaje im nic innego, jak czekać. W obozie dla uchodźców o nazwie Sputnik w pobliżu Nazrania warunki są lepsze. W namiocie rodziny Madaków z miejscowości Martan Czu w zachodniej Czeczenii mieszka 13 osób. Jest tam siedem prycz, w środku piecyk, zwany tutaj burżujką, stół i telewizor Panasonic. Gotować można na elektrycznym piecyku. Przed namiotem traktor z przyczepą, na której przywieziono krowę i część dobytku. Rodzina Madaków należy do obozowej arystokracji. Puka, 50-letnia kobieta rządząca całym gospodarstwem, zarabia 15 rubli dziennie na sprzedaży mleka. W dodatku jej mąż otrzymał kilka dni temu 470 rubli emerytury. - Dzięki temu możemy jakoś żyć. Szóstka naszych dzieci nie głoduje - mówi Puka. Pół litra zupy Madakowie nie biorą nawet zupy, którą z samego rana gotuje się w dziewięciu kuchniach polowych, aby starczyło dla siedmiu tysięcy uchodźców. Na każdego przypada 500 gramów zupy, w której pływają kawałki mięsa. Z chlebem jest gorzej - nie zawsze starcza dla wszystkich. Kto ma pieniądze, może zaopatrzyć się w margarynę Rama za 20 rubli, paczkę francuskich parówek za tę samą cenę czy banany po 5 rubli za sztukę. Sprzedaje je Larysa, która stoi po kostki w błocie za prowizoryczną ladą z desek. - Są to resztki z naszego sklepiku w Samaszkach. Zabraliśmy je ze sobą. Jednak ludzie mało kupują. Dzienny utarg nie przekracza 100 rubli - opowiada. Wszystkie opowieści są do siebie bardzo podobne. Gdy spadły pierwsze bomby na Grozny, Samaszki, Urus Martan i dziesiątki innych miejscowości w Czeczenii, ludzie zdecydowali się szukać schronienia w Inguszetii. Larysa straciła dom w 1996 roku. Rozniosły go w pył pociski słynnych rosyjskich katiuszy. - Zbudowaliśmy małą chatkę, w której mieścił się nasz sklepik. Dziesięć dni temu otrzymałam wiadomość, że nasz nowy dom rozbiły bomby - mówi Larysa. Musa, 27-letni mężczyzna z Martan Czu, opowiada, jak jego brat zginął na bazarze w Groznym w czasie ataku rakietowego. Z kolei Liza, 23-letnia pielęgniarka z Groznego, mówi o śmierci jej sąsiada, którego pochowano bez głowy, bo nie można jej było znaleźć wśród ruin domu w dzielnicy Oktiabrskaja w Groznym. 60 centów na osobę Ci, którzy ostatnio uciekli z Czeczenii, szukali już schronienia w Inguszetii w czasie poprzedniej wojny. - Wtedy było tu jednak zaledwie 100 tysięcy uchodźców. Dzisiaj jest ich dwa razy więcej. Wielu się nie rejestruje. Najczęściej są to osoby, które mają dość środków, aby utrzymać się bez naszej pomocy - mówi Walerij Kuksa, minister ds. nadzwyczajnych Republiki Inguszetia, liczącej 300 tysięcy mieszkańców. Minister ocenia, że jedna trzecia uchodźców z Czeczenii nie korzysta z pomocy jego resortu. Na utrzymanie pozostałych republika otrzymała do tej pory z Moskwy 45 milionów rubli, czyli około 1,8 miliona dolarów z obiecanych 142 milionów rubli. Według przyjętych w Rosji standardów utrzymanie jednego uchodźcy kosztuje 15 rubli dziennie, czyli około 60 centów. Minister przyznaje, że to mało. - Nie można mówić o katastrofie humanitarnej w Inguszetii. Nikt u nas nie umiera z głodu - podkreśla minister Kuksa. Ale sytuacja się pogarsza. Dopiero wczoraj dotarł pierwszy konwój z zagraniczną pomocą humanitarną z Niemiec. Do republiki przybywa codziennie około półtora tysiąca nowych uchodźców. Maleńka Inguszetia pęka w szwach. Na ulicach Nazrania tłok jak na Marszałkowskiej, tworzą się nawet korki. Ingusze nie narzekają na przypływ niespodziewanych gości. Pomagają im, jak mogą, w imię narodowej solidarności. - Czeczeni to nasi kuzyni. Każdy z nas ma tam krewnych czy znajomych - mówi Ibragim. - Wiemy, że to nie oni są winni, ale Rosja, która nie może się pogodzić z utratą Czeczenii. Czeczeni minują Grozny Bojownicy czeczeńscy spodziewają się rychłego szturmu na Grozny. Według rosyjskich źródeł wojskowych Czeczeni minują miasto i ściągają posiłki z Afganistanu - podobno wczoraj do Groznego dotarło 80 ochotników. Według niepotwierdzonych informacji w mieście zaczyna brakować żywności i lekarstw. W niektórych miejscach Rosjanie są już tylko o kilometr od przedmieść stolicy Czeczenii. Ciągle jednak nie udaje im się zamknąć okrążenia od południa. Broni się tam miasto Urus-Martan. Premier Władimir Putin powiedział wczoraj w Dumie, że ani okrążenie, ani zniszczenie Groznego nie jest celem wojsk federalnych: "Celem jest zniszczenie terrorystów. Decyzja, czy nastąpi to przez okrążenie miasta, czy wyparcie ich z niego, należy do wojskowych". Jednocześnie Putin zapowiedział, że na kampanię w Czeczenii rząd przeznaczy dodatkowo 3 miliardy rubli (około 113 milionów dolarów). Pod znakiem zapytania stoi wyjazd do Czeczenii szefa Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie Knuta Vollebaeka. Na szczycie OBWE w Stambule Rosja zgodziła się wpuścić na teren republiki przedstawicieli tej organizacji. Potem Moskwa zaczęła piętrzyć trudności. Gdy Vollebaek zwrócił się do Rosji o rozpoczęcie rozmów w tej sprawie, szef rosyjskiej dyplomacji Igor Iwanow powiedział, że nie ma czasu na spotkanie. P.W.R., REUTERS, DPA
Dla prawie 200 uchodźców z Czeczenii rozszabrowane zabudowania kołchozu są jedynym miejscem, gdzie mogą znaleźć schronienie przed deszczem i chłodem.W jednej z chlewni, w dwu małych izdebkach skleconych naprędce z desek i cegieł, mieszka od kilku tygodni 5 rodzin, w sumie 25 osób.Ci, którzy ostatnio uciekli z Czeczenii, szukali już schronienia w Inguszetii w czasie poprzedniej wojny.Wtedy było tu jednak zaledwie 100 tysięcy uchodźców. Dzisiaj jest ich dwa razy więcej.
SLD Pragmatycy szykują się do władzy Bez ideologii Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac, politycy Sojuszu już zapewniają: - Będzie inaczej. Jeżeli czegoś nie dopatrzyliśmy za naszych poprzednich rządów, deklarują wszem wobec, zrobimy to w nadchodzącej kadencji. Koalicja SLD - Unia Pracy nie musi zabiegać o popularność wśród wyborców, bo już ją ma. Musi natomiast zadbać o to, by sympatia elektoratu nie osłabła przez najbliższe pół roku. Temu służy przedstawianie oferty programowej SLD. Sojusz postanowił zaprezentować się jako partia pragmatyczna, mająca wiele pomysłów na rozwiązywanie problemów społeczno-gospodarczych. Przede wszystkim kobiety W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy - to wydaje się bezsporne. Prawa kobiet, problem aborcji i edukacji seksualnej będą eksponowane podczas kampanii. Nie bez kozery lider Sojuszu Leszek Miller zapowiedział podczas kongresu kobiet SLD, że żadna lista kandydatów do Sejmu nie zostanie zatwierdzona przez kierownictwo partii, jeżeli nie spełni kryterium 30-procentowej obecności kobiet. Jedną z ciekawszych propozycji Sojuszu jest zamiar promowania partnerstwa w rodzinie. Szczegóły tego przedsięwzięcia są niestety nieznane. Być może liderzy SLD zamierzają świecić przykładem. Ponadto SLD, zgodnie ze słowami Leszka Millera, zamierza m.in. uchwalić ustawę o równym statusie kobiet i mężczyzn (to dosyć kontrowersyjna ustawa zawierająca rozwiązania kwotowe w celu promowania kobiet; w Sejmie zdominowanym przez SLD - PSL tak długo czekała na swoją kolejkę, że koniec kadencji zastał ją na etapie prac legislacyjnych, zaś w Sejmie obecnej kadencji została odrzucona) oraz powołać sejmową komisję równego statusu kobiet i mężczyzn. Lider SLD deklaruje też powołanie pełnomocnika rządu ds. kobiet i rodziny (urząd ten został zlikwidowany przez rząd Jerzego Buzka, w zamian powołano pełnomocnika rządu ds. rodziny) oraz powrót do realizacji Krajowego Programu Działań na rzecz Kobiet, a także przywrócenie w szkołach przedmiotu "wiedza o życiu seksualnym człowieka" oraz liberalizację tzw. ustawy antyaborcyjnej, polegającą zapewne na prawie do przerwania ciąży z tzw. względów społecznych. Ochrona zdrowia Zespół ds. ochrony zdrowia nie przewiduje, wbrew wcześniejszym sugestiom Leszka Millera, likwidacji Ministerstwa Zdrowia. Seweryn Jurgielaniec powiedział na konferencji prasowej, że nie ma w tym sensu, że nigdzie w Europie (oprócz Austrii) nie ma takiej sytuacji. Nie powstaną też prywatne kasy chorych, bo SLD jest im przeciwny. Andrzej Celiński uważa, że mogłoby to spowodować drastyczne zwiększenie nierówności w uzyskiwaniu podstawowych świadczeń zdrowotnych. - W sytuacji, kiedy istnieją różnice majątkowe w społeczeństwie i bardzo rozległe obszary nędzy, żaden odpowiedzialny rząd nie może dopuścić takiego rozwiązania - uznał. Jak zatem SLD zamierza naprawiać reformę służby zdrowia, co zapowiada od miesięcy? (A będzie to chyba jeden z motywów przewodnich kampanii wyborczej.) Z niedawnej konferencji prasowej wynika, że zrobi chyba w tej sprawie niewiele. Sojusz chce prawnego zagwarantowania pacjentom pakietu medycznych usług podstawowych i specjalistycznych, czyli koszyka świadczeń medycznych, co raczej ograniczy dostępność usług medycznych, niż ją poszerzy. Obecnie kasy mają bowiem obowiązek płacić za każdą usługę medyczną, choć nie każda kasa jest w stanie zapłacić za wszystko. Po określeniu koszyka gwarantowanych świadczeń będziemy mieli pewność, za co kasa zapłaci i... za co nie zapłaci. - Apelujemy o wprowadzenie dla dzieci i młodzieży w wieku szkolnym bezpłatnych świadczeń stomatologicznych w pełnym zakresie, zgodnych z wiedzą medyczną - powiedział Andrzej Celiński na konferencji prasowej. Czy to oznacza zobowiązanie, że przyszły rząd takie świadczenia wprowadzi - trudno powiedzieć. Sojusz mówił o tym na posiedzeniu komisji przed kilkoma tygodniami, nie przedstawił jednak wyliczeń skutków budżetowych. Reszta działań otyczących ochrony zdrowia zawarta jest w tajemniczym programie naprawczym, który, jak powiedział Celiński, jest już ostatecznie uzgadniany i będzie realizowany natychmiast po przejęciu władzy. Polityka społeczna Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy, lecz musi być precyzyjnie adresowana. Dlatego chcą podwyższyć zasiłki rodzinne, zaostrzając zarazem kryteria uprawniające do ich pobierania. Przyznawanie zasiłków rodzinom osiągającym dochody na poziomie minimum socjalnego pozwoliłoby w ocenie Sojuszu na podwyższenie zasiłku o 10 zł na pierwsze i drugie dziecko, o 15 zł na trzecie i 20 zł na każde następne, a jeszcze zostałby 1 mld złotych, który można by przeznaczyć na przykład na dodatek edukacyjny dla dzieci w wieku szkolnym. Sojusz proponuje ponadto, aby wszystkie zasiłki z pomocy społecznej były obligatoryjne (obecnie jedne zasiłki są obowiązkowe, a inne fakultatywne, i na te drugie zwykle brakuje pieniędzy). Świadczenia takie miałyby charakter wyrównawczy, co oznacza, że ich wysokość byłaby uzależniona od różnicy między rzeczywistym dochodem rodziny a kryterium dochodowym z ustawy o pomocy społecznej. Połowa zasiłku byłaby wypłacana osobie uprawnionej, a wypłacenie drugiej połowy byłoby uzależnione od decyzji pracownika socjalnego. Zdaniem SLD drugą część zasiłku można by na przykład przekazywać pracodawcy, który zgodziłby się zatrudnić znajdującą się w ciężkiej sytuacji osobę, na refundację części jej wynagrodzenia. Walka z bezrobociem Sojusz od dawna ostro krytykuje rząd Jerzego Buzka za to, że nie przeciwdziała rosnącemu bezrobociu. Politycy SLD w ramach walki z bezrobociem zamierzają w przyszłości ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych (np. na realizację programu zalesiania). Takie programy umożliwiałyby zatrudnianie bezrobotnych o najniższych kwalifikacjach. W ramach pomocy absolwentom w uzyskaniu pierwszej pracy SLD proponuje refundację ze środków Funduszu Pracy 50 procent składki na ubezpieczenia społeczne (od najniższego wynagrodzenia) tym pracodawcom, którzy zatrudnią absolwenta na rok. Politycy SLD twierdzą, że po wyborach będzie możliwe zwiększenie środków Funduszu Pracy na aktywną walkę z bezrobociem o 500 mln zł. Planują też likwidację Krajowego Urzędu Pracy. Ich zdaniem urząd ten po decentralizacji kompetencji z zakresu zwalczania bezrobocia stał się niepotrzebną strukturą obciążającą budżet. Ożywienie gospodarki Warunkiem ożywienia gospodarczego, jak czytamy w dokumentach programowych SLD, jest pilna decyzja Rady Polityki Pieniężnej o obniżeniu stóp procentowych. To akurat w niewielkim stopniu zależy od rządu, ale być może politycy SLD mają jakiś sposób na skłonienie członków Rady do podjęcia takiej decyzji. Prócz tego politycy Sojuszu proponują wspieranie eksportu przez zwiększenie dopłat do kredytów eksportowych, jednak nie ujawniają, ile pieniędzy na takie dopłaty przyszły rząd gotów byłby przeznaczyć. Dla małych i średnich przedsiębiorstw SLD ma głównie ogólniki. Deklaruje mianowicie wsparcie przez rozwój funduszy gwarancyjnych i kredytowych systemu poręczeń i doradztwa. Niewiele więcej usłyszeli przedstawiciele małych i średnich przedsiębiorstw podczas niedawnego spotkania z Leszkiem Millerem. Ponadto Sojusz proponuje szybkie wdrożenie ustawy o wspieraniu inwestycji, która umożliwiłaby bezpośrednie stosowanie przez rząd ulg i zwolnień w przypadku dużych inwestycji. Ta propozycja bez znajomości szczegółów nie budzi zaufania. Dowolne udzielanie ulg i zwolnień przez rząd zwykle prowadzi do oskarżeń o preferowanie jednych przedsiębiorstw (ze względów politycznych bądź finansowych) i dyskryminowanie innych. Odpieranie takich zarzutów jest zaś niezmiernie trudne. Korupcja i autostrady Kara dożywotniego zakazu zajmowania wysokich stanowisk publicznych (państwowych i samorządowych) jest najbardziej ekscytującym pomysłem SLD zawartym w programie walki z korupcją. Autorzy tego programu uczciwie stwierdzają, że mimo rozmaitych działań od dziesięciu lat korupcja się nasila, a nie maleje. Sojusz proponuje ponadto przywrócenie kary konfiskaty mienia za przestępstwa gospodarcze i korupcję (choć stosunkowo niedawno została ona zniesiona). Na impas w budowie autostrad Sojusz również znalazł lekarstwo. Andrzej Szarawarski, szef zespołu programowego SLD do spraw transportu, już zapowiedział odbieranie koncesji na budowę autostrad oraz modyfikację programu restrukturyzacji kolei wraz ze zmianą kierownictwa tej firmy. - Jednym z pierwszych pociągnięć SLD po wygranych wyborach będzie odebranie koncesji udzielonej na budowę autostrady A1 z Gdańska do Torunia - powiedział na niedawnej konferencji prasowej. Kto miałby wyłożyć pieniądze na budowę autostrad - na to pytanie Szarawarski nie odpowiedział. Prywatyzacja W tej dziedzinie jest coraz mniej do zrobienia. Sojusz uważa, że należy ograniczyć prywatyzację sektorów: energetyki, gazu, systemów przesyłowych. Preferowana zaś ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych. Sojusz przymierza się też do ostrożnej prywatyzacji banków PKO BP i BGŻ, tak aby skarb państwa utrzymał pakiet kontrolny. Metoda prywatyzacji miałaby polegać na tzw. rozwadnianiu udziałów skarbu państwa poprzez dodatkowe emisje akcji dla inwestorów. Oba banki mogłyby łączyć się z innymi bankami z udziałem skarbu państwa, np. BOŚ SA i Bankiem Pocztowym SA. Celem takich działań byłoby utworzenie dwóch silnych grup bankowych opartych na PKO BP SA i BGŻ SA, które realizowałyby politykę gospodarczą rządu, np. modernizację rolnictwa czy wsparcie sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Sojusz ma też ofertę dla banków spółdzielczych (która może się przydać, gdy trzeba będzie tworzyć koalicję z PSL) - wprowadzenie ulgi podatkowej do 2007 roku w wysokości np. 1/3 stopy podatku dochodowego od osób prawnych, pod warunkiem że wypracowany zysk zostanie przeznaczony na zwiększenie funduszy własnych instytucji i dodatkowo na zakup akcji BGŻ SA. Czego w programie nie ma Przeglądając dokumenty programowe SLD, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od jednej rzeczy Sojusz konsekwentnie ucieka - od dyskusji o ideologii, o stosunku do historii i o korzeniach, czyli o tożsamości partii. Po wyborach prezydenckich liderzy SLD skwapliwie przyjęli wypowiedzi politologów, że wyborcy, stawiając na Aleksandra Kwaśniewskiego, a po nim na Andrzeja Olechowskiego, dali czytelny znak, iż podziały historyczne nie mają już dla nich żadnego znaczenia, że teraz liczy się co innego - pragmatyzm, kompetencja, kultura polityczna. Dla SLD, który chciałby swoją historię zaczynać jesienią 1999 roku, a korzeni szukać w... zachodniej socjaldemokracji (!), takie wypowiedzi były niczym gwiazdka z nieba. Sejmowa dyskusja o roli organizacji Wolność i Niezawisłość pokazała, jak dalece SLD różni się od wszystkich innych ugrupowań na scenie politycznej. Jak trudno części jego polityków zrozumieć, że historii nie można zepchnąć na dalszy plan pod pretekstem innych ważkich zadań czekających na realizację. Debata o WiN udowodniła też, że niektórych poglądów czołowych działaczy SLD nie powinno się publicznie prezentować. W takiej sytuacji położenie nacisku na program, z którym nie sposób dyskutować, bo na razie istnieje jedynie na papierze, jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Eliza Olczyk
Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac. Koalicja SLD - Unia Pracy nie musi zabiegać o popularność wśród wyborców, bo już ją ma. Musi natomiast zadbać o to, by sympatia elektoratu nie osłabła przez najbliższe pół roku. Temu służy przedstawianie oferty programowej SLD. Sojusz postanowił zaprezentować się jako partia pragmatyczna, mająca wiele pomysłów na rozwiązywanie problemów społeczno-gospodarczych.
UKRAINA W zniszczonej podczas osunięcia ziemi wiosce prezydent Leonid Kuczma już wygrał październikowe wybory Przedwyborczy kataklizm w Kostyńcach Po wiosennych ulewnych deszczach namokłe warstwy ziemi oddzieliły się od leżących poniżej pokładów gliny i zaczęły się zsuwać po zboczu. FOT. PIOTR KOŚCIŃSKI PIOTR KOŚCIŃSKI z Czerniowiec Tę straszną noc zapamiętają wszyscy. Ziemia huczała, domy trzeszczały, zawalały się ściany. W niewielkiej wiosce koło Czerniowiec osunął się grunt, niszcząc 120 gospodarstw. Prawdziwy koniec świata. A jednak Kostyńce na tej tragedii zyskały. Kostyńce. Czterdzieści kilometrów na zachód od miasta Czerniowce na Ukrainie, kilkanaście kilometrów od Prutu, ze trzydzieści - od dawnej przedwojennej granicy rumuńsko-polskiej niedaleko Śniatynia. Teren jest górzysty, wioska położona na stoku niewielkiego gliniastego wzgórza. To właśnie tu w nocy z 17 na 18 marca tego roku wydarzyła się największa w ostatnich latach tragedia w obwodzie czerniowieckim. Część zbocza osunęła się, niszcząc domy i drogi, pola i sady. Natychmiast zorganizowano pomoc, przyjechali żołnierze. Ewakuowano ludzi i dobytek. Na szczęście dla poszkodowanych rozmiary katastrofy nie były wielkie, a przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi - wyjątkowa rzecz nie tylko na Ukrainie - każdy z nich dostał od państwa spore odszkodowanie za zniszczone mienie. Ale zniszczeniom nie ma końca. Ziemia wciąż się osuwa, małe szczeliny się powiększają, zamieniają się w rozpadliny. Domy pękają dalej, a geolodzy ostrzegają: wciąż jest niebezpiecznie. W obwodzie czerniowieckim takich niebezpiecznych miejsc są setki. Ziemia wokół dudniła Niewielki budynek został zniszczony niemal całkowicie. W środku - ruina, potrzaskany dach oparł się na szczątkach ścian. Starsza kobieta o pomarszczonej twarzy czegoś szuka, przeciska się pomiędzy zwałami cegieł i drewnianymi belkami ze zniszczonego dachu. - To mój dom - odpowiada, wycierając rękawem łzy. - Jak to było? Ano, zaczęło trzeszczeć, łamać się, ziemia wokół dudniła, to uciekłam... Teraz mieszka u rodziny, ale gdy tylko może, wraca do swej wsi. Za zniszczony dom dostała 12 tys. hrywien (około 12 tysięcy złotych). Nie kupiła nowego, choć taka kwota powinna wystarczyć na niewielki dom. Ale trudno tak po prostu odejść, zostawić coś, co się przez tyle lat budowało, zamieszkać samej w nowym miejscu. Niedaleko, przy dziwacznie spękanej wiejskiej drodze, stoi inny budynek. Dwóch mężczyzn pracowicie odrywa deski i drewniane podpory dachu. Trzeci wyciąga z desek pordzewiałe gwoździe - może się jeszcze przydadzą. - Trzeba się stąd wynosić - mówi właścicielka zrujnowanego domu. - Bóg chyba nas pokarał za grzechy... A w Kostyńcach mieszkać nie chcę. Ziemia ciągle się rusza, szczeliny w murach domu i budynków gospodarskich coraz szersze. A i gaz jakiś spod ziemi się wydobywa, ludzie na gardło chorują, liście żółkną... Tu już się żyć nie da. Dostała 19 tysięcy hrywien odszkodowania. - I co ja za to porządnego kupię? Ceny poszły w górę - żali się. - Teraz co najmniej siedem tysięcy dolarów chcą za dom. Nawet dla tych, którzy nie ucierpieli, katastrofa oznaczała koniec bardzo trudnych, ale względnie spokojnych czasów. Zdradliwe rozpadliny - W Bukowinie (obwód czerniowiecki zajmuje jej północną część - przyp. red.) zarówno wypadki osunięć gruntu, jak i powodzie to rzeczy normalne - mówi Wacław Skibickyj, szef obwodowego Zarządu ds. Sytuacji Nadzwyczajnych. - Cztery lata temu ziemia "ruszyła" w Czerniowcach przy ulicy Odesskiej. W obwodzie jest półtora tysiąca takich zagrożonych miejsc. Najniebezpieczniejsze są rejony górskie, w tym storożyniecki. Właśnie tam leży wieś Kostyńce. Zastępca naczelnika, Walerij Koncewycz, wyjaśnia przyczynę osuwania się terenu. - Na twardej glinie leży warstwa ziemi. W tym roku poziom wód gruntowych z powodu ulewnych deszczów znacznie się podniósł. Namokła ziemia oddzieliła się od gliny. Pomógł silny wiatr... - mówi. - W Kostyńcach ziemia osuwała w promieniu ośmiuset metrów. Akcję ratunkową prowadziły dwa bataliony Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych. W trudnych warunkach - śnieg z deszczem, zniszczone drogi, zdradliwe rozpadliny - ratowały ludzi i ich dobytek. Nikt nie ucierpiał, ale straty były duże. - Geolodzy mają ocenić, czy niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Wtedy w Kostyńcach będzie można żyć normalnie - wyjaśnia naczelnik Skibickyj. Ale do samej wioski docierają sprzeczne wieści. - Mówią nam, że cała wioska ciągle będzie się przesuwać: najpierw będzie "jechać" naprzód, a potem trochę się cofać, i tak w kółko - mówi Leontyna Krusznicka, pracownica rady. We wsi nikt nie wie, czy specjaliści próbują coś zrobić na wypadek, gdyby historia miała się powtórzyć. Kiedy wycina się las na zboczu, jedni twierdzą, że to źle, bo korzenie utrzymywały ziemię, a teraz wierzchnia warstwa "zjedzie" w dół. Inni mówią, że dobrze, bo pod ciężarem drzew ziemia znów mogłaby zacząć się obsuwać. Dary podzieliły Kostyńce W Kostyńcach nic nie będzie już takie jak dawniej. Choć tragedia nie dotknęła wszystkich, to przecież wpłynęła na życie wioski. Mieszka tu ponad tysiąc osób, niemal sami Ukraińcy, choć w obwodzie żyje wielu Rumunów (przed wojną należał do Rumunii). Kiedyś był tu sprawnie działający (podobno) kołchoz, do którego należały wspaniałe, głównie czereśniowe sady. Teraz jest bankrutująca od czterech lat prywatna "agrofirma", która miesiącami nie płaci pensji swym pracownikom. Jest szkoła podstawowa i nawet malutka szkoła muzyczna - w tym roku skończyło ją sześciu uczniów. Jest też kilka sklepów. Ot, wioska położona na uboczu głównych dróg. Wioska się podzieliła na tych, których dotknęła "ziemna" katastrofa, i pozostałych. Poszkodowani dostali mnóstwo darów - żywność, odzież - i pieniądze. Jak na biedną ukraińską wieś - ogromne pieniądze! - Ludzie są zadowoleni - mówi naczelnik Skibickyj. - Żyjemy jak Cyganie, ale ludzie są zadowoleni - zgadza się Leontyna Krusznicka. Przed radą wiejską stoi tablica informacyjna z dziesiątkami poprzyklejanych karteczek - ofert sprzedaży domów w bliższych i dalszych wioskach. Kilkanaście osób postanowiło pozostać w Kostyńcach, ponad pięćdziesiąt zdecydowało się przenieść dalej, kilkanaście kupiło działki i się buduje. Inni czekają. Ceny domów w okolicy po nagłym wzroście podobno zaczęły spadać - nagły i niespodziewany boom się skończył. Poszkodowani liczą tymczasem na kolejne dary, kolejne ulgi. A i reszta wsi ma nadzieję, że i jej coś się trafi, tym bardziej że zagrożone są całe Kostyńce. 120 rodzinom obiecano, że jeśli ich dzieci właśnie teraz kończą szkołę, to jako pierwsze będą przyjmowane na studia. Reszta wsi chciałaby, żeby dotyczyło to wszystkich. Nauczycielka z miejscowej szkoły żali się pani Leontynie, że ze spisu uprzywilejowanych dzieci skreślono dziewczynę, która skończyła naukę w zeszłym roku, nie dostała się na studia i teraz znów chce próbować. - Też powinna być na liście! - mówi. - Ale szkołę skończyła rok temu - oponuje Leontyna Krusznicka. - Przecież będzie zdawać teraz... - tłumaczy nauczycielka. - Wszyscy chcieliby jakoś skorzystać na tej małej katastrofie. I nasza wieś, i sąsiednie wioski - wzdycha pani Krusznicka. - A jeśli ktoś ma jakieś pretensje, to do nas, do rady wiejskiej. Odszkodowania i wybory A do Kostyńców zawitała wielka polityka. Prezydent we wsi! Wacław Skibickyj podkreśla, że jest to chyba jedyna wieś, do której dwukrotnie przyjechał prezydent Leonid Kuczma, a także szefowie resortów, z samym ministrem do spraw sytuacji nadzwyczajnych Wasylem Durdyńcem. To zdarza się bardzo rzadko. W Kostyńcach same odszkodowania wyniosły ponad 2 miliony hrywien. Wypłacono je z kasy państwowej. Poszkodowani otrzymali również pomoc rzeczową za dobrych kilkadziesiąt tysięcy. Mieszkańcy wsi zatopionych podczas ubiegłorocznej powodzi na Zakarpaciu tyle nie dostali, po rozmaitych małych ziemnych katastrofach w obwodzie czerniowieckim w ogóle nie przyznaje się rekompensat. Tam zniszczonych zostało "tylko" kilka domów. Ale zbliżają się wybory prezydenckie i trzeba było chyba pokazać, że władza troszczy się o ludzi. Mieszkańcy wsi odwdzięczyli się Kuczmie i wysunęli jego kandydaturę na prezydenta Ukrainy. Przy wjeździe do wsi, nad wysypaną tłuczniem wiejską drogą powiewa transparent: "Kostyńce popierają prezydenta Leonida Kuczmę". Kuczma ma przed sobą ciężką kampanię, ale w Kostyńcach już wygrał październikowe wybory.
W wiosce koło Czerniowiec osunął się grunt, niszcząc 120 gospodarstw. Niewielki budynek został zniszczony niemal całkowicie. W środku - ruina. Starsza kobieta czegoś szuka. - To mój dom - odpowiada. Teraz mieszka u rodziny. Za zniszczony dom dostała 12 tys. hrywien. Nie kupiła nowego. trudno odejść.Niedaleko stoi inny budynek. Dwóch mężczyzn odrywa deski dachu. - Trzeba się stąd wynosić - mówi właścicielka. w Kostyńcach mieszkać nie chcę. Ziemia ciągle się rusza. - W Bukowinie wypadki osunięć gruntu to rzeczy normalne - mówi Wacław Skibickyj, szef obwodowego Zarządu ds. Sytuacji Nadzwyczajnych. W obwodzie jest półtora tysiąca zagrożonych miejsc. Na twardej glinie leży warstwa ziemi. W tym roku poziom wód gruntowych znacznie się podniósł. ziemia oddzieliła się od gliny. Geolodzy mają ocenić, czy niebezpieczeństwo zostało zażegnane. W Kostyńcach nic nie będzie już takie jak dawniej. Wioska się podzieliła na tych, których dotknęła katastrofa, i pozostałych. Poszkodowani dostali mnóstwo darów i pieniądze. Poszkodowani liczą na kolejne dary. A reszta wsi ma nadzieję, że i jej coś się trafi. 120 rodzinom obiecano, że jeśli ich dzieci teraz kończą szkołę, to jako pierwsze będą przyjmowane na studia. Reszta wsi chciałaby, żeby dotyczyło to wszystkich. do Kostyńców zawitała wielka polityka. dwukrotnie przyjechał prezydent Leonid Kuczma. W Kostyńcach odszkodowania wyniosły 2 miliony hrywien. Wypłacono je z kasy państwowej. zbliżają się wybory prezydenckie i trzeba było pokazać, że władza troszczy się o ludzi. Mieszkańcy wsi odwdzięczyli się Kuczmie. Przy wjeździe do wsi powiewa transparent: "Kostyńce popierają prezydenta Leonida Kuczmę".Kuczma w Kostyńcach już wygrał październikowe wybory.
USA - KUBA Kres zimnej wojny obnażył bezsens embarga wobec Kuby. Sprawa małego Eliana sprawiła, że coraz więcej jest zwolenników jego zniesienia. Kto się boi normalizacji 23 lutego 2000 - demonstracja przed budynkiem Sekcji Interesów USA w Hawanie na rzecz powrotu na Kubę Eliana Gonzaleza i w proteście przeciwko wydaleniu z Waszyngtonu kubańskiego dyplomaty oskarżonego o szpiegostwo FOT. (C) EPA KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu Sprawa małego Eliana Gonzaleza nabrała wydźwięku politycznego, bo choć na świecie zimna wojna się skończyła, to w stosunkach amerykańsko-kubańskich toczy się nadal. Nawet jeśli Elian wróci w końcu z ojcem do Hawany, wciąż będzie obowiązywało liczące już czterdzieści lat amerykańskie embargo wobec Kuby i wciąż Fidel Castro będzie wołał na wiecach: "Socjalizm lub śmierć". Lecz na dłuższą metę sprawa Eliana może umocnić w społeczeństwie USA przekonanie o konieczności normalizacji stosunków z Kubą. Już dziś za zniesieniem embarga i dialogiem z Hawaną opowiada się większość Amerykanów. Od czasu wprowadzenia w 1960 roku handlowego i komunikacyjnego embarga wobec Kuby amerykańska polityka ulegała wahaniom, które jednak nigdy nie doprowadziły do zmiany decyzji podjętej przez prezydenta Johna Kennedy'ego. Rząd Richarda Nixona czynił kroki na rzecz wznowienia stosunków dyplomatycznych z Kubą, ale zrezygnował, kiedy Castro skierował swoich "doradców wojskowych" do Angoli. Za prezydentury Jimmy'ego Cartera oba państwa otworzyły w Waszyngtonie i Hawanie sekcje interesów, będące namiastką ambasad, ale znów nie doszło do pełnej normalizacji, bo w 1980 roku Castro wysłał z portu Mariel w stronę Florydy 125 tysięcy kubańskich uchodźców, przeważnie kryminalistów i psychopatów, zwolnionych w tym celu z więzień i zakładów psychiatrycznych. Z kolei administracja Ronalda Reagana zaprzestała czynić starania o poprawę stosunków z Kubą, ponieważ Castro odpowiadał na nie wzmocnieniem poparcia dla antyamerykańskiej partyzantki w krajach Ameryki Środkowej. Również administracja Billa Clintona zabiegała początkowo o poprawę stosunków z Castro. W 1996 roku prezydent zamierzał nawet zawetować republikański projekt ustawy utrwalającej embargo. Kiedy jednak Kubańczycy zestrzelili dwa amerykańskie samoloty cywilne w międzynarodowej przestrzeni powietrznej, Clinton podpisał ustawę. Obraza zdrowego rozsądku Nawet najzagorzalsi krytycy reżimu Castro muszą przyznać, że embargo okazało się nieskuteczne. Jeśli jego podstawowym celem miało być uniemożliwienie ZSRR i innym państwom komunistycznym wykorzystywania Kuby jako bazy do eksportowania komunizmu na kontynent amerykański, to ani ten eksport nigdy nie był udany, ani embargo nie przeszkodziło Moskwie w udzielaniu Castro "bratniej pomocy". Castro przetrwał już dziewięciu amerykańskich prezydentów i trzyma się tak samo mocno jak w roku 1960. A embargo stanowi dla dyktatora idealne usprawiedliwienie gospodarczych niepowodzeń Kuby oraz pretekst do utrzymywania społeczeństwa w ryzach totalitarnej kontroli. Po rozpadzie ZSRR i obozu komunistycznego kubański reżim miałby spore kłopoty z utrzymaniem się przy władzy, gdyby nie wpajana mieszkańcom wyspy rzekoma konieczność zaciskania pasa w imię "walki z amerykańskim hegemonizmem". Kres zimnej wojny obnażył również bezsens amerykańskiego embarga w tym sensie, że wobec wielu innych państw, stanowiących znacznie większe zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, Waszyngton od dawna prowadzi politykę zaangażowania lub przynajmniej dialogu, argumentując, że bardziej niż izolacja sprzyja to dojrzewaniu demokracji w tych państwach. Amerykanie starają się znaleźć płaszczyznę porozumienia, śląc mu sowitą pomoc humanitarną, nawet z reżimem Korei Północnej - o wiele bardziej nieobliczalnym niż kubański i na dodatek uzbrojonym w rakiety z głowicami atomowymi. Coraz biedniejsza i w zasadzie bezbronna wobec amerykańskiej potęgi Kuba pozostaje wyjątkiem przeczącym już nie tylko postzimnowojennym realiom, ale wręcz zdrowemu rozsądkowi. Amerykańskie społeczeństwo nie jest tego rozsądku pozbawione, czego dowodzą sondaże opinii publicznej. Już dwadzieścia lat temu wykazywały one, że 63 procent Amerykanów opowiadało się za zniesieniem embarga, a w maju ubiegłego roku taki krok pochwaliłoby 70 procent ankietowanych. Sprawa Eliana Gonzaleza przyczyniła się do zwiększenia liczby zwolenników normalizacji stosunków z Kubą. Nie dlatego, że Amerykanie nagle zapałali sympatią do Castro, lecz przede wszystkim z powodu zachowania społeczności kubańskich imigrantów na Florydzie i powiązanych z nią polityków, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości faktu, że zimna wojna się skończyła. Walka o "boskiego wybrańca" Amerykańscy komentatorzy są zgodni, że administracja jest zakładnikiem społeczności kubańskich imigrantów, pałającej nienawiścią do Castro. Nienawiść tę można zrozumieć, ale tylko w takiej mierze, w jakiej nie przesłania ona celu, którym powinno być doprowadzenie do upadku reżimu na Kubie. Embargo natomiast mści się na zwykłych Kubańczykach i pomaga Castro trzymać się władzy. Niektórzy porównują akcję odbicia Eliana przez komandosów do uwalniania zakładników z rąk porywaczy. Ale chłopcu nie groziło niebezpieczeństwo ze strony krewnych w Miami i rzecz z pewnością można było przeprowadzić mniej drastycznie. Z drugiej jednak strony nieustępliwi krewni nie pozostawili władzom wyboru. Zwłaszcza, że nie zgadzając się na oddanie Eliana ojcu, jednocześnie pozwalali na spotkania chłopca z politykami, aktorami, piosenkarzami, dziennikarzami. Kilkumiesięczny, niesmaczny spektakl spowodował, że odbicie Eliana i przekazanie go ojcu zostało przez większość Amerykanów zaaprobowane. Czyniąc z Eliana symbol walki z kubańskim reżimem, negując prawo ojca do decydowania o losie małoletniego syna, szantażując polityków w okresie kampanii wyborczej, antycastrowska diaspora pogrążyła się w oczach opinii publicznej. Doprowadziła też do sytuacji, w której władze USA i reżim Castro znalazły się po tej samej stronie barykady. Każdemu kubańskiemu dziecku żyłoby się lepiej w USA niż na Kubie, ale jeśli miałyby o tym decydować racje polityczne, a nie rodzice, to wmawianie tego zwykłym Kubańczykom jest dla nich zniewagą. Reżim Castro zbija na tym polityczny kapitał. Kubańscy imigranci na Florydzie, którzy porozumienie Waszyngtonu z Hawaną w jakiejkolwiek sprawie uważają za pakt z diabłem, pomogli Fidelowi Castro uczynić z ojca Eliana męczennika. Kubańczycy, którzy praktykują kult santeria, stanowiący mieszaninę afrykańskich wierzeń z katolicyzmem, uważają, że cudownie ocalony na oceanie Elian Gonzalez jest "boskim wybrańcem" - w czyichkolwiek rękach ów wybraniec się znajduje, ten jest zabezpieczony przed śmiercią. Jeśli więc Elian wróci na Kubę, to reżim Castro nie musi się obawiać upadku, gdyby zaś chłopiec pozostał w Miami, kres Fidela byłby nieuchronny. W tym ponoć kryje się tajemnica desperackich zabiegów Castro o odzyskanie chłopca, na którego czeka już w Hawanie willa z basenem, specjalną salą do nauki oraz sztabem psychologów, nauczycieli i służby. Szyki Fidelowi mógłby pokrzyżować jedynie Juan Miguel Gonzalez, zwracając się z prośbą o azyl w USA dla siebie i syna. Ale Castro zabezpieczył się na taką okoliczność, bo w charakterze zakładników trzyma na wyspie jego rodzinę. W kręgu niemożności Prawda ta dotarła już do Amerykanów, którzy początkowo liczyli, że po przylocie do Waszyngtonu ojciec Eliana ucałuje amerykańską ziemię i wybierze wolność. Dziś jest niemal pewne, że Elian wróci z ojcem do Hawany, przy pełnej aprobacie władz amerykańskich, a potem o rodzinie Gonzalezów będzie coraz ciszej. Ale czy za sprawą Eliana będzie głośniej o przyszłości stosunków amerykańsko-kubańskich? Według przedstawicieli rządu USA, ocieplenie na linii Waszyngton - Hawana jest na razie wykluczone. Departament Stanu twierdzi, że stosunki ostatnio się pogorszyły, a nie poprawiły. Zaprzecza też oskarżeniom, jakoby administracja zawarła z Castro potajemną transakcję, aby w zamian za zwrot Eliana uzyskać bardziej pojednawcze zachowanie Kuby. Istotnie, Kubę ponowne umieszczono na dorocznie sporządzanej przez Departament Stanu liście państw popierających terroryzm. A ONZ-owska Komisja Praw Człowieka przyjęła potępiającą Hawanę rezolucję, którą formalnie zgłosiły Czechy i Polska, ale faktycznie przygotowały Stany Zjednoczone. Amerykańscy komentatorzy uważają, że poprawa stosunków z Kubą, a zwłaszcza zniesienie embarga, to rzecz niemożliwa w roku wyborów prezydenckich, bo dla obu kandydatów zbyt ważne są głosy dwumilionowego elektoratu kubańskich imigrantów. Ale pomny wyników sondaży opinii publicznej i kompromitacji Kubańczyków z Miami, którzy postawili nienawiść do Castro ponad prawem, nowy gospodarz Białego Domu zapewne podejmie nowe wysiłki na rzecz normalizacji. Proces ten już zresztą się toczy. W ubiegłym roku, mimo embarga komunikacyjnego, Kubę odwiedziło ponad 200 tysięcy amerykańskich turystów - dwa razy więcej niż w roku 1998. Również w roku ubiegłym Senat uchwalił ustawę kładącą kres restrykcjom w dostarczaniu Kubie pomocy żywnościowej i medycznej. Od roku oficjalnie mogą jeździć na Kubę amerykańscy naukowcy, artyści i przedstawiciele niektórych firm. W wyniku złagodzenia przepisów działa także program, który umożliwia amerykańskim obywatelom wysyłanie swym rodzinom na Kubie przekazów pieniężnych na sumę 300 dolarów raz na kwartał. Administracja Clintona wystąpiła nawet z propozycją wznowienia komunikacji pocztowej z Kubą, ale Castro odrzucił ofertę. I tu jest pies pogrzebany. Wszystko wskazuje na to, że zarówno amerykańskie społeczeństwo, jak i większość polityków dojrzeli już do otwarcia nowego rozdziału w stosunkach z Kubą. Tym, który nie chce go otworzyć, jest przede wszystkim Fidel Castro.CASTRO GOTÓW POMÓC UBOGIM AMERYKANOM Podczas sobotniego spotkania z grupą czarnoskórych kongresmanów ze Stanów Zjednoczonych Fidel Castro zaproponował, aby ubodzy studenci medycyny z USA przyjeżdżali na Kubę w celu doskonalenia swych umiejętności. - Po powrocie do domów - powiedział kubański przywódca - mogliby oni wykorzystać zdobyte u nas umiejętności, pracując w ubogich regionach Stanów Zjednoczonych. Oferta Castro była odpowiedzią na przekazaną przez demokratę Benniego Thompsona z Missisipi informację, iż w niektórych częściach tego stanu opieka medyczna pozostawia wiele do życzenia, a śmiertelność wśród dzieci jest nadal duża. Kuba, która szczyci się swymi osiągnięciami w dziedzinie medycyny, jest gotowa wykształcić nieodpłatnie od 10 do 12 amerykańskich studentów. Dotychczas z jej pomocy w tej dziedzinie korzystali głównie studenci z krajów latynoskich i z Afryki. Castro podziękował czarnoskórym kongresmanom za ich poparcie dla sprawy zniesienia obowiązującego od 38 lat amerykańskiego embarga przeciwko Kubie oraz powrotu Eliana Gonzaleza do kraju. MT-O, AP
Sprawa Eliana Gonzaleza nabrała wydźwięku politycznego, zimna wojna w stosunkach amerykańsko-kubańskich toczy się nadal. Nawet najzagorzalsi krytycy reżimu Castro muszą przyznać, że embargo okazało się nieskuteczne. stanowi dla dyktatora idealne usprawiedliwienie gospodarczych niepowodzeń Kuby oraz pretekst do utrzymywania społeczeństwa w ryzach totalitarnej kontroli. wobec innych państw, stanowiących większe zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, Waszyngton prowadzi politykę zaangażowania lub dialogu. Już dwadzieścia lat temu 63 procent Amerykanów opowiadało się za zniesieniem embarga, a w maju ubiegłego roku 70 procent. antycastrowska diaspora pogrążyła się w oczach opinii publicznej. Reżim Castro zbija na tym polityczny kapitał. Kubańczycy uważają, że cudownie ocalony na oceanie Elian jest "boskim wybrańcem". gdyby chłopiec pozostał w Miami, kres Fidela byłby nieuchronny. W tym ponoć kryje się tajemnica zabiegów Castro o odzyskanie chłopca. Według przedstawicieli rządu USA ocieplenie na linii Waszyngton - Hawana jest na razie wykluczone. to rzecz niemożliwa w roku wyborów prezydenckich.
Bilans polskiego szkolnictwa wyższego ostatniej dekady jest wyjątkowo pozytywny, zwłaszcza na tle innych dziedzin sektora publicznego Kapitał wykształcenia RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI ANDRZEJ K. KOŹMIŃSKI Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Wykształcenie jako produkt rynkowy Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania (dzienny, zaoczny, "na odległość" itp.), prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę. To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy". Potrzeba różnorodności Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne. Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. W tym kierunku zmierzają też dyrektywy Unii Europejskiej. Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Pojawiło się natomiast, i to właśnie najpierw w uczelniach niepaństwowych, wiele nowych form i typów kształcenia. Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek. Faktem jest, że zarówno w ofercie uczelni państwowych, jak i niepaństwowych pojawiają się produkty o niedopuszczalnie niskiej jakości. Podobnie jak w przypadku jakiegokolwiek innego produktu zadaniem administracji państwowej jest niedopuszczenie na rynek produktów zagrażających żywotnym interesom czy bezpieczeństwu nabywców, ale tylko tyle. Rzeczą normalną jest bowiem zarówno zróżnicowanie oferty, jak i występowanie w niej lepszych i gorszych produktów, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odpowiednia informacja i zróżnicowanie cen. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie i nie powinien zniknąć z rynku jako elitarna forma kształcenia ludzi o najwyższych kwalifikacjach intelektualnych. Zaczyna się ona pojawiać także w uczelniach niepaństwowych najbardziej dbałych o swój potencjał naukowy i reputację. Zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę studentów Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Lada chwila zresztą w krajach najwyżej rozwiniętych jakąś formą kształcenia na poziomie wyższym objęci zostaną wszyscy absolwenci szkół średnich. Istnienie uczelni niepaństwowych i płatnych form kształcenia na uczelniach państwowych stanowi swoiste ubezpieczenie przeciw ograniczeniu masowości kształcenia. Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji. Kondycja finansowa wszelkich typów uczelni i ich pracowników bezpośrednio uzależniona jest od liczby kształconych studentów. Wynika to nie tylko z mechanizmów subwencjonowania uczelni państwowych przez MEN, ale także z coraz bardziej powszechnej odpłatności za studia. Uczelnie państwowe kształcą bowiem coraz więcej w trybie zaocznym, wieczorowym i podyplomowym, pobierając za to opłaty. Bezpłatne studia dzienne ulegają w szkolnictwie państwowym stopniowej marginalizacji, stając się alibi wobec archaicznego zapisu w nowej konstytucji. Próby przeciwdziałania temu zjawisku poprzez administracyjne ograniczanie naboru na studia zaoczne (w imię zapewnienia dostępu do bezpłatnego wykształcenia wyższego traktowanego jako przywilej socjalny) będą "obchodzone" i sabotowane zarówno ze względu na interes uczelni i ich pracowników, jak i wymagania rynku pracy, który narzuca godzenie studiów i pracy zawodowej. Trzeba płacić za studia Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Budżet nie jest w stanie sfinansować systemu szkolnictwa wyższego, jakiego Polska dziś potrzebuje. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców (którzy jak dotąd niemal w ogóle nie uczestniczą w finansowaniu szkolnictwa wyższego). Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Szczególnie takich, które umożliwią zdolnej młodzieży zaciąganie kredytów na finansowanie studiów a także umożliwią dokonywanie darowizn na rzecz uczelni i uzyskiwania z tego tytułu przywilejów podatkowych. Olbrzymie inwestycje w bazę lokalową i wyposażenie zarówno uczelni państwowych, jak i niepaństwowych finansowane są z opłat za studia. Bez nich nasze szkolnictwo wyższe dysponowałoby dziś znacznie niższym potencjałem materialnym. Opłaty studenckie są źródłem dochodów nauczycieli akademickich, które powstrzymują ich przed emigracją, a kraj i szkolnictwo wyższe przed "drenażem mózgów". W gospodarkach opartych na wiedzy szkolnictwo wyższe jest jednym z najważniejszych i najbardziej kosztochłonnych sektorów. Pojawienie się uczelni niepaństwowych i płatnych studiów na uczelniach państwowych uruchomiło jeden z niezbędnych strumieni tego finansowania. Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów, którzy inwestują własne pieniądze, czas i utracone możliwości w podniesienie wartości swego kapitału intelektualnego. Ta inwestycja musi się opłacić na rynku pracy, wyzwala więc przedsiębiorczość i inicjatywę nabywców usług edukacyjnych. Nieuczciwa konkurencja Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Jest to klasyczny przykład nieuczciwej konkurencji. Uczelnie niepaństwowe korzystają z kadry nauczycieli akademickich ukształtowanej w systemie szkolnictwa państwowego i nie ponoszą kosztów jej rozwoju. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, sprzecznej z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, w której uczelnie niepaństwowe i studiująca w nich młodzież są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. Już zresztą podjęto pewne kroki zmierzające do ograniczenia tej dyskryminacji (np. stypendia socjalne i naukowe dla studentów uczelni niepaństwowych czy finansowanie prowadzonych w nich badań naukowych). Równocześnie rozwój uczelni niepaństwowych nieuchronnie prowadzi do ukształtowania się w nich własnej kadry i własnych ośrodków jej rozwoju. Dobitnie świadczy o tym fakt, że już trzy spośród nich otrzymały uprawnienia do doktoryzowania. Wszystko wskazuje na to, że pojawią się także uczelnie niepaństwowe posiadające uprawnienia habilitacyjne. Bez administracyjnych zakazów Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich, których brak uważany jest za podstawowy ogranicznik rozwoju szkolnictwa wyższego. Obecnie konkurencja ta prowadzi do "jaskrawo widocznych" sytuacji patologicznych, które uosabiają przysłowiowi "siedmioetatowcy". Na tej podstawie formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. Nie są to pomysły szczęśliwe. Jeżeli bowiem restrykcje będą przestrzegane, to pozbawią kadry słabsze ekonomicznie uczelnie państwowe i niepaństwowe, ograniczając potrzebny rozwój polskiego szkolnictwa wyższego. Jeżeli zaś będą obchodzone, to poważnie rozszerzy się "szara strefa" w szkolnictwie wyższym. W tej sytuacji kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Wymaga to odejścia od sztywnych "siatek płac" w szkolnictwie wyższym. Powszechnie wiadomo z praktyki wielu krajów europejskich (np. Francji czy Niemiec), że profesor może z powodzeniem godzić pracę naukową i dydaktyczną na dwóch uczelniach i że w wielu specjalnościach po to, by uczyć i prowadzić badania na światowym poziomie, musi też praktykować w swoim zawodzie. Dotyczy to nie tylko lekarzy czy prawników, ale także inżynierów, agronomów, ekonomistów i wielu innych zawodów. Szkolnictwo wyższe jest pozytywnym wyjątkiem Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend (przede wszystkim Ministerstwa Edukacji Narodowej) w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny, która zdecydowanie odbiega od bilansu ostatnich dziesięciu lat w wielu innych obszarach sfery publicznej. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany", a różnorodność tej oferty jest nieporównywalna z tym, co proponowało polskie szkolnictwo wyższe w dekadzie lat 80. Opinia, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia opiera się na przekonaniu, iż jakość kształcenia w uczelniach wyższych okresu PRL była szczególnie wysoka. Taka opinia może jedynie ubawić tych, którzy potrafią jeszcze rozszyfrować takie zapomniane skróty, jak: WUML, WSNS, WSI czy WSP. Dlaczego jest lepiej Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. Pozytywne przemiany mogą utrzymać się i w przyszłości, jeżeli powstrzymane zostaną działania szkodliwe, czyli przede wszystkim pośpiesznie wdrażane, nieprzemyślane i jednostronne "reformy", na które brak jest środków, ale które stanowią żer dla pasożytów. W szkolnictwie wyższym szczęśliwie nie udało się ostatnio zbyt wiele "zreformować" i dlatego zaszły w nim głębokie i zasadnicze pozytywne zmiany oparte na autentycznej inicjatywie i przedsiębiorczości środowisk akademickich z jednej strony i na efektywnym popycie z drugiej. Ostrożnie z interwencją państwa Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Może ona polegać na przykład na sfinansowaniu szerszego dostępu młodzieży do studiów wyższych, kontroli jakości kształcenia, przyspieszenia rozwoju kadry naukowej czy rozwoju "centrów doskonałości", czyli ośrodków akademickich klasy światowej, których jest u nas bardzo niewiele. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków (z budżetu lub spoza budżetu) wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji. Autor jest profesorem, rektorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, członkiem korespondentem PAN.
Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu.
ROZMOWA Ben Affleck, aktor, scenarzysta: Ciągle się boję, że dobra passa nie potrwa długo Pięć minut w sklepie z zabawkami Rz: Kariera pana i pańskiego przyjaciela Matta Damona stała się już niemal hollywoodzkim mitem. Dwaj nieznani aktorzy dostają pewnego dnia Oscara za scenariusz i stają się wielkimi gwiazdami. Można chyba dostać zawrotu głowy? BEN AFFLECK: Mnie się wydaje, że spełniły się moje chłopięce marzenia. Kiedy byłem dzieckiem, w sklepach z zabawkami często były organizowane promocyjne konkursy. W nagrodę zwycięzca mógł wziąć wszystko, co w ciągu pięciu minut udało mu się zebrać z półek. Moja rodzina nie była bogata, więc zasypiając fantazjowałem sobie, że wygrywam taki konkurs. Dzisiaj czuję się właśnie tak, jakby wpuszczono mnie do sklepu z zabawkami i dano te pięć minut. Tylko pięć? Tak, bo miłość publiczności jest krucha. Ciągle boję się, że dobra passa nie potrwa długo. Czasem mam taką czarną wizję, że kończę 50 lat, wszyscy o mnie zapomnieli, a ja nie mam z czego utrzymać żony i dzieci. Mając takie wyobrażenia o sławie i powodzeniu w tym zawodzie, chciał pan mimo wszystko zostać aktorem? Tak, bardzo. I to wbrew rodzicom, którzy uważali moją decyzję niemal za rodzinny kataklizm. Ale byłem uparty. Nie ukrywam, spodobało mi się łatwe życie. Miałem jako dziecko swojego agenta, tego samego co Matt Damon, z którym przyjaźniliśmy się "od zawsze". Grałem w reklamówce "Burger Kinga", występowałem w telewizyjnych show. Ludzie zaczynali mnie rozpoznawać na ulicy, mówili: "Patrz, to ten dzieciak z telewizji". A poza tym zarabiałem znacznie więcej niż matka i ojciec razem wzięci. I co pan z tymi pieniędzmi robił? Mama, która pracowała w szkole, miała nadzieję, że odkładam je na "porządne" studia. Ale pieniądze nigdy mnie się nie trzymały. Wszystko przepuszczałem. Zapraszałem kolegów i całe dnie bawiliśmy się, jedliśmy i piliśmy w różnych restauracjach. Wyciągi z banku chowałem pod materac. A co to była za awantura, kiedy pewnego dnia moja matka, zmieniając mi pościel, znalazła te rachunki! Miałem wtedy 16 lat. Po skończeniu szkoły pojechaliśmy z przyjaciółmi do Los Angeles. I było to samo. Raz na wozie, raz pod wozem, ale częściej to drugie. Kiedy trochę zarobiłem, wynajęliśmy fantastyczny dom w Malibu, tuż obok plaży, a już za chwilę nie wiedzieliśmy, za co go utrzymać. Te pierwsze lata były podobno dla was - pana i Matta Damona - bardzo trudne. Szwędaliśmy po Hollywoodzie, jak tysiące innych aktorów, którzy czekają na swoją szansę. Zacząłem wpadać w kompleksy. Agent powtarzał mi, że jestem za gruby i mam otłuszczoną, dziecięcą twarz. Bałem się, że zawsze będę grał ogony, że nikt nie da mi głównej roli. Ale w Hollywood może zdarzyć się wszystko, potrzebny jest łut szczęścia. Nam szczęście przyniósł Kevin Smith. Dał mi rolę w "Pogoni za Amy", a potem pokazał nasz scenariusz "Buntownik z wyboru" Harveyowi Weinsteinowi z "Miramaxu". Był taki moment, gdy zaczęto podejrzewać, że nie napisaliście go sami, że naprawdę krył się za waszymi nazwiskami William Goldman. Te plotki doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Do dzisiaj mam wszystkie notatki i kolejne wersje tekstu w komputerze. Poza tym była tam cząstka moich własnych przeżyć. Mój ojciec był aktorem. Gdyby nie pił, zaszedłby daleko. Ale tak czasem bywa w tym zawodzie - stres jest nie do wytrzymania. Ojciec musiał robić różne rzeczy, żeby nas utrzymać. Pracował jako barman i jako woźny w Harvardzie. Pamiętam, jak niektórzy studenci patrzyli na niego z góry, choć był naprawdę fajnym facetem. Coś z tamtej atmosfery znalazło się w "Buntowniku z wyboru". Ojciec był dumny, kiedy dostał pan Oscara? Bardzo. Ale na uroczystość nie chciał przyjechać. "Obejrzę w telewizji - powiedział. Wolałbym, żeby tam był, ale musiałem uszanować jego wolę. Po Oscarze gra pan główne role. Jak pan je wybiera? Różnie. Za "W pogoni za Amy" dostałem 250 tys. dolarów, więc fantastycznie było zagrać w "Armageddonie", gdzie zapłacono mi kilka milionów. Dla takiego chłopaka jak ja to zawrotna suma. Ale potem pomyślałem sobie: "Dość, za żadne pieniądze nie warto grać w byle czym". Kocham duże filmy i małe filmy, ale pod warunkiem, że są na poziomie. Czy doświadczenie scenarzysty sprawia, że inaczej pracuje pan nad swoimi rolami, napisanymi przez kogoś innego? Ludzie na ogół myślą, że będę zmieniał bohaterów, kształtował ich od nowa. Jest odwrotnie. Pisanie nauczyło mnie szacunku dla cudzego tekstu. Aktor dostając do ręki scenariusz, zaczyna się zastanawiać, jak dopasować rolę do siebie, do swojego temperamentu, charakteru. Zrozumiałem, że taka postawa wynika z lenistwa i chęci chodzenia na łatwiznę. Najpierw trzeba spróbować zrozumieć, o co chodziło scenarzyście, pójść za jego słowem, za jego myśleniem. Pewnie, trzeba temu poświęcić trochę czasu. Ale warto. Jak pan znosi popularność, jaka towarzyszy panu od kilku lat? Tęskniłem za tą popularnością od dziecka, więc teraz nie mogę narzekać. Najgorsza jest utrata prywatności. To, że spotykasz się z dziewczyną, a jutro wasze zdjęcie jest w każdym brukowcu. Dlatego, kiedy zaczęliśmy się widywać z Gwyneth Paltrow, obiecaliśmy sobie, że nigdy nie będziemy opowiadali o naszym związku prasie. No i nie udało się. Bo i tak wszędzie były nasze wspólne fotografie, a każdy niemal wywiad zaczynał się od pytań o tę miłość. Ciężko też znoszę, gdy nagle dziennikarze zaczynają o mnie pisać jako o symbolu seksu. Kompletna bzdura. Ale poza tym - miło być znanym. Miło, gdy ludzie widzą i doceniają twoją pracę. Wreszcie też nie muszę myśleć o tym, że jak pójdę zagrać do kasyna, to jutro nie starczy mi na bułkę. A ten zawrót głowy, o który pytałam na początku? Na to nie ma czasu. W ogóle na nic nie ma czasu. Przychodzi taki moment, że zaczyna się myśleć tylko o swojej karierze. Wszystko kręci się wokół filmów, ich promocji. Człowiek ciągle jest w podróży, a każdy film przynosi diametralną zmianę. Przez kilka miesięcy spotykasz się z jakimiś ludźmi, członkami jednej ekipy, zaprzyjaźniasz się z nimi. Potem zaczynasz nowy film i otaczają cię nowi ludzie. Istny kołowrotek! Jak długo można tak wytrzymać? Kiedy trwa dobra passa, aktor musi się jej poddać, chwytać różne okazje, żyć w ciągłej gotowości. To jest wyzwanie. A jak długo tak można - jeszcze nie wiem. Choć zdaję sobie sprawę, że kiedyś trzeba powiedzieć stop. Wszyscy aktorzy to robią. Nawet tak zajęci jak Sean Penn czy Mel Gibson. Bo w końcu chcą pobyć z rodziną, z dziećmi. Pan wszedł do kina razem z Mattem Damonem. Graliście razem w "Buntowniku z wyboru", potem w "Dogmie". Ale wasze filmowe drogi coraz bardziej się rozchodzą. Czy udaje się wam pielęgnować swoją przyjaźń? Znamy się od dziewiątego roku życia. Matt mieszkał dwie ulice ode mnie, mieliśmy te same marzenia i tego samego agenta. Potem razem wyruszyliśmy do Los Angeles, razem tam mieszkaliśmy i razem walczyliśmy. Dzisiaj, nie zaprzeczam, bardzo trudno jest nam utrzymać dawną intensywność kontaktów. Rzadziej widuję się z Mattem, tak jak rzadziej widuję się z moją matką i bratem. Ale staram się. Wkładam wiele wysiłku, żeby te więzi, te przyjaźnie utrzymać. Mam zresztą nadzieję, że znów uda nam się coś razem z Mattem napisać. Marzenia małego Bena spełniły się. A o czym marzy Ben trzydziestoletni - gwiazda Hollywoodu? O tym, żeby się z tego pięknego snu nie obudzić. Rozmawiała Barbara Hollender
Kariera pana i pańskiego przyjaciela Matta Damona stała się już niemal hollywoodzkim mitem. Dwaj nieznani aktorzy dostają pewnego dnia Oscara za scenariusz i stają się wielkimi gwiazdami. BEN AFFLECK: spełniły się moje chłopięce marzenia. byłem uparty. Po skończeniu szkoły pojechaliśmy z przyjaciółmi do Los Angeles. było Raz na wozie, raz pod wozem. w Hollywood może zdarzyć się wszystko, potrzebny jest łut szczęścia. Nam szczęście przyniósł Kevin Smith. Dał mi rolę w "Pogoni za Amy", a potem pokazał nasz scenariusz "Buntownik z wyboru" Harveyowi Weinsteinowi z "Miramaxu". Po Oscarze gra pan główne role. Jak pan je wybiera? za żadne pieniądze nie warto grać w byle czym. Kocham duże filmy i małe filmy, ale pod warunkiem, że są na poziomie.
BADANIE Polski użytkownik Internetu - wiemy, kim jest i co lubi Internauta. pl MAREK KOPYT Młody, dobrze sytuowany i wykształcony optymista. Głosowałby na UW i na SLD. Regularnie czyta gazety i słucha radia. Telewizję ogląda już mniej chętnie i boi się sklepu w Internecie. Oto ogólna charakterystyka użytkownika polskiego Internetu. Wyniki pierwszego w Polsce obszernego badania użytkownika Internetu są interesujące i powinny dać do myślenia właścicielom firm, reklamodawcom i partiom politycznym. Użytkownik Internetu jest po prostu klientem, znając klienta, można lepiej (się) sprzedać. Ponad osiemdziesiąt proc. ankietowanych to mężczyźni. Dobrze wykształceni lub jeszcze uczący się. Żyjący w dużym mieście, (64 proc. mieszka w mieście mającym powyżej 100 tys. mieszkańców, 41 proc. w jednym z trzech województw: mazowieckim, śląskim i dolnośląskim; zwraca uwagę bardzo niski udział województw świętokrzyskiego, opolskiego, podlaskiego, w większości pracujący, głównie w branży informatycznej, oświacie lub w mediach. Ci, którzy nie pracują, uczą się bądź studiują. Biorąc jednak pod uwagę doświadczenia "Rzeczpospolitej on line", można powiedzieć, że ten wizerunek się zmieni: w 1997 roku "ROL" czytało 11 proc. kobiet, dziś 17 proc.; dwa lata temu 14 proc. czytelników "ROL" było informatykami - dziś 11 proc. itd. Dwa lata temu było oczywiste, że polski internauta musi być młodym informatykiem lub naukowcem. Teraz już tak być nie musi. Respondenci dobrze oceniają swoją sytuację zawodową - ponad połowa (54 proc.) uważa, że łatwo znalazłaby pracę podobnie wynagradzaną (22 proc. - przeciwnie), 44 proc. pracuje na jednym etacie (12 proc. podejmuje prace dodatkowe), 18 proc. pracuje na własne konto. Polski internauta jest dobrze sytuowany - 17 proc. deklaruje zarobki netto powyżej 3,5 tys. zł (20 proc. od 1 do 1,5 tys.; 15 proc. od 1,5 do 2 tys.). To rzutuje na poglądy na sytuację w Polsce. Na ogólnie postawione pytanie: "Czy uważasz, że sytuacja w Polsce zmierza w kierunku...", 57 proc. odpowiada, że w dobrym; 20 proc. - złym. Optymistyczna jest też ocena stanu polskiej gospodarki: 62 proc. uważa, że cechuje ją rozwój (32 proc. ocenia, iż mamy do czynienia z kryzysem). Te wyniki można porównać z badaniami "Rzeczpospolitej" (wykonanymi przez Demoskop) wskaźnika optymizmu konsumentów: w tym samym okresie kształtował się on w granicach 42 - 46 proc., natomiast klimat gospodarczy oceniany był w przedziale 36 - 40 proc. Pokazuje to dużą różnicę między "statystycznym" Polakiem a "statystycznym" internautą. Internauta jest większym optymistą. Preferencje wyborcze polskich użytkowników Internetu różnią się zdecydowanie od powszechnie publikowanych, dotyczących ogółu populacji Polaków. I tak według ostatniego sondażu "Rzeczpospolitej" (wykonanego przez sopocką PBS) w kwietniu SLD miał 36 proc. poparcia, AWS - 29 proc., UW - 10 proc., a próg pięcioprocentowy przekraczały jeszcze PSL i UP. Polski internauta uważa inaczej: na pierwszym miejscu stawia UW - 37 proc., na drugim SLD - 21 proc., na trzecim AWS - 9 proc., następnie UPR - 6 proc., która w sondażu "RZ" miała 1 proc. (Te same cztery partie wygrały w 1997 roku internetowe wybory do Sejmu zorganizowane przez "Rzeczpospolitą on line" i CNT). 22 proc. internautów nie wskazało żadnej partii politycznej. Jeżeli chodzi o częstotliwość brania udziału w praktykach religijnych, 31 proc. respondentów deklaruje, że bierze w nich udział raz lub więcej razy w tygodniu; 11 proc. - raz lub kilka razy w miesiącu, 23 proc. - kilka razy w roku, a 27 proc. w ogóle w praktykach tych nie uczestniczy. Podobne badanie przeprowadzone przez CBOS na przełomie lat 1998/1999, dotyczące ogółu Polaków, pokazuje, że 58 proc. populacji bierze udział w praktykach religijnych raz lub więcej razy w tygodniu (i odpowiednio: 15, 19 i 8 proc.) - czyli prawie dwukrotnie więcej. Poszukiwana informacja Do czego służy internautom Internet? Z badania wynika, że głównie używane są WWW (93 proc.) i poczta elektroniczna (86 proc.). Ważną pozycję zajmuje też rozrywka - 59 proc. i "sposób spędzania wolnego czasu" - 38 proc. Ale bardziej poszukiwana jest informacja: na własne potrzeby - 80 proc., w celach edukacyjnych - 59 proc., o produktach - 41 proc., potrzebna do pracy - 44 proc. Poszukuje się jej (w nawiasach procent wskazań) w: wiadomościach (59), materiałach naukowych (45), informacjach finansowo-giełdowych (20), o firmach (32), o produktach (33), o pogodzie (15), w ofertach pracy (18), w informacjach o hobby (58) oraz w plotkach i sensacjach (19). Pocztę ma prawie każdy użytkownik Internetu. Tylko niespełna 4 proc. ankietowanych nie ma własnego konta pocztowego. Biorąc pod uwagę gigantyczne ilości przesyłanych wiadomości, można zastanawiać się, ile na tym kiedyś zarabiała poczta ślimacza... (gra słów: po angielsku na pocztę elektroniczną mówimy e-mail i odróżniamy od zwykłej poczty, nazywając tę drugą snail-mail). Każdy ją ma i każdy z niej korzysta: 41 proc. badanych wysyła kilka listów tygodniowo, 32 proc. kilka dziennie, a 8 proc. kilkanaście dziennie. Jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia. Dawniej tak nie czekano na listy: poczta elektroniczna jest wśród użytkowników Internetu w tak powszechnym użyciu, że aż 38 proc. sprawdza, czy coś przyszło, kilka razy dziennie, a 32 proc. codziennie. Ani pan do sklepu, ani sklep do pana 34 proc. ankietowanych polskich internautów zadeklarowało, że nie są zainteresowani zakupami w internetowych sklepach, a 34 proc. jeszcze tego nie próbowało. 23 proc. ankietowanych skorzystało z zakupów za pośrednictwem Internetu więcej niż jeden raz. Internauci obawiają się takich zakupów, bo (w nawiasach procent wskazań): nie mają zaufania (35), obawiają się kradzieży danych z karty kredytowej (33), boją się ujawnienia danych osobowych (23), nie wiedzą, jak to robić (28). Obawa internautów przed przechwyceniem danych osobowych i danych z karty kredytowej wydaje się wywołana głównie przez sensacyjne artykuły prasowe. Mało kto boi się zapłacić kartą na przykład na stacji benzynowej, choć pracownik stacji mógłby ujawnić niepowołanym numery kart (i to często w powiązaniu z danymi osobowymi lub firmowymi z rachunków za paliwo), ale uważa za ryzykowne płacenie przez Internet. Obawy związane z ujawnianiem danych osobowych wiążą się przede wszystkim z tym, że klient przestaje być anonimowy - w normalnym sklepie przy zakupie na przykład książki nikt nie pyta o nazwisko i adres. Pozostanie całkowicie anonimowym w Internecie, niestety, nie jest możliwe. Odwiedzając jakiekolwiek strony WWW i tak zostawia się dokładne ślady w postaci zapisów o porze i czasie odwiedzin, o miejscu (skąd odwiedzano), a także o tym, czym się interesowano. Poza tym zakupy poprzez Internet to (w nawiasach procent wskazań): mało atrakcyjne ceny (17); niepewność, czy to, co zamówimy, zostanie dostarczone (22); mały wybór produktów (19); mała liczba polskich firm oferujących produkty (23); brak pożądanych ofert (19); konieczność czekania na dostawę (16). Reklama - tak, byle nie nachalna Internauta do reklamy w ogóle nastawiony jest raczej przychylnie (31 proc. respondentów nie lubi reklamy), podobnie do reklamy w Internecie (27 proc. jej nie lubi). Woli jednak reklamę internetową. Według ankietowanych (w nawiasach odsetki głosów popierających i przeciwnych) z firmowych serwisów WWW można łatwiej i więcej dowiedzieć się o produktach niż z reklam w innych mediach (66 - 18), firmowe serwisy są bardzo dobrym źródłem informacji (58 - 28), firmy, które reklamują swoje produkty w Internecie, są bardziej przyszłościowe (63 - 17), firmy, które nie reklamują produktów w Internecie, nie dbają o użytkowników Internetu (42 - 21), w Internecie powinno być więcej reklam produktów nie związanych z informatyką (48 - 21). Reklama w Internecie jest dla jego użytkowników tak samo irytująca jak w czasopismach (29 - 27 - 29), mniej irytująca niż w radiu (21 - 18 - 47) i dużo mniej niż w telewizji (17 - 19 - 53) (liczby w nawiasach oznaczają odpowiednio odsetek odpowiedzi: bardziej irytuje, tak samo irytuje, mniej irytuje). Internauta jest doświadczony i łatwo odróżnia, co jest reklamą, a co nie. Szczególnie denerwuje go niechciana reklama przysyłana pocztą elektroniczną. Oczywiście, tolerowane są reklamy subskrybowane lub będące opłatą za tzw. darmowe konto pocztowe. Niechciane listy lądują w koszu. Przesyłki pocztowe zawierające propozycję kupna produktu zajmują pierwszą pozycję pod względem uciążliwości (46 proc.), na drugim miejscu są bannery reklamowe (28 proc.), a na trzecim listy zachęcające do zajrzenia pod wskazany adres (17 proc.). W bannerach najbardziej denerwuje: zbyt duża objętość powodująca spowalnianie transmisji (55 proc.), zawartość nie dopasowana do reklamowanych stron (11 proc.) i nieatrakcyjna grafika (7 proc.) oraz migające teksty (6 proc.) lub tło (6 proc.). Żegnaj, telewizjo? Dzienniki czyta codziennie, częściej niż przeciętny Polak, 38 proc. ankietowanych internautów. Internauta słucha stacji radiowych tak często, jak przeciętny Polak (3 - 4 godziny dziennie), natomiast spędza mniej czasu przed telewizorem. Radia słucha tak samo jak kiedyś (62 proc). Z telewizją rzecz ma się inaczej: 42 proc. ogląda jej tyle samo, ale odpowiedź "mniej" wybiera już 48 proc. ankietowanych ("więcej" wskazuje 2 proc.). Jest to zrozumiałe - w domu trudno patrzeć w dwa ekrany jednocześnie, a w pracy (szkole, uczelni) można co najwyżej słuchać radia. Poza tym w Internecie można znaleźć te same informacje co w radiu i telewizji (a często w wygodniejszej i mniej ulotnej postaci) i sporo treści służących rozrywce. Badanie wykonane w Katedrze Marketingu Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Uzyskano ponad 7000 odpowiedzi (na część pytań, głównie o reklamę i inne media, odpowiedziało 3000 - 4000 osób). Badanie przeprowadzono wyłącznie w Internecie (http: //badanie. ae. krakow. pl) od 23 marca do 21 kwietnia br. Strony z badaniem obejrzane zostały w tym czasie 17 tys. razy.
Młody, dobrze sytuowany i wykształcony optymista. Głosowałby na UW i na SLD. Regularnie czyta gazety i słucha radia. Telewizję ogląda już mniej chętnie. Oto ogólna charakterystyka użytkownika polskiego Internetu.Wyniki pierwszego w Polsce obszernego badania użytkownika Internetu są interesujące i powinny dać do myślenia właścicielom firm, reklamodawcom i partiom politycznym. Użytkownik Internetu jest po prostu klientem, znając klienta, można lepiej (się) sprzedać. Badanie przeprowadzono wyłącznie w Internecie od 23 marca do 21 kwietnia br.
ROZMOWA NA GORĄCO Ulrich Wachter, wiceprezes Lufthansy AG ds. europejskich Chcemy współpracować z LOT Rz: Czy lotnictwo cywilne nadal silnie odczuwa niekorzystne efekty ataków terrorystycznych z 11 września? ULRICH WACHTER: Nadal wielu Amerykanów boi się latać, ale Europejczycy powoli zapominają ten horror. W dalszym ciągu jest zapaść na rynku japońskim. Mam jednak nadzieję, że jeśli w ciągu najbliższych 2-3 miesięcy nie wydarzy się jakaś kolejna tragedia, sytuacja powoli unormalizuje się. Zapełnienie samolotów Lufthansy wygląda nieźle - 67,6 procent. To o 4,2 proc. mniej niż w dobrym 2000 roku. Ale trzeba pamiętać, że od początku 2001 roku odczuwaliśmy oznaki spowolnienia gospodarczego na świecie i sytuacja już wcześniej nie była zadowalająca. 11 września ją jeszcze pogorszył. Wyłączyliśmy z latania 44 samoloty, czyli nasze moce przewozowe spadły o 15 procent. Tak więc, chociaż wskaźnik zapełnienia samolotów nie wygląda źle, musimy go poprawić. Jak to ograniczenie mocy odbiło się na sytuacji całej firmy? Wprowadziliśmy kilka programów oszczędnościowych, ale nie zwolniliśmy nikogo z pracy. Zaoferowaliśmy korzystne warunki dla tych, którzy sami zrezygnują z pracy lub wcześniej odejdą na emeryturę. Zlecamy wykonywanie niektórych prac firmom spoza Lufthansy. A żadnego odchodzącego pracownika nie zastępujemy nowym. Czy pasażerowie odczuli oszczędności Lufthansy w jakiś sposób? Nie powinni tego akurat odczuwać. Natomiast warunki podróżowania po 11 września zdecydowanie się zmieniły. W lotach atlantyckich trzeba zdejmować buty do prześwietlenia, nie można mieć scyzoryka w bagażu podręcznym, a je się plastikowymi sztućcami. O innych wie tylko personel pokładowy. Pasażerowie nie mogą także zauważyć, w jaki sposób zostały wzmocnione drzwi do kabiny pilotów. W jaki sposób uczestniczenie w sojuszu pomaga w wypracowaniu lepszych wyników finansowych? W systemie, do którego należy kilku przewoźników, można sprzedać lepszą usługę, niż jest to w stanie zrobić jedna linia samodzielnie, więc pasażerowie kupując bilet mają to na uwadze. To się przekłada na wyniki. Star Alliance jest dużą grupą - należy do niego 15 przewoźników. Przez jakiś okres ją rozbudowaliśmy. Teraz chyba już nie powinna być poszerzana, natomiast warto zacieśnić współpracę w jej ramach. Polskie Linie Lotnicze otrzymały sygnał od Lufthansy, że ma szanse znaleźć się w Star. Pan teraz mówi, że na razie nie przewiduje się rozszerzania aliansu, któremu przewodzi Lufthansa? Czy nie ma w tym sprzeczności? Gdyby nadarzyła się okazja pozyskania do naszej grupy przewoźnika, który wypełni jakąś lukę, trzeba z niej skorzystać i Star powiększy się. Gdyby nie interesowała nas wieloletnia bliska współpraca z LOT, nie złożylibyśmy oferty trzy lata temu. Nadal jesteśmy zainteresowani tą współpracą. LOT pokrywa połączenia w Europie Środkowej, ale i Lufthansa, tak samo jak SAS i Austrian Airlines, latają już z polskich portów regionalnych. Po co więc rozszerzać Stara o LOT. Przecież te połączenia by się dublowały? Rzeczywiście, jako Star mamy dobre połączenia. Lufthansa sama także ma dobrą siatkę połączeń w Europie Środkowej i Wschodniej. Tyle że poszczególni członkowie aliansu starają się nie konkurować ze sobą na tych rynkach. Mamy już centra przesiadkowe we Frankfurcie, Monachium czy Wiedniu i Star rzeczywiście ma silną pozycję w tym regionie. Nadal jednak uważam, że na każdym dużym rynku europejskim jest miejsce dla narodowego przewoźnika. Jako linia z obcego kraju możemy starać się konkurować kompetencjami z przewoźnikiem z danego kraju, możemy uzupełnić jego usługi, ale nigdy go nie zastąpimy. I to ma specjalne znaczenie w przypadku takiego kraju jak Polska - gdzie mieszkają ludzie lubiący podróżować, mający interesy i kontakty praktycznie na całym świecie. To wielki potencjał dla przewoźnika lotniczego. Dla LOT doskonałe możliwości rozwoju widzę w przewozach do i ze Skandynawii, na południe Europy, także ze wschodu na zachód. Jeśli więc nie popełni błędów, ma przed sobą bardzo dobrą przyszłość. Jakie błędy, pana zdaniem, może popełnić teraz LOT? Wybrać nieodpowiedni sojusz. Wybór Swissaira był błędem. Miałem tę świadomość od początku. Brałem także udział w przygotowaniu oferty Lufthansy dla polskiego przewoźnika i gdyby to ona zwyciężyła, LOT byłby w stanie stawić czoła konkurencji. Wówczas jednak Swissair gotów był zapłacić o 10 milionów dolarów więcej. Uważam, że z trzech ofert złożonych - i naprawdę staram się być tak neutralny, jak tylko jest to możliwe - nasza oferta była najlepsza. Mogło jednak powstać uczucie, że Lufthansa chciałaby kontrolować LOT. To nieprawda. Zawsze byliśmy bardzo ostrożni, aby nie powstało takie wrażenie. Natomiast teraz wiarygodność przewoźników można ocenić po sposobie w jaki wychodzą z kryzysu. Ja jestem przekonany, że Lufthansa - jeśli nie popełni jakiegoś błędu - poradzi sobie z nim, podczas gdy inni mają i będą mieli kłopoty. Muszę jednocześnie przyznać, że LOT jest też na dobrej drodze do rozwoju. Gdybym ujawnił niektóre liczby, ale nie mogę tego zrobić, dowiodłyby one, że Lufthansa zaczyna przegrywać na niektórych trasach, gdzie konkuruje z LOT. W ubiegłym roku odczuliśmy to wyraźnie. I po raz pierwszy od lat nie byliśmy w stanie zwiększyć przewozów na trasach między Polską i Niemcami i nie miało to żadnego związku z sytuacją lotnictwa na świecie. LOT odebrał nam pasażerów, umocnił się jako narodowy przewoźnik i wypiera zagraniczne linie, bo jest coraz silniejszy. Chyba jednak wówczas nie chodziło tylko o pieniądze. Swissair oferował również rozwój przewoźnika i Warszawy jako centrum przesiadkowego. Czy, pana zdaniem, LOT nie rozbudował się zbytnio? Nie. Tłumaczy to wielkość rynku własnego i potencjał rozwoju. LOT powinien pozostać linią międzynarodową. Ale nie będzie się liczył, jeśli pozostanie sam. Lufthansa bez partnerów też nie miałaby szans. Żyjemy w epoce globalizacji i ten fakt musimy zaakceptować. Które posunięcie LOT było najbardziej dotkliwe dla Lufthansy? Zwiększenie częstotliwości lotów pomiędzy Niemcami, a Polską. LOT zwiększył liczbę miejsc, my pozostawiliśmy ją na tym samym poziomie. LOT wymienił duże samoloty na małe i latał częściej, pasażerom było wygodniej. Ludzie, którzy podróżują służbowo, lubią mieć kilka możliwości do wyboru. Gdyby więc LOT i polskie władze zdecydowały się na wybór Lufthansy i Star, jako partnera, co to oznaczałoby dla LOT? Taką linię jak Lufthansa lepiej jest mieć jako partnera, a nie jako przeciwnika. Ale nie wiem, czy w obecnej chwili Lufthansa byłaby w stanie kupić udziały w LOT. Finansowa sytuacja w lotnictwie zmieniła się diametralnie w stosunku do czasów, kiedy LOT sprzedawano po raz pierwszy. Za zeszły rok odnotujemy stratę, tak jak większość przewoźników. Nie będzie ona wysoka jak na firmę o takich rozmiarach jak Lufthansa. Rozmawiała Danuta Walewska
Czy lotnictwo cywilne nadal odczuwa niekorzystne efekty ataków terrorystycznych z 11 września? ULRICH WACHTER: jeśli w ciągu najbliższych 2-3 miesięcy nie wydarzy się kolejna tragedia, sytuacja powoli unormalizuje się. Ale od początku 2001 roku odczuwaliśmy oznaki spowolnienia gospodarczego na świecie. Wprowadziliśmy kilka programów oszczędnościowych. warunki podróżowania po 11 września zdecydowanie się zmieniły. W systemie, do którego należy kilku przewoźników, można sprzedać lepszą usługę, niż jest to w stanie zrobić jedna linia samodzielnie. Star Alliance jest dużą grupą. Teraz chyba już nie powinna być poszerzana. Polskie Linie Lotnicze otrzymały sygnał od Lufthansy, że ma szanse znaleźć się w Star. Nadal jesteśmy zainteresowani tą współpracą. na każdym dużym rynku europejskim jest miejsce dla narodowego przewoźnika. Jako linia z obcego kraju możemy starać się konkurować kompetencjami z przewoźnikiem z danego kraju, ale nigdy go nie zastąpimy. Dla LOT doskonałe możliwości rozwoju widzę w przewozach do i ze Skandynawii, na południe Europy, ze wschodu na zachód. Jakie błędy może popełnić LOT? Wybrać nieodpowiedni sojusz. Wybór Swissaira był błędem. nasza oferta była najlepsza. LOT umocnił się jako narodowy przewoźnik i wypiera zagraniczne linie. Ale nie będzie się liczył, jeśli pozostanie sam. Taką linię jak Lufthansa lepiej jest mieć jako partnera, a nie jako przeciwnika.
ROZMOWA Dariusz Wdowczyk, trener Polonii i Orlenu Wróbel w garści FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Rz: Musiał pan czy chciał odejść z Polonii? DARIUSZ WDOWCZYK: Nie musiałem, ale świadomość, że powinienem, narastała we mnie. Dlaczego? Nie tak grali, jak pan oczekiwał? Nie. Do zawodników nie mogę mieć najmniejszych pretensji. Niczego im nie zarzucam. Początek mieliśmy dobry, ale potem z każdym meczem było coraz trudniej. Byliśmy zmęczeni meczami wiosennymi, kiedy walczyliśmy o mistrzostwo. Nie zdążyliśmy odpocząć podczas krótkiej przerwy letniej, a już musieliśmy stanąć do walki o Ligę Mistrzów. Bardzo nam zależało na pokonaniu Dinama Bukareszt, ponieważ gwarantowało to grę o Puchar UEFA. Liga Mistrzów była kolejnym wyzwaniem, na które zespół psychicznie nie był przygotowany. Zabrakło też umiejętności czysto piłkarskich. Pierwsza połowa meczu rewanżowego Polonii z Dinamo, który odbył się w Płocku, nie była dobra. Nie tak walczy się o Ligę Mistrzów. Mówiąc wprost - była słaba. Rumunii grali zdecydowanie lepiej od nas, a my, co może wydać się komuś dziwne, byliśmy sparaliżowani możliwością utraty szansy awansu po zwycięstwie w Bukareszcie. Dinamo prowadziło 1:0 i gdyby strzeliło drugą bramkę, trudno byłoby nam to odrobić. Kiedy już przeszliśmy Rumunów, nastąpiło pewne rozluźnienie, ulga, że jesteśmy co najmniej w Pucharze UEFA. Czyli znaleźliście się w sytuacji Polaka, który osiągnął wprawdzie sukces, ale chociaż ma szansę na większy, to zadowala się tym, ze ma wróbla w garści. Tak myślą polscy piłkarze? Taka jest mentalność wielu polskich zawodników. Zadowalają się tym, co mają, i nie próbują sięgać wyżej. To nie jest polskie podejście, ale raczej wschodnie. Bo na Zachodzie jak się zarobi pierwszy milion, to robi się wszystko, żeby zarobić drugi i następne. A u nas, jak się zarobi pierwszy, to z tego miliona zaczyna się żyć, nie myśląc, co będzie, kiedy pieniądze się skończą. Polscy piłkarze nie są na ogół pazerni, w dobrym znaczeniu tego słowa. Może klub za dużo im płacił? Może mają za dobrze? Za przejście Panathinaikosu ustalono premie odpowiednie do rangi meczu. Nie będę ujawniał ich wysokości, bo to w końcu nasza sprawa wewnętrzna, klubowa. Ale powtarzam panu, że to nie o pieniądze chodzi. One są bardzo ważne, jako czynnik motywacyjny, ale w czasie gry nikt o nich nie myśli. No dobrze, ale mając w perspektywie ten zarobek, nie tylko przecież dla was, ale i dla klubu, nie zrobiliście nic, żeby stanąć do walki o Ligę Mistrzów silniejsi niż w lidze polskiej. Te transfery, których dokonał klub latem, były bardzo złe. Nie wzmocniliście się. Nie wydaliście miliona, żeby potem, dzięki grze w Lidze Mistrzów, zarobić pięć razy tyle. Komuś zabrakło wyobraźni czy kasa była pusta? Polonia zdobyła mistrzostwo, ale nie jest najbogatszym klubem w Polsce i nie stać jej na kupienie każdego gracza. Na mojej liście życzeń byli między innymi - Mosór, Mięciel, Szymkowiak, Gęsior, Klimek, Grzybowski. Ale nie byliśmy w stanie sprostać wymaganiom finansowym tych zawodników, ich klubów lub menedżerów. Chcieliśmy w związku z tym wypożyczyć ich, przynajmniej na okres gry w pucharach. Korzyści z tego mieliby wszyscy - Polonia, sami zawodnicy, mogący się wypromować, ich kluby. Ale właśnie te kluby nie były zainteresowane naszą propozycją. Ostatecznie trafili do nas - Wyciszkiewicz, Kościuk, Kaczorowski i Scherfchen, mający stanowić alternatywę dla tych, którzy już u nas byli. Żaden z nich nie zagrał przyzwoitego meczu. Skoro jednak wyznaczył pan Wyciszkiewiczowi, z natury defensywnemu pomocnikowi, rolę obrońcy kryjącego, między innymi Warzychę, to trudno się dziwić, że sobie nie poradził. Nie było innych rozwiązań? Akurat w meczu z Dinamo w Bukareszcie Wyciszkiewicz w drugiej połowie też grał jako obrońca kryjący i radził sobie bardzo dobrze. A po jego akcji padła nawet bramka dla Polonii. Ale Gucio Warzycha to jest klasa międzynarodowa, a Wyciszkiewicz nie. W tym meczu rzeczywiście nie było dużych możliwości ustawienia drużyny. Zwłaszcza w defensywie. W dodatku w Płocku bardzo solidny Pawlak, najlepszy zawodnik na wiosnę, zrobił w krótkim czasie nieoczekiwanie tyle błędów, że musiałem zdjąć go z boiska dla dobra i jego, i drużyny. Przyzna pan, że rzadko zmienia się stopera po trzydziestu minutach. Ale nie było wyjścia. Miejsce Pawlaka zajął Malinowski i grał bardzo dobrze. Wydawało się, że zdobył miejsce w drużynie, ale w następnym meczu posadził go pan na ławce. Zarzucano panu brak konsekwencji, a niektórzy piłkarze mieli powody do frustracji - choćby zagrali nie wiem jak dobrze, to i tak nie mogli mieć pewności, że za tydzień wybiegną na boisko. Czy pan się w tym wszystkim nie pogubił? Zaczął pan karierę trenerską od tytułu mistrza Polski i teraz ocenia się pana przez pryzmat pierwszego miejsca. Inaczej ocenia zawodników trener, który jest blisko, zna piłkarzy i wie, czy realizują zadania taktyczne, a inaczej kibice i dziennikarze. Poza tym roszady musiały następować ze względu na kartki i kontuzje. Z szerokiej kadry zrobiła się wąska. Jeśli jesteśmy przy Malinowskim w meczu z Panathinaikosem, to można odnieść wrażenie, że jego wejście ustabilizowało grę w obronie. Malinowski wszedł przy wyniku 0:2, my nie mieliśmy nic do stracenia i zaczęliśmy grać. Skończyło się na 2:2 i to nie jest zasługą jednego stopera, który na dwadzieścia kilka podań miał szesnaście czy osiemnaście strat, tylko całego zespołu. A że powstrzymał kilka akcji? Zgoda, taka jest rola stopera. Ja jednak dużo więcej wymagam od ostatniego obrońcy. Wracając zaś do Wyciszkiewicza, to jego najbardziej żałuję, ponieważ był solidny, pracowity, a nigdy nie zagrał na swojej pozycji defensywnego pomocnika. Był Kaliszan, Ekwueme, później doszedł Scherfchen. Na kogoś musiałem się zdecydować. Czego nauczył pan Polonię przez dwa lata? Coś pan tu po sobie zostawi? Uważam, że wprowadziliśmy do polskiej piłki pewien element, którego brakowało - walkę. Jednym to się podobało, innym nie. Uważano nas za brutali, chociaż to nieprawda. My po prostu walczyliśmy. Jest to sport męski, gra kontaktowa, trafia się w piłkę, czasami w nogę, ale bez złośliwości. Tym elementem przewyższaliśmy inne drużyny. Dzięki walce zostaliśmy mistrzami Polski. Podczas dziesięciu lat występów na Wyspach Brytyjskich nauczono mnie, że nie ma straconych piłek. Tak dzisiaj gra cała Europa. I jest lepsza od Polaków. Ale walka powinna być tylko środkiem do celu. To jest zaledwie jedna z umiejętności, chyba nawet nie najważniejsza. Większy problem w tym, że polscy piłkarze mają ubogą wyobraźnię, kiepską technikę, czasami nie znają przepisów. Zgodzi się pan z taką oceną? Wielu pierwszoligowców w Polsce nie ma podstawowych umiejętności technicznych. Mają problemy z przewidywaniem wydarzeń na boisku, tak w obronie, jak i w ataku. I z tym się zgadzam. Ale zaangażowaniem, walką, samodyscypliną można osiągnąć bardzo wiele. Polonia jest tego najlepszym przykładem. Pamięta pan Deynę? Oczywiście, że pamiętam. On zanim dostał piłkę, już wiedział, co z nią zrobić. Wiedział również, co zamierza przeciwnik. Podobno Kasparow jest w stanie przewidzieć siedemnaście ruchów na szachownicy. Dlaczego nie ma w Polsce szachistów boiska piłkarskiego? Kto pana uczył myślenia na boisku? Ja nie wymagam, aby piłkarze grali jak Kasparow w szachy, ale żeby przynajmniej przewidywali konsekwencje każdego zagrania, swojego i przeciwnika. Dlaczego tego nie robią? Bo przeskoczyli pewien etap. Od trampkarza szybko do juniorów, gdzie ich nie uczono, ponieważ trenerów rozliczano nie z nauki, tylko z wyników. Brak podstaw teorii, techniki, taktyki, to słabości naszej piłki. Mój pierwszy trener, Adam Brzozowski, zaczynał uczyć od przepisów gry. Potem tłumaczył, czym jest technika i taktyka. Dopiero później przychodził czas na zajęcia praktyczne. Dziś brakuje nawet schematu, na którym można by oprzeć nauczanie. Oglądając Polonię jesienią, miewałem wrażenie, że w niektórych meczach piłkarzom nie chciało się grać, nie dlatego, że nie umieli, ale że mają już wszystkiego dość. Czy nie sądzi pan, że mogło to mieć związek z zaległościami w wypłatach? Coś w rodzaju strajku włoskiego? Może nie strajku, bo przecież każdy mecz grali o określone premie, które wcześniej czy później wypłacano. Ale na pewno nie wpływało to dobrze na samopoczucie i psychikę zawodników. To był prawdziwy problem czy wyolbrzymiony? To był pewien problem. Z jakim opóźnieniem otrzymywaliście pieniądze? Premie za mistrzostwo Polski i udział w rozgrywkach o europejskie puchary zostały wypłacone pod koniec października. Zawodnicy otrzymywali jednak regularnie pensje, wynikające z umów o pracę. Czyli, że jak piłkarz mistrza Polski czeka na premię kilka miesięcy, to nie oznacza, że nie ma z czego żyć? Na pewno nie. Ale mieli prawo być niezadowoleni, czekając na to, co im się należało i na co zapracowali. Z drugiej strony - przecież nikt nie wstrzymywał tych wypłat na złość piłkarzom i trenerom. W pewnym okresie po prostu nie było pieniędzy. Mówiliśmy o transferach piłkarzy będących na pańskiej liście życzeń, której nie można było zrealizować. A czy nie ma pan wrażenia, że klub nie tylko pod względem sportowym nie wykorzystał tytułu mistrza kraju? Ilu nowych sponsorów pozyskał po zdobyciu mistrzostwa? Żadnego. Jednego nawet stracił. Coś, co mogło być marketingowym samograjem, również zostało przegrane. Nie wiem. Ja się tym nie zajmowałem. Zdjęcia, plakaty, szaliki i inne gadżety mamy dzięki firmie Fenix Auto Parts, która wydaje na ten cel swoje pieniądze i jeszcze umożliwia zorganizowanym przez siebie grupom dzieci ze szkół podstawowych oglądanie meczów, ucząc ich kulturalnego dopingu. Ale ludzi z tej firmy nie ma w zarządzie klubu i nikt ich o to nie prosi. Co do sportowego wykorzystania mistrzostwa Polski, to uważam, że zarząd zrobił niewiele, aby w klubie pojawili się nowi sponsorzy. O jeszcze jedno chciałem pana spytać. Przed kamerą telewizyjną poparł pan kandydaturę prezydenta Kwaśniewskiego i zrobił pan to w Polonii, a więc w klubie o prawicowych tradycjach. Potraktowano to jak nietakt. Odczułem to. Ale dlaczego miałbym wypierać się swoich przekonań? Zrobiłem to z własnej woli, ponieważ uważałem tę kandydaturę za najlepszą. Przyczepiono się do mnie, że nagrania dokonano na stadionie Polonii, a to już nie była moja prywatna sprawa. Nagle poczułem, że niektórzy patrzą na mnie jak na obcego człowieka. Nie przejmowałem się tym. Wolałbym, żeby oceniano mnie za wyniki drużyny, a nie poglądy polityczne. Nikt o nie nie pytał, kiedy mnie przyjmowano do pracy. Myśli pan, że w Płocku nie będzie takich problemów jak w Warszawie? Nie wiem, ale pora spróbować w innym klubie, mieście, warunkach. To jest zaleta mojego zawodu. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Stefan Szczepłek
Musiał pan odejść z Polonii? DARIUSZ WDOWCZYK: świadomość, że powinienem, narastała we mnie. Do zawodników nie mogę mieć pretensji. Te transfery, których dokonał klub latem, były bardzo złe. Polonia nie jest najbogatszym klubem w Polsce. trafili do nas - Wyciszkiewicz, Kościuk, Kaczorowski i Scherfchen. Inaczej ocenia zawodników trener, który zna piłkarzy i wie, czy realizują zadania taktyczne, a inaczej kibice i dziennikarze. wprowadziliśmy do polskiej piłki element, którego brakowało - walkę. Brak podstaw teorii, techniki, taktyki, to słabości naszej piłki.
AGRESJA Burdy na stadionie nie były przypadkiem Chamstwa coraz więcej Sklep z zabawkami. Wchodzą dwie matki z kilkuletnimi dziećmi. Dziewczynki są zachwycone zabawkami, szczebiocą. Nagle sprzedawczyni krzyczy: - Cisza tutaj! Głowa mnie boli! Matki decydują, że nic tu nie kupią. Dzieci grzecznie mówią "Do widzenia". Ekspedientka milczy. Psychologowie mówią, że w systemie demokratycznym zagrożenie agresją jest dużo większe niż w totalitarnym. Z badań opinii publicznej wynika, że brutalność wzrasta, bo jeszcze jako dzieci obracamy się w nieodpowiednim towarzystwie. Cmentarz Starsza kobieta płacze: - Zobaczyłam otwarty grób swojej mamy. W sierpniu zeszłego roku na cmentarzu w Mysłowicach zostało zdewastowanych ponad 100 grobów. Stadion Sobota. Derby Polonii i Legii. - Bij psa - szalikowcy Legii rzucają się na nieudolnie interweniującą policję. Potem plądrują i palą magazyny sportowe Polonii. W drodze do domu wybijają szyby w sklepach i samochodach. Konferencja prasowa - Trzy lata nie ma chłopa i praktycznie między oczami jej widać przyrodzenie męskie - mówi w listopadzie 1994 r. wicewojewoda kielecki o jednej dziennikarce. Urzędnik wkrótce pożegnał się ze stanowiskiem. Prywatka Gdańsk, 13 stycznia 1997 r. Szesnastoletni Paweł zaprasza o dwa lata młodszą dziewczynę, z którą się spotyka, na prywatkę. W trakcie imprezy wraz z pięcioma kolegami gwałci dziewczynkę. Sprawcy mają 16 - 19 lat. Na koniec grożą śmiercią dziewczynie, jeśliby chciała komuś o tym opowiedzieć. Po 12 dniach dziewczyna zostaje znowu kilkakrotnie zgwałcona przez tych samych sprawców. Wtedy składa doniesienie o przestępstwie. 6 chłopców zostaje zatrzymanych. Lumpy Lato 1995 roku, Legionowo. Trzech siedemnastolatków bije miejscowego pijaka, który śpi w parku. Pobity umiera. 26 sierpnia policja ich aresztuje. Przedstawiają się jako skinheadzi, którzy przeprowadzali akcję usuwania "śmieci" z miasta. Są podejrzani o 2 zabójstwa i pobicie kilkudziesięciu osób. Cudzoziemcy Trzej Niemcy, kierowcy ciężarówek spacerują po Nowej Hucie. Jest jesień 1992 roku. Mija ich grupa chłopaków: Deutsch? - pytają. Niemcy potwierdzają. Po chwili zostają pobici i skopani. Jeden z kierowców otrzymuje uderzenie nożem w brzuch. Po kilku godzinach nie żyje. Sprawcy, którzy jak się okazuje są skinami, dostają wyroki od 3 lat do 5,5 roku więzienia. Fala "Dziadkowie", czyli starzy żołnierze z poznańskiej Kompanii Reprezentacyjnej wojsk lotniczych kazali "kotom", czyli młodym żołnierzom, czyścić sobie buty, ścielić łóżka, przynosić herbatę, w końcu imitować seks i uprawiać zapasy. Sprawa trafiła do sądu. Dowódca kompanii twierdzi, że oskarżeni żołnierze to anioły. Sześciu "dziadków" skazano w zeszłym tygodniu na wyroki od 5 miesięcy do 1,5 roku w zawieszeniu. Pociąg Ireneusz Regliński, student medycyny z Gdańska, jedzie w towarzystwie swojej dziewczyny podmiejską kolejką. Napastnicy w wieku 20 - 22 lat są podpici. Podczas szarpaniny ktoś otworzył drzwi kolejki. Student został wypchnięty. Pociągnął za sobą jednego ze sprawców agresji. Regliński zginął na miejscu, napastnik umarł miesiąc później. Sąd skazał pozostałą czwórkę na wyroki od 9 do 11 lat. Prokuratura złożyła apelację. Sprawa Ireneusza Reglińskiego dała początek czarnym marszom przeciw przemocy. Kotka W marcu zeszłego roku w Krośnie Odrzańskim dwóch młodych ludzi (18 i 19 lat) skopali ciężarną kotkę. Spowodowali u niej poważne obrażenia wewnętrzne. Weterynarzowi udało się ją uratować, jednak straciła ona płód. 14 kwietnia 1997 r. Sąd Rejonowy skazał dwóch młodych mieszkańców tego miasta na 6 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Wyrok nie jest prawomocny. Psycholodzy o agresji Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem, na to wskazują wszelkie badania, przyznaje Ewa Orlik-Marciniak, asystent w Zakładzie Psychologii Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Przyczyn jest wiele. Wcześniej pewne dane statystyczne były zatajane, dziś są uwolnione. Przedtem wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski na to, by ludzie zachowywali się w określony sposób, nie mogli więc ujawniać pewnej agresji - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Akty agresji związane są więc ze zmianą ustroju: w systemie demokratycznym zagrożenie napastliwością jest dużo większe niż w totalitarnym, gdzie agresja społeczna jest tłumiona agresją władzy. - Jest bezrobocie, ludzie czują się bezradni, oczekuje się od nich większej samodzielności, a tego nie potrafią. Mieli życie bardzo zorganizowane, inni decydowali za nich o ich miejscu pracy, a nawet wypoczynku. Teraz są rozgoryczeni. Ludzie młodzi też są sfrustrowani, bo nie wiedzą, czy dostaną pracę, mieszkanie, na co ich będzie stać. Stąd dużo agresywnych wystąpień, jak na meczach Legii - uważa Ewa Orlik-Marciniak. - Kiedyś w dobrym tonie było należenie do Oazy, co oznaczało też bycie patriotą. Dziś Kościół nie jest tak odbierany, dawne wartości już nimi nie są. Najłatwiej zaś sięgnąć po to, co rzuca się w oczy. Nie wiadomo, co skinhead myśli, czuje, ale wyodrębnia się z tłumu i jest postrzegany przez większość jako ktoś silny, kogo inni się boją. I to jest istotne. Popularni są sataniści i technowcy, choć tu nie chodzi o siłę fizyczną - stwierdza Ewa Orlik-Marciniak. Społeczeństwo o agresji Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze i towarzyskie, okrucieństwo pokazywane w filmach, złe wychowanie w rodzinie i zły przykład stamtąd wyniesiony - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa (sondaż OBOP z grudnia), przyczyny wzrostu brutalności w codziennym życiu. Najwięcej okrucieństw i chamstwa dostrzegają Polacy w filmach, reportażach policyjnych, transmisjach z meczów, a także na własnym "podwórku", w sąsiedztwie. Ponad 60 procent badanych tam właśnie, na swojej ulicy czy w osiedlu, spotyka się często z chamstwem i agresją. Trzy czwarte badanych przez OBOP zgadza się z tezą, że oglądanie brutalnych scen w telewizji i kinie źle wpływa na rozwój psychiczny i uczuciowy dzieci oraz młodzieży. Ponad 70 procent uznaje, że sceny takie sugerują, iż można nie liczyć się z życiem i godnością człowieka. Dość często można się spotkać z opinią, że agresywnym zachowaniom sprzyja używanie alkoholu i narkotyków. Jak pokazują ubiegłoroczne badania CBOS (uczestniczyła w nich reprezentatywna próba uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych), zwłaszcza alkohol nie jest obcy większości młodych ludzi. Napoje wyskokowe spożywa, według własnych deklaracji, prawie trzy czwarte dziewcząt i ponad cztery piąte chłopców. W ocenie samych uczniów chuligaństwo i wandalizm nie są w ich środowisku marginalne. Niemal połowa uczestniczących w sondażu nastolatków twierdzi, że wybryki chuligańskie ma na swoim kącie większość lub znaczna część rówieśników. Badania prowadzone w wielu krajach pokazują, że brutalizacja życia nie jest polskim lokalnym problemem. Na przykład ponad 40 procent amerykańskich nastolatków nie czuje się pewnie chodząc po okolicy wieczorem. Badanie odbyło się w 1996 roku na zlecenie kalifornijskiego Międzynarodowego Instytutu do spraw Dzieci. Badano reprezentatywną próbę 12-17-latków. b.i.w., p.w.r., r.w.
