source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
PRAWICA Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność Ryzykowne wezwanie do jedności Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI MARCIN DOMINIK ZDORT Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS. Projekt Kaczyńskiego '94 O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa. Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji. Projekt Kaczyńskiego '97 Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski. Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC. Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy. Formuła usługowa i szlachetne lęki Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy. Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi. Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz. Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów. "Solidarność" integruje Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski. Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą". Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL. Chadecy bez tradycji Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską". Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS. Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL. Czas partii wyrazistych Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka. Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka. Przyspieszenie spowoduje opóźnienie Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata". Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN. Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania. Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii. Problem lidera Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności". Kłopoty z Wałęsą Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS. W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy.
Próby przekształcenia Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową wzmacniają tendencje odśrodkowe w AWS-ie. W 1994 r. Jarosław Kaczyński proponował rozwiązanie antykomunistycznych ugrupowań, w tym Porozumienia Centrum, i stworzenie jednej formacji. Podstawą porozumienia miały być m.in. demokratyczny charakter nowej partii i przedstawienie wspólnego kandydata na prezydenta. Propozycji tej nie potraktowano poważnie. Po kilku latach powstała AWS, która na wniosek Mariana Krzaklewskiego miałaby przekształcić się w formację polityczną. Wniosek ten popierał Jarosław Kaczyński, który w obawie przed rozpadem AWS-u przygotował projekt zobowiązujący jej członków i zwolenników do poparcia nowej partii po wyborach. Pomysł stworzenia jednej partii poparli tylko członkowie PC i przeciwnicy Kaczyńskiego, którzy zaproponowali zjazd programowy przed wyborami i zjednoczeniowy po wyborach. Bronisław Komorowski przyznaje, że skutki rozbicia i skonfliktowania prawicy są odczuwane boleśnie, stworzenie dużej partii z jednolitym przywództwem jest konieczne, aby przezwyciężyć monopol polityczny lewicy, wygrać wybory i rządzić samodzielnie. Działacze związkowi także popierają utworzenie jednej partii, która umożliwiłaby ludziom Solidarności wejście do polityki i zapewniłaby prawicy stałe miejsce na scenie politycznej. Komorowski obawia się jednak zbyt szybkiego stworzenia jednej partii i ambicji niektórych środowisk. Przeciwnicy jedności uważają, że wyborcy wolą mieć do czynienia z kilkoma mniejszymi, wyrazistymi programowo partiami. Jednolitą formację należy budować, ale nie należy przesądzać jej ostatecznego kształtu. Członkowie Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego uważają, że powołanie jednej partii zmniejszy jej identyfikację z silną i łączącą ludzi Solidarnością, dopiero po wyborach powinna powstać federacja ugrupowań, którą wzmocniać będzie Solidarność. Ideowy charakter nowej partii nie jest przesądzony. Marianowi Krzaklewskiemu odpowiadają wrażliwe społecznie ugrupowania chrześcijańsko-demokratyczne, choć na polskim gruncie nie mają one znaczącej tradycji, partie chadeckie nie imponują ani siłą, ani skutecznością. Zwolennicy chadecji uważają, że jest to formuła życiowa, która może spiąć środowisko AWS-u. Brak tradycji chrześcijańsko-demokratcznej w Polsce nie stanowi problemu, kiedy tworzy się nowa scena polityczna. W samej AWS nurt chadecki wcale nie dominuje - przeważają zwolennicy nurtu katolicko-narodowego. Krytycy formuły chadeckiej uważają, że dla nowej partii najważniejszy powinien być mocny fundament ideowy. Dla Bronisława Komorowskiego podstawą przyszłej integracji ma być wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność, a w dalszej perspektywie wspólny kandydat na prezydenta. Przedstawiciele kilku ugrupowań pracują nad statutem nowej partii, opracowali już trzy projekty: federacyjny, unitarny i mieszany; dają one partiom różne możliwości funkcjonowania w obrębie nowej formacji. Ważną kwestią jest także wybór lidera nowego ugrupowania. Jarosław Kaczyński uważa, że powinien to być ktoś z Solidarności. Najpoważniejszym kandydatem jest Marian Krzaklewski, który do końca kadencji chce zostać w Solidarności. Do tego czasu ugrupowaniem miałaby kierować grupa polityków. Nowej partii zaszkodzić może Lech Wałęsa, który nie będzie chciał pozostawać na marginesie życia politycznego i kilkakrotnie zapowiadał powołanie własnego ugrupowania. Wezwanie do jedności może spowodować konflikt w AWS-ie i zaszkodzić jej liderowi.
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat Powrót królowej Egiptu KRZYSZTOF KOWALSKI W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata. Zaproszenie w 1960 roku Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni. W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin. Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów. Czerwona barwa Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem". Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu. Przeróbki i rozbiórka W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut. Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. - W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze. Sukces polskiej archeologii Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu: W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii. Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki. Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari. Zwieńczenie ciężkiej pracy Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego: Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo. Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii. Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik. Nowe, nieznane wizerunki Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu: Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony. Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów.
W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli prace rekonstrukcyjne przy świątyni królowej Hatszepsut. Polacy zostali zaproszeni do pomocy w renowacji świątyni w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, pod którego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie. Zaproszenie miało ogromne znaczenie: oprócz bogatych i uznanych misji (brytyjskiej i amerykańskiej) to właśnie Polacy dołączyli do ekipy renowacyjnej. Egipcjan przekonało podejście Polaków do własnego dziedzictwa narodowego. Historia świątyni jest bardzo długa, a zniszczył ją nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu, później Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi. Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Polacy zastali budowlę rozkruszoną na tysiące małych kawałków, dlatego zrekonstruowanie trzeciego, najważniejszego tarasu trwało tak długo i jest zarazem tak doniosłe. Otwarcia niedługo zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym samym rangę obiektu w skali zabytków świata.
Gorące debaty intelektualne na lewicy zastępuje pragmatyzm władzy Bezideowość - cnota główna RYS. MICHAł KORSUN MAŁGORZATA SUBOTIĆ Po lewej stronie polskiej polityki gorących debat nie ma. Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości. Jeśli za lewicę w Polsce uznać SLD - a innego wyboru nie ma - to jedynym problemem dla ludzi tej orientacji jest przeszłość. Dokładniej rzecz biorąc to, czy przeszłością warto się zajmować. Dla większości polityków Sojuszu liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość. Ci, którzy są w zdecydowanej mniejszości, jak na przykład Mieczysław Rakowski, uważają, że "od przeszłości się nie ucieknie, a przyjmowanie postawy »nas przy tym nie było« jest błędem". Z lewicą - mimo letniej temperatury intelektualnej dysputy - współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami. Niekoniecznie oznacza to faktycznych fachowców i intelektualistów. Odpływ i przypływ Kto bowiem przez blisko pięćdziesiąt lat PRL otrzymywał tytuły naukowe i możliwość wyjazdu na zagraniczne stypendia? Osoby posłuszne partii, nawet jeśli formalnie do PZPR bądź jej satelickich organizacji nie należały. Inni - w zupełnie wyjątkowych przypadkach. Posłuszeństwo niekoniecznie musi być związane z kiepskimi walorami intelektualnymi, ale w polityce kadrowej PZPR obwiązywała zasada doboru negatywnego. Nowo mianowany naukowiec powinien był być głupszy od swego promotora. Profesorskie tytułu nadawała Rada Państwa, faktycznie agenda partii. Do dzisiaj jedynym okresem, w którym nominacje profesorskie nie znajdowały się w rękach ludzi związanych z PZPR, jest pięciolecie (1991 - 1995) prezydentury Lecha Wałęsy. SLD ma więc sprzyjające mu środowisko profesorskie. Mieczysław Rakowski uznaje jednak, że lewica, po przełomie 1989 roku "utraciła swoją bazę intelektualną": - Część osób przeszła do Unii Wolności, zmieniając polityczny kostium, część zajęła się swoimi badaniami w zaciszach gabinetów, a wszyscy zaczęli walczyć o przetrwanie w nowym świecie, w którym króluje pieniądz - ocenia w rozmowie ze mną Rakowski. Nawet jeśli diagnoza Rakowskiego jest trafna, to w ostatnim okresie bardzo wiele się zmieniło. Unia Wolności, która na początku swego istnienia miała najsilniejsze zaplecze intelektualne, powoli je traci. Przede wszystkim na rzecz Sojuszu. Wśród przedstawicieli szeroko rozumianej inteligencji nastąpiła orientacja na lewicę. - Teraz nie mogę się opędzić od telefonów - przyznaje Krzysztof Janik, główny kadrowy SLD. I dodaje: - Cieszymy się, że środowisko naukowe chce z nam współpracować. Polska Akademia Nauk była i jest bastionem lewicy. Profesorowie wyższych uczelni, dotychczas neutralni politycznie, skłaniają się ku SLD. Prywatne szkoły wyższe, szczególnie bardziej prestiżowe, kierowane są przez osoby związane z Sojuszem. Na przykład rektorem Wyższej Szkoły Informatyczno-Ekonomicznej jest profesor Paweł Bożyk. Długa lista Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii. Marek Belka bądź Dariusz Rosati są uważani za fachowców wysokiej klasy, także przez osoby wywodzące się z obozu "Solidarności". Do sztandarowych nazwisk eseldowskiej ekonomii należą Zdzisław Sadowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, Grzegorz Kołodko, Jerzy Hausner, Adam Sopoćko (nadzorujący program lewicy w sprawach budżetowych). Konsekwentnie z lewicą są związani Janusz Reykowski, szef Instytutu Psychologii Społecznej i socjolog, oraz Jerzy Wiatr, uważany za głównego ideologa Sojuszu. Profesorów współpracujących z SLD można znaleźć we wszystkich ośrodkach akademickich, ale najsilniejsze pod tym względem oprócz Warszawy są: Łódź, Górny Śląsk, Wrocław, a także Kraków i Gdańsk. Z tych ośrodków wywodzą się również mniej znane osoby działające w orbicie Sojuszu. Reprezentują niemal wszystkie dziedziny - od humanistyki po rolnictwo. Są to m.in. Henryk Jasiorowski (specjalista ds. rolnictwa), Marek Barański (politolog), Jacek Wódź (socjolog), Adam Jamróz, (rektor Uniwersytetu Białostockiego, historyk), Marian Noga (z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu), Jacek Fisiak (anglista) i Wielisława Kruszyńska (zajmująca się psychologią społeczną). To tylko przykłady, pełna lista obejmowałaby setki nazwisk. Zarówno Marek Belka, jak i Jerzy Wiatr szefują eseldowskim instytutom. Pierwszy - Instytutowi Gospodarki i Społeczeństwa, drugi - Instytutowi Spraw Społecznych i Międzynarodowych. Te dwie placówki są instytucjonalną ostoją zaplecza Sojuszu. Są również gremia i miejsca, w których - niejako z definicji - winna się toczyć ożywiona debata. Należą do nich kluby dyskusyjne: Kuźnica, Rampa, teatr Kalambur oraz dwa cykliczne wydawnictwa: miesięcznik "Dziś" Mieczysława Rakowskiego i kwartalnik "Myśl Socjaldemokratyczna" wydawana przez Sławomira Wiatra, syna Jerzego Wiatra. Dysputy w klubach dyskusyjnych typu Kuźnica - jak podkreślają ich uczestnicy - "są gorące". Tylko że z tych debat niewiele wynika, a publikacje nie skłaniają do poważnych rozważań. Na polskiej lewicy zupełnie nie ma tej temperatury dyskusji, jaka występuje w lewicowych środowiskach tej orientacji na Zachodzie. Właściwie to żadnej poważnej i nośnej debaty nie ma. Środowiska prawicowe i liberalne spierają się. W licznych czasopismach (na przykład "Arkana", "Myśl Konserwatywna", "Więź", "Przegląd Polityczny", "Znak") oraz ośrodkach dyskusyjnych, jak Warszawski Klub Krytyki Politycznej. O to, czym jest konserwatyzm, jakie idee liberalne mają szanse zakorzenienia się we współczesnej Polsce, jakie są główne wyznaczniki prawicowości itd. Eseldowska lewica zdaje się takich problemów nie mieć. Tylko władza Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. Politycy Sojuszu - przynajmniej pierwsza trzydziestka jego liderów, nadająca ton pozostałym - nie mają żadnych powodów do wchodzenia w debaty na temat idei i wartości. - Wszystko podporządkowane jest wyłącznie sprawie władzy: jak tę władzę utrzymać albo jak ją zdobyć - ocenia Mieczysław Rakowski, ale tę ocenę przypisuje wszystkim ugrupowaniom w Polsce. Rakowski jest uważany w środowisku Sojuszu za osobę z grupy tych, którzy "nie poszli dostatecznie daleko". Używając mniej dyplomatycznego języka, oznacza to, że jest silnie uwikłany w złudzenia komunizmu. Rakowski chętnie by podjął dyskusję o przeszłości, peerelowskiej historii. Jak ognia dyskusji takiej unikają eseldowscy pragmatycy. Nie jest to im do niczego potrzebne, a mogłoby być kłopotliwe. Dla nich postawa Rakowskiego trąci myszką. Środowisko Sojuszu bardziej reaguje na potrzeby społeczne, niż kształtuje te potrzeby. Tak uważa polityk SLD pragnący zachować anonimowość, by nie narazić się kolegom. I dodaje, że dopóki lewica nie stanie frontem do historii minionych pięćdziesięciu lat, dopóty skazana na doraźność będzie trwała w ideowej defensywie. Na razie ta "doraźność" politycznym notowaniom SLD zupełnie nie szkodzi. Tylko że to unikowe podejście do historii jest drugim, obok pragmatyzmu, powodem bezideowości Sojuszu. Trzecią przyczyną mizerii intelektualnej debaty na lewicy, na co zwraca uwagę Ryszard Bugaj, były prezes Unii Pracy, jest fakt, że główne ekonomiczne mózgi SLD to ekonomiści o neoliberalnym nastawieniu. Jak więc poważnie dyskutować o lewicowym programie gospodarczym, gdy nie jest on wcale lewicowy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa? Dobrze podejście SLD do świata wartości oddają słowa Krzysztofa Janika (w wywiadzie dla "Rz" sprzed dwóch lat). Tak skwitował on pytanie o wartości: - "Dla pani może ono dotyczyć obszaru poszukiwań intelektualnych, natomiast dla sporej części moich wyborców w Tarnowie jest to pytanie o zatrudnienie w następnym miesiącu. To jest ich sens życia - wziąć pieniądze z kasy, zanieść do domu, rozdzielić na kupki, na chleb, na ubrania, na książki do szkoły. To też jest sens życia". Sprawni inaczej (intelektualnie) Wszystko to nie zmienia faktu, że Sojusz ma szerokie i sprawne zaplecze. Choć niekoniecznie intelektualne. Władzę w SdRP przejęło pokolenie, które w czasach Gierka wyjeżdżało już za granicę. Także na Zachód. Trzy czwarte z dziesięciu tysięcy ówczesnych stypendystów uczyło się na Zachodzie. Stypendia Fulbrighta bądź Forda otrzymywali ludzie wywodzący się z lewicy. Tam nabrali szlifów i szerszych horyzontów. I wciąż są związani z SLD. Część z nich jest menedżerami dużych firm, w tym banków (na przykład Cezary Stypułowski, wcześniej prezes Banku Handlowego, teraz City Banku), część zajmuje inne prestiżowe stanowiska. - Oni się ciągle ze sobą spotykają, konsultują. Najlepszą rekomendacją jest stwierdzenie: "on jest nasz" - twierdzi osoba z tym środowiskiem związana. Mają też ścisłe kontakty z kierownictwem Sojuszu. Jeśli pojęcie zaplecze traktować szeroko, to należy do nich również na przykład Aleksander Gudzowaty, jego sugestie i oceny sytuacji są chętnie przez polityków Sojuszu wysłuchiwane. Podobnie jak innych biznesmenów. Zaplecze SLD jest więc skrojone na miarę potrzeb i możliwości tej formacji, w której pragmatyzm jest cnotą główną. Pragmatyzm sprowadzający się do tego, jak zdobyć i utrzymać władzę. Intelektualiści i ideowe dysputy w tej misji są mało przydatne. -
SLD ma sprzyjające mu środowisko profesorskie. Wśród przedstawicieli inteligencji nastąpiła orientacja na lewicę. Są również gremia i miejsca, w których winna się toczyć ożywiona debata. Należą do nich kluby dyskusyjne oraz dwa cykliczne wydawnictwa. Tylko że z debat niewiele wynika, a publikacje nie skłaniają do poważnych rozważań. Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. unikowe podejście do historii jest drugim, obok pragmatyzmu, powodem bezideowości Sojuszu.Trzecią przyczyną jest fakt, że główne ekonomiczne mózgi SLD to ekonomiści o neoliberalnym nastawieniu. w czasach Gierka Stypendia Fulbrighta bądź Forda otrzymywali ludzie wywodzący się z lewicy. I wciąż są związani z SLD. Część z nich jest menedżerami dużych firm, część zajmuje inne prestiżowe stanowiska.Zaplecze SLD jest więc skrojone na miarę potrzeb tej formacji, w której pragmatyzm jest cnotą główną.
BRAZYLIA Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów Rewolta bezrolnych MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso. Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy. Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów. Rocznica masakry Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani. Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu. Lewica zbiera punkty Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso. Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera. Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST. Cardoso odpiera zarzuty Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób. Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin. Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób. 15 milionów oczekujących Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna. Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności". Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery. Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata. Walka klasowa Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi. Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów. Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów. Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem. Cena modernizacji Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy. Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób. Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych.
Do stolicy Brazylii po setkach kilometrów wędrówek-agitacji dotarła grupa około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Są przedstawicielami (wywodzącego się z Kościoła katolickiego i mającego jego poparcie) lewicowego Ruchu Bezrolnych, który zyskuje coraz większą społeczną akceptację. Uczestnicy marszu żądali "ziemi i sprawiedliwości". Brazylia zaliczana jest do krajów o najgorszej na świecie strukturze własności w rolnictwie – ponad 90% gruntów leży w rękach kilku wielkich właścicieli ziemskich, którzy najczęściej nie wykorzystują jej w całości. Budzi to ogromne niezadowolenie rolników, którzy nie mając szans na pozyskanie ziemi na własność, zaczęli nielegalnie zajmować leżące odłogiem grunty, nierzadko czyniąc to przemocą. I choć rząd w miarę finansowych możliwości stara się odkupywać ziemię od latyfundystów i oddawać ją rolnikom, to dla tych drugich są to zmiany zbyt powolne i nazwane „kosmetycznymi”. Dlatego porozumienie może okazać się kluczowe w nadchodzących wyborach parlamentarnych, w których ma zamiar walczyć lewicowa Partia Pracujących.
EKONOMIA Eksport, inwestycje i popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego Zmiana lokomotywy DARIUSZ FILAR Powiększanie się masy wytwarzanych w gospodarce produktów i usług, które stanowi istotę wzrostu gospodarczego, może nabierać tempa pod wpływem różnych czynników. Jeśli na światowych rynkach pojawia się dodatkowe zapotrzebowanie dokładnie na to, co dana gospodarka ma do zaoferowania, to zaczyna ona przyspieszać. Jeśli przedsiębiorcy optymistycznie oceniać będą przyszłe możliwości zbytu i zdecydują się do nich przygotować poprzez modernizację i rozbudowę swoich firm, to wzrost gospodarczy czerpać będzie dodatkowe siły. Wreszcie jeśli ogół obywateli uzna, że nadszedł czas, by pozwolić sobie na nieco śmielszą konsumpcję, to dążenie do zaspokojenia ich oczekiwań także pozwoli na rozwinięcie skrzydeł producentom i usługodawcom. Dynamiczniejszy eksport, powiększanie nakładów inwestycyjnych i dodatkowy popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego. Czasami ciągną wzrost razem, w wyrównany i zgodny sposób, a czasami przetasowują się szybko na pozycji lidera. Momenty takich przetasowań, które oznaczają dokonywaną w marszu przebudowę mechanizmu napędowego gospodarki, bywają dla niej niełatwe. Wspaniały rok 1997 W 1997 roku gospodarka polska odnotowała wzrost PKB prawie o 7 procent. Zapracowały nań wszystkie trzy lokomotywy. Polski eksport, który przez większą część 1996 roku i pierwszą połowę 1997 roku osiągał wartość około 2 miliardów dolarów miesięcznie, od lipca 1997 roku zaczął zbliżać się do 2,5 miliarda dolarów. Nieco wcześniej, bo w kwietniu, z 300 - 400 milionów dolarów miesięcznie do około 500 milionów dolarów miesięcznie wzrosła nadwyżka osiągana w handlu przygranicznym. Niemieccy turyści i drobni kupcy z Ukrainy i Białorusi skutecznie uzupełniali to, co udawało się uzyskać oficjalnym polskim eksporterom. Dobre perspektywy zbytu zachęcały do inwestowania. W porównaniu z 1996 rokiem wzrost nakładów inwestycyjnych wyniósł w 1997 roku 21,7 procent. Jest to najwyższa roczna stopa przyrostu inwestycji osiągnięta w całym okresie transformacji gospodarczej. Możliwości wzrostu produkcji i rosnące inwestycje pozwalały na powiększanie zatrudnienia - między styczniem i grudniem 1997 roku bezrobocie obniżyło się z 12,6 do 10,3 procent. Wzrost zatrudnienia i towarzysząca mu poprawa płac realnych wywierały stymulujący wpływ na wskaźniki optymizmu konsumentów i zachęcały ich do zakupów. Spożycie indywidualne w kolejnych kwartałach utrzymywało wzrost w ujęciu rocznym zbliżony do 7 procent; wynik ten także należał do najlepszych w całym okresie transformacji. Trzy lokomotywy - eksport, inwestycje i krajowa konsumpcja - z pełną szybkością wprowadziły gospodarkę w 1998 rok. I przez pierwsze półrocze nie spowalniały biegu - jeszcze w lipcu eksport sięgnął prawie 3 miliardów dolarów, co stanowiło miesięczny rekord dziesięciolecia. Dokładnie w tym samym czasie padały też rekordy w handlu przygranicznym - nadwyżka z tego tytułu wynosiła już 600 - 800 milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji pozostawało dwucyfrowe, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego dorównywało, przynajmniej w pierwszym kwartale, wskaźnikowi z ostatniego kwartału roku poprzedniego. Sytuacja zaczęła się zmieniać zasadniczo od sierpniowego kryzysu w Rosji. Na domiar złego jego destrukcyjny wpływ początkowo nie był doceniany - gospodarka zawsze reaguje z pewnym opóźnieniem, więc wskaźniki drugiej połowy 1998 roku nie były jeszcze alarmujące. Po lipcowym rekordzie eksport przestał wzrastać, ale aż do końca roku utrzymywał się na poziomie zbliżonym do 2,5 miliarda dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu indywidualnego spożycia krajowego nieco osłabło, ale wiązano to raczej z polityką "schładzania" popytu wewnętrznego. Przyrost inwestycji nadal dokonywał się w tempie dwucyfrowym i dopiero w czwartym kwartale sygnały "przygasającej dynamiki" stały się wyraźniejsze. Bezrobocie na koniec roku okazało się wyższe niż latem, ale nie był to wzrost szczególnie wysoki (z 9,6 do 10,4 procent). Szybka i bardzo wyraźna reakcja na rosyjski kryzys nastąpiła właściwie tylko w handlu przygranicznym - w stosunku do rekordowych nadwyżek z lata ich poziom już we wrześniu okazał się niższy o połowę (spadek do 400 milionów dolarów) i taki pozostał przez ostatnie miesiące roku. Dobre wyniki pierwszego półrocza i swoista siła bezwładu trzech rozpędzonych lokomotyw wzrostu w drugim półroczu sprawiły, że całoroczny wzrost PKB w 1998 roku osiągnął nie najgorszy wskaźnik 4,8 procent. Prawdziwe trudności miały się dopiero zacząć. Trudny początek 1999 roku Na początku 1999 roku widać już było wyraźnie, że ze wszystkich trzech kotłów zeszła para. Eksport stopniowo cofał się do poziomu z początku 1997 roku (około dwóch miliardów dolarów miesięcznie) i pozostawał na nim przez kolejne miesiące. Nadwyżka w handlu przygranicznym jeszcze raz przycięta została prawie o połowę; ustabilizowała się na poziomie dwustu kilkudziesięciu milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji w ujęciu rocznym obniżyło się w pierwszym kwartale do zaledwie 6 procent, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego w tym samym ujęciu i okresie spadło do 4,2 procent, co upodabniało ten wskaźnik do wyników notowanych w latach 1994 - 1995. Osłabienie możliwości eksportowych oraz niższa dynamika konsumpcji i inwestycji musiały pociągnąć za sobą wzrost bezrobocia. Już pod koniec pierwszego kwartału powróciło ono do poziomu powyżej 12 procent. Przekonanie, że wszystkie trzy lokomotywy ciągnąć będą gospodarkę jedynie na pół gwizdka, zaowocowało - i w kraju, i za granicą - dość pesymistycznymi prognozami. Bardzo poważne źródła zapowiadały, że całoroczny wzrost PKB wyniesie w Polsce w 1999 roku co najwyżej od 1,5 do 2,5 procent. W ostatnich dniach 1999 roku stało się pewne, że wzrost PKB sięgnie 3,8 - 3,9 procent. Co sprawiło, że pesymistyczne prognozy sprzed niespełna dwunastu miesięcy okazały się chybione? Nie napędzały wzrostu gospodarczego eksport i handel przygraniczny, bo w obu tych dziedzinach wyniki będą niższe od osiągniętych w 1998 roku. Nie można też tego wzrostu uzależnić od inwestycji, bo przyrastały w mizernym tempie. Zatem lokomotywą - liderem wzrostu gospodarczego musiał być w 1999 roku wewnętrzny popyt konsumpcyjny. Z różnych pozycji można krytykować decyzje o redukcji stóp procentowych podjęte przez Radę Polityki Pieniężnej w styczniu 1999 roku, ale nie sposób zaprzeczyć, że przyczyniły się do podwyższenia poziomu PKB. Obniżone w styczniu stopy procentowe już w maju przyniosły istotny przyrost nowych kredytów konsumpcyjnych (o miliard złotych; przez wiele poprzednich miesięcy średni przyrost kredytów wynosił około 600 milionów miesięcznie), a od lipca nastąpiło kolejne przyspieszenie (do około 1,2 - 1,4 miliarda złotych nowych kredytów miesięcznie). Te nowe kredyty spowodowały, iż z miesiąca na miesiąc podnosiło się tempo wzrostu konsumpcji krajowej. W trzecim kwartale zbliżyło się do wartości rejestrowanych na przełomie lat 1997/1998. Wzrostowi gospodarczemu, stymulowanemu głównie przez krajowy popyt konsumpcyjny, towarzyszą zwykle zagrożenia, z których najważniejsze to narastanie deficytu na rachunku obrotów bieżących. To zjawisko w połączeniu z niską skłonnością gospodarstw domowych do oszczędzania i nasileniem się inflacji z powodu problemów fiskalnych stworzyło klimat, w którym Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na ruch w przeciwną stronę - w listopadzie podstawowe stopy procentowe zostały istotnie podwyższone, wskutek czego konsumpcyjna lokomotywa wzrostu już wkrótce poruszać się będzie z mniejszym impetem. Gospodarkę czeka kolejna zmiana napędu. Rysująca się szansa Prognoza wzrostu PKB, na której opiera się budżet państwa w 2000 roku, to 5,2 procent. W niezależnie sporządzanych prognozach różnych ośrodków badawczych najwięksi optymiści zapowiadają wzrost nawet na poziomie 6 procent. Biorąc pod uwagę to, że konsumpcja powinna już szykować się do lekkiego zmniejszenia dynamiki, a inwestycje - przynajmniej na razie - przyspieszają w bardzo umiarkowany sposób, większość prognoz zakłada, iż to eksport stanie się lokomotywą gospodarki. Za eksportem do Niemiec i pozostałych krajów Unii mogłoby bowiem podążyć prawdziwe przyspieszenie w inwestycjach (raczej w drugiej połowie 2000 roku), a później także nowa fala wzmożonego popytu konsumpcyjnego. Otwarte pozostaje pytanie, czy kilkanaście minionych, trudnych miesięcy pozwoliło polskim przedsiębiorstwom w takim stopniu poprawić własną konkurencyjność, by teraz w pełni mogły skorzystać z rysującej się szansy. Nie brak ku temu zachęcających sygnałów - eksport w październiku z poziomu około 2 miliardów dolarów miesięcznie podniósł się do 2,2 miliarda, produkcja przemysłowa w listopadzie wzrosła w stopniu wyższym, niż uzasadniałyby to wyłącznie potrzeby wewnętrzne. Ale mimo wszystko za wcześnie chyba jeszcze, by głosić ostateczne przezwyciężenie kłopotów ze wzrostem gospodarczym. Dopiero gdy miesięczny eksport dojdzie do poziomu około 2,5 miliarda dolarów i zdoła się na nim utrzymać, będzie można uznać, że gospodarkę ciągnie już nowa lokomotywa. Autor jest profesorem ekonomii w Uniwersytecie Gdańskim i głównym ekonomistą banku Pekao SA.
Powiększanie masy wytwarzanych produktów i usług stanowi istotę wzrostu gospodarczego. Jeśli na światowych rynkach pojawia się zapotrzebowanie dokładnie na to, co dana gospodarka ma do zaoferowania, to zaczyna ona przyspieszać. Jeśli przedsiębiorcy optymistycznie oceniać będą przyszłe możliwości zbytu to wzrost gospodarczy czerpać będzie dodatkowe siły. jeśli ogół obywateli uzna, że nadszedł czas na nieco śmielszą konsumpcję, to także pozwoli na rozwinięcie skrzydeł producentom i usługodawcom.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
Wiele wskazuje na to, że próby podbieranie wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Stawka najsilniejszych jest wyrównana i nie zmienia się od miesięcy. Liderzy to SLD i AWS. Za nimi plasują się PSL, UW, ROP i UP. Dwie główne partie mogą liczyć na po ok. 30% głosów. SLD ma małe szanse na lepszy wynik, bo rzadko wskazuje się go jako partię drugiego wyboru, a 40% badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. AWS nigdy nie poparłoby 30% wyborców. AWS częściej niż SLD wymienia się jednak jako partię drugiego wyboru. Dwie trzecie wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS, a trzy czwarte zwolenników AWS nigdy nie oddałoby głosu na SLD. SLD i AWS są więc najsilniejszymi adwersarzami polskiej sceny politycznej. Z związku z tym nie mogą sobie podbierać wyborców. O głosach Polaków wciąż często decyduje przeszłość. Środowisko Solidarności popiera AWS, osoby związane z PZPR wybierają zaś konsekwentnie SLD. Względy biograficzne decydują też o poparciu dla ROP i UW. Duże znaczenie dawnych podziałów świadczy o tym, że nadchodzące wybory będą wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. AWS i ROP to ugrupowania wyraźnie prawicowe, SLD jest zaś biegunem lewicy. UW i UP pozostają pod tym względem niedookreślone. PSL oraz KPEiR postrzega się jako partie klasowe, broniące interesu jednej grupy społecznej. Ugrupowania o wyrazistej orientacji mają teoretycznie mniejsze szanse na poszerzenie kręgu wyborców. Z drugiej strony wyrazistość ta gwarantuje im prowadzenie w sondażach. Wyborcami mogą wymienić się zwłaszcza ROP i AWS. Również UW może stracić poparcie na rzecz AWS. Znaczący przepływ może nastąpić również z SLD do UW.
Gdzie Ren wpada do Tybru Nieznana historia Vaticanum II EWA K. CZACZKOWSKA Przyglądając się zdjęciom z pełnym dostojeństwa gronem ojców soborowych, trudno byłoby dociec, jak wiele w atmosferze Vaticanum II było emocji, napięć i rywalizacji grup o różnych poglądach. I chociaż dokumenty były ogłaszane przez papieża w imieniu całego soboru, to przecież wśród jego uczestników nie były przyjmowane z równym entuzjazmem. Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Samo wprowadzenie postanowień soboru rozpoczęło się w polskim Kościele później i przebiegało wolniej niż na Zachodzie. Natomiast wśród publikacji na temat soboru, prócz przyjętych dokumentów, znajdują się głównie pozycje z zakresu nauczania soboru, jego znaczenia, recepcji w Polsce, kierunków filozoficznych obecnych w Kościele tamtego okresu itd. Najwięcej zresztą publikacji ukazało się w ostatnim dziesięcioleciu. Pisano o skutkach soboru, a nie o jego przebiegu (prócz dziennikarskich korespondencji ukazujących się w "Tygodniku Powszechnym"), czyli czterech sesjach, na których między październikiem 1962 a grudniem 1965 roku zbierali się ojcowie soborowi, by przedyskutować i przyjąć kilkanaście dokumentów, które miały - jak mówił Jan XXIII - "przewietrzyć Kościół". Aby pełna dokumentacja z obrad Soboru Watykańskiego została ujawniona, musi upłynąć co najmniej jedno pokolenie, niemniej okazuje się, że wiedza na ten temat jest pokaźna. Od niedawna także w Polsce, a to za sprawą przetłumaczonej niedawno i wydanej po polsku książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II". Liberałowie kontra konserwatyści Ojciec Wiltgen obserwował sobór z bliska - prowadził niezależny Soborowy Ośrodek Informacji Prasowej, organizował konferencje prasowe z uczestnikami soboru, z 550 z nich przeprowadził wywiady, wydawał biuletyn dla około trzech tysięcy dziennikarzy z ponad stu krajów świata, miał dostęp do oficjalnej korespondencji, dokumentów, materiałów roboczych soboru itp. Na tej podstawie odtworzył w sposób kompetentny, miejscami bardzo szczegółowy, przebieg sesji soboru, pokazując proces przyjmowania dokumentów. Mnóstwo w jego książce nazwisk, dat, liczb, ale dzięki temu powstał - jak się wydaje - bezstronny opis Vaticanum II. Wyłania się z niego sobór jako ciało ustawodawcze podobne do wielu innych, w kórym ścierają się opinie, powstają grupy nacisku o podobnych poglądach, obmyślana jest taktyka działania dla osiągnięcia zamierzonych celów, pisane są petycje, zbierane podpisy itd. Na którym dochodzi nawet do niezamierzonych uchybień w procedurze i interwencji najwyższego autorytetu, w tym przypadku papieża. Kilkanaście dokumentów przyjętych przez sobór było więc wynikiem albo kompromisów między grupami opinii, albo zwycięstw najsilniejszych z nich. Ojciec Wiltgen wymienia siedem takich grup, ale w gruncie rzeczy liczyła się jedna: przymierze europejskie o liberalnym obliczu. Usiłowało się mu przeciwstawić Międzynarodowe Ugrupowanie Ojców uważane, wraz z Kurią Rzymską, za esencję konserwatyzmu. Przymierze europejskie tworzyli, już od pierwszych dni soboru, biskupi z krajów niemieckojęzycznych - Niemiec, Austrii, Szwajcarii, do których dołączyli hierarchowie z Francji, Holandii, a także z Belgii oraz ze Skandynawii. Większość państw tego przymierza położona jest wzdłuż Renu, stąd tytuł książki Wiltgena "Ren wpada do Tybru", gdzie Tybr utożsamia Watykan. Wybitny teolog dominikanin ojciec Yves Congar, recenzując książkę Wiltgena, powiedział: "W skrócie mówiąc, Ren symbolizował szeroki i bystry nurt teologii katolickiej i wiedzy duszpasterskiej, który zapoczątkował swój bieg we wczesnych latach pięćdziesiątych naszego stulecia, a jeśli chodzi o sprawy liturgii i badania nad Pismem Świętym, nawet jeszcze wcześniej". I ten właśnie nurt miał największy wpływ na kształt przyjętych dokumentów, a w konsekwencji na całość dzieła soboru, czyli odnowy Kościoła. Zwycięstwa i porażki Siła przymierza europejskiego polegała głównie na doskonałej organizacji, która dała już o sobie znać podczas formowania komisji soborowych, a potem na regularnych spotkaniach w czasie trwania sesji oraz na konferencjach między sesjami, kiedy przygotowywano się do pracy nad kolejnymi dokumentami. Ustalano na nich plan działania, opracowywano poprawki do projektów, przygotowywano alternatywne propozycje, eksperci dostarczali ojcom soborowym analizy, komentarze, argumenty. Grupie tej przewodził energiczny siedemdziesięcioośmioletni niemiecki kardynał Frings, którego teologiem, co warto podkreślić, był wówczas ksiądz profesor Joseph Ratzinger, dzisiaj watykański kardynał strzegący czystości doktryny, uważany za konserwatystę. Jak wyraził się w innym miejscu książki ojciec Wiltgen, należałoby tylko życzyć, by inne narodowe konferencje biskupów były tak dobrze zorganizowane jak przymierze europejskie, bo stwarzałoby to większą szansę na szerszą reprezentację innych kierunków reprezentowanych wówczas w Kościele. Trzeba jednak zauważyć, że żaden dokument nie mógł być zatwierdzony bez woli dwóch trzecich ojców soborowych, a trudno przypuszczać, iż taki wynik można było osiągnąć wyłącznie dzięki dobrej organizacji pracy grupy znad Renu. Niemniej to właśnie europejskiemu przymierzu udało się m.in. nadać kształt, zmieniając poważnie pierwotny projekt jednej z najważniejszych konstytucji soborowych, nad którą najdłużej dyskutowano - o liturgii. To na skutek jej przyjęcia zostały wprowadzone do liturgii języki narodowe, a duchowni zaczęli sprawować msze zwróceni twarzą do wiernych. Mimo iż - jak pisze ojciec Wiltgen - liberalne przymierze miało decydującą kontrolę nad przebiegiem prac soboru (m.in. także dzięki umiejętnie rozegranej sprawie wyboru do poszczególnych komisji), ponosiło też porażki. Za taką uznano choćby ogłoszenie noty wyjaśniającej zasadę kolegialności w Kościele czy uchwalenie oddzielnego dekretu o życiu zakonnym (do jego przeforsowania musiała zawiązać się grupa ojców o nazwie Sekretariat Biskupów). O różnicy noszenia kapeluszy Ojciec Wiltgen miał świadomość, iż ukazanie działania różnych grup nacisku będzie argumentem wykorzystywanym przez przeciwników zmian w Kościele. I dlatego już we wstępie przypomina, iż tworzenie zespołów roboczych soboru przebiegało tak samo jak przy tworzeniu każdego innego ciała ustawodawczego, albowiem niemożliwe jest, aby 2150 ojców soborowych indywidualnie proponowało poprawki do projektów itd. W sposób naturalny tworzyły się więc zespoły opracowujące tematy, a wewnątrz nich podzespoły osób mających podobne poglądy i chcących mieć wpływ na kształt dokumentów. Czasami, aby wprowadzić albo - przeciwnie - odrzucić jakąś poprawkę, nie cofano się nawet przed uchybieniami proceduralnymi, co z kolei wywoływało potężne kontrakcje. Tak było na przykład w sprawie poprawki podpisanej przez 455 ojców soborowych z 86 krajów, domagających się umieszczenia stanowiska Kościoła względem komunizmu w rozdziale o ateizmie w "Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym". Okazało, że poprawka w ogóle nie dotarła do członków odpowiedniej komisji, gdyż została wstrzymana przez jej sekretarza ojca Glorieux z Lille. Dopiero po interwencji Pawła VI do dokumentu dołączono przypis przypominający nauczanie Kościoła na temat komunizmu, ale faktem jest, że słowo komunizm w dokumencie nie pada (w Polsce pisał o tym przed laty Bohdan Cywiński). Arcybiskup Siguad, jeden z liderów Międzynarodowego Ugrupowania Ojców, skomentował to tak: "Istnieje różnica pomiędzy kapeluszem noszonym w kieszeni a noszonym na głowie". Zwołanie przez Jana XXIII soboru było decyzją zaskakującą. Również, o czym wiadomo od dawna, treść przyjętych przez sobór dokumentów znacznie różniła się od ich pierwotnych projektów. Zasługą ojca Wiltgena jest szczegółowe i bez angażowania emocji opisanie powstawania ostatecznej wersji dokumentów, które zadecydowały o odnowie Kościoła. Ojciec Ralph M. Wiltgen "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II", Poznań 2001
Przyglądając się zdjęciom z pełnym dostojeństwa gronem ojców soborowych, trudno dociec, jak wiele w atmosferze Vaticanum II było emocji i rywalizacji grup o różnych poglądach. Od zakończenia soboru minęło już ponad trzydzieści pięć lat, ale wiedza o jego przebiegu była w Polsce do tej pory nieznaczna. Aby pełna dokumentacja z obrad Soboru Watykańskiego została ujawniona, musi upłynąć co najmniej jedno pokolenie, niemniej okazuje się, że wiedza na ten temat jest pokaźna. Od niedawna także w Polsce, a to za sprawą książki amerykańskiego werbisty ojca Ralpha M. Wiltgena "Ren wpada do Tybru. Historia Soboru Watykańskiego II". Zasługą ojca Wiltgena jest szczegółowe opisanie powstawania ostatecznej wersji dokumentów, które zadecydowały o odnowie Kościoła.
PKP Stan finansów narodowego przewoźnika kolejowego jest tragiczny Najlepiej - szybko sprywatyzować RYS. SYLWIA CABAN HENRYK KLIMKIEWICZ Problemy finansowe PKP narastają: strata bilansowa za 1998 rok wyniosła 1367 mln złotych, strata z działalności w pierwszym kwartale tego roku - 529 mln zł, bieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników. Ton tych informacji jest całkowicie odmienny od tego sprzed roku czy dwóch lat, gdy pojawiały się wiadomości o najlepszym w ostatniej dekadzie wyniku finansowym (w 1997 roku strata była minimalna - 50 mln zł), o przetargach na kilkanaście najnowocześniejszych zestawów pociągów z wychylnym pudłem (wartości 263 mln USD) czy o zamiarze zakupu przez PKP czterystu autobusów szynowych po 2 mln USD każdy. Skąd taka zmiana? Zaczęło się dobrze Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły, jak cała gospodarka, z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Działania kierownictwa przedsiębiorstwa (politycznie mocno zróżnicowanego) były, jak na tamte czasy, odważne, a przy tym rozsądne. Ograniczono zatrudnienie o 50 tys. osób, wydzielono ze struktur firmy zakłady naprawy taboru, wyłączono z użytkowania ponad 2 tys. km linii, powstrzymano spadek przewozów ładunków przez utworzenie kilku firm spedycyjnych, których PKP były udziałowcem, przestrzegano dyscypliny finansowej. Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich, wynoszącej w latach 1991 - 1994 od 1200 do 1500 milionów złotych (według dzisiejszej wartości złotego), stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych: w latach 1995 - 1996 wynosiła ona 34 - 35 proc. PKP wykorzystywały pozycję przewoźnika monopolisty. Głównymi kontrahentami kolei w przewozach towarów były (i są) duże przedsiębiorstwa państwowe (kopalnie, huty), które nie naciskały zbyt mocno na obniżkę stawek przewozowych, gdyż jednocześnie były poważnym dłużnikiem PKP. Względnie stabilna sytuacja finansowa PKP w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stała się - paradoksalnie - jednym z powodów przyszłych kłopotów. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe (w roku 1998 wyniosły 560 mln zł, tj. 8 proc. całości przychodów). Jednocześnie pod wpływem nacisków społecznych państwo nie rezygnowało z ingerencji w przewozy pasażerskie. Suwerenność PKP była skutecznie ograniczana w kształtowaniu cen przewozów przez utrzymywanie dużych ulg przejazdowych, zbyt dużej infrastruktury torowej i zmuszanie firmy do prowadzenia połączeń o niskiej frekwencji podróżnych. Deficyt przewozów pasażerskich rósł z roku na rok: w 1998 roku strata z tego tytułu wyniosła 2,7 mld zł, a po uwzględnieniu dotacji - 2,1 mld zł. Kłopoty z inwestycjami W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny, zwłaszcza jeżeli chodzi o infrastrukturę, korzystając z zachodnich kredytów inwestycyjnych. Te kosztowne wydatki odbywały się z pełną aprobatą rządu. Inwestycje były ukierunkowane głównie na osiągnięcie dużej szybkości podróżowania - od 160 do 250 km/h. Zakupy nowoczesnych lokomotyw, wagonów czy całych pociągów odkładano, ponieważ polski przemysł nie opanował nowoczesnych technologii spełniających europejskie standardy techniczne. Nie wszystkie inwestycje zostały zakończone. Brakuje nowoczesnych urządzeń sterowania ruchu, które umożliwiają prowadzenie pociągów z szybkością ponad 200 km/h. Nie ma pieniędzy na zakup nowoczesnych jednostek, które mogą wykorzystać osiągnięte parametry techniczne torowisk, a już trzeba spłacać kredyty. Ciężar wydatków inwestycyjnych podnoszących szybkość podróży obciąża, przy poprawnych rozliczeniach kosztów, wyłącznie przewozy pasażerskie: do przewozu ładunków wystarczy szybkość nie przekraczająca 100 km/h. Firma szczególna Przeświadczenie o nietypowości i wyjątkowości polskich kolei zaowocowało ustawą o PKP z 6 lipca 1995 roku. Nie jest to zbyt szczęśliwe rozwiązanie. Konstrukcja prawna PKP zawiera elementy przeniesione z ustawy o przedsiębiorstwach państwowych i elementy wzorowane na prawie o spółkach (zarząd, prezes zarządu - dyrektor generalny, rada PKP zamiast rady nadzorczej, obligatoryjny udział w radzie trzech przedstawicieli związków zawodowych, uprawnienia właścicielskie ministra transportu itp.). Ustawa, która miała uniezależnić PKP od wpływów politycznych, w rezultacie je wzmocniła. PKP miały i mają silną reprezentację związkową. Dziewiętnaście związków zawodowych skupia 90 proc. pracowników z ponad dwustutysięcznej załogi. Siła związków spowodowała przyjęcie przez PKP wewnętrznych regulacji, które spłaszczają poziom wynagrodzeń, eksponują ponad miarę element stażu pracy, konserwują wśród pracowników postawy roszczeniowe i zachowawcze. W PKP od kilkunastu lat nie ma praktycznie dopływu nowych pracowników. Pracownicy z wyższym wykształceniem to zaledwie 4,1 proc. ogółu zatrudnionych. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane wśród pracowników poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady. Załamanie z lat 1997 - 1998 Przełomowe znaczenie dla PKP miały lata 1997 - 1998. Firma tworzyła bardzo scentralizowaną instytucję, której funkcjonowanie opierało się na ścisłym przestrzeganiu procedur oraz dyscypliny finansowej. Taka kolej na pewno nie grzeszyła nowoczesnością, ale była przewidywalna. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy - choć ostrożny i wydłużony w czasie - zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Nie dostrzeżono w porę sygnałów o załamywaniu się rynku przewozów towarowych w drugiej połowie 1997 roku wskutek restrukturyzacji sektora węglowego i hutnictwa. PKP przyjęły nierealne plany przewozów ładunków towarowych na 1998 rok. W rezultacie, przy zahamowaniu zmniejszania zatrudnienia, koszty płac (mimo niewygórowanego przeciętnego wynagrodzenia) stanowiły już 53 proc. całości kosztów. W dobrze zarządzanych kolejach amerykańskich udział kosztów osobowych wynosi około 30 proc. Obecnie stan PKP jest tragiczny. Świadomie używam tak drastycznego określenia. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. Spadają, dotąd zawsze wysokodochodowe, przewozy ładunków. Strata za pierwszy kwartał tego roku wyniosła 529 mln zł. Nie ma złudzeń co do tego, że strata roczna przekroczy 2 mld zł. Ta wysokość deficytu występuje przy ograniczeniu prawie do zera wydatków inwestycyjnych (150 mln zł na ten rok, choć odpisy amortyzacyjne za ten okres przekroczą 1,5 mln zł). Inicjatywa dobra, ale spóźniona Niedawno minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Jest to inicjatywa mocno spóźniona. PKP powinny jak najszybciej zostać przekształcone w spółkę akcyjną i pełnić funkcję agencji restrukturyzacyjnej, której zadaniem będzie wyłonienie zdolnych do samodzielnego funkcjonowania podmiotów gospodarczych (spółek infrastruktury, przewozów towarowych i pasażerskich). Zamierzenia obejmują również urynkowienie zorganizowanych części mienia PKP, spełniających w stosunku do spółek wiodących funkcje usługowe, i zagospodarowanie majątku zbędnego. Spółki przewozowe powinny tworzyć firmy (operatorów kolejowych) oparte na rynkach przewozów towarów i korytarzach transportowych dla ruchu pasażerskiego. Podmioty te następnie będą zbywane prywatnym inwestorom. Porządek na torach ma zagwarantować Urząd Regulatora Kolei. Proponowane rozwiązania oparte są na doświadczeniach prywatyzacyjnych kolei angielskich. Model ten wymaga jednak przystosowania do polskich warunków. Polska nie jest wyspą i należy liczyć się z bardzo silnymi naciskami kolei sąsiedzkich, żeby umożliwić im wjazd na polską sieć kolejową. Myślę, że nie tyle należy bronić dostępu do polskiego rynku, ile uwarunkować ten dostęp uczestnictwem w kosztach restrukturyzacji PKP. Jakie szanse, jakie pieniądze Zamiar ministra transportu jest sensowny i konieczny. Jakie ma szanse realizacji? Pomijam aspekt społeczny, skądinąd ważny, bo bez przyzwolenia głównych central związkowych trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek restrukturyzację PKP. Bardziej interesująca jest realność finansowa tego przedsięwzięcia. Resort transportu zakłada oddłużenie przedsiębiorstwa przez umorzenie całości zobowiązań PKP wobec skarbu państwa według stanu na koniec 1998 roku (czyli 768 mln zł). Zakłada się zaciągnięcie dodatkowych, specjalnych kredytów, także w Banku Światowym, oraz emisję wieloletnich (10 - 20 lat) euroobligacji. Pojawia się pytanie, jak duże środki finansowe uda się zgromadzić? Koszty oddłużenia i niezbędnych działań naprawczych włącznie z restrukturyzacją zatrudnienia należy szacować na 6 - 10 mln zł, zależnie od tempa przeprowadzania zmian. Plan Syryjczyka rozłożony jest na cztery lata. Sprzedaż spółek przewozowych miałaby się rozpocząć w 2002 roku. Oznacza to, że koszty restrukturyzacji osiągną górny poziom. A gdzie środki na rozwój, w sytuacji, w której ciężar finansowy samej restrukturyzacji jest wystarczająco przygnębiający? Gdzie środki na pilne inwestycje? To kolejne miliardy. PKP szacują niezbędne koszty zakupu taboru na 15 mld zł. Stan infrastruktury torowej wprawdzie się poprawił, ale do zakończenia zakładanych inwestycji potrzeba kolejnych 15 mld zł. Obawiam się, że państwo przecenia aktywa PKP, które mogłyby stać się zabezpieczeniem dla pożyczkodawców. Najbardziej wartościowe nieruchomości zostały już zastawione, a wartość majątku produkcyjnego kolei jest niska i szybko degraduje się. Nie tylko jednostki trakcyjne, ale też większość wagonów pasażerskich i towarowych nie spełniają międzynarodowych standardów technicznych, co jest warunkiem dopuszczenia do ruchu po europejskich drogach kolejowych. Nawet najlepszy pomysł na naprawę polskich kolei nie powiedzie się bez koniecznych środków finansowych. Czy państwo jest dziś w stanie przy takich ogromnych problemach budżetowych wyłożyć 10 mln zł? Kto da gwarancję, że pieniądze te będą właściwie wykorzystane? Rozwiązanie jest tylko jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców. Na inne, bardziej łagodne rozwiązania nie ma już czasu. Autor jest prezesem Zespołu Doradców Gospodarczych "TOR".
Problemy finansowe PKP narastają. Prezes Zarządu PKP informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników. Rozpoczęty w 1997 proces restrukturyzacji firmy zachwiał jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Obecnie stan PKP jest tragiczny. minister transportu i gospodarki morskiej zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Rozwiązanie jest jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców.
INFORMATYZACJA Jak zbudować system komputerowy Pośpiech szkodzi przetargom RYS. PAWEŁ GAŁKA RYSZARD NOWAK System informatyczny jest jak wodociąg - dopóki pracuje, dopóty nie budzi zainteresowania. Dopiero w momencie awarii skupia na sobie uwagę. Przykładem może być ZUS. Kilkanaście lat system informatyczny ZUS działał nieprzerwanie. Przez cały ten czas prawie nikt o nim nie słyszał, nim nie zabrano się za jego unowocześnienie przy okazji reformy ubezpieczeń społecznych. Zresztą w zakresie wypłat rent i emerytur oraz wniosków o przyznanie świadczeń działa nadal tzw. stary system. Całe szczęście, że tworzenie nowego zaczęto od obsługi składek. Ucieczka dostawcy Od kilku lat toczy się dyskusja na temat powodów niepowodzeń we wdrażaniu wielkich systemów informatycznych (system podatkowy, celny, ubezpieczeń społecznych, itd.). Różne są metody realizacji dużych przedsięwzięć informatycznych. Jedna z mniej szczęśliwych to rozpisanie przetargu ukierunkowanego na wybór dużej firmy informatycznej, która będzie w stanie przejąć całą odpowiedzialność za budowę systemu. Przykład: przetarg na kompleksowy system dla urzędów celnych. Umowa była majstersztykiem. Siemens Nixdorf wypchnął do podpisania tej umowy swoją spółkę CGK, systemu jak nie było, tak nie ma, a biedna, wystawiona do odstrzału CGK i tak nie zapłaciła przewidzianych umową kar. Wydaje się, że im większy system, tym mniejsza szansa na osiągnięcie sukcesu tą drogą. Najprawdopodobniej niewiele daje eskalacja żądań i gwarancji w wymaganiach przetargowych, gdy przedmiotem przetargu jest dostawa, czyli wykonanie i następnie oddanie systemu w całości do eksploatacji przez zamawiającego. Znany efekt "ucieczki dostawcy" zaowocuje nieuchronnie pozostawieniem użytkownika z problemami, gdy tylko koszty ich rozwiązywania okażą się zbyt wysokie. Bull, francuska firma informatyczna, znalazła sposób, by zostawić "wyeksploatowanego" klienta w trakcie realizowania kontraktu na informatyzację podatków w Polsce, a i ZUS zostanie zapewne pozostawiony samemu sobie, gdy przestanie być finansowo interesujący. Standardy polskie i zachodnie Jako antidotum na niebezpieczeństwa związane z wdrażaniem systemów informatycznych w nowych lub reformowanych instytucjach wymienia się często koncepcję zakupu i zaadaptowania gotowego i sprawdzonego systemu z zachodu. Zakłada się, że skoro w efekcie tego procesu powstanie organizacja zgodna z zachodnimi standardami, to któryś z istniejących zachodnich systemów będzie spełniał jej potrzeby. Ten pogląd usprawiedliwia odkładanie istotnych decyzji i powoduje, spontaniczną, pozbawioną jakiegokolwiek planu mikrokomputeryzację takiej instytucji. Polonizowanie i wdrażanie typowych systemów zarządzania produkcją w typowych przedsiębiorstwach trwa kilka lat, zwykle zdecydowanie dłużej niż zakłada się na początku, i kończy się pełnym sukcesem w zastanawiająco niskim procencie przypadków. Koszt jest zawsze bardzo wysoki. Koncepcje zinformatyzowania w ten sposób państwowych instytucji często rozważano i zwykle odrzucano. Powodem był najprawdopodobniej wzrost wiedzy na temat problemów z ich realizacją. Własnym sumptem Kilkakrotnie podejmowano próby stworzenia kompleksowego systemu dla powstającej lub reorganizującej się instytucji, powołując w jej ramach zespół informatyków. Drugi etap budowy systemu ewidencji podatków i podatników "Poltax" jest tego klasycznym przykładem. Kiedy po pięciu latach okazało się, że wynajęcie francuskiej firmy Bull nie rozwiązuje problemu informatyzacji systemu podatkowego w Polsce, zdecydowano się na rozbudowanie stworzonego w ramach Ministerstwa Finansów zespołu informatyków, który przejął całe zadanie. Kierujący wcześniej tym zespołem, jeszcze podczas współpracy z Francuzami, profesor Andrzej Jankowski jako jedną z przyczyn niepowodzenia "Poltaksu" podał w piśmie "Computerworld" fakt tworzenia systemu przez zespół dopiero powstający, i to w bardzo niesprzyjających warunkach (m.in. zmiany w działaniu samej instytucji, nieuregulowany status informatyków, zmiany priorytetów). Budowanie sprawnego zespołu informatyków zawsze trwa długie lata, a żeby stworzyć dobry system informatyczny, trzeba najpierw zrobić w danej dziedzinie system zły. Według płynących ostatnio od osób kierujących informatyzacją podatków -"Poltax" ma się coraz lepiej. Być może etap złego działania został już zakończony i za kilka lat system będzie pracował w wystarczającym zakresie. Komu jakie zadanie Drogą, która w naszych realiach okazywała się dotychczas dość skuteczna, jest oddanie dobrze zdefiniowanych informatycznych zadań do wykonywania przez wyspecjalizowane zewnętrzne firmy. Koncepcja ta ma następujące zalety: - Już w fazie analizy zadania umożliwia dostęp do specjalistycznej wiedzy i oparcie planów na realnie istniejących mocach wykonawczych. -Zaoszczędza czas potrzebny na stworzenie zespołów i ośrodków informatycznych. - Wyklucza zjawisko "ucieczki dostawcy" - w odróżnieniu od dostawcy systemu wykonawca usług jest wynagradzany za eksploatację systemu w danym okresie. - Wymusza skuteczne egzekwowanie powierzonych zadań przez wcześniejsze precyzyjne określenie składowych systemu, zakresu obowiązków i odpowiedzialności poszczególnych wykonawców. Zlecanie poszczególnych zadań budowy systemu zewnętrznym firmom jest natomiast szalenie nieatrakcyjne w początkowej fazie przedsięwzięcia - zbyt szybko ukazuje wszystkie koszty i rzeczywiste problemy. W dodatku, przez wielu informatyków zatrudnionych w informatyzowanej instytucji traktowany jest jako zamach na ich pozycję. Tymczasem ich pozycja umacnia się: do nich należy dokonanie szczegółowej analizy, które z zadań zlecić na zewnątrz, które realizować, korzystając z własnych zasobów, a także, jak te cząstkowe rozwiązania, eksploatowane na odległych komputerach, najprawdopodobniej w różnych technologiach, zintegrować w jeden "przezroczysty", osiągalny ze wszystkich stanowisk pracy system. Przykładem takiej ścieżki jest KRUS - Kasa Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, która uznana została przez tygodnik "Teleinfo" za najlepiej zinformatyzowaną instytucję ubezpieczeniową w 1999 r. Charakterystyczne jest, że KRUS nie ma własnego ośrodka informatyki - obsługiwana jest przez grupę zewnętrznych firm. Ważne, że do tej pory nic nie było słychać o kłopotach z identyfikacją składek czy wypłatami rolniczych świadczeń. To znaczy, że systemy w KRUS działają. Nie tylko komputery Stałym elementem najbardziej fatalnych scenariuszy jest niedostrzeganie złożoności zadania informatycznego. Zwykle na początku widzi się jedynie wielką liczbę komputerów osobistych otoczonych najprzeróżniejszymi peryferiami i podłączonych do lokalnych lub regionalnych serwerów, a wszystko to zwieńczone wielkim serwerem centralnym. Prezes Janusz Paczocha, obejmując kilka lat temu stanowisko w Głównym Urzędzie Ceł, zapowiadał jako pierwszy krok w nowym etapie realizacji systemu informatycznego rozpisanie wzorcowego przetargu na mikrokomputery dla urzędów celnych. Przetarg się odbył i zapewne był wzorcowy, tylko w żaden sposób nie przybliżył uruchomienia systemu. Zakup sprzętu wraz z podstawowym oprogramowaniem i urządzeniami peryferyjnymi to przedsięwzięcie najprostsze, spektakularne i łatwo je przedstawić jako duży sukces, mimo iż potem często okazuje się, że duża część zakupów była chybiona. Poważny problem zaczyna się z chwilą przystąpienia do przejęcia danych z istniejących systemów. Przyjęta jest zwykle jedna z dwóch skrajnych koncepcji: -Desperacka - próba wykonania przy okazji budowy nowego systemu wszystkich "niekompletnych" ewidencji. Doprowadza to do rozproszenia wysiłków i skutecznie zatrzymuje budowanie właściwego systemu. - Kunktatorska - okrojenie "na razie" systemu. Tego rodzaju wyjście nazywane jest pragmatycznym i prowadzi do wytworzenia papierowo-mikrokomputerowej atrapy systemu, przy czym przeznaczone na realizację projektu fundusze topi się w "wyposażaniu technicznym biur i centrali". Pod presją czasu W dalszym ciągu na realizację czekają programy komputeryzacji systemów ewidencji pojazdów i kierowców, ewidencji gruntów, upraw i zwierząt, podatków i podatników ("Poltax"), rejestrów sądowych, systemów dla administracji celnej ("Osiac") i wiele innych. Prawie każda resortowa reforma czy reorganizacja zawiera w sobie konieczność stworzenia ogólnokrajowego systemu informatycznego. Perspektywa wejścia do Unii Europejskiej zjawisko to nasili. Kolejne poważne informatyczne przedsięwzięcia będą podejmowane pod presją czasu. W przygotowywanych w pośpiechu dokumentach przetargowych pojawią się chybione wymagania i nierealne terminy. Do wydania są duże, w większości unijne pieniądze. Żądania szybkich efektów łatwo zaowocują powielaniem ogólnie znanych scenariuszy. Dotychczas przynosiły one tylko niepowodzenia. Autor reprezentuje Agencję Informatyczną, partnera firmy Software AG w Polsce, dostawcy narzędzi do tworzenia systemów informatycznych o kluczowym znaczeniu
toczy się dyskusja na temat powodów niepowodzeń we wdrażaniu wielkich systemów informatycznych.Różne są metody. Jedna z mniej szczęśliwych to wybór dużej firmy informatycznej, która będzie w stanie przejąć odpowiedzialność za budowę systemu. wymienia się koncepcję zakupu i zaadaptowania gotowego systemu z zachodu. skuteczna jest oddanie dobrze zdefiniowanych informatycznych zadań do wykonywania przez wyspecjalizowane zewnętrzne firmy.
W Ameryce możliwe jest w zasadzie wszystko. Jednego tylko nikt jakoś nie potrafi sobie wyobrazić - tego, że 98-letni Strom Thurmond miałby po 46 latach zasiadania w Senacie przejść na emeryturę. Konfederata XX wieku Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Na waszyngtońskim Kapitolu stoi jego popiersie, a w Columbii, stolicy Karoliny Południowej, i w rodzinnym Edgefield - pomniki. Jego imię noszą między innymi liceum, autostrada, koszary, tama i jezioro. Tak czczony - już za życia - jest legendarny senator Strom Thurmond. Ale ów heros, faktyczny przewodniczący amerykańskiego Senatu (oficjalnie jest nim wiceprezydent) i czwarta osoba w państwie, czuje się coraz gorzej i niewykluczone, że zrezygnuje z mandatu - alarmują amerykańskie gazety. Ewentualne odejście Thurmonda oznaczałoby nie tylko kres najbarwniejszej kariery XX wieku, ale i - być może - trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Jeżeli jednak dotrwa on do końca kadencji, upływającej w styczniu 2003 roku, będzie pierwszym w historii USA senatorem, który ukończy sto lat piastując urząd. Stary człowiek i może Senne prowincjonalne miasteczko Aiken w Karolinie Południowej, gdzie mieści się regionalne biuro senatora, jest skąpane w zieleni. Trawniki przypominają tu miejscami dywany z szyszek, które spadają tysiącami z sosen, jodeł, modrzewi i świerków. Raz w tygodniu do Aiken przyjeżdża do fryzjera 91-letnia Mary, siostra Stroma. W okolicy mieszkają też jej bliźniaczka Martha i najstarsza z sióstr, 94-letnia Gertruda. Aiken to również miasto Nancy Moore, młodszej o prawie pół wieku żony Thurmonda, z którą senator pozostaje od dziesięciu lat w separacji. Ach, co to był za ślub. Ameryka 1969 roku. Panna - zdecydowanie młoda, 22 lata; cztery lata wcześniej zdobyła tytuł Miss Karoliny Południowej. Pan - w wieku jak najbardziej zaawansowanym, 66 lat, dni chwały dawno, wydawałoby się, za nim. Wydawcy ilustrowanych magazynów zacierali ręce, podstarzali dandysi nabierali chętki, by iść za przykładem, połowa społeczeństwa się śmiała, a druga połowa nie wychodziła ze zdumienia, choć dziwić się nie za bardzo było czemu. W końcu każdy wiedział, że Strom lubi kobiety, a kobiety, z tych czy innych powodów, lubią jego. Nawet dziś, gdy senator odwiedza rodzinny stan, nie przepuszcza na spotkaniach z wyborcami okazji, by zauważyć na głos, jak to miło, że miejscowe damy są wciąż takie eleganckie, urodziwe, atrakcyjne... Czasami senator daje upust swej fascynacji w sposób nieco bardziej ekspansywny. Będąc już 90-latkiem, nie tracił rezonu i podobno obłapywał w windzie na Kapitolu pewną panią senator, co o mało nie zakończyło się dlań oskarżeniem o molestowanie seksualne. Pytany przez dziennikarki o sprawy polityczne czy społeczne, odpowiada z kolei czasem z błyskiem w oku: "Jest Pani piękną kobietą". Jak wyznał jednej z gazet: "Nie sądzę, by było to naturalne, gdyby człowiek nie interesował się płcią przeciwną. Ja po prostu uwielbiam kobiety, piękne kobiety". Bawi to całą Amerykę. Dowody na to, że wiara w nadludzkie możliwości Starego Stroma nie słabnie, można znaleźć między innymi w książce "Ol' Strom. An unauthorized biography of Strom Thurmond" (Stary Strom. Nieautoryzowana biografia...) autorstwa Jacka Bassa i Marylin W. Thompson. Na jednym z zamieszczonych w niej dowcipów rysunkowych kobieta przechodząca tuż obok naturalnej wielkości pomnika senatora odwraca się nagle z niedowierzaniem i patrząc na swoją efektowną pupę wykrzykuje: "Na Boga! Przysięgłabym, że ktoś mnie uszczypnął!" Znana powszechnie skłonność Thurmonda do płci przeciwnej nie oznacza jednak, że jest on wyrozumiały dla każdego mężczyzny o podobnych zainteresowaniach. Kiedy w Senacie debatowano nad losem Billa Clintona, oskarżonego o krzywoprzysięstwo w tak zwanej sprawie Lewinsky, Thurmond zdecydowanie głosował za uznaniem prezydenta za winnego. "Tylko żeby nie było nieporozumień" - podkreślił, gdy rozmawialiśmy o tym w jego waszyngtońskim biurze. "Chodziło o krzywoprzysięstwo! Krzywoprzysięstwo, a nie żadne romanse!!!". Winogrona gniewu Pierwsza żona Thurmonda - Jean, z którą, o czym mówią wszyscy, był podobno naprawdę szczęśliwy, zmarła przedwcześnie na raka mózgu. Drugą - Nancy - Strom poznał, gdy pewnego lata pracowała u niego w biurze. Zakochał się i zdecydował na ślub, mimo że był od niej starszy o 44 lata. Przez dłuższy czas wszystko układało się na pozór gładko. W 1982 roku dziennik "Washington Post" napisał, że Nancy wstaje o drugiej w nocy i do 5.30 obrabia pocztę senatora, a potem udaje się z mężem, który miał już wtedy na karku osiemdziesiątkę, na poranną przebieżkę. Dopiero po latach wyszło na jaw, że Nancy ma problemy z alkoholem. Zdecydowała się leczyć dopiero, gdy została zatrzymana przez policję za jazdę po pijanemu i trafiła do aresztu. Wcześniej jednak na rodzinę spadło ogromne nieszczęście. Córka Thurmondów (mieli oni czworo dzieci), nosząca to samo imię co matka - Nancy - zginęła pod kołami samochodu prowadzonego przez nietrzeźwą kobietę. Kary za jazdę po pijanemu są w Karolinie Południowej raczej surowe - zaostrzył je sam Thurmond, w czasie gdy był gubernatorem. Zabójczyni otrzymała jednak stosunkowo niewysoki wyrok. Być może sąd nie był zbyt srogi w obawie, iż ktoś mógłby powiedzieć, że dzieje się tak, bo ofiarą była córka senatora. Mówi się niekiedy, że Thurmond, który sam nie pije i nigdy nie pił, wręcz nienawidzi alkoholu. Przed dwoma laty omal nie wpadł w szał, dowiedziawszy się, że producenci wina w USA zamierzają drukować na etykietach butelek treści zachęcające konsumentów do wypitki. Chodziło o stwierdzenie, jakoby wino przez wieki umilało społeczeństwom spożywanie posiłków i że kieliszek bądź dwa kieliszki dziennie zmniejszają ryzyko zachorowania na choroby serca. Zdaniem senatora producenci powinni raczej informować na etykietach, i to wołami, że alkohol zabija sto tysięcy Amerykanów rocznie. W 1991 roku Thurmondowie zdecydowali się na separację. Powodem miało być właśnie zamiłowanie Nancy do trunków oraz domniemane flirty - z mężczyznami na pewno od senatora młodszymi. I oto w dziesięć lat później Waszyngtonem wstrząsnęła nagle niewiarygodna pogłoska, jakoby Nancy szykowała się do zastąpienia Starego Stroma w fotelu senatora. Dixie znaczy Południe Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, maleńkiej mieścinie w Karolinie Południowej. Edgefield zapisało się w historii tym, że gdy wybuchła wojna secesyjna (1861-65), do armii Konfederacji (CSA) zgłosili się wszyscy tutejsi mężczyźni. Miasto wydało też na świat aż dziesięciu gubernatorów; Thurmond był ostatnim z dziesiątki. Senator jest naprawdę stary. Jego kariera polityczna trwa tak długo, że stał się dla Ameryki symbolem łączącym wiek XIX z XXI. Kiedy w latach 20. kandydował na kuratora oświaty w powiecie Edgefield, głosowali nań między innymi weterani-konfederaci, którzy 60 lat wcześniej walczyli z żołnierzami Abrahama Lincolna w wojnie stanów czy wojnie o niepodległość Południa, jak często nazywa się w tych stronach wojnę secesyjną. Po ukończeniu studiów Thurmond był prawnikiem, senatorem stanowym i sędzią. Czterech morderców skazanych w procesach, którym przewodniczył, zakończyło swój niechlubny żywot na krześle elektrycznym. Strom wierzył i wierzy w odstraszające działanie kary głównej i to nie tylko za zbrodnię morderstwa. Już jako parlamentarzysta dwukrotnie proponował, by wprowadzić w całym kraju karę śmierci również dla handlarzy narkotyków. Wróciwszy z drugiej wojny światowej, zajął się na dobre polityką i błyskawicznie został gubernatorem, w czym pomogła mu chwała bohatera z Normandii i zaszczytne odznaczenie wojenne - Purpurowe Serce. Został też rzecznikiem praw stanów - a w szczególności stanów Południa. Ktoś, kto chciał wtedy mieć na Południu coś do powiedzenia, należał do Partii Demokratycznej; republikanom wciąż nie umiano jeszcze bowiem zapomnieć zwycięstwa w wojnie secesyjnej. Wśród demokratów doszło wówczas do poważnego rozłamu na tle stosunku do segregacji rasowej. Południowcy stali na stanowisku, że jej ewentualne zniesienie winno pozostać w gestii poszczególnych stanów, a nie rządu federalnego. Nie mogąc porozumieć się w tej kwestii z ubiegającym się o reelekcję prezydentem demokratą Harrym Trumanem, zdecydowali się rzucić mu wyzwanie. W ten sposób na amerykańskiej scenie politycznej pojawiła się Partia Praw Stanów, czyli dixiekraci (zbitka terminów: Dixie - amer.: Południe i demokraci). Segregacja dziś, jutro, zawsze Nowe ugrupowanie postanowiło wystawić własnego kandydata na prezydenta. Postawiono właśnie na Thurmonda. I choć uległ on w wyborach 1948 roku nie tylko Trumanowi, ale i republikaninowi Thomasowi Deweyowi, wygrywając jedynie w Karolinie Południowej, Alabamie, Missisipi i Luizjanie, niewiele brakowało, by jednak został prezydentem. Jak policzono, gdyby zaledwie 21 tysięcy wyborców w stanach Ohio i Illinois głosowało inaczej, ani Truman, ani Dewey nie zdobyliby wymaganej większości głosów. Wyboru prezydenta musiałaby wówczas dokonać Izba Reprezentantów Kongresu. Ponieważ przy ówczesnym układzie sił demokraci za nic nie poparliby Deweya, a republikanie - Trumana, bardzo prawdopodobne jest, że prezydentem zostałby kandydat "kompromisowy", czyli Thurmond. W 1957 roku senator postawił sobie za zadanie niedopuszczenie do debaty nad ustawą, której przyjęcie znosiłoby segregację rasową. Przez kilka dni przesiadywał w saunie i pił tylko tyle wody, ile musiał. W dniu głosowania porządnie odwodniony pojawił się na senackiej mównicy i nie schodził z niej przez 24 godziny i 18 minut. Mówił i mówił, pochłaniając litrami napoje, a po skończeniu przemówienia przez dwie godziny rozmawiał jeszcze z dziennikarzami. Do toalety nie poszedł ani razu, bowiem zejście z mównicy równałoby się rezygnacji z głosu. Innym razem, przed drzwiami Senatu, pochwycił zapaśniczym chwytem pewnego senatora, chcąc uniemożliwić mu wejście do sali obrad, gdyż ten zamierzał głosować nie po jego myśli. Ustawę jednak ostatecznie przyjęto, choć - między innymi dzięki Thurmondowi - w kształcie nieco odbiegającym od oryginalnego. Thurmond bardzo długo pozostawał niepoprawnym segregacjonistą. Pohukiwał, że armia i gwardia narodowa, przy pomocy których Waszyngton wcielał na Południu w życie idee równości rasowej, nie będą miały tylu żołnierzy, by "wpuścić Murzynów do naszych domów, kościołów, kin, teatrów i basenów". Blisko mu było do gubernatora Alabamy George'a Wallace'a, niestrudzonego propagatora słynnego hasła "Segregacja dziś, segregacja jutro, segregacja na zawsze". Ale nie mieli racji ci, którzy nazywali Thurmonda rasistą. To on przecież, jeszcze jako gubernator, doprowadził do postawienia przed sądem 28 białych, którzy dopuszczali się linczów, i to on pierwszy zatrudniał Murzynów jako urzędników w swym biurze. Może dlatego do dziś, pytany o tamte lata, mówi, że nie ma sobie nic do zarzucenia - odwrotnie niż nieżyjący już Wallace, który przyznał przed śmiercią, że żył w błędzie. Jest nie do zastąpienia Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Dlatego tak wiele osób boi się przyznać wprost, że nieuchronnie zbliża się jego czas. Co kilka dni senator przewożony jest do szpitala na badania. Ma kłopoty z kojarzeniem, utrzymaniem równowagi, ze słuchem. Zrezygnował nawet z otwierania codziennych sesji Senatu - ceremoniii, na którą jeszcze niedawno potrafił gnać prosto ze szpitala. Kiedy rozmawiałem z nim przed dwoma laty, trzymał się jeszcze kapitalnie i zdawał się być, jak na swój wiek, w pełni sił. Mówił, jak zwykle, niezrozumiałym prawie dla nikogo językiem z akcentem z Głębokiego Południa z początku wieku (dziś już poprzedniego). Jego przeszczepione marchewkowe włosy świeciły w ostrym kwietniowym słońcu, twarz tryskała energią i aż się rozpalał, opowiadając i pokazując mi zdjęcia dziewięciu prezydentów, z którymi pracował (George W. Bush jest dziesiąty). Przypomniało mi się, jak przed wyborami w 1996 roku, kiedy zresztą zapowiedział, że kandyduje po raz ostatni, szef jego kampanii pytał, porównując go z o wiele młodszym konkurentem: "Mam tu 96-latka z 42-letnim doświadczeniem i 42-latka bez żadnego doświadczenia. Kogo wybieracie?". Dziś kwestia sukcesji po Thurmondzie stała się sprawą wagi państwowej. I dzieje się tak nie tylko dlatego, że jest on czwartą osobą w państwie i gdyby coś złego spotkało nagle Busha, wiceprezydenta Dicka Cheneya i przewodniczącego Izby Reprezentantów Dennisa Hasterta, to on właśnie zostałby prezydentem! W Białym Domu i w Izbie Reprezentantów republikanie rządzą dziś niepodzielnie, ale w Senacie obie partie mają po pięćdziesięciu przedstawicieli. W przypadku kiedy głosowanie kończy się remisem, decyzję podejmuje wiceprezydent, dziś - republikanin. Gdyby jednak Thurmond zrezygnował z mandatu z przyczyn zdrowotnych albo gdyby umarł w trakcie pełnienia urzędu, jego następcę wyznaczy gubernator Karoliny Południowej. A tak się składa, że gubernatorem jest Jim Hodges, demokrata, który z radością mianowałby na miejsce Thurmonda któregoś ze swych partyjnych kolegów, sprawiając, że demokraci mieliby odtąd w izbie większość. Mocno przerażeni obrotem spraw karolińscy republikanie przygotowali już nawet podobno projekt ustawy, zgodnie z którą gubernator mógłby w tego typu sytuacjach czynić sukcesorem wyłącznie członka tego samego ugrupowania, które reprezentował dotychczasowy senator. Życie mija zbyt szybko Wychodzący w Columbii dziennik "The State" napisał niedawno, że senator nagrał w ubiegłym roku taśmę wideo, na której prosi gubernatora, by w razie czego wyznaczył na jego następczynię Nancy Thurmond (w USA w razie rezygnacji lub śmierci senatora z reguły nie organizuje się wyborów uzupełniających). Hodges, któremu Nancy zaprezentowała nagranie w listopadzie, twierdzi, że nie wątpi, iż Thurmond dotrwa do końca kadencji, ale odmawia rozmowy na ten temat z dziennikarzami, utrzymując, że nie ma co rozmawiać o czymś, co jest niewyobrażalne. Sam główny bohater przyznaje, że rzeczywiście rozważał złożenie mandatu, ale zmienił zdanie po "otrzymaniu licznych telefonów z Karoliny Południowej i przemyśleniu konsekwencji politycznych". Dodaje, że na razie myśli nie o rychłym umieraniu, ale charlestońskiej gazecie "Post and Courier" wyznał kilka tygodni temu, że choć jako odznaczony weteran drugiej wojny ma prawo do pochówku na Cmentarzu Narodowym Arlington pod Waszyngtonem, chce po śmierci spocząć w Aiken. Na razie jednak - przekonuje - czuje się, jakby miał ze 40 lat mniej i podkreśla, że odziedziczył "dobre geny". Żałuje tylko, mówiąc o całym swym życiu, że "to wszystko minęło zbyt szybko". Jakby to nie brzmiało okrutnie, każdy w końcu, najdłuższy nawet żywot musi kiedyś mieć swój kres. Dzień, w którym Ameryce zabraknie Stroma Thurmonda, będzie pewnie dla wielu taki, jak dla narratora powieści "Alienista" Caleba Carra pożegnanie Teodora Roosevelta, zmarłego w 1919 roku byłego prezydenta i wyjątkowo nietuzinkowego człowieka: "Teodor leży w ziemi. (...) Myśl, że nie żyje, jest właśnie taka - nie do przyjęcia". - JAN TRZCIŃSKI
nikt nie potrafi sobie wyobrazić tego, że 98-letni Strom Thurmond miałby po 46 latach zasiadania w Senacie przejść na emeryturę. faktyczny przewodniczący amerykańskiego Senatu i czwarta osoba w państwie, czuje się coraz gorzej i niewykluczone, że zrezygnuje z mandatu. Pierwsza żona Thurmonda Jean zmarła przedwcześnie na raka mózgu. Drugą - Nancy - poznał, gdy pewnego lata pracowała u niego w biurze. Zakochał się i zdecydował na ślub, mimo że był od niej starszy o 44 lata. po latach wyszło na jaw, że Nancy ma problemy z alkoholem. Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, w Karolinie Południowej. Wróciwszy z drugiej wojny światowej, zajął się polityką i błyskawicznie został gubernatorem. Został też rzecznikiem praw stanów - a w szczególności stanów Południa. na amerykańskiej scenie politycznej pojawiła się Partia Praw Stanów, czyli dixiekraci. Nowe ugrupowanie postanowiło wystawić własnego kandydata na prezydenta. Thurmonda. W 1957 roku senator postawił sobie za zadanie niedopuszczenie do debaty nad ustawą, której przyjęcie znosiłoby segregację rasową. to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia. Ma kłopoty z kojarzeniem, utrzymaniem równowagi, ze słuchem. kwestia sukcesji po Thurmondzie stała się sprawą wagi państwowej. Gdyby zrezygnował z mandatu z przyczyn zdrowotnych albo gdyby umarł w trakcie pełnienia urzędu, jego następcę wyznaczy gubernator Karoliny Południowej. gubernatorem jest Jim Hodges, demokrata, który mianowałby któregoś ze swych partyjnych kolegów, sprawiając, że demokraci mieliby w izbie większość.
W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. Czetwertyńscy kontra Stany Zjednoczone Pod budynkiem ambasady USA w Warszawie, w miejscu w którym stał pałac rodziny Czetwertyńskich, w sierpniu 1997 zebrali się potomkowie i spadkobiercy rodziny. Na ręce urzędników ambasady przekazali list, w którym przypominali o prawie do utraconej posesji. FOT. (C) RADOSŁAW PIETRUSZKA/PAP ANNA ROGOZIńSKA-WICKERS Z RAWDONU Skromny parterowy dom z kortem tenisowym przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. O ambasadzie i Warszawie mówi się tam jednak często. Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich pod numerem 31. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego w 1956 roku, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek, pozbawiony jakiegokolwiek stylu. Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła, oraz sprawia, że w ciepłą lipcową sobotę mówi się o przeszłości więcej niż zwykle. Zwłaszcza że przy stole ustawionym na werandzie, z widokiem na wartką rzekę Quareau, która przepływa przez miasteczko, zebrało się aż sześcioro wnuków Róży Czetwertyńskiej, właścicielki skonfiskowanego pałacyku, trzy siostry Jana: Aniela, Dorota i Maruszka oraz dwóch braci, Albert i Sewer. Sąd kapturowy - Gdyby nie konfiskata pałacyku, jedynej własności, jaka pozostała w rękach rodziny po utracie majątków na Białorusi i Ukrainie, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie. Nasz ojciec po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, którego był więźniem, znalazł się w Anglii. Mama chciała wyjechać z Polski, żeby do niego dołączyć. Mieliśmy już nawet załatwione bilety na statek. Ojciec jednak uparł się, żeby wrócić do kraju - mówi Maruszka, trzecia pod względem starszeństwa. - Najpierw mieszkaliśmy w Gdyni. Potem przenieśliśmy się pod Warszawę, do Anina. Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Głównym źródłem utrzymania był czynsz, jaki płaciło nam Polskie Radio, które mieściło się w pałacyku odebranym naszej babci. Było to 2000 złotych miesięcznie, co na owe czasy stanowiło bardzo dobrą pensję. Albert Czetwertyński FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dobry okres skończył się jednak w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Najbardziej przeżył to Sewer, który jako jedyny z rodzeństwa znajdował się w domu, kiedy o 6 rano do domu wpadli funkcjonariusze UB i zaczęli przeprowadzać rewizję. Sewer, który miał wówczas jedenaście lat, zobaczył, że na biurku znajduje się ilustracja przedstawiająca księdza Skorupkę błogosławiącego polskich żołnierzy idących do walki z bolszewikami. Złapał ją i schował pod poduszkę, na której usiadł. Nie ruszył się z niej, dopóki nie zakończono rewizji. Pozostałe dzieci, które w tym czasie były na wakacjach w Bukowinie Tatrzańskiej, otrzymały od matki list wzywający do natychmiastowego powrotu. - Przez sześć miesięcy nie wiedzieliśmy, co się dzieje z ojcem. Nie znaliśmy przyczyny aresztowania i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest przetrzymywany. Dopiero od kogoś, kto został wypuszczony z więzienia, dowiedzieliśmy się, że jest na Rakowieckiej i że został skazany wyrokiem sądu kapturowego, to znaczy na tajnej rozprawie. Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego i angielskiego. Odebrano mu też prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności - wspomina Albert, który w chwili aresztowania był o dwa lata starszy od Sewera. Stanisław Czetwertyński spędził w wiezieniu prawie dwa lata. Zwolniono go w 1955 roku, kiedy zaczęła się polityczna odwilż, przyznając, że zarzuty o szpiegostwo okazały się bezpodstawne. Zmowa czy przypadek Podczas pobytu w więzieniu Stanisława Czetwertyńskiego rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku i przylegających do niego terenów. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości wkrótce potem miały ze sobą związek. - Ambasada amerykańska mieściła się w tym czasie w pałacu, który przed wojną należał do rodziny Dziewulskich. Po wojnie został on sprzedany Bułgarom, a ci podnajęli go Amerykanom. Kiedy jednak rząd amerykański zawetował przyjęcie Bułgarii do ONZ, Bułgarzy w rewanżu wypowiedzieli umowę. Zażądali, aby Amerykanie wyprowadzili się do końca 1955 roku. Znalezienie nowego miejsca w prestiżowym miejscu stało się wówczas dla nich sprawą pilną. Przypuszczamy, że rząd USA wywarł presję na rząd polski, aby ten zgodził się wydzierżawić pałacyk naszej babci, który znajdował się obok pałacu Dziewulskich. Polska była winna wówczas USA 50 mln dolarów za dostawy sprzętu wojskowego z demobilu, które nie były już potrzebne armii amerykańskiej. Jest na to dokument w Narodowych Archiwach Stanów Zjednoczonych z podpisem ówczesnego sekretarza stanu Johna Fostera Dullesa - mówi Albert. Aresztowanie ojca było na rękę władzom polskim i Amerykanom. Albert wyjaśnia również, że przed aresztowaniem ojciec pracował dla Amerykanów, pomagając w organizowaniu dostaw żywności do Berlina Zachodniego. Żywność kupowano wówczas w Polsce, następnie przewożono statkami do Niemiec, a stamtąd dostarczano samolotami do amerykańskiej strefy. Kiedy jednak w rok po wyjściu z więzienia Stanisław Czetwertyński poszedł do ambasady Stanów Zjednoczonych, Amerykanie udali, że go nie poznają. Nie doszło również do spotkania zaaranżowanego za pośrednictwem ambasady belgijskiej (najstarsza siostra Izabela wyszła za mąż za Belga i mieszka w Brukseli). Ambasador Jacob Beam odwołał je, kiedy dowiedział się, co ma być tematem rozmowy. Zmuszono nas do wyjazdu W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady. Nie było jednak pewności, czy rodzina Czetwertyńskich otrzyma zgodę na wyjazd. - Nasza mama poszła do Biura Paszportowego, żeby dowiedzieć się, jak sprawa wygląda... Powiedziano jej, że dostaniemy paszporty, ale pod warunkiem, że wyjedziemy wszyscy. Albo wszyscy, albo nikt. Bardzo to przeżyłam - mówi Maruszka - byłam wtedy na drugim roku medycyny. Dostanie się na studia z takim pochodzeniem jak moje było wówczas bardzo trudne. Marzyłam o tym, żeby zostać chirurgiem. Ale nie mogłam zablokować wyjazdu całej rodzinie i powiedzieć, że zostanę w Polsce - mówi z wyraźną goryczą, chociaż od tego czasu upłynęło 41 lat. Również Albert, który studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, musiał przerwać studia. - Zmuszono nas do wyjazdu. Nie chcieliśmy tego robić - wtóruje siostrze. Załatwianie formalności wyjazdowych zajęło trzy lata. W 1960 roku, kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. Dla rodziny Czetwertyńskich szczególnie bolesne jest to, że wszystkie wartościowe przedmioty - ornamenty, rzeźby, kominki, kandelabry - zostały sprzedane na licytacji. - Nikt nawet nie próbował skontaktować się z nami - wtrąca Sewer. Dolar dla księcia Maruszka i Sewer przyjechali do Kanady jako pierwsi w grudniu 1960 roku. - Nie mogliśmy wyjechać wszyscy razem - tłumaczą - ponieważ nie starczyło pieniędzy na bilety na "Batory". W tym celu trzeba było sprzedać dom w Aninie, a ojciec nie chciał tego robić, dopóki nie mieliśmy paszportów w ręku. Bał się, że zostaniemy bez dachu nad głową. Wypadło na nas. Mieliśmy przygotować grunt dla pozostałych członków rodziny, którzy dojechali po sześciu miesiącach. Kanada, kiedy tu przyjechali, nie udzielała żadnej pomocy imigrantom. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie - mówi Maruszka, która po przyjeździe dostała zatrudnienie jako sprzątaczka w szpitalu. Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie oraz fakt, że mają w swoim rodowodzie władców Rusi Kijowskiej, niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu. - Zyskałem na tym tylko ja - mówi z uśmiechem Sewer. - Pracowałem w Ottawie przy myciu butelek po coca-coli i pepsi. Zarabiałem 90 centów na godzinę. Kiedyś wezwał mnie właściciel firmy. Myślałem, że chce mnie wylać. Tymczasem zapytał, czy to prawda, że jestem księciem. Odparłem, że tak. Poprosił wówczas o czek, który właśnie otrzymałem za tygodniową pracę, podarł go i wypisał nowy, podwyższając stawkę godzinową do jednego dolara - wspomina z humorem. Wykidajło i mięso dla psów Albert Czetwertyński, w rodzinie znany jako Ali, dostał stałą pracę w fabryce papierosów. Żeby dorobić, zatrudnił się jako wykidajło w klubie nocnym "Lorelei" w Montrealu. Kiedyś doszło do burdy. Nie mogąc poradzić sobie sam z rozdzieleniem krewkich gości, którzy wszczęli bójkę, wezwał policję. Właściciel klubu miał mu to za złe i powiedział, że musi sobie poszukać pracy gdzie indziej. W końcu jednak zmiękł i pozwolił pilnować szatni i toalety. Albert skończył studia dopiero później, ale nie historię, a biochemię. Rodzeństwu się nie przelewało. Maruszka pamięta, jak kiedyś obaj bracia wprosili się do niej na lunch. - Miałam tylko makaron i puszki z mięsem dla psa. Takie małe kulki - pokazuje ręką. Podgrzałam je i dodałam do makaronu. Dopiero później dowiedzieli się, co jedli - mówi. - Chciałabym, żeby w Polsce zrozumiano, że emigracja to ciężka rzecz. Na ogół ludzie uważają, że tym, co wyjechali, dobrze się powodzi. A my straciliśmy najpiękniejsze lata naszego życia. Aniela, która w chwili przyjazdu do Kanady miała 9 lat, i o rok młodsza od niej Dorota radziły sobie jeszcze gorzej z zaaklimatyzowaniem się. Były w szkole jedynymi polskimi uczennicami, a na dodatek prawie nie znały francuskiego. Aniela, którą oddano do szkoły z internatem, nie odzywała się do nikogo. - Kiedyś siostra przełożona wezwała mego ojca i powiedziała, że jestem nienormalna, bo nie mówię - wspomina. A ja bałam się coś powiedzieć, bo nie chciałam, żeby mi dokuczano. Kennedy nie pomógł Rawdon, oddalone o godzinę drogi samochodem od Montrealu, znane z Wodospadów Darwina, pięknych lasów i jeziora Pontbriand, odkryli w czasie II wojny światowej polscy lotnicy, którzy odbywali trening w Kanadzie. Czetwertyńscy trafili tu dzięki rodzinie. - Przyjechaliśmy po raz pierwszy do Rawdonu w 1961 roku, żeby odwiedzić naszą ciocię i wujka Zamojskich, i tak to się zaczęło - mówi Maruszka. Szybko okazało się, że nie są jedyną rodziną z arystokratycznym rodowodem, że są tu również Tyszkiewiczowie, Platerowie, Siemieńscy, Roztworowscy. Pierwszy osiedlił się na stałe w Rawdonie Sewer, który z czyszczenia butelek przerzucił się na reperowanie maszyn do pisania. Kupił domek przy 16. ulicy, składający się z dużego pokoju i trzech malutkich sypialni. Zjeżdżała się do niego cała rodzina, wówczas mieszkająca w Montrealu. Obecnie w Rawdonie mieszka na stałe trójka rodzeństwa - Sewer, Jaś, który organizuje znane wśród Polonii kanadyjskiej turnieje tenisowe, i Maruszka, która wyszła za mąż za rosyjskiego emigranta Władimira Boldireffa. Nigdy nie została chirurgiem. Odkryła za to w sobie inny talent. Część jej domu zajmuje pracownia. Maluje tu fajanse, które cieszą się dużym powodzeniem. Niedawno kupił też dom w Rawdonie Albert, który od 1990 roku dzieli czas między Kanadę i Polskę. Natomiast dwie najmłodsze siostry, mieszkające na stałe w Montrealu, mają tu domki letniskowe i przyjeżdżają z rodzinami prawie w każdy weekend. Wyłamał się tylko najstarszy brat Ludwik, który osiadł w Ottawie. Pomimo krótkiego pobytu w Rawdonie Czetwertyńscy zapisali się już w historii miasteczka. W katolickim kościele w środku miasta można obejrzeć kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, którą sprowadziła z Polski matka, Ewa Czetwertyńska, a jedna z rawdońskich ulic nosi nazwę Rue de Varsovie. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. W 1963 roku dzięki wstawiennictwu kuzyna Stanisława Radziwiłła, ożenionego z Lee Bouvier, siostrą Jacqueline Kennedy, miało dojść do spotkania z prezydentem USA w Hyannisport, letniej siedzibie Kennedych. Prezydentowi coś wypadło i w ostatniej chwili przełożył spotkanie. Następne miało się odbyć w Boże Narodzenie, ale tragiczna śmierć Johna Kennedy'ego przekreśliła te plany. Ojciec się załamał - mówi Albert. - Uznał, że to palec boży. Obojętni Amerykanie Właśnie Albert był tym, którego rodzina upoważniła do wznowienia starań po jego powrocie do Polski w 1990 roku. Pojechał do Warszawy, usiłując spotkać się z kolejnym ambasadorem amerykańskim Whitem. I tym razem się nie udało. Do spotkania doszło dopiero siedem lat później, kiedy ambasadorem został mianowany Amerykanin polskiego pochodzenia Nicholas Rey. A stało się to po serii artykułów o rodzinie i odebranym jej pałacyku, jakie ukazały w "Wall Street Journal". Albert Czetwertyński wspomina, że rozmowa nie doprowadziła do niczego. - Ambasador Rey nie wykazał żadnego zainteresowania moralnym aspektem sprawy, twierdząc, że rząd amerykański nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności, ponieważ w umowie podpisanej w 1956 roku rząd polski zwolnił Amerykanów od jakichkolwiek zobowiązań. Rząd USA nie zareagował również na demonstrację zorganizowaną przez Czetwertyńskich w 1997 roku, podczas zjazdu rodzinnego, przed ambasadą amerykańską. Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po politycznym przełomie w Polsce w 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa, do którego Czetwertyńscy zwrócili się o unieważnienie decyzji o przejęciu przez skarb państwa nieruchomości w Alejach Ujazdowskich, odrzuciło wniosek. Od orzeczenia tego odwołano się do kolegium samorządowego w Warszawie. To z kolei zawiesiło postępowanie, uzależniając jego wznowienie od zakończenia postępowania spadkowego po spadkobiercach Róży Czetwertyńskiej. Decyzja o podjęciu starań po zmianie sytuacji politycznej w Polsce nie była łatwa. - Początkowo nie mieliśmy zamiaru ubiegać się o odszkodowanie. Kiedy przyjechałem do Warszawy w 1990 roku, uważałem, że Polska jest biedna i że w takiej sytuacji nie mamy prawa niczego się domagać. Potem jednak okazało się, że wille i kamienice jedna za drugą powracają do właścicieli. Zorientowałem się, że często bywa tak, że właściciel stara się bezskutecznie o zwrot własności. Dopiero kiedy odstępuje swoje prawo do niej komuś innemu, sprawa szybko zostaje załatwiona. Tak np. stało się z pałacem rodziny Sobańskich, która odprzedała swoje roszczenia panu Wejchertowi, właścicielowi firm medialnych. To skłoniło nas do wznowienia starań - wyjaśnia Albert Czetwertyński. Nawet bez pałacyku Czetwertyńscy coraz więcej czasu spędzają w Polsce. Albert prowadzi tu firmę zajmującą się marketingiem lekarstw i kosmetyków. Sewer jest przedstawicielem wielkiej firmy produkującej farby. Do wyjazdu zaczyna również przymierzać się Jan Czetwertyński. - Bracia namawiają mnie, żebym do nich dołączył. Może się zdecyduję. -
Skromny parterowy dom przy Rue de la Terrasse, w kanadyjskim miasteczku Rawdon, dzieli od ambasady amerykańskiej w Warszawie odległość ponad siedmiu tysięcy kilometrów. O ambasadzie i Warszawie mówi się tam jednak często.Właścicielem domu jest Jan Czetwertyński, jeden ze spadkobierców roszczących sobie prawo do nieistniejącego już pałacyku w stylu renesansowym, który stał w Alejach Ujazdowskich. Wyburzyli go Amerykanie po wydzierżawieniu posiadłości od rządu polskiego, aby wybudować w tym miejscu betonowo-szklany budynek.Decyzja o złożeniu pozwu w sądzie w Nowym Jorku przeciwko rządowi USA przybliża rodzinie Czetwertyńskich odzyskanie tego, co utraciła, oraz sprawia, że w ciepłą lipcową sobotę mówi się o przeszłości więcej niż zwykle. Zwłaszcza że przy stole ustawionym na werandzie, z widokiem na wartką rzekę Quareau, zebrało się aż sześcioro wnuków Róży Czetwertyńskiej, właścicielki skonfiskowanego pałacyku, trzy siostry Jana: Aniela, Dorota i Maruszka oraz dwóch braci, Albert i Sewer. - Gdyby nie konfiskata pałacyku, nigdy nie znaleźlibyśmy się w Kanadzie - mówi Maruszka, trzecia pod względem starszeństwa. - Najpierw mieszkaliśmy w Gdyni. Potem przenieśliśmy się pod Warszawę, do Anina. Początkowo radziliśmy sobie nieźle. Dobry okres skończył się jednak w 1953 roku wraz z aresztowaniem Stanisława Czetwertyńskiego. Nie znaliśmy przyczyny aresztowania i nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest przetrzymywany. Dopiero od kogoś, kto został wypuszczony z więzienia, dowiedzieliśmy się, że jest na Rakowieckiej i że został skazany wyrokiem sądu kapturowego, to znaczy na tajnej rozprawie. Otrzymał wyrok 8 lat więzienia na podstawie fałszywego oskarżenia o szpiegostwo na rzecz wywiadu amerykańskiego i angielskiego. Odebrano mu też prawa obywatelskie i pozbawiono prawa do posiadania jakiejkolwiek własności. Podczas pobytu w więzieniu Stanisława Czetwertyńskiego rozpoczęto pertraktacje z rządem polskim o wydzierżawienie Amerykanom na 80 lat pałacyku i przylegających do niego terenów. Dzieci Stanisława uważają, że aresztowanie i wydzierżawienie posiadłości wkrótce potem miały ze sobą związek. W tym czasie pojawiła się możliwość emigracji do Kanady. kiedy Czetwertyńscy udawali się na emigrację, zburzono pałacyk. Dla amerykańskich urzędników nie miało znaczenia to, że miał on wartość zabytkową. wszyscy Niechętnie wspominają swoje pierwsze emigracyjne doświadczenia. Książęce pochodzenie oraz fakt, że mają w swoim rodowodzie władców Rusi Kijowskiej, niewiele pomogło w nowym emigracyjnym życiu. Zapuszczając korzenie w Kanadzie, Czetwertyńscy nie zapomnieli o pałacyku w Alejach Ujazdowskich. Albert Pojechał do Warszawy, usiłując spotkać się z ambasadorem amerykańskim Whitem. Do spotkania doszło dopiero siedem lat później, kiedy ambasadorem został mianowany Amerykanin polskiego pochodzenia Nicholas Rey. Albert Czetwertyński wspomina, że rozmowa nie doprowadziła do niczego. Niepowodzeniem zakończyły się także starania podjęte po politycznym przełomie w Polsce w 1989 roku. Ministerstwo Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa, do którego Czetwertyńscy zwrócili się o unieważnienie decyzji o przejęciu przez skarb państwa nieruchomości w Alejach Ujazdowskich, odrzuciło wniosek. Nawet bez pałacyku Czetwertyńscy coraz więcej czasu spędzają w Polsce.