Agresja w społeczeństwie jest wyższa niż przed 1989 rokiem. Wcześniej dane były zatajane. wystąpienia były szybko karane, istniały większe naciski, by ludzie zachowywali się w określony sposób. Nieodpowiednie środowisko rówieśnicze, okrucieństwo w filmach, złe wychowanie w rodzinie - to najczęstsze, zdaniem polskiego społeczeństwa, przyczyny wzrostu brutalności.
REPORTAŻ Z pamiętnika rezerwisty w polskim oddziale KFOR Wielki post w Osiemnastym Batalionie Punkt kontrolny w Drajkovcach obsadzają Ukraińcy. Gości częstują gorącą kawą z ogromnego czajnika. FOT. RYSZARD BILSKI PORUCZNIK RYSZARD BILSKI z Kosowa - Umartwimy tu pana jak należy - mówi ksiądz kapelan Marek Strzelecki. Na kolację idę jeszcze jako cywil. W jadłospisie ryba. - Lubi pan rybę? - pyta podchwytliwie ksiądz Marek. - Wprost przepadam - odpowiadam szczerze. - Takim trzeba w inny sposób dać odczuć, że to wielki post. 10 marca 2000 roku, pierwszy piątek wielkiego postu, mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii. - Po całości czy jedna druga? - pyta Dawid, żołnierz z Wodzisławia, dorabiający do żołdu jako batalionowy fryzjer. Major Zbigniew Tłok-Kosowski, szef logistyki, zaprasza do magazynu mundurowego: - Spodnie za długie, a w pasie za wąskie jak u każdego rezerwisty. To samo z mundurem. Nakładki na pagony, trzy gwiazdki. To aż za dużo jak na rezerwistę dziennikarza. Większość pańskich kolegów po fachu wymigała się od wojska. Buty - czterdziestka. Wszystkie berety za ciasne, szukają numeru pięćdziesiąt dziewięć. - Lepsza - widzę na oko - byłaby nawet sześćdziesiątka, łeb słusznej wielkości - mówi major, czuwający nad tym, abym wyglądał nie jak oferma batalionowa, lecz jak oficer armii, która od roku jest członkiem NATO. Czy ja to udźwignę? Kurtka z podpinką, kamizelka kuloodporna, blacha pancerna, hełm... Żniwa z kostuchą w tle Zamieszkałem w kontenerze. Wygodne metalowe łóżko, stolik nakryty ceratowym obrusem, szafki, dwa krzesła, czajnik elektryczny, kaloryfer olejowy na prąd. Przypominają mi się sierpniowe noce spędzone w namiotach. Przed przemarznięciem uratował mnie śpiwór, który zafasowałem przezornie w Skopje w tworzonej tam wówczas przez podpułkownika Jarosława Szyksznię polskiej bazie logistycznej. Tamte dni to był wielki koszmar i sprawdzian dla spadochroniarzy z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, którzy z końcem czerwca wylądowali w szczerym polu pomiędzy Uroszevacem a Kaczanikiem u zbiegu dwóch dolin. - Logika nakazywała, by tu właśnie założyć obozowisko, bo ukształtowanie terenu dawało gwarancje dobrej łączności radiowej. Dodatkowym argumentem był też niewielki las. Później okazało się, że było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można się dowiercić do wody - mówi major Kosowski. - Wczesnym rankiem stanęliśmy przed łanem zboża. Co ja tu robię? Przyjechałem na żniwa czy na misję wojskową? Nic, tylko brać za kosę. Lepsza byłaby snopowiązałka. A może kombajn? Ale ja, góral, jestem przyzwyczajony do kosy, bo na nasze stromizny nie wjedzie się z żadną maszyną. Tu, w tym zbożu w Kosowie, mogła czyhać kostucha. Wszędzie miny. Siusiać nie można pod drzewkiem ani nawet na poboczu, tylko po kole samochodu. Na każdym kroku groziło niebezpieczeństwo. Przecież to było zaledwie kilkanaście dni po zawarciu rozejmu - wspomina starszy kapral Sławomir Pytel z Juszczyny koło Żywca. Major Tłok-Kosowski wskoczył na spychacz i zaczął niwelować teren pod bazę batalionu. Przed oczyma - nie zaprzecza dziś - przesunął mu się film z całego życia. W każdej chwili mógł wylecieć na minie. Jakąś tam ochronę dawała solidna konstrukcja spychacza, a także kamizelka kuloodporna, blacha pancerna i hełm. Ale co by było, gdyby wjechał na niewybuch większego kalibru? Po południu żołnierze zaczęli już stawiać namioty, wieczorem zjedli gorący posiłek ugotowany na wodzie mineralnej - przez pewien czas nawet myli się w takiej wodzie, co uchroniło ich przed zatruciem i epidemią - a w nocy wyjechali na pierwsze patrole. Następnego ranka w całej okolicy było już głośno o Polakach. Spokój nad rzeką Ibar 11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu (owsianka, kiełbasa na gorąco, chleb, dżem, miód, herbata) wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Za kierownicą honkera podpułkownik Krzysztof Klimaszewski, pomocnik dowódcy batalionu do spraw prawa i dyscypliny. Z trudem przeciskamy się przez mitrovicki rynek, na którym handluje się już nie tylko ciuchami, warzywami i coca-colą, ale także samochodami. Mercedes - 3,5 tysiąca marek, golf - 2,5 tysiąca marek, lecz bez dowodów i tablic rejestracyjnych. Chętnych nie brakuje. Kogo obchodzi źródło pochodzenia pojazdu? Tu prawie wszystkie samochody są niewiadomego pochodzenia. Policja międzynarodowa, nie mówiąc już o lokalnej, albańsko-serbskiej, utworzonej jesienią ubiegłego roku (Serbów w niej jak na lekarstwo, można ich spotkać tylko w serbskich enklawach), patrzy na to przez palce. Amerykańscy żandarmi wypowiedzieli walkę jedynie piractwu drogowemu i ostro karzą za przekraczanie dozwolonej prędkości. Mandat zapłacił nawet dowódca polskiego batalionu. Kierowcy albańscy bez mrugnięcia okiem płacą mandaty, nawet po kilkaset marek, byle im nie zaglądano w papiery. Co innego na granicy. Tu są dokładnie kontrolowani. Kiedyś na przejście graniczne pomiędzy z Kosowem a Macedonią zajechał jaguar. Właściciel miał tylko paszport. Twierdził, że bardzo się spieszy, a dokumenty zostawił w drugiej marynarce. Poszedł je przynieść i do tej pory nie wrócił, choć minęły już trzy miesiące. Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Albańczycy próbowali przedostać się do swoich enklaw w północnej części miasta, a Serbowie - do południowej. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty. Dzień i noc patrole, stałe posterunki w newralgicznych punktach miasta. Kontrolują nawet pojazdy organizacji charytatywnych. Są równie nieustępliwi wobec Serbów i Albańczyków. Sytuacja w mieście wciąż jest napięta, ale nikt nikogo nie obrzuca już kamieniami, nie strzela, ustały prowokacje. Trzeźwy jak Polak Polski posterunek przed cerkwią. Dawniej w albańskiej części miasta mieszkało około czterech tysięcy Serbów, teraz - łącznie z rodziną prawosławnego księdza - żyje tu zaledwie dwadzieścia osób. Pukam do drzwi domu popa. Mówię głośno w języku serbskim: dobar dan. Głucho. - Może z drugiej strony, oni raczej używają tamtego wejścia Obawiają się albańskiego snajpera - mówi wartownik. Miał rację. Na schodach oczekują nas żona oraz córka popa, Sneżana. Proponują kawę i rakiję. Poprzestajemy na kawie. W batalionie obowiązuje całkowita prohibicja. Z początku niektórzy wyśmiewali "nieżyciowy zakaz dowódcy", ale teraz są z siebie dumni, że nie piją. - Nie wiem, co się ze mną stało, dawniej przepustka kojarzyła mi się tylko z wiśnióweczką. Do tego piwko i człowiek był już na obrotach. Teraz nawet w domu na urlopie wolę iść z dziewczyną na soczek, na hamburgerka. Było kilku wariatów, nie wytrzymali, urżnęli się. Jak wytrzeźwieli, szef żandarmerii zaprosił ich na "pogadankę" i wręczył im bilety powrotne do kraju. Wiadomość, że Polacy nie piją, rozeszła się wśród ludności miejscowej. Ludzie częstują rakiją, bo mają to w zwyczaju, ale nie nalegają, a w dowództwie KFOR, szczególnie Amerykanie, nie mogą wyjść z podziwu dla Polaków. Sneżana przynosi dzbanek z kawą. Pracuje po stronie serbskiej, w służbie zdrowia. Zarabia sto marek miesięcznie. Z domu wychodzi tylko pod eskortą żołnierzy KFOR albo policji międzynarodowej. Codziennie wolontariusze z organizacji humanitarnych przynoszą im chleb, dwa razy w miesiącu owoce i warzywa. Dziś pop ma pochować Serba we wsi Zubcze, ale żeby tam się dostać, musi przejechać przez albańską wieś. Nie może się doczekać eskorty francuskiej. Prosi Polaków. Sprawa jest załatwiona od ręki. Sneżana opowiada o tym, jak Albańczycy chcą ich zastraszyć i zmusić do ucieczki. Podchodzą w nocy blisko domów, obserwują ich przez lornetki. - Żyjemy tu jak w getcie. Pustynia w Kosowie 12 marca, niedziela. Leje jak z cebra. O trzeciej nad ranem przyjechały trzy autobusy z Bielska-Białej i z Krakowa z żołnierzami powracającymi z dwutygodniowego urlopu. Natychmiast rozjechali się do Strpc i Brezovicy, ci z Kaczanika wysiedli wcześniej. O dziewiątej msza święta. - Pierwsza niedziela wielkiego postu. Pan Jezus przebywał przez czterdzieści dni i nocy na pustyni. Dla nas tą pustynią jest pobyt tu, w Kosowie, z daleka od rodzin - mówi ksiądz Marek. Jego słowa zagłusza warkot autobusów przejeżdżających obok kaplicy. Do kraju na dwa tygodnie odjechała kolejna zmiana urlopowiczów - jutro wieczorem będą już w Bielsku-Białej, w Krakowie - wśród nich kapitan Mirosław Wiklik, dowódca kompanii wsparcia. To on właśnie przygarnął starego rezerwistę z "Rzeczpospolitej". By skrócić mi - po kilkudziesięcioletniej przerwie - okres rekrucki, oddał mnie w solidne ręce swego najlepszego dowódcy plutonu, porucznika Romana Korzeniewicza. Już po pierwszym spotkaniu nie mam wątpliwości, że jeśli w elementarzu miałby się znaleźć rysunek i opis żołnierza, to za model powinien służyć właśnie on. Jest to bowiem "żołnierz regulaminowy" i myślący zarazem. W strugach deszczu żegnamy odjeżdżających. W batalionie zrobiło się smutno i cicho. Ci, którzy przyjechali, odpoczywają, są jeszcze myślami w swych domach, ci, którzy pozostali, a pojadą w następnej turze - za dwa tygodnie - już myślą o swych rodzinach. Patrole, jak każdego dnia, wyjeżdżają w teren. Na obiad rosół, kurczak pieczony, banany. Ciszę poobiednią przerywa komunikat ogłaszany w radiowęźle batalionowym: - Kierowca dowódcy zgłosi się natychmiast do samochodu. Nagły wyjazd do wsi Donja Bitinja. Osiem samochodów albańskich wjechało bez zgody Serbów w ich enklawę. Albańczycy chcą odwiedzić swoje domy. Serbowie mówią: my ich wpuścimy, jeśli pozwolą nam odwiedzić nasze domy w Prizrenie i Uroszevacu. Albańskie samochody zostały zablokowane. Serbowie chwycili za kamienie. To odwet za piątek. Gdy dowódca batalionu, podpułkownik Roman Polko, negocjuje z Serbami, kilkanaście osób atakuje jego samochód, w którym znajdują się kierowca i tłumacz (Albańczyk). Napastnicy usiłują wyciągnąć tłumacza, a gdy to się nie udaje - zamknęli się od wewnątrz - próbują przewrócić pojazd. Dowódca oddaje w górę cztery strzały ostrzegawcze. To odwraca uwagę atakujących i kierowca ucieka samochodem z niebezpiecznej strefy. Język jest niewinny 13 marca, poniedziałek. Patrol w składzie: dowódca - porucznik Korzeniewicz - kierowca, dwóch żołnierzy, ksiądz kapelan i ja. Wyjazd w rejon Kaczanika. Tu dołącza do nas drugi honker. W góry, gdzie kręte i wąskie drogi, muszą jechać co najmniej dwa pojazdy. Co pewien czas dowódca melduje przez radio, gdzie jesteśmy. Mała górska wioska Krivenik. Tuż przy granicy z Macedonią. Zaledwie kilkanaście domów. Już z daleka widać budynek szkoły. Tam właśnie jedziemy. Kapelan wiezie ze sobą tysiąc marek w prezencie dla szkoły od wiernych z Bielska-Białej. To taca z kilku niedziel, kiedy kazania głosił kapelan "osiemnastki". Mówił o nienawiści i pojednaniu właśnie na przykładzie Kosowa. Propozycji, by za te pieniądze kupić szkole telewizor i antenę do odbioru programów satelitarnych, nauczyciele z wioski nie akceptują, bo mają pilniejsze potrzeby. Prowadzą nas do jednej z klas, gdzie natychmiastowej wymiany wymaga podłoga. Zgoda, na to pójdą pieniądze. Rozmawiam z nauczycielami, najpierw po angielsku, ale oni znają ten język jeszcze słabiej niż ja, więc proponuję przejść na serbski. Nie protestują. Nauczony doświadczeniem, nie omieszkałem jednak powiedzieć na samym początku, że język nie jest "kriv" (winien) nieszczęść, które wydarzyły się w Kosowie. Przytakują. Pokazują stare jugosłowiańskie bunkry, które znajdują się kilkaset metrów za szkołą. Dalej iść nie można - miny. Serbowie zaminowali całą granicę z Macedonią. Pytam, ilu mieszkańców wsi zginęło z rąk serbskiej policji i podczas nalotów NATO? Okazuje się, że nikt. Przeżyli wszyscy. Tajna broń 17 marca, piątek. Na śniadanie zupa mleczna, jajecznica, ser, miód. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Po obiedzie uroczysty apel, na którym dowódca wręcza "mitroviczanom" dyplomy za dobrze wykonane zadanie. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami. Tylko wyjechali, może byli kilkadziesiąt kilometrów za Mitrovicą, gdy przy "moście niezgody" na rzece Ibar ponownie wybuchły zamieszki. Światowe agencje prasowe pisały: "Polacy mają jakąś tajną broń i sposób na zneutralizowanie agresji wśród Serbów i Albańczyków". - Osiem godzin służby, cztery odpoczynku, patrole dzień i noc, na ulicach, a nie w kafejkach, to nasza broń i sposób - mówią żołnierze. Chorąży Sławomir Zoń przeżył w Mitrovicy w ostatnim dniu pobytu, podczas przekazywania służby fińskiemu oficerowi niecodzienną przygodę. Obaj szli w kierunku cerkwi na skróty przez kałuże, chorąży pół kroku za oficerem, i rozmawiali. W pewnej chwili rozmowa się urwała, chorąży zamilkł. Fin obejrzał się i stwierdził, że nie ma Polaka. W kałuży pływał tylko jego beret. Nagle tuż obok wybuchł "wodny wulkan" i ukazała się głowa chorążego. Wpadł do otwartej studzienki kanalizacyjnej. Potem koledzy nadali mu przydomek "szambonurek". Chorąży uratował się tylko dzięki refleksowi i niebywałej sprawności fizycznej. Jako jedyny w batalionie, a być może i w Wojsku Polskim, ćwiczy na trapezie w kamizelce kuloodpornej i w hełmie. Post scriptum 19 kwietnia, ostatnia środa wielkiego postu. W nocy trzema autobusami bielskiej firmy transportowej "Aga-Travel" powrócili urlopowicze. - Zaraz idę na siłownię, wieczorem patrol. Po pierwszym patrolu człowiek przestaje rozmyślać o domu, o narzeczonej, która żegnała mnie ze łzami, zobaczymy się dopiero pod koniec lipca, jak zjadę z misji - mówi starszy kapral Pytel. Przed południem do kraju wyjechali następni. Pożegnał ich podpułkownik Roman Polko. Szczególnie serdecznie. Odchodzi bowiem z batalio
10 marca 2000 roku, pierwszy piątek wielkiego postu, mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii.11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty. Dzień i noc patrole, stałe posterunki w newralgicznych punktach miasta. Kontrolują nawet pojazdy organizacji charytatywnych. Są równie nieustępliwi wobec Serbów i Albańczyków. Sytuacja w mieście wciąż jest napięta, ale nikt nikogo nie obrzuca już kamieniami, nie strzela, ustały prowokacje.12 marca, niedziela. Patrole, jak każdego dnia, wyjeżdżają w teren.Nagły wyjazd do wsi Donja Bitinja. Osiem samochodów albańskich wjechało bez zgody Serbów w ich enklawę. Albańczycy chcą odwiedzić swoje domy. Serbowie mówią: my ich wpuścimy, jeśli pozwolą nam odwiedzić nasze domy w Prizrenie i Uroszevacu.17 marca, piątek. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Po obiedzie uroczysty apel, na którym dowódca wręcza "mitroviczanom" dyplomy za dobrze wykonane zadanie. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami.
Personalne rozgrywki armatorów Wojna w żegludze W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM. Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM. Kto z kim Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku. Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO. Wątek cypryjski PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom. - PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski". Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu. Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki. - Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL. - Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone. Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty. - Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko. Kto przeciw komu Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki. Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą. - Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego. Obydwaj są legalni Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki. PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz. - Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki. Michał Stankiewicz
Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM.państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. PLO jednak nie są tego pewne.
Czy w Unii powstanie "centrum" i "peryferia" Niebezpieczna perspektywa podziału WOJCIECH SADURSKI Sałatka po nicejsku jest - jak wiedzą smakosze - daniem dość specyficznym. Zawiera bowiem składniki albo dość mało wyszukane - na przykład jajko, albo wręcz odrażające - jak rybki anchois, ale jako całość ma smak, do którego z czasem można się przyzwyczaić, a nawet polubić. Podobnie z wynikami szczytu Unii Europejskiej w Nicei. Niektóre brzmią nudno i biurokratycznie, a inne są zgoła podejrzane (jak na przykład Karta Praw, której warto będzie poświęcić osobny artykuł). A jednak w sumie składają się na pozytywny pakiet - bo stworzy on niezbędne instytucjonalne podstawy, pozwalające na rozszerzanie Unii o nowe państwa, w tym Polskę. Pierwsze komentarze w Polsce dotyczą oczywiście głównie "sprawy polskiej", a zwłaszcza walki o liczbę głosów w Radzie Unii. Warto jednak spojrzeć na wyniki nicejskiego szczytu z szerszej perspektywy, bo przyszłe miejsce Polski w instytucjach unijnych jest tylko częścią tzw. większej całości. Stawka Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę z tego, o jaką stawkę grano. Mówiąc najkrócej, znaczenie Nicei polegało na tym, że była to właściwie ostatnia okazja, by przeprowadzić fundamentalne wewnętrzne reformy, umożliwiające rozszerzenie Unii około roku 2003. Pomijając już formalny kalendarz - gdyby reformy instytucjonalne nie uzyskały w Nicei politycznej aprobaty, to nie byłoby czasu na ich ratyfikację - niemożność uzgodnienia reform w Nicei spowodowałaby załamanie się pewnej dynamiki politycznej. Nabrała ona pewnego rozpędu w ostatnich miesiącach i zepchnęła do defensywy unijnych maruderów - na przykład Wielką Brytanię i Danię. Najbardziej spektakularnym przejawem owej dynamiki było oczywiście słynne przemówienie Joschki Fischera z 12 maja tego roku, nawołujące m.in. do "przejścia od związku państw do pełnej parlamentaryzacji w postaci Federacji Europejskiej". Fischer podniósł stawkę w debatach nad wizją europejskiej federacji. Byłoby to jednak stracone, gdyby Nicea nie dokonała politycznej ratyfikacji wizji reform. Frustracja i rozczarowanie spowodowałyby opóźnienie dynamiki europejskiej, a to rykoszetem uderzyłoby w szanse państw kandydackich. Deficyt demokratyczny Z tego punktu widzenia trzy obszary reformy instytucjonalnej Unii, na które uzyskano w Nicei konsensus, są najważniejsze: podział głosów w Radzie Ministrów, skład Komisji Europejskiej i lista dziedzin, w których obowiązuje zasada kwalifikowanej większości, a nie jednomyślność. Są to sprawy dla przeciętnego czytelnika prasy nudne, a często dość skomplikowane. Ważne jest jednak, by za szczegółami dotyczącymi liczby głosów w Radzie, liczby komisarzy czy zakresu spraw objętych zasadą większości widzieć tło polityczne techniczo-prawnych uzgodnień. Składa się ono z dwóch podstawowych konstatacji: instytucje unijne są w coraz mniejszym stopniu reprezentatywne i w coraz mniejszym stopniu efektywne, a dodawanie nowych państw członkowskich oba te polityczne defekty tylko pogłębi. Reprezentatywność jest w Unii problemem drażliwym, gdyż od samego początku tworzenia politycznych form integracji europejskiej ścierały się ze sobą dwie zasady. Wedle jednej - podstawowymi podmiotami reprezentowanymi przez wspólne instytucje są państwa, wedle drugiej - obywatele. Przyjęcie jednej albo drugiej zasady prowadzi oczywiście do odmiennych form instytucjonalnych. W rzeczywistości wynik był zawsze rezultatem kompromisu, z którego nikt tak naprawdę nie był zadowolony. W literaturze naukowej i publicystycznej na temat instytucji unijnych popularne jest pojęcie deficytu legitymacji politycznej. Oto symptom tego rosnącego deficytu. Obecnie większość głosów w Radzie odpowiada mniej więcej sześćdziesięcioprocentowej większości obywateli państw Unii. Jeśli jednak Unia dalej się będzie rozszerzała, to bez zmiany systemu podziału głosów większość głosów w Radzie odpowiadałaby mniej niż połowie ludności państw Unii. Unia utraciłaby więc moralny mandat do mówienia o demokratyzmie głównych instytucji decyzyjnych. Niedrożna Komisja A efektywność? Biurokracja w głównym organie wykonawczym Unii - czyli w Komisji Europejskiej - staje się coraz oporniejsza wraz ze wzrostem liczby członków. Gdy Wspólnota składała się tylko z sześciu członków, prawdopodobieństwo, że jakaś propozycja decyzji - jakiejkolwiek - zostanie przyjęta jako wiążąca decyzja, wynosiło 15 procent. Obecnie prawdopodobieństwo to spadło do 8 procent. Eksperci, którzy dokonali modelu symulacyjnego procesu decyzyjnego w Komisji, twierdzą, że jeśli liczba państw Unii wzrośnie do 27 (a taką liczbę wymienia się jako punkt docelowy), szansa skutecznego przeprowadzenia jakiejkolwiek inicjatywy przez system instytucjonalny Komisji spadnie do 2,5 procent! Innymi słowy, Komisja okaże się po prostu niedrożna. Z tej podwójnej perspektywy należy patrzeć na reformy instytucjonalne, o których zadecydowano w Nicei - a nie tylko z punktu widzenia (preferowanego przez większość korespondentów i komentatorów) sporu między dużymi i małymi krajami Unii. Czy te reformy będą służyć podwójnym celom większej skuteczności i reprezentatywności? Do pewnego stopnia - skuteczność decyzyjna zostanie zwiększona przez zmianę klucza, według którego obsadzane będą w przyszłości stanowiska komisarzy, a także przez dalsze ograniczenie tematów, w których trzeba osiągnąć jednomyślność w Radzie. Czy jednak reformy, o których zadecydowano w Nicei, przyczynią się do większej reprezentatywności "obywatelskiej" najwyższych orgnów, a w szczególności Rady? Pierwsze impresje sugerują, że pod pewnymi względami reprezentatywność Rady ulegnie dalszemu osłabieniu - wskazuje na to na przykład zgoda Niemiec na nieproporcjonalnie niską (w stosunku do ludności) liczbę miejsc w Komisji. Ma to być zrekompensowane przez zwiększenie liczby niemieckich parlamentarzystów - ale dopóki Parlament Europejski jest organem drugorzędnym, dopóty remedium to jest złudne. Mniej równi członkowie Z perspektywy Polski i innych krajów kandydackich reformy te stanowią dobrą wiadomość, gdyż dostosowują Unię do zwiększenia liczby państw członkowskich. Jest jednak i druga strona medalu. Szczyt w Nicei - zgodnie z przewidywaniami - przyjął też bardziej elastyczne zasady, dotyczące tzw. wzmocnionej współpracy w ramach Unii. Teoretycznie chodzi o to, by niektóre państwa w ramach Unii mogły wspólnie podejmować bardziej intensywną współpracę w wybranych dziedzinach, nie czekając na zgodę pozostałych państw. Praktycznie może to doprowadzić do członkostwa drugiej kategorii. System "wzmocnionej współpracy" już jest faktem - zarówno waluta euro, jak i system kontroli imigracji na podstawie traktatu z Schengen stanowią przykłady przyspieszonej integracji, z której niektóre państwa dobrowolnie wyłączają się. Po Nicei taka możliwość została sformalizowana i ułatwiona: pojawiają się już propozycje kolejnych dziedzin, w których dochodzić może do integracji w "podgrupach" - na przykład wspólnej polityki obronnej. Dziś taka polityka jest podyktowana głównie chęcią ominięcia obiekcji Wielkiej Brytanii wobec przyspieszenia integracji. Jednak czołowi politycy unijni nie ukrywają, że system "wzmocnionej kooperacji" jest też niezbędny z perspektywy rozszerzenia Unii o nowe państwa. Jak powiedział 20 listopada we Florencji w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim premier Włoch Giuliano Amato, nowe państwa będą potrzebowały czasu, by przystosować się do już osiągniętych standardów integracji. Jest to potencjalnie niebezpieczna perspektywa. Oznacza bowiem stworzenie "centrum" i "peryferii". Joschka Fischer i Giuliano Amato mówią ładniej: o "środku ciężkości" Unii. Ale to tylko słowa, za którymi kryje się niebezpieczna treść: przewidywany podział Unii na trzon i kresy. W praktyce oznaczać to może członkostwo drugiej kategorii dla nowych państw.
Sałatka po nicejsku Zawiera składniki albo dość mało wyszukane, albo wręcz odrażające, ale jako całość ma smak, do którego można się przyzwyczaić. Podobnie z wynikami szczytu Unii Europejskiej w Nicei. Niektóre brzmią biurokratycznie, inne są podejrzane. A jednak w sumie składają się na pozytywny pakiet - stworzy on niezbędne instytucjonalne podstawy, pozwalające na rozszerzanie Unii o nowe państwa.
ANALIZA Kampania wyborcza w telewizji publicznej Cienka czerwona linia Pozwalam sobie przywołać pana do porządku - mówił dziennikarz TVP Piotr Gembarowski do Mariana Krzaklewskiego podczas programu "Kandydat" FOT. RAFAŁ GUZ LUIZA ZALEWSKA Niedawno Sejmowa Komisja Kultury nie była w stanie ocenić, czy telewizja publiczna właściwie wypełnia swoją misję. Trudno to zrozumieć, bo kampania wyborcza dostarczyła aż nadto przykładów, że TVP ma kłopoty z realizacją swych obowiązków przynajmniej na jednym polu - dostarczania uczciwej i bezstronnej informacji oraz stworzenia forum do prezentacji poglądów wszystkich reprezentantów sceny politycznej. Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć. Cenne sekundy Najprościej posłużyć się metodą, którą sama TVP wprowadziła przed kilkoma laty. Dowodząc, że sprawiedliwie traktuje wszystkich bohaterów sceny politycznej, zaczęła skrupulatnie podliczać czas wystąpień głowy państwa, rządu i najważniejszych ugrupowań parlamentarnych. Dzięki temu mogła odpierać ataki oponentów. Po tę samą metodę sięgnęły niezależne firmy badawcze, ale ich wyniki nie były dla TVP korzystne. Już w sierpniu z pierwszych zestawień wynikało, że w programach informacyjnych TVP pojawia się najczęściej jeden kandydat - Aleksander Kwaśniewski. Na pretensje sztabu Mariana Krzaklewskiego, którego wyprzedzali w tych zestawieniach nawet Lech Wałęsa i Andrzej Lepper, TVP tak odpowiadała: - Pan Krzaklewski nie był tak długo lustrowany ani osadzony w areszcie. We wrześniu niewiele się zmieniło. Telewizja w zestawieniu przesłanym Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji potwierdziła, że faworytem publicznej stacji był w czasie kampanii Kwaśniewski. Niektórzy wyszli przed szereg Prezes TVP Robert Kwiatkowski już pięć lat temu radził prezydentowi, jak zdobyć popularność wśród wyborców. Z taką biografią trudno zachować pozory bezstronności, ale przyznać trzeba, że prezes podejmował wysiłki, by jego telewizja nie stała się jawną filią sztabu prezydenta. Przed wyborami wszystkim pracownikom stacji w Warszawie i w ośrodkach regionalnych przypomniano, że "zasady etyczne dziennikarstwa zakazują prezenterom, reporterom, dziennikarzom oraz publicystom wykonywania zajęć podważających niezależność i wiarygodność dziennikarską, w tym uczestniczenia w kampaniach wyborczych". A mimo to co rusz dochodziło do incydentów, które przekreślały starania o zachowanie tych pozorów. Zaczęło się 9 września na placu Zamkowym w Warszawie, gdzie SLD zorganizował festyn z udziałem Kwaśniewskiego. Prowadził go Robert Samot, który przedstawił się warszawiakom jako prezenter najstarszej polskiej telewizji. Dzień później wystąpił on na antenie, by poprowadzić konkurs audiotele. We wrześniowym numerze lubelskiego "Głosu Lewicy" na liście członków honorowego komitetu wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego w Lubelskiem znaleźli się - obok Izabelli Sierakowskiej i Lecha Nikolskiego - Jeremi Karwowski i Krzysztof Komorski. Komorski jest dziennikarzem lubelskiego ośrodka TVP, podobnie jak Karwowski, który do niedawna był wicedyrektorem ośrodka, a teraz jest szefem publicystyki. Do programu "W naszym imieniu" zapraszał posłów ziemi lubelskiej. 23 września w Brzozie Toruńskiej na spotkaniu z honorowym komitetem wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego w Kujawsko-Pomorskiem pojawił się dyrektor ośrodka TVP w Bydgoszczy Marek Brodowski. Jak twierdzi, zdjęcie, które publikujemy obok, zrobiono mu przypadkiem i jest ono absolutnym nieporozumieniem. - Nadzorowałem tam i wyłącznie pracę ekipy telewizyjnej naszego oddziału, która obsługiwała konferencję prasową dla Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i programu regionalnego. Naklejkę, którą po chwili zdjąłem, przyklejono mi tuż przy wejściu na konferencję prasową, jak mi powiedziano, ze względów organizacyjnych - zapewnia dyrektor. Atmosfera przyzwolenia Ostatni dzień kampanii TVP zwieńczyła skandalem na antenie ogólnopolskiej. Rozmowę telewizyjnego dziennikarza Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim jego rzecznik nazwał absolutnym szaleństwem. "Pozwalam sobie przywołać pana do porządku", "Konwencja programu jest taka, że nie mówi pan tego, co chce, a odpowiada na pytania", "Pan odpowiada na pytanie, którego nie zadałem", "Proszę szanować reguły tego programu", "O takich sprawach może pan mówić w swoich reklamówkach", "Nie szkoda panu czasu? Zaraz skończy się program" - strofował Gembarowski swego gościa i odbierał głos, zwłaszcza gdy Krzaklewski próbował przypomnieć weto Kwaśniewskiego do ustawy odbierającej przywileje emerytalne funkcjonariuszom PRL. Na koniec oświadczył: "Skutecznie uniemożliwił mi pan zadanie dalszych pytań" i zakończył program. Przeciwko arogancji dziennikarza, podawaniu przezeń fałszywych danych i informacji zaprotestowała telewizyjna "Solidarność", ministrowie, posłowie i rzecznik rządu. - Sam nie wiem, co się stało. Dziennikarza poniósł temperament, może nerwy, może nie wytrzymał napięcia - przepraszał jeszcze tego samego wieczora dyrektor Jedynki Sławomir Zieliński. Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak mogło dojść do takiego skandalu, skoro wcześniej TVP starannie dobrała skład dziennikarzy wytypowanych do przeprowadzenia wywiadów z pretendentami do prezydenckiego fotela. Właśnie z tego powodu zrezygnowała z usług dziennikarza Radia Zet Krzysztofa Skowrońskiego, który dotąd w tym paśmie prowadził rozmowy z politykami. Zastanawiano się wówczas, czy nie stało się tak właśnie dlatego, że Skowroński - jako dziennikarz spoza TVP - mógłby zadawać niewygodne pytania. - Nic podobnego - zarzekała się telewizja. Zachowanie Gembarowskiego odbiło się szerokim echem. Zaprotestowali inni dziennikarze skupieni w telewizyjnym kole Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którzy sposób przeprowadzenia wywiadu określili jako "urągający zasadom profesjonalizmu". Ich zdaniem taka rozmowa nie byłaby możliwa, gdyby nie atmosfera przyzwolenia, jaka panuje w kierownictwie telewizji. Pięć dni później Rada Etyki Mediów uznała, że rozmowa Gembarowskiego "była całkowicie nieprofesjonalna i naruszała podstawowe standardy moralne". TVP: wyjaśniamy, wyjaśniamy... Dlaczego mimo jasnych reguł, które przypomniano przed wyborami, doszło do takich incydentów? - Biorąc pod uwagę, że miesięcznie produkowanych jest 9 tys. godzin programów i liczbę dziennikarzy zatrudnionych lub współpracujących z TVP w skali całego kraju, to 4 czy 5 nagannych zachowań stanowi zaledwie ułamek promila. Choć oczywiście nie jesteśmy zadowoleni, że takie incydenty miały miejsce - odpowiada Janusz Cieliszak, rzecznik zarządu TVP. Do tej pory żaden bohater wyborczych incydentów nie stracił pracy. Robertowi Samotowi "zwrócona została uwaga na niestosowność takich działań, ale ponieważ jest on współpracownikiem TVP, konsekwencje służbowe nie mogą być wobec niego wyciągnięte. W przypadku ponownego naruszenia zasad współpraca z nim zostanie rozwiązana" - napisał prezes TVP do szefa KRRiTV. Na razie telewizyjna agencja, z którą Samot współpracował, postanowiła nie korzystać z jego usług. Karwowski i Komorski do czasu wyborów zostali zawieszeni w obowiązkach i otrzymali zakaz pojawiania się na antenie, dopóty, dopóki telewizyjna Komisja Etyki nie oceni ich zachowania. Sprawę dyrektora Brodowskiego bada Biuro Kontroli TVP i Biuro Programów Regionalnych. Pracy nie stracił również Gembarowski. Na razie został zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy przez telewizyjną Komisję Etyki i wysłany na urlop. Dyrektor Zieliński informuje, że codziennie do telewizji przychodzi ponad setka listów z... gratulacjami dla odważnego dziennikarza. Konsekwencji nie poniósł żaden z przełożonych i raczej nie należy się spodziewać, że poniesie je w przyszłości. Krajowa Rada, która miała nieraz okazję, by zaapelować do TVP o stosowanie właściwych proporcji, w czasie kampanii z boku przyglądała się rozwojowi sytuacji i postanowiła poczekać z oceną na finał wyborów. Równocześnie ta sama Rada jeszcze w czasie kampanii, ale już w innej sprawie wykazała zaskakującą sprawność i zaangażowanie. Kiedy sztab Krzaklewskiego przekroczył limit płatnych reklamówek wyborczych, co skrupulatnie podliczył sztab Kwaśniewskiego dokładnie w tym samym dniu, co Departament Reklamy KRRiTV, jej sekretarz Włodzimierz Czarzasty nie czekał do 9 października, ale niezwłocznie powiadomił o fakcie Państwową Komisję Wyborczą. Nie skarżył się tylko jeden Sprzeciw wobec nierównego traktowania kandydatów przez telewizję publiczną połączył aż pięciu rywali do prezydenckiego fotela. W połowie września pięć prawicowych sztabów zarzuciło TVP promowanie tylko jednego kandydata - Kwaśniewskiego. Dzień wcześniej czworo członków Rady Programowej TVP, m.in. Robert Tekieli i Wojciech Wencel, zawiesiło swe uczestnictwo w tym organie z powodu "zaangażowania się TVP po stronie Aleksandra Kwaśniewskiego". Zarzuciło również TVP tendencyjny dobór dziennikarzy, którzy prowadzić będą programy wyborcze, a w przeszłości byli czynnie zaangażowani po stronie prezydenta oraz w budowanie niekorzystnych wizerunków jego rywali. Władze TVP nie zmieniły jednak swej polityki. Już kilka dni później wykorzystały do kampanii wyborczej letnie igrzyska w Sydney, na które wybrał się Kwaśniewski. W sportowych programach pokazano, jak prezydent udziela wskazówek przed kolejnym meczem, wizytuje wioskę olimpijską, macha z trybun, a potem w specjalnym studiu olimpijskim podsumowuje kondycję polskiego sportu. Nie zareagowała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, ale zabrała głos Państwowa Komisja Wyborcza. "TVP w okresie kampanii powinna unikać prezentacji w swoich audycjach kandydatów na prezydenta pełniących funkcje publiczne, jeżeli prezentacje te nie dotyczą wykorzystywanych przez nich funkcji" - oświadczyła. Nawet ci kandydaci, którzy nie przyłączyli się do protestu, nie byli zadowoleni z pracy TVP. Już w sierpniu Janusz Korwin-Mikke zaskarżył telewizję do sądu i wygrał proces, bo dziennikarze przypisali mu nieprawdziwą wypowiedź. Niezadowolony był także - dość wstrzemięźliwy w atakach na TVP - komitet Andrzeja Olechowskiego. Już po wyborach szef jego sztabu Maciej Jankowski w jednym z programów zakwestionował słowa dziennikarza, który powiedział, że 8 października Polacy wzięli los w swoje ręce. - Los Polski w swoje ręce postanowiła wziąć telewizja - oświadczył Jankowski. Zbieżne plany prezydenta i TVP Jednym z najistotniejszych zarzutów stawianych publicznej stacji było ograniczenie czy nawet celowe unikanie debaty publicznej, która powinna towarzyszyć każdej kampanii wyborczej. Telewizja w obronie przytaczała taki argument: - To nie od nas zależy, że kandydatów jest trzynastu. Chcieliśmy zapraszać do programów tylko pięciu najpopularniejszych kandydatów, ale nie zgodziła się reszta, a PKW nie wykluczyła, że przyzna im rację. Przypomnijmy, że debaty publicznej domagali się wszyscy najpoważniejsi kandydaci z wyjątkiem Kwaśniewskiego, którego strategia wyborcza nie przewidywała takiego spotkania przed pierwszą turą. Również w tym przypadku plany sztabu prezydenta i władz telewizji okazały się zbieżne i w rezultacie - tak jak chciał prezydent - poważnej debaty między najważniejszymi kandydatami nie było. Nie można jednak zarzucić TVP całkowitego ignorowania faktów niewygodnych dla prezydenta. Kompromitujące taśmy z Kalisza stały się czołówką "Wiadomości", a w "Monitorze Wiadomości" rozprawiano na ten temat dwukrotnie. Realizując zresztą zapowiedź prezydenta, TVP wyemitowała po wyborach kaliski film w całości, choć pokazywał on to samo, co wcześniej ujawnili już konkurenci. Nie oznacza to bynajmniej, że dziennikarze analizowali zachowanie prezydenta i jego otoczenia. Dyskusja dotyczyła najpierw sensu prowadzenia kampanii negatywnej, którą film z Kalisza wywołał, a potem ubolewano nad skutkami ujawnienia kompromitujących taśm. - Czy nie zaszkodzi to stosunkom państwo - Kościół? - dopytywała dziennikarka "Monitora". Pytania, jak ocenić osoby, które gesty papieża parodiowały i dlaczego prezydent zwleka z decyzją w sprawie dymisji Marka Siwca, nie padły. Najniższy poziom Niektórzy kandydaci niezadowoleni byli także z prezentacji ich oferty w autorskich audycjach TVP. Co prawda w "Forum wyborczym" do głosu dopuszczono przedstawicieli sztabów wyborczych, ale już "Tygodnik wyborczy Jedynki" zdominowały spory ekspertów. Ci bardziej skupiali się na prezentacji własnych opinii niż analizie poglądów polityków. Pojawiły się więc sugestie, że media powinny dokonywać wstępnej selekcji i poświęcać czas przede wszystkim liczącym się kandydatom. - A według jakich kryteriów powinno się przeprowadzać taką selekcję? Według poparcia w sondażach? Tym samym prezentowanie wyników badań opinii publicznej stałoby się decyzją polityczną - protestuje prof. Andrzej Rychard z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Zauważa, że takie decyzje prowadzić by mogły do paradoksalnych sytuacji i do grupy egzotycznych kandydatów trzeba by zaliczyć także Lecha Wałęsę. - Konieczność prezentowania wszystkich kandydatów jest niestety jednym z kosztów demokracji. Ale jest on nieporównywalnie mniejszy niż możliwość wybierania przez dziennikarzy według własnych kryteriów tych kandydatów, którzy powinni być ich zdaniem eksponowani - dodaje prof. Rychard. Niektórzy proponują daleko idące zmiany przynajmniej w sposobie prezentacji bezpłatnych audycji wyborczych. Tym bardziej że niektóre nie zdołały zgromadzić przed telewizorami nawet 500 tys. widzów. - To dobry moment, by zastanowić się nad tym, jak uatrakcyjnić te bloki. To, co oglądaliśmy w czasie kampanii, tworzyło kakofonię. Było męczące dla wyborców i mało korzystne dla samych kandydatów, skoro oglądalność audycji była niska - mówi prof. Lena Kolarska-Bobińska, dyrektor Instytutu Spraw Publicznych. Proponuje ona dyskusję nad tym, czy wszystkim komitetom wyborczym powinna przysługiwać jednakowa ilość czasu i czy ich audycje powinny być prezentowane w blokach czy raczej powinno się je rozbić na kilka części, by nadawać je w różnych godzinach. - Wiem, że powstanie dylemat nad sprawiedliwym podziałem czasu, ale ważniejsza jest chyba kwestia jakości programów i funkcja, jaką powinny one spełniać, a której w tej kampanii, jak się okazało, nie spełniły - mówi dyrektor ISP. Za ocenę telewizji publicznej zabrali się również politycy i to z obu stron. Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe zwróciło się właśnie o publiczną debatę w sprawie przekształcenia stacji w "prawdziwie publiczną instytucję". Do podsumowania działalności dzisiejszych władz TVP szykują się także liderzy SLD. Leszek Miller, opierając się na badaniach opinii publicznej i własnych obserwacjach, mówi wprost: - Obecna telewizja jest zbyt prawicowa. Z punktu widzenia Millera publiczna stacja powinna bardziej przechylić się w lewą stronę. Trudno sobie jednak wyobrazić, że publiczną stację można jeszcze bardziej upartyjnić i obowiązujące dziś standardy obniżyć. Kampania wyborcza dowiodła, że już teraz osiągnęły poziom najniższy z możliwych do zaakceptowania. Luiza Zalewska
Ustawa o radiofonii i telewizji sprzed ośmiu lat określiła wyraźnie, co należy do zadań publicznej telewizji. Z dziewięciu artykułów precyzujących jej podstawowe powinności w czasie kampanii wyborczej najważniejsze wydają się cztery: odpowiedzialność za słowo, rzetelne ukazywanie różnorodności wydarzeń i zjawisk w kraju, sprzyjanie swobodnemu kształtowaniu się poglądów obywateli oraz formowaniu się opinii publicznej, umożliwianie obywatelom i ich organizacjom uczestniczenia w życiu publicznym poprzez prezentowanie zróżnicowanych poglądów i stanowisk. Miniona kampania dała aż nadto przykładów, że właśnie te cztery artykuły TVP zdarzało się lekceważyć. Telewizja w zestawieniu przesłanym Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji potwierdziła, że faworytem publicznej stacji był w czasie kampanii Kwaśniewski. Prezes TVP Robert Kwiatkowski już pięć lat temu radził prezydentowi, jak zdobyć popularność wśród wyborców. Z taką biografią trudno zachować pozory bezstronności, ale przyznać trzeba, że prezes podejmował wysiłki, by jego telewizja nie stała się jawną filią sztabu prezydenta. A mimo to co rusz dochodziło do incydentów, które przekreślały starania o zachowanie tych pozorów. Ostatni dzień kampanii TVP zwieńczyła skandalem na antenie ogólnopolskiej. Rozmowę telewizyjnego dziennikarza Piotra Gembarowskiego z Marianem Krzaklewskim jego rzecznik nazwał absolutnym szaleństwem. "Pozwalam sobie przywołać pana do porządku" - strofował Gembarowski swego gościa i odbierał głos, zwłaszcza gdy Krzaklewski próbował przypomnieć weto Kwaśniewskiego do ustawy odbierającej przywileje emerytalne funkcjonariuszom PRL. Przeciwko arogancji dziennikarza, podawaniu przezeń fałszywych danych i informacji zaprotestowała telewizyjna "Solidarność", ministrowie, posłowie i rzecznik rządu. Dlaczego mimo jasnych reguł, które przypomniano przed wyborami, doszło do takich incydentów? Do tej pory żaden bohater wyborczych incydentów nie stracił pracy. Konsekwencji nie poniósł żaden z przełożonych i raczej nie należy się spodziewać, że poniesie je w przyszłości. Sprzeciw wobec nierównego traktowania kandydatów przez telewizję publiczną połączył aż pięciu rywali do prezydenckiego fotela. W połowie września pięć prawicowych sztabów zarzuciło TVP promowanie tylko jednego kandydata - Kwaśniewskiego. Nawet ci kandydaci, którzy nie przyłączyli się do protestu, nie byli zadowoleni z pracy TVP. Jednym z najistotniejszych zarzutów stawianych publicznej stacji było ograniczenie czy nawet celowe unikanie debaty publicznej, która powinna towarzyszyć każdej kampanii wyborczej. Telewizja w obronie przytaczała taki argument: - To nie od nas zależy, że kandydatów jest trzynastu. Chcieliśmy zapraszać do programów tylko pięciu najpopularniejszych kandydatów, ale nie zgodziła się reszta.Przypomnijmy, że debaty publicznej domagali się wszyscy najpoważniejsi kandydaci z wyjątkiem Kwaśniewskiego. Niektórzy kandydaci niezadowoleni byli także z prezentacji ich oferty w autorskich audycjach TVP. Co prawda w "Forum wyborczym" do głosu dopuszczono przedstawicieli sztabów wyborczych, ale już "Tygodnik wyborczy Jedynki" zdominowały spory ekspertów. Ci bardziej skupiali się na prezentacji własnych opinii niż analizie poglądów polityków.
NOWELIZACJE Pracownicze programy emerytalne Jak wspierać trzeci filar RYS. KORSUN MAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEK Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego. Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe. Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych). Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. Podstawowa wada Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie. Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności). Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania. Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe. Więcej niż jeden Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe. Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych. Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960. Kłopotliwa sytuacja Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE. Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta. Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe. Wzbogacenie form Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków. Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych). Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup. Opłacanie składek Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki. Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo. Zawieszenie i wznowienie Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych. Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe. Idea zasługująca na aprobatę, ale... Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych. Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji. Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu. Wiele innych zagadnień Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe). Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych. Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy. Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe. W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej). W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego. Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie
Nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest niezbędna. Nowy system zabezpieczenia społecznego zawiera indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na emeryturę. Uregulowania wprowadzają ustawa o pracowniczych programach emerytalnych (uppe) oraz o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (uofe). Ostatnio powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960) oraz propozycja alternatywna (druk nr 838). Według druku 960 ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze" np. konsorcja. Druk 838 sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe. Oba projekty zakładają zmianę sposobu finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Druk 960 przewiduje m.in. możliwość zawieszania ppe. Wiele zagadnień wymaga uszczegółowienia.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000. zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy" są dobrze przygotowane.