Wojsko Po katastrofie iskry na lotnisku zapadła cisza Schody w chmurach Odnowione iskry uwięzione po wiosennych awariach Fot. Piotr Kowalczyk Po zeszłorocznym pamiętnym Dniu Niepodległości - nad Sadkowem zapadła cisza. W ciszy na lotnisku jest coś nienaturalnego, tragicznego, mówią mieszkańcy pobliskiego Radomia. Z powodu dręczącej ciszy nawet najzagorzalsi przeciwnicy lotniczego hałasu, których w osiedlach najbliższych pasa startowego coraz więcej, skłonni są spuścić z tonu. Niechże już wreszcie polecą, modlą się w takich chwilach w duchu żony pilotów w wojskowych blokach. Ryk silnika iskry czy szkolnego orlika schodzącego do lądowania dokładnie znad wieży radomskiej katedry to sygnał, że na lotnisku jest znowu normalnie. Można już przestać nerwowo wpatrywać się w oficerskim domu w milczącą telefoniczną słuchawkę. Można odetchnąć. - Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, w tym znany wszystkim w Sadkowie kapitan Mariusz Oliwa, ludzie w pułku zamilkli, jakby się skurczyli w sobie, zatrzasnęli - podpułkownik Marek Bylinka dowódca 60. Lotniczego Pułku Szkolnego w Sadkowie imponuje spokojem w swym świeżo odnowionym gabinecie pełnym pucharów, dyplomów i zdjęć samolotów na tle błękitnego nieba. Listopad to w pułku okres zwolnionych obrotów, podsumowań minionego sezonu szkoleń, porządkowania sprzętu i papierów. Tym donośniejszym echem odbiły się przed rokiem wydarzenia pod Otwockiem. - Ryzyko w zawodzie pilota istnieje, lecz na lotnisku się o tym nie mówi. O tym nawet nie da się myśleć zbyt często, bo wtedy latanie straciłoby sens. Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. - Po takiej katastrofie i zwyczajnie ludzkiej tragedii powinna wystarczyć jedna notatka w prasie - głośno myśli ppłk Bylinka. - Czyż nie było tak po rozbiciu się zaraz potem kolejnej iskry pod Dęblinem? Śmierć dwóch oblatywaczy media skwitowały zdawkowo. A tu jątrzącą się ranę rozrywano z premedytacją i uporczywie dopisywano polityczne wątki. Trzy komisje Czy w przypadku katastrofy pod Otwockiem przyczyną było oblodzenie samolotu, czy też awaria sztucznego horyzontu - tego nikt i nigdy nie rozstrzygnie. Zgodnie z procedurą ustalenia z badań omówiono w radomskim pułku z dowódcami jednostek lotniczych. - Jeśli w duchu ktoś był przekonany do własnych przypuszczeń i ocen, przy swoim pozostał - jest pewien ppłk Bylinka. Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. Nie miały szczęścia. Już po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku, w ciągu dwóch wiosennych tygodni w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. - Nadal więc obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie: jedna z zakładów remontowych w Bydgoszczy, kolejna - czeskich producentów instalowanego w iskrach sztucznego horyzontu i specjalna komisja Instytutu Techniki Lotniczej. NATO Airport W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają na razie tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Nie rozkaz marszu do sojuszu, lecz raczej przypadek zrządził, że do pułku trafił w tym roku nowoczesny sprzęt meteo. Wśród komputerowych monitorów tkwi jednak nadal wciąż ten sam miernik siły wiatru, a napis na szarej skrzynce - "skorost' wietra" namalowano jeszcze w czasach wczesnego Układu Warszawskiego. Starszy chorąży sztabowy, Marian Chylicki, nie może się nachwalić zmyślnego barometru Veisala, dzięki któremu na ekranach widać każdą chmurkę, a żołnierz nie musi już co pół godziny wychodzić i mierzyć temperatury na zewnątrz. Chylicki długo zastanawia się jednak, czy można wyliczyć jakieś wyraźne zwiastuny nowego, zachodniego porządku w jego placówce. Wreszcie z widoczną ulgą konstatuje: stosują już przecież w pełni natowskie pogodowe klucze. Śladów NATO próżno szukać w systemach radiolokacji. Major Krzysztof Jelonkiewicz wpatruje się w fosforyzujące w półmroku ekrany radarów. Pamiętają lata pięćdziesiąte, choć przyznać trzeba generalnie, że sprzęt radiolokacyjny to era Gierka - kiedyś dodawano z dumą: eksportowa wersja libijska. Piękne, świeżo odnowione schody wiodą na górę. Major Andrzej Gadaszewski ma tu przed sobą, za panoramiczną szybą, jak okiem sięgnąć - równą płaszczyznę betonowego pasa. Dyżurny kierownik lotniska to praktycznie dubler dowódcy pułku. Dzisiaj już od szóstej steruje lotami. Gadaszewski za swoje 1700 zł na rękę miesięcznie utrzymuje żonę zredukowaną właśnie ze służby zdrowia i troje dzieci. Syn studiuje ekonomię w Krakowie, więc domowy budżet rozpisują drobiazgowo, doliczając każdą premię, nawet dodatek mundurowy. Nie narzekają, skądże. Tuż obok Radom, duże miasto, a nie jakiś tam zapomniany przez Boga i ludzi zielony garnizon. Mimo że chętnych nie brak, wciąż w pułku nie można obsadzić wszystkich wakatów. Barierą jest brak mieszkań, już dziś 115 wojskowych rodzin czeka cierpliwie na przydział służbowego lokum. Szanse są mizerne - wie aż za dobrze podpułkownik Bylinka. To już nie te czasy, gdy dowódca rządził mieszkaniami i miał w ręku zasadniczy argument w polityce kadrowej. Odkąd mieszkaniami rządzi wojskowa agencja, nie ma znaczenia nawet to, że dowódca pułku wciąż jest kimś w mieście, bo radomscy gospodarze wiedzą, że mogą liczyć na wojskową orkiestrę, asystę żołnierską podczas wzniosłych uroczystości, drobną pomoc. Dowódca to dziś przede wszystkim menedżer, księgowy, czyli dysponent budżetowych funduszy. Muszą szanować go przedsiębiorcy: rok temu gruntownie remontowali koszary. W tym roku z jednej strony jest nieźle, bo nie brakowało na przykład paliwa do samolotów. Za to znów lawirować trzeba było z opłatami za podstawowe świadczenia komunalne, tak by za wszelką cenę oddalić ryzyko naliczania karnych odsetek. Piętą achillesową pułku od lat są samoloty. Piętnaście wyeksploatowanych maszyn po tym sezonie pozostało na ziemi. O samolotach treningowych przyszłości, których pełno tylko w gazetach, w Sadkowie przestali już marzyć. Najważniejsze kroki w przestworzach Kapitan Piotr Jabłoński (starszy instruktor, dwójka dzieci i żona, która za chwilę będzie bez pracy, 2100 złotych na rękę) nie traci wiary, że mimo przeciwnych wiatrów iskry w końcu wystartują. Młody instruktor wie, że zwłaszcza w akrobacyjnej drużynie obowiązuje najwyższa szkoła jazdy. To zresztą nic nadzwyczajnego, lataniu Jabłoński podporządkowuje niemal wszystko, bo nie da się pasji sprowadzić do zwyczajnego rzemiosła. - Nawet w domu najważniejsze jest lotnisko, a żona i rodzina pilota po prostu nie mają wyboru - rozkłada ręce instruktor. Uśmiechnięty Jabłoński, w ciemnozielonym kombinezonie pokrytym kieszeniami aż po końce nogawek, o ryzyku wpisanym w fach nie myśli. Potknąć się przecież można również na prostej drodze - i żaden z pilotów w Sadkowie nie odpowie inaczej - bagatelizuje. W 60. pułku w tym sezonie załogi spędziły w powietrzu już blisko 4,5 tysiąca godzin. Szczęście dopisywało. A przecież każdy ze słuchaczy Dęblińskiej szkoły Orląt właśnie pod Radomiem wykonuje swe pierwsze loty czy, jak kto woli, pierwsze kroki w chmurach. Każdy uczeń jest inny - mówi kpt. Jabłoński. Są tacy, którym latanie idzie na początku jak z płatka, a potem trzeba nie lada mozołu, by brnąć dalej. Najciekawsze, że z reguły to ci, którzy zaczynają z trudem, zazwyczaj potem zostają świetnymi pilotami. Mając w instruktorskiej pamięci zawodowe ryzyko, kapitan Jabłoński trzyma się żelaznej zasady: tam w górze, zawsze trzeba stosować przynajmniej podwójny system asekuracji przed niespodziankami. - Dbam skrupulatnie, by mieć zawsze margines bezpieczeństwa, w którym mysi być jeszcze miejsce na popełnienie błędu - mówi. Pierwsze przykazanie brzmi: nade wszystko zdrowy rozsądek. Choć nie wszystko da się przewidzieć, nie warto sobie samemu fundować sytuacji bez wyjścia. Major Adam Ziółkowski, zastępca dowódcy pułku ds. szkolenia, ocenia rzecz bardziej filozoficznie: zasad stosowanych w górze nie wolno lekceważyć. Każdą z reguł obowiązujących w powietrzu napisano krwią. Próba lądowania W słoneczne południe do niskiego domku pilota sadkowskiego lotniska schodzą się grupkami mężczyźni w jaskrawopomarańczowych kombinezonach. Podchorążowie pierwszego rocznika mają już za sobą ponad siedemdziesiąt godzin lotu, a pierwsze kroki w chmurach stawiali wiosną tego roku. Tomek Hachuła do Dęblina trafił z Bojszowych na Śląsku. Po maturze w Krakowie miał już otwartą drogę na cywilną politechnikę. Wybrał latanie. - W dęblińskiej szkole tak naprawdę żyjemy praktykami. Na wykładach i lekcjach teorii, na które jest czas od stycznia do kwietnia, wszyscy myślą tylko o lotnisku. Pierwszą prawdziwą próbą na drodze do kariery pilota jest lądowanie. Trzeba zejść nisko, wytracić prędkość, wyrównać lot nad samym pasem i delikatnie usiąść. Okazuje się szybko, że niektórzy nie potrafią ocenić odległości maszyny od ziemi. Wtedy człowieka spisują na straty i jest dramat. Pułkownik Bylinka bierze na siebie decyzję, leci z uczniem i potem przesądza o "spisaniu": - Wiem, co to znaczy, jeśli człowiek już sobie życie w myślach ułożył i nagle odkrywa tę swoją ułomność. Umiejętności oceny sytuacji podczas lądowania nie można się wyuczyć, ma się bożą iskrę albo nie. Kolejnym sitem są akrobacje. Błędnik pilota wystawiony na coraz ostrzejsze próby potrafi zawieść, wtedy łatwo stracić panowanie nad maszyną. Ostatnim stopniem wtajemniczenia jest lot w szyku. Tu znowu przyrządy pokładowe są bezużyteczne. Lecieć trzeba jak w szynach: 30 metrów z tyłu za poprzedzającym i 20 metrów od najbliższego sąsiada. Tomek Hachuła, jak inni początkujący, nie mógł najpierw zmieścić się w czasie. Jak w ułamkach sekund ocenić bowiem wskazania przyrządów, rozejrzeć się, dopilnować sterów, zrozumieć uwagi instruktora, i to wszystko naraz w błyskawicznie poruszającym się ptaku? - Na początku szło opornie i któregoś razu zdarzył się cud: "zaskoczyłem", samolot posłuchał, czułem się jak dziecko, gdy nagle stwierdzi, że naprawdę bez niczyjej pomocy jedzie na rowerze. Dwudziestolatki Robert Gałązka rodem spod Kocka, Marek Bobak z Krakowa i Marcin Brot z Rokicin są w stopniu szeregowego podchorążego, lecz zupełnie nie myślą jeszcze o armii. Mundur to przecież jedynie przepustka do latania, przynajmniej na razie. W świecie pilotów zaskoczyło ich szczególne koleżeństwo. To proste - bez zaufania do kolegi czy instruktora na ziemi nie da się współpracować i ryzykować w powietrzu. Zaczynali wszyscy od ścigania się z czasem. Mieli największą tremę, kiedy ich umiejętności oceniali przełożeni. Najcudowniejsze było to, że panika mijała jak ręką odjął tam w górze, kiedy już człowiek wzniósł się na dobre i płynął. Co czuje pilot, kiedy już żegluje, hen wysoko? Wolność - mówi bez wahania ostrzyżony na jeża Marcin Brot. Po prostu wolność. Zbigniew Lentowicz
Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. Nie miały szczęścia. Już po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie.
AWS Splendor rywalizacji w SKL Radykalni konserwatyści MARCIN DOMINIK ZDORT Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Głośno mówili o tym Aleksander Hall i Krzysztof Oksiuta, nieoficjalnie - choć równie stanowczo - domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. - Chyba lepiej, abyśmy o konieczności zmian mówili my, niż jacyś wariaci - tłumaczą posłowie Stronnictwa. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? Na pewno jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Podczas sobotniego posiedzenia zarządu SKL czołowi liderzy partii właściwie nie mieli wątpliwości, że należy wystąpić do Mariana Krzaklewskiego z oficjalnym wnioskiem o natychmiastowe odwołanie Jerzego Buzka - uznano jednak, że do tej sprawy łatwiej będzie wrócić po sejmowym głosowaniu wniosku w sprawie ministra skarbu Emila Wąsacza. - Jeśli Sejm odrzuci wniosek o odwołanie ministra, to dyskusja na temat zmiany rządu będzie mniej ważna, jeśli wniosek zostanie przyjęty, będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem rządowym - mówił Mirosław Styczeń, prezes Stronnictwa. Obalenie ministra - nawet jeśli posłowie SKL głosować będą przeciw temu wnioskowi - na pewno ułatwi im działania na rzecz zmian w AWS. - Marian Krzaklewski ustępuje tylko wtedy, gdy ma pistolet przystawiony do głowy - twierdzi poseł Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Z nieprawego łoża Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. Dlaczego dopiero teraz dojdzie do "pierwszych demokratycznych wyborów" w SKL? Stronnictwo powstało w styczniu 1997 r. Partia była młoda, jednocząca się i walka o przywództwo mogła ją osłabić. SKL było obciążone także biografiami swoich członków, którzy w dużej części pochodzili z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Wielu związkowych i narodowych działaczy AWS nie zapomniało SKL tego "pochodzenia z nieprawego łoża". A konserwatyści chcieli być w AWS. Unikali wszelkich konfliktów, starali się ukrywać różnice w programach. Zawierali wewnętrzne układy i na kolejnych prezesów partii wybierali polityków, którzy byli łatwiejsi do zniesienia dla liderów Akcji. Jacek Janiszewski i Mirosław Styczeń nie kłuli w oczy znanymi nazwiskami i - co równie ważne - w swojej biografii nie mieli ani UD, ani UW. To samo, ale lepiej SKL, które rozpoczynało swoją działalność trzy lata temu z dwoma tysiącami członków, dziś ma ich około 20 tysięcy i jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. - W polskich warunkach jesteśmy potęgą - mówi Jan Maria Rokita i dodaje, że w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". Polityk SKL potwierdza, że "przywództwo Jacka Janiszewskiego i Mirosława Stycznia to było pasmo sukcesów". - Gdybym wygrał, to robiłbym to samo co oni... ale lepiej - deklaruje Jan Maria Rokita. - Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, opowiadają się za współpracą w ramach Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Wszyscy opowiadają się za podjęciem przez SKL "akcji na zewnątrz", w celu powiększenia własnego elektoratu. Także wszyscy trzej chcą, aby SKL było dynamiczniejsze i bardziej wyraziste. Z Unii wychodzi się tylko raz Adwersarze Aleksandra Halla jednak chętnie oskarżają go, że zamierza wyprowadzić SKL z AWS i w wyborach wystawić albo samodzielną listę Stronnictwa, albo startować w bloku z Unią Wolności. - On ciągnie wyraźnie w kierunku UW, przez ostatnie dwa lata na spotkaniach zarządu partii deklarował miłość do Balcerowicza - mówi członek władz SKL, stronnik Mirosława Stycznia. Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW, ale podkreśla, iż bardzo bliskie związki Stronnictwa z Unią Wolności byłyby "złym wyborem, także z powodów biograficznych", natomiast "w obecnej sytuacji samodzielny start w wyborach oznaczałby dla nas klęskę". - Zwolennicy prawicy oczekują od nas jedności, powinniśmy więc, pozostając w AWS, zabiegać, aby SKL było w tym obozie grupą najsilniejszą - mówi Hall. - Olek zdaje sobie sprawę, że z Unii wychodzi się tylko raz - broni swojego konkurenta Mirosław Styczeń. Zastrzega jednak zaraz, że w niektórych sprawach różni się z Hallem zasadniczo. - Ja na pewno nie głosowałbym przeciwko dekomunizacji. Cenię jego odwagę, ale to był błąd polityczny - twierdzi Styczeń. Jeśli załoga będzie pijana... Antytezą poglądów Aleksandra Halla na współpracę wewnątrz AWS i zbliżenie do Unii Wolności ma być program Jana Marii Rokity. Jednak polityk ten - według jego przeciwników - jest tak lojalny wobec związkowego kierownictwa Akcji, że nie będzie twardo bronić niezależności partii. - Niezrozumiała dla nas była obrona Janusza Tomaszewskiego, którą prowadził Janek - mówi zwolennik Halla. Znaczące jest też, że za Rokitą stoi Jacek Janiszewski, który nie tak dawno, broniąc swojej ministerialnej posady, nie zawahał się szukać poparcia w Ruchu Społecznym AWS przeciwko swojej partii. - Nie jestem sojusznikiem Ruchu Społecznego w SKL, ale sojusznikiem SKL w SKL. Zresztą nikt z RS nie miałby śmiałości wywierać na mnie nacisków - odpowiada Jan Maria Rokita i deklaruje, że pod jego kierownictwem Stronnictwo zacznie prowadzić samodzielne kampanie polityczne. - Musimy robić to samo, co ZChN, tylko bardziej umiejętnie. Nowoczesna polityka to także mobilizacja opinii publicznej. Nie do przyjęcia jest dla nas rola wewnętrznej frakcji AWS, musimy być samodzielną partią - mówi Rokita. Tłumaczy: "jeśli do wyborów parlamentarnych 2001 roku nasz wpływ na Akcję wzrośnie, to będziemy lojalnie dalej ciągnąć ten statek, ale jeżeli nasze wpływy będą maleć i okaże się, że statek jest dziurawy, a załoga pijana, to musimy mieć możliwość przeskoczenia do naszej własnej łódki". Twardy, ale niewyrazisty Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. To on, gdy dojdzie do starcia dwóch skrajnych skrzydeł SKL, ma okazać się mężem opatrznościowym i przywrócić w partii równowagę. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym i sprawnym menedżerem, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości: nie jest ani głębokim ideologiem (jak Hall), ani błyskotliwym liderem (jak Rokita). - Tymczasem nam koniecznie potrzeba dziś polityka z samodzielną wizją - mówi zwolennik kandydatury Aleksandra Halla. - W sprawach ideologii zawsze lepszy ode mnie będzie Olek, a w kontaktach z mediami Janek. Ale to ja poprowadziłem Stronnictwo na bój przeciwko Januszowi Tomaszewskiemu. To ja twardo walczyłem o stanowisko ministra kultury dla Kazika Ujazdowskiego, a potem dla Andrzeja Zakrzewskiego, o Ministerstwo Rolnictwa dla Balazsa i resort rozwoju regionalnego (który w końcu nie powstał) dla Rokity. To ja jestem twardy i konsekwentny - przypomina Mirosław Styczeń. Uczciwy, ale niesamodzielny Wydaje się, że właśnie argumenty dotyczące cech osobowości i charakteru będą podczas kongresu SKL równie ważne, a może nawet ważniejsze od różnic w rozłożeniu akcentów programowych i taktycznych. Zwolennicy Stycznia i stronnicy Rokity przyznają, że Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości oraz o wielkim autorytecie i doświadczeniu. Jednak ich zdaniem nie jest on dziś politykiem samodzielnym, a jedynie marionetką w rękach Artura Balazsa. - Olek kandyduje dlatego, iż kazał mu Artur - tłumaczy współpracownik Stycznia. Utrzymuje także, iż Hall "nie ma cech przywódczych, jest dobrym publicystą, mógłby być dobrym ideologiem, ale na to brakuje mu energii". - Jego kariera polityczna już się skończyła. Nawet zdrowotnie nie podołałby sprawowaniu funkcji prezesa - uważa nasz rozmówca. Błyskotliwy, ale nieprzewidywalny Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast - zdaniem jego adwersarzy - nieprzewidywalność. - To polityk wielkiego formatu, błyskotliwy, świetnie znający państwo, ale jednocześnie polityk szkoły makiawelicznej. Obawiam się, że nie zawsze mówi to, co myśli - ocenia zwolennik kandydatury Halla. Dodaje, że obawia się, iż Rokita poprowadzi partię w zupełnie inne miejsce, niż obiecuje. Zwolennicy Stycznia i Halla zastanawiają się także, czy owa główna zaleta Rokity - silna osobowość - nie stanie się poważnym problemem dla partii. - On nigdy nie kierował większą strukturą partyjną. Można się obawiać, że będzie usiłował narzucić innym swoje koncepcje - mówią. Krzysztof nie zapomni Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów . Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś (pochodzącym z dawnego Stronnictwa Ludowo-Chrześcijańskiego). - W wyborach będą w rzeczywistości konkurować pary: Mirosław Styczeń z Krzysztofem Oksiutą, Aleksander Hall z Arturem Balazsem i Jan Rokita z Jackiem Janiszewskim - tłumaczy poseł Adam Bielan. O tym, jak ważne w SKL jest poparcie wsi świadczą ostatnie wydarzenia. Gdy kilka dni temu Krzysztof Oksiuta domagał się odwołania premiera Jerzego Buzka i ustąpienia Mariana Krzaklewskiego ze stanowiska przewodniczącego klubu, Mirosław Styczeń nazwał wypowiedź swojego dotychczasowego sojusznika "egzotyką polityczną". - Krzysztof takich słów nie zapomni - skomentował jeden z posłów SKL i rzeczywiście - dalsze poparcie Oksiuty dla kandydatury Stycznia stanęło pod znakiem zapytania, pojawiły się nawet sugestie, że zamiast dotychczasowego prezesa partyjne "centrum" powinno wystawić Wiesława Walendziaka. Układu nie będzie Rozmowy w tej i innych sprawach prowadzone będą do ostatniej chwili, do 18 marca, i niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie". - Elementem poprzednich dwóch kompromisów była moja rezygnacja z ubiegania się o prezesurę. Tym razem nie zrezygnuję, bo chcę wygrać, i zamierzam wygrać - zapowiada Rokita.
Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów. - Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall.Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie".
USA Amerykanie wybierają prezydenta Konkurs charakterów Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu (C) AP Tym razem Amerykanie nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów. Jeśli postawią na republikanina, będą musieli wybrać między świetnie zorganizowanym i wyważonym, ale mało błyskotliwym Georgem W. Bushem a charyzmatycznym i przebojowym, ale niezbyt zrównoważonym Johnem McCainem. Jeśli zaś bardziej przypadnie im do gustu demokrata, to alternatywą dla doświadczonego, rzeczowego, ale sztywnego Ala Gore'a będzie przekonujący i sprawny, ale niedoświadczony Bill Bradley. Niestety, kandydaci, którzy mogliby wnieść coś zupełnie nowego do tej już wyjątkowo nudnej, zdaniem Amerykanów, kampanii wyborczej, zostali na dzień dobry skreśleni. Pani Elizabeth Dole, która mogłaby zostać pierwszym w historii USA prezydentem kobietą, wycofała się w przedbiegach, gdyż zabrakło jej pieniędzy. Natomiast najbardziej błyskotliwy i elokwentny w obecnym gronie Alan Keyes mógłby zostać pierwszym czarnoskórym prezydentem, ale właśnie dlatego, że jest Murzynem, w sondażach zajmuje beznadziejnie dalekie miejsce. Liczący się kandydaci tak naprawdę niczym szczególnym między sobą się nie różnią i każdy, kto wygra, będzie prawdopodobnie równie dobry albo równie niedobry co pozostali, którzy odpadną tylko dlatego, że fotel prezydencki jest jeden. Co obchodzi Amerykanów Klasyczna kampania wyborcza polega na tym, że kandydaci walczą na problemy. Gospodarcze, społeczne, międzynarodowe. W 1992 roku Clinton atakował Busha seniora za bezrobocie. "Mamy najgorszą sytuację gospodarczą od czasu wielkiego kryzysu", straszył wyborców Clinton. Na co Bush roztaczał ponurą wizję powrotu zimnej wojny i konfrontacji nuklearnej. "Czy zaufalibyście temu człowiekowi, gdyby zasiadł na fotelu prezydenckim?" - straszył wyborców Bush swym znanym z pacyfistycznych przekonań rywalem. Wybierając Clintona, Amerykanie wybrali gospodarkę i teraz płacą za to cenę, którą jest kampania wyborcza pozbawiona jakichkolwiek ekscytujących elementów. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. Napięcie międzynarodowe też wyraźnie opadło i w związku z tym słynne wyborcze pytanie Ronalda Reagana: "Czy wiedzie się wam lepiej niż trzy lata temu?", straciło rację bytu. Zamiast budować swą pozycję na niezadowoleniu z dokonań poprzednika i powadze czekających kraj wyzwań, uczestnicy kampanii 2000 muszą więc, chcąc nie chcąc, tryskać optymizmem i przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Zero dramatyzmu, zero emocji. Bo cóż teraz, w okresie bezprecedensowej prosperity "made in USA" obchodzi Amerykanów? Bynajmniej nie budżet i nie traktaty rozbrojeniowe. Przeciętny zjadacz chleba najbardziej irytuje się tym, że leczenie odbywa się pod dyktando firm ubezpieczeniowych, choć powinno zależeć głównie od pacjentów i lekarzy. Niezadowolenie z takiego stanu rzeczy wyraża aż 66 proc. Amerykanów. Ponad połowa martwi się również o stan oświaty i bezpieczeństwo swych pociech w szkołach oraz o to, że emerytów nie stać na coraz droższe leki. Takie problemy jak bezrobocie, aborcja, zbyt łatwy dostęp obywateli do broni, wydatki na armię czy polityka zagraniczna, obchodzą ledwie kilkanaście procent elektoratu. Potencjalny prezydent rzeczywiście nie musi więc znać nazwisk przywódców innych państw ani kokietować wyborców obietnicami stworzenia nowych miejsc pracy. A co musi? Co musi prezydent Przede wszystkim musi mieć cechy, których brakuje Clintonowi - charakter i szczerość. Im wyraźniej będzie potrafił zademonstrować je podczas kampanii, tym więcej będzie miał szans na wygraną. Tu, oczywiście, jako idealny kandydat jawi się John McCain - niestereotypowy, autentyczny i szczery do bólu. Nawet na rozsiewane przez ortodoksyjnych konserwatystów plotki, że jest psychicznie niezrównoważony, McCain, który ponad pięć lat spędził w wietnamskiej niewoli, reaguje w rozbrajający sposób. I pytany, czemu ubiega się o prezydenturę, odpowiada: "Zdaniem mojej żony, dlatego że gdy byłem torturowany przez Wietnamczyków, parę razy zbyt mocno dostałem w głowę." Jednak ten pupilek mediów, którego "Time" pochwalił ostatnio za to, że "jest dla dziennikarzy dostępny łatwiej niż prostytutka w Hongkongu", może ulec Bushowi właśnie dlatego, iż jest zbyt szczery. Co nie oznacza, że Bush musi wygrać. Dzięki bowiem kilku telewizyjnym debatom Amerykanie już odkryli, że ma on spore luki w wykształceniu. I to jest bodaj jedyny fascynujący element tej kampanii. Obserwować jak Bush, który na początku wykreowany został na niepokonanego kolosa, zbiera teraz cięgi za to, iż w konfrontacji ze swymi rywalami nie tryska inteligencją. Po stronie demokratów ta kampania, będąca raczej konkursem charakterów niż problemów, ma o tyle ciekawy wymiar, że skoro każdy kandydat jest lepszy niż "ten kłamca Clinton", to muszą oni jak ognia unikać skojarzeń z obecnym gospodarzem Białego Domu. Największy z tym problem ma, oczywiście, Al Gore, którego to właśnie Clinton zrobił kimś i nie da się tego faktu nijak ukryć. Co zmusza Gore'a do iście desperackie zabiegów, żeby jak najbardziej zdystansować się od swego pryncypała. Kiedy więc Gore mówi o boomie gospodarczym albo rekordowo niskim bezrobociu, Clinton w tym kontekście nie istnieje. Zupełnie jakby sukcesy te spadły na Amerykę z nieba. Niektórym obserwatorom przywodzi to na myśl komunistycznych przywódców, którzy specjalizowali się w wymazywaniu ze społecznej pamięci swych najpierw sprzymierzeńców, a potem adwersarzy. Słynne zdjęcie Lenina przemawiającego w 1920 roku do żołnierzy Stalin kazał wyretuszować tak, że stojącego przy Leninie Lwa Trockiego przerobiono na schodki prowadzące na mównicę. Gore zapewne najchętniej postąpiłby teraz tak samo ze zdjęciami pokazującymi go w towarzystwie Clintona. Ale w trakcie kampanii ów ewidentny brak lojalności Gore'a wobec Clintona może się na nim srodze zemścić. Bo czyż niewierność, zdradzanie przyjaciół i pozbywanie się niewygodnych doradców to nie typowe przejawy clintonowskiego charakteru, który tak obrzydł Amerykanom? Bradley, który nie miał aż tyle wspólnego z Clintonem, może okazać się bardziej strawny dla wyborców niż Gore. Tyle tylko, że w jego programie nie ma, bo być nie może, nic szczególnego, co by go od rywala odróżniało. I podczas gdy Gore mówi, że wie, co ma robić, Bradley nie może się wykazać aż takim doświadczeniem. Który z nich wygra? Bardziej konsekwentny. Co w takim samym stopniu odnosi się do kandydata republikanów. Jak nic nie zepsuć Amerykanie nie zawsze wybierali najmądrzejszego, najbardziej doświadczonego i najprzystojniejszego z kandydatów. Byli i tacy, ale zdarzali się także słabeusze, rozpustnicy i łajdacy. Jednym z najlepszych prezydentów okazał się były aktor Reagan, a jednym z najgorszych były prawnik Nixon. Nie wspominając o Kennedym, który wprawdzie nie zdążył zrobić nic wybitnego, a i tak przeszedł do historii jako równy wielkością swej prezydentury Lincolnowi. Teraz Ameryka ma się świetnie. Gospodarczo kwitnie, militarnie nie ma sobie równych. I nie musi się obawiać żadnych poważniejszych zagrożeń dla swej hegemonii, gdyż jest mocarstwem dobrym - na nikogo nie chce napadać, nikogo nie okupuje, woli dawać niż zabierać. Zwycięzca wyborów prezydenckich, niezależnie od tego, kto nim zostanie, będzie miał zatem proste zadanie, nie wymagające jakichś ponadprzeciętnych umiejętności. Czy to więc Bush, czy Gore, czy MacCain czy też Bradley - nowy prezydent będzie musiał, w najgorszym wypadku, umieć jedno. Nie robić nic. Żeby nic nie zepsuć.
Tym razem Amerykanie nie będą mieli łatwego wyboru. Zamiast na intrygująco różnych, przyjdzie im głosować na nieciekawie podobnych kandydatów. Jeśli postawią na republikanina, będą musieli wybrać między świetnie zorganizowanym i wyważonym, ale mało błyskotliwym Georgem W. Bushem a charyzmatycznym i przebojowym, ale niezbyt zrównoważonym Johnem McCainem. Jeśli zaś bardziej przypadnie im do gustu demokrata, to alternatywą dla doświadczonego, rzeczowego, ale sztywnego Ala Gore'a będzie przekonujący i sprawny, ale niedoświadczony Bill Bradley. Po raz pierwszy od trzech dekad Ameryka nie ma problemów z deficytem budżetowym, inflacją, bezrobociem i wzrostem przestępczości. uczestnicy kampanii 2000 muszą więc tryskać optymizmem i przekonywać wyborców, że dobre przerobią na lepsze. Zero dramatyzmu, zero emocji.
EDUKACJA Brak merytorycznego uzasadnienia podważa wiarygodność rankingu Uczelnia na rynku informacji RYS. ROBERT DĄBROWSKI MAREK ROCKI W 1992 roku tygodnik "Wprost" opublikował pierwszy polski ranking uczelni wyższych. Został on przyjęty przez środowisko akademickie z mieszanymi uczuciami. Zasadom jego tworzenia nie oszczędzano krytyki, ale dyskutowano o nim. Już wtedy, zaledwie dwa lata od zapoczątkowania ustrojowej transformacji, okazało się, że takie przedsięwzięcie odpowiada na społeczne zapotrzebowanie. Jak wybrać najlepszą Wzrost popytu na usługi edukacyjne świadczone przez szkoły wyższe niejako wymusza powstawanie równolegle rynku informacji o ofertach dydaktycznych. Jednym z elementów tego rynku są rankingi. Powinny zastępować obiegowe i intuicyjne oceny jakości poszczególnych szkół wyższych oraz być pomocne przy wyborze miejsca dalszej nauki. W tym roku w kwietniu i w maju, a więc w okresie szczególnego zainteresowania edukacją na poziomie wyższym, opublikowano pięć obszernych, różnie usystematyzowanych wykazów najlepszych szkół wyższych. Pierwszy ukazał się ranking miesięcznika edukacyjnego "Perspektywy". Ranking ten obejmuje uczelnie prawie wszystkich typów, oprócz uczelni wojskowych. W ostatnim tygodniu kwietnia swój pierwszy ranking wyższych uczelni opublikował tygodnik "Polityka". Ranking "Polityki" dotyczy uczelni, które prowadzą kierunki nazwane przez redakcję "ekonomia, zarządzanie, prawo". W tym roku po raz drugi ranking szkół biznesu przedstawił w majowym numerze miesięcznik "Businessman". Ogranicza się on tylko do szkół biznesu, prezentując zestawienia programów magisterskich, licencjackich, podyplomowych i programów MBA. Tradycyjnie w maju ukazał się także ranking szkół wyższych tygodnika "Wprost". Ten ranking zawiera wszystkie typy uczelni (bez wojskowych) i niektóre grupy kierunków studiów. Dziennik "Rzeczpospolita" rozpoczął publikację swych rankingów uczelni według kierunków studiów 22 maja od prezentacji wydziałów prawa. Interesujące jest to, że - w zakresie, w jakim można porównywać wyniki tych rankingów - mają one zasadniczo tych samych zwycięzców. To dobrze, bo zestawienie kryteriów omawianych rankingów tylko częściowo daje podstawy do oceny ich wiarygodności. Trudno porównać metodologię przyjętą przez autorów poszczególnych rankingów, ponieważ i objętość publikacji, i ich szczegółowość są znacznie zróżnicowane. Jednak uważna lektura rankingów i ich opisów nie w każdym przypadku daje racjonalne podstawy do wyboru oraz oceny uczelni i oferowanych przez nią programów. Niektóre zestawienia wydają się być niedopracowane nawet merytorycznie, inne przeładowane treścią. W ocenie "Businessmana" Najuboższy jest opis kryteriów, który podaje miesięcznik "Businessman". Autorzy piszą bowiem, że "oceniali między innymi" - co oznacza, że oceniali także inne czynniki ponad te wymienione w tekście prezentującym ranking. Nie przedstawiają wartości stosowanych not. Podają jedynie, że "najwyższe noty przypisali liście referencyjnej pracodawców oraz opinii samych szkół o ich najpoważniejszych rywalach". Oprócz niejasno przedstawionych zasad stosowanych przy opracowywaniu rankingu również i analiza jego wyników rodzi wiele wątpliwości. Na przykład: w rankingu programów MBA na pierwszym miejscu znajduje się Szkoła Główna Handlowa. Z tekstu nie wynika jednak, który program MBA był oceniany. SGH prowadzi bowiem (pomijając prowadzone w SGH europejskie odpowiedniki MBA) trzy programy studiów kończące się dyplomami Master of Business Administration. Niewłaściwe jest też to, że autorzy porównują instytucje z założenia nieporównywalne - na liście występują jako równoprawne programy akredytowane przez "AACBS - The International Association for Management Education", najstarszą, bo istniejącą od 1916 roku agencję akredytującą programy z dziedziny zarządzania, oraz programy, które mają akredytację działającego w Polsce od 1994 roku Stowarzyszenia Edukacji Menedżerskiej FORUM. Ponadto "Businessman" podaje jedynie pozycje w rankingu, bez punktacji, jaką otrzymały poszczególne programy. Wzorzec znany "Polityce" Znacznie więcej informacji uzyskać można z lektury rankingu "Polityki". Jednakże za mało, aby uznać je za wyczerpujące. Podobnie jak w przypadku "Businessmana" w rankingu "Polityki" nie ujawniono wszystkich branych pod uwagę wskaźników, które posłużyły do oceniania. Świadczy o tym zwrot stosowany w opisie wyników rankingu. W każdym z sześciu cząstkowych kryteriów brano pod uwagę "między innymi" dane wymienione w tekście tegoż artykułu. Tak więc jawność kryteriów, o której pisze "Polityka", gdy podkreśla przejrzystość zasad swego zestawienia, jest pozorna. Ponadto nie podano wag dla poszczególnych wskaźników, informując ogólnie, że wynosiły od 2 do 25. Nie wiadomo więc, które wskaźniki zostały przez autorów uznane za najważniejsze w ocenie uczelni. Jednakże najistotniejszym mankamentem rankingu "Polityki" jest brak informacji o maksymalnej liczbie punktów, jaką mogła uzyskać szkoła wyższa w poszczególnych kryteriach. Nie pozwala to na porównanie klasyfikowanych uczelni ze wzorową, zdaniem autorów, uczelnią tego rankingu. Twórcy rankingu nie podają również, jakie są ich zdaniem optymalne wartości wskaźników. Na przykład: czy "idealny" proponowany przez "Politykę" stosunek liczby nauczycieli pracujących w omawianej uczelni na pierwszym etacie do ogółu studentów ma być optymalny z punktu widzenia kosztów, czy z punktu widzenia walorów dydaktycznych? Tajemnicze algorytmy "Wprost" Ranking "Wprost" w odróżnieniu od zestawienia z "Polityki" podaje maksymalną liczbę punktów, jaką powinna uzyskać wzorowa szkoła wyższa. Dzięki temu można ocenić słabe - zdaniem "Wprost" - strony poszczególnych uczelni. Autorzy z "Wprost" podali pełną listę kryteriów, jest ona jednak moim zdaniem niejasna i niewiarygodna. Z niewiadomych przyczyn pominięto dwie kategorie w klasyfikacji Komitetu Badań Naukowych, który ocenia polskie uczelnie według skali od 1 do 5, biorąc tylko kategorie od 1 do 3. Moje zastrzeżenia budzą też kryteria, które dotyczą płac i tempa awansu absolwentów uczelni. Ponieważ GUS nie podaje danych o płacach i karierach zawodowych według ukończonej uczelni, należy sądzić, że redakcja samodzielnie przeprowadziła badania szacujące wartości stosownych mierników (zgodnie z deklaracjami zawartymi w artykule "żelazną zasadą było opracowanie rankingu własnymi siłami"). Autorzy rankingu jednak nie przedstawiają metody i zakresu badań, za pomocą których oceniali uczelnie pod tym względem, piszą jedynie o stosowaniu pewnych tajemniczych "algorytmów". I nie ujawniają, skąd brali dane. "Perspektywy" w poszukiwaniu ideału Publikacja rankingu "Perspektyw" miała nadmiar informacji: listy rektorów i członków PAN, którzy oceniali uczelnie; lista firm, których szefowie działów kadr odpowiedzieli na ankiety; listy rankingowe według typów uczelni i według grup kierunków studiów; lista rankingowa uczelni niepublicznych; lista ogólna zawierająca 75 najlepszych uczelni. I to, jak się okazało, w pewnym sensie zaszkodziło rankingowi "Perspektyw". Prasa i telewizja podały bowiem tylko wyniki tego ostatniego zestawienia. W tabelach opublikowanych w miesięczniku "Perspektywy" zestawiono szczegółowe wyniki rankingów według poszczególnych kryteriów, ale nie to było przedmiotem komentarzy. Nikt nie zwrócił uwagi na przykład na to, że pod względem kategorii KBN na pierwszym miejscu wśród wszystkich uczelni są akademie muzyczne z Warszawy i Krakowa, że Uniwersytet Warmińsko-Mazurski jest na drugim miejscu pod względem liczby słuchaczy studiów podyplomowych i doktoranckich, że największy udział studentów obcokrajowców ma Akademia Medyczna w Warszawie oraz że najlepsza z uczelni niepublicznych (na 35 pozycji w rankingu) zebrała tylko nieco ponad 20 proc. liczby punktów, które miała najlepsza w rankingu. Serial "Rzeczpospolitej" Najdłuższy serial rankingowy przygotowała "Rzeczpospolita". Przez dwa tygodnie publikowała zestawienia dotyczące uczelni prowadzących jeden z popularnych kierunków studiów. Uczelnie były oceniane na podstawie jasno sformułowanych kryteriów i systemów punktowania. Autorzy wykorzystali profesjonalną firmę, która zajmuje się badaniami społecznymi, wykorzystano ankiety nadesłane przez uczelnie, a w przypadku rankingu wydziałów prawa ankietowano także studentów. Niestety i w tym rankingu nie uniknięto błędów. Na przykład przy ocenianiu siły dyplomu na rynku pracy w rankingu wydziałów prawa na dziewiątym miejscu - wyprzedzając między innymi KUL i Uniwersytet Śląski - znalazła się uczelnia, której najstarsi studenci uczą się piąty semestr. Wydaje się oczywiste, że uczelnię można oceniać wówczas, gdy ma ona chociaż kilka roczników absolwentów, a w szczególności dotyczyć to powinno rynkowej oceny wartości dyplomu. W ankietowaniu pracowników uczelni i studentów przyjęto stałą liczbę osób udzielających odpowiedzi. Właściwsze byłoby ankietowanie proporcjonalne do liczby pracowników i studentów, bo oceniane wydziały nie są sobie liczebnie równe. Kolejną usterką rankingu "Rzeczpospolitej" jest ujęcie w zestawieniu obejmującym kierunek informatyka jedynie politechnik i części uniwersytetów. W praktyce - zgodnie z tekstem zamieszczonym w "Rzeczpospolitej" - informatyka "ukrywa dwie różne dziedziny nauki". Jedna związana jest z elektroniką i dotyczy konstrukcji komputerów, a druga dotyczy ich wykorzystywania, na przykład (jak pisze "Rzeczpospolita") do przygotowywania oprogramowania, symulacji zjawisk itp. Dlatego też błędem jest pominięcie w tym zestawieniu uczelni, które prowadzą kierunek informatyka i ekonometria. Ranking możliwie doskonały Oczywiście każdy ranking jest subiektywny: mierzy to, co chcieli zmierzyć jego autorzy. Jeśli jednak autorzy chcą, by ranking służył odbiorcom, to sposób podania informacji musi być kompletny. Najprościej jest ułożyć listę, wykorzystując jedno, klarowne kryterium (na przykład: liczbę kandydatów na jedno miejsce). Ale takie zestawienie może prowadzić do paradoksów: uczelnie powszechnie uważane za najlepsze mogą wypaść słabo ze względu na opisany w "Polityce" mechanizm autoselekcji kandydatów. Prowadzi to także do uproszczonych komentarzy, na przykład najpopularniejszy w Polsce jest kierunek reżyserii, bo na jedno miejsce przypada kilkudziesięciu kandydatów - nie podaje się jednak tego, że tych miejsc jest cztery, a kandydatów stu. I jak można tę sytuację porównywać z liczbą trzech i pół tysiąca kandydatów na tysiąc miejsc? Dobry ranking musi więc uwzględniać wiele czynników, ale tu wchodzimy na grunt statystyki. Bez dogłębnej jej znajomości także można sporządzić ranking, ale jego wiarygodność będzie ograniczona. Także dla tych, którzy w nim wygrywają. Wskazywanie poprzez rankingi najlepszych i dobrze kształcących szkół wyższych ma, wydaje mi się, znaczenie nie do przecenienia. Pod pewnymi jednak warunkami: otóż rankingi powinny charakteryzować się przejrzystymi kryteriami, prawidłowym zebraniem danych oraz być uczciwie opracowane. Ich autorzy winni być profesjonalistami w tej materii, odrzucającymi wszelki koniunkturalizm, a ponadto powinni pamiętać, przygotowując zestawienia szkół wyższych, że wybór uczelni jest kluczowym momentem w życiu młodych ludzi, którzy poszukują swojej dalszej drogi, kończąc edukację w szkole średniej. Ranking ma być im w tym pomocny. Autor jest rektorem Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie i kierownikiem zakładu ekonometrii stosowanej w tej uczelni.
W 1992 roku tygodnik "Wprost" opublikował pierwszy polski ranking uczelni wyższych. Został on przyjęty przez środowisko akademickie z mieszanymi uczuciami. W tym roku opublikowano pięć obszernych, różnie usystematyzowanych wykazów najlepszych szkół wyższych.Interesujące jest to, że - w zakresie, w jakim można porównywać wyniki tych rankingów - mają one zasadniczo tych samych zwycięzców. Niektóre zestawienia wydają się być niedopracowane nawet merytorycznie, inne przeładowane treścią.Najuboższy jest opis kryteriów, który podaje miesięcznik "Businessman".Znacznie więcej informacji uzyskać można z lektury rankingu "Polityki". Jednakże za mało, aby uznać je za wyczerpujące. Autorzy z "Wprost" podali pełną listę kryteriów, jest ona jednak niejasna i niewiarygodna.Publikacja rankingu "Perspektyw" miała nadmiar informacjiNajdłuższy serial rankingowy przygotowała "Rzeczpospolita". Uczelnie były oceniane na podstawie jasno sformułowanych kryteriów i systemów punktowania. Niestety i w tym rankingu nie uniknięto błędów.Oczywiście każdy ranking jest subiektywny: mierzy to, co chcieli zmierzyć jego autorzy. Jeśli jednak autorzy chcą, by ranking służył odbiorcom, to sposób podania informacji musi być kompletny.
Nie wywalczymy lepszych warunków członkostwa niż te, które oferuje Berlin Do Brukseli przez Niemcy JĘDRZEJ BIELECKI Z BERLINA Niemcy nie oferują Polsce członkostwa w Unii Europejskiej ani w najkrótszym czasie, ani z największymi korzyściami finansowymi, ani z gwarancją przyznania od razu pełni praw. Jednak tylko na proponowanych przez nich warunkach awans cywilizacyjny naszego kraju, wynikający z przystąpienia do Wspólnoty, będzie możliwy. Lepszego porozumienia żadna z pozostałych stolic "15" nam nie przyzna. Taka jest konkluzja rozmów z wysokimi przedstawicielami niemieckiego rządu. Obawy i zastrzeżenia Trzy lata negocjacji członkowskich ujawniły, jaki jest stosunek zachodnich rządów do poszerzenia Unii. Wiele krajów, z różnych względów, przyjęło postawę defensywną. Hiszpania, Portugalia i Grecja obawiają się, że po przyjęciu nowych członków wyschnie strumień darowizn, jaki płynie do nich z Brukseli. Belgia, która przetrwała jako jednolite państwo zapewne dzięki przekazaniu wielu kompetencji organom europejskim, obawia się, że poszerzona Unia stanie się słabsza, a nawet, że grozi jej rozpad. Obawy te podziela także Francja, która traktuje wciąż Wspólnotę jako "swoje dziecko" i narzędzie rozszerzania swych wpływów na świecie. Francuskie obawy wynikają jednak głównie z przeświadczenia, że poszerzenie Unii prowadzi do zwiększenia potęgi Niemiec w Europie i przesunięcia środka ciężkości z Paryża ku Berlinowi. W dużym stopniu sparaliżowało to francuskie myślenie o Europie. W minioną środę szef dyplomacji Hubert Vedrine, występując w Bundestagu, odrzucił plany kanclerza Gerharda Schrödera nadania większego znaczenia ponadnarodowej Komisji Europejskiej i Parlamentowi Europejskiemu kosztem Rady UE, w której reprezentowane są stolice "15". Francuzi kurczowo trzymają się prerogatyw państwa narodowego, bo w ich przeświadczeniu większa rola Europy to większa rola Niemiec. Taka analiza Paryża jest zapewne największym zaskoczeniem i zawodem dla uczestniczących w procesie poszerzania Unii. "Gdy jestem w Paryżu, zawsze staram się przekonać Francuzów, że Polska ze względów historycznych niczego bardziej nie pragnie jak tego, by to nie Niemcy były jej adwokatem w drodze do Wspólnoty, ale Francja. Francuzi nie mogą jednak zrozumieć, że poszerzenie Unii nie oznacza poszerzenia niemieckiej strefy wpływów" - twierdzi szef komisji ds. UE niemieckiego Bundestagu Friedbert Pfluger. Gorącymi zwolennikami poszerzenia Unii są kraje skandynawskie. Ale jak pokazuje obecne przewodnictwo w Unii Szwecji, ich wpływy we Wspólnocie są bardzo ograniczone. Pozycję Szwecji i Danii osłabia też pozostawanie poza strefą euro. W wielu kancelariach "15" podejrzewa się, że Skandynawowie forsują poszerzenie Unii nie dla dobra kandydatów, ale po to, by "rozwodnić" Wspólnotę i w ten sposób zapobiec powstaniu superpaństwa europejskiego. Taki, w powszechnej opinii, jest też przede wszystkim brytyjski motyw poparcia poszerzenia. Brytyjczycy, gdyby byli zdeterminowani, mogliby w dużej części przeforsować swoje plany. Z perspektywy Londynu kandydaci mają jednak na tyle marginalne znaczenie, że zbyt wiele dla nich nie warto robić. Z pewnością przyjaciół mamy we Włoszech. Problemem Rzymu, i to nie tylko w sprawach poszerzenia Unii, ale ogólnie w polityce europejskiej, jest jednak chroniczna nieumiejętność utworzenia silnego rządu i prowadzenia długofalowej polityki. Dlatego w UE Włosi idą za jakąś opcją, a nie sami występują z nowymi inicjatywami. Krajem, który może być "motorem" poszerzenia, pozostają więc Niemcy. To państwo, które spełnia po temu wszystkie warunki. Jest na tyle wpływowe we Wspólnocie, że może przeforsować swoje koncepcje. Ma takie powiązania polityczne i gospodarcze z Polską, że zależy mu na poszerzeniu Unii. Wypracowało taką wizję Europy, w której nie ma obaw o ograniczenie wpływów państw narodowych wraz z poszerzeniem Unii. Trudny partner Niemcy są jednak dla Polski partnerem trudnym. Z powodu doświadczeń historycznych i dużej wagi interesów gospodarczych między Polską i Niemcami często dochodzi w negocjacjach do spięć. Przywoływane są psychologiczne obawy, jak choćby przed wykupieniem przez Niemców naszego kraju czy przyznaniem drugiej, bo bez prawa do pracy, kategorii członkostwa. Jednak droga do Unii prowadząca przez przełamanie niechęci do "odwiecznego wroga" nie jest wyjątkiem w historii Unii, ale raczej regułą. Warunkiem ustanowienia Wspólnoty było przecież porozumienie między Francją i Niemcami. Aby doszło do prawdziwego pojednania, konieczna jest jednak inicjatywa obu stron. W ostatnich latach w Polsce coraz większe jest przeświadczenie, że Niemcy nie do końca wypełniają ten warunek, wykorzystując swą silną pozycję w negocjacjach. Z pewnością Niemcy, i szerzej Unia Europejska, nie idą na takie ustępstwa, które zagroziłyby z jednej strony reelekcji obecnej ekipy rządzącej w Berlinie, a z drugiej stanowiły zasadnicze ryzyko dla funkcjonowania jednolitego rynku. O dyskryminacji trudno jednak mówić. 7-letni okres przejściowy w sprawie pracy na Zachodzie to tylko powtórzenie podobnych restrykcji, wprowadzonych gdy do UE przystępowały Hiszpania i Portugalia, choć przepaść w rozwoju Wspólnoty i kandydatów jest dużo większa, niż była przy poszerzeniu z połowy lat 80. Wiele emocji wywołują oferowane nam finansowe warunki członkostwa, szczególnie brak pełni dopłat dla rolników w pierwszych latach członkostwa. Ale i tu Hiszpania nie była lepiej potraktowana. Sowite fundusze strukturalne wywalczyła, mając swoich przedstawicieli w Radzie UE, a nie gdy była poza Unią. Ogromne koszty zjednoczenia powodują, że Niemcy nie chcą zwiększać już i tak poważnej (11 mld euro rocznie) nadpłaty do budżetu Unii, choć i tu rysuje się kompromis w postaci przekazania w początkowym okresie części "należnych nam pieniędzy". Społeczeństwo niemieckie jeszcze do niedawna żyło w izolacji wobec Polski. Stąd wiele obaw i niewielkie (około 35 proc.) poparcie naszego członkostwa. To ogranicza możliwość manewru niemieckich władz. Nieznane mechanizmy Trudno także twierdzić, że dla nasz została ustanowiona wyjątkowo długa ścieżka negocjacji, bo data akcesji jest odkładana z roku na rok. Frustracja Polaków wynika częściowo z początkowej nieznajomości unijnych mechanizmów. Uwzględniają one opinie wszystkich krajów "15", a to zajmuje czas. Pewne "opóźnienie" jest także korzystne dla naszego kraju, bo daje czas na przeprowadzenie z konieczności trudniejszych dostosowań niż u mniejszych kandydatów. Niemcy nawet ostrzegli, że pozostali będą musieli poczekać, aż Polska będzie gotowa, oczywiście, o ile przygotowania będą się u nasz posuwały. Zwłoka wynika także z żądań wysuwanych przez takie kraje jak Francja (rolnictwo), których Niemcy nie mogą pominąć. Wydaje się jednak bardzo prawdopodobne, że negocjacje zakończą się w 2003 roku, a Polska znajdzie się w Unii w 2005 roku. Oznaczałoby to 5 - 6 lat rozmów, czyli nieco mniej niż trwały negocjacje z Hiszpanią. Taki kalendarz, jeśli zostanie spełniony, będzie w istotnym stopniu zasługą Niemiec, które za pośrednictwem komisarza ds. poszerzenia UE Guentera Verheugena (byłego wiceszefa niemieckiej dyplomacji) przeforsowały w tym celu odpowiednią "mapę drogową". Scenariusz nie zostanie jednak zrealizowany, jeśli Polska będzie upierać się przy nierealnych z perspektywy "15" warunkach członkostwa. "Niemcy nie będą mogły odgrywać roli motoru poszerzenia Unii, jeśli nasze obawy nie zostaną wzięte pod uwagę" - ostrzega Pfluger. Dopóki nie będziemy mieli lepszego sojusznika w drodze do Brukseli, lepiej wziąć pod uwagę tę radę. -
Niemcy nie oferują Polsce członkostwa w Unii Europejskiej ani w najkrótszym czasie, ani z największymi korzyściami finansowymi, ani z gwarancją przyznania od razu pełni praw. Jednak tylko na proponowanych przez nich warunkach awans cywilizacyjny naszego kraju, wynikający z przystąpienia do Wspólnoty, będzie możliwy. Lepszego porozumienia żadna z pozostałych stolic "15" nam nie przyzna. Wiele krajów, z różnych względów, przyjęło postawę defensywną. Krajem, który może być "motorem" poszerzenia, pozostają więc Niemcy. Niemcy są jednak dla Polski partnerem trudnym. Z pewnością Niemcy, i szerzej Unia Europejska, nie idą na takie ustępstwa, które zagroziłyby z jednej strony reelekcji obecnej ekipy rządzącej, a z drugiej stanowiły ryzyko dla jednolitego rynku.
Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne Miasto życia czy miasto śmierci RYS. ROBERT DĄBROWSKI PIOTR LEGUTKO Sprawa dyskoteki w miejscu dawnej przyobozowej garbarni pokazuje bezradność polityków wobec problemu miasta - symbolu zagłady. Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Dla mieszkańców Oświęcimia jej rozwiązanie stanowi test na to, czy można tu żyć normalnie. Na razie odpowiedź jest negatywna. Zagranicznym dziennikarzom trudno się dziwić. Dla nich samo zestawienie dwóch słów: dyskoteka i Oświęcim jest bulwersujące. Jeśli doda się do tego: "obozowa garbarnia" i "magazyn ludzkich włosów", skandal gotowy. I nie ma już miejsca na rzeczową dyskusję, pisze się wyłącznie o braku wrażliwości, wyczucia, szacunku. Także polscy intelektualiści czują się natychmiast wywołani do tablicy i również nie kryją oburzenia. Ale gdy w podobnym tonie głos zabierają urzędnicy państwowi i politycy, mamy do czynienia z nieporozumieniem. To od nich bowiem oczekuje się rozwiązania problemu. "Taniec na trupach" Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać. Najgorszym wyjściem jest udawanie, że konfliktu nie ma, a kolejne "incydenty" są wynikiem zwyczajnej ludzkiej bezmyślności. Wbrew pozorom nawet sprawa dyskoteki wcale nie jest tak oczywista i jednoznaczna, jak sugerują media. Charakterystyczny dla ich jednostronności jest tytuł w jednej z gazet - "Taniec na trupach" - nie pozostawiający wątpliwości, że młodzież będzie się bawić niemal w obozowych barakach, w których przed pół wiekiem ginęli ludzie. Taki sygnał poszedł w świat. Niewielu dziennikarzy (zwłaszcza zachodnich) rzetelnie podawało odległość dyskoteki od strefy ochronnej wokół obozu (kilometr), chyba nikt nie napisał, że garbarnia była tam już długo przed wojną, a sam budynek zaadaptowany na dyskotekę postawiono w latach pięćdziesiątych. Ale to szczegóły. Najistotniejsze jest to, jak potraktowano czysto administracyjną decyzję wydaną na szczeblu powiatowym. Odbyła się wielka kampania na rzecz nieprzestrzegania prawa w imię wyciszenia międzynarodowego skandalu. Wszyscy domagali się, by jak najszybciej wyrzucić kłopotliwego inwestora, najlepiej rękami powiatowego urzędnika. Tymczasem podstawowa wiedza o kompetencjach starosty wystarczy, by sobie uświadomić, że nie mógł on odmówić spółce Maja zgody na działalność. Budynek stoi na terenach przemysłowych, nie jest obiektem muzealnym i nie prowadzono na jego terenie żadnych prac konserwatorskich ani archeologicznych. A to właśnie może i powinno interesować urzędnika. Jeśli wydanie decyzji budzi kontrowersje innej natury, trzeba szukać ich prawdziwych źródeł, a nie wywierać nacisk na starostę, by "szukał jakiejś furtki...". Gdy się mówi "A"... Starosta furtki nie szukał, znalazł ją teraz wojewoda. I dla nikogo nie jest tajemnicą, że podważenie na tym szczeblu legalności pozwolenia na budowę z powodu "braku aktualnego wyrysu" jest decyzją polityczną. W oficjalnej decyzji wojewody pojawia się także argument porządkowy, dotyczący Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży, którego gościom przeszkadza hałas z dyskoteki. To właśnie dyrektor MDSM pierwszy powołał się na tragiczną historię miejsca, w którym działa lokal rozrywkowy, otwierając tym samym puszkę Pandory, zamkniętą przed rokiem odpowiednią ustawą sejmową i rozporządzeniem wyznaczającym konkretne tereny w Oświęcimiu, gdzie obowiązują specjalne uregulowania prawne. Wysiłek prawników przeglądających pod lupą dokumenty inwestora ma na celu jedno. Ukryć prawdziwy powód, z którego jest on traktowany jako persona non grata. Łatwo bowiem wyobrazić sobie łańcuch przyczynowo-skutkowy, który zostałby uruchomiony, gdyby wyłożono kawę na ławę. Skoro bowiem hucznych zabaw nie wolno urządzać w miejscu, w którym dawniej była garbarnia, to również wszędzie tam, gdzie pracowali (i ginęli) więźniowie, czyli na terenie większości zakładów w Oświęcimiu (i kilku sąsiednich miastach). Mało tego, nie powinno się również wyrażać zgody na festyny uliczne. O ileż bardziej zasadne niż w przypadku garbarni będą bowiem zastrzeżenia wobec "dróg śmierci", którymi więźniowie wracali z pracy do obozu. Jak to wszystko zrobić? Trzeba co najmniej pięciokrotnie powiększyć strefę ochronną wokół obozu, czyli de facto uniemożliwić mieszkańcom Oświęcimia nie tylko swobodną działalność gospodarczą, ale także normalne spędzanie wolnego czasu. Skoro się powiedziało "A", bądźmy konsekwentni, dopowiedzmy "B". "Mieszkańcy Oświęcimia muszą nauczyć się żyć z ograniczeniami", napisał Stefan Wilkanowicz w jednym z wydanych w sprawie dyskoteki oświadczeń, ale argument ten dopóty nic nie znaczy, dopóki nie określimy jasno i czytelnie, o jakie ograniczenia chodzi. Nie można pozostawać jedynie w sferze subiektywnych odczuć i emocji, bo w ten sposób serial międzynarodowych kryzysów będzie trwał bez końca. Dziś jest to problem dyskoteki. Jutro może stadionu sportowego, który stoi obok garbarni. Zgoda, Oświęcim jest miejscem szczególnym, ale nie mogą z tego powodu obowiązywać tu inne niż w Polsce miary prawne i etyczne. Słusznie mieszkańcy miasta nad Sołą pytają, dlaczego zastrzeżeń natury historycznej nie zgłasza się w przypadku lokali rozrywkowych otwieranych w Warszawie, w miejscach zroszonych męczeńską krwią powstańców? Dlaczego rząd polski nie wzywa komercyjnej stacji radiowej do zamknięcia dyskoteki, od kilku lat działającej w gestapowskiej i ubeckiej katowni przy ulicy Pomorskiej w Krakowie? Szanować przeszłość, patrzeć w przyszłość Władze samorządowe Oświęcimia wielokrotnie udowodniły podczas ostatniej dekady, że rozumieją, iż sytuacja, w jakiej przyszło im żyć, jest wyjątkowa. Nie odcinają się od przeszłości, bo nie jest to możliwe. Pamiętając o historii, tworzyły przez ostatni rok strategię rozwoju powiatu. Przykładem takiego myślenia jest odrestaurowana niedawno synagoga, która ma dokumentować dzieje bardzo licznej społeczności żydowskiej zamieszkującej Oświęcim przed wojną i upowszechniać je wśród turystów odwiedzających Auschwitz. Ale jeśli Oświęcim ma się stać "ośrodkiem współpracy na rzecz pokoju i integracji", musi być także żywym, normalnym miastem. Szanującym przeszłość, ale nastawionym na przyszłość. Jeden z projektów strategii rozwoju ziemi oświęcimskiej (strategii tworzonej notabene we współpracy z Kancelarią Premiera RP) zakłada także powołanie Światowego Centrum Obrony Praw Człowieka, które przyczyniałoby się do zmiany wizerunku miasta. Tak by nie było, jak dotychczas, kojarzone w świecie z ludobójstwem, ale z humanistycznym przesłaniem. Miasto, które było świadkiem holokaustu, i Polska, kraj, w którym rozpoczął się proces demokratycznych zmian przekreślających czarne dziedzictwo XX wieku - mają do tego moralny tytuł. Tylko czy ktoś w świecie słyszał o tej inicjatywie? Nie wspierają jej władze państwowe, nie przyklaskują intelektualiści. A przecież tylko w taki sposób, uciekając do przodu, można uniknąć następnych konfliktów. Rozstrzyga się teraz, jaki będzie Oświęcim. Jedna wizja to miasto śmierci, druga - miasto życia. Takie jak inne miejsca na Ziemi połączone podobnym losem, np. Hiroszima czy Sarajewo. Nie da się ukryć, że na razie światowej opinii publicznej najbardziej odpowiadałby wariant pierwszy. Strefa ciszy - to idealna wizja Oświęcimia. Trzeba się z tym liczyć, dlatego wybór wizji drugiej, oczywisty z perspektywy Polski i mieszkańców miasta, wiąże się z ogromną pracą, jaką należy pilnie podjąć, by przekonać do niej świat. Alternatywa dla skansenu Na razie próbuje się rozwiązywać kolejne oświęcimskie kryzysy w drodze wykorzystywania kruczków prawnych. Ale prawo to w demokracji broń obosieczna. Widać to choćby po werdyktach w sprawie żwirowiska. Końca "dyskotekowego kryzysu" też nie widać, bo choć wojewoda po raz trzeci uchylił decyzje starosty, wiadomo, że na tym się sprawa nie skończy (jest jeszcze NSA). Jakie pole działania w takiej wojnie pozycyjnej ma rząd, najlepiej pokazuje rozpaczliwy apel premiera do... inwestora, by w imię racji etycznych zrezygnował ze swoich planów. A jeśli nie posłucha? Skoro nie uda się zaapelować do sumienia, trzeba będzie uderzyć do kieszeni. Wykupi się interes i przez jakiś czas wszyscy będą zadowoleni - do następnego konfliktu. Prawdopodobnie rząd pod naciskiem światowej opinii nie zatrzyma się w pół drogi, i zacznie wykupywać kolejne obiekty, w jakikolwiek sposób związane z tragiczną historią. Każdy otoczy się wysokim płotem i opatrzy stosownymi tablicami. Wkrótce cały Oświęcim stanie się jednym wielkim skansenem. Po jakimś czasie (to już rodzaj political fiction) dojdzie do tego, że młodzież z Oświęcimia będzie mogła napić się piwa i zatańczyć jedynie na terenie... Międzynarodowego Domu Spotkań (oczywiście nieoficjalnie). Jeżeli w Oświęcimiu zostanie jeszcze jakaś młodzież. Jest oczywiście inna możliwość. Nie tylko rząd, ale także politycy, intelektualiści i dziennikarze dostrzegą wreszcie 50-tysięczne miasto o 800-letniej tradycji. Włączą się w realizację spisanej już na papierze strategii rozwoju Oświęcimia jako strażnika pamięci o zmarłych i miejsca spotkań młodzieży z całego świata. Miasta, w którym ludzie także normalnie się bawią, jak w Warszawie i Hiroszimie. Autor jest publicystą tygodnika "Nowe Państwo".
Kolejny rok trwa gra na administracyjnej szachownicy, a nazwa Oświęcim raz po raz pojawia się w serwisach światowych agencji w niepochlebnym dla Polski ujęciu. Umiędzynarodowienie sporu dotyczącego dyskoteki System stanowi niebezpieczny precedens, dlatego że sprawa nie dotyczy obozu, lecz miasta i obowiązującego w nim porządku prawnego. Rzecz w tym, by bezkonfliktowo połączyć normalne funkcjonowanie miasta i przeszłość, w której cieniu musi się ono rozwijać.
KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialny Model kultury strażackiej Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny. Ratunek w bibliobusach Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościele Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka. Wieś bez kina Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego. Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury. Teatr z miejskiego importu Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty). Niepamięć Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych. Jacek Cieślak
Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Autorzy raportu zwracają uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury. W trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy, Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym.
RYZYKO FINANSOWE Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa Nie tak drogo, jak się wydaje Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna. Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei. Jak skalkulować Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy. - Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy. Drogo, ale może być drożej Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei. - Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości. - Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy. Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych. Bolesne skutki O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji. - To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem. Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje. Kogo każe rynek Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase. Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza. Danuta Walewska - Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych.
Firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach, powinny zabezpieczać transakcje finansowe dokonywane za granicą i narażające firmę na ryzyko. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. Transakcje zabezpieczające są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny. Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku, ale w ogólnym rozrachunku zawieranie takich transakcji jest znacznie tańsze, niż się może wydawać. Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku.
ANALIZA Im bliżej wyborów parlamentarnych, tym SLD mniej obiecuje Krytycy szykują się do władzy ELIZA OLCZYK Im bliżej wyborów parlamentarnych, tym Sojusz Lewicy Demokratycznej bardziej wstrzemięźliwie wypowiada się w sprawie propozycji programowych, które w przyszłości zamierza realizować. Jeszcze półtora roku temu politycy SLD hojnie szafowali obietnicami, dziś odmawiają odpowiedzi na pytania o przyszłą politykę finansową czy zdrowotną Od trzech lat czołowi politycy SLD nie szczędzą krytyki rządowi Jerzego Buzka. Od dłuższego czasu zapowiadają też, że będą poprawiali reformy przez ten rząd podjęte - administracyjną, oświatową, zdrowotną. Od blisko roku trwają w SLD prace programowe. Już na pierwszym posiedzeniu Rady Naczelnej nowo utworzonej partii SLD powołano 40 zespołów programowych, odpowiadających działom administracji. Ich celem było zdiagnozowanie sytuacji w określonej części gospodarki oraz przedstawienie propozycji działania. Lider SLD Leszek Miller obwieścił, że zespoły przygotują nie tylko program wyborczy, ale i szczegółowy plan działania na pierwsze sto dni nowego rządu, wraz z propozycjami projektów ustaw. Pierwszy etap ma się już ku końcowi, jednak część osób kierujących pracami zespołów przejawia dziwną niechęć do prezentacji owoców tej pracy. Wymawiają się stwierdzeniem, że na konkrety jest za wcześnie, że nie ma co wychodzić przed szereg, że jeszcze wiele może się zmienić. Edukacja Z prac zespołu edukacyjnego wynika, że Sojusz po ewentualnym przejęciu władzy nie zamierza zmieniać zasadniczej struktury systemu edukacyjnego ani wprowadzać zmian do Karty Nauczyciela. Tak zapewniała nas Krystyna Łybacka, wiceprzewodnicząca partii, która jest odpowiedzialna m.in. za prace zespołu edukacyjnego. Zasadniczą zmianą w systemie oświaty, którą Sojusz chciałby wprowadzić, jest objęcie obowiązkiem nauki sześciolatków. Wydłużanie obowiązkowego okresu nauczania o rok byłoby wdrażane przez cztery lata. Każdego roku obowiązkiem szkolnym byłyby obejmowane sześciolatki urodzone w kolejnych kwartałach, (dodatkowe 18 tys. dzieci w systemie szkolnym, przede wszystkim z terenów wiejskich). Zmiany wymagają też - zdaniem Krystyny Łybackiej - programy szkolne. - Musimy położyć nacisk na języki obce i informatykę, czyli na przedmioty, które będą determinowały nasze partnerstwo w Unii Europejskiej - mówi. Jej zdaniem nauczanie języka angielskiego czy informatyki można rozpowszechnić dzięki nakłanianiu studentów do robienia dodatkowo licencjatów z języka obcego i informatyki. Sojusz przymierza się też do przywrócenia socjalnej funkcji szkoły, czyli reaktywowania świetlic przyszkolnych lub tworzenia centrów edukacyjnych, prowadzących np. zajęcia wyrównawcze. - Edukacja ma być głównym priorytetem w naszym programie, mam więc nadzieję, że na nasze postulaty znajdą się pieniądze - mówi Krystyna Łybacka. Administracja Sojusz chciałby o połowę zredukować liczbę radnych, ograniczyć budżety wojewodów oraz wyeliminować przypadki dublowania się kompetencji. Mówił o tym Leszek Miller podczas konferencji poświęconej racjonalizacji wydatków państwa. W czasie reformy samorządowej politycy SLD nieraz krytykowali tworzenie zbyt wielkiej liczby powiatów. Leszek Miller przyznał, że Sojusz zamierza zachęcać powiaty, aby łączyły się w większe, silniejsze jednostki, ale nic ponadto. Nic również nie wiadomo o działaniach osłonowych dla miast, które przestały być ośrodkami wojewódzkimi, choć Sojusz wytykał brak takich programów rządowi Jerzego Buzka. Pomoc społeczna Polityka społeczna AWS nieraz była przedmiotem krytyki SLD, oba ugrupowania wyznają bowiem zupełnie różną filozofię w tej dziedzinie (wystarczy przypomnieć coroczne batalie o ulgi podatkowe na dzieci oraz dyskusje o zasiłkach rodzinnych). Zespół ds. polityki społecznej zamierza przede wszystkim zabezpieczyć pomoc społeczną przed obniżaniem nakładów budżetowych. Jak powiedziała nam Jolanta Banach, kierująca pracą zespołu, można to zrobić na kilka sposobów, na przykład ustawowo zagwarantować określoną wysokość środków na pomoc społeczną lub znacznie podwyższyć minimalną kwotę zasiłku (obecnie wynosi ona 15 zł, a w jednym z wariantów proponuje się jej podwyższenie do 200 - 300 zł). Zespół ds. pomocy społecznej rozważa też możliwość zrezygnowania z podziału na zasiłki fakultatywne i obligatoryjne. Czy jednak w pomocy społecznej coś się rzeczywiście zmieni? Trudno powiedzieć, bo wszelkie zmiany w tej dziedzinie wymagają pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy, a - jak powiedziała Jolanta Banach - Marek Borowski odpowiedzialny za finanse publiczne zgodziłby się na wiele zmian pod warunkiem, że zostałyby one przeprowadzone bezkosztowo. Jakiś czas temu, jeszcze przed utworzeniem partii SLD, Marek Borowski obiecywał na konferencji prasowej, że po przejęciu władzy Sojusz stworzy 500 tys. nowych stanowisk pracy, głównie dla młodzieży (w usługach, policji, urzędach skarbowych i ośrodkach pomocy społecznej), stworzy system zachęt dla osób inwestujących w regionach dotkniętych bezrobociem (ulgi inwestycyjne, podwyższona stopa amortyzacji, zmniejszenie obciążeń przedsiębiorstw szkolących pracowników), zwiększy nakłady na szkolenia młodzieży. Czyżby to również miało być zrealizowane bezkosztowo? Aborcja W tej sytuacji można więc przypuszczać, że największe szanse na realizację mają propozycje zespołu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Tam większość proponowanych zmian nie będzie wymagała dodatkowych kosztów, na przykład przywrócenie stanowiska pełnomocnika ds. kobiet (rząd Jerzego Buzka zlikwidował urząd pełnomocnika ds. rodziny i kobiet, tworząc urząd pełnomocnika ds. rodziny) czy powołanie sejmowej komisji ds. równego statusu. Zapewne też Sojusz podejmie próbę zmiany ustawy o planowaniu rodziny i ochronie płodu ludzkiego, dążąc do legalizacji przerywania ciąży z tzw. względów społecznych. Największą trudnością, z którą boryka się zespół, jest opracowanie kryteriów uprawniających do tego. Niezależnie, jakie kryteria zostaną przyjęte, liberalizacja tzw. ustawy antyaborcyjnej wywoła burzliwą dyskusję (jak zawsze w ciągu ostatnich 10 lat, gdy przewidywane są zmiany przepisów w tym zakresie) i być może kolejną skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Mimo to SLD przypuszczalnie będzie eksponował ten pomysł w kampanii wyborczej. Nieco trudniejsze do przeprowadzenia może być przywrócenie w szkołach obowiązkowego przedmiotu wychowanie seksualne człowieka oraz włączenie antykoncepcyjnych pigułek hormonalnych na listę leków refundowanych z budżetu państwa (Sojusz nieraz krytykował rząd Jerzego Buzka za likwidację przedmiotu i za rezygnację z dotowania pięciu hormonalnych środków antykoncepcyjnych). Tego nie da się zrobić bezkosztowo i Jolanta Banach uważa, że Marek Borowski będzie się bronił przed dotowaniem środków antykoncepcyjnych. Bezpieczeństwo i służby specjalne Działalność MSWiA była najbardziej krytykowana przez SLD, gdy szefem tego resortu był Janusz Tomaszewski. Leszek Miller na konferencji prasowej obiecywał wówczas, że po przejęciu władzy SLD zwiększy nakłady na policję do wysokości 5 procent wszystkich wydatków państwa, zainicjuje utworzenie szczególnie ciężkiego więzienia o ostrym reżimie dla sprawców najcięższych przestępstw, zaostrzy kary dla recydywistów (m.in. wyeliminuje w ich przypadku możliwość zawieszenia kar). Ponadto opracuje pięcioletni program finansowania organów porządku publicznego oraz doprowadzi do uchwalenia tzw. paktu antykorupcyjnego (chodzi o przyznanie specjalnych funduszy na walkę z zorganizowaną przestępczością). Dziś Leszek Miller mówi mniej o bezpieczeństwie, za to bardzo dużo o służbach specjalnych, ich rzekomej wrogiej postawie wobec Sojuszu. Nic dziwnego, że jedną ze zmian, które Sojusz zamierza przeprowadzić, o czym Leszek Miller powiadomił podczas niedawnej konferencji prasowej, jest likwidacja stanowiska koordynatora ds. służb specjalnych i podporządkowanie poszczególnych pionów służb bezpośrednio premierowi. Warto przypomnieć, iż stanowisko koordynatora zostało utworzone właśnie przez SLD, w ramach reformy centrum administracyjnego, a pierwszym ministrem koordynatorem był Zbigniew Siemiątkowski z SLD. Integracja Józef Oleksy odpowiedzialny za prace zespołu ds. integracji uważa, że przygotowanie do referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej będzie jednym z najważniejszych działań przyszłego rządu w zakresie polityki zagranicznej. Sojusz po ewentualnym przejęciu władzy zamierza zachować ciągłość negocjacyjną oraz - jak twierdzi Józef Oleksy - w dużej mierze również ciągłość personalną w zespole negocjacyjnym. W negocjacjach brany będzie pod uwagę interes naszego kraju. - Nie można skupiać się przede wszystkim na dacie naszego przystąpienia do Unii - mówi Oleksy. - Oczywiście rezygnacja z niej byłaby demobilizująca, jednak należy sobie zadać pytanie, czy data przestąpienia do Unii Europejskiej w każdej sytuacji ma charakter nadrzędny, czy też są sprawy ważniejsze - na przykład swobodny przepływ pracowników lub okres przejściowy na zakup ziemi. SLD zamierza otworzyć wschodnią granicę na wymianę handlową i młodzieżową, przy zachowaniu rygorów bezpieczeństwa, które nakłada na nas traktat z Schengen. Zdrowie Chyba najwięcej negatywnych recenzji ze strony SLD zebrała reforma zdrowia. Politycy Sojuszu nieraz mówili, że trzeba ją będzie poprawiać. Liderzy SLD dziś nie chcą jednak odpowiadać na pytanie, w jakim kierunku pójdą zapowiadane zmiany i czy po ewentualnym przejęciu władzy podwyższą składkę na ubezpieczenia zdrowotne. A nie ulega wątpliwości, że sytuacja w służbie zdrowia jest dziś jedną z kluczowych spraw. Nasilające się protesty pielęgniarek mogą rozszerzyć się, brakuje pieniędzy na utrzymanie szpitali, rośnie zadłużenie. Politycy Sojuszu dają do zrozumienia, że być może zdecydują się na głęboką przebudowę systemu ochrony zdrowia z likwidacją kas chorych włącznie. Andrzej Celiński, który kierował zespołem ds. zdrowia, nie chciał ujawnić, jakie rozwiązania zostały w nim przyjęte. Powiedział tylko, że rewolucyjne. Finanse państwa Jeszcze większą tajemnicą otoczone są prace nad finansami państwa. Powszechnie wiadomo jedynie, że SLD jest przeciwny reprywatyzacji i gotów jest przystać na zwrot majątków jedynie w ograniczonym zakresie. Z całą pewnością kontynuowana będzie natomiast prywatyzacja, jest bowiem źródłem dochodów dla budżetu państwa, z których SLD nie będzie mógł zrezygnować. Marek Borowski poza ogólną deklaracją, że SLD nie zamierza podwyższać stawek podatków dochodowych od osób fizycznych, nie chce powiedzieć niczego więcej. Zapewne można się spodziewać, że w obliczu kiepskiej sytuacji finansowej państwa SLD zdecyduje się na podwyższanie podatków pośrednich i likwidację ulg. Takie ogólne sugestie również można usłyszeć od polityków Sojuszu. Jest jednak prawdopodobne, że przed wyborami żadne konkrety nie zostaną ujawnione, gdyż zapowiedź podwyższenia podatków nie jest dobrym sposobem na prowadzenie kampanii wyborczej.
Już na pierwszym posiedzeniu Rady Naczelnej nowo utworzonej partii SLD powołano 40 zespołów programowych, odpowiadających działom administracji. Ich celem było zdiagnozowanie sytuacji w określonej części gospodarki oraz przedstawienie propozycji działania.Z prac zespołu edukacyjnego wynika, że Sojusz po ewentualnym przejęciu władzy nie zamierza zmieniać zasadniczej struktury systemu edukacyjnego ani wprowadzać zmian do Karty Nauczyciela.Zasadniczą zmianą w systemie oświaty jest objęcie obowiązkiem nauki sześciolatków.Zespół ds. polityki społecznej zamierza przede wszystkim zabezpieczyć pomoc społeczną przed obniżaniem nakładów budżetowych. największe szanse na realizację mają propozycje zespołu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn. Tam większość proponowanych zmian nie będzie wymagała dodatkowych kosztów, na przykład przywrócenie stanowiska pełnomocnika ds. kobiet czy powołanie sejmowej komisji ds. równego statusu.Marek Borowski poza ogólną deklaracją, że SLD nie zamierza podwyższać stawek podatków dochodowych od osób fizycznych, nie chce powiedzieć niczego więcej.Jest jednak prawdopodobne, że przed wyborami żadne konkrety nie zostaną ujawnione, gdyż zapowiedź podwyższenia podatków nie jest dobrym sposobem na prowadzenie kampanii wyborczej.