HISTORIA Do końca PRL mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady Przypisani do pracy (C) ŹRÓDŁO: www.komunizm.px.pl JERZY MORAWSKI Na pożółkłych kartach są wypisane kolumny liczb, tabele i zestawienia. Pełne poprawek, na marginesach dopiski ołówkiem. Wersje piąte i szóste dokumentów. Nagłówki opatrzone napisami "ściśle tajne" lub "poufne". Widać olbrzymią pracę rachmistrzów ministerialnych, biurowych specjalistów od przetwarzania ludzi w cyferki. Do dokumentów Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych w Warszawie od lat nikt nie zaglądał. Może nawet od pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, gdy powstały. Oto "wykonanie planu rozdziału absolwentów szkół wyższych według działów gospodarki w latach 1950 - 1955". Gospodarka potrzebowała nowych 129859 osób z dyplomami ukończenia wyższych uczelni. A kraj "dostarczył" ich zaledwie 112125. "Wykonano pokrycie" zaledwie w 86 procentach! - alarmowały statystyki. Dane rozbito na zawody, co też nie poprawiało pesymistycznej wymowy zestawień. Na przykład inżynierów budownictwa socjalizm potrzebował 5700, a dostarczano ich 4475, czyli pokrycie wynosiło 78 procent. Podobnie architektów: 2800 na 2479 - 88,2 procent. Kulało pozyskanie inżynierów odlewników: potrzebnych 770, zabezpieczonych 550, czyli zaledwie 71,4 procent. Nastąpił natomiast wysyp inżynierów budowy okrętów: socjalizm prosił o 120, a pojawiło się 185, czyli 154 procent. Agronomów po studiach było za mało: czekano na 3910, a przybyło 3669, czyli 93,7 procent. Brakowało nauczycieli: 21 tysięcy zamierzano rozdzielić między szkoły, a uczelnie wypuściły ich o 4 tysiące mniej. Sześcioletni plan potrzebował 3030 artystów i tylu ich dostarczono, co do jednego. Zapotrzebowanie na statystyków określono na 3000 osób. Pokrycia nie wykazano, sądząc jednak z mozołu, z jakim dokonano zestawień, o statystyków nie trzeba się było już martwić. Sześcioletni plan rozwoju kraju przygotowany pod kierownictwem Hilarego Minca, wicepremiera i szefa Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, przestawiał gospodarkę na nowe tory. Rozwinąć przemysł ciężki, tak aby sprostał potrzebom wojskowym Związku Radzieckiego. Każdy trybik gospodarki, zgodnie z wzorem ze Wschodu, musiał być zaplanowany. Położono nacisk na fachowe kadry. W marcu 1950 roku pojawiła się ustawa o planowym zatrudnieniu absolwentów szkół średnich zawodowych oraz szkół wyższych. Już na początku widniało w niej zdanie: "Państwo Ludowe powinno planowo kierować dopływem absolwentów szkół do uspołecznionych zakładów pracy i zapewnić młodzieży możliwość niezwłocznego włączenia się w budownictwo socjalistyczne". "Niezwłoczne włączenie się" oznaczało nakaz pracy. Kierować tym miały nowo powołane komisje przydziału pracy dla absolwentów. Rugowanie z liceum Bogdan Osmoliński po skończeniu w 1948 roku szkoły podstawowej w rodzinnej Żółkiewce (woj. lubelskie) trafił do szkoły ogólnokształcącej w Krasnymstawie. Po skończeniu dziewiątej klasy w 1950 roku otrzymał świadectwo. Wychowawca klasy wyczytał listę osób, którym nie wolno było kontynuować nauki w liceum. Osmoliński znajdował się na liście. Z trzydziestu uczących się w klasie osób połowa została z liceum usunięta. Podobnie uszczuplono inne dziewiąte klasy w szkole. - Nie wręczono nam, rugowanym ze szkoły, żadnego dokumentu - wspomina Osmoliński. - Nic nie tłumaczono. Chyba też na nic się nie powoływano. Poinformowano wyrzuconych, że w każdym technikum zawodowym przyjmą ich na skróconą naukę. Do klasy trzeciej technikum. W dwa lata mieli zdobyć zawód technika. Osmoliński nie zamierzał uczyć się w technikum. Marzył o studiach humanistycznych, miał je podjąć po skończeniu liceum. Wpadł z kolegą na pomysł, że spróbują kontynuować naukę w ogólniaku w innej miejscowości. Szkoła znajdowała się w Rybczewicach. Na początku wakacji odwiedzili dyrektora liceum w Rybczewicach z prośbą, by przyjął ich do dziesiątej klasy. Przedłożyli świadectwa. Dyrektor nie zadawał żadnych pytań, zabrał podania. Zapewnił, że nie widzi przeszkód, aby Osmoliński z kolegą kontynuowali naukę w jego liceum. Chłopcy byli zadowoleni, że dało im się obejść jakieś niejasne zarządzenie dyrekcji ogólniaka w Krasnymstawie. Po wakacjach Osmoliński z kolegą zgłosili się do internatu ogólniaka w Rybczewicach. Byli pewni, że w nim zamieszkają. Tam kazano im się zameldować u dyrektora. - Dyrektor miał do nas pretensje, że wprowadziliśmy go w błąd. Dzwonił do ogólniaka w Krasnymstawie. Tam powiedziano mu, że zostaliśmy wytypowani do szkolnictwa zawodowego - opowiada Osmoliński. - Tłumaczył, że nie może nas przyjąć. Oddał nam podania i świadectwa. Osmolińskiego przyjęto do technikum elektrycznego w Lublinie. Wówczas technika nie podlegały Ministerstwu Oświaty, ale ministerstwu mającemu pieczę nad dziedziną w nich nauczaną. Lubelskie technikum podporządkowane było Ministerstwu Przemysłu Maszynowego. Bogdan Osmoliński był synem chłopa z dziesięciohektarowego gospodarstwa. W klasie znalazł się z innymi osobami ze wsi podobnie jak on usuniętymi z różnych liceów. - Dzisiaj rozumiem, dlaczego usunięto mnie z ogólniaka i zmuszono do nauki w technikum zawodowym. Potrzeba było wykwalifikowanych robotników do budowy komuny - mówi. Żywioł biurokracji Policzenie wszystkich dusz z dyplomami (podobną statystyką objęto absolwentów techników) wymagało armii urzędników. Musieli oni dokonać bilansu możliwości uczelni, porachować wszystkich uczących się, co do głowy. Resorty zasypywały Komisję Planowania tonami pism donoszących o zapotrzebowaniu na konkretnych absolwentów. A żywioł biurokracji skupiony w Komisji Planowania wydzielał, wręcz cykał po człowieku. Nawet wiodące w socjalizmie resorty, jak Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Obrony Narodowej, czapkowały w Departamencie Zatrudnienia Komisji Planowania. Pułkownik Józef Turski, szef kadr MON, pisał w grudniu 1951 roku: "Biorąc szczególnie pod uwagę znaczenie wychowania fizycznego w ludowym Wojsku Polskim, proszę o przydzielenie do dyspozycji MON stu absolwentów Wyższych Szkół Wychowania Fizycznego i AWF". Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego potrzebowało w 1952 roku 472 absolwentów ze średnim wykształceniem, m.in. 83 techników budowlanych, 48 elektryków i jednego kinotechnika. Usilne dążenie do powszechnego bezpieczeństwa zmusiło "resort strachu" do wystąpienia również o absolwentów z branży włókienniczej. "MBP wytypowało, po uzgodnieniu z zainteresowanymi resortami, absolwentów z Technikum Włókienniczego w Łodzi. Przędzalnictwo bawełny - Wymysłowski Stefan, tkactwo bawełny - Gerynbenwald Dawid, tkactwo wełny - Piotrowski Bogdan, technologia szycia - Marchewka Cyryl. Proszę o spowodowanie wydania nakazów pracy dla absolwentów wytypowanych przez MBP". Szef służby zdrowia bezpieki domagał się w piśmie "przedłużenia nakazów pracy absolwentów szkół wyższych i średnich do lat trzech". A MON informowało: "Zostanie przeniesiony do rezerwy por. Połubiński Jerzy syn Wacława, inż. mgr budowy okrętów. Należy zobowiązać wyżej wymienionego do pracy w konkretnym pionie MON. Proszę o wystawienie dla ww. nakazu pracy". MON rozrastało się dynamicznie. "Potrzebujemy prawników do obsadzenia administracyjnych stanowisk. Zamierzamy powołać osoby do zawodowej służby wojskowej poprzez nakazy pracy". Chodziło między innymi o Wiesława Kowalczyka, aktora z Teatru Młodego Widza we Wrocławiu, i Tadeusza Kiedosa, cenzora z Wojewódzkiego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Bydgoszczy. W 1953 roku Komisja Przydziału Pracy Absolwentów wykazała w sprawozdaniu, że skierowano do MON 290 absolwentów, a zapotrzebowanie opiewało na 539 osób. Konstanty Rokossowski, marszałek Polski, ówczesny szef MON, wystosował delikatny list do Komisji Planowania, a nie było to w jego zwyczaju: "Przydział absolwentów szkół wyższych dla potrzeb MON nie pokrywa zapotrzebowania wojska nawet w 50 procentach. Proszę o zwiększenie przydziału absolwentów". Marszałek wyszczególnił potrzeby, chodziło mu m.in. o dwóch inżynierów odlewników. Bezpieka liczyła skrupulatnie wchłanianych w swe szeregi absolwentów wyższych uczelni. W 1953 roku przydzielono do MBP 150 prawników. Skierowano jednak zaledwie 66, z czego pracę podjęło 54. Dwanaście osób, co odnotowano, nie podjęło pracy z przyczyn usprawiedliwionych. Biurokratyczny wysiłek Komisji Planowania przekładał się na pojedyncze losy ludzi. Człowiek, którego nazwisko widniało w dokumentach z napisem "ściśle tajne", nawet jeszcze nie wiedział, że jego los już został zaplanowany. Za czasów pańszczyźnianych chłop był przypisany do ziemi. Biurokracja pierwszej połowy lat pięćdziesiątych XX wieku przywiązywała obywatela do gospodarki socjalistycznej. Rozkazuje państwo W 1952 roku Bogdan Osmoliński skończył technikum. Chciał się zatrudnić w budowanej Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie. Ale nic z tego. Wręczono mu nakaz pracy i skierowanie do zakładu sieci energetycznych w Kielcach. Nikt nie pytał, czy praca w Kielcach zgodna jest z jego planami życiowymi. One się nie liczyły. Obowiązywał nakaz pracy. W nakazie pracy Osmolińskiego, kierującym go do zakładów sieci energetycznych w Kielcach, określone było wynagrodzenie miesięczne 461 złotych i trzyletni okres przymusowego zatrudnienia. Wpisano także stanowisko: zastępca mistrza konserwacji sieci. Osoba wręczająca nakazy pracy Osmolińskiemu i jego kolegom postraszyła ich. Za uchylanie się od podjęcia pracy zgodnie z nakazem groziła grzywna w wysokości stu tysięcy złotych. - Młodych ludzi, którzy nie znali prawa, od razu ustawiano na całe życie: musisz robić to, co rozkazuje ci państwo. Jeśli się nie podporządkujesz, spotka cię kara - mówi Osmoliński. - Nikt z mojej klasy w technikum nie sprzeciwił się nakazowi pracy. Osmoliński przez trzy miesiące mieszkał w hotelu miejskim w Kielcach. Później przerzucono go do rejonu energetycznego w Końskich. Rejon nie mógł zapewnić mu mieszkania i umieszczono go ponownie w hotelu, a później na kwaterze. Wykonywał dokumentacje sieci energetycznych, nadzorował brygady remontowe. Rok przed końcem trzyletniego obowiązkowego okresu pracy Osmolińskiego powołano do wojska. Opuścił je w 1956 roku. Przez pół roku nie pracował, przebywał w domu rodziców w Żółkiewce. Przeczytał w gazecie ogłoszenie, że białostockie Przedsiębiorstwo Elektryfikacji i Obsługi Rolnictwa poszukuje fachowców. Zgłosił się. Przepracował tam ponad trzydzieści lat. W 1977 roku ukończył zaocznie Wyższą Szkołę Inżynierską. - Studia skończyłem dwadzieścia lat później, niż powinienem. Przez to usunięcie z liceum ogólnokształcącego i nakaz pracy - mówi. - Czuję się pokrzywdzony. Odżyła teraz sprawa reprywatyzacji, zwraca się to, co kiedyś zabrano. Mnie komuna pozbawiła możliwości intelektualnego rozwoju. Przez to mój status społeczny był niższy. Zawodowy także, bo byłem tylko technikiem. Gorszy też był mój status finansowy. Utraciłem możliwości życiowe, dlatego że ktoś wyznaczył mi drogę inną niż ta, którą zamierzałem pójść. A była nas rzesza młodych ludzi, których zmuszono do budowy komuny - mówi. Bogdan Osmoliński poprosił Instytut Pamięci Narodowej o wyjaśnienie przyczyn wyrzucenia w 1950 roku jego i tysięcy uczniów z liceów ogólnokształcących. Otrzymał odpowiedź, że IPN nic nie wie na ten temat. Inteligencja pod kuratelą Leszek W. kończył liceum w Tomaszowie Mazowieckim, gdy dołączono go do grupy agitatorów. Mieli pojechać na wieś i przekonywać chłopów do założenia spółdzielni produkcyjnej. W Komitecie Miejskim PZPR sekretarz partii tłumaczył agitatorom w trakcie narady: "macie przekonać chłopów, że muszą założyć kołchozy". Leszek W. studiował niedawno dzieła Lenina i zabrał głos: "Towarzysz Lenin powiedział, że nie ma żadnego przymusu". Sekretarz partii kazał mu opuścić naradę. W szkole czekał na niego dyrektor. Poinformował, że otrzymał polecenie usunięcia go ze szkoły. Dyrektor był znajomym rodziców Leszka W. Nie wyrzucił chłopaka. Leszek W. zdał maturę. Szkolny ZMP nie chciał wystawić mu opinii potrzebnej do egzaminu na wyższe studia. Bez poparcia ZMP podania na studia nie były przyjmowane. Leszek W. pojechał do pracy przy budowie Nowej Huty. Został pomocnikiem murarza. Po pewnym czasie tamtejszy przewodniczący ZMP wystawił mu odpowiednią opinię na studia. Zdał egzaminy wstępne do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Szczecinie. Rozpoczął studia. W 1955 roku ukończył uczelnię. Wezwała go Komisja Przydziału Pracy dla Absolwentów. - Komisję tworzyli pracownicy naukowi i czynnik społeczny. Czynnik to ktoś chyba z komitetu partii - wspomina Leszek W. - Wręczyli mi nakaz pracy do Krakowa. Chciałem zostać w Szczecinie. Moje tłumaczenie jednak zdało się na nic. Leszek W. pojechał do Krakowa. Nie odpracował jednak trzech lat zgodnie z nakazem, gdyż awansowano go i przeniesiono do stolicy. Doktor Zdzisław Wójcik, dzisiaj emerytowany socjolog z Łodzi, gdy skończył studia socjologiczne na Uniwersytecie Łódzkim w 1953 roku, dostał nakaz pracy na wsi w okolicach Skierniewic. Wychował się w Łodzi. Nie chciał się przenosić. Miał znajomości w Wojewódzkim Związku Gminnych Spółdzielni. Postarał się tam o pracę w charakterze inspektora szkolenia zawodowego. Przekonał komisję przydziału, która działała na Uniwersytecie Łódzkim, że posada w WZGS wiąże się z pracą na wsi. Połowa kolegów ze studiów w podobny sposób wymigała się od nakazów pracy. Zdzisław Wójcik opublikował w 1962 roku krótką analizę zgodności nakazów pracy z kierunkiem studiów ukończonych przez osoby nimi objęte. Badania dotyczyły niektórych absolwentów Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Łódzkiego. Okazało się na przykład, że siedem osób trafiło do szkolnictwa. Jedna absolwentka filologii wylądowała w przemyśle włókienniczym jako referent w dziale zbytu, a dwie zostały zwolnione z nakazów. Analiza jest zbyt fragmentaryczna, by wyciągać wnioski. Sygnalizuje jednak, że nakazom pracy towarzyszyło sporo biurokratycznego bałaganu. Komisje przydziału pracy dla absolwentów rozwiązano w 1956 roku. Dziś nie sposób doszukać się w publikacjach naukowych wzmianki o nakazach pracy. Po biurokratycznym systemie, który je wydawał, nie ma też śladu w archiwach. - Dziś myślę, że nakazy pracy oprócz kierowania na wieś inteligencji do szkół pozwalały władzy mieć kuratelę nad młodymi, wykształconymi ludźmi - mówi doktor Wójcik. Bat na uchylających się Kiedy zlikwidowano komisje przydziału pracy, wprowadzono system skierowań. Na uczelniach pojawili się pełnomocnicy do spraw pracy. 25 lutego 1964 roku ukazała się ustawa o zatrudnieniu absolwentów szkół wyższych - powstała pajęczyna zależności, która omotała wszystkich mających ochotę wyrwać się spod kurateli państwa. Wprowadzono pojęcie "absolwent uchylający się". Chodziło o osobę, która nie zamierzała podjąć pracy w przedsiębiorstwie fundującym jej stypendium w okresie studiów. "Uchylający się" musiał zwrócić przedsiębiorstwu kwotę równą otrzymanemu stypendium i połowie kosztu wykształcenia absolwenta. Podobnie musieli opłacić się "uchylający się", jeżeli otrzymywali stypendia państwowe. W ustawie zapowiedziano, że spłata podlega przymusowemu wykonaniu w trybie egzekucji administracyjnej. Absolwenci wyższych uczelni wyjeżdżający z kraju na Zachód musieli złożyć weksle albo poręczenia rodziców, że w razie pozostania za granicą ktoś spłaci koszty poniesione przez państwo na ich wykształcenie. Do końca PRL istniał obowiązek pracy, a w połączeniu z krótką uzdą dla absolwentów wyższych uczelni powodowało to, iż mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady. -
Do dokumentów Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego od lat nikt nie zaglądał. gospodarki w latach 1950 - 1955 potrzebowała 129859 osób z dyplomami ukończenia wyższych uczelni. A kraj "dostarczył" ich zaledwie 112125. Policzenie wszystkich dusz z dyplomami wymagało armii urzędników. Biurokratyczny wysiłek Komisji Planowania przekładał się na pojedyncze losy ludzi. W 1952 roku Osmoliński skończył technikum. Wręczono mu nakaz pracy i skierowanie do zakładu sieci energetycznych w Kielcach. - Studia skończyłem dwadzieścia lat później, niż powinienem - mówi. - Czuję się pokrzywdzony. Mnie komuna pozbawiła możliwości intelektualnego rozwoju. Do końca PRL istniał obowiązek pracy, mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady.
POLSKA-UE Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców Ceny istotniejsze niż obawy Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału. Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Bruksela chce wyliczeń Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE. Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać. Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie? Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny. Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz. Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. Biura w Polsce drogie Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia. W małych miejscowościach taniej Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc. Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie. W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych. Warszawa prawie jak zachód Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw. Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw. Ile za grunty orne Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro. Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha. Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców na 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje na 5 lat. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Jego zdaniem, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się. Unia domaga się jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta rzeczonym okresem ochronnym, i stara się sprowadzić rozmowy do analizy konkretnych cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Zdaniem wielu dyplomatów przyjęcie postulatu Polski oznaczałoby zasadnicze ograniczeniem swobody przepływu kapitału i zahamowałoby rozwój zagranicznych inwestycji. Pojawiły się również zarzuty, że polskie stanowisko negocjacyjne nie jest wynikiem rzetelnej analizy rynku, ale odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących w kraju.
POMOCE SZKOLNE Szkołokrążcy, prywatni i państwowi Ryzykowny biznes ANNA PACIOREK Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Trwanie w poczuciu misji - Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. "Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw." Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?". - Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową. Co zostało z tych lat Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu. W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie. Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Sporne zamówienia publiczne Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. - Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. - W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom. - Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas. Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX. - Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0 Lista zalecanych środków dydaktycznych Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. - Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna. - Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz. - Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset. System do naprawy Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar? - Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. - Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty od 0,5 do 1 proc. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić, producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna. Skończył się monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. trwa walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, dawnymi państwowymi producentami oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody, jak np. ELBOX. Firmy państwowe były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. MEN było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y.W latach 80. notowano niedobór pomocy dydaktycznych. po 1990 r. w fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. fabrykę w Kętach kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła. Fabryka w Bytomiu została sprzedana. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Fabryka w Poznaniu produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii jest w trudnej sytuacji. Fabryka w Koszalinie produkuje meble. CEZAS zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. CEZAS w Zielonej Górze wziął się za produkcję. Po 1990 CEZAS-y w Bydgoszczy i Poznaniu zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producentai. system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W San Jose w Kalifornii stanął posąg Quetzalcoatla. chrześcijan wzburzyła świadomość, że budowa pomnika pogańskiego bóstwa pochłonęła pół miliona dolarów. wnieśli sprawę do sądu. wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury w jednym z publicznych parków. ten sam sąd uznał, że krzyż, który stoi na jednym ze wzgórz San Francisco nie może być własnością publiczną. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są przejawami kampanii, jaką ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. Przeciwników posągu Quetzalcoatla "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów".
Nowy prezes Sklejki Pisz, były wojewoda suwalski, wprowadza nowe porządki Duże wymagania w duchu życzliwości ZDJĘCIA PIOTR KOWALCZYK IWONA TRUSEWICZ Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r. Decyzję ministra Andrzeja Chronowskiego o swoim powołaniu zakomunikował dotychczasowemu prezesowi Janowi Muzyce sam - jako przewodniczący rady nadzorczej. Następnie zakazał wpuszczania byłego prezesa na teren fabryki. Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Zanim Potaś został przewodniczącym związku, był ślusarzem kotłowym. Za poprzedniego prezesa zarabiał średnią z sześciu miesięcy ze swojego ostatniego miejsca pracy, czyli ponad 2000 zł. Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie. Odwołanie przez telefon Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. Średnia płaca wynosiła 2700 zł. W piskim bezrobociu (ponad 30 proc.) i ubóstwie Sklejka była wyspą z innej bajki. Od połowy czerwca 2000 r. fabryka jest jednoosobową spółką skarbu państwa. Prezes Muzyka miał podpisany z ministerstwem skarbu kontrakt na dwa lata. Potem zamierzał odejść na emeryturę. W przemyśle drzewnym przepracował pół wieku, w Sklejce - 30 lat. - Kiedy zapytałem pana Podczaskiego o dokument odwołania, powiedział, że miał w mojej sprawie telefon z Warszawy, a akt odwołania znajduje się w ministerstwie - mówi Jan Muzyka Były prezes nie ukrywa, że zabolał go sposób, w jaki został potraktowany. Odwołanie przez telefon, brak uzasadnienia oraz zakaz wejścia do fabryki, którą z sukcesem kierował przez całe dorosłe życie. I która była całym jego życiem. Kiedy odchodził, Sklejka miała ponad 4,4 mln zł zysku brutto (dane za dziesięć miesięcy 2000 roku). Do końca roku zysk zmalał do 3,85 mln zł. - Wyniki spółki za pierwsze dwa miesiące nie są najlepsze. Są gorsze niż w roku ubiegłym. Rada analizuje, czy jest to tylko wpływ silnego złotego - mówi Marek Ziemiecki, przewodniczący rady nadzorczej Sklejki. Od wojewody do prezesa Paweł Podczaski, 38-letni prawnik z Ełku, był ostatnim wojewodą suwalskim z nadania AWS. Jako wojewoda urzędował niecały rok 1998. W ciągu pierwszych czterech miesięcy wymienił ośmiu z dziewięciu dyrektorów wydziałów urzędu wojewódzkiego, mianował nowego dyrektora generalnego; odwołał dyrektora biblioteki wojewódzkiej, kuratora i wicekuratora oświaty, dyrektora Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich, kierownika Urzędu Rejonowego w Giżycku, dyrektora Wojewódzkiej Kolumny Transportu Sanitarnego, dyrektora samodzielnego ZOZ w Olecku. Zmienił przedstawicieli w radzie Euroregionu Niemen, dyrektora ZOZ w Piszu i dyrektora Wojewódzkiego Zespołu Pomocy Społecznej. Po likwidacji województwa Paweł Podczaski został radnym sejmiku województwa warmińsko-mazurskiego. W czerwcu 2000 r. Sklejka została przekształcona w spółkę skarbu państwa. Ówczesny minister Emil Wąsacz zawarł z dyrektorem Muzyką kontrakt. Paweł Podczaski został przewodniczącym rady nadzorczej firmy. 16 sierpnia ministrem skarbu został Andrzej Chronowski. W połowie listopada Paweł Podczaski otrzymał z ministerstwa powołanie na prezesa Sklejki Pisz SA. - Osobiście pragnę, aby Sklejka była najlepszym zakładem branży w kraju, bo za jej wyniki finansowe, w przeciwieństwie do pracowników, odpowiadam całym swoim majątkiem. Najważniejszy problem to pogodzenie konieczności obniżania kosztów firmy z zachowaniem miejsc pracy - mówi o filozofii zarządzania nowy prezes. Na początek zmniejszył o połowę liczbę stanowisk kierowniczych. Ci, którzy zostali, mają więcej obowiązków, a zarabiają mniej. Dzięki temu firma odniesie "wymierne korzyści finansowe". Prezes zatrudnił pełnomocnika ds. public relations i wdrażania ISO. Zapowiada dwukrotne wzmocnienie działu informatyków, prawnego i marketingu. Ciężka praca związkowca Jacek Potaś nie widzi nic niestosownego w swoich zarobkach. Potwierdza ich wysokość. Siada na krześle pod ścianą, na której króluje krzyż, sztandar z orłem w koronie oraz paprotka, i argumentuje: - Podwyżka wiąże się z tym, że będziemy zmieniać układ zbiorowy pracy. Gdyby szef drugich związków był na etacie, miałby takie same pobory, czyli prawie dwie średnie zakładowe. - To ciężka i odpowiedzialna praca, która musi być doceniana i odpowiednio wynagradzana - tłumaczy podwyżkę prezes. Zofia Turska, przewodnicząca ZZ Pracowników Sklejki, nie jest na etacie związkowym. W fabryce pracuje od 28 lat. Jest behapowcem. - Nowy prezes ignoruje mnie i nasz związek. Utrudnia nam działalność, narusza ustawę o związkach. Pan Potaś ma wejście do prezesa w każdej chwili. Ja od 16 lutego usiłuję się umówić na spotkanie, ale bezskutecznie - opowiada Zofia Turska. - Oba związki traktuję jednakowo. Natomiast nastawienie pani Turskiej oceniam nieprzychylnie. Duże wymagania, ale w duchu życzliwości, charakteryzują moje kontakty z panem Potasiem. Jego wynagrodzenie jest porównywalne z wynagrodzeniem związkowców w innych zakładach, np. Daewoo Ełk - mówi prezes. - Moje pobory określa układ zbiorowy. Są to dwie średnie zakładowe, co daje ok. 3400 zł brutto. Jednak w większości polskich firm szef związków zarabia mniej, bo średnie swoje pobory z ostatniego miejsca pracy - tłumaczy Tadeusz Durko, szef Solidarności w ełckich zakładach. O byłym wojewodzie przewodniczący Durko ma wyrobione zdanie. - Pana Podczaskiego znam dobrze i dziwiło mnie entuzjastyczne nastawienie Jacka do nowego szefa - wspomina. Zdecydowanie się odcinamy Przed Wigilią prezes Podczaski spotkał się na opłatku z załogą. - Obiecał, że nie będzie zwalniał, zwiększy zatrudnienie i produkcję. 30 grudnia wypowiedzenia dostało 15 osób z działu ochrony. Dział został zlikwidowany - mówi Zofia Turska. W styczniu wypowiedzenia dostały 34 osoby na stanowiskach kierowniczych. Części zaproponowano inne stanowisko, innym tylko obiecano. - Upomniałam się o nich na ogólnym zebraniu. Ludzie czekają, nie wiedzą, co z nimi będzie. Powiedziałam, że są psychicznie wyczerpani czekaniem - opowiada szefowa związków. Prezes Podczaski wezwał do siebie siedem osób będących na wypowiedzeniach. Własnoręcznie napisały one oświadczenia: "Ja niżej podpisany/podpisana oświadczam, że zdecydowanie odcinam się od działań i pomówień pani Zofii Turskiej, a mój stan psychofizyczny w pełni pozwala mi na wykonywanie powierzonych obowiązków służbowych". - Takie metody to były w latach pięćdziesiątych - komentują pracownicy. - Pani Turska oświadczyła publicznie, że siedem osób będących na wypowiedzeniach jest w takim stanie psychofizycznym, że nie są zdolne do pracy. Jako pracodawca byłem zobowiązany natychmiast skonfrontować tę informację z rzeczywistością. Ludzie stwierdzili, że to pomówienia, że nie upoważnili pani Turskiej do takich wypowiedzi - wyjaśnia prezes. Na temat pani przewodniczącej prezes ma dużo informacji. Nie zawsze sprawdzonych. - Pani Turska jest w lokalnych władzach SLD - informuje prezes. - Nie należę do żadnej partii - prostuje Zofia Turska. Trudny proces analityczny W listopadzie pięcioosobowa rada nadzorcza Sklejki poprosiła nowego prezesa o przedstawienie planu działania. Jak mówi jeden z członków rady, w styczniu zarząd przedstawił plan "cząstkowy", a na posiedzeniu 13 marca "znów plan nie został przedstawiony w całości". - Takiego dokumentu jak plan perspektywiczny nie tworzy się na kolanie, to wymaga czasu, bardzo szerokich analiz rynku. Takie plany są trudnymi procesami analitycznymi - wyjaśnia prezes Podczaski. Jego zdaniem, kierowanie firmą nie może ograniczyć się do siedzenia za biurkiem, "jak było za poprzednika". "Dotychczasowy Prezes od kilku lat spełniał wymogi przejścia na emeryturę. Wyniki finansowe zakładu pogarszały się z roku na rok o sto procent w porównaniu do roku poprzedniego" - napisał o poprzedniku nowy prezes. Sprawdziłam: w 1997 r. Sklejka miała zysk brutto 4,1 mln zł, w 1998 r. - 3,8 mln zł, w 1999 r. zysk wzrósł ponad dwukrotnie - do 8,1 mln zł, w 2000 r. wyniósł 3,8 mln zł (za 10 ostatnich miesięcy poprzedniego prezesa - 4,4 mln zł). Janusz Krynicki, dyrektor w Agencji Prywatyzacji, która od stycznia sprawuje nadzór właścicielski nad Sklejką w imieniu ministra skarbu: - Doszły do nas sygnały i krytyczne uwagi na temat tego, co dzieje się w Sklejce. Sprawdzamy ich wiarygodność. Planujemy być na posiedzeniu rady nadzorczej w kwietniu. Załoga Sklejki nie dostała premii motywacyjnej za marzec. Po raz pierwszy od wielu miesięcy. -
Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r. Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie. Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. W piskim bezrobociu i ubóstwie Sklejka była wyspą z innej bajki.
Do czego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo? Wojna o pamięć trwa BRONISŁAW WILDSTEIN Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków? Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania. To prawda, że komunizm zmuszał wszystkich do ciągłych kompromisów z moralnością i zdrowym rozsądkiem. Pozostawała jednak zasadnicza różnica między tymi, którzy dla władzy i kariery, łamiąc elementarne zasady obowiązujące ciągle w społeczeństwie, angażowali się w budowę i podtrzymywanie komunizmu, a osobami zmuszanymi przez nich do rozmaitych form uległości. Wrogowie rozliczenia tę różnicę zacierali. Konsekwencja Urbana W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy, jak nazywało go wtedy również wielu obecnych wrogów rozliczenia. Był to ten niezwykły moment, gdy partykularyzmy ustępują na rzecz dobra wspólnego. Solidarność była tworzeniem wspólnej nadziei tak jak stan wojenny był jej uśmierceniem. Solidarność nie może być modelem organizacji wolnego i demokratycznego społeczeństwa. Winna natomiast stać się punktem odniesienia wolnej Polski, tak jak stała się jej rzeczywistym fundamentem. Jednakże przeciwnicy dekomunizacji, a więc rozliczenia PRL, aby uzasadnić swoją postawę, musieli dokonać rewizji doświadczenia "Solidarności". Brak rozliczenia PRL musiał wiązać się z relatywizacją. Jeżeli obok twórców "Solidarności" bohaterami odrodzenia Polski mają być zasiadający przy Okrągłym Stole aparatczycy, dlatego tylko, iż po nieudanych próbach rekomunizacji kraju i uśmiercenia "Solidarności", czym był stan wojenny, uświadomili sobie, że aby utrzymać swoją pozycję muszą zrezygnować z niektórych aspektów władzy - wówczas cała niezwykłość i heroizm sierpniowego ruchu niknie. Oczywiście działania wrogów dekomunizacji nie są konsekwentne. Z jednej strony usiłują oni odwoływać się do doświadczenia "Solidarności", z drugiej popadają w paradoksy. Konsekwentny jest Jerzy Urban, twórca propagandy stanu wojennego, który "Solidarność" na wszelkie sposoby usiłuje ośmieszyć i zdeprecjonować. To on zwycięża w języku i wyobraźni zbiorowej, zaśmieconej rozmaitymi "solidaruchami", "styropianem", "oszołomami" itd. Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest, jak wspomniałem, rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju, gdyż w innym wypadku trzeba będzie rozliczać się również z własnych przewin. Zamiast odwołać się do wielkiego, heroicznego aktu, do którego polska zbiorowość okazała się zdolna, "władcy dusz" III Rzeczypospolitej odwołali się do najgorszych cech Polaków. Nie macie się czego wstydzić, mówili wrogowie dekomunizacji, budując wspólnotę oportunizmu. Możecie być z tego dumni. W efekcie cała PRL zaczyna być obiektem rewizji i swoistego kultu. Walka przeciw dekomunizacji rozpętana została pod sztandarem moralizmu, a w efekcie doprowadziła do kompromitacji i odrzucenia argumentu moralnego w politycznym dyskursie. Zaczęła się pod hasłami obrony autorytetu państwa i porządku prawnego, a doprowadziła do osłabienia państwa i pozbawienia go jakiegokolwiek autorytetu oraz do zniszczenia prestiżu prawa i uczynienia zeń martwej formy. Państwo w rękach aparatczyków Jednym z podstawowych argumentów, który dziś stosują przeciwnicy rozliczenia, jest dowodzenie, że postawy postkomunistów i antykomunistów w polityce, a zwłaszcza w stosunku do państwa różnią się niewiele. Gdybyśmy nawet przyjęli tę tezę, która prawdziwa jest tylko w części, uznać można ją za kolejny argument na rzecz dekomunizacji. Otóż praktyka zawłaszczania państwa przez koalicję postpeerelowską w latach 1993 - 1997, stworzyła model uprawiania polityki w III Rzeczypospolitej. Co znamienne, nawet główni przeciwnicy dekomunizacji (w tym "Gazeta Wyborcza" i Unia Wolności) z niewczesnym zdumieniem przyjęli, że owa nowo-stara koalicja traktuje państwo jako łup i buduje system nazwany w Polsce "kapitalizmem politycznym". Oburzenie było dlatego nie na miejscu, że trudno było wyobrazić sobie inne zachowanie dawnych aparatczyków, którzy nie zostali nawet moralnie potępieni za to, co robili w PRL. Aparatczyków, którzy za cichym przyzwoleniem dużej części opozycyjnych elit w latach 1989 - 1993 budowali kosztem państwa swoją ekonomiczno-instytucjonalną pozycję. Jest niezwykle trudno przełamać model "kapitalizmu politycznego". Jeśli postkomuniści, jedna z głównych sił politycznych w kraju, kierują się wyłącznie zasadą budowy potęgi swojego obozu, to znaczy zawłaszczania państwa przez swoją grupę, trudno wyobrazić sobie, aby jej przeciwnicy mogli kierować się zasadami innymi, gdyż sytuowałoby ich to na zdecydowanie przegranych pozycjach. W polityce, jak na wojnie, to przeciwnik wyznacza reguły gry. Można oczywiście próbować wyłamać się z tej potępieńczej logiki. To znaczy - głównie zredukować obszar działania państwa i uczytelnić zasady jego funkcjonowania. Byłaby to jednak kolejna rewolucja w Polsce; przeprowadzenie jej jest trudne, a prawdopodobieństwo małe. Widzimy zresztą usiłowania takie w praktyce obecnego rządu, ale nie sięgają one skali potrzeb. Tak więc to postkomuniści ukształtowali scenę polityczną III Rzeczypospolitej. Zdominowali jej lewą stronę i narzucili sprzeczne z duchem republikańskim zasady funkcjonowania całego państwa. Rzeczywistość polityczną niepodległej Polski uformowała odmowa dekomunizacji. Polska odmiana choroby Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Domaganie się odpowiedzialności za to, co ktoś uczynił, uznane zostało przez polskie ośrodki opiniotwórcze za grzech największy. Oczywiście, wybór taki musiał pociągnąć za sobą przewartościowanie wszystkich wartości. Zasadą stała się relatywizacja - nie jesteśmy w stanie ocenić, co było dobre, a co złe, toteż za jedyną prawdziwą przewinę uznać można próbę dochodzenia racji, prawdy czy sprawiedliwości. Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Niezbędny jest on również dla funkcjonowania wolnego rynku, o czym pisali klasycy ekonomii. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Przy braku istnienia tego moralnego konsensu, pozostaje powszechnie jedynie uznanie dla "pragmatyzmu", który staje się wyłącznie oportunizmem. W tym wypadku nie może dziwić uznanie dla SLD, który zdolność tę przejawia w stopniu najwyższym i wolny jest od jakichkolwiek moralnych obciążeń. No, ale sprawa dokonała się. Wojna o pamięć została przegrana. Co z tego, że jej przegrani rzecznicy reprezentowali moralne racje? Jest oczywiste, że w polityce nie tylko nie wystarczy już antykomunistyczny argument, ale że należy stosować go niezwykle rozważnie. Polityka jako walka o władzę stanowi jednak tylko powierzchnię życia publicznego. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość. Przyszłość uwarunkowana jest doświadczeniem, do którego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo.
Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach.Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość.
Kilkanaście milionów Rosjan przystosowało się do życia w niepodległym ukraińskim państwie Swoi czy obcy PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Mają dziesięcioletniego syna Griszę. Zamieszkali w Kijowie w 1980 roku. Do stolicy Ukrainy trafili właściwie przez przypadek, bo Wołodia, jako wojskowy, został tu po prostu skierowany. Równie dobrze mógł trafić do Władywostoku albo do Rygi. - Jestem synem wojskowego - mówi Wołodia. - Mój ojciec osiemnaście razy zmieniał miejsce zamieszkania. Dlatego nie mam przyjaciół z dzieciństwa, ze szkoły. Przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, gdzie ledwie poznałem swoich kolegów, mijały dwa, trzy lata i już trzeba było się pakować. Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą. - Tak, granica to problem - zgodnie podkreślają Olga i Władimir. - Do Moskwy jechało się dawniej dziewięć godzin - wyjeżdżało się wieczorem, a wysiadało rano. Teraz pociąg stoi trzy, cztery godziny na granicy. Celnicy budzą ludzi w środku nocy, każą pokazywać bagaż, przeszukują półki i schowki. To jest męczące. Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku. A w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego. - Doskonale rozumiem po ukraińsku, ale sam mówię po rosyjsku. Uważam, że wysilanie się na mówienie po ukraińsku byłoby śmieszne - mówi Wołodia. Z jego synem Griszą jest już inaczej - dzięki szkole mówi znakomicie po ukraińsku. Bo Grisza chodzi do szkoły ukraińskiej, czyli - ściślej mówiąc - z ukraińskim językiem nauczania. Szkół rosyjskojęzycznych zostało w Kijowie niewiele. Tam, gdzie stał dwór Szkoła Średnia nr 25 znajduje się w znakomitym miejscu: tuż naprzeciwko wylotu najpiękniejszej chyba ulicy Kijowa, Andrijiwskiego Uzwizu, gdzie kiedyś mieszkał Michaił Bułhakow. Trzeba uważać, by nie upaść na dziewiętnastowiecznych "kocich łbach". Pod murami starych domów oferują swe towary dziesiątki sprzedawców obrazów, rzeźb i pamiątek. Kiedyś stała tu pradawna siedziba kijowskich książąt. - Właśnie tu, gdzie dziś jest szkoła, miał swój dwór książę Włodzimierz - śmieje się dyrektorka szkoły, pani Ludmiła Kudriawcewa. - A dawni książęta dobrze wiedzieli, gdzie stawiać swoje domy. Jest to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. - To nie jest rosyjska szkoła, ale ukraińska - podkreśla pani dyrektor. - Realizuje normalny program, tyle że po rosyjsku. Stopniowo wprowadzamy jednak przedmioty w języku ukraińskim - oprócz języka, także historię i geografię Ukrainy. Kto uczy się w tej szkole? Głównie Rosjanie, ale także Ukraińcy i nieliczni przedstawiciele innych narodowości, na przykład Gruzini, Azerowie, Kirgizi, Uzbecy, a także Polacy (córki pracownika jednej z polskich firm). Zdaniem pani dyrektor trafili oni do tej szkoły przede wszystkim dlatego, że jest dobra. - Świadczy o tym liczba osób przyjętych na wyższe studia, na które egzaminy wstępne trzeba zdawać po ukraińsku i z języka ukraińskiego - podkreśla. Owszem, zdarzają się protesty przeciwko "rosyjskiej szkole". - Czasami zjawiają się ludzie, którzy pytają: po co taka szkoła w centrum stolicy Ukrainy? Ale zdarza się to rzadko... Istniejemy już 60 lat i mam nadzieję, że będziemy istnieć dalej. Dawna "Antrepriza" Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie jest najstarszą sceną w tym mieście. Założył go w 1891 roku pod nazwą "Antrepriza" Nikołaj Sołowcow. - Ale ponieważ władza radziecka uznała, że to ona powinna być w ZSRR założycielką wszystkiego, w roku 1926 wydano postanowienie o powołaniu Rosyjskiego Teatru Dramatycznego. Oficjalnie istniejemy więc od 1926 roku - mówi Borys Kuricyn, pracujący w dziale literackim teatru. Od czasów radzieckich zmienił się przede wszystkim adres - teatr nie mieści się już na ulicy Lenina, ale na Chmielnickiego. Przemianowano także pobliską stację metra - z Leninskiej na Teatralną - choć odlanych w metalu cytatów z dzieł Lenina nie zdjęto. Do centralnej ulicy Kijowa, Chreszczatyku, jest stąd kilka kroków. Teatr im. Łesi Ukrainki cieszy się ogromnym powodzeniem - by obejrzeć co lepsze przedstawienia, trzeba odstać swoje w kolejce do kasy. - Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny Michaił Rieznikowicz. - Jesteśmy bardzo doceniani przez Ministerstwo Kultury. Po likwidacji cenzury możemy wystawiać absolutnie to, co chcemy. Zdaniem Rieznikowicza dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych, niż kilka lat temu. - Żyje tu 14 -16 milionów Rosjan oraz ludzi innych narodowości, na co dzień posługujących się językiem rosyjskim - mówi. - Losy Ukraińców i Rosjan, mieszkających razem przez całe wieki, przeplatały się ze sobą. Choć nie wszyscy to rozumieją, to od kilku lat obserwujemy jednak zdecydowane osłabienie wszelkich nacjonalizmów. W znacznej mierze jest to efekt działań prezydenta Leonida Kuczmy. Bez kompleksów Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Kongres Rosyjskich Stowarzyszeń Ukrainy twierdzi, iż "rosyjska kultura została [na Ukrainie] zepchnięta na margines", sieć rosyjskich szkół "zmniejszyła się kilkakrotnie, w niektórych obwodach nie ma już ich wcale, podczas gdy w ukraińskich szkołach język rosyjski nie jest wykładany nawet jako obcy. Rosyjski jest rugowany ze wszystkich sfer życia społecznego, obrona języka rosyjskiego i kultury przyjmowana jest jako działalność antypaństwowa". Tuż przed wyborami przedstawiciele rosyjskich organizacji oświadczyli, że nie poprą prezydenta Leonida Kuczmy, bo niechętnie odniósł się do ich postulatów. - Spotkałem działaczkę jednego ze stowarzyszeń rosyjskich, która krytykowała prezydenta, twierdząc, że nie doprowadził do nadania językowi rosyjskiemu statusu państwowego - mówi Michaił Rieznikowicz. - Ani ona, ani ludzie myślący podobnie nie rozumieją sytuacji w państwie. Dziś nie czas na wprowadzenie drugiego języka państwowego. A Borys Kuricyn uważa, że nie ma o czym mówić. - Jeśli ktoś urodził się w jakimś kraju, winien znać jego kulturę i język - mówi, dodając, że ukraiński jest zbliżony do rosyjskiego i Rosjanin łatwo go zrozumie. Żałuje tylko, że w szkołach znacznie zmniejszono program nauczania rosyjskiej literatury. - A jak oddzielić Szewczenkę od kultury rosyjskiej, a Gogola czy Puszkina od ukraińskiej? - pyta. Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. Poważne, kijowskie pismo "Deń" opublikowało informacje, które zaprzeczają tezie o rzekomym prześladowaniu Rosjan na Ukrainie. Funkcjonuje tu około 2700 rosyjskojęzycznych szkół średnich, w których uczy się 2,5 miliona uczniów. Na Ukrainie są też cztery rosyjskie szkoły wyższe i 21 rosyjskich teatrów. Istnieje też 1300 rosyjskojęzycznych gazet i czasopism o łącznym nakładzie blisko 8 mln egzemplarzy. Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom.
Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą. Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. Szkoła Średnia nr 25 znajduje się w znakomitym miejscu: tuż naprzeciwko wylotu najpiękniejszej chyba ulicy Kijowa. Jest to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. - To nie jest rosyjska szkoła, ale ukraińska - podkreśla pani dyrektor. - Realizuje normalny program, tyle że po rosyjsku. Stopniowo wprowadzamy jednak przedmioty w języku ukraińskim - oprócz języka, także historię i geografię Ukrainy. Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie jest najstarszą sceną w tym mieście. - Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny Michaił Rieznikowicz. Zdaniem Rieznikowicza dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych, niż kilka lat temu. Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom.
SZKOŁA Zawód: nauczyciel Portret zbiorowy z uczniem w tle ANNA PACIOREK W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne - wykształcenie poświadczone odpowiednimi dokumentami. Wśród obecnie pełnozatrudnionych nauczycieli 68,3 procent ma wykształcenie wyższe, 23 procent ukończyło studium nauczycielskie, 7,6 procent ma tylko maturę, a 1,1 procent kolegium nauczycielskie. Jaki jest przepis na dobrego nauczyciela? - Po pierwsze trzeba być dobrym człowiekiem, w miarę mądrym, a dopiero na trzecim miejscu specjalistą od czegoś - mówił "Rz" Władysław Pańczyk, nauczyciel konsultant w WOM w Zamościu, jeden z wyróżnionych nagrodą ministra edukacji. - Zły człowiek, mimo że jest fachowcem, nie będzie dobrym nauczycielem. Nie zachwiany prestiż Zawód nauczyciela cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym. Według badań CBOS z czerwca 1996 roku nauczyciel zajmuje czwarte miejsce w randze zawodów, po profesorze uniwersytetu, lekarzu i górniku, przed sędzią, inżynierem, dziennikarzem i oficerem zawodowym. Dużo niżej ulokowali się ksiądz, minister i poseł na Sejm. Przy czym, jeśli prestiż zestawić z dochodami, to płace nauczycieli kształtują się, zdaniem respondentów CBOS, znacznie poniżej społecznie aprobowanego poziomu. Aż 86 procent ankietowanych oceniło, że nauczyciele zarabiają za mało, 11 procent uznało, że tyle, ile powinni, a 3 procent, że za dużo. Kiedy przed trzema laty CBOS spytał dorosłych obywateli, jak oceniają instytucje użyteczności publicznej w miejscu swojego zamieszkania - najlepiej została oceniona działalność szkół. Ośmiu na dziesięciu ankietowanych uznało, że wypełnia ona dobrze swoje obowiązki, a jeden na dziesięciu, że źle. "Czy nauczyciele naprawdę znają się na tym, co robią, czy są fachowcami?" Na tak postawione pytanie ponad połowa respondentów odpowiedziała: "tak, większość", a 15 procent - "tak, wszyscy lub prawie wszyscy". Co czwarty ankietowany wybrał odpowiedź "niektórzy tak, niektórzy nie". Tylko czterech na stu odpowiedziało "raczej niewielu", a pięć procent miało trudności z oceną. Ponad połowa ankietowanych uznała, że większości nauczycieli zależy na tym, by dobrze wykonywać swoje obowiązki, a 21 procent sądziło, że zależy na tym wszystkim lub prawie wszystkim pedagogom. O tym, że nauczycielom nie zależy na dobrej pracy, było przekonanych 19 procent respondentów. Z tego cztery procent uznało, że nie zależy na tym większości nauczycieli. Tak dobre społeczne notowania zderzają się z przypadkami przedstawianymi w mediach. A te wyglądają na przykład tak. W jednej ze szkół matki wchodzące w skład "trójki rodzicielskiej" zostały upoważnione przez pozostałych rodziców do podjęcia rozmów z dyrekcją szkoły na temat zmiany wychowawcy. Dyrektorka kategorycznie odmówiła im prawa do wtrącania się w "jej kompetencje". Kiedy zjawiły się z wnioskiem podpisanym przez wszystkich rodziców, dyrektorka zaczęła krzyczeć, że ich działania to oczywiste chamstwo, wezwała woźnego i nakazała mu, by odtąd nie wpuszczał tych osób do "jej szkoły". Uczeń szuka sensu Jak postrzegają swoich pedagogów uczniowie? Połowa uczniów ocenia swoje stosunki z nauczycielami jako pozytywne, przy czym jako "bardzo dobre" tylko co dziesiąty uczeń. Czterech na dziesięciu twierdzi, że "różnie bywa", a osiem procent odpowiada, że układają się "raczej nie najlepiej". Takie dane zebrało CBOS ankietując w 1996 roku uczniów ostatnich klas szkół ponadpodstawowych. Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej przeprowadzonych w 1994 roku wśród uczniów, 39 procent z nich uważa, że nauczyciele myślą przede wszystkim o tym, by im przekazać wiedzę, przy czym co czwarty respondent uznał, iż pedagodzy nie zwracają uwagi, czy uczniowie są tym zainteresowani. Czterech na dziesięciu uczniów ocenia, że nauczyciela nie interesują problemy jego podopiecznych, chce tylko, by wykonywali jego polecenia. Co trzeci uczeń twierdził, że nauczyciele bardziej lubią karać, niż nagradzać. Prawie co czwartemu uczniowi słowo "nauczyciel" kojarzy się z lękiem, strachem, a blisko połowa powiedziała, że nie ma takich nauczycieli, do których mogłaby się zwrócić z osobistymi problemami. - Uczniowie w większości przystosowują się do szkoły takiej, jaka jest, i nie bardzo widzą możliwość zmiany sytuacji - mówi doktor Waldemar Kozłowski z Instytutu Badań Edukacyjnych. - Jest grupa uczniów, która ma poczucie bezsensu szkoły, ale to się zwykle kończy na proteście i nie skoordynowanym buncie. Sytuacja się zmienia, gdy trafią na dobrego nauczyciela. Ilu jest nauczycieli, którzy mają ochotę coś dobrego zrobić dla uczniów? Zapewne jest to mniejszość, ale czy to jest 10, 20 czy 30 procent, nie wiadomo. Sposób na tyranię pedagoga Uczniowie w zdecydowanej większości nie dostrzegają sensu działania tzw. samorządu szkolnego. Nie dają się nabierać na hasła o partnerstwie. - Mówienie o partnerstwie to przesada - twierdzi Waldemar Kozłowski. - Wiadomo, że role i pozycje nauczyciela i ucznia są inne, nierównorzędne. Zacieranie tego nie ma sensu. Ma natomiast sens podmiotowe podejście do ucznia - okazywanie mu szacunku, podkreślanie tego, że ma prawo głosu, godność osobistą, której nie można urażać. A co się dzieje, gdy uczeń uwierzy w hasła partnerstwa i samorządności? Przekonał się o tym Daniel, bohater jednego z reportaży w "Rz". Daniela usunięto ze szkoły, gdyż, jak mówił jego przeciwnik, polonista: - Poszedł na całkowitą konfrontację z nami. Swoją działalnością roszczeniową zyskał pewien poklask u pewnej części młodzieży, bo był utożsamiany z osobą, która ma odwagą z nami walczyć, być tą pierwszą tarczą. Nasz liberalizm i demokratyczny stosunek do młodzieży dały efekt - wyrosło zjawisko takie jak on. Najbardziej spójny i przemyślany system szkolnej demokracji ma chyba I Społeczne Liceum przy ulicy Bednarskiej w Warszawie. - Podstawowa idea, która mi przyświecała w chwili zakładania tej szkoły, to słowa z przysięgi Hipokratesa: "po pierwsze nie szkodzić" - mówiła "Rz" Krystyna Starczewska, dyrektor szkoły. - Szkoła bywa często toksyczna i szkodzi dzieciom, zamiast pomagać w ich rozwoju, zniechęca do uczenia się, banalizuje rozmaite problemy, wywołuje lęk, nerwicę, obrzydza poezję, obrzydza ciekawe dziedziny życia, a przede wszystkim obezwładnia nudą. Postanowiłam stworzyć szkołę, która by stosunkowo mało rzeczy obrzydzała, a do pewnych potrafiła zachęcić. Główna zasada to minimalizacja przymusu, żeby na przykład uczeń nie był skazany na nauczyciela, którego nie trawi, albo żeby mógł poświęcać więcej czasu na to, co go bardziej interesuje. Nie miała to być jednak szkoła "luzacka", a taka, w której wytworzy się ambicja zdobywania wiedzy bez zewnętrznego przymusu. Chcieliśmy szkoły przyjaznej nie tylko dla uczniów, ale i dla rodziców oraz nauczycieli, w której te trzy stany nie musiałyby ze sobą walczyć, ale mogłyby współpracować. Stąd nasza szkolna demokracja, Rzeczpospolita z trójpodziałem władz na Sejm, Radę Szkoły i Sąd Szkolny. Jeden z absolwentów I SLO powiedział, że dzięki tej demokracji "potencjalna tyrania pedagoga została skrępowana znanym wszystkim i wspólnie ustalonym prawem". Dyrektor Starczewska ocenia, że praca nauczyciela w I SLO jest cięższa i trudniejsza niż w szkole państwowej, gdyż dystans między uczniem i nauczycielem jest mniejszy niż w liceach tradycyjnych i nauczyciel musi własną wiedzą i postawą wyrobić sobie szacunek ze strony uczniów. Łatwo też może się dowiedzieć, że nie jest przez uczniów akceptowany; oni tego nie muszą ukrywać, wypełniają co dwa lata specjalne ankiety, w których oceniają pracę nauczycieli. Zachłyśnięcie się swobodą Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Programem objęto około 500 szkół, a w nich ponad 60 tysięcy uczniów. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie i dlatego na lekcjach KOSS nauczyciele stosują aktywne metody, jak psychodramy, debaty, burze mózgów, analizy przypadków, wywiady. - Te lekcje są powszechnie akceptowane - mówi Waldemar Kozłowski. - Podobają się uczniom dlatego, że luz, swoboda, nie ma stopni, wolno dyskutować, są inne relacje z nauczycielem. To zachłyśnięcie swobodą na tle rutyny szkolnej. Tylko mała część uczniów nie akceptuje takich lekcji - nieśmiali, którym sprawia trudność publiczne zabieranie głosu, i bardzo dobrzy uczniowie, którzy dostrzegają, że nie ma się czego uczyć, a mają nawyki, iż na lekcji trzeba zdobyć pewną wiedzę. Kluczem KOSS jest metoda, ale nie każdą lekcję tą metodą da się realizować. Na przykład KOSS łamie regułę szkolną, że na pytanie jest jedna poprawna odpowiedź. Inspirujące dla innych nauczycieli może stać się pokazanie, że jeżeli będą bardziej otwarci w kontaktach z uczniami, pozwolą im na większą swobodę wypowiadania się, to atmosfera w szkole może się poprawić. Nowi kontra starzy Sporządzenie portretu zbiorowego polskiego nauczyciela wydaje się być zadaniem niewykonalnym. Chociażby dlatego, że w pedagogicznym gronie występują olbrzymie różnice stażu, wieku, doświadczeń, systemów wartości. Niepokojące jest zjawisko wsysania nowych, młodych nauczycieli przez system szkolny. A jeśli młody chce być inny, ma własne zdanie na temat pracy w szkole, to bardzo często bywa odrzucany i rezygnuje z pracy. Często młody nauczyciel mimo kwalifikacji musi uczyć czegoś innego, gdyż "jego" przedmiot prowadzi kolega mający lepsze układy z dyrektorem. A to jest ważniejsze niż kwalifikacje. Tylko nieliczni autorzy pamiętników młodych nauczycieli opublikowanych w książce "Moja twarz jest niepowtarzalna" dobrze wypowiadają się o dyrektorach szkół. Po 1989 roku w szkołach niewiele się zmieniło. Chwilowe zawirowanie wprowadziła zapowiedź powoływania dyrektorów szkół drogą konkursów. Ci, którzy poprzednio nakazywali obowiązkowe uczestnictwo w pochodach pierwszomajowych i mieli średnie wykształcenie, a przypisywali sobie "półwyższe" z uwagi na ukończony kurs marksizmu-leninizmu, zgłaszali się do konkursów. Inni nauczyciele bali się konkurować z dotychczasowym zwierzchnikiem i w wielu placówkach wszystko zostało po staremu. Od dyscyplinarki do świętości Jaki jest przeciętny polski nauczyciel? Właściwie policzalne są tylko przypadki skrajne - liczba nauczycieli, którzy stają przed komisją dyscyplinarną, i liczba tych, którzy słusznie wypinają pierś po odznaczenia ministra z okazji święta - Dnia Edukacji Narodowej. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, kim powinien być dobry nauczyciel. Anna Radziwiłł podaje taką definicję - nauczyciel powinien być porządnym człowiekiem lub, idąc dalej, człowiekiem, który próbuje zostać świętym. W ubiegłym roku rzecznicy dyscyplinarni na zlecenie kuratorów oświaty przeprowadzili ogółem 210 postępowań wyjaśniających, których celem było ustalenie zasadności zarzutów kierowanych pod adresem nauczyciela; z tego 62 sprawy umorzono. Komisje dyscyplinarne wymierzyły następujące kary: w 8 przypadkach wydalenie z zawodu nauczycielskiego, w 16 - zwolnienie z zakazem zatrudniania w zawodzie nauczycielskim na okres trzech lat, w 27 - zwolnienie z pracy bez zakazu zatrudniania w innej szkole, w 4 - udzielenie nagany z przeniesieniem do innej szkoły, a w 56 - udzielenie nagany z ostrzeżeniem. Do najczęstszych nauczycielskich wykroczeń zalicza się stosowanie kar cielesnych oraz naruszanie godności ucznia przez wyzwiska i ośmieszanie, stosowanie przymusu psychicznego; dalej idą - picie alkoholu, skłócenie ze środowiskiem szkolnym i rodzicielskim, porzucenie pracy i nadużycia finansowe. Liczba spraw dyscyplinarnych wszczynanych przeciwko nauczycielom jest znikoma w stosunku do ogółu mianowanych nauczycieli (około 450 tysięcy). Ale zdaniem Mieczysława Chełchowskiego, przewodniczącego Odwoławczej Komisji Dyscyplinarnej dla Nauczycieli przy Ministrze Edukacji Narodowej, problem ten nie może być uznany za marginalny, gdyż sprawy dyscyplinarne nauczycieli znajdują swój oddźwięk w środowisku uczniowskim, wciągają, czasem nawet dzielą, środowiska pedagogiczne, a często także i rodzicielskie. Jasną stronę nauczycielskiego portretu zbiorowego stanowią nauczyciele entuzjaści, którzy na przykład od kilku lat pracują nad programem "Nowa Matura", przygotowują olimpijczyków, prowadzą eksperymenty. Takie postacie, jak na przykład Dorota Mazurkiewicz, wyróżniona przez ministra nagrodą. - Zawód nauczyciela jest dla mnie powołaniem, pracuję tyle lat, jestem lubiana przez młodzież i ja bardzo ją lubię - mówiła "Rz" pani Mazurkiewicz. - Przez te lata pracy finansowych korzyści niewiele osiągnęłam, ale nawet kwiatek od młodzieży to taka przyjemność. Wychowałam troje swoich dzieci i dużo "państwowych". A nieco pośrodku, z tendencją ciążenia do ciemniejszej strony, są przypadki szkolnej codzienności opisane na przykład przez Marię Dudzikową. Oto fragment listu uczennicy VIII klasy jednej z poznańskich szkół, która notuje powiedzonka pani od polskiego: "Co za bzdety mi tu wciskasz, kupa wariatów, kupa idiotów, kompletne debile, Turki, Iksińska powiedz, bo te łby znów nie wiedzą, Igrekowski, ty nierobie, ty śmierdząca wszo". Co przeszkadza nauczycielom Jak wynika z badań profesor Henryki Kwiatkowskiej, nauczyciele spytani o to, jakie stwierdzenia charakteryzują ich własną szkołę, w ponad połowie przypadków odpowiedzieli, że "panuje w niej atmosfera pracy", a co piąty wybrał odpowiedź: "nie ma atmosfery pracy, każdy myśli o tym, by jak najszybciej iść do domu". Dwie trzecie oceniły, że "nie ma konfliktów", a 29 procent, że "stosunki międzyludzkie nacechowane są podejrzliwością". Waldemar Kozłowski na podstawie rozmów z nauczycielami ocenia, że generalnie zaangażowanie nauczycieli w pracę szkoły spada. Przychodzą, zrobią swoje i odchodzą. Szkoła jest dla nich tylko miejscem, w którym się zarabia, zresztą niedużo. - Przypuszczam, że część nauczycieli ma problemy osobiste, których nie potrafi rozwiązać, i to znajduje wyraz w ich stosunku do ucznia - mówi Waldemar Kozłowski - nadmierność wymagań, rygoryzm, perfekcjonizm. Szkoła stwarza okazję do rozładowania problemów na przykład komuś, kto ma nie zaspokojoną potrzebę dominacji i bycia ważnym. I zawsze może wytłumaczyć, że jest po prostu wymagającym nauczycielem. Kiedy w cytowanych już badaniach profesor Kwiatkowskiej pada pytanie, co utrudnia nauczycielom ich autonomię, niewystarczające kwalifikacje do działań twórczych jako powód zdecydowanie wybrał co czwarty nauczyciel, a co trzeci wymienił "niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do pracujących twórczo". Siedmiu respondentom na dziesięciu przeszkadza brak wyposażenia szkoły w pomoce dydaktyczne, a co trzeciemu brak mobilizacji ze strony dyrekcji. Więcej niż połowa uważa, że przyczyną jest brak wynagrodzenia za twórczą działalność, a co czwarty respondent zgodził się z opinią, iż "w szkole panuje marazm".