Do czego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo? Wojna o pamięć trwa BRONISŁAW WILDSTEIN Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków? Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania. To prawda, że komunizm zmuszał wszystkich do ciągłych kompromisów z moralnością i zdrowym rozsądkiem. Pozostawała jednak zasadnicza różnica między tymi, którzy dla władzy i kariery, łamiąc elementarne zasady obowiązujące ciągle w społeczeństwie, angażowali się w budowę i podtrzymywanie komunizmu, a osobami zmuszanymi przez nich do rozmaitych form uległości. Wrogowie rozliczenia tę różnicę zacierali. Konsekwencja Urbana W Polsce sytuacja była szczególna. Stworzyła ją "Solidarność", która była heroicznym ruchem sprzeciwu wobec systemu kłamstwa i przemocy, jak nazywało go wtedy również wielu obecnych wrogów rozliczenia. Był to ten niezwykły moment, gdy partykularyzmy ustępują na rzecz dobra wspólnego. Solidarność była tworzeniem wspólnej nadziei tak jak stan wojenny był jej uśmierceniem. Solidarność nie może być modelem organizacji wolnego i demokratycznego społeczeństwa. Winna natomiast stać się punktem odniesienia wolnej Polski, tak jak stała się jej rzeczywistym fundamentem. Jednakże przeciwnicy dekomunizacji, a więc rozliczenia PRL, aby uzasadnić swoją postawę, musieli dokonać rewizji doświadczenia "Solidarności". Brak rozliczenia PRL musiał wiązać się z relatywizacją. Jeżeli obok twórców "Solidarności" bohaterami odrodzenia Polski mają być zasiadający przy Okrągłym Stole aparatczycy, dlatego tylko, iż po nieudanych próbach rekomunizacji kraju i uśmiercenia "Solidarności", czym był stan wojenny, uświadomili sobie, że aby utrzymać swoją pozycję muszą zrezygnować z niektórych aspektów władzy - wówczas cała niezwykłość i heroizm sierpniowego ruchu niknie. Oczywiście działania wrogów dekomunizacji nie są konsekwentne. Z jednej strony usiłują oni odwoływać się do doświadczenia "Solidarności", z drugiej popadają w paradoksy. Konsekwentny jest Jerzy Urban, twórca propagandy stanu wojennego, który "Solidarność" na wszelkie sposoby usiłuje ośmieszyć i zdeprecjonować. To on zwycięża w języku i wyobraźni zbiorowej, zaśmieconej rozmaitymi "solidaruchami", "styropianem", "oszołomami" itd. Podstawowym elementem strategii wrogów rozliczenia PRL jest, jak wspomniałem, rozłożenie winy za jego zło równo między wszystkich Polaków, którzy mieli pecha żyć w jego granicach. Strategia ta okazała się skuteczna. Udało się przekonać większość Polaków, że lepiej sprawę zostawić w spokoju, gdyż w innym wypadku trzeba będzie rozliczać się również z własnych przewin. Zamiast odwołać się do wielkiego, heroicznego aktu, do którego polska zbiorowość okazała się zdolna, "władcy dusz" III Rzeczypospolitej odwołali się do najgorszych cech Polaków. Nie macie się czego wstydzić, mówili wrogowie dekomunizacji, budując wspólnotę oportunizmu. Możecie być z tego dumni. W efekcie cała PRL zaczyna być obiektem rewizji i swoistego kultu. Walka przeciw dekomunizacji rozpętana została pod sztandarem moralizmu, a w efekcie doprowadziła do kompromitacji i odrzucenia argumentu moralnego w politycznym dyskursie. Zaczęła się pod hasłami obrony autorytetu państwa i porządku prawnego, a doprowadziła do osłabienia państwa i pozbawienia go jakiegokolwiek autorytetu oraz do zniszczenia prestiżu prawa i uczynienia zeń martwej formy. Państwo w rękach aparatczyków Jednym z podstawowych argumentów, który dziś stosują przeciwnicy rozliczenia, jest dowodzenie, że postawy postkomunistów i antykomunistów w polityce, a zwłaszcza w stosunku do państwa różnią się niewiele. Gdybyśmy nawet przyjęli tę tezę, która prawdziwa jest tylko w części, uznać można ją za kolejny argument na rzecz dekomunizacji. Otóż praktyka zawłaszczania państwa przez koalicję postpeerelowską w latach 1993 - 1997, stworzyła model uprawiania polityki w III Rzeczypospolitej. Co znamienne, nawet główni przeciwnicy dekomunizacji (w tym "Gazeta Wyborcza" i Unia Wolności) z niewczesnym zdumieniem przyjęli, że owa nowo-stara koalicja traktuje państwo jako łup i buduje system nazwany w Polsce "kapitalizmem politycznym". Oburzenie było dlatego nie na miejscu, że trudno było wyobrazić sobie inne zachowanie dawnych aparatczyków, którzy nie zostali nawet moralnie potępieni za to, co robili w PRL. Aparatczyków, którzy za cichym przyzwoleniem dużej części opozycyjnych elit w latach 1989 - 1993 budowali kosztem państwa swoją ekonomiczno-instytucjonalną pozycję. Jest niezwykle trudno przełamać model "kapitalizmu politycznego". Jeśli postkomuniści, jedna z głównych sił politycznych w kraju, kierują się wyłącznie zasadą budowy potęgi swojego obozu, to znaczy zawłaszczania państwa przez swoją grupę, trudno wyobrazić sobie, aby jej przeciwnicy mogli kierować się zasadami innymi, gdyż sytuowałoby ich to na zdecydowanie przegranych pozycjach. W polityce, jak na wojnie, to przeciwnik wyznacza reguły gry. Można oczywiście próbować wyłamać się z tej potępieńczej logiki. To znaczy - głównie zredukować obszar działania państwa i uczytelnić zasady jego funkcjonowania. Byłaby to jednak kolejna rewolucja w Polsce; przeprowadzenie jej jest trudne, a prawdopodobieństwo małe. Widzimy zresztą usiłowania takie w praktyce obecnego rządu, ale nie sięgają one skali potrzeb. Tak więc to postkomuniści ukształtowali scenę polityczną III Rzeczypospolitej. Zdominowali jej lewą stronę i narzucili sprzeczne z duchem republikańskim zasady funkcjonowania całego państwa. Rzeczywistość polityczną niepodległej Polski uformowała odmowa dekomunizacji. Polska odmiana choroby Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Domaganie się odpowiedzialności za to, co ktoś uczynił, uznane zostało przez polskie ośrodki opiniotwórcze za grzech największy. Oczywiście, wybór taki musiał pociągnąć za sobą przewartościowanie wszystkich wartości. Zasadą stała się relatywizacja - nie jesteśmy w stanie ocenić, co było dobre, a co złe, toteż za jedyną prawdziwą przewinę uznać można próbę dochodzenia racji, prawdy czy sprawiedliwości. Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska. Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Niezbędny jest on również dla funkcjonowania wolnego rynku, o czym pisali klasycy ekonomii. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Przy braku istnienia tego moralnego konsensu, pozostaje powszechnie jedynie uznanie dla "pragmatyzmu", który staje się wyłącznie oportunizmem. W tym wypadku nie może dziwić uznanie dla SLD, który zdolność tę przejawia w stopniu najwyższym i wolny jest od jakichkolwiek moralnych obciążeń. No, ale sprawa dokonała się. Wojna o pamięć została przegrana. Co z tego, że jej przegrani rzecznicy reprezentowali moralne racje? Jest oczywiste, że w polityce nie tylko nie wystarczy już antykomunistyczny argument, ale że należy stosować go niezwykle rozważnie. Polityka jako walka o władzę stanowi jednak tylko powierzchnię życia publicznego. Wojna o pamięć nie musi zostać definitywnie zamknięta, a więc przegrana. I tę wojnę warto rzeczywiście kontynuować, gdyż od niej zależy nasza przyszłość. Przyszłość uwarunkowana jest doświadczeniem, do którego odwołamy się przy budowie dobra wspólnego, jakim jest państwo.
Ostatnie triumfalne zwycięstwo wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego daje do myślenia. Jest przecież niezwykłe, że w kraju tradycyjnie i z uzasadnieniem uznawanym za antykomunistyczny, lider postkomunistycznego obozu, w przeszłości komunistyczny aparatczyk, cieszy się popularnością, jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dzieje się to niecały rok przed wyborami parlamentarnymi, które, jak wszystko wskazuje, wygra ugrupowanie postkomunistyczne w skali, w jakiej nie wygrała dotąd wyborów żadna partia w III Rzeczypospolitej. Czy dowodzi to, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków? Wrogowie dekomunizacji i rozliczenia przeszłości jako jednego z kluczowych argumentów używali tezy o jednakowej odpowiedzialności za komunizm wszystkich Polaków żyjących w obszarze jego władania.
POLSKA - UNIA Tam, gdzie ziemia jest częścią obrotu kapitałem, nie ma możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie Anachroniczna walka o ziemię RYS. TOMASZ NIEWIADOMSKI KLAUS BACHMANN W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. Jednak cel, do którego zmierza polski rząd, dałoby się łatwiej osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy o obrocie nieruchomościami. Ustawa jest nieprecyzyjna. Dacze na terenach odrolnionych nie są bowiem objęte wnioskiem. Również niewiele wyjaśnia twierdzenie, że w polskim wniosku chodzi o dalsze obowiązywanie obecnej ustawy o sprzedaży nieruchomości obcokrajowcom po przystąpieniu do UE. Pojęcie "inwestycja", zasadnicze dla wniosku o okres przejściowy, w ogóle nie pojawia się w ustawie. Niejasne jest też, jaka część ustawy miałaby obowiązywać jeszcze przez pięć lat, a jaka część przez osiemnaście lat. Nieracjonalne ograniczenia Ustawa w obecnym brzmieniu i tak nie przeżyje negocjacji z UE, ponieważ znacznie odbiega od zasad stosowanych przez inne kraje UE, które w przeszłości uzyskały okresy przejściowe. Podczas gdy w Austrii i Danii ograniczenia w obrocie nieruchomościami są regionalnie regulowane, polska ustawa traktuje wszystkie regiony jednakowo, niezależne od tego, czy większy popyt na ziemię byłby tam korzystny, czy nie. W ten sposób tymi samymi ograniczeniami objęte są tereny upadłych pegeerów, gdzie napływ kapitału z zewnątrz mógłby rozwiązać problem strukturalnego bezrobocia, i wysoce atrakcyjne działki nad Bałtykiem, gdzie zbyt duży napływ kupców grozi wzrostem cen, wyparciem miejscowych mieszkańców i ekologicznymi problemami. Ustawa nie rozgranicza obcokrajowców z UE i obcokrajowców spoza niej, rozróżnia ich co prawda według statusu prawnego (czy mają kartę stałego pobytu), ale nie według stałego miejsca zamieszkania. Zawiera też anachroniczne ograniczenia obrotu nieruchomościami w strefie nadgranicznej, które Europejski Trybunał Sprawiedliwości uznał już kilka lat temu w przypadku Grecji za niezgodne z prawem europejskim. To wszystko jednak przesłania fakt, że cel, do którego zmierza polski rząd, da się łatwiej osiągnąć bez okresu przejściowego, poprzez uchwalenie nowocześniejszej i bardziej realistycznej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. Byłoby to skuteczniejsze, zgodne z prawem europejskim i znacznie bardziej strawne dla negocjatorów "piętnastki". Jeżeli nie przez drzwi, to przez okno Po przystąpieniu do UE żaden okres przejściowy i żadna polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości - tak samo jak obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom nie zapobiegła wzrostowi cen gruntów. Wzrost cen nie zależy bowiem od tego, czy bogaci kupcy będą kupować legalnie lub nielegalnie, lecz od tego, czy jest większy popyt, czy nie. Załóżmy, że polskiemu rządowi uda się przeforsować swój wniosek o okres przejściowy i że obejmie on też działki rekreacyjne i dacze. Wtedy zachodnia firma nie mogłaby bez zezwolenia kupić dużej działki rolnej na Mazurach. Ale polska firma mogłaby całkiem legalnie kupić na przykład dwieście tysięcy hektarów, a potem wypuścić akcje na giełdzie w Londynie, gdzie również całkiem legalnie może je objąć w stu procentach zagraniczny inwestor. Bez zezwolenia, ponieważ polskie prawo po przystąpieniu do UE nie może zakazać notowania akcji polskiej firmy na zagranicznej giełdzie, a brytyjskie prawo nie zakazuje przejęcia notowanej tam firmy przez kapitał zagraniczny. Zresztą byłoby to bardzo zabawne, gdyby na przykład niemiecka firma chcąca kupić akcje notowane na londyńskiej giełdzie musiała najpierw uzyskać zezwolenie na nabycie ziemi od polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Nie broni, lecz szkodzi Widać jak na dłoni, że obecna ustawa o sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom pochodzi z zupełnie innej epoki. Jak w świetle tej ustawy wygląda na przykład transakcja giełdowa, podczas której większość akcji firmy posiadającej ziemię w Polsce znajdzie się przez dwie godziny w rękach zagranicznego inwestora? Czy giełda zawiesza wtedy obrót na miesiąc, aby nowy inwestor mógł uzyskać odpowiednie zezwolenie? Czy MSWiA zamierza też blokować internetowy handel papierami wartościowymi, aby za każdym razem, kiedy rozproszeni akcjonariusze uczestniczący na przykład w przetargu internetowym przypadkiem - i być może wcale o tym nie wiedząc - nabywają razem więcej niż 50 procent kapitału polskiej firmy posiadającej nieruchomości? Tam, gdzie ziemia i nieruchomości są częścią obrotu kapitałem, nie ma ani sensu, ani możliwości, aby ów obrót hamować administracyjnie. Obecnie MSWiA jest jeszcze w stanie opracować wnioski o zezwolenie na nabycie gruntów. Jeśli jednak Polska stanie się bardzo atrakcyjnym terenem dla inwestycji zagranicznych, to wydawanie zezwoleń stanie się albo fikcją, albo wielkim hamulcem tych inwestycji. Więcej, jeżeli Polska będzie objęta wszystkimi dotacjami Wspólnej Polityki Rolnej i opłacalność rolnictwa znacznie wzrośnie (o co zabiega polski rząd) - to i polskie grunty orne staną się atrakcyjne dla inwestorów zagranicznych, przyspieszy to koncentrację gruntów, a bezrobotni na wsi znajdą nowe miejsca pracy, ponieważ wieś będzie miała większą siłę nabywczą. Jeżeli UE pozbawi polskich rolników dobrodziejstw Wspólnej Polityki Rolnej, to nie będzie powodu, dla którego zagraniczni inwestorzy mieliby tu kupować więcej niż dotychczas. Nieruchomości rolne i nierolne Mimo wszystko istnieje jednak parę powodów, dla których utrzymanie pewnej kontroli nad obrotem nieruchomości może być korzystne. Restrukturyzacji rolnictwa będzie towarzyszyć komasacja gruntów. Nagły wzrost cen może ją utrudnić, szczególnie wtedy, kiedy transakcje nieruchomościami nierolnymi będą silnie wpływały na poziom cen nieruchomości rolnych. Jeżeli w ramach komasacji gruntów rolnik chciałby objąć dodatkową działkę, a tuż przedtem wieść o usytuowaniu supermarketu w okolicach spowodowałaby nagły wzrost cen, to ów rolnik musiałby dużo dopłacić lub zdecydować się na mniejszą działkę. Można tego uniknąć, oddzielając rynek ziemi rolnej od ziemi nierolnej. Jeżeli Polska przejmie acquis communitaire z zakresu Wspólnej Polityki Rolnej, to bardzo trudno będzie nierolnikom kupić ziemię rolną w celach spekulacyjnych. Wtedy też wzrost cen ziemi odrolnionej nie będzie już tak wpływać na poziom cen gruntów ornych jak dziś. Pochodzenie i popyt na ziemię Problemy, które może spowodować liberalizacja handlu nieruchomościami, nie wiążą się z pochodzeniem nabywców. Są one wywołane nagłym wzrostem popytu na ziemię - obojętnie, czy stoją za tym niemieccy, angielscy, czy polscy klienci. Dlatego też nie ma sensu, aby z przyczyn ekonomicznych ograniczyć obrót nieruchomościami według obywatelstwa potencjalnego nabywcy. Stosowanie "klucza obywatelskiego" ma sens, ale w innych przypadkach. Duży napływ obcokrajowców może stanowić problem społeczny, zwłaszcza na obszarach, na których ludność polska żyje dopiero od 1945 i ma - co łatwo udowodnić za pomocą badań socjologicznych - słabe poczucie zakorzenienia. Jest to sytuacja, która ani w Alzacji, ani na Majorce, ani na pograniczu niemiecko-duńskim nie ma miejsca i która może usprawiedliwić wyjątkowe rozwiązania. Jest to uzasadnienie przekonujące na terenach zachodnich, natomiast nie ma powodu, aby z tej przyczyny domagać się szczególnego traktowania na przykład Podlasia, Podkarpacia lub Gór Świętokrzyskich. Ograniczenia w nabywaniu gruntów nie muszą też stanowić bariery w osiedlaniu się większej liczby obcokrajowców na jakimś szczególnie atrakcyjnym terenie - mogą oni tam po prostu wynająć mieszkania, w wyniku czego wzrastają najpierw czynsze, a potem ceny nieruchomości, a temu ani obecna ustawa, ani jakikolwiek okres przejściowy nie zapobiegną. Limity wzrostu cen Podstawowym problemem w negocjacjach z UE nie jest więc, jak bronić się przed wykupem nieruchomości przez obcokrajowców. Nawet nie wstępując do UE, Polska nie mogłaby się przed tym skutecznie chronić. Musiałaby zamknąć się, wprowadzić samowystarczalność gospodarczą, wyłączyć się z międzynarodowego podziału pracy, znieść obrót giełdowy i zakazać używania Internetu. Podstawowym problemem jest natomiast, jak bronić się przed niektórymi negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE. Problemom wywołanym nagłym wzrostem popytu na nieruchomości można zapobiec za pomocą odpowiedniego mechanizmu przeglądowego, jaki zresztą polscy negocjatorzy sami zaproponowali w związku z okresami przejściowymi dotyczącymi ochrony środowiska. Mogłoby to wyglądać tak: Polska i UE ustalają pewne limity wzrostu cen na danym terenie (na przykład w powiatach). Jeśli wzrost cen w jednym powiecie będzie wyższy niż ów limit, MSWiA na wniosek starosty może ponownie wprowadzić obowiązek uzyskania pozwolenia na kupno nieruchomości przez osoby nie mieszkające na stałe w danym powiecie. Przepis ten nie stosuje sprzecznego z prawem europejskim "klucza obywatelskiego" i nie ogranicza swobody transferu kapitału dopóty, dopóki nie następuje istotnie zachwianie równowagi na rynku nieruchomości w danym powiecie. Do czasu pojawienia się rzeczywistego problemu praktyka będzie więc całkowicie zgodna z prawem europejskim. Lekkie naruszenie zasad Wspólnego Rynku - ale bez dyskryminacji według klucza obywatelskiego - następuje dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście pojawi się problem. Obecne ustawodawstwo nakłada obowiązek uzyskania zezwolenia przez zagranicznego nabywcę nawet wtedy, kiedy jest on w całej Polsce jedynym chętnym do kupna jakiejś większej działki. Problem wody i betonu Pozostaje jeszcze wiele pozaekonomicznych problemów spowodowanych nagłym wzrostem popytu na nieruchomości, którym ani obecna ustawa, ani żaden okres przejściowy nie są w stanie zapobiec. Gwałtowny wzrost cen nieruchomości w Międzyzdrojach miał miejsce wskutek wielkiego popytu na "drugie miejsca zamieszkania" wśród berlińczyków, z których jednak wielu ma polskie paszporty. Problemem stają się tam nie konflikty narodowościowe lub komasacja gruntów (w obrębie Wolińskiego Parku Narodowego i tak nie ma rolnictwa), lecz brak wody pitnej i "zabetonowanie krajobrazu" - zjawiska znane skądinąd z wysp środziemnomorskich. Przed tym można się uchronić - ale nie za pomocą ustawy, która jedynie obcokrajowcom zakazuje zabetonowywanie polskiego Wybrzeża.
W negocjacjach z UE Polska ubiega się o pięcioletni okres przejściowy dla sprzedaży nieruchomości miejskich pod inwestycje i osiemnastoletni okres przejściowy dla gruntów rolnych i lasów. cel, do którego zmierza polski rząd, da się osiągnąć poprzez uchwalenie nowocześniejszej ustawy regulującej obrót nieruchomościami. okres przejściowy i polska ustawa nie będą w stanie zapobiec wzrostowi cen nieruchomości. problemem jest jak bronić się przed negatywnymi następstwami ewentualnego gwałtownego wzrostu cen nieruchomości po przystąpieniu do UE.
Telewizja publiczna TVP miota się od misji do komercji i z powrotem Odmrozić skansen Beata Modrzejewska "Mundial 2002" będzie transmitowany przez Polsat, podobnie mecze Ligi Mistrzów do 2003 roku. To kolejne pole stracone przez TVP. Konkurencja będzie odbierać TVP atrakcyjne pozycje i telewidzów dopóty, dopóki ta nie zrozumie, kim jest i o jakie programy zamierza walczyć. W pierwszej połowie 1999 r. programy telewizji publicznej oglądało mniej osób niż rok wcześniej. Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. To dobrze - zwłaszcza dla telewizji publicznej. Im większa będzie ofensywa telewizji prywatnych, tym szybciej ludzie TVP uświadomią sobie, że nie mają sensu próby pokonania konkurencji na jej polu, czyli w szeroko rozumianej komercji. Natomiast szeroka oferta telewizji komercyjnych uświadomi telewidzom, jakich programów im brakuje. I właśnie po nie, po pogłębioną publicystykę, niebłahą informację, programy edukacyjne, kulturalne, literackie, naukowe, oświatowe telewidzowie będą wracać do TVP. Niektórzy mogą uznać, że oczekiwanie, iż takie programy będzie tworzyć i emitować TVP to mrzonka. A przecież ustawa o radiofonii i telewizji stanowi, że do zadań publicznej telewizji należy (m.in.) w szczególności "popieranie twórczości artystycznej, literackiej, naukowej oraz działalności oświatowej". Czy dzisiaj telewizja publiczna te zdania wypełnia? Grzech pierworodny, czyli partyjność Wadliwy system wybierania medialnych decydentów, wedle zapewnień twórców, miał się z czasem sam uregulować. Niestety nie był tak uprzejmy i coraz bardziej kuleje. Politycy wybrali swoich kolegów do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ci z kolei powiązanych z politykami członków rad nadzorczych mediów publicznych i powiązane ze sobą składy zarządów. Członkowie zarządów podobierali dyrektorów programów itd. To w znakomity sposób uniemożliwiło zdystansowanie telewizji do świata polityki. Jednak na funkcjonowanie TVP wielki wpływ ma to, że nikt tak naprawdę nie wie, czego należy od niej oczekiwać: jaki procent programów łatwych, jaki ambitniejszych, tzw. misyjnych, jaki etos postępowania powinien obowiązywać jej pracowników (i kierownictwo), czy postawić na dziennikarstwo partyjne czy zobiektywizowane itd. Telewizja publiczna nie ma tożsamości. Z tych przyczyn wynika jej podatność na manipulację, ręczne sterowanie i polityczne przepychanki. Władze telewizji z lubością cytują sondaże, z których wynika, iż w oczach Polaków TVP ma autorytet większy od naczelnych organów państwa. Ale czy ciągły udział w awanturach, potyczkach, obrzucaniu się inwektywami może budować autorytet? Może Polakom chodzi o coś innego i zakreślając odpowiedź: "mam zaufanie do TVP", myślą "wierzę w prognozę pogody"? Skansen, czyli telewizja dworska TVP "musi uczestniczyć w kreowaniu kierunków rozwoju nowych technik" - napisał przewodniczący KRRiTV Juliusz Braun i dodał: "telewizja publiczna nie może stać się skansenem". Ale jest. Jak twierdzą pracujący na Woronicza nadal na korytarzach straszy klimat znany z filmu "Człowiek z marmuru". Jak wygląda apolityczność TAI pokazał protest przeciwko wpływom PSL, zakończony odejściem wiceszefa Jacka Maziarskiego, który ujawnił jak bardzo TVP kibicuje SLD i PSL. Apolityczność Jedynki pokazał konflikt wokół programu "Tygodnik polityczny Jedynki" i jego reperkusje: bronienie przez prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego jednostronnego upolitycznienia dziennikarzy i finał w postaci bojkotu programu przez koalicję rządzącą. Rok 1999 zaczął się znamiennie - życzenia sylwestrowe z kielichem szampana w dłoni składał telewidzom szef Jedynki Sławomir Zieliński, a nie, jak najczęściej bywało spikerzy prowadzący tego dnia program. W ogromnym show Maryli Rodowicz, emitowanym również wtedy, kamera skwapliwie filmowała gnące się w rytm przebojów kierownictwo TVP. Również podczas populistycznych gali piosenki można bez trudu zauważyć na widowni telewizyjnych decydentów. Niestety, nie można zwalić winy na operatorów, że są lizusami i dlatego filmują szefostwo. Te tony wazeliny spływają z góry. Pracownicy nie mają wątpliwości, czego oczekują ich przełożeni. Tam, gdzie jest szef i kamera, szef musi przemówić. Telewizja publiczna jest telewizją dworską, więc kłania się w pas również szefom. A przecież TVP korzysta z majątku państwowego zbudowanego ongiś z naszych podatków, a i teraz - po przekształceniach - dostaje od Polaków donacje w postaci abonamentu; jej szefowie zachowują się zaś tak, jakby w TVP już się uwłaszczyli. Ranking, czyli konkurencja Według badań firmy AGB udział Programu I TVP w pierwszym półroczu 1999 r. wyniósł 28,3 procent. W 1998 r. Jedynka zajmowała jedną trzecią rynku telewizyjnego, a rok wcześniej - o 2 procent więcej. Badania OBOP nieznacznie się różną, ale przedstawiają ten sam trend - ograniczanie pola TVP. Jaki dystans dzieli TVP od konkurencji? Pozornie olbrzymi, ale gdy spojrzeć na każdy program TVP z osobna, to siła jej polega głównie na obszarze, który zajmuje w eterze. Różnice między liderami nie są duże. We wrześniu Polsat miał 24 proc. rynku. Dwójka - 18 proc., a TVN - 11 proc. Pozostałe dwa kanały TVP są, a jakby ich nie było. Tylko 3,5 proc. rynku zajmuje sieć regionalnych oddziałów TVP (w ciągu roku straciły 2 proc. rynku), jeszcze słabiej wypada TV Polonia. "TVP broni pozycji lidera" - można przeczytać w Biuletynie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Owszem, broni, ale pojawiają się dwa pytania: dlaczego broni i jakim kosztem. Przecież nie po to uwolniono rynek mediów elektronicznych, żeby utrzymać monopol TVP! Właśnie wolny rynek i konkurencja miała ją zmusić do przekształceń: do racjonalizacji zatrudnienia, robienia programów dla widzów, a nie dla polityków. Jedyna nowa idea pojawiła się na Woronicza, gdy dogorywał Radiokomitet. Piotr Gaweł wymyślił, jak zdobyć reklamy dla TVP. I od tej pory reklama stała się - obok polityki - najważniejszym punktem odniesienia dla telewizyjnych władców. I właśnie pieniądze z reklamy płynące wartkim strumieniem zablokowały reformy w TVP. Bo skoro nie trzeba nic robić, by mieć widzów i reklamy - to po co podejmować niepopularne decyzje? I tak TVP zamroziła dawniejsze układy, stosunki, podejście do pracy, a nawet liczbę pracowników. Gdy pojawiły się stacje konkurencyjne zaczęto wprowadzać programy atrakcyjne, a mało ambitne. Mało kto dziś pamięta, że przed kilkoma laty TVP programowo nie nadawała disco polo. Dzisiaj na pewno telewizja publiczna oddałaby muzyce chodnikowej sporo czasu w prime timie, za to przedstawiciel władz powiedziałby, patrząc wprost w kamerę, że emisja tego programu zarobi na programy ambitniejsze, których tytułów nie umiałby wymienić. Problem gadających głów "Bogaci się bogacą, a biedni biednieją" - wbrew pozorom nie jest to wypowiedź z sondy ulicznej na temat sytuacji w kraju, tylko pytanie postawione przez dziennikarza programu publicystycznego profesorowi ekonomii i ministrowi finansów Leszkowi Balcerowiczowi. Nic dziwnego, że mimo wzywania do odpowiedzi zdecydowanym "i co pan na to", trudno było profesorowi ekonomii zmierzyć się z taką dawką populizmu i prymitywizmu. Pogarda dla widzów wiąże się z pogardą dla gości. Zaproszeni do udziału w publicystycznych programach często przejmują jego prowadzenie, bo prowadzący nie wie, o co chodzi. Najtrafniejsza w ostatnim czasie diagnoza stanu telewizji publicznej pochodzi z jej wnętrza. I nic dziwnego, któż lepiej ją zna od jej pracowników. W jednej z relacji z Festiwalu Filmowego w Gdyni Maciej Orłoś zadał pytanie Sławomirowi Rogowskiemu z kierownictwa TVP (szefowi Agencji Filmowej): "Czy to prawda, że TVP wspiera filmy ambitne?". "Telewizja publiczna wspiera filmy różne. Od misji do komercji. Od komercji do misji" - odpowiedział pytany. I to jest to! TVP miota się od misji do komercji i z powrotem. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje i to przywileje przeliczane na złotówki. A jeśli jakieś przywileje, to najpierw powinny być widoczne pożytki, jakie z niej ma społeczeństwo. I argument, że pożytkiem jest dostarczanie rozrywki stał się śmieszny, gdy umożliwiono działalność stacjom prywatnym. Ci, którzy mają wpływ na TVP, czyli członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a za ich pośrednictwem politycy, powinni uświadomić sobie, że TVP nie jest za darmo. Ktoś na nią płaci: ludzie, którzy płacą abonament oraz reklamodawcy i sponsorzy, którzy płacą dlatego, że widzowie oglądają TVP. Nie można debatować o tym, iż w TVP jest za dużo płytkich programów i reklam, nie biorąc pod uwagę tego, że właśnie na ich zbieranie nastawiona jest TVP. Nie można mnożyć oddziałów regionalnych TVP ani kanałów, czy to naziemnych, czy satelitarnych, czy cyfrowych, nie zastanawiając się, z czego je utrzymać. Z abonamentu? Dlaczego ludzie mieliby go płacić? Trzeba im na to pytanie odpowiedzieć, udowodnić, że warto mieć telewizję publiczną. Szefowie TVP, skoro tak lubią pokazywać się publiczności, niech wystąpią i zaprezentują rozliczenie, na co poszły pieniądze z abonamentu: na jakie programy, jakie filmy, jakie imprezy. To wzbudziłoby zaufanie i może powstrzymało ludzi od wyrejestrowywania telewizorów. Najlepiej byłoby, gdyby odnowa telewizji publicznej wyszła z niej samej. Jednak trudno w to uwierzyć, by kierownictwo TVP widziało potrzebę zmian. Władza demoralizuje. Zwłaszcza jak na jej potwierdzenie ma się sześć tysięcy pracowników, trzy programy ogólnopolskie i jeden satelitarny, a wkrótce platformę cyfrową. --------- Wykorzystałam badania OBOP, oraz AGB Polska (za Biuletynem KRRiTV).
Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. na funkcjonowanie TVP wpływ ma to, że nikt tak naprawdę nie wie, czego należy od niej oczekiwać. wolny rynek i konkurencja miała ją zmusić do przekształceń: do racjonalizacji zatrudnienia, robienia programów dla widzów, nie dla polityków. TVP miota się od misji do komercji i z powrotem. Szefowie TVP niech wystąpią i zaprezentują rozliczenie, na co poszły pieniądze z abonamentu.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało".Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna.
DYSKUSJA Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa ELŻBIETA CHOJNA-DUCH Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania. Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału. Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją. Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów. Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań. Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie? Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa: administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"), administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu". Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe. Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie. W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one: 30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa, 15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa, 4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej. Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane. Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa). Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej. Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym. Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego
Rządowe projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa (projekt o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie) nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego. Należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania. Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach. Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji. Oba projekty dotyczą wyłącznie szczebla województwa. Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego, nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie). Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego. Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych.
AFERA Kulisy aresztowania prezesa Oceanu SA Jak budżet stracił setki milionów IWONA TRUSEWICZ I ANITA BŁASZCZAK Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem prowadzących dochodzenie budżet państwa miał na nich stracić ponad sto milionów złotych. Wiesław M. został zatrzymany przez olsztyńską policję w swojej podwarszawskiej willi, której adres nie figurował w żadnej ewidencji. Policyjny konwój przewiózł prezesa do Olsztyna, gdzie Sąd Rejonowy wydał 24 lutego nakaz tymczasowego aresztowania na trzy miesiące. Aresztowanie Wiesława M. związane jest z prowadzonym od października ubiegłego roku śledztwem Komendy Wojewódzkiej Policji w Ol- sztynie. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z mózgów i pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych, jaki funkcjonował od 1998 do końca 1999 roku. Na razie straty, które poniósł budżet, oceniane są na ponad sto milionów złotych, choć według niektórych źródeł mogą być one kilka razy większe. W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm z dawnych województw elbląskiego, olsztyńskiego, ciechanowskiego, toruńskiego, wrocławskiego i warszawskiego. Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej. Zdaniem prowadzących dochodzenie wśród firm uczestniczących w fikcyjnych transakcjach była m.in. największa w Toruniu dyskoteka (także z.p.ch.) oraz producent wody mineralnej Evita SA z Biskupca (woj. warmińsko-mazurskie). Wiesław M., założyciel i główny akcjonariusz Ocean Company SA (64,4 proc. akcji i 70,57 proc. głosów na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy), ma także 15 proc. akcji Evity, która do grudnia ubiegłego roku była zakładem pracy chronionej. Należy do niego również 90 proc. udziałów w spółce inwalidzkiej Wolność z Elbląga. Przepływ faktur Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą, na przykład w Tajlandii, i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów. Następnie ten sam nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON). Od połowy 1998 roku PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji. Im wyższe były obroty firm, tym wyższa okazywała się subwencja. Uczestnicy łańcucha obracali także własnymi nieruchomościami, handlowali między sobą tymi samymi samochodami osobowymi i ciężarowymi. Śledczy mają faktury, z których wynika, że ten sam towar jednego dnia zdążył być kupiony, zmagazynowany i sprzedany między trzema zakładami. Sprowadzoną z Dalekiego Wschodu pastę do zębów (bez atestu) uczestnicy systemu sprzedali do Rosji. Zdaniem prowadzących dochodzenie sprzedaż za granicę służyła gromadzeniu pieniędzy na prywatnych kontach kilku osób. Evita jak huta Od połowy roku 1999 zostały zlikwidowane subwencje z PFRON. Wprowadzono jednak wówczas nowy mechanizm wsparcia zakładów pracy chronionej. Z należnego podatku VAT odprowadzanego do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych firma będąca z.p.ch. mogła, przy dużych obrotach, pozostawić u siebie kwotę równą 1950 zł na jednego zatrudnionego. Im więcej firma zatrudniała ludzi, tym więcej pieniędzy mogła zatrzymać. Kontrolerzy Urzędu Kontroli Skarbowej z Olsztyna ustalili, że z.p.ch. Evita SA oraz jej spółka córka Evita Service zatrudniały jesienią 1999 roku 6700 osób w kilku oddziałach utworzonych przede wszystkim na południu kraju (woj. śląskie). Pracownikami oddziałów byli chałupnicy inwalidzi, którzy za minimalną płacę krajową (650 zł brutto) produkowali materiały reklamowe (torby, czapki). Zdaniem prowadzących dochodzenie oraz urzędników skarbowych dzięki tak dużemu zatrudnieniu oraz dużym obrotom z udziału w łańcuchu handlowym Evita mogła otrzymać z PFRON co miesiąc kwoty równe liczbie zatrudnionych pomnożonej przez 1950 zł (ponad 13 mln zł). Zdaniem Urzędu Kontroli Skarbowej kwota główna zobowiązań Evity wobec budżetu państwa wynosi ponad 20 mln zł bez odsetek i kar. Urząd skarbowy zajął konta spółki. W grudniu 1999 roku Joanna Staręga-Piasek, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych, odebrała Evicie status z.p.ch. Spółka odwołała się od decyzji. Odwołanie czeka na rozpatrzenie. W piątek nie udało nam się skontaktować z członkami zarządu Evity. Prezesa Wiesława M. reprezentuje dwóch adwokatów. Teresa Grzymska z Olsztyna i Wojciech Tomczyk z Warszawy. Mecenas Tomczyk był od czerwca 1989 do września 1990 roku wiceministrem sprawiedliwości (ministrem był wtedy Aleksander Bentkowski). Prowadzący sprawę prokurator Piotr Miszczak odmówił "Rz" zgody na rozmowę z Wiesławem M. Ostatni raz rozmawialiśmy z prezesem M. na początku lutego, kiedy urząd skarbowy zajął majątek należącej do M. spółki Wolność z Elbląga (potem konta zostały odblokowane i Wolność dalej produkuje słodycze). Zapytany o fikcyjny handel, Wiesław M. powiedział wtedy: - Jak można zarzucić spółce pozorne transakcje, jeżeli był towar, byli klienci i dokumenty kupna-sprzedaży, dokumenty kontroli granicznej. Poza tym podatki były płacone, a pieniądze inwestowane. Co ma Ocean do wody (mineralnej) Obecny prezes Ocean Company Jerzy Wolak podkreśla, że spółka nie ma nic wspólnego ani z aresztowaniem byłego prezesa i większościowego akcjonariusza, ani ze stawianymi mu zarzutami. Zarzuty dotyczą bowiem okresu, w którym Ocean Company SA nie był jeszcze zakładem pracy chronionej (ten status spółka ma od 30 września 1999 r.). Zapewnia, że dotychczas spółka nie uzyskała żadnych zwrotów VAT i subwencji wynikających z tego statusu. Prezes Wolak dodaje, że Ocean miał w ostatnich dwóch latach kilka kontroli skarbowych, które nie wykryły żadnych nieprawidłowości. Jednak zarzuty olsztyńskiej prokuratury dotyczą m.in. Evity, która do niedawna, bo do 14 lutego, była spółką powiązaną z Oceanem. Ocean miał 15 proc. jej akcji. W październiku 1999 roku Ocean SA poinformował w komunikacie podpisanym przez Jerzego Wolaka o podpisaniu z Evitą umów dotyczących transakcji o łącznej wartości 70 mln zł. Komunikat wyjaśniał, że transakcje dotyczą granulatu i polimeru butelkowego PET (do produkcji popularnych butelek PET). Według Jerzego Wolaka Evita miała dobre dojścia do producentów granulatu i kupowała go w dużych ilościach, sprzedając następnie Oceanowi, który rozprowadzał surowiec wśród producentów PET. 14 lutego bieżącego roku Ocean poinformował, że prawie wszystkie akcje Evity wniósł aportem do swej spółki zależnej specjalizującej się w handlu hurtowym Ocean King, w której ma 100 proc. udziałów. Zachował sobie dziesięć akcji - jak wyjaśnia Jerzy Wolak - na wszelki wypadek. Zaginiony list Prezes Wolak podkreśla, że Ocean nadal nie dostał żadnej oficjalnej informacji z prokuratury ani z sądu o aresztowaniu byłego prezesa i akcjonariusza. - Wiemy o tym tylko z mediów. Zapewniam, że dotychczas firma Ocean Company nie dostała zawiadomienia w tej sprawie. Nie mamy więc nawet prawa wydawać żadnego komunikatu - tłumaczył w piątek po południu Jerzy Wolak, dodając, że spółka nie naruszyła prawa o obrocie papierami wartościowymi. (Zgodnie z nim za zatajenie istotnych informacji o bieżących wydarzeniach w spółce grozi do pięciu lat pozbawienia wolności i do 5 mln zł grzywny). Jak dowiedziała się "Rz" w Wydziale Karnym Drugim Sądu Rejonowego, na prośbę Wiesława M. sąd 24 lutego wysłał powiadomienie o aresztowaniu prezesa Wiesława M. pod adresem: "zarząd spółki Jerzego Wolaka, ul. Rydygiera 12, Warszawa", a więc pod adresem Oceanu. Jacek Socha, przewodniczący Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, poinformował w piątek, że Komisja zbada, czy Ocean Company nie złamała obowiązków informacyjnych o aresztowaniu byłego prezesa. Ocean Company, który debiutował na giełdzie wiosną 1996 roku jako spółka specjalizująca się w handlu hurtowym i detalicznym, wprawdzie nadal prowadzi niewielką sieć około 25 sklepów i hurtowni (tekstylia, zabawki, kosmetyki), ale coraz aktywniej działa w innych branżach. Firmy, w których ma udziały, zajmują się inwestycjami w nieruchomości (m.in. Ocean-Investment), produkcją spirytusu odwodnionego (Agro-Eko) czy sidingu (Crane Plastic Poland). W 1999 roku Ocean zanotował bardzo dużą poprawę przychodów ze sprzedaży (o 142 proc. - do 222,6 mln zł.) i zysku netto (prawie dwukrotny wzrost - do 8,9 mln zł). Tak dobre wyniki spółka wyjaśniała kontraktami na import paliw (od końca września 1999 roku ma koncesję na obrót paliwami) oraz dużym kontraktem na eksport konserw na Wschód.
Prokuratura Okręgowa w Olsztynie, która wystąpiła z wnioskiem o aresztowanie Wiesława M., głównego akcjonariusza i do 1 marca prezesa giełdowej spółki Ocean Company SA, zarzuca mu udział w oszustwach podatkowych. Zdaniem policji aresztowany prezes Oceanu jest jednym z pomysłodawców tzw. łańcucha fikcyjnych transakcji handlowych. W łańcuchu uczestniczyło dziewiętnaście firm. Czternaście z nich było zakładami pracy chronionej. Na początku i na końcu łańcucha stała firma nie zatrudniająca inwalidów. Zakładała ona filię za granicą i sprowadzała stamtąd towar. Transakcje polegały na przepływie faktur, a nie towarów. Następnie ten sam nieistniejący towar kupowały i odsprzedawały między sobą zakłady pracy chronionej, które nie płaciły VAT, ale jego równowartość odprowadzały do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. PFRON zwracał firmom 75 proc. wpłaconego podatku w postaci subwencji.