W polskich szkołach pracuje około 700 tysięcy nauczycieli, w tym pełnoetatowych 576 tysięcy. Jak twierdzą specjaliści, podstawowym narzędziem pracy nauczyciela jest jego osobowość. Ale przy przyjmowaniu nauczyciela do pracy liczą się wymogi formalne, np. wykształcenie. Sam zawód cieszy się od lat wysokim prestiżem społecznym, co jednak nie idzie w parze z wysokością zarobków. Od trzech lat realizowany jest w polskich szkołach eksperymentalny program KOSS, czyli Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej. Ma on przygotować młodego człowieka do aktywności w demokratycznym społeczeństwie. Aby zostać prawdziwym pedagogiem, trzeba mieć powołanie. Niestety brak wynagrodzenia dla pracujących twórczo i niechętny stosunek zespołu nauczycielskiego do zmian sprawiają, że w szkole panuje marazm.
ROSJA - USA Putin ma czas SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy Bill Clinton po raz ostatni gościł w Moskwie w charakterze prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jeszcze miesiąc temu w stolicy Rosji spekulowano o możliwości podpisania porozumienia - choćby wstępnego - w sprawie nowego układu rozbrojeniowego START III. Dowodzono, że jest to marzenie Clintona, który - podobno - chciałby tak mocnym akordem zakończyć swoją prezydenturę. Później jednak nastroje były znacznie bardziej minorowe i - jak stwierdził profesor Gieorgij Arbatow, honorowy dyrektor wpływowego moskiewskiego Instytutu USA i Kanady - jeśli tylko obu prezydentom uda się powstrzymać, albo przynajmniej spowolnić narastanie negatywnych tendencji w stosunkach dwustronnych, to już to wystarczy, aby szczyt rosyjsko-amerykański można było uznać za udany. W tej dość sceptycznej ocenie sytuacji nie było żadnej przesady. Stosunki rosyjsko-amerykańskie od dłuższego czasu znajdują się w głębokiej zapaści. Clinton nie był w Moskwie od 1997 roku. Najpierw, dlatego że rosyjska Duma, aż do tego roku, nie chciała ratyfikować układu START II, potem, dlatego że Rosja nie chciała przyjąć do wiadomości rozszerzenia NATO, a jeszcze poźniej, kiedy rozpoczynała się operacja w Kosowie - Jewgienij Primakow, lecący właśnie do Waszyngtonu, w dramatycznym geście zawrócił samolot do Moskwy... Potem też było nie lepiej, a wielu komentatorów moskiewskich głośno zaczęło ostrzegać przed możliwością nowego kryzysu w stosunkach Rosja - USA. Teraz przedmiotem fundamentalnego sporu stawała się amerykańska inicjatywa budowy Rakietowego Systemu Obrony (NMD), a dla Rosjan - przyszłość podpisanego w 1972 roku układu ABM. Ich zdaniem, układ ten stanowi fundament całego dotychczasowego systemu wzajemnego odstraszania, na którym opierają się wszystkie kolejne porozumienia rozbrojeniowe. W konsekwencji jednostronne wyjście z niego USA groziłoby zniszczeniem całej konstrukcji. ABM czy NMD Spodziewano się, że Clinton będzie przekonywał Putina do tego, aby się zgodził na "adaptację" układu ABM do warunków współczesnych. Nikt przy tym nie brał pod uwagę możliwości kompromisu ze strony Amerykanów i dominowało przekonanie, że niezależnie od stanowiska rosyjskiego, oni i tak będą budować swój system NMD. Patrząc z tego punktu widzenia, sytuacja Putina nie była łatwa. W rosyjsko-amerykańskim sporze o przyszłość systemu NMD mocniejsze karty były i są po stronie Waszyngtonu. W Moskwie nikt nie ma co do tego wątpliwości. Obejmując urząd prezydencki, nowy gospodarz Kremla dość jasno sformułował swoją koncepcję polityki wobec Stanów Zjednoczonych. Jej praktycznym wyrazem było szybkie i gładkie przeprowadzenie ratyfikacji układu START II, na co Jelcynowi nie starczało siły, a także - całkiem niedawno - ratyfikowanie układu o zakazie przeprowadzania prób z bronią jądrową. W ten sposób Putin oczyścił drogę do kolejnych porozumień rozbrojeniowych i dał jednoznacznie do zrozumienia, że jest w stanie zapewnić ich realizację u siebie, w kraju. Sygnał ten wyraźnie jednak został zignorowany za Oceanem i w najmniejszym stopniu nie wpłynął na stanowisko w sprawie NMD. W praktyce więc zakwestionowana została podstawowa formuła, na której opiera się promowana przez Putina koncepcja polityki w dziedzinie bezpieczeństwa: maksymalna redukcja zbrojeń przy dostatecznie efektywnej obronie. Upór Amerykanów, broniących koncepcji NMD, burzył ten system i zmuszał Putina do zajęcia nieprzejednanej pozycji - rosyjski przywódca na wszelkie próby skłonienia go do ustępstw odpowiadał niezmiennie: jeśli USA wyjdą z układu ABM, wówczas Rosja wycofa się ze wszystkich porozumień rozbrojeniowych - tych dotyczących broni nuklearnych, jak i konwencjonalnych - i przystąpi do realizacji własnej polityki w dziedzinie odstraszania jądrowego. Jedyny kompromis, na jaki dotąd Putin gotów był przystać, to prowadzenie dalszych rozmów w kontekście nie ratyfikowanych dotąd porozumień z 1997 roku. W tej sytuacji było jasno widać, że już przed szczytem układ ten jest on skazany na całkowite fiasko, które jeszcze bardziej zaciąży na stosunkach między Moskwą i Waszyngtonem. Punkt dla Putina A jednak - i trzeba oddać to Władimirowi Putinowi - potrafił on znaleźć wyjście z impasu. Na dzień przed spotkaniem z Clintonem, w wywiadzie dla stacji telewizyjnej NBC, rosyjski prezydent zaproponował, aby wspólnie rozwijać system obrony antyrakietowej. Propozycja ta była zaskoczeniem. I to nie tylko dla Amerykanów, ale - być może - w jeszcze większym stopniu dla rosyjskich generałów i przede wszystkim dla dowódcy rosyjskich strategicznych wojsk rakietowych, generała Władimira Jakowlewa. W rzeczywistości nie jest to nawet idea nowa - Moskwa jeszcze za czasów Jelcyna występowała z podobnymi sugestiami, a Putin po prostu ją reanimował. Co przy tym istotne, to to, że ani Stany Zjednoczone, a Rosja tym bardziej, nie są gotowe na realizację podobnego przedsięwzięcia. Realizacja planu budowy amerykańskiego systemu antyrakietowego tylko na Alasce (zasięg w promieniu około 2000 kilometrów, co łącznie z tym, na co zezwala układ ABM, pozwoli zasłonić parasolem antyrakietowym ponad 70 procent terytorium kraju) - kosztować będzie budżet USA prawie 60 miliardów dolarów. I co najmniej tyle samo musiałaby wydać Rosja, a być może nawet więcej, skoro - jak wynika z szacunków rosyjskich wojskowych - aby skutecznie chronić swoje terytorium, z racji warunków geograficznych, Rosja potrzebowałaby od 1000 do 1500 antyrakiet! To jest nierealne i w tym sensie propozycję Putina można porównać do jego wcześniejszej wypowiedzi o gotowości przystąpienia Rosji do NATO. I mimo wszystko posunięcie rosyjskiego prezydenta było celne. Putin w istocie nie miał wyboru. Gdyby Clinton otwarcie odrzucił propozycję swojego rosyjskiego partnera, wówczas gospodarz Kremla miałby do wyboru dwie możliwości: albo ustąpić i przystać na rozmowy na warunkach Waszyngtonu, ale wówczas straciłby twarz i powtórzył doświadczenia Jelcyna, który nie raz straszył świat, a potem gładko się wycofywał; albo też rzeczywiście musiałby spełnić swoje groźby, co oznaczałoby konieczność zapomnienia na długie lata o równowadze strategicznej i podjęcie nowego wyścigu zbrojeń. Moskwy nie stać Moskwa w żadnym razie nie może sobie na to pozwolić, bez powtórzenia tragicznych doświadczeń z czasów stalinowskich i okresu "wielkiej industrializacji". Pod względem wielkości produktu krajowego brutto Rosja zajmuje dziś 21. miejsce na świecie i pod tym względem ustępuje USA 45 razy. W przeliczeniu na głowę ludności wynik jest nieco lepszy, ale i tak ciągle jeszcze 25 razy gorszy niż w Stanach Zjednoczonych. Już teraz, jak otwarcie stwierdzano w toku debaty ratyfikacyjnej nad układem START II, Rosję stać na utrzymanie około 1000-1500 rakiet strategicznych i dokładnie tyle proponowała ona zapisać w porozumieniu START III. I nie może być inaczej, skoro roczne wydatki Rosjan na zbrojenia wynoszą zaledwie około 0,5 procent podobnych wydatków w USA. Gra na czas Putin znakomicie zdaje sobie z tego sprawę i trudno odmówić racji Siergiejowi Karaganowowi, który komentując propozycję rosyjskiego prezydenta twierdzi, że miała ona wyłącznie charakter polityczny. Z jednej strony - jest ona swego rodzaju "testem" wobec Amerykanów, a z drugiej - pozwala uniknąć konfrontacji z USA i to na okres 10-15 lat. Mówiąc inaczej, mając do wyboru otwarte starcie i unik, Putin wybrał to drugie, wychodząc z założenia, że skoro nie ma się w ręku dostatecznie mocnych kart, to przynajmniej dobrze jest wygrać na czasie. W końcu - jak twierdzi Karaganow - amerykańska inicjatywa, w krótkim okresie, jest bardziej niepokojąca dla Chin niż dla Rosji. Zdaniem Siergieja Rogowa - dyrektora Instytutu USA i Kanady - w obecnej sytuacji trudno będzie przeciwdziałać próbom Amerykanów narzucenia Rosji drugoplanowej roli na arenie międzynarodowej i ignorowania jej interesów. Ale właśnie dlatego Moskwa nie powinna dopuszczać do dalszego zaostrzania napięcia i musi zachować wszystkie podstawowe mechanizmy stabilizujące stosunki rosyjsko-amerykańskie. I to był w istocie program minimum szczytu Clinton-Putin, z założeniem, że dialog będzie kontynuowany już z następnym gospodarzem Białego Domu. Temperatura i intensywność tego dialogu w dużej mierze będzie zależeć od tego, kto nim zostanie. Putin ma czas. Poczeka.
Bill Clinton po raz ostatni gościł w Moskwie w charakterze prezydenta Stanów Zjednoczonych. Stosunki rosyjsko-amerykańskie od dłuższego czasu znajdują się w głębokiej zapaści. Teraz przedmiotem fundamentalnego sporu stawała się amerykańska inicjatywa budowy Rakietowego Systemu Obrony (NMD), a dla Rosjan - przyszłość podpisanego w 1972 roku układu ABM. Ich zdaniem, układ ten stanowi fundament całego dotychczasowego systemu wzajemnego odstraszania, na którym opierają się wszystkie kolejne porozumienia rozbrojeniowe. W konsekwencji jednostronne wyjście z niego USA groziłoby zniszczeniem całej konstrukcji. Upór Amerykanów, broniących koncepcji NMD, zmuszał Putina do zajęcia nieprzejednanej pozycji - rosyjski przywódca na wszelkie próby skłonienia go do ustępstw odpowiadał niezmiennie: jeśli USA wyjdą z układu ABM, wówczas Rosja wycofa się ze wszystkich porozumień rozbrojeniowych.
Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża. Maleńkość i jej Mocarz RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA JÓZEF TISCHNER Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Kościół orzeka w sposób nieomylny, że bł. Faustyna przynależy do grona świętych wybranych w niebie. Kiedyś mówiło się, że mamy ich zbyt mało, dziś, że zbyt wiele. Kiedyś powstawało wrażenie, że sam Kościół nie wierzy w większą liczbę zbawionych, skoro tak mało wiernych beatyfikuje, dziś podnoszą się głosy przeciwne, że beatyfikacji jest zbyt wiele i tym sposobem tracą one znaczenie. Nie chodzi jednak o to, ilu mamy świętych i błogosławionych. Chodzi o to, jacy są - jakie wyzwania stawiają naszemu światu. Siostra Faustyna tworzy wyzwanie niełatwe. Zrozumieć Boga w Jego miłosierdziu. Zrozumieć człowieka jako istotę, której potrzebne jest miłosierdzie. Dla Boga - być miłosiernym dla siebie i bliźnich. Chrystus niedługo przed śmiercią uczył właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebije doniosły głos Chrystusa: "Nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi płaczcie". Drogi miłosierdzia Chrystus doskonale rozumie drogi ludzkiego miłosierdzia, podobnie jak rozumie drogi okrucieństwa. Możliwość zabijania tkwi w każdym strachu; bywa to najczęściej strach przed utratą życia lub utratą znaczenia, które może być równoznaczne z utratą życia. Z tego powodu zabijali Herod, Piłat, poddani im żołnierze, w końcu także inni poddani. Przypuśćmy, że sam nie będąc władcą, zgodzisz się jednak być miłosiernym dla innych, szczególnie dla przeciwników cezarów i będziesz się starał im ocalić życie. Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika. Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie? Nie widzimy tego dokładnie. Świat miłosierdzia splata się ściśle ze światem łaski i okrucieństwa, jak strumienie tej samej rzeki. Orędzie Chrystusa wchodzi w świat, w którym okrucieństwo osiągnęło szczyt. Nie nade mną, ale sami nad sobą, waszymi dziećmi, synami, córkami miejcie litość. Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. Pisał Klerkegaard: "Jednakowoż istnieje wiele odmian miłości; inaczej kocham ojca i inaczej matkę, miłość do mojej żony wyrażam jeszcze inaczej i każda różniąca się od siebie miłość przejawia się inaczej; ale istnieje też taka odmiana miłości, którą kocham Boga, która da się określić tylko jednym słowem - skrucha". W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku. W encyklice "O miłosierdziu Bożym" Jan Paweł II przedstawia religijne znaczenie miłosierdzia od czasów Mojżesza po Ewangelię. "Zarówno zło fizyczne, jak też zło moralne lub grzech każe poszczególnym synom czy córkom Izraela zwracać się do Boga, apelując do Jego miłosierdzia. Tak zwraca się do Niego Dawid w poczuciu swej ciężkiej winy, ale podobnie zwraca się do Boga zbuntowany Job świadom swego straszliwego nieszczęścia. Zwraca się do Niego również Estera w poczuciu śmiertelnego zagrożenia swego ludu. Jeszcze wiele innych przykładów znajdujemy w księgach Starego Testamentu". Ale najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. Nie było odpowiedzią na ten czy ów konkretny ludzki płacz, lecz było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Jan Paweł II w zwięzły sposób ujmuje swoją naukę o miłosierdziu jako komentarz do tej właśnie przypowieści. Czytamy: "skoro tylko ojciec ujrzał wracającego do domu marnotrawnego syna «wzruszył się głęboko, wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go». Ów ojciec niewątpliwie działa pod wpływem głębokiego uczucia i tym się również tłumaczy jego szczerość wobec syna, która tak oburzyła starszego brata. Jednakże podstaw owego wzruszenia należy szukać głębiej. Oto Ojciec jest świadom, że ocalone zostało zasadnicze dobro: dobro człowieczeństwa jego syna. Wprawdzie zmarnował majątek, ale człowieczeństwo zostało. Co więcej, zostało ono jakby odnalezione na nowo. Wyrazem tej świadomości są słowa, które ojciec wypowiada do starszego syna: «trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a znów odnalazł się, z tego, że ożył»". Dobro jest proste Trzeba tu pochylić się nad przedziwną logiką dobra. Dobro nie podpada pod kategorię znikania i ponownego tworzenia. Ono nie powstaje z nicości i nie zapada się w nicość. Ale to nie znaczy, że dobra nie ma, a jest tylko zło. Znaczy raczej, że "moc" dobra jest "wyższa" niż wszelka inna moc. Dobro ani nie "umiera", ani nie "ożywa". To, co powstaje i tworzy się zawsze, przynależy do sfery bytu. Byt może ginąć i tworzyć się na nowo. Byt, gdy znika, znika przez rozkład. Ale dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. Jeśli czasami mówimy inaczej, to tylko dlatego, że mylą się nam kategorie ontologiczne z agatologicznymi. Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. "Istnieje" mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono "zapala się" od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że taki, jakim właśnie jest, był zawsze. Ale spotkanie z tym, który wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie "ma serce". Prawda o miłości Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. Zatrzymam się przy cytacie, w którym opisuje ona jedno ze swych "mistycznych omdleń". W nas, bądź co bądź dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości. Siostra Faustyna mówi o bólu. To jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów tekstu. Czytamy: "Pragnęłam gorąco spędzić całą noc z Chrystusem w ciemnicy. Modliłam się do jedenastej, o jedenastej powiedział mi Pan: połóż się na spoczynek, dałem ci przeżyć w trzech godzinach to, com cierpiał przez całą noc. I natychmiast położyłam się do łóżka. Sił fizycznych nie miałam wcale, męka odebrała mi je zupełnie. Cały ten czas byłam jakby w omdleniu, każde drgnienie Serca Jezusa odbijało się w moim sercu i przeszywało moją duszę. Nawet gdyby te męki mniej mnie samej dotyczyły, to bym mniej cierpiała, ale kiedy patrzę na Tego, którego ukochało całą mocą serce moje, że On cierpi, a ja Mu w niczym ulżyć nie mogę, serce moje rozpadało się w miłości i goryczy. Konałam z Nim, a skonać nie mogłam; ale nie zamieniłabym tego męczeństwa za wszelką rozkosz świata całego. Miłość moja w tym cierpieniu spotęgowała się do niepojęcia. Wiem, że Pan mnie podtrzymywał swą wszechmocą, bo inaczej nie wytrzymałabym ani chwili. Wszelkie rodzaje mąk przeżywałam razem z Nim w sposób szczególny. Nie wszystko jeszcze świat wie, co Jezus cierpiał. Towarzyszyłam Mu w Ogrójcu i w ciemnicy, w badaniach sądowych, byłam z Nim w każdym rodzaju męki Jego; nie uszły uwagi mojej ani jeden ruch, ani jedno spojrzenie Jego, poznałam całą wszechmoc miłości i miłosierdzia Jego ku duszom". ("Dzienniczek", s. 303). W pewnej chwili usłyszała głos Chrystusa: "Hostio moja, tyś jest mi ochłodą dla udręczonego serca mojego. Myślałam, że po tych słowach zaślubiło się serce moje z Jego Sercem w sposób miłosny, i odczułam Jego najlżejsze drgnienia, a On moje. Ogień mojej miłości, stworzony, został złączony z żarem wiekuistej miłości Jego. Wszystkie łaski przewyższa swym ogromem ta jedna. Troistość Jego ogarnęła mnie całą i jestem zanurzona w Nim, mocuje się niejako moja maleńkość z tym Mocarzem nieśmiertelnym. Jestem zanurzona w niepojętej miłości i niepojętej męczarni z powodu Jego męki. Wszystko, co dotyczy Jego istoty i mnie się udziela" (s. 304). Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Teraz dopiero coś się ukazuje, coś odsłania. Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Była jak nawinięta na kłębki i oto kłębek się rozwinął i miłość stanęła w pełnym blasku. Ale przez sam fakt ujawnienia miłość przybrała na sile. Miłość niewyznana tym się różni od wyznania, że brakuje jej wiedzy o sobie. Gdy miłości brakuje wiedzy o sobie, miłość słabnie, kluczy, raz traci, raz odzyskuje siebie. W takt tej samej melodii Ważne jest i to, że moja wiedza o miłości mojej do innych czy innych do mnie dojrzewa poprzez partycypacje. Wiem, że inny kocha i jak kocha, gdy potrafię partycypować w jego miłości ku mnie. Partycypować to jak tańczyć z innym w takt tej samej melodii. Melodia zagarnia mnie, zagarnia jego. Mocarz uważa, by nie zniszczyć jego "maleńkości". "Nie ugasić świecy o nikłym płomyku". Droga Mocarza do człowieka wiedzie poprzez jego "maleńkość". Nie oznacza to jednak, że człowiek znika. Wręcz przeciwnie, albowiem: "Wszędzie, gdzie człowiek przez posłuszeństwo wychodzi z własnego «ja» wyrzeka się swego, tam musi wejść Bóg. Gdy bowiem ktoś nie chce niczego dla siebie samego, Bóg musi dla niego pragnąć dokładnie tego, czego chce dla siebie" (Mistrz Eckhart, "Pouczenie duchowe", 1). Maleńkość stała się Mocarzem Zdumiewająco podobne teksty znajdujemy u św. Pawła, w opisach jego stosunku do Chrystusa. Można je ująć słowami św. Pawła: "Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus". Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża. Cytowany fragment "Dzienniczka" jest śladem pięknej wiary i mistyki św. Pawła. "Bo miłość Chrystusowa przynagla nas, na myśl o tym, że jeden umarł za wszystkich; więc wszyscyśmy pomarli. Umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i zmartwychwstał". Autor jest księdzem, profesorem filozofii w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tekst uważe się również w świątecznym wydaniu "Tygodnika Powszechnego".
Zapowiedź kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej wzbudziła różne reakcje, pytania: "czy nie za dużo tych beatyfikacji i kanonizacji". Ale tego rodzaju dywagacje są właściwie bez sensu, ponieważ usiłuje się w nich mierzyć świętość obcą dla niej miarą. Chrystus niedługo przed śmiercią uczył właściwego kierowania miłosierdziem, które akurat w tej chwili ku niemu zostało skierowane. Męka Chrystusa budzi współczucie. Współczucie wywołuje płacz. Na drodze krzyżowej okrzyki katów i siepaczy mieszają się z płaczem niewiast. W pewnym momencie wszystkie te hałasy przebije doniosły głos Chrystusa: "Nie nade mną, ale nad sobą i nad swymi dziećmi płaczcie". Nie możemy pominąć tego, że miłosierdzie przynależy do orszaku pojęć, które wyrastają z pojęcia miłości, jak ze wspólnego pnia. W orszaku pojęć miłości znajdziemy przyjaźń, kochanie itp. To jednak jeszcze mało. Dopiero przy zderzeniu z miłością widzimy, jak ubogi jest język wobec bogactwa treści, które oko ma na widoku. najbardziej pełny i wszechstronny wyraz znalazło przesłanie o miłosierdziu, a ściślej o "miłości miłosiernej", w Ewangelii, w przypowieści o synu marnotrawnym. było próbą odsłonięcia tajemnicy Boga, bogatego we wszelkie miłosierdzie. Trzeba wracać do "Dzienniczka" siostry Faustyny i odszukiwać bliskie nam treści. W nas, dzieciach racjonalizmu, opisy takich przeżyć budzą "zawodowy sceptycyzm". Ale właśnie dlatego warto się im bliżej przyjrzeć. Nie ma bowiem takiego liczydła, za pomocą którego można przeliczać wagę świętości. Czy mocowałeś się kiedy, drogi Czytelniku ze swoją własną miłością? Czy odczułeś bezradność, w jaką wtrąca miłość bezsilna? Miłości takiej doświadczyli ci, którzy podziwiali wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. Także córa Jaira, także siostry Łazarza. Teraz przychodzi kolej na Chrystusa. Teraz dopiero coś się ukazuje, coś odsłania.Przede wszystkim ukazuje się prawda o miłości. To nie jest tak, że miłość do Chrystusa - miłość do Miłości - została nagle, dopiero co stworzona, lecz raczej tak, że ona dopiero teraz się odsłania. Człowiek zatracił się w muzyce, którą świat mu zagrał. Stał się artystą - twórcą i odtwórcą zarazem. Dzisiejszy człowiek jest pochłonięty wolą mocy. Jego ideą życiową jest panowanie nad światem i innym człowiekiem. Z "Dzienniczka" płynie inne przesłanie. Bardziej niż czegokolwiek człowiek potrzebuje miłosierdzia. Moc, która nie służy miłosierdziu, często prowadzi człowieka na bezdroża.
ZDROWIE Konkurs ofert na świadczenia zdrowotne na 2000 rok Pieniędzy mniej, trzeba oszczędzać W kasach chorych kończy się konkurs ofert na udzielanie świadczeń zdrowotnych w 2000 roku. Większość kas zakłada, że będzie mogła przeznaczyć na nie tyle samo lub nawet mniej pieniędzy co w tym roku. Z optymizmem powita Nowy Rok szef Śląskiej Kasy Chorych Andrzej Sośnierz. Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała na razie kontrakty z 54 szpitalami na terenie województwa. Nie zawarto umowy ze szpitalem w Świnoujściu i Koszalinie. Pierwszy wycenił swoje usługi na 8 mln zł, podczas gdy kasa zaoferowała tylko cztery. Druga placówka swoje potrzeby oceniła na 43 mln zł. Kasa zaproponowała 31 mln zł. Wobec znacznych rozbieżności kasa ogłosiła nowy konkurs ofert. Termin ich składania mija 31 grudnia 1999 roku. Zakończono natomiast kontraktowanie ambulatoryjnych usług specjalistycznych. Ze zgłoszonych do konkursu 205 jednostek z województwa i 24 spoza wybrano odpowiednio 164 oraz pięć ofert. Kasa nie podpisała jeszcze kontraktów z lekarzami podstawowej opieki zdrowotnej. Rozstrzygnięcie tego konkursu zaplanowano na 15 stycznia. Do tego czasu lekarze mogą przyjmować pacjentów ze zgłoszonej przez siebie listy, którą kasa traktuje jako promesę umowy. Od nowego roku pogotowie ratunkowe w województwie ograniczy się tylko do funkcji transportowej i udzielania pierwszej pomocy w sytuacjach zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Porad lekarskich w nie wymagających nagłej reakcji przypadkach mają udzielać dyżurujący przez całą dobę lekarze podstawowej opieki zdrowotnej. Ta zmiana nie została w Szczecinie wcześniej publicznie nagłośniona i wywołała pod koniec roku istną burzę. Punktem zapalnym było niepodpisanie przez kasę chorych kontraktu z pogotowiem na świadczenie usług ambulatoryjnych, co oznacza likwidację wielu ambulatoriów, w tym wyremontowanego ambulatorium chirurgicznego w Szczecinie. Przez rok przewinęło się przez nie około 18,5 tys. pacjentów. Dopiero w tym tygodniu po kolejnych negocjacjach kasa zdecydowała o podpisaniu miesięcznej umowy z pogotowiem, obejmującą pracę ambulatorium chirurgicznego. Biedniej na Warmii i Mazurach... W 1999 roku Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych jako jedna z nielicznych w Polsce pracowała bez strat. W 2000 roku budżet kasy wyniesie około 721 mln zł. Jest to o prawie 20 mln zł mniej niż w tym roku (740 mln zł). Oznacza to, że pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej, a uwzględniając przyszłoroczną inflację i nowe zadania, o ponad 10 proc. mniej. Dlatego podpisane kontrakty przyszłoroczne są średnio o kilkanaście procent niższe od tych z 1999 roku. Zdaniem dyrektorów szpitali pieniędzy nie wystarczy na całoroczne funkcjonowanie jednostek. Według kasy jedenaście z czterdziestu szpitali będzie musiało "zmienić swoje zadania". Chodzi przede wszystkim o zmniejszenie zatrudnienia i liczby łóżek tzw. ostrych. Na pierwszy ogień pójdą szpitale powiatowe w Dobrym Mieście, Lidzbarku Warmińskim, Nidzicy, Pasłęku i Węgorzewie, w których kasa chce zatrzymać kilka łóżek ostrych i utworzyć placówki opieki długoterminowej. Kontrakty z nimi kasa podpisała na pół roku. W tym czasie kasa i starostwa mają wspólnie wypracować drogę dostosowania powiatowych szpitali do potrzeb rynku. Starosta olsztyński Adam Sierzputowski uważa, że od reformy powiatowego lecznictwa żadne starostwo nie ucieknie. Na rynku powinny pozostać placówki najlepsze, nowocześnie wyposażone, z dobrą kadrą. Warunkiem zmian jest jednak współpraca kasy chorych z samorządami. ...oraz na Mazowszu Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać na świadczenia zdrowotne w 2000 roku tyle samo pieniędzy co w roku 1999. - Gdy uwzględnimy inflację, okazuje się, że pieniędzy mamy mniej - uważa Ewa Działowska z Biura Prasowego MKCh. Kasa zakończyła już konkurs ofert - najdłużej (bo do ostatniego czwartku) trwał konkurs na lecznictwo stacjonarne. Mazowiecka Kasa Chorych będzie co kwartał ogłaszać nowy konkurs ofert na podstawową opiekę zdrowotną, by usługi w tym zakresie mogły świadczyć nowe placówki - niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, prywatne praktyki lekarskie - które spełnią formalne warunki. Z oszczędności kasa w ogóle nie zakontraktowała ambulatoryjnych świadczeń specjalistycznych poza terenem województwa. - Jeżeli taka porada będzie konieczna w nagłym przypadku, kasa ureguluje rachunek - zapewnia Ewa Działowska. Sprawy będą musiały być rozpatrywane indywidualnie. Nowe reguły kasa wprowadza w stomatologii. W 1999 roku placówkom, które podpisały kontrakt na świadczenie usług, przypisano określoną liczbę punktów. Za każdy zabieg odpisywało się punkty - na przykład za założenie opatrunku 80. Po wyczerpaniu limitu placówka nie mogła już leczyć zębów bezpłatnie, a pacjenci, których nie stać było na płacenie za usługi, musieli szukać gabinetu, który punkty jeszcze miał. W 1999 roku MKCh podpisała 585 kontraktów - w 2000 roku świadczenia stomatologiczne w ramach kontraktów będzie udzielać 456 placówek na terenie całego województwa. Każda dostanie minimum 70 tysięcy punktów. Według MKCh, choć będzie mniej placówek, pacjenci będą zadowoleni - będą mogli kontynuować leczenie w placówce, którą wybiorą. Tymczasem przewodniczący Komisji Zdrowia Rady Powiatu Warszawskiego Witold Paweł Kalbarczyk zaprotestował przeciw ograniczeniu liczby świadczeń zakontraktowanych przez kasę. W liście do władz MKCh napisał, że w stosunku do roku 1999 w 2000 roku liczba świadczeń specjalistycznych kupionych przez MKCh zmniejszy się o około 30 - 40 proc., co utrudni do nich dostęp. Rzeczniczka kasy Wanda Pawłowicz zapewniła, że przy wyborze ofert kasa kierowała się m.in. ich ceną. MKCh zrezygnowała z oferty na specjalistyczne świadczenia ginekologiczne warszawskiego Szpitala Położniczo-Ginekologicznego im. św. Zofii. - Dyrektor zaproponował stawkę za poradę ginekologiczną w wysokości stu złotych i nie chciał jej obniżyć - wyjaśniła. Dostatniej na Śląsku Ponad 2 mld 165 mln zł, czyli o blisko 50 mln zł więcej niż w roku 1999, może wydać na świadczenia w 2000 roku Śląska Kasa Chorych. Nadwyżka ta pochodzić ma z wyższej ściągalności składek. W listopadzie do ŚKCh wpłynęło 101,8 proc. składek - płacili je również dłużnicy. - Wzrośnie liczba wielu udzielanych świadczeń - porad specjalistycznych, dializoterapii, nie powinno być trudności z dostępem do endoprotez biodrowych i kolanowych - poinformował szef kasy Andrzej Sośnierz. Bardziej dostępne będą też usługi stomatologiczne. Kasa prawdopodobnie zamknie rok z niewielką nadwyżką finansową - środki te zostaną przesunięte na obecny rok. ŚKCh nie wie, ile dokładnie osób do niej należy - ZUS nie przekazał tych informacji - prawdopodobnie jest to jednak około 4,6 mln ubezpieczonych. Według Sośnierza śląska służba zdrowia mogłaby leczyć w swych placówkach mieszkańców jeszcze jednego średniej wielkości województwa. Dlatego też w województwach ościennych ŚKCh prowadziła ostatnio intensywną kampanię reklamową pod hasłem "Śląska? Tak... to moja szansa". Sośnierz liczy, że do kierowanej przez niego kasy zapisze się minimum kilkanaście tysięcy osób. Poza województwem śląskim kasa otworzyła cztery filie: w Olkuszu, Chrzanowie (Małopolskie), Pajęcznie (Łódzkie) i Włoszczowie (Świętokrzyskie). SOL, KORESPONDENCI "RZ"
Zachodniopomorska Regionalna Kasa Chorych podpisała kontrakty z 54 szpitalami. W Warmińsko-Mazurska Kasa Chorych W 2000 roku pieniędzy na lecznictwo będzie o 2,6 proc. mniej. Mazowiecka Kasa Chorych będzie mogła wydać w 2000 roku tyle co w roku 1999. o 50 mln zł więcej może wydać na świadczenia Śląska Kasa Chorych.
KONSUMENCI Rękojmia i gwarancja Unijna dyrektywa a polskie przepisy EWA ŁĘTOWSKA Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia. Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron. Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego. Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on: opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem; celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu); usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta. Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją. Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi. Istotne terminy Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu). Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym. Podmiot odpowiedzialny Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi. Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych. Obowiązki sprzedawcy Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu. Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań. Konsekwencje reklamacji W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę. W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje: zakres czasowy i terytorialny gwarancji, nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji, procedurę realizacji gwarancji, nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji. Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych). Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności). Co wynika z porównania Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć. W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne. Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia). Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym). Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta). Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty. W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
nowy akt prawa wspólnotowego, do którego trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. mówi o gwarancji ustawowej, odpowiednik naszej rękojmi, i o gwarancji dobrowolnej, odpowiednik naszej gwarancji jakości. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży.Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru z postanowieniami umowy i oczekiwaniami konsumenta. Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. Odpowiedzialnośćciąży na sprzedawcy. Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy lub wymianę rzeczy. gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. Wszystkie koszty realizacji gwarancji obciążają sprzedawcę.Regulacja gwarancji handlowej Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia. Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący.
Personalne rozgrywki armatorów Wojna w żegludze W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines (ESL) oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu. PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM. Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy dwukrotnie spotkała się jej rada nadzorcza. Za pierwszym razem pełny, pięcioosobowy skład rady nie dokonał zmian w zarządzie. Kilka godzin później rada zebrała się po raz drugi - tym razem w pomniejszonym do trzech osób i zmienionym składzie, po czym odwołała dotychczasowego prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. Na stanowisko prezesa powołano Pawła Porzyckiego, a wiceprezesa - Alicję Węgrzyn-Grześkowiak. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Jako inicjatora zmian jednoznacznie wskazano prezesa PLO Stanisławę Gatz. PŻM oficjalnie odsunęła się od konfliktu: - Z niepokojem obserwujemy zamieszanie wokół Euroafriki i próby wciągania PŻM w rozgrywki personalne - oświadczył Krzysztof Gogol, rzecznik prasowy PŻM. Kto z kim Żeby zrozumieć obecne rozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica Shipping Lines jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc., potem Apear Holding, cypryjska firma z 18 proc. Kolejne 5 procent należy do pracowników i kilku drobnych udziałowców. Tak więc państwowe firmy - PLO i PŻM - wspólnie kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma eksploatuje 9 statków pływających do Afryki Zachodniej oraz Anglii. Jest współwłaścicielem (obok PŻM) spółki Unity Line - bałtyckiego przewoźnika promowego. Ma także firmę deweloperską, hotel i biurowiec. W ubiegłym roku odnotowała zysk brutto w wysokości 3 mln zł. Jest praktycznie jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. PLO, mniejszy z armatorów, jest na skraju bankructwa, a PŻM, która ma około 100 statków, próbuje ratować sytuację, sprzedając za kilkadziesiąt milionów dolarów kompleks hotelowo-biurowy, jaki zafundowała sobie kilka lat temu. Tylko sprzedaż tego budynku w tzw. leasingu zwrotnym może uratować firmę od upadku. Wokół tych armatorów już od pewnego czasu krążą liczne pogłoski. Pierwsza z nich mówi, że kierownictwo Euroafriki już od dłuższego czasu dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga z kolei mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO. Wątek cypryjski PLO były prawdopodobnie tylko formalnie inicjatorem odwołania zarządu. Na prawdziwego sprawcę zamieszania wskazuje się Pawła Brzezickiego, szefa PŻM, który już w styczniu tego roku próbował usunąć niewygodnych prezesów Euroafiki. Prezesem PLO był wtedy Mirosław Hapko, który był przeciwny zmianom. - PŻM zawsze była wroga PLO, a Paweł Brzezicki, odkąd tylko został prezesem PŻM, chciał usunąć Włodzimierza Matuszewskiego za to, że mu się nie podporządkował. Póki byłem, to mu się jednak nie udawało. Teraz prowadzi własną rozgrywkę personalną - komentuje Hapko, według którego do tego celu ma posłużyć wyciągnięty przez niego "wątek cypryjski". Zaczął się on 6 stycznia 1999 roku, kiedy Mirosław Hapko przekazał w zarząd holenderskiej spółce Vorona B.V. 30 proc. udziałów w Euroafrica Shipping Lines. W zamian PLO uzyskały bardzo potrzebną pożyczkę w wysokości 1,5 mln USD. Kontrakt podpisano do 2003 roku. Brzezicki uważa, że transakcja była elementem polityki starego zarządu. Jak się okazuje, Vorona jest powiązana z cypryjską firmą Florida Cape Navigation, której dyrektorem jest z kolei Rafał Klimkiewicz, urlopowany pracownik Euroafriki. - Obawiamy się utraty kontroli nad firmą, jeśli udziały do nas nie wrócą - mówi Stanisława Gatz. - Nie wiem dokładnie, w czyich rękach jest teraz ESL. - Oddanie udziałów w zarząd nie oznacza pozbycia się ich - twierdzi Andrzej Wybranowski, prawnik związany z Euroafriką. - Z zawartej umowy nie wynika, aby holenderska firma mogła żądać przeniesienia własności. Przekazanie w zarząd to forma pożyczki, udziały muszą być zwrócone. Paweł Brzezicki inaczej jednak to interpretuje. - Poznałem umowę, która jest tak skonstruowana, że w razie upadku PLO własność udziałów przechodzi na rzecz Vorony. Także jeśli PLO nie oddadzą w odpowiednim czasie milionowych kwot. Mam na to dokumenty. - Nie ma takich zapisów; po upadku PLO udziały nie przechodzą na własność Vorony, a jeśli PLO nie zwrócą pieniędzy, to obie strony będą dalej renegocjować warunki umowy - zaprzecza Hapko. Kto przeciw komu Czy PŻM chce przejąć od PLO Euroafrikę? W kwietniu tego roku sąd, na wniosek powiązanej z PŻM kancelarii prawnej Marka Czernisa, zajął 44 proc. udziałów PLO w Euroafrice na rzecz amerykańskiego koncernu Triton, której jedna ze spółek PLO, Polcontainer, winna jest kilka milionów USD. Zajęcie przez komornika udziałów akurat w ESL zostało odczytane w niektórych kręgach jako wrogi krok PŻM przeciw PLO i oznaczać miało jedno: jeśli PLO nie znajdą pieniędzy na wykupienie udziałów, to być może zrobi to PŻM. Z taką opinią wystąpił jeden z dyrektorów PLO i jednocześnie członek rady nadzorczej Euroafriki, który jednak nie brał już udziału w wyborze nowego prezesa. Został odwołany. PŻM zaprzeczyła wówczas jakoby działała przeciwko PLO, nie wykluczyła jednak w przyszłości kupna akcji Euroafriki. Niejasne są też okoliczności zajęcia przez sąd udziałów - wszakże wcześniej część z nich przeszła pod zarząd Vorony. Według jednego z prawników kancelarii Czernisa, sąd i PŻM nic o tym nie wiedziały, a umowa jest niezgodna z prawem. Według prawnika Euroafriki, obie sprawy nie kolidują ze sobą. - Sąd zajął całość udziałów, a zarządca, czyli Vorona, dalej sprawuje zarząd - mówi Wybranowski. - Profity jednak mogą wpływać jedynie na konto depozytowe komornika sądu rejonowego. Obydwaj są legalni Teraz decydentów czeka bój o stanowisko prezesa. Według Wybranowskiego, wybór był nielegalny. - Przewodniczący musi powiadomić członków rady 14 dni wcześniej o planowanym posiedzeniu. Tak też było. Spotkało się pięć osób, posiedzenie było protokołowane, a po zamknięciu protokół podpisali przewodniczący i sekretarz. Jak się jednak okazało, nieoczekiwanie jeden z członków rady spotkał się później z dwójką osób, którą PLO miały dopiero zgłosić jako nowych członków, ale tego formalnie nie uczyniły. We trójkę dokonali zmian. Mamy więc do czynienia ze złamaniem procedur i ewidentnym fałszem. PŻM twierdzi, że wybór był legalny. - Obydwaj wspólnicy: PLO i przedstawiciel PŻM, głosowali tak samo - mówi Brzezicki. - Tak więc prezesem jest Paweł Porzycki. PLO jednak nie są tego pewne. - Nie wiem, co dalej z prezesem, nie chcę rozstrzygać. Musimy dokładnie to zbadać - mówi Gatz. - Naszym celem jest tylko stabilizacja spółki przez partnerstwo, ustalenie, dokąd i dlaczego uchodzi majątek PŻM - zapewnia Brzezicki. Michał Stankiewicz
W polskiej żegludze wrze. Kierownictwo szczecińskiego armatora Euroafrica Shipping Lines oskarża dwóch swoich największych udziałowców - Polskie Linie Oceaniczne i Polską Żeglugę Morską - o próbę zamachu na firmę przez niezgodne z prawem odwołanie dwóch członków zarządu.PŻM tłumaczy, że dotychczasowy zarząd Euroafriki przekazał majątek firmy do tworzonych przez siebie spółek, a kapitał firmy został wyprowadzony poza granice kraju. Według byłego prezesa PLO Mirosława Hapko, sprawa ma inne podłoże: to osobista rozgrywka szefa PŻM.Zamieszanie wokół Euroafriki zaczęło się 20 września, kiedy rada nadzorcza w zmienionym składzie odwołała prezesa zarządu Włodzimierza Matuszewskiego oraz dyrektora finansowego spółki Zbigniewa Ligierkę. "Stary" zarząd jednak nie ustąpił uznając, że odwołanie nastąpiło bezprawnie. Żeby zrozumieć ozgrywki armatorów, należy prześledzić skomplikowane relacje między morskimi spółkami. Euroafrica jest spółką, w której PLO mają 44 proc. udziałów. Drugim największym udziałowcem jest Polska Żegluga Morska - 28,5 proc. Tak więc państwowe firmy kontrolują Euroafrikę, która jest drugim po PŻM największym szczecińskim armatorem. Firma Jest jedyną spółką shippingową w Polsce przynoszącą zyski. Paradoksalnie, jej właściciele, PLO i PŻM, przeżywają ogromne kłopoty finansowe. od pewnego czasu krążą pogłoski, że kierownictwo Euroafriki dąży do uniezależnienia firmy od swoich bankrutujących właścicieli, a ponieważ firma sama nie może wykupić swoich udziałów, więc do tego celu użyje sieci zależnych spółek. Druga mówi o próbach uzyskania przez PŻM jak największych wpływów w Euroafrice i następnie jej przejęciu - kosztem PLO.
PODZIAŁ ADMINISTRACYJNY KRAJU Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich Potrzebne korekty na mapie RYS. PAWEŁ GAŁKA EDMUND SZOT Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów, choć były one dość silne, kiedy nowy podział terytorialny dopiero się kształtował. Różnymi formami nacisku próbowano, często zresztą z pomyślnym skutkiem, wpływać na podejmowane wówczas decyzje. Wprowadzając reformę administracji, zapowiedziano, że przez dwa lata, tzn. do końca grudnia 2000 roku, można będzie zgłaszać wnioski w sprawie zmian podjętych wówczas decyzji i tyczyć będą one mogły nie tylko granic gmin, ale także kształtu powiatów i województw. A nawet samej liczby województw. Tyle tylko, że inny jest tryb rozpatrywania tych wniosków. W sprawie granic gmin, powiatów i województw zmiany są wprowadzane w drodze rozporządzenia Rady Ministrów, natomiast decyzje o tworzeniu bądź znoszeniu województw zostały zarezerwowane dla Sejmu RP. Korekta zasadniczego podziału terytorialnego państwa może być jednak przeprowadzana dopiero na podstawie oceny nowego podziału, której do 31 grudnia bieżącego roku dokonają Sejm, Senat i Rada Ministrów. Pierwsze korekty W wyniku nowego podziału administracyjnego Polska składa się obecnie z 16 daleko niejednakowych pod każdym względem województw oraz równie zróżnicowanych 308 powiatów i 65 miast na prawach powiatu. Bardzo zróżnicowane są także gminy. W niektórych mieszka mniej niż dwa tysiące osób, inne liczą ponad dwieście tysięcy mieszkańców. Duże różnice zarówno pod względem liczby ludności, jak i potencjału ekonomicznego poszczególnych jednostek utrudniają ich porównywanie i przyczyniają się do powstawania opinii o województwach, powiatach i gminach "lepszych" oraz "gorszych", a więc nie mających jednakowych szans rozwoju. To nic nowego, niepokojące jest natomiast to, że opinia ta często znajduje potwierdzenie w praktyce. Kilka niewielkich korekt granic gmin, powiatów, a nawet województw mamy już za sobą. I tak w wyniku protestów mieszkańców Pogorzałego (1130 mieszkańców) i Skarżyska Książęcego (1650 mieszkańców) odłączono je od województwa mazowieckiego i przyłączono do województwa świętokrzyskiego. - Nie było inicjatywy, by przyłączyć do naszego województwa cały powiat szydłowiecki - mówi Henryk Kwiecień, zastępca dyrektora w Wydziale Organizacji i Nadzoru w Urzędzie Wojewódzkim w Kielcach. - Władze Szydłowca sprzeciwiały się przyłączeniu do nas nawet tych dwóch miejscowości. Wyciągnięto z tego wniosek, że Szydłowiec woli wchodzić w skład województwa ze stolicą nie w Kielcach, a w Warszawie. W sprawie wprowadzenia następnych korekt granic gmin, powiatów i województw różne środowiska podejmują dozwolone prawem działania, ale ich skutków na razie nie widać. Mieszkańcy Elbląga na przykład zdecydowaną większością głosów ("za" głosowało 98,7 proc. uczestników referendum) opowiedzieli się za przynależnością ich miasta do województwa pomorskiego, nie zaś do warmińsko-mazurskiego, w skład którego Elbląg wchodzi obecnie. Frekwencja w referendum wyniosła 44,7 proc., co wystarczało, aby wyniki takiego głosowania władze potraktowały poważnie. Niektóre gminy powiatu Chojnice zgłosiły chęć przynależności do województwa kujawsko-pomorskiego, jednak mieszkańcy samych Chojnic wolą pozostać, tak jak teraz, w województwie pomorskim. Jedna z gmin województwa kujawsko-pomorskiego - Janowiec Wielkopolski - zgłosiła chęć przejścia do województwa wielkopolskiego. Ustalono nawet termin referendum w tej sprawie, ale z przeprowadzenia go w końcu zrezygnowano. Kilkanaście miast nadal czyni starania, by stać się siedzibą powiatów, ale inicjatywa ta pozbawiona jest szans. Województw nadal za dużo Niektórzy politycy obecny podział terytorialny kraju krytykują w sposób bardziej zasadniczy. Zdaniem jednego z nich niepotrzebnie utworzono dwa "kadłubkowe", jak się wyraził, województwa: świętokrzyskie i kujawsko-pomorskie, za istnieniem których, jego zdaniem, nie przemawiają żadne racje. Ani ekonomiczne, ani społeczne. Tyle że województwo świętokrzyskie bez istotnych powodów okrojono na rzecz województwa mazowieckiego, do którego przyłączono siedem powiatów dawnego (sprzed 1975 roku) województwa kieleckiego (z Kielecczyzny odpadł także powiat Opoczno, który jest obecnie w województwie łódzkim). Wystarczył pretekst, że mieszkańcy Radomia podobno nie lubią mieszkańców Kielc. W województwie kujawsko-pomorskim tradycyjna niechęć Torunia do Bydgoszczy okazała się, na szczęście, przeszkodą za małą i miast nie rozłączono. "Święta wojna" między Bydgoszczą i Toruniem zakończyła się w końcu pojednaniem. Zdaniem ekspertów, jeśli województw w Polsce jest obecnie za dużo, to niekoniecznie o te właśnie dwa. Są inne, których utrzymanie może stać się w przyszłości przyczyną nieoczekiwanych kłopotów. Jednym z nich jest województwo lubuskie. Utworzone zostało podobno z inicjatywy polityków ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, którzy chcieli zasłużyć się lokalnej społeczności. Większych racji za istnieniem województwa lubuskiego nie widać. Urzędnik, który miał odwagę to powiedzieć, nie sprawuje już swojej wysokiej funkcji, tym niemniej problem istnieje. I będzie narastał. Zdaniem profesora Jerzego Regulskiego, niegdyś pełnomocnika rządu (w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego) do spraw reformy samorządu terytorialnego, prezesa Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, województwo lubuskie nie ma sensu. Można przewidywać, że wkrótce strefa podmiejska Berlina przekroczy granicę polsko-niemiecką, a po wejściu Polski do Unii Europejskiej nic nie stanie na przeszkodzie, by w tym województwie osiedlali się także Niemcy, którzy stąd będą dojeżdżali do pracy w Berlinie. Gdyby województwo lubuskie podzielono między dwa inne - dolnośląskie i wielkopolskie - miejscowa ludność miałaby oparcie we Wrocławiu i Poznaniu. Są to jednostki terytorialne znacznie większe i silniejsze od małego i słabego województwa lubuskiego. Nie liczba najważniejsza Racji swojego istnienia będzie musiało bronić także nieszczęśnie okrojone województwo świętokrzyskie, może jeszcze parę innych. Jednak nie sama liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. Na razie nie jest ona zbyt duża, wiele decyzji nadal zapada na szczeblu centralnym, reforma funkcjonowania ministerstw była bardzo powierzchowna i Polsce nadal potrzebna jest decentralizacja. Ponadto profesor Regulski uważa, że błędem było upolitycznienie stanowiska wojewody, który stał się przez to zakładnikiem partii politycznych. Skutek jest taki, że urzędy wojewódzkie są obecnie kilka razy większe od urzędów marszałkowskich, gdy powinno być akurat odwrotnie. Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich. Wśród równych znalazły się w ten sposób powiaty "równiejsze", a stworzono je m.in. po to, by miastom będącym wcześniej siedzibami zlikwidowanych urzędów wojewódzkich "osłodzić" gorycz bycia teraz zaledwie siedzibą powiatu. Tylko trzy byłe miasta wojewódzkie: Ciechanów, Piła i Sieradz, roztropnie zrezygnowały z tego wątpliwego zaszczytu, rozumując, że przyniesie więcej szkody niż pożytku. I rzeczywiście, jak wynika z badań Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, okalające byłe miasta wojewódzkie powiaty ziemskie cechują najniższe w kraju wskaźniki rozwoju gospodarczego i społecznego. Z dokonanej przez najwyższe władze oceny nowego podziału terytorialnego kraju wyniknie zapewne także potrzeba korekty liczby powiatów. Ale na pewno nie w kierunku jej zwiększenia, o co nadal zabiega kilkanaście miast, gdyż część powiatów obnaży swą słabość i będzie musiała zostać zlikwidowana. Jeszcze przed wprowadzeniem reformy co przytomniejsi politycy i eksperci ostrzegali, że powiatów będzie za dużo i rozsądniej byłoby utworzyć ich o kilkadziesiąt mniej. Nie będzie chyba natomiast większej korekty liczby gmin. W tej sprawie w Polsce od początku uznano, że gmina powinna być jednostką na tyle silną, aby jej mieszkaniec jak najwięcej spraw mógł załatwić na miejscu. Inaczej jest we Francji, gdzie do utworzenia gminy wystarczy, aby liczyła ona sześć dorosłych osób. Bo pięć nie może wybierać mera.
Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów.Wprowadzając reformę administracji, zapowiedziano, że przez dwa lata, tzn. do końca grudnia 2000 roku, można będzie zgłaszać wnioski w sprawie zmian podjętych wówczas decyzji i tyczyć będą one mogły nie tylko granic gmin, ale także kształtu powiatów i województw.Korekta zasadniczego podziału terytorialnego państwa może być jednak przeprowadzana dopiero na podstawie oceny nowego podziału, której do 31 grudnia bieżącego roku dokonają Sejm, Senat i Rada Ministrów.W wyniku nowego podziału administracyjnego Polska składa się obecnie z 16 daleko niejednakowych pod każdym względem województw oraz równie zróżnicowanych 308 powiatów i 65 miast na prawach powiatu. Bardzo zróżnicowane są także gminy. Kilka niewielkich korekt granic gmin, powiatów, a nawet województw mamy już za sobą.W sprawie wprowadzenia następnych korekt granic gmin, powiatów i województw różne środowiska podejmują dozwolone prawem działania, ale ich skutków na razie nie widać.Kilkanaście miast nadal czyni starania, by stać się siedzibą powiatów, ale inicjatywa ta pozbawiona jest szans.Niektórzy politycy obecny podział terytorialny kraju krytykują w sposób bardziej zasadniczy.Jednak nie sama liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. Na razie nie jest ona zbyt duża, wiele decyzji nadal zapada na szczeblu centralnym, reforma funkcjonowania ministerstw była bardzo powierzchowna i Polsce nadal potrzebna jest decentralizacja.
SPRZEDAŻ Jak obliczyć dochód Darowane akcje i udziały w spółce Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych. Podatek od dochodów Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf). Co z kosztami Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane. Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych. Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu). Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100). W razie darowizny A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu? Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową. Wartość z umowy Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie. Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny. Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny. Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę. Wniosek oczywisty Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat. Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł. Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł. Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc. Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł). Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł. Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł. Liczby te mówią same za siebie. Zwolnienie ograniczone Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej. Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym. Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe. IZABELA LEWANDOWSKA
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Tylko wyjątkowo podatek dochodowy płaci się od przychodów. Podatek płaci się od dochodów. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. Przyjmuje się, że w razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu uzyskania przychodu. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym.
Boże Narodzenie Kiedy Józef zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić potajemnie, bez jej zniesławienia Urodzony w Betlejem: Jezus, syn Maryi Narodziny Chrystusa. Bicci di Lorenzo (1373-1452) EWA K. CZACZKOWSKA Gdyby dzisiaj wypełnić metrykę urodzenia Jezusa, brakowałoby w niej wielu szczegółów: data: dokładna nieznana, przed czwartym rokiem przed naszą erą, może w ósmym lub siódmym miejsce urodzenia: Betlejem w Autonomii Palestyńskiej; matka: Maryja; prawny opiekun: Józef z rodu Dawida; narodowość: żydowska. O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa, będących podstawowym wydarzeniem w dziejach chrześcijaństwa, w istocie wiemy niewiele. Z czterech Ewangelii tylko dwie, Mateusza oraz Łukasza, napisane mniej więcej osiemdziesiąt lat po narodzinach Jezusa, posiłkując się tradycją ustną, odtwarzają to wydarzenie. W źródłach pozachrześcijańskich tamtego okresu próżno szukać jakichkolwiek informacji, pojawiają się one dopiero z końcem wieku u historyka żydowskiego Józefa Flawiusza, gdy krąg wyznawców Chrystusa rozszerzył się już poza Palestynę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo nikt wcześniej, oprócz oczywiście Maryi, Józefa oraz kilku postaci znanych dziś z kart Nowego Testamentu, nie wiedział, kim jest nowo narodzony. Nikt nie zapisał więc dokładnej daty urodzenia Jezusa, co było zresztą zgodne z ówczesnymi zwyczajami. Do takich informacji przykładano wagę tylko w rodach monarszych. Pozostali podawali swój wiek w przybliżeniu. Palestyńskie dziewczęta dotykają miejsca, w którym według chrześcijan narodził się Jezus FOT. (C) AP Święty Łukasz odnotował z precyzją godną greckich historyków, iż kiedy Jan Chrzciciel "w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara, gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei..." chrzcił w wodach Jordanu Jezusa, ten miał wówczas lat około trzydziestu. Na tej podstawie w VI wieku mnich Dionizy Mniejszy przyjął, iż Jezus urodził się w 754 roku od założenia Rzymu, uznając ten rok za początek nowej ery. Była to data przybliżona, Dionizemu chodziło zapewne głównie o to, by "erą Jezusową" zastąpić urzędową rachubę według ery cesarza Dioklecjana. Późniejsze badania dowiodły, że rzeczywisty rok narodzin Jezusa i początek kalendarza różnią się. Na podstawie kilku innych przesłanek, między innymi czasu panowania króla Heroda, oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e., może między ósmym a szóstym, czyli... "przed Chrystusem", co rzeczywiście brzmi niezręcznie. Natomiast data dzienna narodzin Jezusa - w nocy, najdłuższej w roku, z 24 na 25 grudnia przyjęta została w IV stuleciu i ma znaczenie symboliczne. Świętowany w tym roku jubileusz dwu tysięcy lat od narodzenia Chrystusa jest więc spóźniony o kilka lat. Być może również z tego powodu, kiedy Jan Paweł II ogłosił kilkuletnie przygotowania do Roku Jubileuszowego, niemało było w Kościele głosów sceptycznych. Z czasem przycichły, bo przecież ważna jest tu nie tyle sama okrągła data, ile symbolika lat, możność realizowania za jej pośrednictwem podstawowego celu: przypominania o Chrystusie i potrzebie przemiany życia. Maryja Matką Jezusa była Maryja - po aramejsku jej imię brzmiało Mariam - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu w Galilei. Na podstawie ewangelicznych opowieści można wiele wnioskować o jej charakterze, lecz o tym, jak wyglądała, nie wiemy nic. Jej wspaniałe wizerunki na portretach różnych epok są wytworem artystycznej wyobraźni. W Bazylice Zwiastowania w Nazarecie, o współczesnej dwudziestowiecznej architekturze, Madonna w licznych wizerunkach-mozaikach z całego świata ma semickie, innym razem latynoskie rysy, a czasem skośne oczy, zaś najpiękniejsza, afrykańska, jest czarna, tak jak jej syn. Żyzna i zielona Galilea, oddalona od administracyjnego centrum Palestyny, z uwagi na silne wpływy pogańskie była przez mieszkańców Jerozolimy traktowana z pogardą. Sam zaś Nazaret - dziś pięćdziesięciotysięczne miasto, w większości muzułmańskie, podzielone ostrym konfliktem w związku z planowaną budową meczetu - w czasach Jezusa był mało znaną wsią. Większość jej mieszkańców zajmowała się uprawą ziemi, tylko nieliczni, jak cieśla Józef, mąż Maryi, rzemiosłem. Gdy wkracza on w historię Jezusa, jego małżeństwo, jak twierdzą ewangeliści, było właściwie zaręczynami, nie osiągnęło jeszcze ostatniego etapu - Maryja nie mieszkała w jego domu. I właśnie w tym czasie, w domu rodziców Maryi - jak twierdzą katolicy, albo u źródła, z którego czerpała wodę - jak utrzymują prawosławni - miało miejsce przedziwne i tajemnicze zarazem spotkanie. Maryi objawia się archanioł Gabriel, wysłannik Boży do szczególnych zadań, jeden z najwyższych w chórze anielskim. Przybywa, by powiadomić ją, iż pocznie syna, który "będzie wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego". Gdy zaskoczona Maryja zapytała: "Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?", w odpowiedzi usłyszała: "Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, zostanie nazwane Synem Bożym". Maryja, jak podają ewangeliści, nie pytała o nic więcej. Uwierzyła. Być może jako pobożna żydówka znała proroctwa Izajasza mówiące o dziewicy, który porodzi Syna o imieniu Emmanuel, to znaczy "Bóg z nami", jak też podobną do Zwiastowania zapowiedź narodzin Samsona. W każdym razie obaj ewangeliści, Łukasz i Mateusz, informują o dziewiczym poczęciu Jezusa. W grocie pod Bazyliką Zwiastowania, gdzie Maryja miała poznać i przyjąć tę tajemnicę, Jan Paweł II złożył w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej złotą różę. Józef Na pewno trudniej było uwierzyć Józefowi. Kiedy zorientował się, że Maryja jest brzemienna, zastanawiał się, czy zarzucić jej zdradę, czy też raczej oddalić ją potajemnie, bez jej zniesławienia. Wtedy do akcji wkracza Boży wysłannik, który ukazuje się we śnie Józefowi. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", a stało się to wszystko, by wypełniło się "słowo Pańskie powiedziane przez proroków." Józef nie oddalił więc brzemiennej Maryi, w czym Mateusz upatruje, iż był "sprawiedliwym człowiekiem". Niemniej jednak w opinii sobie współczesnych Józef uchodził za ojca Jezusa, pełniąc tę rolę wobec prawa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy królewski, Dawidowy rodowód. W dwóch Ewangeliach Józef pojawia się tylko na pierwszych stronach, ostatni raz, gdy wraz z Maryją szuka w Jerozolimie zagubionego dwunastoletniego Jezusa. Z tego wnioskowano, że Józef nie dożył okresu, w którym Jezus rozpoczął publiczne nauczanie, a w konsekwencji, że był już starszym mężczyzną, gdy poślubił Maryję. Nie wskazują jednak na to żadne przesłanki biblijne. Wizerunek starego Józefa, z brodą, wspartego o długą laskę, utrwaliły pisma i wizerunki chrześcijańskie, sporo późniejsze niż Ewangelie. Później też pojawia się informacja, że Józef, poślubiając Maryję, był wdowcem. Betlejem Z Nazaretu do Betlejem jest około stu kilometrów. Tę trasę, biegnącą z północy na południe przez urodzajne pola Galilei, wzgórza środkowej Palestyny i Pustynię Judzką, autokarem pokonuje się w dwie godziny. W czasach Jezusa wędrówka trwała zapewne kilka dni. Wprawdzie drogi za czasów Heroda Wielkiego były w dobrym stanie, zwykli ludzie musieli wędrować pieszo czy na ośle. Jeszcze dzisiaj czynią tak Beduini - na swych osiołkach albo wielbłądach omijający sznury samochodów. Betlejem, po hebrajsku bet lechem, czyli dom chleba, a po arabsku bajt lahm, czyli dom mięsa, położone jest osiem kilometrów od Jerozolimy. Miasteczko, liczące dziś kilkanaście tysięcy mieszkańców, od czasu prac remontowych przeprowadzonych z okazji Roku Jubileuszowego nie jest już nawet, jak głosi jedna z kolęd, "nie bardzo podłym", ale zupełnie cywilizowanym miastem. Przed narodzeniem Jezusa splendoru Betlejem dodawało to, że stąd pochodził Dawid - najpotężniejszy król biblijnego Izraela. Obaj ewangeliści podają, iż Jezus urodził się właśnie w Betlejem, gdzie, utrzymuje Łukasz, Józef jako potomek rodu Dawidowego musiał stawić się w związku z rozporządzeniem Cezara Augusta, nakazującym przeprowadzenie spisu ludności w całym państwie. Być może Józef pochodzący z Betlejem miał tam też jakąś nieruchomość. Kiedy dotarli do miasta, było już zapewne sporo przybyszów, bo wszystkie miejsca w zajazdach były zajęte. Schronili się więc w kwaterze najbiedniejszych - jednej z grot, dość w Betlejem licznych, gdzie trzymano zwierzęta. I tu Maryja urodziła syna, a następnie położyła go w żłobie. "Tu z Dziewicy Maryi Jezus Chrystus został zrodzony" - głosi po łacinie napis z gwiazdą umieszczony w grocie, w której, zgodnie z tradycją, narodził się Jezus. W tym miejscu otoczonym czcią przez wszystkich chrześcijan pierwszą świątynię postawiono już w IV stuleciu. Ale było też ono przez stulecia obiektem rywalizacji różnych wyznań, świadkiem gorszących scen, łącznie z walkami i bijatykami. Obecnie gwiazda jest pod opieką greckich prawosławnych. Co do tego, co stało się potem, autorzy Ewangelii różnią się w szczegółach. Łukasz informuje o pasterzach, którzy przybyli złożyć hołd Jezusowi, Mateusz zaś o mędrcach a ściślej magach ze Wschodu, którzy prowadzeni przez gwiazdę przybyli oddać hołd królowi żydowskiemu. Owa gwiazda betlejemska dostrzeżona przez magów to według współczesnych przypuszczeń koniunkcja planet Jowisza (gwiazda królewska) i Saturna w konstelacji Ryby w siódmym roku przed Chrystusem, sprawiająca wrażenie silnie świecącej gwiazdy, ewentualnie inne zjawisko astronomiczne. Z narodzeniem Jezusa wiąże się jeszcze jedno, bardzo krwawe wydarzenie opisane w Biblii: rzeź niemowląt dokonana na rozkaz Heroda. Trzydziestoletni czas jego panowania był dla Palestyny z jednej strony okresem niebywałego rozkwitu, jak powiedzielibyśmy dzisiaj boomu gospodarczego: rozbudowano system obronny, zbudowano nowoczesny port - Cezareę Nadmorską, rozbudowano i upiększono Jerozolimę, podjęto odbudowę świątyni jerozolimskiej; z drugiej jednak strony był to czas terroru władcy opanowanego obsesją spisków i zamachów przeciw sobie. Z obawy przed utratą tronu Herod posunął się do zamordowania nawet swoich najbliższych - żony i synów. Kiedy usłyszał więc o narodzeniu króla żydowskiego, nakazał wymordować w Betlejem wszystkich chłopców do drugiego roku życia. I znów w historię Świętej Rodziny wkracza anioł. Pojawia się Józefowi we śnie i nakazuje mu, aby uciekł z Maryją i dzieckiem do Egiptu. Emigracja nie trwała długo, bo w czwartym roku p.n.e. Herod zmarł. Maryja, Józef i Jezus mogli wrócić do Galilei. Ale i o tym okresie życia Jezusa ewangeliści informują skąpo. Zmieni się to dopiero, gdy Jezus rozpocznie publiczne nauczanie.
O historycznych okolicznościach narodzin Jezusa wiemy niewiele. Nikt nie zapisał dokładnej daty urodzenia Jezusa. Na podstawie kilku przesłanek oblicza się, że Jezus narodził się przed czwartym rokiem p.n.e. Matką Jezusa była Maryja - młoda Żydówka pochodząca z Nazaretu. Pobożny cieśla uwierzył aniołowi, że "z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło", nie oddalił więc brzemiennej Maryi. Józef uchodził za ojca Jezusa. Dlatego też po Józefie Jezus dziedziczy Dawidowy rodowód. Jezus urodził się w Betlejem
OPINIE Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić. Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami. - Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień. - Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości. Centrum - województwa - powiaty Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.) Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.). Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych. Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju. Województwa Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej. Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw. Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu. Powiaty Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców. Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich). Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa. Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym. Tylko razem z reformą finansów publicznych Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony. Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych. Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa. Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa. Interes mieszkańców czy interes elit Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów. Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego. Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów. Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano. Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego
Według Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego decentralizacja terytorialnej organizacji kraju jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego województwom. W oparciu o kryteria powszechne liczba województw powinna wynosić optymalnie 13, a powiatów - 200. Zwiększenie tych liczb będzie świadczyło o uleganiu interesom elit lokalnych. Decentralizacja musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego i powinna być poprzedzona reformą finansów publicznych. Wpływ lokalnych elit na reformę będzie wzrastał aż do uchwalenia reformy.
Zaufanie jest konieczne do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych Korupcja przeciw wolności RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI MACIEJ ZIĘBA OP Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej i za otrzymane przywileje używającym armii do ochrony partyjnych interesów? Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów: wstępnych - do liceum, na wyższą uczelnię, na aplikaturę, a także końcowych - matury i magisterium; w którym plagiat staje się formą robienia kariery, a pracę doktorską zamawia się w spółdzielniach fachowców z dostawą do domu? Czy może istnieć państwo, w którym terapia, a nawet diagnoza, zależy od kolekcji wręczonych lekarzowi załączników; w którym telewizja publiczna oraz radio służą promowaniu partyjnych notabli, a prywatni nadawcy dobrze wiedzą, że "niewidzialną ręką" rynku sterują na tyle widzialni funkcjonariusze, by nie było wątpliwości, w której puli są nagrody, a w której kary? Czy może istnieć państwo, w którym lokalnym politykom mecenasują lokalni mafiosi, a za nominację do rady nadzorczej wymagana jest wyłącznie ślepa wierność mocodawcy? Czy możliwe jest istnienie państwa, w którym koncesja oraz ulgi i taryfy służą do pomnażania fortun dobrze ustawionych i lepiej poinformowanych? Czy może istnieć państwo, w którym o organach ścigania szary obywatel mówi ze wzruszeniem ramion lub z pogardą i w którym Temida nie może być ślepa, bo stale musi zajmować się czytaniem zwolnień lekarskich? Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć. Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zaufanie W takim jednak państwie nie może istnieć ani wolność, ani społeczeństwo obywatelskie. Jak bowiem słusznie przed stu pięćdziesięciu laty zauważył lord Acton, korupcja jest o wiele lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem, ale wiedzie do tego samego celu: niszczy wolność. Korupcja bowiem wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć". I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom i dostawcom, maklerom oraz dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji: szkół i policji, systemu opieki zdrowotnej, mediów czy też giełdy. Wybitny politolog z Harvardu Samuel Huntington słusznie podkreśla wielkie społeczne koszty nieufności. Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje też wzajemnej lojalności w sferze społeczno- -politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Ich kultura polityczna jest nacechowana podejrzliwością, zawiścią i skrywaną lub jawną wrogością wobec każdego, kto nie jest członkiem rodziny, wioski lub plemienia. I dodajmy: partii lub koterii. Życie społeczne w wolnym społeczeństwie, przy wolnorynkowej gospodarce i demokratycznej polityce opiera się na elementarnym zaufaniu. Każda instytucja, ekonomiczna oraz polityczna, a także szkoła i szpital, samorząd i Kościół, musi być ufundowanana wzajemnym zaufaniu wolnych obywateli. Tę, wydawałoby się, oczywistość odkrywają dzisiaj od nowa teoretycy wolnego społeczeństwa. Jak słusznie zauważa inny znany harwardzki politolog Francis Fukuyama: Jeżeli instytucje demokratyczne i wolnorynkowe mają właściwie pracować, to muszą współistnieć z nowoczesnymi kulturowymi normami, które zabezpieczają właściwe ich funkcjonowanie. Prawo, kontrakt i ekonomiczna racjonalność dostarczają koniecznych, lecz niewystarczających podstaw stabilności i dobrobytu społeczeństw postindustrialnych. Podstawy te muszą również być umacniane przez wzajemność, zobowiązania moralne, obowiązek względem wspólnoty i zaufanie, a te są raczej rezultatem obyczajowych norm niż racjonalnej kalkulacji. Nie są one więc anachronizmem w nowoczesnym społeczeństwie, lecz raczej warunkiem sine qua non powodzenia tych drugich. Minimum etyczne Zaufanie i zobowiązanie moralne są wstępnym założeniem koniecznym do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych. Ta łatwa do racjonalnego uzasadnienia i empirycznego potwierdzenia teza Fukuyamy implikuje, że bez nich wolne, suwerenne społeczeństwo nie może istnieć. Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość, gwarantujące równość podmiotów i dotrzymywanie kontraktów, są absolutnie i bezwzględnie konieczne do życia wolnego społeczeństwa. Tu kończy się już dyskusja o pluralizmie oraz tolerancji, bo bez owych czynników nie może w ogóle istnieć wolne społeczeństwo. Paradoksalnie więc moralność nie jest teoretycznym wymysłem myślicieli, skutecznym wybiegiem pedagogów ani też kaznodziejskim frazesem. Nie jest też pancerzem niszczącym wielobarwność życia ani gorsetem krępującym ludzką wolność. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Pozwolę sobie zacytować wybitnego francuskiego politologa (notabene dosyć nieprzychylnego chrześcijaństwu) Marcela Gaudeta: Cała krytyka moralności polegała na złudzeniu, że doskonale wiadomo, do czego moralność służy, że jest to pewien rodzaj odgórnego narzucania porządku, obłudna metoda sprawowania władzy, narzędzie normalizowania jednostek. Przez dłuższy czas poprzestawano na takim uproszczonym podejściu ipso facto uzasadniającym krytykę. Obecnie dostrzegamy, że moralność wiąże się z całkiem innym problemem, że chodzi o współistnienie z drugim człowiekiem. Z tego tytułu moralność pełni zasadniczą funkcję w życiu zbiorowym, na przykład w funkcjonowaniu państwa. Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swych funkcjonariuszy. Jeśli ci funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a powtórzmy: żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Prawo nie jest w stanie uregulować wszystkiego. Gdy nie ma spontanicznie uwewnętrznionych zasad, dzięki którym, nie pytając o to, wiemy, czego możemy oczekiwać ze strony drugiego człowieka, każde spotkanie z tym drugim rodzi lęk. W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. W skorumpowanym państwie bardzo łatwo można założyć fundację "Nieprzekupni" i obsadzić ją swoimi funkcjonariuszami albo nasłać parę kontroli na zasłużoną wielce dla walki z korupcją Transparency International, zamknąć ją i chwilę później otworzyć International Transparency Ltd. Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Powtórzmy jeszcze raz za Gaudetem: Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swoich funkcjonariuszy. Jeśli funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Verbo et exemplo Z ankiety "Studenci prawa o swojej przyszłości zawodowej" wynika, iż co czwarty student uważa, że do celu dążyć należy nawet po trupach, 50 procent studentów piątego roku prawa nie miałoby żadnych oporów wobec wręczania łapówki, a połowa świadczyłaby nieprawdę, jeśli miałoby to pomóc załatwić sprawę zleconą przez klienta. Ten jeden przykład, a każdy zna ich zapewne tysiące, wskazuje, że w Polsce konieczna jest totalna wojna z korupcją. Nie nowe akty prawne i przepisy karne są najważniejsze. Pierwsza linia frontu walki z korupcją to wychowanie, formowanie moralnej wrażliwości i odpowiedzialności, za które przede wszystkim odpowiada rodzina, szkoła oraz Kościół, a także stowarzyszenia młodzieży, kluby i im podobne organizacje, wspierane jedynie przez państwo, samorządy oraz fundacje. Chodzi o formowanie, wychowywanie verbo et exemplo, słowem i przykładem. Nadal dewastacja moralności w jej społecznym wymiarze, jako spuściźnie po PRL, a poniekąd również po okupacji oraz zaborach, szaleńczo utrudnia tę walkę. Jeśli ongiś dziecko słyszało w domu "z państwowego nie wziąć to tak, jak ze swego dołożyć", to dzisiaj słyszy "pierwszy milion trzeba ukraść". Jeśli słyszało ongiś w domu "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy", to dzisiaj usłyszy "wszyscy tak robią", gdy chodzi o danie łapówki bądź podatkowe oszustwo. Szanse Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę. Pierwszy znany dokument dowodzący dokonania przekupstwa pochodzi z Asyrii sprzed pięciu tysięcy czterystu lat. Pierwsza znana książka poświęcona zjawisku korupcji, nosząca tytuł "Art Chase hastra", została napisana dwa tysiące lat temu przez ministra hinduskiego króla Kautia. Korupcja jak hydra - rozrasta się i odradza. My, chrześcijanie, uważamy, że po grzechu pierworodnym natura ludzka, niestety, jest podatna na korupcję, jest coruptibilis. Nieodżałowanej pamięci Kisiel mawiał, że każde społeczeństwo można podzielić na złodziei, policjantów i okradanych i dlatego wszystko jest sprawą proporcji. O społeczeństwie obywatelskim decydują nie skorumpowani urzędnicy, ale liczba urzędników nieskorumpowanych, liczba nieprzekupnych polityków i lekarzy, obiektywnych dziennikarzy, uczciwych prokuratorów i przedsiębiorców. Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce bardzo aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Korupcja w sposób oczywisty łamie siódme, ósme i dziesiąte przykazanie dekalogu, a więc uniwersalne podstawy kultury judeochrześcijańskiej, wykraczającej również poza ściśle religijne wymiary życia społecznego. Właśnie dlatego, że korupcja, łamiąc elementarny porządek moralny, jak nowotwór pasożytuje, a potem nieuchronnie niszczy społeczeństwo obywatelskie, walka z nią we wszelkich jej przejawach i fazach jest podstawowym wyzwaniem stojącym przed III Rzecząpospolitą. Czy walkę tę uda się wygrać? Mam wciąż taką nadzieję. Jeśli nie, pozostaje nam jedynie pocieszać się za lordem Actonem, że korupcja jest jednak "lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem". Autor jest prowincjałem dominikanów w Polsce. Tekst, wygłoszony w czasie konferencji "Wolność informacji a przejrzystość i odpowiedzialność" zorganizowanej pod auspicjami Centrum im. Adama Smitha zostanie opublikowany w książce "Klimaty korupcji".
Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej i za otrzymane przywileje używającym armii do ochrony partyjnych interesów?Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów; w którym plagiat staje się formą robienia kariery? Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć.Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi.W takim jednak państwie nie może istnieć ani wolność, ani społeczeństwo obywatelskie. I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji, bankom oraz sądom, to nie istnieje wolne społeczeństwo. Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Zaufanie i zobowiązanie moralne są wstępnym założeniem koniecznym do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych. Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość, gwarantujące równość podmiotów i dotrzymywanie kontraktów, są absolutnie i bezwzględnie konieczne do życia wolnego społeczeństwa. W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce bardzo aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Czy walkę tę uda się wygrać? Mam wciąż taką nadzieję. Jeśli nie, pozostaje nam jedynie pocieszać się za lordem Actonem, że korupcja jest jednak "lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem".
ROZMOWA Stanisław Siewierski, były prezes KGHM Polska Miedź Eksperyment Kongo FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ Jaki powinien być zysk KGHM za 1999 rok? STANISŁAW SIEWIERSKI: Przy założeniu, że średnioroczna cena miedzi wynosiła 1600 USD za tonę, a średnioroczny kurs dolara ponad 4 zł, Polska Miedź powinna mieć od 250 do 300 mln zł zysku brutto. Ostateczne wyniki spółki będą jednak inne. Będzie strata spowodowana przede wszystkim tworzeniem rezerw. W raportach spółki i grupy kapitałowej za 1998 r. i I półrocze 1999 r. audytor, którym był Deloitte & Touche, nie nakazywał tworzenia rezerw na wartość majątku finansowego spółki. Tymczasem nowy zarząd postanowił je stworzyć. Czy były konieczne? To dowód na to, że zarząd postanowił zaniechać restrukturyzacji. Rezerwy tworzy się, gdy nie ma szans odtworzenia wartości firmy. Jest to przygotowanie do taniego wyprzedania majątku KGHM albo sztuczka księgowa mająca na celu przesunięcie zysku na następne lata. Arthur Andersen, który prowadzi wewnętrzny audyt KGHM, zalecał zbadanie każdej ze spółek zależnych i określenie, czy trzeba stworzyć rezerwy. Utworzono rezerwy mechanicznie. Nasz zarząd wybrał koncepcję restrukturyzacji socjalistycznego molocha. W efekcie wokół KGHM powstały spółki zależne, które zamierzaliśmy zrestrukturyzować i sprzedać inwestorom powyżej wartości księgowej. Nowy zarząd czyści bilans. Taka przecena aktywów to podejście niegospodarne. Tworzone są rezerwy na działalność KGHM w Kongu. Nowy zarząd informuje też o 17,5 mln USD zobowiązań pozabilansowych związanych z tą inwestycją. Tworzenie rezerw na Kongo oznacza zaniechanie projektu, który mógłby przynosić zyski. Do chwili mojego odejścia z KGHM nie było żadnych zobowiązań pozabilansowych spółki dotyczących budowy instalacji metalurgicznych. Może powstały później. Przecena rudy miedziowo-kobaltowej w Kongo, jakiej dokonał nowy zarząd, to manipulacja finansami Polskiej Miedzi. Skąd wziął się pomysł, aby inwestować w Kongo? W 1995 roku w naszej strategii mocno postawiliśmy na odtwarzanie rezerw geologicznych, które powoli się wyczerpują. Polska Miedź eksploatuje złoże już od 40 lat. Rocznie wydobywa się około 30 mln ton rudy. Po roku 2015, jeśli nie udałoby się w sposób opłacalny zagospodarować złóż głębokich poniżej 1200 metrów, spadnie wydobycie. Rozglądaliśmy się za innymi metalami i miedzią, ale wydobywaną znacznie tańszą metodą odkrywkową. Myśleliśmy o wydobyciu kobaltu, niklu, złota - stąd pojawiła się sprawa projektu na Kubie i w Afryce. Zdecydował się pan na złoże Kimpe, które miało zaledwie 605 tys. ton rudy kobaltu i miedzi. Dlaczego? Nie kupiliśmy całego złoża, a jedynie prawo do eksploatacji jego części. Zakładaliśmy, że nie zamrozimy dużych pieniędzy, gdyż eksploatacja trwa wiele lat. Postanowiliśmy kupić taką część złoża, która pozwoli nam uruchomić działalność górniczą, a potem przetwórstwo. Następnym dużym projektem miała być Mufulira w Zambii. Ale gdy Zambijczycy zobaczyli, jak nieporadnie i nieprofesjonalnie obecny zarząd KGHM postąpił z projektem Kongo, zaczęli rozmawiać z innymi partnerami. Dziś można powiedzieć, że Zambia została stracona dla Polskiej Miedzi. Tak więc zaniechanie inwestycji w Kongo oznacza potrójną stratę. Nie kończy się inwestycji, która przyniosłaby zyski. Nie kończy się pracy nad technologią, która - po weryfikacji w skali półtechnicznej - jest rewelacją. I po trzecie wreszcie: podważa się wiarygodność KGHM jako partnera w tej części świata, która jeszcze dysponuje wolnymi zasobami interesujących naszą branżę surowców. Czy konieczne było kupowanie złoża w Kongu? Przecież często firma górnicza finansuje budowę kopalni i zakładu przeróbki rudy, a na koniec dzieli się zyskiem z rządem. Należy wówczas stworzyć spółkę joint venture, a zarządzanie musi być wspólne. Uważaliśmy, że ryzyko zakupu małego złoża jest niewielkie. Na pierwszy projekt, rozruchowy przeznaczyliśmy 50 mln dolarów. Zakupiliśmy 6 tysięcy ton kobaltu i ponad 40 tysięcy ton miedzi w rudzie za 25 mln dolarów. 10 mln dolarów przeznaczyliśmy na maszyny, a 15 mln dolarów na uruchomienie przetwórstwa metodą hydrometalurgiczną. Zdobywaliśmy doświadczenie, którego Polskiej Miedzi brakowało w zakresie przeróbki rudy metodami chemicznymi i hydrometalurgicznymi. We wrześniu 1995 r. przyjechał do Lubina na negocjacje prezes kongijskiego państwowego koncernu Gecamines, a w styczniu 1997 r. Polska Miedź podpisała kontrakt z nikomu nieznaną spółką Colmet z Wysp Dziewiczych. Dlaczego zamiast podpisać kontrakt z dużą firmą podpisano umowę z firmą-krzak? Projekt Gecamines zagospodarowania zagłębia w Kolwezji wymagał zaangażowania z naszej strony około 400 mln dolarów. To była zbyt duża skala inwestycji. Najpierw chcieliśmy poznać miejscowe realia i zdobyć koncesję na poszukiwanie surowców. Potraktowaliśmy to jako eksperyment, projekt pilotażowy dla pozyskania nowej technologii i nauczenia się Afryki. 605 tysięcy ton rudy przy obrotach Polskiej Miedzi to drobiazg. Można byłoby całą tę operację potraktować jako program badawczy, gdyby nie udział w przedsięwzięciu spółki Colmet. Dlaczego tak wielki koncern jak KGHM kupił złoże w Afryce od spółki z Wysp Dziewiczych, której szefem jest Polak, szwagier byłego dyrektora Impexmetalu kojarzonego z SLD. Budzi to podejrzenia, że nie chodziło o pozyskanie miedzi w Afryce, a o sfinansowanie kampanii wyborczej SLD. To kompletna bzdura. Czy nie ma tu podobieństw do afery w łódzkim ZUS, który kupił budynek od pośrednika za znacznie wyższą cenę? Colmet był również pośrednikiem i sprzedał złoże za wysoką cenę. Ponieważ nie interesował nas kontrakt wartości 400 mln dolarów, poprosiliśmy Kongijczyków, aby nam wskazali jakieś mniejsze złoże. Gecamines wskazał nam dwa: Kasombo eksploatowane już przez inną firmę afrykańską i Kimpe, kupione przez Colmet. To dość niesamowity zbieg okoliczności. Pojechaliście państwo do Konga w poszukiwaniu nowych złóż i tam Kongijczycy skojarzyli was z panem Krzysztofem Pochrzęstem, szwagrem Edwarda Wojtulewicza, który przez wiele lat handlował lubińską miedzią. Kongijczycy skontaktowali nas z panem Kazadim, mającym obywatelstwo polskie i kongijskie. A więc ze wspólnikiem pana Pochrzęsta. Ta sprawa nie ma żadnego związku z panem Wojtulewiczem. To nieporozumienie. Podobnie było w 1995 roku, gdy przystąpiliśmy do tworzenia firmy Polkomtel. Byliśmy wtedy posądzani o wyprowadzanie pieniędzy na jakiś podejrzany interes. Zainwestowaliśmy w to przedsięwzięcie 80 mln dolarów, a obecnie nasz pakiet jest wart co najmniej 600 mln dolarów. Czy Colmet był właścicielem innych złóż? Dla nas było istotne, że transakcja została zatwierdzona przez ówczesny rząd zairski (dawny Zair to obecnie Demokratyczna Republika Kongo - przyp. red.) i firmę Gecamines. Jest rzeczą powszechnie znaną, że w Kongu nie można przeprowadzić żadnej inwestycji bez wręczenia łapówki. W jaki sposób je księgowaliście? Jest to opinia mocno przesadzona. W Europie wskazałbym kilka państw, gdzie jest znacznie wyższe ryzyko polityczne. Prezydent Kabila potwierdził, że dotrzyma zobowiązań zawartych przez rząd Mobutu i słowa dotrzymał. Pierwszy biznesplan mówił o tym, że złoże Kimpe zostanie wyeksploatowane w ciągu roku, a zysk - w wersji najbardziej optymistycznej wyniesie - 206 mln dolarów. Tymczasem po trzech latach od podpisania kontraktu mamy utworzoną rezerwę w wysokości 100 mln złotych, a z 180 tysięcy ton rudy wydobytej ze złoża przerobiono zaledwie 15 tysięcy ton. Ruda zalega na hałdach, bo w okolicy nie ma hut, w których można by ją przerabiać. Gdybym rok temu nie musiał odejść ze stanowiska prezesa Polskiej Miedzi, to obecnie kończylibyśmy budowę zakładu przetwórczego. Nie chcieliśmy przerabiać rudy w starych instalacjach hut kongijskich, ponieważ uzyski kobaltu byłyby na poziomie 50-60 procent. Byłoby to marnotrawstwo. Przy zastosowaniu nowej metody profesora Łętowskiego ługowania rudy związkami chloru uzysk metalu można byłoby zwiększyć do ponad 90 procent. Gdy opracowywaliśmy biznesplan, ceny kobaltu na świecie wahały się od 45 do 55 tysięcy dolarów za tonę. Przy cenie 55 tys. dolarów zysk wychodził na poziomie 200 mln dolarów. Przy cenie kobaltu na poziomie 28 tys. dolarów za tonę inwestycja nadal jest opłacalna. W momencie gdy Polska Miedź kupowała to złoże, nie mówiło się o metodach hydrometalurgicznych, tylko o remoncie starych kongijskich hut. Colmet miał przeznaczyć na to prawie 7 mln dolarów i z tego się nie wywiązał. Metody hydrometalurgiczne gwarantują opłacalne przerabianie rudy uboższej. Opłaca się przerabiać rudę o zawartości 0,3 proc. kobaltu, a nawet odpady. Ale właścicielem odpadów ze złoża Kimpe jest Colmet. Dlatego pracowaliśmy nad nową technologią, aby w odpadach zostawało jak najmniej metalu. W pierwszym kontrakcie z Colmetem Polska Miedź zaoferowała 45 mln dolarów za złoże. Oznaczałoby to, że tona kobaltu w waszym złożu kosztuje 9,5 tys. dolarów, podczas gdy inni inwestorzy zagraniczni płacą w tym rejonie 300 dolarów. Tak można zapłacić za złoże, w którym średnia zawartość kobaltu wynosi 0,3 proc. My mamy zagwarantowane, że kobaltu jest powyżej 0,8 proc. Ponadto w tym złożu jest ponad 40 tysięcy ton miedzi. Gdy je pomnożyć przez 1700 dolarów za tonę, otrzymujemy 68 mln dolarów. Pieniądze uzyskane za miedź zwracają koszty inwestycji. Kobalt w rudzie mamy więc za darmo. Nie zgadza się pan z opinią, że projekt Kimpe był kosztowną pomyłką? Jest oczywiste, że inwestycja niedokończona, przerwana, musi zakończyć się niepowodzeniem. Doprowadzenie tego projektu do końca gwarantuje nie tylko zwrot kapitału, ale również dodatkowe korzyści. KGHM ma wiele ofert dotyczących eksploatacji innych dużych złóż w Afryce. Zaproponowałem prezesowi Krzemińskiemu, że pomogę w dokończeniu tego projektu. Do tej pory z mojej oferty nie skorzystał. Rozmawiali: Leszek Kraskowski i Tomasz Świderek
Stanisław Siewierski, były prezes KGHM Polska Miedź Polska Miedź powinna mieć od 250 do 300 mln zł zysku brutto. Będzie strata spowodowana przede wszystkim tworzeniem rezerw. audytor nie nakazywał tworzenia rezerw na wartość majątku finansowego spółki. Czy były konieczne? Jest to przygotowanie do taniego wyprzedania majątku KGHM albo sztuczka księgowa mająca na celu przesunięcie zysku na następne lata. Tworzone są rezerwy na działalność KGHM w Kongu. Tworzenie rezerw na Kongo oznacza zaniechanie projektu, który mógłby przynosić zyski. Zdecydował się pan na złoże Kimpe. Dlaczego? Postanowiliśmy kupić taką część złoża, która pozwoli nam uruchomić działalność górniczą, a potem przetwórstwo. zaniechanie inwestycji w Kongo oznacza stratę. Polska Miedź podpisała kontrakt z spółką Colmet. Dlaczego podpisano umowę z firmą-krzak? Potraktowaliśmy to jako eksperyment, projekt pilotażowy dla pozyskania nowej technologii i nauczenia się Afryki. . Dlaczego KGHM kupił złoże od spółki, której szefem jest Polak, szwagier byłego dyrektora Impexmetalu kojarzonego z SLD. Budzi to podejrzenia, że nie chodziło o pozyskanie miedzi, a o sfinansowanie kampanii wyborczej SLD. bzdura. Pojechaliście do Konga w poszukiwaniu nowych złóż i Kongijczycy skojarzyli was z Pochrzęstem, szwagrem Wojtulewicza. Ta sprawa nie ma żadnego związku z Wojtulewiczem. Czy Colmet był właścicielem innych złóż? było istotne, że transakcja została zatwierdzona przez ówczesny rząd zairski i firmę Gecamines. po trzech latach od podpisania kontraktu z 180 tysięcy ton rudy wydobytej ze złoża przerobiono zaledwie 15 tysięcy ton. Ruda zalega na hałdach, w okolicy nie ma hut. Gdybym nie musiał odejść ze stanowiska prezesa Polskiej Miedzi, to obecnie kończylibyśmy budowę zakładu przetwórczego. właścicielem odpadów ze złoża Kimpe jest Colmet. Dlatego pracowaliśmy nad nową technologią, aby w odpadach zostawało jak najmniej metalu. Nie zgadza się pan z opinią, że projekt Kimpe był kosztowną pomyłką? Doprowadzenie tego projektu do końca gwarantuje nie tylko zwrot kapitału, ale również dodatkowe korzyści.
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej Powinno być dobrze Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni. Będzie lepiej Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską". Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce. Inne niż w Polsce Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach. Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton). Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo. Wyższe ceny Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa. Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE. Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji. Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna. Nie z takim drobiazgiem Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc. Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw). Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych. W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża. Edmund Szot
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa. Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Na integracji skorzystają także konsumenci. Będą oni zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt.
BANKI Czy pozostaną banki z krajowym kapitałem Kłopoty z polskimi akcjonariuszami RYS. ANDRZEJ JACYSZYN W ostatnich tygodniach w poważne kłopoty popadły dwa niewielkie banki. Powodem nie była jednak ich zła kondycja finansowa, lecz nieporozumienia pomiędzy akcjonariuszami. Banki te poza tym miały wspólną cechę - były kontrolowane przez krajowy kapitał. Jest coraz więcej przykładów na to, że w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji. W zeszłym roku, głównie w wyniku strategii prywatyzacyjnej Ministerstwa Skarbu Państwa, zagraniczny kapitał przejął kontrolę nad kilkoma dużymi bankami. W tym roku nastąpił dalszy etap tego procesu. Dzięki zaostrzeniu wymagań NBP oraz rosnącej konkurencji kilka mniejszych instytucji bankowych przejmują wkrótce zagraniczni inwestorzy. Można szacować, że liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3 (do 10), a w najbliższych miesiącach z tych pozostałych ubędą kolejne 3-5. Od początku tego roku z tego grona ubyły m.in. znajdujące się w poważnych kłopotach BWR i Real Bank, Bank Handlowy oraz kontrolowane przez niego Cuprum Bank i Bank Rozwoju Cukrownictwa, BIG Bank Gdański i BIG Bank. Zdecydowaną większość akcji Polsko-Kanadyjskiego Banku św. Stanisława, kontrolowanego do tej pory przez Polonię, objęli ostatnio Duńczycy. Wieczne kłótnie Wprowadzenie w listopadzie tego roku zarządu komisarycznego w Wielkopolskim Banku Rolniczym tak naprawdę nie było spowodowane zbyt niskim kapitałem akcyjnym, ale brakiem perspektyw jego podniesienia. Przypomnijmy, że akcjonariusze założyciele tego banku zagwarantowali sobie praktycznie władzę w tym banku, ograniczając prawo głosu nowych udziałowców na zgromadzeniach akcjonariuszy do 3 proc. Ponieważ jednak założyciele nie byli w stanie dokapitalizować banku, pod naciskiem banku centralnego zdecydowali się pozyskać inwestora strategicznego. Najpierw miał nim być Bank Pocztowy, a potem organizacja spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych. Jednak w obu przypadkach "starzy" akcjonariusze nie byli skłonni dotrzymać swoich zobowiązań i mimo że nowi udziałowcy mieli około 1/3 akcji, dysponowali kilkoma procentami głosów. W tej sytuacji nastąpiła interwencja banku centralnego, która prawdopodobnie skończy się sprzedaniem jeżeli nie samego banku, to przynajmniej przedsiębiorstwa bankowego zewnętrznemu inwestorowi. Z punktu widzenia zwolenników obrony polskiego kapitału w sektorze bankowym, jedynym pozytywnym elementem takiej operacji byłoby to, że jeżeli nie będzie sprzedawany cały bank (a więc licencja bankowa), to przedsiębiorstwo bankowe kupi jakiś polski bank, bo dla zagranicznych inwestorów WBR jest za małą firmą i dodatkowo działającą w dość ryzykownym sektorze gospodarki, jaką jest rolnictwo. O stopniu odpowiedzialności za bank ze strony jego pracowników świadczy to, że po wprowadzeniu zarządu komisarycznego jeden z nich dzwonił do klientów, namawiając ich do wycofywania wkładów. Niecierpliwi klienci Podobnie wygląda sytuacja w notowanym na giełdzie Banku Częstochowa. Wprawdzie w jego statucie dotychczasowi akcjonariusze nie zagwarantowali sobie uprzywilejowanej pozycji we władzach, ale zamiast tego pilnowali, by ewentualny nowy akcjonariusz strategiczny nie przejął pełnej kontroli. Do tej pory przeprowadzono około 4 prób podniesienia kapitału, zawsze blokowanych. Dodatkowo, z nieoficjalnych informacji wynika, że w rozmowach z kandydatami do objęcia ponad 50 proc. akcji dla niektórych dużych akcjonariuszy najważniejsze było, po ile sprzedadzą akcje banku, a nie to, co się z nim stanie. Dlatego za swoje walory żądali bardzo wygórowanej ceny, absolutnie nie przyjmując do wiadomości, że trzykrotność wartości księgowej jest nie do przyjęcia. Kandydaci na inwestora strategicznego uważali bowiem, że dotychczasowi udziałowcy powinni wziąć udział w restrukturyzacji banku, którym kierowali, choćby przez stworzenie warunków zachęcających do inwestycji w jego akcje. Niezrozumienie trudnej sytuacji banku i brak odpowiedzialności za nią ze strony obecnych akcjonariuszy spowodowały rezygnację potencjalnych inwestorów. Przypomnijmy, że paniczne wycofywanie pieniędzy z kas było ponoć wywołane wypowiedzią jednego z członków rady nadzorczej o możliwej likwidacji banku. Opinia ta była o tyle prawdziwa, że NBP prawdopodobnie rzeczywiście groził takim posunięciem. Jednak nieodpowiedzialne przedstawienie tego w prasie poskutkowało utratą najważniejszego kapitału banku, jakim jest zaufanie klientów. Wobec samolubnej i nieodpowiedzialnej postawy części akcjonariuszy z prób objęcia nowej emisji BCz wycofały się zainteresowane tym bankiem BOŚ i BRE. Dopiero ostatnio, gdy straty banku zaczęły narastać, zgodzono się na większą emisję, ale stało się to zbyt późno - zgromadzenie akcjonariuszy, które miało ją uchwalić, zwołano na 12 grudnia. W przypadku tego banku można dodatkowo wspomnieć, że wśród jego akcjonariuszy jest państwowy - wydawałoby się, powołany do innych celów - Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej z Łodzi. Fundusz ten w pewnym momencie nawet usiłował zostać strategicznym inwestorem banku. Czyj zysk z sanacji Inny przykład samobójczych zachowań i zupełnego niezrozumienia sytuacji ze strony krajowych akcjonariuszy mieliśmy w tym roku w poznańskim Banku Rozwoju Cukrownictwa. W 1999 roku bank ten poniósł bardzo wysokie straty. Gdy pokryto je kapitałami liczącymi nominalnie 38 mln zł, zostało mu zaledwie 4 mln zł funduszy. Gdy w tej sytuacji Bank Handlowy, mający przedtem największy pakiet akcji tego banku, wyłożył równowartość 6 mln euro, niektórzy akcjonariusze skierowali sprawę do sądu. Jeden z nich (kontrolowany przez niemiecki kapitał) wręcz powiedział, że ze względów podatkowych dla niego byłoby lepiej, gdyby bank upadł, niż umarzał akcje. Część pozostałych akcjonariuszy uważa, że Bank Handlowy umorzył kapitały BRC, a następnie dokapitalizował go po to, by wyciągnąć z tego maksymalne korzyści ich kosztem. Jednak sami nie chcieli brać udziału w ostatniej emisji. Główny akcjonariusz BRC planuje ograniczyć działalność banku, a potem sprzedać jego licencję. Tego typu oferta w polskich warunkach skierowana jest do zagranicznych inwestorów. Inwestorzy sprzedają Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów. To są przyczyny, że w tej chwili trwa proces sprzedaży trzech banków kontrolowanych przez polski kapitał. Są to Lukas Bank, Wschodni Bank Cukrownictwa i Cuprum Bank. Większościowym akcjonariuszem tego ostatniego jest Bank Handlowy, nad którym kontrolę niedawno przejął Citibank, i dlatego Cuprum Bank trudno jest zaliczać do banków kontrolowanych przez polski kapitał. Jednak równocześnie z BH posiadane akcje Cuprum Banku zobowiązali się sprzedać pozostali trzej akcjonariusze, czyli gminy Lubin i Głogów oraz KGHM. Wschodni Bank Cukrownictwa po ubiegłorocznych stratach poszukuje inwestora. W przypadku Lukas Banku akcjonariat zmieni się, bo sprzedawane są akcje jego głównego właściciela, Lukasa - największej polskiej firmy pośrednictwa kredytowego. Jego akcje chce sprzedać Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości. Z drugiej strony, pozostali czterej udziałowcy mają zbyt małe możliwości kapitałowe, by odkupić te udziały. Na krótkiej liście podmiotów, które badają już szczegółowo kondycję grupy Lukas, nie ma polskich podmiotów. Co zostało Obecnie spośród średniej wielkości banków z przewagą kapitału polskiego pozostały jeszcze, poza wymienionymi, szybko rozwijający się Invest Bank (poszukuje mniejszościowego inwestora zagranicznego) oraz Bank Współpracy Europejskiej. W tym ostatnim narodowy charakter został uznany za cechę, która ma pomóc w zdobywaniu klientów. Jednocześnie jednak prezes tego banku w "Pulsie Biznesu" powiedział, że chciałby, by wśród instytucji, które wezmą udział w jego dokapitalizowaniu, był skarb państwa. Polski kapitał wprawdzie nie przeważa w Banku Incjatyw Społeczno-Ekonomicznych, ale krajowi akcjonariusze mają większość głosów na WZA. Ten bank jest inwestorem strategicznym we wrocławskim Cukrobanku. Z najmniejszych banków krajowi inwestorzy kontrolują jeszcze Bank Społem oraz Bank Wschodni. Przy okazji warto jednak wspomnieć o kontrolowanym przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego małym Bud-Banku. Jest to o tyle ciekawa instytucja, że jego prezes Wojciech Dziewulski również świadomie chce podkreślać narodowy charakter swojego banku, a co ważne - planuje wziąć udział w konsolidacji sektora przez stanie się inwestorem strategicznym w Banku Częstochowa. Efekt Banku Staropolskiego Przyspieszenie zmian własnościowych w sektorze bankowym to w dużej mierze zasługa Narodowego Banku Polskiego. Po upadku Banku Staropolskiego nastąpiło zaostrzenie polityki NBP. Zaczęto pilnie domagać się dokapitalizowania słabszych instytucji i nie toleruje się sytuacji zagrożenia. Gdyby taka polityka była prowadzona wcześniej, to prawdopodobnie np. w krakowskim BWR interwencja banku centralnego w postaci wprowadzenia zarządu komisarycznego nastąpiłaby zdecydowanie wcześniej, nie mówiąc o tym, że może nie doszłoby do upadłości Banku Staropolskiego, która spowodowała stratę ok. 150 mln zł przez jego klientów. Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego tę nową politykę prowadzi nie tylko przez takie spektakularne posunięcia, jak wprowadzenie zarządu komisarycznego w WBR, ale - co istotniejsze - zlecając audyty w bankach uznawanych przez nich za zagrożone. Paweł Jabłoński
w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji.liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3 (do 10), a w najbliższych miesiącach z tych pozostałych ubędą kolejne 3-5. Wprowadzenie w listopadzie tego roku zarządu komisarycznego w Wielkopolskim Banku Rolniczym tak naprawdę nie było spowodowane zbyt niskim kapitałem akcyjnym, ale brakiem perspektyw jego podniesienia. Podobnie wygląda sytuacja w notowanym na giełdzie Banku Częstochowa. Do tej pory przeprowadzono około 4 prób podniesienia kapitału, zawsze blokowanych.Wobec samolubnej i nieodpowiedzialnej postawy części akcjonariuszy z prób objęcia nowej emisji BCz wycofały się zainteresowane tym bankiem BOŚ i BRE. Inny przykład samobójczych zachowań i zupełnego niezrozumienia sytuacji ze strony krajowych akcjonariuszy mieliśmy w tym roku w poznańskim Banku Rozwoju Cukrownictwa. Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów. To są przyczyny, że w tej chwili trwa proces sprzedaży trzech banków kontrolowanych przez polski kapitał. Są to Lukas Bank, Wschodni Bank Cukrownictwa i Cuprum Bank. Obecnie spośród średniej wielkości banków z przewagą kapitału polskiego pozostały jeszcze, poza wymienionymi, szybko rozwijający się Invest Bank (poszukuje mniejszościowego inwestora zagranicznego) oraz Bank Współpracy Europejskiej. Polski kapitał wprawdzie nie przeważa w Banku Incjatyw Społeczno-Ekonomicznych, ale krajowi akcjonariusze mają większość głosów na WZA. Z najmniejszych banków krajowi inwestorzy kontrolują jeszcze Bank Społem oraz Bank Wschodni.
Przyjeżdżających mniej, obroty mniejsze Bazary poradzą sobie z przepisami Bazarowy handel zagraniczny od kilku lat wrósł w polski krajobraz, a nie rejestrowane obroty zagraniczne, w dużej części skoncentrowane właśnie na targowiskach, Instytut Badań na Gospodarką Rynkową podliczył w 1996 roku na 5,6 mld dol. Szacunków za 1997 rok wprawdzie jeszcze nie ma, ale sądząc z ubiegłorocznego ruchu na bazarach, obroty nadal były znaczne. Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie zmalała, co - zdaniem wielu handlujących - wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. Opinie co do tego, czy te zmiany oznaczają zamarcie bazarowego handlu zagranicznego, nie są jednak jednoznaczne. Warszawa: towar jest, handlujących mniej O 8 rano w okolicach warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia z trudem można znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Na większości płatnych parkingów napis "miejsc brak". Stoją również autobusy, furgonetki. Mniej więcej co 10. z rejestracją z Ukrainy lub Litwy. Tych jest najwięcej. Wasyl Kuźmiuk ze Lwowa nie ukrywa swego zadowolenia z nowych przepisów. - Tak, zawracają na granicy, ale tylko tych, którzy nie mają dokumentów w porządku. Dla niego samego uzyskanie zaproszenia to żaden problem. Tyle że trzeba zapłacić 20 dolarów, ale te pieniądze po prostu wliczy sobie w cenę sprzedawanego towaru. Teraz jest zadowolony, że znacznie krócej niż kiedyś czeka na granicy. - Wszystko będzie w porządku, unormuje się. Tak - zgadza się. - Może się okazać, że nie przyjadą drobni handlarze, którzy z całego targowania mieli zysku ze 100 dolarów. Takim nie będzie warto przyjeżdżać. A on sam z Polską handluje już od 5 lat i dalej będzie handlował. Do półciężarówki ładuje kartony z azjatyckimi tekstyliami, trochę elektroniki, ale ta już sprzedaje się na Ukrainie coraz słabiej. Inny sposób na bezproblemowy wjazd do Polski to założenie na miejscu firmy - tłumaczy starszemu mężczyźnie młoda zgrabna brunetka. - A jaką firmę ty założyłaś? Agencję towarzyską? - No szto wy! U mienia galierieja i siżu spakojno. Można zapłacić nawet czekiem O godzinie 9 rano sprzedającymi obstawiona jest cała korona stadionu. Sprzedają to co zawsze - od lornetek po ikony, kawior i herbatę, kawę, kosmetyki, drobny sprzęt gospodarstwa domowego. Trafiają się również lasery, narzędzia chirurgiczne, alkoholu znacznie mniej niż kiedyś. Mniej złota, za to bursztyn we wszystkich możliwych odcieniach, wypracowane lakowe pudełeczka - niektóre z nich to prawdziwe cacka rękodzieła, ale i prymitywne zabawki, jak chociażby lekko używany biały plastykowy kotek, na którego można zakładać kolorowe kółka. Kilku mężczyzn stoi bez żadnego towaru, choć widać wyraźnie, że czymś jednak handlują. Galina Raznieckaja sprzedaje na stadionie nakrycia stołowe. Przyjechała ze Smoleńska prawie miesiąc temu. Za 10 dużych łyżek chce 5 złotych i nie daje się namówić na jakiekolwiek targi. Już opuściła, bo przed świętami za takie same łyżki brała 7, nawet i 8 złotych za 10 sztuk. Teraz już musi pozbyć się resztki, bo jutro wyjeżdża. Podobne ceny proponuje jej sąsiadka ze stadionu i ze Smoleńska. Nie wiedzą, czy jeszcze przyjadą do Polski, bo 20 dolarów za możliwość przyjazdu to jednak sporo pieniędzy. Równie pesymistycznie jest teraz nastawiona kobieta sprzedająca ikony. Ten handel chyba zniknie zupełnie. Nie dosyć, że trzeba mieć nowe zaproszenia i wizy, to i ikon na wschodzie już coraz mniej. Przy większych zakupach na stadionie należność można uregulować nawet czekiem polskiego banku. Pesymizm polskich kupców Bardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przyjeżdżającymi ze wschodu. - Czy pani widziała, żeby o 10 rano można było przejść pomiędzy budkami? - ubolewa właściciel stoiska z kurtkami uszytymi z polaru. - Przecież zawsze był taki tłok, że ledwo można się było przepchnąć. Rzeczywiście tylko sporadycznie widać Rosjan i Ukraińców ciągnących wielkie torby z przyczepionymi kółkami. - Pójdziemy na bezrobocie - mówi. Pewnie tego chcą władze. Jeśli wolą dopłacać do nas, zamiast dostawać pieniądze od nas, to ich sprawa. Nie ma wątpliwości, że polscy klienci nie zrównoważą im spadku obrotów, a ceny nie są wygórowane. Porządny sweter kosztuje nie więcej niż 60-70 złotych. Towar sprowadzany jest najczęściej z Chin, ale z reguły produkowany jest w Tajlandii i Korei Południowej. Tam można teraz kupić najtaniej. Rozmówca "Rzeczpospolitej" nie zgadza się, aby podać jego nazwisko i nazwę firmy, która jest właścicielem straganu. - Nigdy nie wiadomo, co władza jeszcze wymyśli - tłumaczy. Na spadek obrotów narzekają również właściciele budek z jedzeniem i rozwożący gorące zupy, pyzy, flaki i herbatę. Miska ogórkowej i grochówki kosztuje 3 złote. Teraz w ciągu dnia nie sprzedaje więcej niż 30-40 porcji. Kiedyś, zwłaszcza podczas mroźnych zim, można było sprzedawać 200 i więcej porcji. Od pięciu lat związany jest ze stadionem właściciel budki z pieczonymi kurczakami. Połówka sporego kuraka, który przed upieczeniem musiał ważyć ponad kilogram, kosztuje 7 złotych. Wczoraj sprzedał tylko 24 porcje. Nie ma nadziei, że będzie lepiej. Klient się zmienił Nie są tak pesymistycznie nastawieni ci, którzy dostarczają towar na stadion. Przyznają, że zmienili się ich klienci. Teraz, zamiast dostarczać towar na stadion, sprzedają go bezpośrednio przyjeżdżającym Rosjanom. W każdym sezonie trzeba szyć co innego. Kiedyś doskonale sprzedawały się kurtki obszywane futrem, potem smokingi, najchętniej wiśniowe i brązowe, teraz już tylko garnitury, i to z coraz lepszych materiałów. - Chętnie załatwię mojemu odbiorcy zaproszenie, byle tylko przyjeżdżał - słyszeliśmy wielokrotnie. Z drugiej jednak strony polscy przedsiębiorcy mają świadomość, że ten handel nie będzie trwał wiecznie, że tak jak zamarł polski bazar w Berlinie, tak i zmniejszą się obroty na bazarach, gdzie kwitł handel polsko-wschodni. Nie ukrywają, że chcieliby, aby stało się to jak najpóźniej, chociaż w swoich stosunkach z odbiorcami z Rosji i Ukrainy widzą już zalążki prawdziwego biznesu. Psychicznie przygotowują się do tego, że zmienią się również warunki płatności, bo handel będzie cywilizował się dalej i nie będzie można już wymagać zapłaty gotówką, i to z góry. Na żoliborskim bazarze przy Hali Marymonckiej, gdzie od kilku lat handlują przybysze zza wschodniej granicy, wczoraj w zadaszonych straganach swoje towary rozłożyło kilkudziesięciu śniadolicych sprzedawców. Jak wyjaśnia obsługa targowiska, są to głównie handlarze z Armenii i Azerbejdżanu, którzy mieszkają w Polsce praktycznie na stałe. Od początku stycznia jest ich mniej. Azerowie i Ormianie na żoliborskim bazarze handlują odzieżą, butami, zegarkami, drobną biżuterią, zabawkami i narzędziami, dla amatorów mają też spirytus. - Tak naprawdę to ci Ormianie wcale nie jeżdżą po towar na Wschód. Kupują wszystko na Stadionie Dziesięciolecia, a czasem w hurtowniach - wyjaśniają pracownicy spółki zarządzającej bazarem. Jak mówią polscy handlarze i obsługa bazaru, prawdziwe dostawy ze wschodu docierają tu w czwartki i w soboty, średnio po dwa autokary. Z reguły są to już stali bywalcy z Grodna i okolicznych miasteczek. Od początku stycznia autokary z Białorusi na razie się nie pojawiły. Nie wiadomo jednak, czy dlatego, że do Polski trudniej jest teraz wjechać, czy po prostu handlarze świętują. - U nich później są święta i w styczniu zawsze handel jest nieco mniejszy - pocieszają się pracownicy bazaru. Na oceny za wcześnie - Poczekajmy jeszcze z ocenami. Teraz jeszcze na nie za wcześnie - mówi Ryszard Rybakiewicz, dyrektor generalny spółki Damis zarządzającej Jarmarkiem Europa na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Jak podkreśla, co roku w styczniu, gdy w Kościele prawosławnym obchodzone jest Boże Narodzenie, a potem Nowy Rok, handel jest znacznie słabszy niż w pełni sezonu. Sezon na dobre zaczyna się dopiero w końcu marca. Na pierwsze bardziej wiarygodne oceny skutków zmian w przepisach wjazdowych dla cudzoziemców należałoby poczekać co najmniej do początku lutego. Zdaniem jednak dyr. Rybakiewicza, Stadion Dziesięciolecia nie jest typowym targowiskiem dla drobnych handlarzy. Ubiegłoroczne obroty na Jarmarku Europa Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową ocenił na 1,9 mld zł (o 0,2 mld więcej niż w 1996 r.), w tym eksport - 400 mln USD. Dominuje handel hurtowy, niewielu jest więc kupców ze Wschodu, którzy przyjeżdżają po kilka artykułów i których mógłby zniechęcić wzrost kosztów przyjazdu do Polski o kilkanaście dolarów. Od kilku lat widać proces koncentracji handlu na stadionie, gdzie stoiska coraz częściej mają nie pośrednicy, a producenci bezpośrednio dostarczający duże partie towaru hurtownikom ze Wschodu. Na ich potrzeby - jak ocenia IBnGR - pracuje ok. 1100 polskich firm. Zdaniem dyr. Rybakiewicza, dla hurtowych odbiorców z Rosji, którzy jednorazowo przywożą 4-10 i więcej tysięcy dolarów i kupują na stadionie najlepszą polską odzież oraz kolekcje z Paryża, wydanie dodatkowych 17-25 dolarów na vouchery nie jest znaczącym obciążeniem. Rzgów: handel nie lubi biurokracji - Zmiany w przepisach wjazdowych zbiegły się ze świętami na Wschodzie. Na razie więc trudno ocenić ich skutki. Teraz i tak mamy martwy sezon, który potrwa do początku lutego - ocenia Kazimierz Ćwikła, prezes zarządu spółki Centrum Handlowe Ptak w Rzgowie k.Łodzi. Do Rzgowa, gdzie w sezonie przyjeżdża dziennie ok. 50-70 autokarów ze Wschodu, teraz każdego dnia przybywa ich zaledwie kilkanaście. Zdaniem prezesa Ćwikły, choć nowe wymagania wobec przybyszów ze Wschodu utrudnią życie handlarzom, na pewno już wkrótce ludzie coś wymyślą, aby obejść i złagodzić nowe utrudnienia. Przyznaje, że dla dużych hurtowników z Moskwy, którzy w ciągu tygodnia przyjeżdżają do Rzgowa, większe koszty przyjazdu do Polski nie będą problemem, ale mogą nim być biurokratyczne utrudnienia. Konieczność załatwiania dodatkowych podpisów, pieczątek, kolejki w konsulatach - to może rzeczywiście przyhamować handel. Tym bardziej że do Rzgowa hurtownicy ze Wschodu przyjeżdżają na uzgodnione już wcześniej transakcje z polskimi partnerami. Dzięki kupcom z Rosji, a przede wszystkim z Moskwy, którzy kupują w Polsce duże partie dobrych, drogich towarów, prosperuje wiele polskich firm, np. odzieżowych, które kiedyś szyły na zlecenie kontrahentów z Europy Zachodniej, a dziś przestawiły się na zamówienia odbiorców na rynku wschodnim. - Hurtownicy z Moskwy kupują najlepsze i najdroższe polskie ubrania czy buty. To są naprawdę duże pieniądze - mówi prezes Ćwikła oceniając, że niektórzy kupcy z Centrum Ptak są teraz zniechęceni. Boją się, że umówieni na styczeń kontrahenci mogą nie przyjechać. Przemyśl: to tylko świąteczny marazm - Nie widzimy, aby po zmianie przepisów zmniejszyła się w dużym stopniu liczba handlarzy ze Wschodu - ocenia kierownik zajmującego się targowiskami oddziału gospodarki komunalnej Urzędu Miejskiego w Przemyślu, Janusz Szostek. Na razie co prawda handlowych turystów zza wschodniej granicy jest mniej, ale jest to sytuacja, która powtarza się co roku w styczniu, gdy przypadają prawosławne święta. W tej sytuacji wpływ zmian przepisów będzie można ocenić najwcześniej w pierwszej dekadzie lutego. Według Janusza Szostka, największe utrudnienia nowe przepisy przyniosą drobnym handlarzom przemycającym na polskie bazary np. tańszy alkohol ze Wschodu. Tymczasem na największym przemyskim targowisku, Bolonii - najbardziej popularnym wśród kupców zza wschodniej granicy - już wcześniej pilnowano przestrzegania zakazu handlu alkoholem. Białystok: zabrakło klientów Od początku roku białostockie bazary świecą pustkami. Zabrakło kupujących - turystów zza wschodniej granicy, którzy dotychczas stanowili blisko 90 procent targowej klienteli, przynajmniej na bazarze przy ul. Kawaleryjskiej. Zdaniem wielu właścicieli straganów, zastój w handlu to skutek niedawnego uszczelnienia granicy. Od listopada ruch na granicy zmniejszył się aż kilkakrotnie. Wczoraj przed białostockim targowiskiem Madro wódkę sprzedawała tylko grupka Azerów, a przy ul. Kawaleryjskiej zakupy robili nieliczni Białorusini. Gros niedzielnej klienteli stanowili białostocczanie, którzy raczej spacerowali niż kupowali. Właściciele prywatnych kwater w Białymstoku wpadli w panikę. Z miejscowego Urzędu Wojewódzkiego, gdzie usiłowali się starać o nowe zaproszenia, wychodzili z niczym. - Jedna kobieta z osiedla przy Kawaleryjskiej, która wynajmuje pokoje, poszła do urzędu po dziesięć zaproszeń. Tam poproszono ją o wyciąg z konta - opowiedział nam jeden z kupców z ul. Kawaleryjskiej. - Dowiedziała się, że nie zaprosi już nikogo, jeśli nie dowiedzie, że ją na to stać. - Koło się zamyka. Większość utrzymywała się, dorabiała do emerytur i pensji, bo byli wschodni turyści. Płacili za kwatery, dawali zarobić piekarzom, masarzom i sprzedawcom hamburgerów. Wynajmowali kwatery zazwyczaj u emerytów i rencistów. Jak dzisiaj taka kobiecina z pocztowym odcinkiem renty wykaże, że ją stać na przyjęcie gościa z zagranicy? - pyta sprzedawca swetrów. Dla wielu utrzymujących się z przygranicznego handlu ograniczenia w przekraczaniu granicy to wróżba finansowej zapaści. Denerwują się przedsiębiorcy, detaliści, hurtownicy, właściciele kantorów i straganów, i to nie tylko na bazarach. - To skandal - przekonywał jeden z białostockich producentów artykułów gospodarstwa domowego. - Ucierpią nie tylko sprzedawcy, ale i producenci wszystkiego, co znajdowało dotychczas zbyt na Wschodzie. Większość, zwłaszcza Rosjan, to stali klienci hurtowni i bazarowych straganów. Oni zostawiają u nas mnóstwo pieniędzy. Kupują wszystko, od słoniny po meble, łazienkową armaturę, tekstylia, dosłownie każdą rzecz. To prawdziwa klęska. Biała Podlaska: widmo bankructwa Podlasie i Lubelszczyznę w ostatnich dniach odwiedza znacznie mniej gości zza wschodniej granicy. - Zmiany przepisów na wschodniej granicy to dla nas prawdziwa terapia wstrząsowa. Czasami przez cały dzień nie udaje się nam nic sprzedać - twierdzą państwo Kuczyńscy, właściciele stoiska na bazarze przy ul. Brzeskiej w Białej Podlaskiej. We wtorek, mimo pięknej pogody, na bialskich targowiskach zabrakło kupujących. - Już teraz brakuje nam pieniędzy na utrzymanie działalności - opowiada pani Krystyna, która nie chce ujawnić nazwiska. Na największym bialskim targowisku przy ul. Brzeskiej niemal połowa z 200 budek była we wtorek nieczynna. Sprzedający na lubelskiej giełdzie przy ul. Spółdzielczości Pracy są zgodni - gdyby nie klienci ze Wschodu, giełda nie miałaby racji bytu. Ruch zmniejszył się tutaj o ok. 40-50 proc. - W zeszłym roku, licząc "na oko", w ciągu dnia rosyjskojęzyczni kupcy potrafili zostawić tutaj 100 tys. dolarów. 80 proc. z nich to Ukraińcy. Mimo że nadal z Ukrainą obowiązuje ruch bezwizowy, obroty naszych hurtowni spadły o jakieś 40 proc. - mówi Tadeusz Wlizło, właściciel jednej z firm przy ul. Spółdzielczości Pracy. Szczecin: Rosyjscy nabywcy nie przyjechali Na szczecińską giełdę samochodową, największą na zachodniej granicy, usytuowaną na terenie stadionu tutejszego klubu sportowego Pogoń, nie dojechali minionej niedzieli Rosjanie oraz obywatele pozostałych republik b. Związku Radzieckiego, stanowiący jej główną klientelę. Obowiązująca od 27 grudnia minionego roku nowa ustawa o cudzoziemcach spowodowała nagły spadek obrotów, a w dalszej perspektywie, twierdzą eksperci, może doprowadzić do całkowitej śmierci tej firmy handlu używanymi samochodami. Z nieoficjalnych danych wynika, że spadek sprzedaży przekroczył 80 proc. Wzrosła natomiast minionej niedzieli o około 25 proc. podaż używanych aut oferowanych do sprzedaży. Podobnie jak wcześniej dominowały wśród nich wozy różnych zachodnich marek z rejestracją holenderską i niemiecką, sprowadzanie do Szczecina przez naszych rodaków, Rosjan oraz Turków zamieszkałych w Niemczech. Wszyscy oni z przerażeniem obserwowali powstałą sytuację na szczecińskiej giełdzie. Znaleźli się i tacy, którzy próbowali pozbyć się aut za połowę ceny. Czteroletniego forda escorta oferowano za 4 tys. marek niemieckich, a BMW, rocznik 1993, o dwa tysiące marek drożej. Tak niskie ceny nasuwały podejrzenia, że samochody pochodziły z kradzieży. Tymczasem, jak na ironię, minionej niedzieli otwarto w Szczecinie drugą, znacznie większą giełdę samochodową. Usytuowano ją na peryferiach miasta przy ul. Cukrowej. Krótko po godz. 13 "Rz" doliczyła się na jej rozległym terenie zaledwie około 50 samochodów i trochę gapiów. Rosjan, którzy mieli być jej głównymi klientami, nie było w ogóle. Ocena eksperta: wszystko wróci do normy Zdaniem Bohdana Wyżnikiewicza z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zmiany w przepisach wizowych są niewątpliwie utrudnieniem, podobnie jak np. przepis, że nie wolno przewozić towarów na siedzeniach samochodowych. Przyczyną obecnego spadku obrotów są zresztą nie tylko nowe przepisy o cudzoziemcach, ale i naturalne osłabienie ruchu, spowodowane prawosławnymi świętami Bożego Narodzenia. - Uważam - mówi Bohdan Wyżnikiewicz - że po jakimś czasie wszystko wróci do stanu wyjściowego, podobnie jak odrodził się handel przy zachodniej granicy po dużym spadku w następstwie powodzi. Sądzę tak dlatego, że nie ustały przyczyny, które sprawiają, że ten handel jest dla uczestników opłacalny. Te przyczyny to różnica cen oraz dostęp do rynków zaopatrzeniowych. Wprawdzie obecna sytuacja jest dla handlujących denerwująca - oni nie są przyzwyczajeni do przerw, pracują przecież nawet w niedziele - ale potraktują nowe przepisy po prostu jak kolejną barierę, którą trzeba pokonać i którą pokonają. Funkcjonują przecież już długie łańcuchy zaopatrzeniowe, są firmy pracujące tylko na zlecenie bazarów i wszyscy ci ludzie znajdą sposoby przystosowania się do nowej sytuacji. Tyle że pokonywanie tych barier może spowodować wzmożenie korupcji. Co do wielkości obrotów na bazarach, to - według naszych wstępnych ocen - w 1997 roku było z nimi różnie - na niektórych bazarach wzrosły, na innych spadły, ale generalnie sądzę, że ta forma handlu zagranicznego osiągnęła w roku 1996 swoje apogeum i w przyszłości należy się liczyć raczej z tendencją spadkową. Materiały zebrali: Anita Błaszczak, Halina Bińczak, Edmund Kieszkowski, Danuta Walewska, Ewa Sosnowska, "Kurier Poranny" Białystok, jak, esz "Dziennik Wschodni"
Bazarowy handel zagraniczny wrósł w polski krajobraz. Od początku stycznia bazarowa aktywność znacznie jednak zmalała, co wynika przede wszystkim ze zmian w przepisach o cudzoziemcach. Utrudniły one przyjazd do Polski wielu osobom ze Wschodu. W okolicach Stadionu Dziesięciolecia wciąż brakuje jednak miejsc do parkowania, a wiele aut ma ukraińskie lub litewskie rejestracje. Są handlarze, którzy cieszą się ze zmian w przepisach. To ci, którzy nie mają problemów z załatwieniem legalnych dokumentów. Mniejszy ruch to dla nich mniejsza konkurencja i krótsze kolejki na granicy. Bezproblemowy wjazd do Polski gwarantują zaproszenia lub założenie w naszym kraju działalności gospodarczej. Trzeba też uiścić opłatę w wysokości 20 dolarów. Dla mniejszych handlarzy to sporo pieniędzy, więksi pozostają jednak niewzruszeni. Bardzo pesymistycznie nastawieni są polscy kupcy, którzy przez ostatnich 5-6 lat żyli z handlu z przybyszami ze Wschodu. Narzekają na mniejszy ruch. Boją się bezrobocia. Polscy klienci nie zwrównoważą im spadku obrotów. Lepsze nastroje panują wśród dostawców. Przyznają oni, że zamiast przywozić towar na stadion, sprzedają go teraz bezpośrednio Rosjanom, którym, w razie potrzeby, załatwiają zaproszenia. Polscy przedsiębiorcy mają jednak świadomość, że taki handel nie będzie trwał wiecznie. Stosunki gospodarcze będą się cywilizować. Powstaną zalążki prawdziwego biznesu. Na żoliborskim bazarze handlują mieszkający w Polsce na stałe Azerowie i Ormianie. Po towar nie jeżdżą do swoich krajów. Kupują go na Stadionie albo w hurtowniach. Zarządca targowiska na Stadionie Dziesięciolecia twierdzi, że za wcześnie jest jeszcze na ocenę skutków nowych przepisów. Zwraca uwagę, że w styczniu ruch zawsze jest mniejszy, bo na Wschodzie obchodzi się w tym czasie Boże Narodzenie. Jarmark Europa nie jest też do końca miarodajny, bo dominuje na nim sprzedaż hurtowa. Dla Rosjan, którzy przyjeżdżają do Warszawy po towar wartości nawet kilkunastu tysięcy dolarów, dodatkowe dwadzieścia dolarów na wizę nie robi żadnej różnicy. Zarządca targowiska Ptak w Rzgowie koło Łodzi też obserwuje u siebie martwy sezon. Zgadza się, że opłata za wizę nie okaże się dla znaczących handlarzy wygórowana, ale martwi go rosnąca biurokracja. Kolejki w konsulatach mogą odstraszyć każdego. Zarządca podkreśla, że Rosjanie kupują najlepsze i najdroższe polskie ubrania i buty, utrzymując wiele polskich firm. W Przemyślu chwilowy brak klientów ze Wschodu uważa się za świąteczny marazm. W Białymstoku, gdze bazary święcą pustkami, głośno krytykuje się już jednak uszczelnienie granicy. W panikę wpadli właściciele prywatnych kwater. Próbują masowo starać się o zaproszenia, ale żeby zaprosić cudzoziemca, trzeba wykazać, że ma się środki na pokrycie kosztów jego pobytu. Wielu emerytów, dorabiających wynajmem do niskich świadczeń z ZUS-u, nie jest w stanie tego zrobić. Na grożącą im finansową zapaść denerwują się przedsiębiorcy, detaliści, hurtownicy, właściciele kantorów i straganów. Na spadek klientów narzekają Podlasie i Lubelszczyzna. Na lubelskiej giełdzie ruch zmniejszył się o 40-50%. Kupcy ze Wschodu nie dojechali też na szczecińską giełdę samochodową, gdzie spadek sprzedaży przekroczył 80%. Jak na ironię w mieście otworzono właśnie drugą giełdę samochodową, która nastawiała się na handel z Rosjanami. Specjaliści uważają, że sytuacja wkrótce wróci jednak do normy, ponieważ przybyszom ze Wschodu handel z Polakami wciąż się opłaca. Wynika to z różnic cen i dostępu do rynków zaopatrzeniowych. Uważa się jednak, że sprzedaż na bazarach osiągnęła w 1996 roku swoje apogeum, wobec czego spadki są już nieuchronne.
EKONOMIA Eksport, inwestycje i popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego Zmiana lokomotywy DARIUSZ FILAR Powiększanie się masy wytwarzanych w gospodarce produktów i usług, które stanowi istotę wzrostu gospodarczego, może nabierać tempa pod wpływem różnych czynników. Jeśli na światowych rynkach pojawia się dodatkowe zapotrzebowanie dokładnie na to, co dana gospodarka ma do zaoferowania, to zaczyna ona przyspieszać. Jeśli przedsiębiorcy optymistycznie oceniać będą przyszłe możliwości zbytu i zdecydują się do nich przygotować poprzez modernizację i rozbudowę swoich firm, to wzrost gospodarczy czerpać będzie dodatkowe siły. Wreszcie jeśli ogół obywateli uzna, że nadszedł czas, by pozwolić sobie na nieco śmielszą konsumpcję, to dążenie do zaspokojenia ich oczekiwań także pozwoli na rozwinięcie skrzydeł producentom i usługodawcom. Dynamiczniejszy eksport, powiększanie nakładów inwestycyjnych i dodatkowy popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego. Czasami ciągną wzrost razem, w wyrównany i zgodny sposób, a czasami przetasowują się szybko na pozycji lidera. Momenty takich przetasowań, które oznaczają dokonywaną w marszu przebudowę mechanizmu napędowego gospodarki, bywają dla niej niełatwe. Wspaniały rok 1997 W 1997 roku gospodarka polska odnotowała wzrost PKB prawie o 7 procent. Zapracowały nań wszystkie trzy lokomotywy. Polski eksport, który przez większą część 1996 roku i pierwszą połowę 1997 roku osiągał wartość około 2 miliardów dolarów miesięcznie, od lipca 1997 roku zaczął zbliżać się do 2,5 miliarda dolarów. Nieco wcześniej, bo w kwietniu, z 300 - 400 milionów dolarów miesięcznie do około 500 milionów dolarów miesięcznie wzrosła nadwyżka osiągana w handlu przygranicznym. Niemieccy turyści i drobni kupcy z Ukrainy i Białorusi skutecznie uzupełniali to, co udawało się uzyskać oficjalnym polskim eksporterom. Dobre perspektywy zbytu zachęcały do inwestowania. W porównaniu z 1996 rokiem wzrost nakładów inwestycyjnych wyniósł w 1997 roku 21,7 procent. Jest to najwyższa roczna stopa przyrostu inwestycji osiągnięta w całym okresie transformacji gospodarczej. Możliwości wzrostu produkcji i rosnące inwestycje pozwalały na powiększanie zatrudnienia - między styczniem i grudniem 1997 roku bezrobocie obniżyło się z 12,6 do 10,3 procent. Wzrost zatrudnienia i towarzysząca mu poprawa płac realnych wywierały stymulujący wpływ na wskaźniki optymizmu konsumentów i zachęcały ich do zakupów. Spożycie indywidualne w kolejnych kwartałach utrzymywało wzrost w ujęciu rocznym zbliżony do 7 procent; wynik ten także należał do najlepszych w całym okresie transformacji. Trzy lokomotywy - eksport, inwestycje i krajowa konsumpcja - z pełną szybkością wprowadziły gospodarkę w 1998 rok. I przez pierwsze półrocze nie spowalniały biegu - jeszcze w lipcu eksport sięgnął prawie 3 miliardów dolarów, co stanowiło miesięczny rekord dziesięciolecia. Dokładnie w tym samym czasie padały też rekordy w handlu przygranicznym - nadwyżka z tego tytułu wynosiła już 600 - 800 milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji pozostawało dwucyfrowe, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego dorównywało, przynajmniej w pierwszym kwartale, wskaźnikowi z ostatniego kwartału roku poprzedniego. Sytuacja zaczęła się zmieniać zasadniczo od sierpniowego kryzysu w Rosji. Na domiar złego jego destrukcyjny wpływ początkowo nie był doceniany - gospodarka zawsze reaguje z pewnym opóźnieniem, więc wskaźniki drugiej połowy 1998 roku nie były jeszcze alarmujące. Po lipcowym rekordzie eksport przestał wzrastać, ale aż do końca roku utrzymywał się na poziomie zbliżonym do 2,5 miliarda dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu indywidualnego spożycia krajowego nieco osłabło, ale wiązano to raczej z polityką "schładzania" popytu wewnętrznego. Przyrost inwestycji nadal dokonywał się w tempie dwucyfrowym i dopiero w czwartym kwartale sygnały "przygasającej dynamiki" stały się wyraźniejsze. Bezrobocie na koniec roku okazało się wyższe niż latem, ale nie był to wzrost szczególnie wysoki (z 9,6 do 10,4 procent). Szybka i bardzo wyraźna reakcja na rosyjski kryzys nastąpiła właściwie tylko w handlu przygranicznym - w stosunku do rekordowych nadwyżek z lata ich poziom już we wrześniu okazał się niższy o połowę (spadek do 400 milionów dolarów) i taki pozostał przez ostatnie miesiące roku. Dobre wyniki pierwszego półrocza i swoista siła bezwładu trzech rozpędzonych lokomotyw wzrostu w drugim półroczu sprawiły, że całoroczny wzrost PKB w 1998 roku osiągnął nie najgorszy wskaźnik 4,8 procent. Prawdziwe trudności miały się dopiero zacząć. Trudny początek 1999 roku Na początku 1999 roku widać już było wyraźnie, że ze wszystkich trzech kotłów zeszła para. Eksport stopniowo cofał się do poziomu z początku 1997 roku (około dwóch miliardów dolarów miesięcznie) i pozostawał na nim przez kolejne miesiące. Nadwyżka w handlu przygranicznym jeszcze raz przycięta została prawie o połowę; ustabilizowała się na poziomie dwustu kilkudziesięciu milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji w ujęciu rocznym obniżyło się w pierwszym kwartale do zaledwie 6 procent, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego w tym samym ujęciu i okresie spadło do 4,2 procent, co upodabniało ten wskaźnik do wyników notowanych w latach 1994 - 1995. Osłabienie możliwości eksportowych oraz niższa dynamika konsumpcji i inwestycji musiały pociągnąć za sobą wzrost bezrobocia. Już pod koniec pierwszego kwartału powróciło ono do poziomu powyżej 12 procent. Przekonanie, że wszystkie trzy lokomotywy ciągnąć będą gospodarkę jedynie na pół gwizdka, zaowocowało - i w kraju, i za granicą - dość pesymistycznymi prognozami. Bardzo poważne źródła zapowiadały, że całoroczny wzrost PKB wyniesie w Polsce w 1999 roku co najwyżej od 1,5 do 2,5 procent. W ostatnich dniach 1999 roku stało się pewne, że wzrost PKB sięgnie 3,8 - 3,9 procent. Co sprawiło, że pesymistyczne prognozy sprzed niespełna dwunastu miesięcy okazały się chybione? Nie napędzały wzrostu gospodarczego eksport i handel przygraniczny, bo w obu tych dziedzinach wyniki będą niższe od osiągniętych w 1998 roku. Nie można też tego wzrostu uzależnić od inwestycji, bo przyrastały w mizernym tempie. Zatem lokomotywą - liderem wzrostu gospodarczego musiał być w 1999 roku wewnętrzny popyt konsumpcyjny. Z różnych pozycji można krytykować decyzje o redukcji stóp procentowych podjęte przez Radę Polityki Pieniężnej w styczniu 1999 roku, ale nie sposób zaprzeczyć, że przyczyniły się do podwyższenia poziomu PKB. Obniżone w styczniu stopy procentowe już w maju przyniosły istotny przyrost nowych kredytów konsumpcyjnych (o miliard złotych; przez wiele poprzednich miesięcy średni przyrost kredytów wynosił około 600 milionów miesięcznie), a od lipca nastąpiło kolejne przyspieszenie (do około 1,2 - 1,4 miliarda złotych nowych kredytów miesięcznie). Te nowe kredyty spowodowały, iż z miesiąca na miesiąc podnosiło się tempo wzrostu konsumpcji krajowej. W trzecim kwartale zbliżyło się do wartości rejestrowanych na przełomie lat 1997/1998. Wzrostowi gospodarczemu, stymulowanemu głównie przez krajowy popyt konsumpcyjny, towarzyszą zwykle zagrożenia, z których najważniejsze to narastanie deficytu na rachunku obrotów bieżących. To zjawisko w połączeniu z niską skłonnością gospodarstw domowych do oszczędzania i nasileniem się inflacji z powodu problemów fiskalnych stworzyło klimat, w którym Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na ruch w przeciwną stronę - w listopadzie podstawowe stopy procentowe zostały istotnie podwyższone, wskutek czego konsumpcyjna lokomotywa wzrostu już wkrótce poruszać się będzie z mniejszym impetem. Gospodarkę czeka kolejna zmiana napędu. Rysująca się szansa Prognoza wzrostu PKB, na której opiera się budżet państwa w 2000 roku, to 5,2 procent. W niezależnie sporządzanych prognozach różnych ośrodków badawczych najwięksi optymiści zapowiadają wzrost nawet na poziomie 6 procent. Biorąc pod uwagę to, że konsumpcja powinna już szykować się do lekkiego zmniejszenia dynamiki, a inwestycje - przynajmniej na razie - przyspieszają w bardzo umiarkowany sposób, większość prognoz zakłada, iż to eksport stanie się lokomotywą gospodarki. Za eksportem do Niemiec i pozostałych krajów Unii mogłoby bowiem podążyć prawdziwe przyspieszenie w inwestycjach (raczej w drugiej połowie 2000 roku), a później także nowa fala wzmożonego popytu konsumpcyjnego. Otwarte pozostaje pytanie, czy kilkanaście minionych, trudnych miesięcy pozwoliło polskim przedsiębiorstwom w takim stopniu poprawić własną konkurencyjność, by teraz w pełni mogły skorzystać z rysującej się szansy. Nie brak ku temu zachęcających sygnałów - eksport w październiku z poziomu około 2 miliardów dolarów miesięcznie podniósł się do 2,2 miliarda, produkcja przemysłowa w listopadzie wzrosła w stopniu wyższym, niż uzasadniałyby to wyłącznie potrzeby wewnętrzne. Ale mimo wszystko za wcześnie chyba jeszcze, by głosić ostateczne przezwyciężenie kłopotów ze wzrostem gospodarczym. Dopiero gdy miesięczny eksport dojdzie do poziomu około 2,5 miliarda dolarów i zdoła się na nim utrzymać, będzie można uznać, że gospodarkę ciągnie już nowa lokomotywa. Autor jest profesorem ekonomii w Uniwersytecie Gdańskim i głównym ekonomistą banku Pekao SA.
Dynamiczniejszy eksport, powiększanie nakładów inwestycyjnych i dodatkowy popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego. Czasami ciągną wzrost razem, w wyrównany i zgodny sposób, a czasami przetasowują się szybko na pozycji lidera. Momenty takich przetasowań, które oznaczają dokonywaną w marszu przebudowę mechanizmu napędowego gospodarki, bywają dla niej niełatwe.W 1997 roku gospodarka polska odnotowała wzrost PKB prawie o 7 procent. Zapracowały nań wszystkie trzy lokomotywy.Dobre perspektywy zbytu zachęcały do inwestowania. W porównaniu z 1996 rokiem wzrost nakładów inwestycyjnych wyniósł w 1997 roku 21,7 procent. Jest to najwyższa roczna stopa przyrostu inwestycji osiągnięta w całym okresie transformacji gospodarczej.Możliwości wzrostu produkcji i rosnące inwestycje pozwalały na powiększanie zatrudnienia - między styczniem i grudniem 1997 roku bezrobocie obniżyło się z 12,6 do 10,3 procent. Wzrost zatrudnienia i towarzysząca mu poprawa płac realnych wywierały stymulujący wpływ na wskaźniki optymizmu konsumentów i zachęcały ich do zakupów. Spożycie indywidualne w kolejnych kwartałach utrzymywało wzrost w ujęciu rocznym zbliżony do 7 procent; wynik ten także należał do najlepszych w całym okresie transformacji.Trzy lokomotywy z pełną szybkością wprowadziły gospodarkę w 1998 rok. I przez pierwsze półrocze nie spowalniały biegu.Sytuacja zaczęła się zmieniać zasadniczo od sierpniowego kryzysu w Rosji. Po lipcowym rekordzie eksport przestał wzrastać, ale aż do końca roku utrzymywał się na poziomie zbliżonym do 2,5 miliarda dolarów miesięcznie.Na początku 1999 roku widać już było wyraźnie, że ze wszystkich trzech kotłów zeszła para. Eksport stopniowo cofał się do poziomu z początku 1997 roku i pozostawał na nim przez kolejne miesiące. Tempo wzrostu inwestycji w ujęciu rocznym obniżyło się w pierwszym kwartale do zaledwie 6 procent, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego w tym samym ujęciu i okresie spadło do 4,2 procent.Prognoza wzrostu PKB, na której opiera się budżet państwa w 2000 roku, to 5,2 procent. Biorąc pod uwagę to, że konsumpcja powinna już szykować się do lekkiego zmniejszenia dynamiki, a inwestycje - przynajmniej na razie - przyspieszają w bardzo umiarkowany sposób, większość prognoz zakłada, iż to eksport stanie się lokomotywą gospodarki.
W oczach mieszkańców Unii Europejskiej Polak lepszy od Polski RYS. PAWEŁ GAŁKA EDMUND SZOT Polak jest w świecie postrzegany lepiej niż Polska - wynika z wyników badania przeprowadzonego na użytek naszego Instytutu Spraw Publicznych w pięciu krajach Unii Europejskiej. To mniej więcej tak, jak byśmy komuś powiedzieli: jesteś sympatyczny, ale w domu masz bałagan i wolelibyśmy cię nie odwiedzać. A u nas możesz bywać kiedy chcesz, jeśli tylko nie będziesz przychodził pijany i trochę się ogarniesz. I jeszcze jedno: nie próbuj nas przypadkiem "nawracać". Dlaczego sympatyczny mieszkaniec kraju między Bugiem a Odrą nie potrafi posprzątać w swoim domu? Dlaczego znalezienie w nim czegokolwiek (załatwienie jakiejkolwiek sprawy) zajmuje tyle czasu, a niekiedy jest niemożliwe, jeśli niektórym domownikom nie wręczy się bakszyszu? Dlaczego ten tak pracowity facet nie potrafi u siebie zarobić tyle, by starczało mu na jedzenie, ubranie, dom i samochód, na urlop w Alpach i na kształcenie dzieci? Odpowiedź rysuje się prosta: bo jego kraj jest źle rządzony. Winę za to, że w Polsce jest tak, jak jest, ponoszą nie szeregowi obywatele, ale rządząca nimi skorumpowana i niekompetentna oligarchia. W tym kraju nie funkcjonują właściwe mechanizmy wyłaniania wartościowych elit, a te już wyłonione - nawet jeśli były przedtem uczciwe - łatwo się demoralizują. Koligacje i deklamacje Wielkie szkody wyrządza Polsce m.in. to, że życie społeczne zostało do granic absurdu upolitycznione, że w niektórych państwowych instytucjach nawet sprzątaczka musi się wywodzić z szeregów rządzącej koalicji. Nie jest to zresztą nic nowego. "Człowiek utalentowany sam sobie wystarczy, ale żaden rząd, żaden naród bez ludzi prawdziwie zdatnych nie obstoi - pisał Hugo Kołłątaj. - Nieszczęśliwy to kraj, gdzie dla człowieka nie dosyć być zdatnym, gdzie za okrzykiem opinii nieuk na uwielbienie zasługuje, a utalentowany intrygi stać się musi ofiarą. (...) O tę wadę obwiniani jesteśmy Polacy, iż się do wszystkich urzędów i posług za zdolnymi sądziemy. (...) Dobierając ludzi, uważamy naprzód, kto jakiej partyi przychylnym będzie, kto pensyi do urzędu przywiązanej potrzebuje. Zdatność jest u nas rzeczą na ostatku uważaną albo wcale zapomnianą". Słowa jakże do dzisiaj aktualne! Drugim z kardynalnych grzechów życia naszego społecznego jest uleganie magii uroczystych słów. "Możesz kpem być i cymbałem, możesz dureń być siarczysty, byleś z mocą i zapałem kraj miłował macierzysty" - zauważył przed laty Adam Asnyk. Dziś też patriotyczna deklamacja jest wciąż w wyższej cenie od siermiężnej racji, zwłaszcza wtedy, gdy ta ostatnia niezbyt jest rodakowi miła. Deklamatorzy zawsze cieszyli się w Polsce większą estymą, niż ludzie obdarzeni rzeczywistym talentem. Pieśni śpiewano o Józefie Chłopickim, a nie o dużo zdolniejszym generale Ignacym Prądzyńskim. Od lat najwyższym uznaniem cieszy się w Polsce bitny, ale mało w sumie udany dowódca Kościuszko, gdy o znacznie odeń zdolniejszych wodzach: generale Henryku Dąbrowskim czy księciu Józefie Poniatowskim pamięć jest o wiele mniej uroczysta. "Dlatego to każdy upadek podobnej gwiazdy roztapia od razu łączący nas cement, ogół rozkłada się w cząstki. (...) Nie przegrana pod Maciejowicami, ale wzięcie Kościuszki, pomimo że on nie miał znakomitych zdolności wodza, zadało raz śmiertelny owczasowej sprawie" - wywnioskował Aleksander Fredro. Gdy przegrał prezydenckie wybory zdolny przywódca związkowy, niektórzy odczuli to jako "koniec świata". Oczywiście, ich świata: wielkości nadmuchanych przez media. Zacofany kraj młodego duchem narodu Nie dziwi, że Polska jest postrzegana jako kraj skrzywdzony przez historię, biedny, nieszczęśliwy, cierpiący. Cierpiący także z powodu zimna, jako że ankietowani lokują nas, widać, gdzieś koło Syberii. Wielu pytanych o to obywateli UE nie wie, że w Polsce istnieje system parlamentarny, że funkcjonuje u nas gospodarka rynkowa i że przestrzegane są swobody obywatelskie i prawa mniejszości. Na ogół nie dowierza się też temu, że w Polsce szybciej niż w krajach UE rośnie produkt krajowy brutto. Wie się natomiast, że istnieje w Polsce ogromna biurokracja, że panuje korupcja oraz że Kościół katolicki ma u nas zbyt duże wpływy. Ogólna ocena Polski widzianej oczami cudzoziemców da się streścić jednym słowem: jest to kraj "zacofany". Na tym tle Polak przedstawia się o wiele korzystniej: religijny (to zresztą uważane jest jako pewnego rodzaju "obciążenie"), pracowity, zdyscyplinowany(!), uczciwy (tak uważają przede wszystkim Francuzi, gdyż zdaniem większości Niemców Polak jest raczej nieuczciwy), odpowiedzialny i tolerancyjny. No, może trochę nadużywający alkoholu i cokolwiek też, niestety, podobnie jak jego kraj, "zacofany". Z faktu, że Polskę widzi się mimo wszystko jako bliskiego już członka Unii Europejskiej wynikałoby, iż dominuje przeświadczenie, że trapiące nasz kraj plagi da się z czasem z pomocą Brukseli wyeliminować lub przynajmniej ograniczyć, a sami Polacy wniosą do UE coś nowego i pożytecznego. Spontaniczność, fantazję, kreatywność, życzliwość dla innych itp. sympatyczne cechy, które są pożądane pod każdą szerokością geograficzną. Wydaje się, że stara Europa tęskni też za jeszcze jedną cechą Polaków, mianowicie za ich infantylizmem, czyli nieodłącznym atrybutem narodów młodych duchem. Przywódca z importu W opinii, że Polacy są narodem niezdolnym do wyłaniania wartościowych elit czai się też istotne niebezpieczeństwo: przekonanie, iż widocznie takich elit u nas nie ma! A zatem trzeba je importować. W historii mieliśmy importowane dynastie Jagiellonów, Wazów, Sasów, o krótkotrwałym incydencie z Henrykiem Walezym nie wspominając. Te nabytki miały różną wartość. Sprawdzili się Jagiellonowie, wielce udanym królem był też siedmiogrodzki książę Stefan Batory. Ale już takiego Zygmunta III Wazę, bigota i lubieżnika, mogliśmy wyhodować sobie w jakimkolwiek bądź polskim grajdole. "Najdzielniejsi z dzielnych, często przewodzeni przez najpodlejszych z podłych" - mówił o Polakach Winston Churchill. Podłość górnych warstw, ich samowola była w Polsce tak wielka, że niektórzy nawet taką klęskę jak rozbiory traktowali jako ratunek dla siebie. Objawy samowoli nie mogą już dziś przybierać takich form jak w końcu XVIII wieku. Czy jednak np. obecne niedofinansowanie samorządów lokalnych nie wynika z przeświadczenia centralnej władzy, że ona "wie lepiej"? Dlatego w Polsce nie było dotąd większych sprzeciwów wobec "wyprzedawania narodowego majątku w obce ręce". Większość społeczeństwa rozumie, że obecnie są to pojęcia cokolwiek zwietrzałe. Natomiast obce (narodowo) kierownictwo przedsiębiorstwa może się okazać w sumie korzystniejsze niż władztwo rodzimej kliki. Nie pociąga natomiast za sobą groźby wynarodowienia czy uzależnienia od obcych. Jeden z francuskich polityków dokonawszy kiedyś wysokiej oceny patriotyzmu i poświęcenia Joanny d'Arc zauważył po cichu: "swoją drogą, to ja nie bardzo rozumiem, po co tak zaciekle walczyła ona z tymi Anglikami. Przecież za sto lat i tak byliby oni Francuzami". -
Polak jest w świecie postrzegany lepiej niż Polska - wynika z badania przeprowadzonego w pięciu krajach Unii Europejskiej. To mniej więcej tak, jak byśmy komuś powiedzieli: jesteś sympatyczny, ale w domu masz bałagan. Dlaczego sympatyczny mieszkaniec kraju między Bugiem a Odrą nie potrafi posprzątać w swoim domu? Odpowiedź rysuje się prosta: bo jego kraj jest źle rządzony. Winę za to, że w Polsce jest tak, jak jest, ponoszą nie szeregowi obywatele, ale rządząca nimi skorumpowana i niekompetentna oligarchia. W tym kraju nie funkcjonują właściwe mechanizmy wyłaniania wartościowych elit.Drugim z kardynalnych grzechów życia naszego społecznego jest uleganie magii uroczystych słów. patriotyczna deklamacja jest wciąż w wyższej cenie od siermiężnej racji, zwłaszcza wtedy, gdy ta ostatnia niezbyt jest rodakowi miła. Nie dziwi, że Polska jest postrzegana jako kraj skrzywdzony przez historię, biedny, nieszczęśliwy, cierpiący. Ogólna ocena Polski widzianej oczami cudzoziemców da się streścić jednym słowem: jest to kraj "zacofany". Na tym tle Polak przedstawia się o wiele korzystniej. Z faktu, że Polskę widzi się mimo wszystko jako bliskiego już członka Unii Europejskiej wynikałoby, iż dominuje przeświadczenie, że trapiące nasz kraj plagi da się z czasem z pomocą Brukseli wyeliminować lub przynajmniej ograniczyć, a sami Polacy wniosą do UE coś nowego i pożytecznego.
SEJM UCHWALIŁ Cel - poprawa bezpieczeństwa Nowy kodeks drogowy STANISŁAW SOBOŃ Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj. Tablice i dowody rejestracyjne Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego. Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu. Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Karta pojazdu Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia. Badania techniczne Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie. Prawa jazdy Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem. Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy. Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs. Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r. Szkolenie kierowców Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki. Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy. W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy). Egzaminy państwowe Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie. Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Do lekarza i psychologa W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów. Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny. Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu. Uprawnienia drogówki Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych. Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC. Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu
Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. Prawo o ruchu drogowym. musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy.Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego.Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu kradzieży, Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu.Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym krajuWzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy.Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski.Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs.Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r. szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego,Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Na kartę rowerową i motorowerową będzie sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego .W przepisach skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych . Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny. badanie na zawartość w organizmie alkoholu Mogą być przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego,Policja otrzymała nowe uprawnienia. Za naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Punkty usuwa się po upływie roku.Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy.
KONSTYTUCJA Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału Prawo miejscowe pod lupą WOJCIECH KRĘCISZ Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje? Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji. Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa. Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji. Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne). Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego. Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe. Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I). Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.). Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego. Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie. Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja. Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK. TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich. Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności. Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji. Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego. Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie
Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Warto też zastanowić się nad objęciem przez Trybunał Konstytucyjny kontroli nad aktami prawa miejscowego. Za tym wnioskiem przede wszystkim opowiadają się przepisy prawa miejscowego-art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika,że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są akty prawa miejscowego. Dodatkowo konstytucja w art. 184 stanowi, że kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Powyższą tezę może uzasadnić tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiazująca regulacja,konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzają także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję-konsekwentnie też uznawał,że akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwa,lecz na mocy przepisów pełnią funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej.