ROZMOWA Prof. Lech Kaczyński, minister sprawiedliwości, prokurator generalny Łagodność rozzuchwala przestępców FOT. ANDRZEJ WIKTOR Rz: Jest pan już prawie cztery miesiące ministrem sprawiedliwości. Co w tym czasie udało się panu zrobić? LECH KACZYŃSKI: Przede wszystkim udało się przygotować projekt około stu trzydziestu zmian w prawie karnym materialnym. To jest niewątpliwie sukces. Skierowałem też do prokuratorów wytyczne w sprawie walki z najgroźniejszymi przestępstwami, czyli przeciwko życiu i zdrowiu, a także wytyczne przypominające konstytucyjną zasadę równości obywateli. Podjąłem też kilka decyzji personalnych w prokuraturze, będących sygnałem, że nastąpiła zmiana podejścia do tego, jak ma działać prokuratura. Gdy przychodził pan do ministerstwa, spodziewano się personalnego trzęsienia ziemi. Niektóre gazety nawet pana do tego namawiały, podając konkretne nazwiska. Jednak nic takiego się nie stało. Nie słuchałem ani nie szedłem za tymi podszeptami. Zależy mi jedynie na sprawnym działaniu. Przyszedłem do ministerstwa, aby dokonać generalnych zmian w polityce karnej i sposobie zwalczania przestępczości. Gdy jednak zauważę u podległych mi pracowników brak kompetencji lub niesumienne wykonywanie zadań, będę podejmował właściwe decyzje personalne. Czy ministerstwo jest sprawnym urzędem? Nie jest. Pod tym względem mam jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno najsłabszym ogniwem jest obieg informacji. Często bywa, że prasa jest szybsza od ministerstwa. W niejednej sprawie czuję się nieodpowiednio szybko poinformowany. Niedawne posiedzenie kierownictwa było zwołane właśnie w tej sprawie. Wróćmy do pana najważniejszego problemu, czyli prawa karnego. Obstaje pan nadal przy jego reformie? Obstaję. Nad jej pogłębianiem pracuje cały zespół. Co ma być jej istotą? Zmiana relacji między uprawnieniami przestępcy, państwa oraz poszkodowanego. Ma doprowadzić do tego, że państwo i społeczeństwo uzyska przewagę nad przestępcą. W tej chwili każdy dzień dostarcza dowodów, że jest odwrotnie. Pan jednak położył przede wszystkim nacisk - co spotyka się z krytyką - na surowość karania. W dalszym ciągu uważam, że kary za szczególnie brutalne przestępstwa, którymi zagrożenie jest bardzo wysokie, są śmiesznie niskie. Kary kodeksowe czy wymierzane? I te, i te. W wielu wypadkach nie zgadzam się z zagrożeniami przewidzianymi przez kodeks karny ze względu na trudno zmienialną tendencję sądów do wymierzania kar w dolnych granicach lub nawet korzystania z nadzwyczajnego ich złagodzenia. A w praktyce jest jeszcze gorzej. Poza tym - wspominałem o tym wielokrotnie - środowisko sędziowskie i prokuratorskie uzyskiwało dotychczas sygnały: łagodzić. Nowelizacja prawa karnego ma na celu odwrócenie tych tendencji. Jest ona absolutnie potrzebna nie tylko ze względu na obecną sytuację, ale także na elementarne wartości. Nie może być tak, że najgroźniejsze przestępstwa powodują dla ich sprawców skutki mało dotkliwe i przemijające. Ale przecież w najgłośniejszych procesach ostatnich miesięcy, podczas których rozpoznawano sprawy najmocniej bulwersujące opinię publiczną, zapadały wyroki dożywotniego więzienia, ze zdecydowanym ograniczeniem możliwości starania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie. Z analiz wynika, że tylko trzynaście procent kar za zabójstwa to dożywocie i dwadzieścia pięć lat. Kiedyś było dziesięć procent. To efekt niezwykłej łagodności sądów, niczego więcej. A teraz proszę pozwolić na pewną dygresję. Otóż gdy się mówi o karze śmierci, o unicestwieniu przestępcy, to natychmiast padają argumenty o niezwykłej cenie życia. Gdy zaś mówimy o cenie ponoszonej przez ofiarę, wartości te jakoś znikają. Jeśli ktoś zabija, to karę 25 lat więzienia, a praktycznie 15 lat, należy uważać za łagodną. A dożywocie z zastrzeżeniem, że o przedterminowe zwolnienie można się starać po czterdziestu latach? Jest karą stosunkowo surową, ale tylko stosunkowo. Poza tym jak mi pan poda trzy takie przykłady z czterdziestoletnim zastrzeżeniem, to już będzie bardzo dobrze. W tym gabinecie siedział u mnie sędzia, który orzekał w niejednej drastycznej sprawie. Powiedział mi, że ma spokojne sumienie, bo tylko raz w życiu skazał na dożywocie. Odpowiedziałem mu krótko: właśnie z tego powodu powinien czuć się źle. Jaka kara za zabójstwo jest adekwatna? Jeśli chodzi o drastyczne zabójstwa, np. okrutne, popełnione z chęci zysku, połączone z gwałtem, czy wielokrotne, to właściwa jest kara śmierci. A na gruncie obowiązującego prawa, gdy jej nie ma? Dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności - potraktowane dosłownie, a nie jako piętnaście lat - oraz dożywocie. To są kary przeciętnie adekwatne. Choć jest wiele wypadków, gdy występują rzeczywiste okoliczności łagodzące, wtedy mogą zapadać wyroki łagodniejsze. Czy naprawdę uważa pan - nawet jeśli przyjmie się pańskie argumenty na temat zabójstw - że zaostrzenie kar uzdrowi sytuację? Przecież przestępca nie kalkuluje sobie kary, którą w przyszłości być może dostanie? Bardzo często kalkuluje. Nie chodzi tu o moje osobiste odczucia. Są wyniki badań wyraźnie na to wskazujące. Wskazuje też na to zdrowy rozsądek. Wielu przestępców bierze pod uwagę, że będzie siedziało w więzieniu, chociaż zgadzam się, że przy obecnej wykrywalności i liberalizacji ten element w rozumowaniu przestępcy niejako słabnie. To jest samonakręcające się koło. Jeżeli wielu sprawców dość drastycznych bądź bardzo drastycznych przestępstw może liczyć na wyrok z zawieszeniem - myślę tu np. o zbiorowych gwałtach - to liczenie się z karą oczywiście nie jest zbyt mocne. Przestępcy mają znakomite warunki bezpieczeństwa i higieny pracy. Trzecia Rzeczpospolita w żadnej dziedzinie nie odniosła tak znakomitych sukcesów jak właśnie w tej. Chciałbym to zmienić. Twórcy kodeksów karnych mówią, że doszło do zaostrzenia w nich kar, tylko sędziowie nie zawsze z tego korzystają. Pan też nawet teraz na to się skarży. Po wejściu w życie kodeksu karnego przed dwoma laty usiłowano cynicznie oszukiwać opinię publiczną, że nowy kodeks nie jest łagodniejszy od poprzedniego. Jest oczywiście mniej surowy, co udowodniono. I to gdy chodzi o konkretne zagrożenia, a już zasadniczo, jeśli chodzi o dyrektywy wymierzania kary. Pod tym względem w ogóle nie ma o czym mówić. Rzeczywiście, w pewnych, pojedynczych wypadkach sankcje zostały zaostrzone, niektóre są nawet skrajnie ostre. Proszę nie sądzić, że nie doceniam niebezpieczeństwa fałszowania papierów wartościowych, ale zagrożenie za to od pięciu do dwudziestu pięciu lat, gdy za zatłuczenie człowieka jest od roku do dziesięciu lat, wydaje mi się całkowicie nieproporcjonalne. Natomiast zupełnie wystarczająca jest kara - od roku do dziesięciu lat - za włamanie. Czy może pan zagwarantować, że pańska terapia da pożądane skutki? O tym, iż mam rację, świadczą doświadczenia amerykańskie i po części angielskie. Także w innych krajach, na które dziś zwykle się nie powołujemy, gdyż nie były demokratyczne, ostre kampanie przeciwko przestępczości dawały efekty. Przed 1989 r. w Polsce, i to nie w czasach stalinowskich, siedziało w więzieniach 130 tys. osób, były ustawy zaostrzające karanie różnych rodzajów przestępstw, i nie było lepiej. Przykro mówić, ale było lepiej. Poziom bezpieczeństwa był wyższy, co nie oznacza, że zadowalający, a w ostatnich latach PRL wyraźnie się jeszcze obniżał. Był to m.in. efekt przeorientowania całego aparatu policyjnego, także MO, na walkę z przeciwnikiem politycznym. Jeszcze raz podkreślam, mówiłem o tym już wielokrotnie, ważny jest poziom bezpieczeństwa obywateli i wypełnianie przez państwo jego elementarnego obowiązku, jakim jest zapewnienie tego bezpieczeństwa, a nie liczba więźniów. W USA w więzieniach będzie niedługo jeden procent obywateli, ale bezpieczeństwo się poprawia. Jak surowa kara spowoduje, że radykalnie spadnie liczba kradzieży aut, okradzionych mieszkań, wymuszeń rozbójniczych? Całkiem się tych przestępstw nie wyeliminuje. Jednak by można mówić o zdecydowanej poprawie, musi zaistnieć jednocześnie kilka okoliczności. Po pierwsze - musi sprawnie działać policja. Po drugie - ujęty przestępca musi być przekonany, że nie spotka go tylko symboliczna kara, czyli że nie będzie bezkarny. Nie twierdzę, że za okradzenie komórki trzeba wsadzać na wiele lat, ci ludzie muszą jednak wiedzieć, że pójdą siedzieć w warunkach nie przypominających sanatorium. Czy nie sądzi pan jednak, że liczba tych dokuczliwych przestępstw zmaleje, gdy będzie się łapało większą liczbę ich sprawców, a nie, jak dotychczas, symboliczną? W tej chwili łapie się rzeczywiście symboliczną liczbę złodziei, ale gdyby wpadało ich znacznie więcej, to i tak - moim zdaniem - nic by się nie zmieniło. A to dlatego, że byliby absolutnie bezkarni w wyniku przewlekłego postępowania i skazywania z zawieszeniem. Zgodzi się pan jednak, że najpierw trzeba złapać. Między surowością kar a efektywnością organów ścigania istnieje bardzo łatwy do uchwycenia związek. Po pierwsze - bezkarność czy zbyt łagodne kary rozzuchwalają przestępców, zwiększają ich pewność siebie, co bardzo utrudnia pracę operacyjną policji. Po drugie - praca policjanta we wskazanej wyżej sytuacji traci sens, co jest bardzo istotnym powodem rozkładu aparatu policyjnego, jego demoralizacji. Po trzecie - zwykły obywatel, a także policjant i prokurator, postawiony w sytuacji strony słabszej wobec przestępcy, któremu niewiele można zrobić, traci chęć do powiadamiania o przestępstwach - ich liczba jest wielokrotnie większa niż wykazywana w statystykach - do zeznawania jako świadek itp. Rośnie zaś tendencja do układania się ze światem przestępczym. Jeśli więc opisać związki przyczynowo-skutkowe odnoszące się do działań mających ograniczyć przestępczość, to zaostrzenie kar jest w oczywisty sposób pierwszym ogniwem tego łańcucha. Przechodząc do najbardziej oczywistych faktów, jeśli policjant wie, że po 24 czy 48 godzinach od złapania przez niego przestępcy ten wyjdzie na wolność, jeśli świadek wie, że za dwa dni czy dwa miesiące może spotkać człowieka, którego obciążył, to trzeba stwierdzić, że jest to sytuacja nienormalna, niezwykle utrudniająca walkę z przestępczością. I z tym trzeba absolutnie skończyć. I projektowane przez pana zmiany w prawie karnym na to nie będą pozwalały? Tak, bo jego dyrektywy idą w zupełnie innym kierunku niż obecnego. Prof. Andrzej Gaberle powiedział, że na pierwszym miejscu planów walki z przestępczością powinna znaleźć się reforma instytucji z nią walczących. Jeżeli za reformę uznać nowe formy organizacyjne, to ja w to nie wierzę. Teraz bowiem potrzebne są przede wszystkim środki finansowe, procedury i ludzie. Ze wszystkim jest źle, bo klasa polityczna więcej o walce z przestępczością mówi, niż np. w sferze rozwiązań budżetowych cokolwiek robi. Tutaj określam sytuację jako bardzo złą. Procedury są teraz w fazie urealniania. Ale przez wiele lat mieliśmy do czynienia z czymś, co określiłbym jako fiksację. I w końcu jeśli chodzi o ludzi, jest to czynnik niezwykle istotny, ale niezmiernie trudny do zmiany. Na pewno jest tak, że wśród sędziów dominuje mentalność liberalna, wśród prokuratorów ten sposób myślenia pozostawił również głębokie ślady. Myślę też, że w obu tych środowiskach zdarzają się wypadki korupcji - choć nie tak często, jak się słyszy, a środki walki z nią są więcej niż ubogie. Co jest najsłabszym ogniwem walki z przestępczością: policja, prokuratura, sądy, procedury? Nie potrafię powiedzieć. Każda z tych instytucji wskazałaby zresztą na kogo innego. Zdaję sobie jednak sprawę, że tendencja liberalna jest najsilniejsza w sądach. Co do tego nie mam wątpliwości. Patologiami, jak wykazały ostatnie badania, jest zaś najbardziej dotknięta policja, co nie oznacza, iż inni są od nich wolni. Jak ocenia pan realne szanse wprowadzenia w życie planowanych przez pana zmian w prawie karnym? Jego luminarze są w większości im przeciwni. Nowelizacja procedury jest według mnie pewna. Możliwość dokonania tzw. małej nowelizacji w prawie materialnym oceniam na ponad pięćdziesiąt procent. Czas może utrudnić natomiast większe zmiany. Chciałbym też przekonać prokuratorów, że można działać inaczej, że dotychczasowa aksjologia była niesłuszna. Rozmawiał: Jan Ordyński
Rz: Jest pan już prawie cztery miesiące ministrem sprawiedliwości. Co w tym czasie udało się panu zrobić?LECH KACZYŃSKI: Przede wszystkim udało się przygotować projekt około stu trzydziestu zmian w prawie karnym materialnym. To jest niewątpliwie sukces. Skierowałem też do prokuratorów wytyczne w sprawie walki z najgroźniejszymi przestępstwami, a także wytyczne przypominające konstytucyjną zasadę równości obywateli. Czy ministerstwo jest sprawnym urzędem?Nie jest. Pod tym względem mam jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno najsłabszym ogniwem jest obieg informacji. Często bywa, że prasa jest szybsza od ministerstwa. Wróćmy do pana najważniejszego problemu, czyli prawa karnego. Obstaje pan nadal przy jego reformie?Obstaję. Nad jej pogłębianiem pracuje cały zespół.Co ma być jej istotą?Zmiana relacji między uprawnieniami przestępcy, państwa oraz poszkodowanego. Ma doprowadzić do tego, że państwo i społeczeństwo uzyska przewagę nad przestępcą. W tej chwili każdy dzień dostarcza dowodów, że jest odwrotnie. uważam, że kary za szczególnie brutalne przestępstwa są śmiesznie niskie.Jaka kara za zabójstwo jest adekwatna?Jeśli chodzi o drastyczne zabójstwa, to właściwa jest kara śmierci.
TRANSFORMACJA Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo Bilans pierwszej dekady RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA ANDRZEJ KOJDER Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe. Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości. - Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością. - Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się". - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu. - Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia. - Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo. Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać. Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa. Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi. Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się. W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki. Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy.
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie.Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego. - Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. - W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej. - Stabilizują się nowe zawody, różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. - Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości.- Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi. - Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć: - Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja.- Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel.- Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe.- Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe.- Polacy nie są dostatecznie wykształceni.- Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach.- Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych.Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia.
DEMOGRAFIA Rozwój umożliwia dziś świadome rodzicielstwo, a nie zwiększanie zasobów "siły żywej" i "siły roboczej" Przyrost szczęścia nie daje JANUSZ A. MAJCHEREK Przyrost naturalny w Polsce zanikł i staje się ujemny, lecz choć wiele osób i środowisk alarmuje o nadciągających niebezpieczeństwach z tym związanych, trudno się dowiedzieć, na czym konkretnie miałyby one polegać. Wyjaśnień takich nie udzieliła ani pełnomocnik rządu do spraw rodziny Maria Smereczyńska (zob. "Dlaczego Polakom powinno zależeć, by było więcej Polaków", "Rz" nr 258 z 4 listopada 1999 r.), ani profesor Piotr Eberhardt, który dramatycznie ostrzega w swoim artykule, że "jeśli liczba urodzeń nadal będzie spadać, grozi nam demograficzna katastrofa", nie precyzując wszakże, w jakich zjawiskach miałaby się ona wyrazić ("Mało nas", "Rz" nr 297 z 21 grudnia 1999 r.). Nie jest zatem również jasne, dlaczego i jak państwo polskie miałoby prowadzić politykę pronatalistyczną. Pozycja nie liczebnością mierzona Niegdyś takie wątpliwości zostałyby pewnie uznane za dziwaczne. Liczebność grupy decydowała bowiem o sile i pozycji tworzonej przez nią wspólnoty. Liczniejsze armie wygrywały na ogół wojny, a siła oręża decydowała o przewadze nad wrogami. Ten czynnik nie tylko jednak przestał mieć znaczenie, lecz utracił także pozytywne konotacje. Sugerowanie Polkom, że powinny zwiększyć swoją płodność, by zapewnić mięso armatnie przyszłej armii, byłoby co najmniej niestosowne, nasuwając skojarzenia z polityką ludnościową III Rzeszy. Poza tym skuteczność współczesnej armii nie opiera się na liczebności (czego liczne przykłady mamy od czasów wojny zimowej 1940 roku między Finlandią a Związkiem Radzieckim, aż do wojny sześciodniowej na Bliskim Wschodzie), ale na wyposażeniu technicznym i profesjonalizmie jego obsługi; dlatego w przyszłości Wojsko Polskie będzie zapewne mniejsze niż obecnie i w pełni zawodowe. Program podniesienia dzietności Polek byłby z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski równie sensowny, jak pomysł stworzenia własnego arsenału nuklearnego. Niegdysiejsze sugestie obecnego lidera ZChN, że zasoby ludności mają wpływ na zdolność zachowania niepodległości kraju, rozmijają się z faktami przeszłymi i aktualnymi. Rozmiary i wielkość zaludnienia dawnej Polski (sześciokrotnie większe niż na przykład Szwajcarii czy Danii) nie zapobiegły utracie przez nią niepodległości ponad dwieście lat temu, a liczebność Polaków na początku XX wieku (sześciokrotnie większa niż Finów, ale mniejsza niż Ukraińców) nie decydowała o jej odzyskaniu po pierwszej wojnie światowej. Niepodległość obecnej Polski nie jest zaś mniej lub bardziej zagrożona niż prawie trzykrotnie mniej ludnych i od dawna notujących ujemny przyrost naturalny Węgier ani wielokrotnie mniejszych pod każdym względem Irlandii, Portugalii czy Holandii. Wielkość populacji nie decyduje też o żywotności i zasięgu tworzonej przez nią kultury. Nieliczni Grecy stworzyli w starożytności kulturę oddziałującą na cały basen Morza Śródziemnego po utracie przez nich niepodległości. Cywilizacja europejska przez stulecia pozostawała pod wpływem antycznych wzorów i standardów nie istniejącego państwa rzymskiego. Polacy na znacznych obszarach przejmowali w średniowieczu wpływy niemieckie. Dbałość o kulturę polską i jej żywotność nie ma nic wspólnego z podnoszeniem dzietności Polek. Komu potrzebne dożywocie Jeśli nie militarna, ekonomiczna i kulturalna pozycja Polski w świecie, to być może jej sytuacja wewnętrzna zależy od liczebności albo demograficznej struktury ludności. Często jako zagrożenie wymieniane bywa starzenie się społeczeństwa oraz idące za tym pogorszenie relacji między liczebnością grup w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym. Straszy się, że w przyszłości nie będzie kto miał utrzymywać coraz większej rzeszy emerytów. Wprowadzenie nowego systemu ubezpieczeń kładzie jednak kres repartycyjnej formule pozyskiwania i dystrybuowania środków na świadczenia, w przyszłości będą one pochodzić z zasobów indywidualnie zgromadzonych przez zainteresowanego. Starzenie się społeczeństwa polskiego wynika nie tylko ze zmniejszenia liczby urodzeń, ale także spadku umieralności oraz wzrostu długości życia, co jest wielkim sukcesem ostatnich lat. Poprawia się również stan zdrowotny Polaków. Żyją coraz dłużej, zachowując sprawność i produktywność. To polityka socjalna, nie demograficzna zwiększa długość ich przebywania na emeryturze, bo tzw. niegdyś rentę starczą można w Polsce uzyskać już wkrótce po czterdziestce (na przykład górnicy), około pięćdziesiątki staje się ona powszechna, a przed sześćdziesiątką zamienia się w regułę (średni wiek przechodzenia na emeryturę to 55 lat dla kobiet i 59 dla mężczyzn). Uelastycznienie wieku emerytalnego i rynku pracy tworzyłoby właściwsze remedium na pogarszające się proporcje między pracującymi a świadczeniobiorcami niż stymulowanie rozrodczości i przenoszenie na nowoczesne stosunki społeczne archaicznej instytucji dożywocia. Każdy powinien sam zadbać o swoją przyszłość, a namawianie młodych Polek do rodzenia dzieci, które by nas utrzymywały na starość, jest co najmniej dwuznaczne. Zwłaszcza że najpierw trzeba utrzymywać wielodzietne rodziny, na ogół niesamodzielne ekonomicznie. Polityka socjalna, nie demograficzna W kraju, w którym jest ponad dwa miliony bezrobotnych, straszenie widmem braku rąk do pracy może wywołać zdziwienie. Mimo to groźba taka jest realna, lecz nie z powodów demograficznych, a socjalnych. Z ekonomicznego punktu widzenia należałoby się raczej obawiać spadającej liczby stanowisk pracy dla dorastającej młodzieży; nowoczesna gospodarka ogranicza bowiem zapotrzebowanie na siłę roboczą. W niektórych wysoko rozwiniętych krajach nawet w okresie koniunktury utrzymuje się znaczne bezrobocie, przy równoczesnym braku chętnych do świadczenia wielu usług. W bogatych społeczeństwach trudno znaleźć wykonawców prostych lub uciążliwych prac za adekwatne wynagrodzenie. Zapotrzebowanie to zaspokajają imigranci zarobkowi z krajów biedniejszych. Taki proces już zachodzi w Polsce, gdzie pracę i zarobek znajdują setki tysięcy przybyszy zza wschodniej granicy, przy oficjalnym jej braku dla dwóch milionów rodzimych bezrobotnych. Jest to wynik polityki socjalnej, zwłaszcza kształtującej koszty pracy, poziom płacy minimalnej i dostępność zasiłków. Stany Zjednoczone, które należą do najbogatszych krajów świata, notują od lat szybki wzrost gospodarczy, wchłaniają rzesze imigrantów napływających z całego świata, a praktycznie nie znają bezrobocia i nie narzekają na przyrost naturalny. Tam polityka gospodarcza, podatkowa, socjalna, imigracyjna i kulturalna po prostu nie zamienia naturalnych procesów w absurd. U nas wysyła się coraz młodszych pracowników na wcześniejsze emerytury, żeby zwolnić miejsca pracy dla bezrobotnych, którzy jednak nie mogą ich znaleźć, zajmują je bowiem wcześniejsi emeryci, korzystający skwapliwie z prawa do dodatkowego zatrudnienia. Różne sposoby na szczęście Można by się zgodzić z ewentualnymi argumentami, że wychowywanie dzieci ma pozytywne znaczenie socjokulturowe, rozbudzanie i zaspokajanie uczuć rodzicielskich wpływa korzystnie na osobowość, a udane i pełne życie rodzinne stanowi źródło radości i satysfakcji. Trudno jednak dowieść, że wszystko to jest niezadowalające w przypadku posiadania dwójki dzieci, czyli w modelu rodziny nie zapewniającej prostej zastępowalności pokoleń. Niedawno premier Jerzy Buzek odwiedził pewną małopolską wieś, mającą najwyższy w Polsce przyrost naturalny. Pokazywani przy tej okazji w mediach jej mieszkańcy robili wrażenie pogodnych i szczęśliwych w otoczeniu swoich licznych pociech. Nietrudno się było jednak dowiedzieć, jaki jest wśród nich odsetek bezrobotnych i korzystających z zasiłków, a i poziom ich życia nie mógł ujść uwagi i wzbudzić zazdrości. Nie wszyscy muszą pragnąć takiego modelu życia. Przyrost naturalny a czynniki "nienaturalne" Naprawdę nie jest łatwo zrozumieć, dlaczego większa populacja i prokreacja jest lepsza niż mniejsza. Analizy porównawcze dostarczają licznych przykładów wskazujących na odwrotne prawidłowości. Kraje bogate są mniej ludne i mają mniejszą rozrodczość niż biedne, borykające się z przeludnieniem i wysokim przyrostem naturalnym. Dlaczego mamy się martwić, że Polska znalazła się wśród tych pierwszych? Problemem demograficznym dla populacji ludzkiej jest jej nadmierny, a nie niski przyrost. Czy zatem chodzi o to, że proporcjonalny w niej udział Polaków spada? Zmiana tego trendu wymagałaby osiągnięcia przez Polskę przyrostu naturalnego nie mniejszego niż światowy, co dopiero groziłoby katastrofą demograficzną. W środowiskach ultrakatolickich najgłośniej nawołuje się do prowadzenia polityki prorodzinnej, skrywając pod tą nazwą sprzyjanie wielodzietności. Czy należy to rozumieć jako dążenie do zapewnienia jak największej rzeszy współwyznawców, czyli katolików? Gdyby rzeczywiście takie względy wchodziły w grę, to demografowie nie mogą ich brać pod uwagę. Populacja ludzka przez setki tysięcy lat była względnie stabilna i znikoma w porównaniu z obecną, będącą rezultatem eksplozji demograficznej dwóch ostatnich stuleci. Wiązało się to z osiągnięciem takiego poziomu cywilizacyjnego, który pozwalał na opanowanie masowych epidemii i zapewnienie warunków umożliwiających przeżycie coraz większej liczby ludzi. Konsekwencją rozwoju jest jednak również przejście na taki etap cywilizacji, który umożliwia świadome rodzicielstwo, a nie wymaga zwiększania zasobów ani "siły żywej", ani "siły roboczej".
Przyrost naturalny w Polsce zanikł i staje się ujemny. Nie jest jasne, dlaczego i jak państwo polskie miałoby prowadzić politykę pronatalistyczną.Niegdyś Liczebność grupy decydowała o sile i pozycji tworzonej przez nią wspólnoty. Ten czynnik przestał mieć znaczenie, utracił pozytywne konotacje. Wielkość populacji nie decyduje też o żywotności i zasięgu tworzonej przez nią kultury. Często jako zagrożenie wymieniane bywa starzenie się społeczeństwa oraz idące za tym pogorszenie relacji między liczebnością grup w wieku produkcyjnym i poprodukcyjnym. Uelastycznienie wieku emerytalnego i rynku pracy tworzyłoby właściwsze remedium na pogarszające się proporcje między pracującymi a świadczeniobiorcami niż stymulowanie rozrodczości. wychowywanie dzieci ma pozytywne znaczenie socjokulturowe. Trudno jednak dowieść, że wszystko to jest niezadowalające w przypadku posiadania dwójki dzieci.Problemem demograficznym dla populacji ludzkiej jest jej nadmierny, a nie niski przyrost.
UKRAINA Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki Prezydencka republika OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą. Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity. Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana. Podobną drogę przeszedł też Kuczma Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem. Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa. Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur. Klan dniepropietrowski W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat. Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji. Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA. Monopolizacja władzy Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień. Przegrać, aby wygrać Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta). Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu. Demontaż głównego konkurenta Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki". Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza. Wirtualna kampania Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu. Uzupełnianie parlamentu Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu. Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami. Zatrzymać niewygodnych Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi. Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę. Łukaszenkizacja Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem. Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce.
Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą.Prozachodni kurs polityki Kuczmy i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie z entuzjazmem. Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa.Jedynym sukcesem było powstrzymanie inflacji za cenę niewypłacania pensji i emerytur. wraz z Kuczmą zwyciężył klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego nie powiodła się. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. obóz Kuczmy nie może narzucać ustaw, ani wprowadzać zmian do konstytucji, ale udało się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej Ołeksandra Moroza. przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii WitrenkoWitrenko zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego.Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy kontroli inspekcji. zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby gubernatorzy. są mianowani. Pozbawienie deputowanych immunitetu poselskiego daje wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków. Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, może grozić łukaszenkizacja.
Z profesorem Jerzym Holzerem, historykiem, rozmawia Małgorzata Subotić Lepperowi imponowało, że mówią do niego panie marszałku FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Rz: Andrzej Lepper jest przywódcą, powiedzmy, dość oryginalnym. Czy widzi pan jakieś analogie historyczne? JERZY HOLZER: Nie jestem do końca przekonany, że to, co robi, jest bardzo oryginalne. Tak demagogicznych polityków z dużą agresją, z dużą brutalnością już trochę bywało. W Polsce i poza Polską. Nawet Józef Piłsudski wyrażał się o posłach straszliwie. Nie wiem, czy akurat słowo kanalia jest czymś gorszym niż na przykład zafajdańce. Jednak rangi Piłsudskiego nie wyznaczała jego agresja. Wtedy, gdy tak się wyrażał, faktycznie rządził państwem, formalnie był ministrem spraw wojskowych. Tak dalece idąca agresja pojawiła się u niego w późniejszym okresie, gdy już zdobył wysoką pozycję. U Andrzeja Leppera mamy sytuację odwrotną. Cała jego kariera polityczna jest zbudowana na agresji. Bo zasług szczególnych nie ma. Także niektórzy endecy w Polsce międzywojennej byli bardzo agresywni. Trochę obawiałbym się jednak porównywać okres międzywojenny z obecnym. Dlaczego? W okresie międzywojennym, nie tylko w Polsce, istniała inna kultura polityczna. O wiele bardziej agresywna. To była kultura jeszcze nie do końca spełnionej demokracji. U nas ta demokracja była zupełnie świeża, a w tych krajach, w których istniała od dawna, znajdowała się wówczas w stanie kryzysu. Również bardzo brutalna była kultura polityczna osób rządzących w Polsce komunistycznej. Słowne błoto rzucano szczególnie w okresie napięć, czy to w latach 1945 - 1947, czy w 1968 roku. W mniejszym nasileniu - w latach 1981, 1982. Słowo "zdrajcy" było właściwie w powszechnym użyciu. Czy "zdrajcy" to, pana zdaniem, określenie nieparlamentarne? Czy cięższe jest słowo kanalia, czy określenie zdrajca? "Kanalia" nie kwalifikuje do tego, żeby osobę w ten sposób nazwaną stawiać przed sądem i skazywać. W kulturze demokratycznej dzisiejszej Europy i dzisiejszej Polski takie agresywne sformułowania raczej się nie mieszczą. W komunizmie w ogóle trudno mówić o demokracji, a w okresie międzywojennym nie była ona normą nawet w Europie. A teraz jest europejską normą, dzięki czemu demokracja, także w Polsce, czuje się bezpieczna i spełniona, jest więc bardziej tolerancyjna. Co to znaczy bardziej tolerancyjna? W życiu publicznym są spory, pojawia się ostra krytyka, ale unika się agresji na wysokim poziomie, zwłaszcza agresji osobistej. Obserwacja życia wokół Polski skłania do przeświadczenia, że demokracja jest normą. Gdzieś tam jest Łukaszenko, ale wszyscy, może oprócz Leppera, wiedzą, że Łukaszenko to nie jest dobry wzór. Nawet tam, gdzie moglibyśmy mieć podejrzenia, że demokracja nie jest tak zupełnie stuprocentowa, jak w Rosji bądź na Ukrainie, rządzący przynajmniej zarzekają się, iż są demokratami. Co więcej - Rosja otrzymała certyfikat demokracji, bo została przyjęta do Rady Europy jako kraj z systemem demokratycznym. Są to tak naprawdę tylko deklaracje rządzących o demokracji. Ale do 1939 roku nawet deklaracje były inne. Na przykład dziadek pana Romana Giertycha z Ligi Polskich Rodzin - nikomu nie wypominam dziadków, ale pan Giertych sam głosi, że kontynuuje idee dziadka - wprost mówił, iż demokracja to właściwie coś zbędnego. Odwoływał się do wzorców narodowego socjalizmu, faszyzmu włoskiego i Falangi hiszpańskiej. Można to wszystko przeczytać. Na pewno nie był demokratą. Ale dzisiaj Roman Giertych, nawet przywołując swojego dziadka, jednak nie mówi, że się odwołuje do minionych wzorców Salazara, Mussoliniego... Może więc pośrednio się odwołuje na przykład do Mussoliniego? Ale bezpośrednio nie. W każdym razie w dzisiejszej Europie można spotkać ruchy o takim poziomie agresji jak w Samoobronie, ale są to raczej ugrupowania pozaparlamentarne. Może więc na tym polega "urok" polskiej sytuacji, że Samoobrona jest w parlamencie? Skrajna lewica zachodnioeuropejska, ciążąca nawet ku terrorowi, w zasadzie nie miała aspiracji parlamentarnych. Skrajna prawica w niektórych krajach takie aspiracje miała. Choćby Le Pen? No właśnie. We Włoszech prawica starała się nie być skrajną. W Niemczech natomiast naprawdę skrajna prawica nie wchodziła do parlamentu. Ale to było już po hitleryzmie? No dobrze, ale w następnych dziesięcioleciach skrajna prawica właściwie nie była reprezentowana. W przypadku Samoobrony mamy do czynienia z partią, która jest trzecią siłą parlamentarną. We Włoszech neofaszyści weszli do parlamentu, ale właściwie dokonując rozmaitych ekwilibrystycznych działań. Mówiąc językiem Lecha Wałęsy, byli "za, a nawet przeciw" faszyzmowi. W Niemczech natomiast pamięć o narodowym socjalizmie była zbyt silna. Ale z Samoobroną mam jeszcze jeden kłopot. Gdy mamy do czynienia z czymś skrajnym, to albo powiemy, że to jest skrajna lewica, albo że skrajna prawica. Nie bardzo potrafię zakwalifikować ugrupowanie Andrzeja Leppera. Nie mieści się on w tych kategoriach, bo w gruncie rzeczy jest kompletnie aideologiczny. To na czym ta skrajność polega, tylko na formie? To jest skrajność polityczna, ale nie ideologiczna. Na przykład w Samoobronie jest nacjonalizm, ale nie bardzo wyeksponowany. W Lidze Polskich Rodzin tak, ale w Samoobronie - nie. Nie ma w niej także akcentów skrajnie egalitarnych. Lepper podkreśla, że w Klubie Samoobrony jest najwięcej milionerów, bo, jak mówi, "nasi ludzie są zaradni". Samoobrona jest plebejska, akcentuje tę plebejskość, a jednocześnie nie jest egalitarna. Oni nie opowiadają się za równością w sensie ekonomicznym. Ale jednocześnie antyelitarność jest chyba bardzo silna? Wszelkie władze i elity są traktowane jako przeciwnicy zwykłych, prawdziwych ludzi. I ci zwykli ludzie to są zarówno ci, którzy mają miliony, jak i ci, którzy nic nie posiadają i żyją z zasiłków. Natomiast ci, którzy mają władzę polityczną albo ekonomiczną, tak jak banki - od Narodowego Banku Polskiego i Balcerowicza po banki komercyjne - to przeciwnicy zwykłych ludzi. Taki opis świata nawiązuje do starego polskiego stereotypu, zrodzonego w czasach zaboru, w okresie komunizmu dodatkowo rozwiniętego - "my" i "oni". My - naród - i oni - władza. Samoobrona eksploatuje ten stereotyp. Czyli: "My - Samoobrona"? Tak, i zaczęło się od chłopów. Ale dzisiaj są już nie tylko chłopi. Są to kupcy, rozmaici przedsiębiorcy, hurtownicy. Samoobrona sięga też trochę do pracowników umysłowych, ludności małych i średnich miast, do robotników. "Oni" - to mogą być Buzek, Balcerowicz, Cimoszewicz, a jeśli trzeba będzie, to i Miller. Tylko że ci "zwykli ludzie" Samoobrony uczestniczą teraz we władzy parlamentarnej. Tym bardziej musi ona akcentować, że jest przeciw. W okresie międzywojennym narodowi socjaliści wchodzili do parlamentu, zanim zdobyli władzę. Ale po co? Żeby manifestować, że są przeciw systemowi. I to samo robi dzisiaj Lepper? Tak. Choć Lepperowi wyraźnie imponowało, że mówią do niego panie marszałku. Ale nie na tyle, żeby przestał zachowywać się skrajnie populistycznie. Jak pokazuje jego ostatnie sejmowe wystąpienie, tuż przed odwołaniem z funkcji wicemarszałka, uczynił w tym kolejny krok. To by świadczyło o pewnym politycznym sprycie. Kiedy się zostaje jedną z wielu partii systemowych, to traci się swoją specyfikę. A przecież Samoobrona otrzymuje poparcie jako partia antysystemowa. Uczestnicząc we władzy, jak inne ugrupowania, musiałaby uwikłać się w tę władzę, i za to w następnych wyborach zostałaby rozliczona. Czyli w tym szaleństwie jest metoda? Tak. To jest taki trudny szpagat: uczestniczenie we władzy i zachowanie własnej specyfiki. Co cztery lata są wybory, trzeba o nich myśleć. A za rok wybory samorządowe i też o nich trzeba myśleć. Dotychczas Samoobrony w samorządach praktycznie nie było. Wcześniej nie było jej też w Sejmie. Teraz problemem Samoobrony jest, co zrobić, żeby utrzymać posiadany potencjał do wyborów samorządowych. I jeśli to się uda, to później zadziałałby samonapędzający się mechanizm. Co więc zrobi Samoobrona? Po ostatnim wystąpieniu sejmowym Andrzeja Leppera wszystko wskazuje na to, że z dwóch możliwości: nęcić swoich zwolenników udziałem we władzy czy akcentować opozycyjność, Samoobrona wybrała tę drugą drogę. Udział we władzy może być dla szerszej rzeszy zwolenników nęcący dopiero wtedy, gdy tysiące z nich wprowadzi się do samorządu. Jest to chyba, historycznie rzecz biorąc, nietypowa sytuacja - najpierw zdobywa się władzę parlamentarną, a dopiero potem walczy się o władzę lokalną? Nie ma jakiejś jednej recepty. Rozszerzanie się wpływów ugrupowania skrajnego zależy przede wszystkim od sytuacji społeczno-poli- tycznej w kraju, w dużo mniejszym stopniu od logicznej kolejności. Wybory parlamentarne przyszły pierwsze, i to w sytuacji, w której istnieje, moim zdaniem przesadne, przekonanie o głębokim kryzysie w Polsce - zarówno struktur ekonomicznych, jak i politycznych. Przed wyborami parlamentarnymi jeszcze tego nie było. Wygrana Samoobrony opierała się na osobistej popularności Andrzeja Leppera. Oprócz niego przecież tam nikogo wyrazistego nie ma. Teraz, przed wyborami samorządowymi, działacze Samoobrony będą czerpać profity z sukcesu tego ugrupowania w kampanii parlamentarnej. I w tym sensie w ich działaniu jest jakaś logika. A jak zaczynały inne ruchy radykalne? "Od góry" czy "od dołu"? Na przykład we Włoszech czy w Niemczech, w okresie międzywojennym? W Niemczech pierwszym wielkim sukcesem były wybory parlamentarne, do Reichstagu. Wtedy zaczęło im iść lepiej. Wcześniej ugrupowanie Hitlera odnosiło jakieś sukcesy w wyborach do landów, ale tak naprawdę wielkim sukcesem był parlament. Czyli są jakieś analogie między ugrupowaniem Leppera a na przykład Hitlerem? Tak, ale żeby odnieść sukces, najpierw trzeba się wylansować. A co ostatnio mieliśmy? Istny festiwal medialny Leppera. Przynajmniej do jego ostatniego sejmowego wystąpienia. Nie prowadzę żadnych badań medialnych, ale wydaje mi się, że panowie Lepper i Giertych są eksponowani we wszelkich dyskusjach znacznie ponad ich rzeczywiste wpływy. Rozumiem, że Samoobrona jest trzecią co do wielkości siłą, ale wydaje mi się, iż rzadziej widzę Tuska i Płażyńskiego niż Leppera. I chyba rzadziej Kalinowskiego, mimo że jest wicepremierem. Może jest to taka metoda rywali politycznych, w których rękach jest telewizja publiczna: żeby obrzydzić Samoobronę? Demokracja wymaga, aby trzecią co do wielkości partię też pokazywać. Tylko że to ułatwia jej następne działania. Tym bardziej że Lepper stosuje metodę "nośną" społecznie, ostrych ataków personalnych: że Balcerowicz to zbrodniarz gospodarczy, ktoś inny to bandyta, złodziej, kanalia albo łapówkarz. Tego rzeczywiście wcześniej nie było. Tak jak mówiłem - o specyfice Leppera przesądza jednak, że nie wiadomo właściwie, do czego dąży. Populizm ma to do siebie, że jest nastawiony na skrajną krytykę, ale jakieś propozycje programowe zawiera. W okresie międzywojennym komuniści byli skrajni, ale wiadomo było, że chcą zrobić z Polski coś takiego jak Związek Radziecki. ONR-owcy głównie zajmowali się tępieniem przeciwników, ale wiadomo było, że chcą z Polski uczynić państwo narodowe. Żydów wyrzucić, a inne mniejszości wziąć pod but. Gdybym miał powiedzieć, czego chce Samoobrona, to miałbym z tym duże problemy. Chce, żeby Polacy byli bogaci i szczęśliwi. Ale jak to ma się stać? Głosi też, że rozgoni parlament... Takie zapowiedzi w historii już się zdarzały. Ale już nie mówi, że jeśli rozgoni parlament, to po to, by były wybory do następnego lub ich nie było. Co właściwie miałoby się stać potem? Przy zamachu majowym Piłsudski też chyba niewiele mówił o tym, co dalej? Mówił o silnej władzy państwowej, o potrzebie ograniczenia parlamentaryzmu, o podporządkowaniu interesów obywateli państwowej racji stanu. Można powiedzieć, że to bardzo ogólne propozycje, ale u Leppera nawet takich nie ma. To, co w jego programie jest na "tak", to uznanie, iż państwo jest wszechmocne. Może drukować pieniądze, dawać nisko oprocentowane kredyty, dotować eksport, rolnictwo. Jest to skrajny populizm, wizja państwa, które rozdaje, ale nikomu nie zabiera. Oprócz kilku tysięcy złodziei, których trzeba rozliczyć. I dzięki temu trzydzieści parę milionów Polaków będzie bogatych. Skupiamy się na wątku populistycznym. Ale w wypowiedziach Leppera widać, że ma skłonności autorytarne. Sam mówi o sobie, że jest w swojej partii wodzem. Z tym mam kłopot. Nie wierzę w to, aby demokratyczni politycy mogli być demokratycznymi osobowościami. Wybitni politycy są autorytarni. Inaczej długo nie przetrwają. Choćby Churchill, de Gaulle, Adenauer... Albo Mussolini, Hitler... Churchill, a tym bardziej de Gaulle realizowali demokrację, zdecydowanie dominując nad otoczeniem. Jeśli napotykali sprzeciw w swoim otoczeniu, to ten sprzeciw łamali. Ale respektowali zasady demokracji - jeśli w wyborach wyszło, że przegrali, to ustępowali. Natomiast jeżeli rządzili, to autorytarnie. Nie widziałbym szczególnej cechy Leppera w tym, że jest osobowością autorytarną. Ci, których pan wymienił, nie byli przywódcami ruchów populistycznych, a Lepper jest. Trzeba odróżnić osobowości autorytarne od systemów autorytarnych. Polityk o osobowości autorytarnej może łamać reguły we własnej partii - i zazwyczaj to robi - ale nie reguły systemu demokratycznego. Kiedy ruch populistyczny przeradza się w ruch autorytarny? Gdy zaczyna występować przeciwko podstawom demokratycznego państwa. Ale jakie warunki muszą być spełnione, by to nastąpiło? Gdy istnieje masowe niezadowolenie. Poczucie kryzysu ekonomicznego albo poczucie niesprawności instytucji politycznych państwa. Takie odczucia występują przecież dzisiaj w Polsce. Ta granica nie została jeszcze przekroczona, ale jesteśmy już blisko. Przekroczylibyśmy ją, gdyby rozpowszechniło się przekonanie: "przestańmy już przejmować się tą demokracją, jest nam potrzebny silny przywódca, a taki nie musi być demokratą". Ale jestem raczej optymistą. Jak długo w naszym otoczeniu jest tylko Łukaszenko, nic nam nie grozi. "Zróbmy tak jak Łukaszenko" - to mało atrakcyjna propozycja. -
Andrzej Lepper jest przywódcą dość oryginalnym. widzi pan jakieś analogie historyczne? JERZY HOLZER: Nie jestem przekonany, że to, co robi, jest oryginalne. Tak demagogicznych polityków z dużą agresją już trochę bywało. W Polsce i poza. Nawet Józef Piłsudski. Jednak rangi Piłsudskiego nie wyznaczała agresja. pojawiła się u niego w późniejszym okresie, gdy zdobył wysoką pozycję. U Leppera mamy sytuację odwrotną. Cała jego kariera polityczna jest zbudowana na agresji. W życiu publicznym są spory, pojawia się ostra krytyka, ale unika się agresji, zwłaszcza osobistej. Gdzieś tam jest Łukaszenko, ale wszyscy, może oprócz Leppera, wiedzą, że to nie jest dobry wzór. w dzisiejszej Europie można spotkać ruchy o takim poziomie agresji jak w Samoobronie, ale są to raczej ugrupowania pozaparlamentarne. W przypadku Samoobrony mamy do czynienia z partią, która jest trzecią siłą parlamentarną. Gdy mamy do czynienia z czymś skrajnym, to albo powiemy, że to jest skrajna lewica, albo skrajna prawica. Nie potrafię zakwalifikować ugrupowanie Leppera. jest kompletnie aideologiczny. To jest skrajność polityczna, ale nie ideologiczna. Samoobrona jest plebejska, a jednocześnie nie jest egalitarna. nie opowiadają się za równością w sensie ekonomicznym. Wszelkie władze i elity są traktowane jako przeciwnicy zwykłych, prawdziwych ludzi. My - naród - i oni - władza. Samoobrona eksploatuje ten stereotyp. Lepperowi wyraźnie imponowało, że mówią do niego panie marszałku. nie na tyle, żeby przestał zachowywać się skrajnie populistycznie. Teraz problemem Samoobrony jest, co zrobić, żeby utrzymać posiadany potencjał do wyborów samorządowych. Po ostatnim wystąpieniu sejmowym Leppera wszystko wskazuje na to, że z dwóch możliwości: nęcić zwolenników udziałem we władzy czy akcentować opozycyjność, Samoobrona wybrała drugą drogę. Jest to chyba nietypowa sytuacja - najpierw zdobywa się władzę parlamentarną, a potem walczy się o władzę lokalną? Wybory parlamentarne przyszły pierwsze, i to w sytuacji, w której istnieje przekonanie o głębokim kryzysie w Polsce - zarówno struktur ekonomicznych, jak i politycznych. Wygrana Samoobrony opierała się na osobistej popularności Leppera. Teraz, przed wyborami samorządowymi, działacze Samoobrony będą czerpać profity z sukcesu ugrupowania w kampanii parlamentarnej. najpierw trzeba się wylansować. mieliśmy Istny festiwal medialny Leppera - o specyfice przesądza jednak, że nie wiadomo właściwie, do czego dąży. Populizm ma to do siebie, że jest nastawiony na skrajną krytykę, ale jakieś propozycje programowe zawiera. Samoobrona Chce, żeby Polacy byli bogaci i szczęśliwi. Głosi też, że rozgoni parlament. w wypowiedziach Leppera widać, że ma skłonności autorytarne. Trzeba odróżnić osobowości autorytarne od systemów autorytarnych. Polityk o osobowości autorytarnej może łamać reguły we własnej partii ale nie reguły systemu demokratycznego. Ta granica nie została jeszcze przekroczona.
UNIA PRACY Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano m.in. do liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność" Bez zbędnych napięć - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Mrek Pol (obaj na zdjęciu z czerwca 1994) FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK W przededniu sprawozdawczo- -wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Na kongres nie zaproszono Ryszarda Bugaja, pierwszego przewodniczącego partii. Po dwóch z okładem latach przebywania poza parlamentem działaczom Unii Pracy niewiele udało się zrealizować z zapowiadanych zmian. A zakładano uczynienie z UP partii bardziej wyrazistej, obecnej w świadomości społecznej, kompetentnej i przygotowanej do rządzenia, która adresuje swój program do konkretnego wyborcy (nie tylko do bezrobotnych i emerytów, ale do sfery budżetowej, rzemieślników, drobnych kupców). Dziś wydaje się, że Unia Pracy jest partią tak samo mało wyrazistą jak dawniej, bez określonego elektoratu i raczej znikającą ze świadomości społecznej niż utrwalającą swoją pozycję. Na dodatek UP utraciła to, co było jej atutem, czyli ideowość oraz różnorodne pochodzenie działaczy partyjnych. W 1998 roku odeszła z Unii Pracy znakomita większość członków wywodzących się z "Solidarności" - na początku 1998 roku grupa ze Zbigniewem Bujakiem na czele odeszła do Unii Wolności, w grudniu osoby związane z Ryszardem Bugajem zrezygnowały z działalności politycznej. Dziś w UP pozostali już zaledwie pojedynczy członkowie dawnej "Solidarności Pracy" m.in. Aleksander Małachowski. Komu poparcie Choć kongres będzie miał charakter sprawozdawczo-wyborczy, wybór nowych władz to najmniejszy problem, jaki dziś stoi przed Unią Pracy. Partia musi bowiem podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych. Rada Krajowa zaproponowała, aby decyzji w sprawie wyborów prezydenckich nie podejmował kongres, lecz by przeprowadzić referendum wśród członków partii. - Chcemy, aby członkowie partii zdecydowali, czy mamy poprzeć Aleksandra Kwaśniewskiego, za którym jest duża część społeczeństwa, czy też wystawić własnego kandydata na prezydenta w opozycji do Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi Marek Pol, przewodniczący UP. Taka decyzja byłaby unikiem, typowym zresztą dla Unii Pracy - popchnięto by partię w kierunku rozwiązania oczywistego, czyli poparcia Aleksandra Kwaśniewskiego, a odpowiedzialność za to zostałaby rozłożona na anonimowych członków partii, a nie na jej władze. Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wydaje się zresztą jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Unii Pracy. W kampanii prezydenckiej zawsze warto się pokazać, ale wylansowanie własnego kandydata kosztuje dużo pieniędzy, a Unia Pracy zawsze słynęła z ich braku i pod tym względem w partii nic się nie zmieniło. Marek Pol przyznaje, że pieniądze na kampanię prezydencką stanowią istotny problem dla Unii Pracy, ale przekonuje, że nie jedyny. Wydanie pieniędzy na kampanię prezydencką oznacza jednak brak funduszy na kampanię wyborczą do parlamentu, która odbędzie się już za rok. Zebranie pieniędzy na obie kampanie wśród członków Unii Pracy wydaje się zaś tak samo mało realne, jak wylansowanie przez nią kandydata na prezydenta, który zdołałby pokonać w wyborach Aleksandra Kwaśniewskiego. Taktyka przyjęta przez Unię Pracy ma jednak pewną wadę - jeżeli w referendum przeważy pogląd, że partia popiera Aleksandra Kwaśniewskiego, to nie będzie można postawić żadnych warunków. - Jeżeli ma to być bezwarunkowe poparcie, to należy uznać, iż Unia Pracy po prostu wpisuje się w układ Kwaśniewski - SLD - mówi Ryszard Bugaj. - Zresztą nie może być inaczej, bo Aleksander Kwaśniewski nie chciałby sobie raczej wiązać rąk obietnicami dla Unii Pracy, zabiegając jednocześnie o poparcie obozu liberalnego. Pewność dla niewielu Drugi problem to wybory parlamentarne. Według badań preferencji wyborczych "Rzeczpospolitej" zrealizowanych przez PBS z Sopotu poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent (najmniej - 4 procent - partia miała w styczniu ubiegłego roku, najwięcej - 8 procent - w listopadzie). To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP, jeżeli w nowej ordynacji wyborczej zostanie utrzymany pięcioprocentowy próg wyborczy. Zwykle w badaniu preferencji wyborczych ankietowani wyrażają bowiem swoje sympatie polityczne, ale już podczas wyborów są bardziej skłonni oddać głos na partię, która z całą pewnością znajdzie się w parlamencie, niż na taką, której losy są niepewne. Dlatego mali w wyborach zbierają mniej głosów, niż mają w sondażach. Sukces, jaki Unia Pracy odniosła w 1993 roku, zbierając 7 procent głosów, co dawało jej 40 mandatów, nie ma szans się powtórzyć. Był to bowiem czas, w którym wielu ludzi głosowało na Unię Pracy nie tylko ze względu na jej lewicowość, ale również dlatego, że - po dwóch latach ostrego antykomunizmu - krępowało czy wręcz bało się głosować na SLD. Dziś ta przyczyna znikła. Sojusz jest na topie. Szansa, że Unii Pracy uda się przebić, gdy u boku będzie miała tak silnego konkurenta, jest doprawdy nikła. Marek Pol uważa, że w tej sprawie nic jeszcze nie jest przesądzone. Jego zdaniem partia ma 50 procent szans, że wystartuje samodzielnie, a drugie tyle, że będzie musiała stworzyć koalicję. Dopóki jednak nie ma ordynacji wyborczej, dopóty nie ma o czym mówić. - Być może duże partie w parlamencie zdecydują, że nie będzie wolno tworzyć koalicji przedwyborczych, tylko powyborcze, i wówczas Unia Pracy będzie musiała wystartować samodzielnie - mówi. - Wedle posiadanych przeze mnie informacji moi dawni koledzy są już po tzw. nieformalnym słowie z SLD w sprawie wspólnego występowania w najbliższych wyborach parlamentarnych - mówi Ryszard Bugaj. - Smutno mi, bo to żadna satysfakcja, że potwierdza się moja diagnoza sprzed kilku miesięcy. W Unii Pracy zwyciężyła taktyka - pewność dla niewielu. Uważam, że to jest sprzedaż szyldu Unii Pracy dla kilku mandatów. Członkowie Unii Pracy, jeżeli znajdą się w parlamencie dzięki koalicji z SLD, nie będą stanowili zwartej grupy, prezentującej określone stanowiska, bo karty rozdaje i kontroluje Leszek Miller. Zdaniem Ryszarda Bugaja znikła szansa na to, aby Unia Pracy powróciła samodzielnie na scenę polityczną. - Szkoda mi tej straconej szansy również z tego powodu, że jest spora grupa wyborców, którzy odchodzą od AWS, i to odchodzą donikąd, a mogliby przyjść do Unii Pracy, gdyby ta partia potrafiła w sposób wyrazisty prezentować swoją ofertę programową, różną od oferty SLD. Nie zapraszać Bugaja Ryszarda Bugaja nie będzie na kongresie. Nie został zaproszony, choć zaproszenia wystosowano do kilkudziesięciu osób - m.in. liderów: SLD, PSL, PPS, OPZZ i NSZZ "Solidarność", oraz do sympatyków partii - Barbary Labudy, Włodzimierza Cimoszewicza, Karola Modzelewskiego, byłego honorowego przewodniczącego UP. - Rzeczywiście nie dostałem zaproszenia - mówi Ryszard Bugaj. - Podobno były burzliwe sprzeciwy wobec propozycji, aby mnie zaprosić. Będzie za to Leszek Miller. - Nie zaprosiliśmy Ryszarda Bugaja, bo nie współpracuje z Unią Pracy - tłumaczy Pol. - Poza tym po swoim odejściu z partii wypowiadał się o nas negatywnie, czego przykro nam było słuchać, i na razie nie słyszymy od byłego przewodniczącego niczego dobrego. Uznaliśmy, że, zapraszając go na kongres, narazilibyśmy i jego, i siebie na niepotrzebne napięcia. Nie wszyscy prezentują takie stanowisko. Izabela Jaruga-Nowacka, wiceprzewodnicząca UP, żałuje, że były przewodniczący nie został zaproszony na Kongres. - Brakuje nam takich ludzi jak Ryszard Bugaj - mówi. Jaruga-Nowacka uważa, że Unii Pracy brakuje też dyskusji o wartościach. - Dla mnie istotne jest pytanie, po co mamy wejść do parlamentu, tymczasem niekiedy odnoszę wrażenie, że w partii bierze górę cel sam w sobie - mówi. Jej zdaniem zbliżający się kongres Unii Pracy powinien rozpocząć dialog z ugrupowaniami lewicy o wartościach i zasadach, jakimi będą się kierowały ugrupowania lewicowe po przyszłorocznych wyborach. Forum do takiej wymiany poglądów nie stał się lewicowy okrągły stół, który praktycznie nie istnieje. - Unia Pracy i SLD w poprzednim parlamencie różniły się nie tylko pochodzeniem, lecz i poglądami na NFI czy na system podatkowy, dlatego ta rozmowa na lewicy jest konieczna - mówi Jaruga-Nowacka. - Leszek Miller powiedział, że jeżeli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Mnie się wydaje, że ludzie w żadne gruszki na wierzbie wierzyć nie będą - dodaje.