LEKARZE Odpowiedzialność cywilna Od niedbalstwa do błędu JAROSłAW CHAŁAS Mimo upływu czasu wciąż jestem poruszony artykułem "Bezprecedensowy proces. Kardiochirurg twierdzi, że igły nie zagrażają życiu pacjentki" ("Rzeczpospolita" z 14 lutego 1997 r.) Dlatego pragnę wrócić do tematu. Nie od dziś dostrzegam znaczący wzrost zainteresowania tematyką nazwijmy to "lekarską". Jest, jak sądzę, kilka tego przyczyn. Należą do nich słusznie skądinąd nagłośnione przez media żądania środowiska lekarskiego dotyczące poprawy sytuacji finansowej w służbie zdrowia oraz odmawianie świadczenia usług leczniczych przez lekarzy państwowej służby zdrowia (zabiegi przerywania ciąży). Wydaje mi się, że rozbudzi to w nas poczucie podmiotowości w stosunkach z lekarzami. Pacjent, którym przecież każdy z nas był i z pewnością będzie jeszcze nieraz, ma wiele praw, których respektowania może nie tylko oczekiwać, ale wręcz żądać. Czas zatem uświadomić sobie, że o swe prawa należy walczyć. Dobrowolna z nich rezygnacja skazuje nas na przedmiotowe traktowanie w sytuacjach, w których z naturalnych przyczyn jesteśmy bezradni. Zwiększenie oczekiwań pacjentów w stosunku do lekarzy jest zjawiskiem korzystnym dla jednych i drugich. Z jednej strony wymusi poprawę poziomu usług świadczonych w tak delikatnej materii, jaką jest nasze zdrowie i życie, z drugiej zaś, siłą rzeczy, podniesie prestiż tego zawodu, a w konsekwencji da zasłużoną satysfakcję. Nie zamierzam polemizować z wypowiedziami pana profesora T. Brossa, który w rozmowie z dziennikarzem stwierdził, że "pozostawienie igieł w worku osierdziowym nie stanowi zagrożenia dla życia pacjentki", gdyż to on jest specjalistą, ale już pogląd, że pacjentka nie ma podstaw do żądania odszkodowania, wywołuje mój żywy sprzeciw. Ani sobie, ani nikomu (także panu profesorowi Brossowi) nie życzę obcego ciała w sercu, pragnę więc poruszyć przede wszystkim temat odpowiedzialności cywilnej lekarza oraz podstaw prawnych zadośćuczynienia. To być może każe zwrócić baczniejszą uwagę na "przedmiot" poddany leczeniu czy operacji, którym jest człowiek mogący skutecznie upomnieć się o swe prawa, naruszone wskutek niedbalstwa czy niewiedzy lekarzy. Podstawa odpowiedzialności cywilnoprawnej lekarza może być różna, w zależności chociażby od tego, czy świadczy usługi lecznicze w np. zakładzie opieki zdrowotnej lub spółdzielni lekarskiej (pozostając w stosunku pracy w rozumieniu art. 22 § 1 kodeksu pracy), czy też wykonuje prywatną praktykę. W pierwszym wypadku obowiązuje odpowiedzialność ex delicto (wyrządzenie szkody na osobie jest czynem niedozwolonym). Jej zasady uregulowano w art. 415 i nast. kodeksu cywilnego. W drugim zaś - ex contractu (lekarz zawiera bowiem z pacjentem umowę o świadczenie usług leczniczych), czyli odpowiedzialność z art. 471 i nast. k.c. W grę może wchodzić również zbieg obu rodzajów odpowiedzialności. Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody. Szkodą jest każdy uszczerbek na dobrach prawnie chronionych. Może ona przyjąć postać szkody majątkowej lub niemajątkowej. Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów, koszty związane z przekwalifikowaniem itd. Jest to bowiem uszczerbek na osobie lub w mieniu. Szkodę niemajątkową, rozumianą jako doznana krzywda, stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta. Brak bowiem zgody pacjenta jest wystarczającą przesłanką dla roszczenia odszkodowawczego. "Funkcjonowanie w praktyce lekarskiej zasady wzajemnego zaufania lekarza i pacjenta nie może prowadzić zbyt daleko. Zdrowie człowieka także ustawowo (art. 23 k.c.) zostało zaliczone do jego dóbr osobistych i poza szczególnymi wypadkami do chorego musi należeć podjęcie świadomej decyzji co do stosowania zwłaszcza niekonwencjonalnych zabiegów i metod leczenia, które wiążą się z istotnym ryzykiem dla jego organizmu" (wyrok SN z 14 czerwca 1983 r., IV CR 150/83, nie publikowany). W doktrynie przyjęto, że wina to dwa razem występujące elementy: obiektywny i subiektywny. Obiektywny element winy to szeroko rozumiana "bezprawność" postępowania, czyli zachowanie niezgodne z obowiązującymi normami: nakazami i zakazami (prawnymi, etycznymi). Subiektywny zaś element winy ujmowany jest jako "wadliwość" postępowania, oceniana przez ustalenie możliwości postawienia sprawcy zarzutu, że podjął i wykonał niewłaściwą decyzję, a w określonych sytuacjach - że nie uczynił tego, co należało, choć mógł i powinien (na tej podstawie ocenia się stopień winy: umyślność bądź niedbalstwo). Lekarzom stawia się szczególnie wysokie wymagania, gdy idzie o dokładanie należytej staranności, sumienność oraz poziom prezentowanej wiedzy. Przedmiotem działalności lekarza jest wszak materia tak delikatna jak zdrowie i życie pacjentów. Jego błędne działania pociągają za sobą najdotkliwsze i najdalej idące konsekwencje (pogląd taki ugruntowało orzeczenie SN z 7 stycznia 1966 r., ICR 369/65, OSPiKA 1960, poz. 278). Z tych też powodów właśnie na lekarza spada odpowiedzialność za jego błędy. Zarówno w reżimie odpowiedzialności ex delicto, jak i ex contractu (należytą staranność lekarza prowadzącego praktykę prywatną ocenia się z uwzględnieniem zawodowego charakteru jego działalności) lekarz odpowiada za każdy stopień winy, tzn. nie tylko za umyślność działania, ale także za niedbalstwo, tj. niedołożenie należytej (a nawet szczególnej) staranności, ostrożności. Obowiązek udowodnienia zaistnienia przesłanek dla roszczenia odszkodowawczego obciąża pacjenta. Udowodnienie winy lekarza jest z reguły niezwykle trudne, bo pacjent pozbawiony jest przede wszystkim wiedzy medycznej, ale często także dostępu do rzetelnych informacji o zastosowanej wobec niego terapii oraz przebiegu leczenia. W razie istnienia zobowiązania rezultatu (np. operacja plastyczna nosa) lekarza obciąża jednak domniemanie winy. Oznacza to przeniesienie na niego ciężaru udowodnienia braku przesłanek, od których zależy jego odpowiedzialność. Podobnie jest, gdy szkoda spowodowana została działaniami nie wchodzącymi w zakres pojęcia "sztuka lekarska". Dotyczy to m.in. takich działań jak dokonanie zabiegu bez zgody pacjenta lub - powołane na wstępie - pozostawienie ciała obcego w polu operacyjnym. W doktrynie prawa obowiązuje pogląd, że pozostawienie ciała obcego traktuje się jako niedbalstwo. Został on utrwalony w orzecznictwie (orzeczenie SN z 17 lutego 1967 r., I CR 435/66, OSN 1967, poz. 177): "Zaniedbanie polegające na niezapewnieniu pacjentowi opieki wykwalifikowanego lekarza i pozostawieniu po operacji w zszytej ranie środków opatrunkowych nie może być traktowane jako błąd w sztuce lekarskiej. Zaniedbanie takie należy ocenić jako niedopełnienie ze strony ordynatora i lekarza dokonującego operacji zachowania należytej staranności przy wykonywaniu swych funkcji (...)". Spotyka się w doktrynie również odmienny pogląd, według którego nie można przyjąć takiego stanowiska, gdy lekarz posłużył się nieodpowiednim narzędziem, które na skutek niewłaściwego zastosowania złamało się bądź odłamało, pozostając w organizmie ludzkim. To bowiem jest błędem sztuki lekarskiej, tzn. postępowaniem sprzecznym z uznanymi zasadami wiedzy medycznej. W odczuciu prof. T. Brossa ani to, ani brak możliwości usunięcia igieł nie rodzi po stronie pacjentki uzasadnionych roszczeń odszkodowawczych. Zwłaszcza że, jak twierdzi profesor, lekarze, przy pełnym zaskoczeniu, dowiedzieli się o tym dopiero teraz. Brzmiałoby to groteskowo, gdyby nie tragedia, jaką przeżywa owa kobieta, oraz fakt, że pogląd ów wyraża znakomity lekarz. Jeśli bowiem takie jest stanowisko znakomitości lekarskiej, to jaką świadomość etyczną prezentują osoby o niższych walorach zawodowych? Podobną sprawę rozpatrywał SN. Była zresztą przytaczana i rozpatrywana szerzej w pracach prof. dr hab Mirosława Nesterowicza. SN w orzeczeniu z 25 lutego 1972 r. (II CR 610/71, OSPiKA 1972, poz. 210), rozpatrując sprawę pozostawienia pod powłoką czaszki odłamka narzędzia chirurgicznego, odkrytego przypadkowo po siedmiu latach (przy czym nie wystąpiły żadne powikłania pooperacyjne lub późniejsze dolegliwości) zasądził na rzecz pacjenta zadośćuczynienie za doznaną krzywdę, przyjmując, że "powód może żywić uzasadnione obawy co do możliwości powstania ujemnych następstw dla jego zdrowia, a to spowodowało i permanentnie powoduje rozstrój psychiczny". Nie można mieć wątpliwości, iż świadomość posiadania igieł w sercu (bo tak jest to powszechnie rozumiane i potocznie postrzegane przez pacjenta nie mającego wiedzy medycznej pana profesora, która zapewniłaby mu równie głęboki spokój) jest tragedią. Doradzam wysilenie wyobraźni i postawienie się w sytuacji pacjentki. Mam nadzieję, że ta i jej podobne publikacje uzmysłowią, w większym niż dotychczas stopniu, że lekarz ponosi odpowiedzialność za proces leczenia, a w związku z tym jego pacjentom przysługują konkretne prawa. Autor jest radcą prawnym w Kancelarii Prawnej "Bentkowski, Chałas & Wysocki" w Warszawie
Przesłankami warunkującymi powstanie odpowiedzialności lekarza są: wyrządzenie szkody, wina lekarza oraz związek przyczynowo-skutkowy między zachowaniem lekarza a powstaniem szkody.Szkodę majątkową może stanowić m.in. uszkodzenie ciała lub rozstrój zdrowia, straty wynikłe z utraty zdolności do pracy zarobkowej, koszty leczenia, utrata dochodów itd. Szkodę niemajątkową stanowią cierpienia fizyczne i moralne będące wynikiem błędów lekarza lub przeprowadzenia zabiegu wykraczającego poza zgodę udzieloną przez pacjenta.
System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkości Wielka niewiadoma Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym. W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków. Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł. Zgromadzony kapitał i świadczenie ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków). Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności. Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci. Istotne różnice Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne. Ważny kapitał początkowy Kolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat. W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040. To tylko symulacje Na koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia. Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz. Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową Waloryzacja w ZUS W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji. W OFE: składki, prowizje i opłaty Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer. Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy. Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe. AGNIESZKA CHŁOŃ
Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. w nowym systemie emerytalnym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Kobiety będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi.
KOŚCIÓŁ Chyba jeszcze nigdy dotąd stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wśród wiernych Spór nie tylko o konstytucję EWA K. CZACZKOWSKA Krytyczna ocena konstytucji ze strony niektórych biskupów, ulotki przy kościołach wzywające do odrzucenia ustawy w referendum z jednej strony, z drugiej zaś próba instrumentalizacji Kościoła przez niektórych polityków zapowiadają to, co na płaszczyźnie Kościół a polityka czeka nas co najmniej do września, czyli do wyborów parlamentarnych. Interesujące jest i to, że wśród samego duchowieństwa coraz bardziej widoczny jest brak zgodności co do granic politycznej aktywności Kościoła hierarchicznego. Można by powiedzieć, że nic nowego, że sytuacja jest taka, jak przed innymi politycznymi kampaniami: najpierw jest oczekiwanie na oficjalne stanowisko Kościoła, które potem nierzadko łamią duchowni w parafiach, co z kolei skwapliwe wyłapują i odnotowują politycy i dziennikarze. Tym razem jednak sytuacja może być bardziej zaostrzona: raz z uwagi na nałożenie się na siebie dwóch kampanii - referendalnej i parlamentarnej - które zadecydują nie tylko o kształcie władzy na najbliższe cztery lata, ale o kształcie państwa na dłużej, a dwa, że chyba nigdy dotąd oficjalne stanowisko Episkopatu nie było tak jawnie krytykowane przez niektórych duchownych, co powoduje pogłębienie się podziałów wewnątrz Kościoła. Oceniać, nie agitować Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół hierarchiczny. I inaczej być nie mogło, bo - jak napisał w "Gazecie Wyborczej" ksiądz profesor Józef Tischner - "spór o konstytucję jest sporem o władzę, o jej formę, jej fundament, jej zasięg". Jest - dodajmy - sporem o miejsce Kościoła w państwie. Kościół w listach Episkopatu, poprzez jego ekspertów, wyrażał swoje postulaty dotyczące ustawy zasadniczej i tego uprawnienia Kościoła, jak każdej innej instytucji, w zasadzie nikt nie kwestionował. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum i, co jest symptomatyczne, nie tylko na płaszczyźnie Kościół hierachiczny a politycy, ale także wewnątrz samego Kościoła hierarchicznego. Episkopat pozostawiając sobie prawo do oceny dokumentu, co jest zgodne z nauczaniem Kościoła, ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej, decyzję tę pozostawiając wyborcom. Biskupi poczęli więc, różnie rozkładając akcenty, oceniać ustawę, co przecież również - jeśli wypowiadający ją ma autorytet u słuchaczy - jest wystarczającą wskazówką. Arcybiskup Marian Przykucki, metropolita szczecińsko-kamieński, skrytykował ustawę m. in. za "przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego, wszczepionego przez Stwórcę". Arcybiskup Stanisław Szymecki, metropolita białostocki, w liście do wiernych odnosząc się do sprawy ukaranych anestezjologów ze szpitala w Sokółce za odmowę podania znieczulenia kobiecie, u której miano dokonać aborcji, stwierdził, że konstytucja budzi wielkie zastrzeżenia, albowiem tak jak "nieludzka ustawa legalizująca zabijanie dzieci nie narodzonych" zawiera podobne źródła konfliktów, gdyż nie zapewnia ochrony życia od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci. Natomiast metropolita przemyski, arcybiskup Józef Michalik, podczas spotkania z kapłanami archidiecezji przemyskiej, jak donosiła KAI, skrytykował konstytucję za to, że "...nie broni życia i nie promuje prawa naturalnego. Nie opowiada się przeciwko deprawacji. Nie uwzględnia dobra społecznego, prywatyzacji ani własności. Lansuje wolność, ale ogranicza religijność. Ochrania rodzinę, ale daje prawa dziecku, co jest złe. Wprowadza prawo do milczenia, co jest niebezpieczne, bo może zakazać w pewnym momencie ewangelizacji i wprowadzić zakaz religii. Złe jest również to, że można zrzec się suwerenności na rzecz innych państw". W związku z tym arcybiskup Michalik oświadczył duchowieństwu, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to już była agitacja, czy jeszcze nie. Niewątpliwie jest nią natomiast rozdawanie przy kościołach, za wiedzą proboszczów - którzy czasem informują o tym z ambon - ulotek wzywających do odrzucenia konstytucji. Są wśród nich przez nikogo nie podpisane, a wzywające do odrzucenia ustawy, która, zdaniem autorów, m. in. utrwala władzę komunistów, zaprzepaszcza suwerenność Polski, odbiera rodzicom prawa do dzieci. Akcję przeciwko konstytucji prowadzi także Radio Maryja. Biskup skrytykowany Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek, sekretarz Episkopatu Polski. Biskup nie tylko nie dał się sprowokować dziennikarzom i nie odpowiedział na pytanie, jak będzie głosował w referendum, to jeszcze przyznaje, że w ostatecznej wersji konstytucji wiele z postulatów Episkopatu, choć nie wszystkie, zostało spełnionych. Ale w związku z tym - jak powiedział "Trybunie" - że "jest to konstytucja państwa demokratycznego, czyli pluralistycznego, zróżnicowanie aksjologiczne jest więc zrozumiałe". I właśnie za to, iż niezmiennie odpowiada mediom, że zgodnie z przyjętym przez Episkopat stanowiskiem biskupi będą wzywali do udziału w referendum, ale nie będą narzucać wiernym rozstrzygnięć, i tak też winni postąpić inni duchowni, jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Niedawno w "Gazecie Polskiej" ksiądz profesor Władysław Piwowarski zarzucił biskupowi Pieronkowi, że "wprowadza najwięcej zamieszania, bo z jednej strony powołuje się na oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce, a z drugiej prezentuje własne, prywatne poglądy zbliżone do UW. Jest to bałamutne i gorszące". Ksiądz Piwowarski uważa, że Konferencja Episkopatu "z etycznego punktu widzenia powinna wezwać katolików do głosowania, żeby w tej sprawie [tj. konstytucji - przyp. red.] powiedzieli NIE". Biskup Pieronek: "Kościół nie zmusza nikogo do wypowiadania się w sprawach, które nie są sprzeczne z etyką. A nie jest sprzeczne z etyką, czy ja wybiorę taki, czy inny ustrój, który z natury swej nie jest zły. Demokracja nie jest ze swej natury zła". Za krytykę Radia Maryja, m. in. z powodu politycznej agitacji przeciw konstytucji, biskupa spotkał atak ze strony profesora Ryszarda Bendera, przewodniczącego Stowarzyszenia Obrony Radiosłuchacza i Telewidza. Przykład z radia? To, że polityka dzieli Kościół wewnętrznie, że wśród duchowieństwa, jak w całym społeczeństwie, nie ma jedności w ocenie programów politycznych, polityków nie może dziwić. Nie dziwi już nawet wyłamywanie się, czasem za cichym przyzwoleniem zwierzchników, z oficjalnego stanowiska Kościoła. Dziwi natomiast zaostrzający się język sporu w i tak podzielonym już Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo (chociaż duchowny zależy tylko od biskupa swojej diecezji). Być może przykładem w tej dziedzinie staje się fenomen Radia Maryja - medium, które stało się właściwie samodzielną siłą w Kościele, nie poddającą się jakiejkolwiek krytyce ze strony hierarchii. Dodajmy, że przed kilkoma dniami biskup Józef Życiński musiał bronić w tarnowskim radiu poznańskie wydawnictwo ojców dominikanów "W drodze" przed atakami autorów ulotki powołujących się na Radio Maryja. Wykorzystać Pana Boga Ale istnieje także druga strona medalu, czyli próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Za próbę takiego właśnie działania należy uznać propozycję Komisji Krajowej "Solidarności", aby w obliczu zagrożenia "nie mniejszego niż bolszewicka nawałnica w 1920 roku", czyli przyjęcia konstytucji, dokonać intronizacji Chrystusa Króla. Niezależnie od tego, jak do tego projektu odniósłby się Episkopat, jego realizacja na pewno przyczyniłaby się do jeszcze większych podziałów w społeczeństwie i w samym Kościele. Bo tak jak niemała przecież część praktykujących katolików głosowała w wyborach prezydenckich na Aleksandra Kwaśniewskiego, tak na pewno teraz części z nich projekt nowej konstytucji się podoba. Biskup Pieronek stwierdził, iż propozycja "S" wynika z tego, że ludzie chcieliby, aby to Pan Bóg za nich prowadził politykę. I przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną. Co więcej, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę i musi działać tak, jak prawica. Po poprzednich wyborach parlamentarnych, przegranych dla prawicy - w które Kościół, może mniej niż w poprzednie wybory, jednak się zaangażował - biskup Pieronek zaczął powtarzać, że chciałby, aby Kościół był tak samo daleko od prawicy, jak i od lewicy. "Trybunie" zaś powiedział: "Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Tak jak nie ma otwartych dróg tylko na prawo. Są otwarte jedne i drugie. Chodzi tylko o to, aby było to robione po ludzku, z miłością, czyli po chrześcijańsku". Biskup Józef Życiński broniąc dominikańskiego "W drodze" przypomniał słowa Jana Pawła II o tym, że nie wolno łączyć misji Kościoła z jedną partią polityczną, choćby była ona najbardziej wierna Kościołowi. Nauczanie Kościoła na temat politycznego zaangażowania wiernych świeckich i duchownych jest klarowne, o czym zdają się zapominać politycy zwący się chrześcijańskimi. Otóż jedno z najważniejszych kryteriów stanowi, że wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Jak łatwo się domyślić, także dlatego, żeby ich potknięcia, porażki nie osłabiały autorytetu Kościoła. Czy autorzy projektu intronizacji Chrystusa Króla biorą pod uwagę, co stałoby się, gdyby po tym akcie konstytucja została przyjęta w referendum? "Żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji" - mówił rok temu podczas III Tygodnia Społecznego zorganizowanego przez Akcję Katolicką profesor Bartolomeo Sorge, jezuita, wykładowca na uniwersytecie w Palermo. Te same cele, różne programy Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę, w działalność partii politycznych, gdyż może to prowadzić do antagonizowania i w ten sposób być groźne dla posługi kapłańskiej - tłumaczył podczas tego samego Tygodnia Społecznego arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Udział duchownych w polityce ma polegać na trosce o dobro wspólne - w tym mieści się ocena moralna zjawisk społecznych, wskazywanie etycznych rozwiązań, nie zaś agitacja polityczna. Kościół wyłącza siebie z praktyki politycznej - mówił profesor Sorge - nie, by być mniej obecnym, ale przeciwnie - bardziej, by z tej pozycji móc odgrywać rolę krytycznego sumienia społeczeństwa. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. "Te same cele polityczne mogą być osiągane za pomocą różnych środków i programów politycznych". Powołując się na katechezę Jana Pawła II z lipca 1993 roku w sprawie stosunku kapłana do kwestii politycznej profesor Sorge powiedział: "Prezbiter zachowuje oczywiście prawo do posiadania osobistych przekonań politycznych i realizowania, zgodnie ze swym sumieniem, swego prawa do głosowania; zważywszy jednakże na uprawniony, także i pośród katolików, pluralizm opcji politycznych, należy dodać, iż prawo prezbitera do okazywania swych osobistych wyborów jest ograniczone przez wymogi jego kapłańskiej posługi; co więcej, może on niekiedy być zobowiązany do powstrzymania się od urzeczywistnienia swego prawa po to, by stać się widomym znakiem jedności i głosić Ewangelię w całej jej pełni. Tym bardziej powinien unikać przedstawienia swego wyboru jako jedynie słusznego i (...) czynić sobie wrogów przez określenie się w kategoriach politycznych, powodując zachwianie zaufania i oddalenie się wiernych powierzonych jego duszpasterskiej pieczy". Sorge przypomniał, że spowodowane jest to dobrowolnym przyjęciem na siebie przez prezbitera zadania świadczenia Absolutu. "»Stronniczy« prezbiter to sprzeczne pojęcia. Dlatego zważywszy na to, iż żadna formacja polityczna nigdy nie może utożsamiać się z prawdą Ewangelii, należy odrzucać jakąkolwiek postać »pokrewieństwa« między prezbiterem, Kościołem a ewentualną partią o chrześcijańskiej inspiracji". Ksiądz profesor Władysław Piwowarski w przytoczonym wyżej artykule uważa, że Konferencja Episkopatu Polski z punktu widzenia społecznego nauczania Kościoła powinna m. in. dawać narodowi katolickiemu jasne wskazania w dziedzinie politycznej, strzegąc się jednocześnie przed kamuflowaniem prywatnej opinii biskupów. Bez układu Warto powrócić do jeszcze jednej sprawy, a mianowicie tezy, że Kościół zawarł z władzą, czyli prezydentem i reprezentantami parlamentu, porozumienie: konkordat za konstytucję, co zresztą wytrwale dementował sekretarz Episkopatu Polski. Otóż w świetle tego, co mówią o konstytucji biskupi, którym przecież zależy na ratyfikacji konkordatu, trudno nie uznać jej fałszu. Rozmowy oczywiście były, w efekcie których w ostatecznej wersji ustawy zasadniczej uwzględniono wiele postulatów Episkopatu, ale trudno mówić o układzie. Inaczej trudno sobie wyobrazić, by biskupi pozwolili sobie na tak krytyczną ocenę ustawy zasadniczej. Ponadto w tej akurat sprawie "bardziej potrzebujący" byli twórcy konstytucji, a najbardziej SLD. W sytuacji, w której z góry wiadomo, że nową konstytucję zaneguje cała pozaparlamentarna opozycja, dobrze jest zadbać o zmniejszenie liczby jej przeciwników. Idąc na ustępstwa wobec Kościoła (nieoczekiwana była na przykład zgoda SLD na preambułę) na pewno liczono na osłabienie, a może eliminację krytyki ze strony Kościoła. Również trwanie przez SLD przy zasadzie: najpierw konstytucja, potem konkordat, raptem nabrało innego, niż tylko ideologiczne, znaczenia. Stało się, chcąc czy nie, szantażem. Polityka pojmowana teologicznie Doświadczenia ostatnich lat, a szczególnie ostatnich wyborów prezydenckich dowodzą, że zbytnie angażowanie się Kościoła hierarchicznego w kampanie polityczne szkodzi jemu samemu. Ludzkich wyborów nie powstrzyma nawet groźba, że głosowanie niezgodne ze wskazówkami duchownego będzie ciężkim grzechem. Z drugiej strony okazuje się, że ci hierarchowie, którzy nie obrażają się na rzeczywistość i próbują znaleźć miejsce Kościoła w społeczeństwie pluralistycznym, podkreślają znaczenie formacji, kształtowania sumień wiernych, są narażeni na krytykę wewnątrz tegoż Kościoła. Papież w swoim nauczaniu też nie może uciec od polityki, ale - jak zauważył w wywiadzie dla "Życia" ojciec Maciej Zięba - on "politykę pojmuje i uprawia stricte teologicznie. Jest ona dla niego pochodną teologii, jest jej konsekwencją". I to wydaje się być tą zasadniczą różnicą, dla której słów papieża słucha się inaczej niż często zbyt przepojonych polityką kazań niektórych duchownych.
Od początku prac nad konstytucją zabierał w jej sprawie głos Kościół. w listach Episkopatu wyrażał swoje postulaty. Spór co do granic politycznej aktywności Kościoła pojawił się w momencie przygotowań do referendum.Episkopat ustalił, że nie będzie wskazywać wiernym, jak mają głosować: za konstytucją czy przeciw niej. Biskupi poczęli oceniać ustawę, co przecież jest wystarczającą wskazówką.Arcybiskup Marian Przykucki skrytykował ustawę m. in. za przesadne ubóstwianie prawa stanowionego z pominięciem prawa naturalnego. arcybiskup Józef Michalik oświadczył, że zagłosuje przeciw ustawie. W mediach przewinęła się dyskusja, czy to była agitacja.Politycznej agitacji w kościołach konsekwentnie sprzeciwia się biskup Tadeusz Pieronek. I właśnie za to jest krytykowany wewnątrz Kościoła. Dziwi zaostrzający się język sporu w Kościele; dziwi też publiczne krytykowanie hierarchów Kościoła przez duchowieństwo. Ale istnieje druga strona medalu, próby wykorzystywania autorytetu Kościoła przez ugrupowania polityczne. Biskup Pieronek przyznał, że coraz bardziej próbuje się wciągnąć Kościół w grę polityczną, stwarzane jest wrażenie, że Kościół popiera prawicę. Dla katolika nie ma zamkniętych dróg na lewo. Nauczanie Kościoła jest klarowne. wierni świeccy działają w polityce na własną odpowiedzialność. Zalecenia Kościoła nie pozwalają kapłanom czynnie angażować się w politykę. Kapłani mogą mieć własne poglądy polityczne, ale nie powinni przedstawiać własnych wyborów jako jedynych prawomocnych. zbytnie angażowanie się Kościoła w kampanie polityczne szkodzi mu.
Bezgraniczna swoboda, ale nie dla Telewizji Familijnej Wolność dla reklamy MARCIN DOMINIK ZDORT Atak na "Big Brothera" jest jawnym zamachem na wolność słowa - twierdzi Jakub Bierzyński (4 kwietnia 2001). Szkoda, że szef domu mediowego OMD nie wspomniał o owej wolności, gdy jeszcze niedawno wzywał swoich kolegów z branży reklamowej do bojkotu i "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Telewizji Familijnej". Kalki myślowe naiwnego liberalizmu Przełom 1989 roku dla większości Polaków oznaczał odzyskanie suwerenności narodowej i swobody politycznej. Dla wielu jednak ważniejsze było zrzucenie ograniczeń w sferze obyczajowej - teraz miało być "tak jak na Zachodzie": na ulicach sex shopy, w kioskach czasopisma erotyczne, a na ekranach telewizorów krew i pornografia. Wszystko to było - jak tłumaczono - atrybutem wolności, przedstawianym jako świadectwo przezwyciężenia komunistycznego totalitaryzmu. W kwietniu 1990 roku zniesiono cenzurę, a tych, którzy przestrzegali przed odrzuceniem wszelkich zasad, nazwano fundamentalistami religijnymi. Zarzucano im, że dążą do budowania państwa wyznaniowego, do islamizacji kraju. Fundamentem ustrojowym nowej Polski miał się stać liberalizm rozumiany jako pełna dowolność w sferze wartości i wychowania. A instrumentem wcielenia owego ustroju miały być "wolne media" upowszechniające "proste jak cep" kalki myślowe. Od tego czasu minęło dziesięć lat i wydawało się, że ów nadzwyczaj pryncypialny nurt intelektualny, jakim było domaganie się pełnej swobody w każdej sferze, bezpowrotnie przeminął. Na szczęście jednak na lamach polskiej prasy udało mi się odkryć pogrobowca owego świeżego i naiwnego liberalizmu, który ponownym odkrywaniem prawd już dawno powiedzianych ubarwił monotonny klimat publicystycznej powagi i odpowiedzialności. Mam na myśli Jakuba Bierzyńskiego, którego tekst zatytułowany "Prywatny gust i publiczny interes" opublikowała 3 kwietnia 2001 roku "Rzeczpospolia". Autor tego artykułu okazał się uważnym czytelnikiem prasy z początku lat dziewięćdziesiątych i w sposób nader wierny oddał panujące podówczas w okolicach "Gazety Wyborczej" prądy myślowe. "Jestem dorosłym człowiekiem i mam zamiar sam dokonywać wyboru tego, co chcę oglądać w telewizji i co będą oglądały moje dzieci. Przez większość mojego życia bardzo starannie dobierano mi program i, prawdę mówiąc, mam tego dosyć" - pisze autor "Prywatnego gustu", oburzając się na krytyczne słowa Jarosława Sellina, a następnie całej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w odniesieniu do programu "Wielki Brat". Junta o nazwie KRRiTV Bierzyński ma głębokie przemyślenia sięgające samej istoty demokracji. Otóż - jak twierdzi - najważniejszym argumentem za swobodą dla "najambitniejszego przedsięwzięcia telewizyjnego" (jak reklamuje się "Big Brother") jest jego ogromna popularność. "Jakim prawem urzędnicy chcą zdjąć z anteny program, który ogląda około 30 procent populacji?" - wybucha słusznym oburzeniem autor "Prywatnego gustu", dodając, że nawet jeśli "Big Brother" jest rzeczywiście - jak stwierdziła KRRiTV - "apoteozą knajactwa, głupoty, prostactwa i prymitywizmu", to co z tego? "Krajowej Radzie nic do tego". Bierzyński jest ponad prymitywnymi argumentami, mówiącymi, że jeszcze większą oglądalność miałyby prezentowane zamiast "Big Brothera" filmy pornograficzne czy - od czasu do czasu - egzekucje na żywo. Przemyślenia dyrektora OMD sięgają także konkretnych propozycji głębokich zmian ustrojowych, które ograniczą "niekontrolowaną władzę Rady". Dlaczego jest to konieczne? Bo Krajowa Rada Radiofonii - sugeruje Bierzyński - napominając TVN, zachowuje się jak peerelowska cenzura. Autor "Prywatnego gustu" dzięki swojej przenikliwości i wrażliwości na totalitarne zagrożenia jako jedyny zauważył, że niepostrzeżenie Polska zamieniła się w republikę bananową, którą rządzi junta o dźwięcznej nazwie KRRiTV. Ta instytucja "zaczyna zagrażać podstawom demokracji w Polsce", "ucieka się do nieformalnych gróźb" i szantażuje niezależne media. "Teoria procesów zachodzących w biurokratycznych strukturach opisuje dość dobrze zjawisko wynaturzania się biurokracji" - pisze Jakub Bierzyński. Zgodnie z tą teorią Rada (podobnie jak każda inna władza totalitarna) "najwyraźniej traci kontakt z rzeczywistością". W tej sytuacji bezkompromisowy demokrata Bierzyński odrzuca nie tylko wszelkie ograniczenia, ale także samą ideę instytucji przedstawicielskich, do których należy Krajowa Rada. Autor "Prywatnego gustu" za niebezpieczny przesąd uznałby pogląd, że system demokratyczny polega na tym, iż większość swoim przedstawicielom powierza władzę w różnych dziedzinach. Jako propagowanie totalitaryzmu potraktowałby chyba stwierdzenie, iż owe władze dbać mają nie tylko o równowagę ekonomiczną, ale też o porządek moralny. Nie ma wolności dla konkurencji TVN Dobrze, że dyrektor OMD pisze tylko o Polsce. Jego oburzenie musiałoby być przecież stokroć większe, gdyby wspomniał o sytuacji w Wielkiej Brytanii. Tam społeczeństwo wciąż nie uświadomiło sobie konieczności wprowadzenia zaawansowanej demokracji (według teorii Bierzyńskiego) i oficjalnie działa cenzura filmowa, a będąca wzorem niezależności medialnej BBC wielokrotnie - dla dobra narodu - sama ograniczała swoją swobodę. Na szczęście Polacy, nie ulegający takim przesądom jak Anglicy, na pewno znacznie chętniej zrealizują zalecenia dyrektora OMD: nie zabronią emisji reality shows ani nie zakażą oglądania "Wielkiego Brata" swoim dzieciom. Są rodzicami, mogą więc wychowywać dzieci tak, jak chcą, nie izolując ich od rzeczywistości "okrutnego świata", od ekshibicjonizmu i podglądactwa. A Krajowej Radzie - jak pisze Bierzyński - "nic do tego". Są jednak sytuacje, że nawet tak bezkompromisowy obrońca demokracji i wolności słowa jak dyrektor OMD musi wypowiadać się w nieco innym tonie. W swoim wcześniejszym tekście (dostępnym na stronie internetowej jego firmy) poświęconym Telewizji Familijnej Jakub Bierzyński wezwał swoich kolegów zajmujących się handlem reklamą do "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Familijnej". "To prywatne pieniądze mają trzymać ją przy życiu. To pieniądze nasze i naszych klientów. Radziłbym sobie i wam, moi koledzy, wydawać je gdzie indziej". Nie potępiajmy jednak pochopnie dyrektora OMD za zmianę przekonań czy dostosowywanie ich do sytuacji. Przyjmijmy, że kierowała nim rewolucyjna zasada, iż "nie ma wolności dla wrogów wolności". A Familijna "ma mieć wyraźne oblicze światopoglądowe" i "propagować wartości chrześcijańskie". Co może oznaczać - dokończmy zdanie za Bierzyńskiego - że nowa stacja telewizyjna będzie propagować totalitaryzm podobny do tego, któremu ulegała Krajowa Rada. Aż dziwne, że u tak głębokiego ideologa liberalizmu jak dyrektor OMD pojawia się kwestia o pozornie tak małej wadze jak reklama. W artykule w "Rzeczpospolitej" potraktowana została nieco marginalnie, do rangi zasadniczego problemu ustrojowego urasta w innych tekstach, gdyż "celem reklamy jest wzrost sprzedaży, czyli kreacja popytu, a konsumpcja właśnie napędza gospodarkę". Jednak w artykule poświęconym Telewizji Familijnej dyrektora OMD nie zajmowały raczej sprawy ideowe. Bierzyński pisał o tym, że "w wypadku uruchomienia Familijnej na polskim rynku podaż czasu reklamowego wzrośnie o 50 proc.", a "tak gwałtowne poszerzenie oferty musi się skończyć obniżeniem ceny" reklam. A byłoby to groźne przede wszystkim dla "stacji telewizyjnej TVN, która (...) przeżywa problemy finansowe". I dlatego także wzywał do bojkotu Familijnej, choć ten pomysł z wolnym rynkiem i liberalizmem niewiele miał wspólnego. Cóż, Jakub Bierzyński jest przecież nie tylko ideologiem wczesnego liberalizmu, ale także szefem agencji pośredniczącej m.in. w sprzedaży reklam - blisko współpracującego z TVN domu medialnego OMD.
Przełom 1989 roku dla Polaków oznaczał odzyskanie suwerenności narodowej i swobody politycznej. Dla wielu jednak ważniejsze było zrzucenie ograniczeń w sferze obyczajowej. W 1990 roku zniesiono cenzurę. Fundamentem nowej Polski miał się stać liberalizm rozumiany jako pełna dowolność w sferze wartości i wychowania. instrumentem wcielenia owego ustroju miały być "wolne media".
Uchodźcy czeczeńscy w Polsce Najgorszy jest brak poczucia bezpieczeństwa, wędrówki z ośrodka do ośrodka Życie w zawieszeniu W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. Prawie połowa z nich to dzieci. Przeważająca większość mieszka w sześciu ośrodkach dla uchodźców. Niemal wszyscy czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy. FOT. PIOTR KOWALCZYK RADOSŁAW JANUSZEWSKI Ramazan Israiłow został postrzelony w nogę podczas potyczki patroli. Przyjaciele pomogli mu wydostać się z okrążonego Groznego. Potem była długa droga do Polski. W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. Prawie połowa z nich to dzieci. Przeważająca większość mieszka w sześciu ośrodkach dla uchodźców. Niemal wszyscy czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy. Przez Niemcy do Polski Achmed Tupajew był kierowcą. Do Polski przyjechał w tym miesiącu. Rozmawiamy w warszawskim meczecie - willi przy ulicy Wiertniczej, niedaleko Wilanowa. Achmed nie walczył. W sierpniu uciekł z Groznego. Był razem z kobietami i dziećmi. Trafił do obozu filtracyjnego. Jego żona, Luiza Mieżidowa, wyjechała do obozu w Inguszetii. Gdy na jej oczach pijani żołnierze rosyjscy zabili szesnastoletnią dziewczynę, postanowiła uciekać. Luiza miała ze sobą dwunastoletnią córkę i dziesięcioletniego synka. Sprzedała całe rodzinne złoto - kolczyki, naszyjnik, ślubną obrączkę. Krewni coś dołożyli. Miała ze sobą pięćset dolarów i dwie torby podróżne. Ukraińscy pogranicznicy przez godzinę wypytywali, a skąd, a po co. Po polskiej stronie dali stempel i puścili. Potem przyszli reketerzy i zabrali jej jedną torbę - tę z pieniędzmi i paszportem zagranicznym. Przyjechała na Dworzec Centralny. Stanęła w wielkiej hali kasowej i nie wiedziała, co dalej. Zwróciła się do jakiegoś mężczyzny. - Wyglądał na solidnego - mówi. Ten poradził jej, żeby jechała do Gubina, tam może przejść na niemiecką stronę. Pojechała. Dobrzy Polacy pomogli. Jeden nawet przeniósł jej synka przez rzekę. Na drugim brzegu czekała już niemiecka straż graniczna. Namierzyli ją radarem. Przez trzy dni trzymali w areszcie. - Kafelki jak w łaźni, zakratowane okna, betonowe ławy z kocami. Karmili, dali suche ubrania. Na spacer nie puszczali. Potem przewieźli na polską stronę. - Taka piękna policjantka w mundurze tam była - wzrusza się Luiza. Wsadziła ją z dziećmi do pociągu. Powiedziała, żeby zostali w Polsce, że tu będzie dobrze. Azyl dla Achmeda Achmed, mąż Luizy, ma poczciwą, słowiańską twarz. Niedogolony, trochę niedźwiedziowaty. Pokazuje na bark i kolano. Luiza, która już całkiem dobrze mówi po polsku, wyjaśnia: - W obozie go tak załatwili. Po czterech miesiącach siostra wykupiła go za dwa tysiące dolarów. Wyjechał do Brześcia. Tam mieszkał trzy miesiące, bo paszport miał nieważny, jak wielu jego ziomków. Za niepodległości nie aktualizowali rosyjskich dokumentów. Białorusini zawracali go z granicy. Próbował wiele razy. Luiza powiedziała o tym Hubertowi Kossowskiemu, działaczowi Komitetu Polska - Czeczenia. Prosiła, by pomógł rodzinie się połączyć. Kiedy Rosjanie wzięli Achmeda, był ubrany do figury. A tu nastała zima. Dobrzy ludzie, Białorusini i Czeczeni, pomogli. Coś do jedzenia dawali, cieplejsze ubranie. Gdy wsiadał do pociągu w Grodnie, dostał kurtkę. - Była piąta rano, gdy Kossowski przyjechał - wspomina Achmed. - Adres znał, bo dzwoniłem do żony. Powiedział, jak przejechać przez Ukrainę, i dał dobrą radę. Na granicy głośno krzyczeć - azyl! Achmed krzyczał: - Azul! Azul! Polacy dali jeść i pić, wyrobili dokumenty. Na granicy jest strażnica Toita Sulejmanowa mieszka z mężem i czwórką dzieci w ośrodku dla uchodźców w Dębaku. - Jestem muzułmanką - mówi z dumą. Jak zresztą wszyscy Czeczeni. - A to znaczy czystość ducha i uczciwe postępowanie z ludźmi - dodaje. Toita pochodzi z zamożnej rodziny. Na stole w dużym pokoju, którego umeblowanie stanowią żelazne łóżka, szafki, stół i kilka krzeseł, leżą podniszczone zdjęcia. Były w piwnicy podczas bombardowania - sumituje się. Na zdjęciach ruiny. Jeszcze przed wojną była w tym miejscu nowoczesna ferma drobiowa. Żołnierze Federacji Rosyjskiej zabrali z niej wszystko, co się dało wymontować i wywieźć. Potem zniszczony został dom. Rodzina przedostała się do Kaliningradu. Po drodze Rosjanie łowili "czornych", jak nazywają Czeczenów, sprawdzali w komputerze dane, brali odciski palców nawet od dzieci. Kilka razy Toita wraz z rodziną próbowała przejść granicę. Za pierwszym razem zatrzymali ich Rosjanie. - Taką mam pracę - tłumaczył się rosyjski komandir. Potem nie puszczali Polacy. - Mówiłam, że spod bomb, że z dziećmi. Nie pomogło. Cofnęli. Nauczyłam się kilku słów po polsku: azul, iz Czeczenii. Kiedy kolejny razy chcieli ją zawrócić z granicy, nie usłuchała. Dzieci płakały, zmęczone. Powiedziała, że chce rozmawiać z dziennikarzami. Wkrótce przyjechali. Po kilku telefonach pozwolono Toicie zostać. Ramzan Ampukajew, szef czeczeńskiego ośrodka informacyjnego, też ubiegający się o status uchodźcy od paru lat, bo został w Polsce po pierwszej wojnie czeczeńskiej, pokazuje faks wysłany z Białorusi. Dwadzieścia nazwisk. Polacy nie puszczają. Rzecznik prasowy Straży Granicznej, podporucznik Mirosław Szaciłło, twierdzi, że wbrew twierdzeniom dziennikarzy Toita nie prosiła o azyl. Obie strony, zarówno Toita, jak i funkcjonariusze, potwierdziły, że nie składała wniosku o status uchodźcy. - A ponadto względy humanitarne nie zawsze pokrywają się z prawnymi. W przypadku trzech Czeczenów z grupy, która wysłała faks, okazało się, że również nie składali wniosków o status uchodźcy. Jeden mówił, że jedzie do Polski po samochód, pozostali mieli ważne dokumenty i vouchery, ale nie wykupili w Polsce usług turystycznych. - Daję słowo honoru, że wnosili o status uchodźcy i tak jest w dziesiątkach przypadków - zaklina się Ramazan Ampukajew i kładzie rękę na sercu. Żołnierze tułacze Dżambułat Junajew ma dwadzieścia cztery lata. Przebywa z żoną w ośrodku w Dębaku. Żona dopiero co rodziła, mają jej zdejmować szwy. Dżambułat porusza się powoli, ostrożnie. Mówi, że nie ma połowy wnętrzności. Został ciężko ranny. Operowano go w konspiracji. Gdy doszedł do siebie, wraz z ciężarną żoną uciekł z Groznego. Ruble, flaszka wódki, marlboro i przejechał przez posterunki. Dotarł do Kaliningradu. - Facet z federacyjnej służby bezpieczeństwa całą noc mnie przesłuchiwał, wreszcie puścił - mówi. Na szczęście dla Dżambułata armia i bezpieka mają ponoć oddzielne serwery komputerowe, więc nie można było sprawdzić, kto zacz. Ale z polskiej granicy go cofnięto. - Ma pan prawo złożyć skargę w konsulacie w Kaliningradzie - powiedzieli. Po tygodniu znów spróbował. Tym razem powiodło się. Cztery dni temu żona powiła córkę. Ramazan Israiłow z Luizą Achmiejewą i czworgiem dzieci mieszkają w ośrodku w Smoszewie. Jechali przez Rosję. Dawali "wziatki" milicjantom. Ukraińskim pogranicznikom zapłacili czterdzieści dolarów za wolny przejazd. Polski pogranicznik popatrzył tylko na nogę, na kule. - Zrozumiał i od razu dał stempel, choć vouchera nie było - mówi Ramazan. W Dębaku spędzili tylko jedną noc, na podłodze w świetlicy. Rano wyprawiono ich do Lublina. - Bez lekarza, bez badań, bo w Dębaku miejsc nie było. Po miesiącu trafili do Smoszewa. - Bo tu są krewniacy, jakby co, pomogą - mówi. Robiono mu prześwietlenie, ortopeda pisał, że operacja potrzebna. To było około trzech miesięcy temu. Kość się do końca nie zrosła. - Sprawa rozbiła się o pieniądze - mówi Andrzej Pilaszkiewicz, zastępca dyrektora Departamentu Migracji i Uchodźstwa w MSWiA. - Nie jest to operacja ratująca życie, więc można zwlekać. Na podstawowe leczenie i ratowanie życia pieniądze są. Na pomoc medyczną czeka wielu Czeczenów. Idrys Satujew z żoną Luizą Churajewą mieszkają w ośrodku w Białymstoku. - Wziąłem karabin i pięć minut potem dostałem - śmieje się. Pocisk przeszedł w okolicach kolana. Teraz Idrys kuleje i czeka na aparat, który usprawni mu nogę. Jest i chłopczyk z ośrodka w Białymstoku. Nie był partyzantem, ale, jak twierdzą jego rodzice, wybuch miny zniszczył mu słuch. Powinien nosić aparat słuchowy. Lepiej nie pytać - Na początku było zdziwienie - mówi Luiza Mieżidowa - nikt nie bombardował. Ale jak przelatywał samolot, dzieci drżały, usta córce siniały, chłopak bladł. Chowali się pod łóżkiem. Dzieci bały się pójść do stołówki, bo tam stali ochroniarze w mundurach. Myślały, że to Rosjanie. Były i inne problemy. - Nie podoba się, to jedźcie do Czeczenii i mieszkajcie tam. Tak mi powiedział w Dębaku pan Jacek z administracji - twierdzi Luiza. - To było wtedy, gdy przenoszono mnie do innego ośrodka, a ja chciałam zostać w Dębaku, bo bałam się sama, bez męża. Tylko w Dębaku jest ochrona. Rada Idajewa mieszka z dziećmi w Lublinie. - Mleko dają takie jak woda - skarży się. Kiełbasa bywa zielona. A to jabłka, które dostajemy - pokazuje małe, pokryte plamkami jabłuszko. - To gdzieś z ziemi zebrane. Rada chciała pieniędzy zamiast wyżywienia, żeby kupować na własną rękę. - Pani kierownik powiedziała tylko "nie można" - twierdzi Rada. - Wróciłabym do Czeczenii, gdyby nie wojna - dodaje. - Pan Tomasz w ogóle nas nie słuchał. Nie można było o nic zapytać - skarży się Luiza, wspominając swój pobyt w Lublinie. Kiedy z trzema innymi kobietami poszłyśmy do niego zapytać o ubrania dla dzieci, wskazał palcem drzwi i kazał nam wyjść. Powiedział, że polskie dzieci żyją gorzej. - Nigdy nie było sytuacji wypraszania uchodźców za drzwi. Najwyżej prośba, żeby zaczekali - mówi Violetta Kędzierska, kierowniczka ośrodka w Lublinie. Tomasz Świdziński, pracownik socjalny, też nie przypomina sobie takiego zdarzenia, żąda konkretów. Uchodźcy skarżą się, że lekarstw za mało, że przenoszą z ośrodka do ośrodka, że jedzenie złe. Boją się o bezpieczeństwo, szczególnie samotne kobiety z dziećmi. Jedna wróciła do Czeczenii, nie chciała zostawać dłużej bez męża. Kilka kobiet zostało pobitych i ograbionych przez bandytów - w biały dzień. - W Smoszewie woda nie nadaje się do picia. Z kranów cieknie rdzawa ciecz. Trzeba brać wodę ze studni z pobliskiego gospodarstwa. Właściciele współczują i chętnie na to pozwalają. Dają ziemniaki, latem owoce - opowiada Luiza Mieżidowa. Trzecia wojna czeczeńska Albi Osmanow i Dagman Osmanowa przyjechali do Lublina w styczniu. Jak wielu przeżyli w Rosji prześladowania. Jego dwa razy aresztowano. - Patrolom trzeba było dawać łapówki. Bo jak nie - do kieszeni wsadzali pistolet albo narkotyk i był pretekst, żeby człowieka zabrać - opowiada Osmanow. Po polskiej stronie granicy nie było problemów. - Mieliście dwie wojny czeczeńskie, ja wam urządzę trzecią, powiedział pan Tomek - twierdzi Albi. Poszło o to, że w stołówce, przed okienkiem, w którym wydawano żywność, kazał podnosić dzieci, żeby je mógł widzieć, a Albi zaoponował. Mieszkańcy ośrodka w Lublinie skarżą się, że na ogólnym zebraniu z udziałem kierownictwa Jacek Chmiel z administracji Dębaka oznajmił: Właściciel hotelu, w którym jest ośrodek, dostaje pieniądze za usługę. Może z nimi zrobić, co chce - jechać na wyspy tropikalne albo poprawić wyżywienie. - Tłumaczyłem, że nie mam wpływu na to, w jaki sposób właściciel obiektu wydatkuje pieniądze pochodzące z zysku ze świadczeń za zakwaterowanie i wyżywienie uchodźców - argumentuje Chmiel. Jacek Chmiel zgodził się na wizytę w Dębaku, ale odmówił pozwolenia na wejście do ośrodka w Lublinie. - Nie udzielam zgody, bo uważam, że napiszecie tekst tendencyjny. Dlaczego? - Nie mam ochoty odpowiedzieć. Uśmiech w "Kolorado" - Szkoła to najważniejsze! Niech statusu nie będzie, byleby była szkoła. Dzieci nie uczą się już drugi rok - skarży się Luiza Mieżidowa. - Na szczęście poznaliśmy pana Ryszarda Pietruchę. Jest nauczycielem polskiego w jednej z warszawskich podstawówek STO. Zaczął przynosić książki, zeszyty, długopisy. Przyjeżdża, uczy, zabiera dzieci do swojej szkoły. Kiedyś za pieniądze z Fundacji Batorego zabrał je na wycieczkę: Wilanów, Łazienki, ogród zoologiczny, miejsce dziecięcych zabaw "Kolorado". - Widziałam, jak dzieci w "Kolorado" pierwszy raz zaczęły się uśmiechać - mówi Luiza. Młodsze dzieci nie znają już rosyjskiego. Zaczynają mówić po polsku. Uczęszczają do polskich szkół. Ale z zeszytami, pomocami, podręcznikami bieda. Córeczka Albiego i Dagmany Osmanowów siada przy stoliku w holu ośrodka. - Lubisz szkołę? - Tak. A z czego jesteś najlepsza? - Z matiematiki. Rodzice mówią, że ich dzieci chodzą do szkół jako "wolni strzelcy", bez wpisów do dzienników. W ośrodkach są nauczyciele polskiego, ale Czeczeni skarżą się, że lekcje odbywają się rzadko. Problem w tym, że nauka w zakresie szkoły podstawowej przysługuje tym, którzy mają status uchodźcy. Między niebem a ziemią - Żyjemy tu między niebem a ziemią - mówi Albi. - W Rosji nie było praw i tu ich nie ma. Co robimy? Nic! Jemy, śpimy, czekamy na status. Z człowieka robi się automat. - Ustawa mówi, że postępowanie w sprawie statusu powinno być zakończone w ciągu trzech miesięcy - twierdzi Andrzej Pilaszkiewicz. - Praktyka jest taka, że wnioski są rozpatrywane wszechstronnie. Przyznaję, dużo jest wypadków przeciągania procedury. Szachrudin Bażajew i Toita Magomadowa dostali wreszcie status. Wraz z nim mieszkanie. Teraz Szachrudin czeka na wieści z pośredniaka z ulicy Ciołka w Warszawie. Jest budowlańcem, ale może być też kierowcą. - I w ogóle robić wszystko - mówi, błyskając złotymi zębami. Gorzej powiodło się Magomedowi Abubakarowi. Odmówiono mu statusu. Niech wraca do Federacji, skoro pokój zapanował, a on nie brał udziału w walkach. Rzeczywiście nie brał. Ale z obawy przed rosyjskimi wtykami nie podał w aplikacji, że przeszedł szkolenie wojskowe. Instruktorami byli Palestyńczycy i Kuwejtczycy. Magomed jest przekonany, że federacyjna służba bezpieczeństwa ma oko na ośrodki w Polsce. Będzie się odwoływał. Co daje status Status uchodźcy daje m.in. prawo do legalnego zatrudnienia, zameldowania (bez prawa do mieszkania), wyjazdów za granicę (na okres do trzech miesięcy), nieodpłatnej nauki na poziomie szkoły podstawowej.
W Polsce przebywa około czterystu Czeczenów. większość mieszka w ośrodkach dla uchodźców. czekają, żeby polskie władze przyznały im status uchodźcy. Luiza Mieżidowa Przyjechała na Dworzec Centralny. Zwróciła się do jakiegoś mężczyzny. poradził jej, żeby jechała do Gubina, tam może przejść na niemiecką stronę. Pojechała. Na drugim brzegu czekała niemiecka straż graniczna. Namierzyli ją. trzymali w areszcie. Potem przewieźli na polską stronę. Toita Sulejmanowa mieszka w ośrodku w Dębaku. Kilka razy próbowała przejść granicę. nie puszczali Polacy. Ramzan Ampukajew, szef czeczeńskiego ośrodka informacyjnego, pokazuje faks wysłany z Białorusi. Dwadzieścia nazwisk. Polacy nie puszczają. Ramazan Israiłow z Luizą Achmiejewą mieszkają w ośrodku w Smoszewie. Robiono mu prześwietlenie, ortopeda pisał, że operacja potrzebna. To było około trzech miesięcy temu. Na pomoc medyczną czeka wielu Czeczenów. Uchodźcy skarżą się, że lekarstw za mało, że przenoszą z ośrodka do ośrodka, że jedzenie złe. Boją się o bezpieczeństwo. - Szkoła to najważniejsze! Niech statusu nie będzie, byleby była szkoła. Dzieci nie uczą się już drugi rok - skarży się Luiza Mieżidowa. - Żyjemy tu między niebem a ziemią - mówi Albi. - W Rosji nie było praw i tu ich nie ma. Co robimy? Nic! Jemy, śpimy, czekamy na status. Ustawa mówi, że postępowanie w sprawie statusu powinno być zakończone w ciągu trzech miesięcy. dużo jest wypadków przeciągania procedury.