W przededniu sprawozdawczo-wyborczego Kongresu Unii Pracy nie widać osoby, która mogłaby odebrać Markowi Polowi stanowisko przewodniczącego partii, choć pod jego rządami sytuacja Unii Pracy raczej się pogorszyła, niż polepszyła. Partia musi podjąć decyzję w dwóch ważnych sprawach - wyborów prezydenckich i wyborów parlamentarnych. poparcie dla Unii Pracy od przeszło roku wymusi około 6 procent.To nie jest wynik, który wróżyłby wejście do parlamentu choćby minimalnej grupie przedstawicieli UP.
ROZMOWA Donald Tusk, kandydat na przewodniczącego Unii Wolności Wrażliwcy i wrażliwi Która z Unii jest panu bliższa: Unia z twarzą Tadeusza Mazowieckiego, czy Unia z twarzą Leszka Balcerowicza? DONALD TUSK: Obaj byli szefami tej samej partii, dla obu mam wielki szacunek. Jeśli zostanę szefem Unii, to największym wyzwaniem byłoby zachowanie dziedzictwa i jednego, i drugiego. Co to dla pana znaczy? Tadeusz Mazowiecki uosabia najwyższy styl uprawiania polityki w Polsce, umiejętność łagodzenia konfliktów, brak ideologicznego fanatyzmu. Dla mnie wielką satysfakcją jest nie tylko przyjaźń z nim, ale i możliwość uczenia się od Tadeusza Mazowieckego uprawiania polityki. A Leszek Balcerowicz? Jest jedną z najbardziej znaczących postaci w minionych dziesięciu latach. Jest twardy w sensie przekonań, bardzo jednoznaczny w wyznawanych ideach. Te idee podzielam w całej rozciągłości. Ale uważam, że dobry szef Unii Wolności powinien umieć godzić zdolności ich obu. One są komplementarne, nie wykluczają się. Jednak pośrednio ich pan także krytykuje. Potrzebę społecznej twarzy UW, o której mówił ostatnio Mazowiecki, uważa pan za grożącą socjalizacją Unii. A Balcerowiczowi zarzuca pan, że Unia pod jego rządami przybrała twarz poborcy podatkowego. To drugie to lekka przesada. Unia po pierwsze powinna być partią ludzi wrażliwych, a nie partią wrażliwości społecznej. Ludzie pokroju Tadeusza Mazowieckiego są ludźmi wrażliwymi społecznie. Ale twierdzę jednocześnie, że nie powinniśmy ulegać pokusie wrażliwości społecznej, rozumianej jako uleganie pokusie rozwiązywania problemów społecznych przez wyższe podatki i większą redystrybucję dochodów państwowych. Bo to oznaczałoby, że jakiś urzędnik rozdaje według własnego widzimisię pieniądze podatników, uspokajając sumienie społecznych wrażliwców. Jestem przekonany, że Unia Wolności może połączyć rynkowy, liberalny, twardy program, jaki uosabia Leszek Balcerowicz oraz wrażliwość, "miękkość" - w najlepszym tego słowa znaczeniu - Tadeusza Mazowieckego. Jak? Taka synteza jest możliwa. Wymaga ona jednoznaczności programu Unii, stawiania nie na państwo, jako wszechwładnego opiekuna, ale raczej na człowieka, który powinien sam wydawać pieniądze. A jednocześnie "ciepła" w polityce, jakie uosabia Mazowiecki. To Balcerowicz takiego ciepła nie ma? O Balcerowiczu można powiedzieć niemal same dobre rzeczy, ale na pewno nie to, że jest typem ciepłego polityka. Był pan sceptyczny wobec Balcerowicza tuż przed tym, nim został przewodniczącym? Leszek Balcerowicz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. To przede wszystkim dzięki jego wysiłkowi Unia w odbiorze społecznym nie jest już partią ludzi wiedzących lepiej, nie jest partią pouczającą. Mówiąc brutalnie - nie jest partią profesorską. Ale Leszek Balcerowicz jest profesorem. Leszek Balcerowicz na jednym ze swoich ostatnich spotkań z politykami Unii nieprzypadkowo powiedział: - Jestem dumny z tego, że mówią do mnie panie Leszku, a nie panie profesorze. On wykonał ogromną pracę, choć nie zawsze dla ludzi widoczną. Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Przecież sondaże poparcia dla Unii są kiepskie. Głębokiej korekty nie wymaga program Unii Wolności, zawarta w nim wizja Polski. Głębokiej korekty wymaga sposób komunikowania się z ludźmi, którzy żyją poza dużymi miastami, poza elitą, poza uniwersytetami. To jest wyzwanie, przed którym stoi zjazd Unii. Widzę w Unii wiele osób - sam się do nich zaliczam i jest to jeden z powodów mojego kandydowania - którzy mogliby dla UW zdobyć większe poparcie w małych miastach, na prowincji. Skąd ten optymizm? Wynika z wiary w skuteczność używania innego języka, bardziej bezpośredniego kontaktowania się z wyborcą. Bez mentorstwa, tonu wyższości. W polityce można być rzecznikiem twardych rynkowych reguł, ale jednocześnie być typem człowieka, który razem z ludźmi czuje rzeczywistość. Politycy, którzy "czują" razem z innymi, nie muszą wcale korzystać z państwa i podatków, z rozdawnictwa, by tym ludziom pomóc. Czy słabszym trzeba pana zdaniem pomagać? Czy państwo powinno w tym uczestniczyć? Głęboki sens polityki to pomoc słabszym. Pomoc z budżetu państwa tym, którzy tej pomocy naprawdę potrzebują, jest jednak zawsze najdroższa, najmniej efektywna. Takie pomaganie najbardziej potrzebującym jest faktycznie marnowaniem publicznych pieniędzy. To moralnie dwuznaczna wrażliwość: pomaganie innym za cudze pieniądze. Każdego rzecznika większej opieki poprzez większą redystrybucję warto pytać o to, ile da na to własnych pieniędzy. Gdybyśmy dokładnie prześledzili drogę złotówki od podatnika poprzez budżet państwa do potrzebujących, to by się okazało, że z tej złotówki trafia do nich ledwie grosik. Na tym polega największa obłuda i hipokryzja programu tzw. wrażliwości społecznej. A uważam, że Unia ma szanse pokazać nową wrażliwość społeczną. Uważa pan, że między twardym liberalizmem a etatyzmem coś jeszcze istnieje? Pośrodku jest właśnie prawdziwe życie. Skrajny liberalizm jest atrakcyjny w podręczniku, a skrajny etatyzm jest przekleństwem, którego doświadczaliśmy przez dziesiątki lat w Polsce. Każdy, kto stawia znak równości między wrażliwością a redystrybucją, robi wielkie nadużycie. Moją wrażliwością społeczną jest oszczędzanie pieniędzy podatnika, obniżanie kosztów władzy, eliminacja zbędnych przepisów Czy rzeczywiście jest to wielkie nadużycie? Tak, bo czyści sobie sumienie wydając nie swoje pieniądze. A jednocześnie bardzo dba o to, by te pieniądze były wydawane zgodnie z własnym wyobrażeniem, komu należy je dać. Czy te pana wywody o pokusie wrażliwości społecznej są zarzutem pod adresem pana konkurenta w walce o fotel przewodniczącego Unii? Nie, nawet w najmniejszym stopniu. Czym zatem będzie się różnić Unia Tuska od Unii Geremka? Jeśli istnieje wyobrażenie UW jako partii elit, partii stołecznej, partii pouczającej... Mentorskiej? ... Pouczającej, ale nie w złym tego tego słowa znaczeniu, świadczącej o prawdzie, o racjach - to z całą pewnością jej uosobieniem jest m.in. profesor Bronisław Geremek. To atut, ale też samoograniczenie. Czym dla Pana jest skuteczność w polityce? Historia moich ostatnich 25 lat pokazuje, że skuteczność i koniunktura to nie jest mój sposób na życie, że wszystko to, co w mojej biografii mnie satysfakcjonuje, wynikało raczej ze zdolności przeciwstawienia się oportunizmowi. Skuteczność nie jest moim fetyszem. Skuteczność jest natomiast cnotą w polityce, jest zdolność przeprowadzania własnych projektów i przekonywania do własnych poglądów. Tu moim mistrzem zawsze będzie Leszek Balcerowicz... I reforma podatkowa była przykładem tej skuteczności? W pewnym stopniu udało się zmienić podatki w Polsce. Jeśli nie udało nam się zrobić wszystkiego, to i tak twierdzę, że Balcerowicz, Mazowiecki, Lewandowski i Unia jako całość pokazują, że można... A profesor Geremek? ... Wymieniłem celowo te postaci, bo one były zaangażowane w proces zmian najtrudniejszych, wbrew okolicznościom. I tę trudną próbę ognia ludzie UW, tacy jak Balcerowicz, przeszli. Ale nie każde przedsięwzięcie kończy się pełnym sukcesem. Unii w koalicji z AWS było ciężko, łatwiej będzie z SLD? Mnie się marzy Unia, która wierzy w swoje siły. Miliony ludzi, którzy głosowali na AWS w poprzednich wyborach czuje się rozczarowanych Akcją. Diagnoza, którą stawia SKL i Maciej Płażyński, że nie sposób zbudować przekonującej alternatywy wobec lewicy wokół związku zawodowego, jest słuszna. W Polsce wyborcy potrzebują formacji politycznej, która będzie równie atrakcyjna i umiarkowana jak SLD. Taka alternatywa jest możliwa i jej osią może być UW, a nie związek zawodowy "Solidarność". Czy jest panu bliżej do AWS czy SLD? Do AWS. W takim razie czy to nie ryzykowny pomysł poszukiwania elektoratu wśród zawiedzionych AWS? Wtedy Akcja będzie słabsza i nie będzie sojusznika na prawicy? To nie jest problem, kto komu podbierze piasek z piaskownicy. Dziś wielu wyborców AWS chce głosować na SLD, bo szuka stabilnej oferty. Dziś AWS nie jest w stanie takiej oferty przedstawić. UW ma taką szansę, choć to nie jest łatwe. Polska prawica - i nie bałbym się tego słowa w odniesieniu do UW - potrzebuje wizerunku partii równie nowoczesnej, z dynamicznym przywództwem, jak SLD. Idea Sojuszu Prawicy Demokratycznej jest ciągle aktualna, ale pod jednym warunkiem. Podmiotem wiodącym jest Unia. Wierzę, że mamy na to szansę większą niż kiedykolwiek. Deklaracja współpracy z Olechowskim to początek tego procesu. Kongres Unii powinien zatwierdzić tę umowę. Nie zamykałbym się na inne sygnały. Ludzie z SKL, Płażyński, rozumieją, że nie zbudują takiej prawicy, jaka im się marzy: liberalno-konserwatywnej wokół związków zawodowych. I ta prawica miałaby powstać wokół Unii? To jest trudne, ale możliwe. I twierdzę, że o wiele bardziej możliwe ze mną, niż z Bronisławem Geremkiem. Czy jakąś koalicję rządową, parlamentarną pan wyklucza? UW ma trzy możliwości. Pierwsza: utworzenie rządu wspólnie z SLD, na co wskazuje arytmetyka sondaży. Druga: zdobycie się na wysiłek i liczenie na dobre okoliczności, żeby tworzyć koalicję nie z SLD... Mało prawdopodobne... Mało prawdopodobne, ale możliwe. Trzecia możliwość, to bycie w opozycji. Bywają takie sytuacje, i nie wykluczam, że z taką sytuacją spotkamy się wrześniu, że opozycja będzie najwłaściwszym miejscem dla Unii. W 1994 roku mówił pan, że nie podoba mu się warszawska koalicja SLD - UW. Tak, dzisiaj mogę powtórzyć tę opinię. Przychodzi czas, by historyczne doświadczenia nie rozstrzygały o decyzjach sensownych z punktu widzenia interesu kraju czy miasta, w którym się rządzi... Czy to nie jest koniunkturalizm? Przyszłością polskiej polityki będą mądre kompromisy. Dla mojego pokolenia zanurzonego w historii to niełatwe wyzwanie, ale Polacy chyba już rozliczenia z przeszłością dokonali, choćby w wyborach prezydenckich. Nie zmienię swojej oceny przeszłości, ale dobrze wiem, że zobowiązaniem polityka jest rozwiązywanie problemów w przyszłości. Nie unieważniam historii, ale między przeszłością a przyszłością kompromisu trzeba szukać. To wyklucza pan jakąś koalicję? Nie wykluczam żadnej koalicji, ale... To "ale" jest naprawdę ważne. Dla mnie zresztą najważniejsze jest wygrywanie z SLD, a nie jego uzupełnianie. Ale to marzenia... Tylko wokół marzeń można budować partie polityczne. Przyjąłby pan stanowisko wiceszefa Unii, gdyby panu zaproponowano? Ktoś złośliwy powiedział, że pojedynek w UW, to ułożona gra, że szefem i tak będzie profesor Geremek, a jego zastępcą Tusk. Tak nie jest. Nie po to kandyduję na szefa, by być wiceszefem. Ale przyjąłby pan? Zastanawiam się, jak wygrać. A jeśli pan wygra, zaproponuje pan stanowisko wiceszefa Unii przedstawicielowi zwolenników Geremka, na przykład Władysławowi Frasyniukowi? W każdej chwili. Jeśli pan przegra? Jedziemy dalej. Polska to przeżyje, Unia to przeżyje, ja to przeżyję. Czyli nie jest źle. Rozmawiali Małgorzata Subotić i Filip Gawryś
Która z Unii jest panu bliższa: Unia z twarzą Tadeusza Mazowieckiego, czy Unia z twarzą Leszka Balcerowicza? DONALD TUSK:Tadeusz Mazowiecki uosabia najwyższy styl uprawiania polityki w Polsce, umiejętność łagodzenia konfliktów, brak ideologicznego fanatyzmu. Leszek Balcerowicz jest twardy w sensie przekonań, bardzo jednoznaczny w wyznawanych ideach. Te idee podzielam w całej rozciągłości. Ale uważam, że dobry szef Unii Wolności powinien umieć godzić zdolności ich obu. One są komplementarne, nie wykluczają się. Jestem przekonany, że Unia Wolności może połączyć rynkowy, liberalny, twardy program, jaki uosabia Leszek Balcerowicz oraz wrażliwość, "miękkość" - w najlepszym tego słowa znaczeniu - Tadeusza Mazowieckego. Jak? Taka synteza jest możliwa. Wymaga ona jednoznaczności programu Unii, stawiania nie na państwo, jako wszechwładnego opiekuna, ale raczej na człowieka, który powinien sam wydawać pieniądze.Głębokiej korekty nie wymaga program Unii Wolności, zawarta w nim wizja Polski. Głębokiej korekty wymaga sposób komunikowania się z ludźmi, którzy żyją poza dużymi miastami, poza elitą, poza uniwersytetami. To jest wyzwanie, przed którym stoi zjazd Unii. Uważa pan, że między twardym liberalizmem a etatyzmem coś jeszcze istnieje? Pośrodku jest właśnie prawdziwe życie. Skrajny liberalizm jest atrakcyjny w podręczniku, a skrajny etatyzm jest przekleństwem, którego doświadczaliśmy przez dziesiątki lat w Polsce. Każdy, kto stawia znak równości między wrażliwością a redystrybucją, robi wielkie nadużycie. Moją wrażliwością społeczną jest oszczędzanie pieniędzy podatnika, obniżanie kosztów władzy, eliminacja zbędnych przepisów Czy jest panu bliżej do AWS czy SLD? Do AWS. W takim razie czy to nie ryzykowny pomysł poszukiwania elektoratu wśród zawiedzionych AWS? Wtedy Akcja będzie słabsza i nie będzie sojusznika na prawicy? To nie jest problem, kto komu podbierze piasek z piaskownicy. Dziś wielu wyborców AWS chce głosować na SLD, bo szuka stabilnej oferty. Dziś AWS nie jest w stanie takiej oferty przedstawić. UW ma taką szansę, choć to nie jest łatwe. Przyjąłby pan stanowisko wiceszefa Unii, gdyby panu zaproponowano? Ktoś złośliwy powiedział, że pojedynek w UW, to ułożona gra, że szefem i tak będzie profesor Geremek, a jego zastępcą Tusk. Tak nie jest. Nie po to kandyduję na szefa, by być wiceszefem.
ROZMOWA Henri Tessier, arcybiskup Algieru Wierzę w zakończenie dramatu Algieria jest arabskim krajem muzułmańskim, gdzie obowiązują inne zwyczaje i tradycje i gdzie w dodatku trwa wojna między państwem a islamskimi terrorystami. Czy w tych warunkach może ksiądz biskup pełnić swoją misję? ARCYBISKUP HENRI TESSIER: - Życie codzienne w Algierze bywa niełatwe, należy omijać niektóre drogi, nie poruszać się nocą, planować każdy krok. Ale w czasach trudnych, w momentach niebezpiecznych ludzie stają się sobie bliżsi, serdeczniejsi, lepiej się rozumieją i bardziej szanują. Do nas, katolików, Algierczycy mają większe zaufanie, niż jeszcze kilka lat temu. Myślę, że dlatego, iż pozostaliśmy z nimi w tych ciężkich, dramatycznych chwilach. Muzułmanie zbliżyli się do chrześcijan. Zrozumieli, że trzeba współpracować w walce ze złem. Jeszcze trzy lata temu nie rozmawiałbym z panem, bo interpretacja mojej wypowiedzi mogłaby posłużyć jako pretekst do ataku na jakiś kościół lub księdza. Teraz widzę większy sens mojej pracy, a współpraca z Algierczykami układa się jak nigdy dotąd. Świat mówi dziś o islamskim zagrożeniu. Od Algierii poprzez Egipt, Iran, Palestynę, Pakistan, Afganistan, Bośnię przelewa się fala fundamentalizmu, żądań powrotu do islamu z czasów Mahometa w VI wieku. Jak ksiądz biskup ocenia to zagrożenie? Żyję tu od 1953 r. Przyjechałem do Algierii z rodzicami, byłem wtedy studentem. Obserwowałem rozwój islamizmu niemal od początku. To nie chrześcijanie pierwsi zostali dotknięci problemem islamskiego radykalizmu. Najpierw w społeczności muzułmańskiej doszło do sporów o to, jak rozumieć naukę Mahometa i jak ją interpretować. Pojawiły się sekty i bractwa, krytykujące model życia w państwach islamskich, szczególnie w regionie Bliskiego Wschodu - pierwsza z takich grup powstała w latach trzydziestych w Egipcie. Organizacje te głosiły powrót do "czystości" wiary, wzywały do zahamowania edukacji i zaczęły prześladować przedstawicieli władzy, a przede wszystkim intelektualistów, ludzi z otwartą głową. W Algierii też na pierwszy ogień poszli ludzie mądrzy i otwarci, często współpracujący z Kościołem. Mogę podać wiele nazwisk lekarzy i naukowców, którzy zostali zamordowani przez islamistów. Ginęli także przywódcy religijni, którzy współdziałali z katolikami w pracy dla dobra społeczeństwa. Celem ataków ekstremy była również inteligencja muzułmańska, bo skrajności nie uznają odwagi bycia innym i otwartym na innych. Islamizm, czy jak kto woli fundamentalizm, dotarł do Algierii z Bliskiego Wschodu. Algierczycy, których dobrze poznałem, w większości nie mają skłonności do ekstremizmu. Fundamentalizm jest obcy tradycji ich rodziców i dziadków. Algierczycy są normalnymi ludźmi, bardzo otwartymi i przyjaznymi. Kiedy po raz pierwszy doszło do ataku na Kościół? W 1993 r. grupa uzbrojonych ludzi weszła do klasztoru i domagała się od zakonników udzielania im stałej pomocy, w tym żywnościowej, a także płacenia haraczu. Chciano ich wystraszyć, zmusić do ucieczki. Ale zakonnicy zostali. Powiedzieli swoim prześladowcom, że oni mogą wyjechać, lecz wieśniacy, z którymi żyli na co dzień, nie uciekną, bo nie mają dokąd. Nigdy przedtem więzi przyjaźni między zakonnikami a miejscowymi ludźmi nie były tak serdeczne. Ale 27 marca 1996 r. zakonnicy zostali porwani i zamordowani. To spowodowało, że poczuliśmy się solidarni z tym cierpiącym narodem. Bycie w Algierii stało się naszym powołaniem. Solidarność - słowo tak dobrze znane w Polsce - w algierskiej codzienności nabrało nie mniej ważnego znaczenia. Jeśli ktoś zagraża Kościołowi katolickiemu, to bojówki islamskie, które tak samo nastają na swoich. Żyjąc razem, w otoczeniu muzułmanów, dajemy światu świadectwo, że większość wyznawców islamu to tacy sami ludzie jak my, akceptujący ludzi innej wiary. Konflikt, który dotknął Algierię, paradoksalnie podkreślił wagę poszanowania innej wiary, innych ludzi - co nigdy dotąd w takim wymiarze nie miało miejsca. Czy fundamentalizm w Algierii to rzeczywiście ideologia religijna, czy raczej gra polityczna, wykorzystywanie religii do wyeliminowania przeciwników? Sprawa jest bardzo złożona. Pierwsze objawy niezadowolenia pojawiły się w końcu lat 80. Po trzydziestu latach życia w pseudosocjalizmie ludzie doszli do wniosku, że coś jest nie tak. Ci, którzy mówili im o skromności i konieczności poświęcania, rozbijali się luksusowymi samochodami i żyli w willach. Naród zaś był coraz biedniejszy, a tysiące młodych nie miały pracy. Ten kryzys został umiejętnie wykorzystany przez grupy religijnej ekstremy. Wezwania do walki o zmiany usłyszano z meczetów. Walka o lepsze życie, o uwolnienie się od wszechwładnej partii Frontu Wyzwolenia Narodowego (FLN), to były nośne hasła. Dzięki nim stworzono masowy ruch poparcia dla zmian, a partia islamska bez problemu wygrała najpierw wybory lokalne, potem pierwszą turę wyborów parlamentarnych. Władze zareagowały, wprowadzając stan wyjątkowy, który mamy do dziś. Czy islamiści to jednak rzeczywiście radykalni wyznawcy islamu? Kiedy w imieniu Boga zabija się niewinnych, gwałci i morduje - jak można mówić o wierze? Nie można im odmówić wiary w model społeczeństwa oparty na skrupulatnym przestrzeganiu nauk zapisanych w Koranie. Islamiści wierzą, że są sługami Allaha, że mordując niewiernych i tych muzułmanów, którzy tej ideologii nie akceptują, wypełniają jego misję. Obecnie mamy ramadan (muzułmański post) i cała Algieria mówi o wzroście zagrożenia ze strony islamistów. Bo oni uaktywniają się w tym okresie, podkładają bomby, mordują całe wsie. Ideolodzy takiego działania, autorzy piszący teksty wzywające do takich czynów, propagują taki model islamu. Nie zapominajmy, że w Kościele też była inkwizycja, torturowano i zmuszano ludzi do wyznawania nieprawdy. Błędy nie dotyczą tylko islamu. Ludzie się mylą i będą się mylić. Jednak tak rozumiany islam odstręcza od religijnych fanatyków większość Algierczyków. Nie widzą oni w ekstremistach ludzi wiary. Według czarnych scenariuszy dojdzie do wojny świata cywilizacji zachodniej, chrześcijańskiej, ze światem cywilizacji muzułmańskiej. Taką myśl zawiera między innymi praca Samuela Huntingtona. Jakie jest zdanie księdza biskupa w tej sprawie? Refleksje profesora Huntingtona wywołały reakcję w Egipcie, Maroku, Algierii i Tunezji. Na niebezpieczeństwo islamskiej ekstremy zwrócili uwagę muzułmanie - przecież żyją oni w świecie, który staje się globalną wioską, i nie chcą być postrzegani jako ludzie pragnący powrotu do czasów średniowiecza. Większość dzisiejszych muzułmanów szuka porozumienia, a nie konfrontacji. Nie doceniamy ich odwagi. Kiedy bojówki islamskie ogłosiły w 1998 r., że początek roku szkolnego należy zbojkotować, bo szkoła jest "niedobra", rodzice 7 milionów dzieci posłali do szkół. Były zamachy, bomby, zabijano nauczycieli, ale to nie islamiści wygrali. Wygrali Algierczycy. Czy widzi ksiądz szansę na pokój w Algierii? Ludzie dojrzewają, odwracają się od gwałtu i terroru. Prawda jest taka, że niektórzy z nich szukali w terrorze rozwiązania algierskich problemów. Gwałty, mordy popełniane przez islamistów zweryfikowały wiele ocen. Już niewielu Algierczyków akceptuje ekstremistów. Bez poparcia, które spada każdego dnia, nie mają oni szansy na przetrwanie. Jestem optymistą, wierzę w zakończenie dramatu. Rozmawiał: Ryszard Malik - W Algierii żyje kilka tysięcy katolików, pracuje 110 księży i zakonników oraz 170 zakonnic. Zwłoki młodego żołnierza z podciętym gardłem zostały porzucone na górskiej drodze na wschód od Algieru. Wojskowy został zamordowany przez islamistów, gdy w niedzielę wieczorem wracał do miejsca zakwaterowania. Dzień wcześniej, w sobotę, czterech uzbrojonych bojowników islamskich zostało zabitych, a dziewięciu żołnierzy rannych podczas operacji przeprowadzonej przez siły bezpieczeństwa w okolicy miejscowości Boufarik, 35 km od stolicy. Tego samego dnia w różnych incydentach w tym samym regionie zginęło dziewięć innych osób. Aż trzydzieści osób zabili islamiści w piątek, zatrzymując samochody na głównej drodze Algier - Oran. Od początku tegorocznego ramadanu, miesiąca muzułmańskiego postu, islamiści zabili w Algierii 130 osób. B.L., AFP
Algieria jest arabskim krajem muzułmańskim gdzie w dodatku trwa wojna między państwem a islamskimi terrorystami. Czy w tych warunkach może ksiądz biskup pełnić swoją misję? ARCYBISKUP HENRI TESSIER: Życie codzienne bywa niełatwe. Ale w czasach trudnych ludzie stają się sobie bliżsi, serdeczniejsi, lepiej się rozumieją i bardziej szanują. Do nas, katolików, Algierczycy mają większe zaufanie, niż jeszcze kilka lat temu. Myślę, że Muzułmanie zbliżyli się do chrześcijan.Jeszcze trzy lata temu nie rozmawiałbym z panem, bo interpretacja mojej wypowiedzi mogłaby posłużyć jako pretekst do ataku na jakiś kościół lub księdza. Teraz współpraca z Algierczykami układa się jak nigdy dotąd. Świat mówi dziś o islamskim zagrożeniu. Jak ksiądz biskup ocenia to zagrożenie? Obserwowałem rozwój islamizmu niemal od początku. To nie chrześcijanie pierwsi zostali dotknięci problemem islamskiego radykalizmu. fundamentalizm, dotarł do Algierii z Bliskiego Wschodu. Algierczycy, w większości nie mają skłonności do ekstremizmu. Fundamentalizm jest obcy tradycji ich rodziców i dziadków. Kiedy po raz pierwszy doszło do ataku na Kościół? W 1993 r. grupa uzbrojonych ludzi weszła do klasztoru i domagała się od zakonników udzielania im stałej pomocy, a także płacenia haraczu. Czy fundamentalizm w Algierii to rzeczywiście ideologia religijna, czy raczej gra polityczna? Sprawa jest bardzo złożona. Czy widzi ksiądz szansę na pokój w Algierii? Ludzie dojrzewają, odwracają się od gwałtu i terroru. Już niewielu Algierczyków akceptuje ekstremistów. Bez poparcia, nie mają oni szansy na przetrwanie. Jestem optymistą, wierzę w zakończenie dramatu.
W 1990 roku były zaledwie trzy napady na banki,w 1998 roku już 40, w ubiegłym - 91 Złapani podczas skoku Budynek banku przy ulicy Jasnej 1 FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami. To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. W ostatnich latach liczba skoków na banki w całej Polsce gwałtownie rośnie. Bandytów zauważył mężczyzna, który w niedzielę około północy poinformował przez telefon policję, że w banku kręcą się podejrzani ludzie. Dyżurny oficer stołecznej komendy potraktował sygnał poważnie i wysłał patrol na ulicę Jasną, w pobliże filharmonii. Pod dom "pod orłami", w którym na parterze mieści się VIII Oddział PBK, podjechał radiowóz. Do policjantów wyszedł jeden z ochroniarzy bankowych, który przekonywał, że w środku wszystko jest w porządku. - Wyglądał na odurzonego i nie wzbudził zaufania. Czuć było od niego alkohol. Policjanci go zatrzymali - mówi rzecznik prasowy stołecznej policji, komisarz Dariusz Janas. Sygnał o zatrzymaniu trafił do oficera dyżurnego, który przysłał następnych policjantów. Obstawili wszystkie wejścia do banku. Wtedy wyszedł do nich kolejny mężczyzna, który oświadczył, że w środku nie dzieje się nic niepokojącego. Został zatrzymany. Policjanci dostrzegli na dziedzińcu banku chryslera, który w nocy nie powinien tu stać. Po sprawdzeniu okazało się, że auto było kradzione. Wezwano grupę antyterrorystyczną. Po negocjacjach z banku wyszło z podniesionymi rękami czterech mężczyzn. Poddali się bez oporu. - Wiedzieli, że nie mają szans. Policjanci z Wydziału Patrolowo-Interwencyjnego Komendy Stołecznej Policji otoczyli budynek - mówi Krzysztof Hajdas. - W samochodzie zatrzymanych były worki, palnik do cięcia metalu, wiertarki i młot pneumatyczny - podał komisarz Dariusz Janas, który w nocy z niedzieli na poniedziałek cztery godziny spędził na miejscu planowanego napadu. W banku policjanci znaleźli trzy pistolety ukryte w koszu na śmieci. Dwa miały tłumiki. Napastników zarejestrowały kamery bankowego systemu bezpieczeństwa. Taśmy z zapisem napadu ma policja. Portier pilnujący domu "pod orłami", w którym siedzibę ma też Krajowa Rada Spółdzielcza, nie zauważył niczego niepokojącego. - Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa Warszawa Śródmieście. Prawdopodobnie zajmie się nią nasz Wydział Przestępczości Zorganizowanej - powiedziała rzeczniczka stołecznej Prokuratury Okręgowej, Małgorzata Dukiewicz. - Napad na bank to poważna sprawa. Na razie za wcześnie na wnioski - dodała. Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej. Zatrzymani to dwaj strażnicy Grzegorz G. i Tomasz J. i czterech napastników: Adam K., Włodzimierz J. Leszek B. i Janusz C. Dopiero dziś prokurator sformułuje zarzuty i wystąpi o ewentualne tymczasowe aresztowanie zatrzymanych mężczyzn. - Napad się nie udał, bo zareagowało społeczeństwo. Ktoś zauważył, że coś dziwnego dzieje się przy banku, zadzwonił na policję. Dzięki bardzo sprawnej akcji nie ucierpiał bank i pieniądze klientów - powiedział rzecznik prasowy Powszechnego Banku Kredytowego Marek Kłuciński. Banku pilnowała agencja PBK Ochrona SA należąca do Grupy PBK. W agencji pracuje ponad 1,5 tys. ludzi. - Pracownicy są starannie selekcjonowani oraz poddawani szczegółowemu procesowi sprawdzania - podał PBK. - Policja wysoko ocenia nasze zabezpieczenia. Mamy własną agencję ochrony. Są podejrzenia, że jej dwóch pracowników mogło współpracować w przygotowaniu napadu. Trwa sprawdzanie, jak mogło dojść do takiej sytuacji. Chcemy się też dowiedzieć, co zaszło w banku - mówi Kłuciński. - Z moich informacji wynika, że pracownik ochrony wyłączył przy użyciu kodów zabezpieczających urządzenie nadające sygnał alarmowy do centrali ochrony. Do dziś nie wykryto sprawców innego napadu. W sobotę 3 marca tego roku doskonale zorganizowana grupa bandytów napadła na filię Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Napastnicy zamordowali ochroniarza i trzy kasjerki. Z filii zginęło około 30 tys. zł. Nie pomogła wyznaczona nagroda, której łączna suma wynosi 230 tys. zł. Nikt niczego nie zauważył. Niczego podejrzanego nie widzieli też ochroniarze pilnujący budynku, w którym mieści się filia, chociaż feralnego ranka przechodzili obok okien banku kilka razy. Harald Kittel, PAP JAK TO BYŁO W 1964 ROKU 22 grudnia 1964 roku dotąd nieodnalezieni bandyci napadli na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie ,mieszczący się w domu "pod orłami". Zrabowali całodzienny utarg z Centralnego Domu Towarowego. O pół do siódmej wieczorem kasjerka Jadwiga Michałowska z dwoma konwojentami przywiozła do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego 1 336 500 zł. Gdy wchodzili do banku, niewysoki młody mężczyzna strzelił w pierś strażnikowi Stanisławowi Piętce, wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Wtedy drugi napastnik wyszedł zza rogu i dwa razy strzelił do konwojenta Zdzisława Skoczka, który zmarł. Zaraz potem milicję zawiadomił redaktor Andrzej Olszewski z "Kuriera Polskiego". Napad widział z okna. Milicja zbadała znalezione na miejscu zdarzenia łuski. Okazało się, że trzy pochodziły z pistoletu PW-33 użytego wcześniej w 1957 r. w napadzie na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu "Chełmek". W roku 1959 zabito z niego plutonowego milicji Zygmunta Kiełczykowskiego a dwa miesiące potem - konwojenta Łukasza Czeczunia i raniono strażnika pocztowego Stanisława Furmańczyka. Pięć innych łusek znalezionych przed domem "pod orłami" pochodziło z pistoletu zabranego zabitemu milicjantowi. Prowadzone na dużą skalę śledztwo po napadzie nie przyniosło efektów. Śledczym udało się tylko zdobyć zeznania świadków, którzy widzieli, jak worek z pieniędzmi przejął mężczyzna w samochodzie. HK CORAZ WIĘCEJ NAPADÓW Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie. Jeszcze dziesięć lat temu były rzadkością . W 1990 roku zaledwie trzy . W 1998 roku napadów było już 40, w ubiegłym - 91. W ubiegłym roku straty spowodowane napadami na banki wyniosły ponad dwa miliony zł, a łącznie w skokach na banki oraz konwoje, listonoszy, poczty i stacje benzynowe padło łupem bandytów ponad sześć milionów zł. - We Włoszech jest ponad trzysta napadów rocznie. U nas, niestety, będzie tyle samo. Napada się na bank, bo są tam pieniądze. Nie wszyscy poważnie traktują to zagrożenie - uważa Ryszard Kuciński, zajmujący się zabezpieczaniem banków. Przeciętny napad trwa nie dłużej niż kilka minut. Zwykle sprawcy rzadko robią użytek z broni, ale używają jej do zastraszenia personelu placówek finansowych. - Najczęściej obiektem ataku przestępców są małe filie lub oddziały dużych banków w niewielkich miejscowościach. Te filie często są gorzej ochraniane niż duże centrale banków - mówi komisarz Zbigniew Matwiej z biura prasowego Komendy Głównej Policji. HK
Telefon od przygodnej osoby uratował Powszechny Bank Kredytowy przed utratą dużej sumy pieniędzy. W niedzielę wieczorem warszawski oddział banku opanowali bandyci, którzy prawdopodobnie współpracowali z dwoma strażnikami. To już drugi duży napad w centrum Warszawy w ciągu trzech miesięcy. A 37 lat temu skradziono 1,3 mln zł w oddziale NBP, który mieścił się również w tym samym budynku przy ulicy Jasnej 1. Rzeczniczka prokuratury zaprzecza, jakoby zatrzymani bandyci mieli związek z wcześniejszym napadem na placówkę Kredyt Banku przy ul. Żelaznej. Z policyjnych statystyk wynika, że liczba napadów na banki i inne placówki obracające gotówką rośnie w zastraszającym tempie.
IRLANDIA PÓŁNOCNA Pokój wymaga nie tylko zaprzestania terroru i rozbrojenia. Potrzebna jest zmiana sposobu myślenia, a to nie tylko najtrudniejsze, ale i mało prawdopodobne. Pożegnanie z bronią, powitanie z rządem TERESA STYLIńSKA Irlandia Północna wreszcie, w półtora roku po wyborach do lokalnego Zgromadzenia Autonomicznego, ma szansę na własny rząd, w którym wspólnie zasiądą protestanci i katolicy. Rząd taki będzie mógł powstać, ponieważ Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać posiadaną broń, a w związku z tym partia Sinn Fein, reprezentacja polityczna IRA, zostanie dopuszczona do udziału we władzy. To przykład kompromisu, który na stronach konfliktu gotowych zawrzeć porozumienie, ale tylko na własnych warunkach, właściwie wymuszono. Rozmowy na temat rozbrojenia organizacji paramilitarnych, wśród których najważniejsza jest katolicka IRA, były bardzo długie (ostatnia runda trwała prawie 11 tygodni) i bardzo trudne. Stanowiska protestantów i katolików od początku bowiem były nie do pogodzenia, a nadzieja na porozumienie więcej niż nikła. Obietnica za obietnicę David Trimble, który jako przywódca Partii Ulsterskich Unionistów (UUP), największego ugrupowania protestantów i całej prowincji, został szefem przyszłego rządu, z góry zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein dopiero wtedy, gdy IRA zacznie oddawać posiadaną broń. Warunek ten IRA i Sinn Fein kategorycznie odrzuciły. Sinn Fein w imieniu IRA przypomniała, że choć zgodnie z wielkopiątkowym porozumieniem pokojowym IRA musi się rozbroić, ale ma na to czas do maja 2000 roku. - Jeśli broń nie zostanie oddana, rządu nie będzie (no guns, no government) - jak zaklęcie powtarzali protestanci. Nie musimy tego robić już teraz - uparcie odpowiadali katolicy. Dlaczego zatem obie strony poszły w końcu na ustępstwa? Przyczyna jest prosta: powstanie rządu katolicko-protestanckiego, w którym każda z dużych partii będzie mieć określoną liczbę ministrów, to podstawa porozumienia pokojowego. Żadnej z partii nie może zabraknąć. Bez Sinn Fein nie będzie więc rządu. A jeśli nie będzie rządu, perspektywa rozwiązania konfliktu północnoirlandzkiego odsunie się w odległą przyszłość. Oczywiście nikt nie chciał, by to na niego spadło odium za załamanie procesu pokojowego. Dlatego właśnie IRA zdobyła się na precedensowe oświadczenie, że jest gotowa zlikwidować swe arsenały, a David Trimble zadowolił się mglistą obietnicą, że IRA na pewno to zrobi. Nadzieje na wyrost W Ulsterze bez wątpienia przekroczono pewien próg - próg faktyczny i próg psychologiczny. Faktyczny - bo po raz pierwszy katolicy i protestanci mają rządzić wspólnie. Przez ostatnich 27 lat władzę w prowincji bezpośrednio sprawował Londyn, przedtem zaś przez ponad pół wieku monopol na rządy mieli protestanci (jedyny plan współwładzy, z 1973 roku, upadł pod presją protestantów). I psychologiczny - bo widać, że po kilku latach względnego spokoju wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru. Jak bywa w Ulsterze przy takich okazjach, także teraz pada wiele słów o zaprowadzeniu w prowincji "trwałego pokoju". Czy nie są to jednak nadzieje na wyrost? Nieraz już w Belfaście wysłuchiwano optymistycznych oświadczeń - najwięcej w kwietniu ubiegłego roku, gdy zawarto porozumienie - którym rzeczywistość zadawała później kłam. Czy wydarzenia ostatnich dni naprawdę pozwalają żywić nadzieję, że protestanci i katolicy, po latach jak najgorszych doświadczeń, będą żyć bez zadrażnień, strachu i nienawiści? Że zaczną żyć razem, a nie obok siebie? I następne pytanie: czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej, diametralnie odmienne, dadzą się jakoś pogodzić? A jeśli nie, to na co liczy każda z nich? Co będzie, gdy katolicy znowu przypomną, że ich celem jest zjednoczenie z Republiką Irlandii, a protestanci - że o oderwaniu Ulsteru od Wielkiej Brytanii nie może być mowy? Potomkowie Szkotów Zacznijmy jednak od przypomnienia, jakie są źródła konfliktu północnoirlandzkiego. Bez historii nie sposób bowiem zrozumieć tego, co dzieje się w Irlandii, i nieprzejednania stron. Skąd wzięli się protestanci w tym stuprocentowo katolickim kraju? Otóż są to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku, najchętniej na północy, geograficznie najbliższej Szkocji. Protestanci byli lojalni wobec Anglików, którzy pod sam koniec XVII wieku zakończyli podbój Irlandii i poddali ją władzy Londynu. Asymilowali się słabo. Do dziś nieliczni tylko protestanci traktowani są jak Irlandczycy. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem. W republice protestanci stanowią dzisiaj zaledwie 3 proc. mieszkańców. Natomiast w półtoramilionowej Irlandii Północnej są w większości - aż 54 proc. Właśnie ich duża obecność sprawiła, że gdy na początku lat dwudziestych Irlandczycy i Brytyjczycy negocjowali warunki, na jakich Irlandia miała wyzwolić się spod władzy Londynu, sześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. Dla większości Irlandczyków takie okrojenie kraju było nie do zaakceptowania i stało się zarzewiem konfliktu. Być może nie przybrałby on tak drastycznych form, gdyby katolikom w Irlandii Północnej żyło się choć trochę lepiej. Ale katolicy zawsze i w każdej dziedzinie - od rynku pracy po udział w życiu politycznym - byli dyskryminowani przez uprzywilejowaną większość protestancką. Nawet dziś zarabiają gorzej i częściej są bezrobotni. Większość protestancka miała też oczywiście monopol na władzę. Również miejscowa policja - Royal Ulster Constabulary - z wyraźną przewagą liczebną protestantów, przez katolików była postrzegana jako narzędzie dominacji i w konsekwencji znienawidzona. Czas terroru Na cóż zresztą mogli liczyć katolicy? Dyskryminacja nie była dla nich niczym nowym. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii - odebrano im nawet prawo posiadania ziemi. A wielki głód z lat czterdziestych ubiegłego wieku? Milion ludzi zmarł w następstwie nieurodzaju ziemniaków, podstawowego pożywienia mieszkańców wyspy, a Anglicy nie kiwnęli palcem, by zaradzić nieszczęściu. Choć od tego czasu minęło półtora wieku, Irlandczycy o wielkim głodzie nadal nie potrafią mówić spokojnie. Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. Wyszli na ulice. Wybuchły zamieszki. Rząd Harolda Wilsona, by opanować sytuację, wysłał do Ulsteru brytyjskie oddziały wojskowe. Ale choć żołnierze mieli tylko rozdzielić zwaśnione strony i dać słabszej społeczności katolickiej ochronę przed protestantami, katolicy ich obecność odebrali źle, podobnie jak wprowadzone wkrótce internowanie osób podejrzanych o stosowanie terroru. A IRA, która powstała, by walczyć o niepodległą Irlandię i która nigdy się nie rozwiązała, znowu chwyciła za broń. Protestanci nie mieli wprawdzie jednej dużej organizacji paramilitarnej, ale dysponowali kilkoma mniejszymi grupami - dobrze zorganizowanymi, wyszkolonymi i uzbrojonymi. Ochotnicze Siły Ulsteru (UVF), Bojownicy o Wolność Ulsteru (UFF) czy Oddział Czerwonej Ręki (RHC) szybko stały się postrachem dzielnic katolickich. Wpaść i zabić pierwszego napotkanego katolika - to ich dewiza. Dla Ulsteru nastał najgorszy czas terroru - starć i zamieszek ulicznych, skrytobójczych zamachów i eksplozji bombowych. Dzielnice katolickie i protestanckie oddzieliły mury, w których furtki otwierane były tylko na dzień. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób - członkowie grup paramilitarnych, żołnierze i policjanci, politycy lokalni i brytyjscy, przede wszystkim jednak zwykli ludzie. Ginęli także ci, którzy nawoływali do pojednania i zgody. Dla ekstremistów z obu stron byli zdrajcami, którym należy się kara. Dla własnych celów Czy po tak bolesnych doświadczeniach protestanci i katolicy będą w stanie zacząć nowe życie? To dla przyszłości Ulsteru pytanie zasadnicze. Prawdą jest, że mieszkańcy prowincji pragną pokoju i spokoju. Ale samo pragnienie pokoju niczego nie przesądza. Wszelkie uzgodnienia, które przyjęto do tej pory, włącznie z porozumieniem wielkopiątkowym, mają w gruncie rzeczy charakter taktyczny. Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Strony konfliktu akceptują porozumienie, jeśli wierzą, że służy ono ich celom, a nie celom drugiej strony. - Wyraźnie widać, że IRA i cały ruch republikański zrobiły wielki krok naprzód - tak ostatnie uzgodnienia ocenił Michael McGimpsey, jeden z negocjatorów UUP. Jeżeli tak mówi człowiek zaliczający się do grona zwolenników polityki Davida Trimble'a, czego można oczekiwać od przeciwników, którzy liderowi UUP zarzucają, że nierozważnie naraził na szwank interesy i przyszłość protestantów Ulsteru? Porozumienie jest dla nich nie do przyjęcia, ponieważ nie zawiera gwarancji, że status Ulsteru nigdy się nie zmieni. Nie gwarantuje nawet, że nie powróci terror, skoro IRA i inne grupy paramilitarne przez jakiś czas jeszcze będą posiadać broń. Do nieprzejednanych protestantów nie przemawiają ani obietnice oddania broni, ani plany powołania pełnomocnika, który zapewni IRA kontakt z Niezależną Komisją ds. Rozbrojenia. Chcą widzieć, jak karabiny, granaty, moździerze, amunicja i semtex są oddawane i niszczone. W najbliższą sobotę o porozumieniu będzie dyskutować 850-osobowa Rada UUP. Trimble i jego zwolennicy nadzieje pokładają w tym, że przed rokiem 70 proc. członków UUP poparło porozumienie wielkopiątkowe. Jeżeli te rachuby zawiodą, to albo w partii dojdzie do rozłamu, albo też, by utrzymać jej jedność, Trimble ustąpi. Jego następcą może zostać Jeffrey Donaldson, czołowy jastrząb. Oba warianty niczego dobrego nie wróżą. Z obozem katolickim sprawa przedstawia się o tyle łatwiej, że treść porozumienia generalnie uważa on za korzystną. Kolejnym krokiem po utworzeniu rządu ma być przecież powołanie ulstersko-irlandzkiej Rady Ministerialnej z udziałem rządu w Dublinie, a więc instytucji, która w pewnej mierze zwiąże Ulster z republiką. Gdyby nie to, IRA pewnie nie dałaby się przekonać do oddania broni, której posiadanie stanowi gwarancję, że obóz republikański będzie traktowany poważnie. Wszyscy teraz ekscytują się rozważaniem, czy IRA, zgodnie z sugestią prowadzącego rozmowy amerykańskiego senatora George'a Mitchella, zechce mianować pełnomocnika ds. rozbrojenia tego samego dnia, gdy powstanie rząd. Czy zostanie nim Brian Keenan, członek ścisłego kierownictwa IRA, odpowiedzialny podobno za zakupy broni, m.in. w Libii? - to też intrygujące pytanie. A perspektywa pokoju? Na dobre mógłby on zapanować dopiero wtedy, gdyby protestanci byli gotowi żyć w zjednoczonej Irlandii, a katolicy pogodzili się ze zwierzchnością brytyjską. Warunkiem pokoju naprawdę, a nie na papierze jest zmiana sposobu myślenia. To nie tylko najtrudniejsze, ale i, na razie, bardzo mało prawdopodobne.
Irlandia Północna ma szansę na własny rząd, w którym zasiądą protestanci i katolicy. Irlandzka Armia Republikańska jest gotowa oddać broń, w związku z tym partia Sinn Fein zostanie dopuszczona do udziału we władzy. Rozmowy na temat rozbrojenia organizacji paramilitarnych były bardzo trudne. David Trimble, który jako przywódca ugrupowania protestantów został szefem przyszłego rządu, zapowiedział, że zgodzi się na udział ministrów z Sinn Fein, gdy IRA zacznie oddawać broń. IRA przypomniała, że ma na to czas do maja 2000 roku. powstanie rządu katolicko-protestanckiego to podstawa porozumienia pokojowego. W Ulsterze po raz pierwszy katolicy i protestanci mają rządzić wspólnie. widać, że po latach względnego spokoju wszyscy najbardziej boją się powrotu terroru. czy aspiracje społeczności katolickiej i protestanckiej dadzą się jakoś pogodzić? Bez historii nie sposób zrozumieć tego, co dzieje się w Irlandii. protestanci w tym katolickim kraju to potomkowie Szkotów, którzy osiedlali się w Irlandii w XVII wieku. byli lojalni wobec Anglików. Asymilowali się słabo. Irlandczyk to katolik. Protestant jest Brytyjczykiem.W republice protestanci stanowią zaledwie 3 proc. mieszkańców. w Irlandii Północnej są w większości - aż 54 proc. gdy Irlandczycy i Brytyjczycy negocjowali warunki, na jakich Irlandia miała wyzwolić się spod władzy Londynu, sześć hrabstw Ulsteru pozostało przy Wielkiej Brytanii. takie okrojenie kraju stało się zarzewiem konfliktu. katolicy zawsze byli dyskryminowani przez uprzywilejowaną większość protestancką. Przez ponad dwa stulecia rządów brytyjskich Irlandczycy byli obywatelami drugiej kategorii. Pod koniec lat sześćdziesiątych ulsterscy katolicy zbuntowali się i stworzyli ruch w obronie praw obywatelskich. IRA znowu chwyciła za broń.Protestanci dysponowali kilkoma mniejszymi grupami. nastał najgorszy czas terroru - starć i zamieszek ulicznych, zamachów i eksplozji bombowych. Przez 30 lat zginęło ponad 3600 osób. Wszelkie uzgodnienia Mają ułatwić zbliżenie społeczności, lecz nie zmieniają ich celów: zjednoczenia Irlandii dla katolików, pozostania w obrębie Zjednoczonego Królestwa dla protestantów. Warunkiem pokoju naprawdę jest zmiana sposobu myślenia. To najtrudniejsze.
PODRĘCZNIKI We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy Walka o ucznia ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach. Bogata oferta - Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki). Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. - Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok. Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP. - Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat. - Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN. W oczekiwaniu na kolejki Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła. - Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników. - Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego. - To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak. Nowe firmy Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. - Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek). W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosną Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski. Urok ćwiczeń Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji. Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
W związku z reformą oświaty konieczna jest wymiana podręczników dla IV klasy szkoły podstawowej i I klasy gimnazjum. Połowa książek nie została jeszcze wydrukowana, nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać, rejestr książek dopuszczonych przez ministerstwo do nauki w szkołach będzie gotowy dopiero pod koniec sierpnia. Ministerstwo szacuje, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Wydawcy twierdzą, że w tym roku ukaże się ok. 400 nowych podręczników i zeszytów ćwiczeń, także dla klas I-III. Nie wiadomo, które tytuły uzyskają akceptację ministerstwa. Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne decydują się na duży nakład, który być może sprzeda się w przyszłym roku. Inni wydawcy nie chcą ryzykować. Pod koniec sierpnia odbędą się Targi Książki Edukacyjnej. Sprzedawcy spodziewają się największego zainteresowania podręcznikami we wrześniu, kiedy szkoły zdecydują się na konkretne książki. Obawiają się, że wielu tytułów może zabraknąć. Reforma to szansa dla wydawców, którzy od miesięcy promują swoje podręczniki. Najwięcej nowych podręczników przygotowało WSiP, inne opracowują książki do wybranych przedmiotów. Rynek edukacyjny zapewnia najszybszy przypływ gotówki. O uczniów walczyć będą także nowe wydawnictwa. Podręczniki będą droższe niż w zeszłym roku. Rodzice będą musieli wydać nawet 200 złotych na książki dla dziecka. Ze względu na konkurencję na rynku ceny poszczególnych tytułów nie różnią się znacznie. Obecne podręczniki, z przykładami, ilustracjami i wykresami, są na wysokim poziomie merytorycznym i edytorskim.
POLSKA - UNIA EUROPEJSKA Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne Im bliżej, tym dalej KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Polska w Unii Europejskiej - kwestia, która od lat dominuje w polityce państwa, zdominowała ostatnio także media. Byłby to sygnał świadczący o tym, że Polacy oswajają się powoli z problemami członkostwa w Unii, gdyby nie to, że przeciętnemu czytelnikowi trudno się zorientować, jak naprawdę układają się sprawy pomiędzy Polską i UE. Bywa, że uchodzimy za prymusa i cel wydaje się w zasięgu ręki. To znów nasze członkostwo się oddala, na przykład z powodu reform wewnętrznych samej Unii, my zaś ciągniemy się w ogonie coraz to dłuższej kolejki, w której ustawiają się - z lepszym niż Polska skutkiem - coraz to nowi kandydaci. Dowiadujemy się nawet, że przez własne opóźnienia Polacy nie tylko przekreślają swoją szansę, ale blokują drogę innym kandydatom, jak pisał ostatnio "Die Welt". Zamieszania powstało także niedawno wokół wyznaczonego przez nas samych terminu gotowości przystąpienia Polski do Unii. Przez moment nie było pewne: obstajemy przy terminie, czy też nie? Doniesienia z ostatniego szczytu UE w Feirze nie zabrzmiały optymistycznie. Niemiecka "Stuttgarter Zeitung" skomentowała go krótko: rezultaty szczytu okazały się poniżej oczekiwań, ponieważ Unia nie zwiększyła swojej zdolności do przyjęcia nowych członków ani o milimetr. Wspólzależność interesów Dobrze byłoby, oceniając sprawy, jakie toczą się pomiędzy UE i Polską oraz innymi kandydatami, uświadomić sobie właściwą miarę rzeczy. Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne. Nie ma jednak podstaw obawiać się, że UE mogłaby z tego projektu zrezygnować. W tej kwestii interesy narodowe państw członkowskich Unii oraz kandydatów są współzależne: jedni muszą się modernizować, żeby przetrwać, i do tego celu potrzebują Unii. Inni z kolei obawiają się, że jeśli podział w Europie się utrzyma, UE nie sprosta wyzwaniom globalnym, a w razie czarnego scenariusza zostanie wciągnięta w otwarte konflikty we wschodniej i południowej części kontynentu z powodu niekończących się sporów, biedy i zacofania (Bałkany, problem imigracji i przykład Dover - to gorzkie lekcje dla Unii). Kwestią rozstrzygającą o powodzeniu rozszerzania Unii jest wybór metody - logiczny i zrozumiały sposób postępowania UE wobec kandydatów. Takiej jasności w postępowaniu Unii nie ma. Nie ułatwia to kandydatom, w tym Polsce, realizowania programu przystosowawczego i utrudnia przebieg negocjacji. O kwestii tej wspomniał premier Francji Lionel Jospin (Francja przejmuje przewodnictwo w UE w drugim półroczu bieżącego roku). Niektórzy z kandydatów - stwierdził Jospin - "oczekują, że w czasie naszego przewodnictwa zapadną decyzje, jeśli nie wytyczające daty następnych etapów rozszerzenia, to przynajmniej jednoznacznie wskazujące metody zakończenia negocjacji". Ruchomy cel Jasność postępowania wobec kandydatów jest niezbędna. Tym bardziej że realizując program dostosowawczy, kandydaci mają przed sobą ruchomy cel. Chodzi nie tylko o przeprowadzane reformy wewnątrz Unii, ale i o zmiany w dziedzinach, które stanowią o istocie UE - takie jak powołanie Unii Walutowej, wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony, Karty Praw Podstawowych - a także o nowe regulacje w dziedzinach właśnie negocjowanych (ochrona środowiska, polityka socjalna). W trakcie negocjacji Unia zmienia wymagania i zasady postępowania w niektórych dziedzinach. Teraz na przykład nie wystarczy włączyć unijnego dorobku prawnego do narodowego, trzeba też wykazać, że państwo potrafi nowe prawo stosować w praktyce. Kwestia niejasnego i niespójnego postępowania Unii wymaga racjonalnej korekty. Z jednej strony program dostosowawczy kandydatów nie powinien hamować wewnętrznego rozwoju ani zmian zachodzących w samej Unii, z drugiej - wewnętrzne sprawy Unii nie mogą hamować ani oddalać momentu zakończenia negocjacji i dopuszczenia kandydatów do członkostwa. Inaczej będzie to dla nich oznaczało sytuację zgoła paradoksalną: im bliżej, tym dalej. Również nie do końca jasna jest zasada wyłaniania kandydatów do UE. Jeśli się potwierdzą domniemania, że poprzez dopuszczanie coraz większej grupy kandydatów do negocjacji (dziś 12) Unia zmierza do zamazania różnic dzielących grupę kandydatów zaawansowanych od gorzej przygotowanych, aby w ten sposób opóźnić rozszerzenie, to będzie to oznaczało utratę wiarygodności Brukseli. W tej kwestii przestrzeganie zasady przejrzystości wprowadziłoby więcej spokoju we wzajemne stosunki. Potrzebne przyspieszenie W ostatnim półroczu Polska nie była prymusem. Ma poważne opóźnienia w dostosowaniu własnego prawa do unijnego. Nie zamknęła też zamierzonej liczby rozdziałów w procesie negocjacyjnym. Z czyjej winy? Premier Portugalii, Antonio Guterres, stwierdził krótko: kto zamyka mało rozdziałów, sam jest sobie winien. Jednak wiele wskazuje na to, że Warszawa upora się z zaległościami. Świadczy o tym z jednej strony przyjęta zasada uchwalenia w jednym pakiecie ustaw europejskich, z drugiej zaś powołanie "wielkiej komisji" - reprezentacji głównych partii - której zadaniem jest szybkie i sprawne przeprowadzenie ustaw w parlamencie. To parlamentarne przyspieszenie jest odpowiedzią na wątpliwości, czy Warszawa utrzyma wyznaczony przez Polskę termin gotowości do członkostwa na pierwszy dzień 2003 roku. Wątpliwości powstały, kiedy Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP, oświadczył w Luksemburgu (14 czerwca), że Polska nie robi już głównego problemu z określenia daty członkostwa w UE, by nie stracić poparcia Francji i Niemiec. Ale dodał też: "Nie zmieniamy naszego stanowiska. Uważamy, że powinna być data..." Wobec rewelacji pierwszego zdania prasa na ogół omijała drugi człon wypowiedzi, choć mógł on wskazywać na chęć pobudzenia do działania zarówno strony polskiej, jak i państw członkowskich UE, które się opierają przed wyznaczeniem daty poszerzenia. Toteż przy pierwszej okazji premier Jerzy Buzek oświadczył w Portugalii w rozmowie z premierem Guterresem (18 czerwca), że "Polska podtrzymuje stanowisko, że na początku 2003 roku chcielibyśmy być pełnymi członkami Unii Europejskiej". Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej, przyznał, że określenie terminu poszerzenia UE miałoby efekt mobilizujący, i powołał się na przykład z wprowadzeniem euro. Jednak Bruksela nadal unika podania terminu. Być może dlatego, że jak długo nie pojawi się data, tak długo jest nadzieja, że znajdzie się jakaś ważna kwestia, która pomoże oddalić na jakiś czas kłopotliwe przyjęcie nowych członków. Zaproponowaną przez Warszawę datę za swoją przyjęła reszta kandydatów z pierwszej grupy. Teraz całej grupie nie pozostaje nic innego, jak dotrzymać słowa, to znaczy być gotowym do członkostwa na początku 2003 roku. Będzie to godzina prawdy dla obu stron. Dla Unii także. Federacja, ale jaka Jaki jest finalny cel integracji europejskiej, jaka będzie ostateczna konstrukcja zjednoczonej Europy? - tego nie wie jeszcze nikt. Pewne jest tylko jedno: nie będzie miał wpływu na kształt Europy, kto nie znajdzie się w Unii. Przez kilka ostatnich lat trwała cisza wokół koncepcji przyszłej Europy. Przerwało ją wystąpienie Joschki Fischera. Zanim czytelnicy w kraju zdążyli się zapoznać z treścią wywodu, podniosły się alarmistyczne głosy. Niektórzy polscy publicyści przestraszyli się koncepcji ministra spraw zagranicznych Niemiec i uznali, iż oznacza ona podział na lepszych i gorszych, na członkostwo pierwszej i drugiej kategorii. Wyrażano wątpliwości, czy zamiast integrować, koncepcja Fischera nie utrwali podziału w Europie. Czy nie zagrozi spoistości samej Unii oraz sprawnemu funkcjonowaniu jej instytucji (federacja ma działać wewnątrz Unii). Projekt Fischera wywołał też ostre kontrowersje wśród państw członkowskich UE. Nie wszystkie kraje "15" odniosły się entuzjastycznie do koncepcji sfederowanej Europy. Projekt federacji u części państw europejskich, szczególnie tych, które - o własnych siłach - odzyskały niedawno niepodległość i suwerenność, nie może wywołać euforii. Fischer jest Niemcem i idea federacji jest mu bliska, bo tkwi korzeniami w dziejach jego kraju. Wszystkim Niemcom jest ona historycznie bliższa niż Francuzom, Brytyjczykom, czy obywatelom krajów skandynawskich. Te różnice, historycznie usprawiedliwione, trzeba dostrzec i uszanować, jeśli Europa ma być jedna. Pomysł federacji wymaga więc oswojenia i przyjrzenia się istocie propozycji. Nie jest to propozycja na najbliższą przyszłość. Jeszcze długo, a może na zawsze, federacja pozostanie kwestią wolnego wyboru państw UE, które nie muszą przecież wejść do federacji, jeśli sobie nie życzą. Według Fischera federację winna tworzyć awangarda. Wiele państw - także Polska - chciałoby do awangardy Unii należeć, ale niekoniecznie znaleźć się w federacji. Jak rozwiązać ten dylemat? Odwołując się do doświadczeń historycznych Europy, Fischer zastrzega się, że "nie chodzi o utworzenie europejskiego supermocarstwa porównywalnego z USA, lecz o łączenie suwerennych interesów narodów europejskich we wspólnych instytucjach i polityce", i mówi o zachowaniu państw narodowych. Ta logika może wydać się pociągająca, ale wymaga większej jasności w szczegółach. Być przy stole Wielką zaletą idei niemieckiego ministra jest to, iż pobudza do myślenia i zmusza do zajęcia stanowiska. Jest to więc dobra okazja, żeby i strona polska rozpoczęła poważne rozważania nad pytaniem: jak widzi przyszłość Europy i miejsce Polski na tym kontynencie? Propozycja utworzenia awangardy państw, o czym chętnie mówiono na szczycie w Feirze, może wzbudzić większe obawy, ponieważ nawiązuje do od dawna rozważanej możliwości utworzenia kół centrycznych lub Europy państw o różnej prędkości (państwa mniej zintegrowane nie mogłyby hamować inicjatywy państw bardziej zaawansowanych). Koncepcja ta przedstawiona przez niemieckich polityków z CDU - Karla Lamersa i Wolfganga Schäublego, zmierzała do zinstytucjonalizowania tego pomysłu, co groziło podziałem Unii na państwa pierwszej i drugiej kategorii. Jednak dopóki Fischerowska idea awangardy pozostanie otwarta dla każdego, kto chce i potrafi sprostać zadaniu, dopóty może ona być atrakcyjna także dla Polski. Jeden z polityków małego kraju z zachodniej Europy zapytany, czy nie obawia się o suwerenność swego kraju, miał odpowiedzieć, że tak długo, jak siedzi przy stole, przy którym zapadają decyzje, nie ma żadnych obaw. Może jest to recepta także na polskie wątpliwości?
przeciętnemu czytelnikowi trudno się zorientować, jak naprawdę układają się sprawy pomiędzy Polską i UE. Scalanie kontynentu po 50 latach różnej pod każdym względem drogi rozwoju dwóch jego części stanowi przedsięwzięcie gigantyczne. Nie ma jednak podstaw obawiać się, że UE mogłaby z tego projektu zrezygnować. W tej kwestii interesy narodowe państw członkowskich Unii oraz kandydatów są współzależne.W ostatnim półroczu Polska nie była prymusem. Jednak wiele wskazuje na to, że Warszawa upora się z zaległościami.
KONFLIKT Spór o koncepcję prywatyzacji Gorzki cukier ministra skarbu RAFAŁ KASPRÓW Minister Emil Wąsacz może zostać jutro odwołany między innymi z powodu konfliktu wokół koncepcji prywatyzacji cukrowni. Spór o Polski Cukier będzie jednak trwał dalej i nie zakończy się wraz z ewentualnym odejściem ministra. Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Zarówno zwolennicy tego pomysłu, jak i przeciwnicy wysuwają wiele merytorycznych argumentów związanych z rozwojem tego rynku w Polsce i na świecie. Obie strony sporu zarzucają sobie przedkładanie interesów własnych nad interes państwa. Wśród zwolenników Polskiego Cukru są rolnicy produkujący buraki, związki ich reprezentujące ("Solidarność" Rolników Indywidualnych Romana Wierzbickiego i "Samoobrona" Andrzeja Leppera), niewielka grupa ludzi, którzy zarobili na przekształceniach w tym przemyśle oraz posłowie PSL, części AWS i Naszego Koła. Lobby to reprezentują w Sejmie posłowie, za których sprawą w Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi powstał projekt ustawy o Polskim Cukrze - Zdzisław Pupa, Elżbieta Barys, Gabriel Janowski, Tomasz Wójcik, Adam Biela, Maciej Jankowski. Przeciwko występują członkowie kierownictw dużych holdingów cukrowych, wpływowe firmy, które zajmują się doradzaniem zachodnim koncernom w sprawie przekształceń w polskim cukrownictwie, większość liberalnie nastawionych ekonomistów, Cukrownicza Izba Gospodarcza, Związek Plantatorów Roślin Okopowych. Lobby to w Sejmie reprezentują głównie posłowie Unii Wolności i SLD. Polski rynek cukru to ponad 2 mln ton rocznie wartych miliard dolarów. Większość ekspertów przyznaje, że nawet odwołanie ministra Wąsacza nie gwarantuje, że Polski Cukier powstanie. Bez pomysłu na cukier Przekształcenia własnościowe w przemyśle cukrowym przebiegały w bardzo różny sposób. Dotychczas brak było jednej spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń w cukrownictwie. W Polsce jest 76 cukrowni. Większość z nich jest zrzeszona w 4 holdingach cukrowych. 15 cukrowni działa w ramach 13 prywatnych spółek (w części z udziałem zagranicznych inwestorów). 56 cukrowni to jednoosobowe spółki skarbu państwa, które wniosły większość swoich akcji do holdingów cukrowych zrzeszających po 14 - 17 zakładów. Po 1989 roku pierwsza w Polsce została sprywatyzowana niewielka cukrownia Guzów w dawnym województwie skierniewickim. W opinii przeciwników Polskiego Cukru właśnie historia przekształceń w tej cukrowni może służyć za przykład tego, kto w istocie zarobi na projektowanym powołaniu Polskiego Cukru. Wśród organizatorów dzisiejszego lobby sejmowego broniącego koncepcji jednej superfirmy wymieniany jest bowiem Maciej Janiszewski, szef reprezentujący od lat osiemdziesiątych interesy Centrali Handlu Zagranicznego Rolimpex na giełdach w Wielkiej Brytanii. Janiszewski jest również doradcą Romana Wierzbickiego, szefa "Solidarności" Rolników Indywidualnych, najgorętszego zwolennika Polskiego Cukru. Maciej Janiszewski uważany jest za głównego pomysłodawcę koncepcji utworzenia jednej dużej firmy. Cukrownia Guzów W 1991 roku powstała w Skierniewicach spółka Cukrownia Guzów SA. Założyło ją kilku członków kierownictwa cukrowni oraz ponad 180 pracowników i plantatorów. Przeprowadzona wkrótce po założeniu spółki kontrola Urzędu Kontroli Skarbowej wykazała znaczne różnice między liczbą akcji mających przypadać członkom kierownictwa według aktu notarialnego a liczbą akcji zapisanych w książce akcjonariuszy. Okazało się, że część plantatorów, która podpisała akt założenia spółki, nie miała później pieniędzy, aby objąć akcje. Większość akcji przejęły więc osoby z kierownictwa firmy. Kapitał spółki wynosił 10,8 mld zł (10 tys. akcji po 80 zł), ale jego opłacenie zostało rozłożone na kilka lat. Członkowie kierownictwa otrzymali raty na zakup akcji w Banku Rozwoju Cukrownictwa w Poznaniu. Jednym z udziałowców został również Maciej Janiszewski związany z Rolimpeksem. Spółka wzięła cukrownię w leasing od wojewody skierniewickiego. Jerzy Koźlicki, były dyrektor państwowej cukrowni, zarazem założyciel spółki pracowniczej i prezes cukrowni, już dziś nie pamięta, za ile wydzierżawiono cukrownię od wojewody. Po dwóch latach działalności cukrownia została od wojewody odkupiona w całości przez spółkę Cukrownia Guzów. Prezes Koźlicki nie pamięta również, za ile kupiono zakład. - Guzów był jedną z najmniejszych cukrowni. Był na liście 200 trucicieli i miał już decyzję ówczesnych władz o likwidacji. Dwie firmy robiły wycenę. Dzisiaj nie pamiętam, ile zapłaciliśmy za cukrownię. Zmieniliśmy jednak 70 procent urządzeń i unowocześniliśmy cukrownię. Przyjechało do nas z częściami 98 tirów z Niemiec - mówi prezes Jerzy Koźlicki. Guzów skorzystał na tym, że likwidowano cukrownie w Niemczech, co umożliwiło kupno zachodniego sprzętu po niewysokich cenach. Jednak w ubiegłym roku, 8 lat po założeniu spółki "pracowniczej", większość udziałowców Cukrowni Guzów sprzedała swoje akcje firmie Rolimpex. Akcje obejmowane po 80 zł w 1991 roku sprzedano, jak ustaliliśmy nieoficjalnie, po około 1100 zł. Udziałowcy zarobili więc kilkunastokrotnie. Prezes Jerzy Koźlicki posiadał ponad 1800 akcji (około 14 procent kapitału). Kilkaset akcji sprzedał również doradca Romana Wierzbickiego, Maciej Janiszewski. - Rzeczywiście, dobrze zarobiliśmy na akcjach Guzowa, ale i tak Rolimpex zapłacił nam mniej, niż dzisiaj ministerstwo wycenia wartość cukrowni - mówi Janiszewski. Jego zdaniem to, że był udziałowcem Guzowa, jest argumentem na korzyść ludzi, którzy są zwolennikami Polskiego Cukru, gdyż pokazuje, że mają doświadczenia w tej branży i potrafili na przemyśle cukrowym zarobić. Będący obecnie właścicielem Guzowa Rolimpex przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne. Wyprzedawane są różne części majątku spółki (w najbliższym czasie prawdopodobnie również cukrownie). Kogo krzepi cukier - Z Polskim Cukrem będzie podobnie jak z Guzowem. Będzie dużo szumu wokół polskiego kapitału i zabezpieczania interesów plantatorów buraków, żeby ostatecznie zarobiła na tym niewielka grupa osób związana np. z Maciejem Janiszewskim, dziś doradcą Romana Wierzbickiego zainteresowanego utworzeniem Polskiego Cukru - mówi biznesmen związany z tym rynkiem. Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą głównie tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. Plantatorzy nie będą mieli pieniędzy na inwestycje w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów. W skrajnym przypadku plantatorzy mogą, tak jak w wypadku Cukrowni Guzów, nie mieć pieniędzy na objęcie udziałów w Polskim Cukrze. Z dużą łatwością monopolista mógłby wtedy zostać przejęty przez zainteresowaną powstaniem Polskiego Cukru grupę osób. - Bez inwestorów z zewnątrz przyszłość tego przemysłu może stanąć pod znakiem zapytania. Szczególnie że w polskiej rzeczywistości wpływ polityków na duże firmy jest olbrzymi, co w przyszłości może utrudnić utworzenie sprawnego przemysłu cukrowego - mówi biznesem zajmujący się cukrownictwem. Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. Regulacja cen cukru i bariery celne dają politykom dużą możliwość manipulowania tym rynkiem (np. we wrześniu 1999 r. Rada Ministrów jednorazowo podwyższyła cło na cukier ze 170 do 450 euro za tonę). Ich zdaniem specyfika branży cukrowniczej wymaga tworzenia dużych firm mających monopol produkcji na znacznych obszarach. Firmy, aby się utrzymać na rynku, muszą produkować ponad 1,5 mln ton cukru. Szanse dla Polski widzą więc w utworzeniu jednej dużej firmy, zrzeszającej wszystkie podlegające Ministerstwu Skarbu cukrownie. Spółka ma finansować inwestycje z zysku i pożyczek. Jej powołanie zablokuje przejmowanie polskiego cukrownictwa przez zachodnie, głównie niemieckie, koncerny. - Jeżeli większość cukrowni znajdzie się w jednej firmie, umożliwi to zamknięcie produkcji w niektórych i przeniesienie jej tam, gdzie jest to bardziej opłacalne. Kiedy cukrownie będą należały do różnych właścicieli, trudno będzie je restrukturyzować - twierdzą zwolennicy Polskiego Cukru. Strony w tym sporze różnią się nawet co do podstawowych danych. Zwolennicy powołania Polskiego Cukru informują, że w ośmiu krajach Unii Europejskiej jest monopol jednej firmy (w Anglii, Finlandii, Portugalii, Szwecji, Austrii, Danii, Grecji, Irlandii), w trzech krajach dominacja jednej firmy (w Hiszpanii, Belgii, Holandii), a najpotężniejszy niemiecki Südzucker monopolizuje 40 procent rynku i ma cukrownie w kilku krajach (produkuje 3,5 mln ton, co daje mu pierwszą pozycję na świecie). Inaczej sprawę interpretują przeciwnicy powołania jednej firmy. Ich zdaniem hasło, że w krajach Unii Europejskiej duże firmy mają monopol, jest nadużyciem. W Niemczech jest siedmiu producentów cukru, we Francji sześciu, w Anglii dwóch, we Włoszech pięciu, w Hiszpanii trzech, w Belgii dwóch, a jedynie w małej Danii jest jedna firma z monopolem. Łącznie w krajach UE funkcjonuje ponad 30 firm produkujących cukier. Zwolennicy i przeciwnicy Polskiego Cukru różnią się w wielu sprawach. Jedni twierdzą, że polskie cukrownie znajdują się w czołówce światowej, a więcej cukru z buraków produkują tylko Francuzi i Niemcy, drudzy, że są zapuszczone technologicznie. Różnice zdań dotyczą też wielkości zakładów, kosztów wytwarzania cukru itd. Obie strony sporu uważają, że ich koncepcja jest lepsza dla 150 tys. plantatorów buraków.
Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Dotychczas brak było jednej spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń w cukrownictwie. W Polsce jest 76 cukrowni. Większość z nich jest zrzeszona w 4 holdingach cukrowych. Po 1989 roku pierwsza w Polsce została sprywatyzowana cukrownia Guzów. W opinii przeciwników Polskiego Cukru historia przekształceń w tej cukrowni może służyć za przykład tego, kto w istocie zarobi na powołaniu Polskiego Cukru. W 1991 roku powstała w Skierniewicach spółka Cukrownia Guzów SA. Założyło ją kilku członków kierownictwa cukrowni oraz ponad 180 pracowników i plantatorów. część plantatorów, która podpisała akt założenia spółki, nie miała pieniędzy, aby objąć akcje. Większość akcji przejęły osoby z kierownictwa firmy. Członkowie kierownictwa otrzymali raty na zakup akcji w Banku Rozwoju Cukrownictwa w Poznaniu. w ubiegłym roku większość udziałowców Cukrowni Guzów sprzedała swoje akcje firmie Rolimpex. obecnie Rolimpex przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne. Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą głównie tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. Plantatorzy nie będą mieli pieniędzy na inwestycje w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów. monopolista mógłby wtedy zostać przejęty przez zainteresowaną powstaniem Polskiego Cukru grupę osób. Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. Regulacja cen cukru i bariery celne dają politykom dużą możliwość manipulowania tym rynkiem. Strony w tym sporze różnią się nawet co do podstawowych danych. Zwolennicy powołania Polskiego Cukru informują, że w ośmiu krajach Unii Europejskiej jest monopol jednej firmy. Inaczej sprawę interpretują przeciwnicy powołania jednej firmy. Ich zdaniem hasło, że w krajach Unii duże firmy mają monopol, jest nadużyciem.
ROZMOWA Michał Listkiewicz, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Z czego żyje piłka Nikt nie chce powiedzieć, z czego żyje piłka. Może pan, prezes PZPN, nie tylko wie, ale jeszcze zechce powiedzieć? MICHAŁ LISTKIEWICZ: To nie jest takie trudne pytanie. Polska piłka żyje z telewizji, której sprzedaje prawa do transmitowania meczów, z reklam, sponsorów i ze sprzedaży zawodników. Niestety, nie żyje z widza i wcale o niego nie zabiega. Ja pytam, z czego żyje naprawdę? Odpowiadając pół żartem, pół serio, żyje z niepłacenia ogromnej liczby rachunków na wielkie kwoty. Kluby są wieloletnimi dłużnikami ZUS, ffiskusa, energetyki, gminom nie płacą za dzierżawę stadionów, a także zalegają z wynagrodzeniami dla swoich pracowników, w tym piłkarzy. Statystyczny polski klub jest zadłużony, a lista jego wierzycieli jest bardzo długa. Powiedział pan, że nie żyje z widza. Ostatnia jesienna runda rozgrywek II ligi dobrze to ilustruje: mecz Polonii Bytom z Grunwaldem Ruda Śląska obejrzało 300 widzów. Z czego może żyć Polonia Bytom? Z niepłacenia długów? Nie wiem, jak jest w Bytomiu, ale wiem, jak było niedawno na przykład w Jezioraku Iława, też klubie drugoligowym. Po awansie na mecze chodziło całe miasto, była euforia, potem powoli zainteresowanie słabło i zaczęła się zwykła piłkarska codzienność, czyli bieda. Jak sobie z tym radziło kierownictwo klubu? Szło do rzeźnika i pytało, czy pomoże, a on mówił, że zatrudni po cichu trzech piłkarzy. Potem była wizyta u właściciela firmy transportowej, który dawał autokar raz na dwa tygodnie, żeby drużyna miała czym pojechać na mecz. Przedsiębiorca budowlany pomalował pomieszczenia klubowe, inny zatrudnił trzech następnych graczy. Czy Jeziorak Iława jest wyjątkiem? Tak wygląda bez mała cała nasza drugoligowa piłka. To jest ciągła walka o przetrwanie. Dlaczego tak jest? Chyba główną przyczyną jest ukryte i jawne pseudozawodowstwo. Cała nasza druga liga jest zawodowa, podobnie jak 80 procent klubów trzecioligowych. Umiejętności graczy są na poziomie amatorskim, ale prezesi i trenerzy tych klubów uważają, że jak piłkarz nie będzie trenował dwa razy dziennie i nie będzie miał za to stałego wynagrodzenia, to świat się zawali. W Szwecji, która nas niedawno wyeliminowała z mistrzostw Europy, w I lidze są trzy, cztery kluby w pełni zawodowe. W pozostałych tylko pojedynczy gracze, najczęściej obcokrajowcy, mają zawodowe kontrakty, a w II lidze grają w większości amatorzy i nieliczni piłkarze na kontraktach półzawodowych, którzy cztery godziny dziennie pracują w banku czy biurze i dopiero po południu przychodzą na trening. W jednym szwedzkim klubie pierwszoligowym można spotkać trzy kategorie graczy: zawodowca, półzawodowca i amatora. Dzieje się tak dlatego, że różne są możliwości finansowe klubów. Jeśli klub stać, to zatrudnia samych zawodowców, ale jeżeli jest inaczej, w jednej drużynie może grać zawodowiec z amatorem i to nawet w pierwszej lidze. Rodzaj zatrudnienia i płace graczy dostosowane są do możliwości klubu. Szwedzki model uważam za wzorcowy i gdyby to było możliwe, jutro przeszczepiłbym go do polskiej piłki, która od pierwszej do trzeciej ligi udaje zawodową, a w rzeczywistości tonie w długach i bez przerwy wzywa pomocy finansowej. To brzmi jak zapowiedź restrukturyzacji piłki. Nasze kluby są samodzielne i same decydują o tym, jak żyją i z czego. Chwalę model szwedzki, ale to jest tylko głos doradcy, a nie przełożonego, którym nie jestem. Polskie kluby piłkarskie podążają jednak w złym kierunku. Ich uwaga koncentruje się tylko na wyniku sportowym i ekonomicznym, na szkoleniu kilkunastu graczy. Statystyczny sponsor przychodzi do polskiego klubu po szybki zysk, jak włoży milion, to jak najszybciej chce wyjąć dwa, trzy. Nie interesuje go baza, nie zaprząta sobie głowy szkoleniem młodzieży, nie troszczy się o image klubu. Taki sponsor jest przelotnym ptakiem, zatrzymuje się na rok, dwa tylko po to, żeby zarobić. On nie zostanie w tym klubie, nie interesuje go ani tradycja, ani przyszłość. Nie ma wyjątków? Wszyscy chcą tylko szybko zarobić? Oczywiście, że są wyjątki, ale ja mówię o normie. Wyjątkiem jest Amica Wronki, która inwestuje w budowę boisk, ma kilka drużyn młodzieżowych. W pewnym sensie takim wyjątkiem jest ŁKS, który ma znakomite wyniki w piłce młodzieżowej. Wisła Kraków, klub bardzo bogaty, skupuje 15-latków. Dobrze, że skupuje, ale to będzie rodzaj stajni, a nie kuźni talentów. Wisła kieruje się prostą ekonomią: kupuje młodych graczy, póki są tani, bo za parę lat trzeba będzie za nich zapłacić miliony. Klub nie zajmuje się juniorami, bo pewnie nie musi. Kiedyś musiał. Nie ma statutowego obowiązku, ale będzie miał. PZPN wraca do tego, co było dobre dla rozwoju piłki i co bez sensu zarzucono pod presją klubów, które mówiły, że to za dużo kosztuje. Od przyszłego sezonu każdy klub, który chce zgłosić drużynę do I ligi, będzie musiał mieć licencję. Warunkiem otrzymania licencji będzie między innymi szkolenie grup młodzieżowych i to w każdym roczniku. Czy licencja nie jest dobrą okazją, by zrobić porządek w piłkarskim gospodarstwie? Taki mamy zamiar. Jednym z warunków otrzymania licencji jest posiadanie odpowiedniego stadionu, to znaczy komfortowego, czystego i bezpiecznego. Kluby będą miały okres przygotowawczy, to znaczy w pierwszych dwóch latach mają być zainstalowane plastikowe krzesełka, w następnym roku sztuczne oświetlenie, w następnym podgrzewana płyta. Musimy to robić stopniowo, w przeciwnym razie mielibyśmy w pierwszej lidze tylko dwa kluby. Innym warunkiem otrzymania licencji będzie jawność finansowa. Klub będzie musiał wylegitymować się gwarancjami bankowymi i udowodnić, że ma środki na działalność sportową w danym sezonie. To pachnie rewolucją. To jeszcze nie wszystko. Wprowadzamy jednolity wzór kontraktu, jaki klub zawiera z piłkarzem, i kopia tego kontraktu będzie leżała w sejfie w siedzibie PZPN. Jest to w interesie przede wszystkim piłkarzy, coraz częściej wykorzystywanych przez kluby, które im nie płacą kontraktowych pieniędzy. Jeśli przyjdzie do nas piłkarz ze skargą na klub, że nie otrzymuje wynagrodzenia, weźmiemy kopię kontraktu, przeczytamy umowę i damy klubowi trzy miesiące na uregulowanie długu. W razie odmowy kontrakt będzie nieważny, piłkarz będzie wolnym człowiekiem i będzie mógł szukać nowego pracodawcy. Chcemy również ingerować w spory zawodnik - klub, kiedy kończy się kontrakt. Do tej pory zawodnik musiał czekać, aż stary i nowy klub, w którym chce podjąć pracę, dogadają się ze sobą co do ekwiwalentu za tak zwane wyszkolenie. Stary klub chciał często fortunę, nowy nie zgadzał się na wysokie odszkodowanie i zawodnik był bez pracy całymi miesiącami. Idąc za rozwiązaniami FIFA, kluby mają 30 dni na ugodę, a jeśli jej nie osiągną, związkowa komisja do spraw wyceny piłkarzy, na której czele stoi Zbigniew Boniek, ustali wysokość odszkodowania. Zależy nam na tym, żeby zawodnik grał, a nie był bezrobotny z powodów przez siebie nie zawinionych. Powiedział pan, że kluby nie mają na światło. Ale mają miliony na kupno graczy. Z tym trzeba być ostrożnym. To, że klub kupuje na przykład za równowartość 100 tys. dolarów dobrego gracza, nie oznacza wcale, że kładzie takie pieniądze na stół. W polskiej piłce są dobrodzieje, gotowi w każdej chwili pomóc klubowi: dobrodziej płaci piłkarzowi 100 tys. dolarów lub równowartość tej kwoty, klub ma piłkarza, ale kontrakt zostaje w kieszeni dobrodzieja. To jest przekleństwo polskiej piłki, postępowanie wbrew wszelkim statutowym przepisom i zdrowemu rozsądkowi, chociaż w zgodzie z majestatem prawa. Takich kontraktów są dziesiątki i nie muszę tłumaczyć, jak drastyczna jest sprzeczność interesów między dobrodziejem, który kupił piłkarza, i klubem, w którym on gra. Ten pierwszy po prostu handluje żywym towarem, kupuje piłkarza po to tylko, by go sprzedać z zyskiem, i każda nadarzająca się okazja jest dla niego dobra. W przypadku korzystnej oferty dobrodzieja nie interesuje, że klub jest w trudnej sytuacji, walczy o pozostanie w lidze albo o mistrzostwo kraju. Sprzedaje swój towar nie wtedy, kiedy odpowiada to klubowi, lecz wtedy, kiedy pojawi się dobry kupiec. Mam nadzieję, że od przyszłego roku skończy się ten handel niewolnikami. Kontrakty piłkarzy będą weryfikowane przez PZPN, a kopie tych dokumentów znajdą się, jak wspomniałem, w związkowym sejfie. Co pan zrobi, kiedy klub zgłosi się do rozgrywek, ale połowa piłkarzy będzie miała kontrakty z dobrodziejami - jak ich pan nazywa - zawarte w majestacie prawa... Taki klub nie otrzyma po prostu licencji, czyli nie będzie miał zgody na uczestnictwo w rozgrywkach. Niech dobrodzieje, którzy mają wolny kapitał, sponsorują kluby, niech ich będzie jak najwięcej. Ale niech nie handlują piłkarzami sami, bo to jest handel pokątny. Piłka jest tam bogata, gdzie żyje z telewizji. Dlaczego biedna polska piłka nie potrafi doić tej krowy? Dlatego, że polskie kluby nie rozumieją, iż tak wymierne finansowo dobro, jakim są prawa reklamowo-telewizyjne, powinno być zarządzane centralnie, czyli przez PZPN. Rozmawiałem o tym między innymi z niemiecką federacją piłkarską, której kierownictwo wyliczyło mi dokładnie, że mecze Bundesligi sprzedane w pakiecie są warte dziesięciokrotnie więcej, niż sprzedawane indywidualnie przez kluby. Wiedzą o tym federacje angielska, francuska i szwedzka. Czy polskie kluby tego nie rozumieją, czy mają w tym swój interes? Oczywiście, że mają interes, bo wolą handlować ze stacjami telewizyjnymi po cichu, ktoś na tym może zarobić na boku. Skutek jest taki, że silny klub, np. Legia Daewoo, podpisze korzystny kontrakt z telewizją, ale Ruch Radzionków czy Groclin Dyskobolia mają z tego grosze. Mecze pierwszej ligi sprzedaje się korzystnie dla piłki tylko w pakietach. Mam nadzieję, że Piłkarska Autonomiczna Liga Polska, która ma wreszcie rejestrację sądową, przekona wszystkie kluby, że lepiej jest mieć więcej niż mniej. Dzisiaj polski klub pierwszoligowy, który sprzedał prawa transmitowania swoich meczów stacjom telewizyjnym, otrzymuje rocznie ok. miliona złotych. Tymczasem roczny budżet tego klubu sięga kwoty 10 mln złotych i więcej. Można więc powiedzieć, że pieniądze ze sprzedaży praw telewizyjnych to kropla w morzu potrzeb. Polska piłka tonie w długach. Czy sama może z tego wyjść? Tonie w długach i w przypadku wielu klubów pętla coraz bardziej zaciska się na ich szyi. Nie wiem, czy mogę o tym mówić głośno, ale bardzo przydałaby się pomoc państwa. Budżet jest w sytuacji podobnej do piłki. W dodatku minister finansów nie był w młodości piłkarzem, ale lekkoatletą. Kto może pomóc piłce? Mówiłem o modelu szwedzkim, który jest dla mnie wzorcowy jeszcze z innego powodu. Przed igrzyskami olimpijskimi w Barcelonie król Szwecji jednym dekretem umorzył wszystkie długi klubów piłkarskich. Jednocześnie powiedziano klubom: zgadzamy się na opcję zerową, ale od dzisiaj żadne długi nie będą anulowane i musicie je płacić. I kluby szwedzkie stanęły na nogi, do dzisiaj mają stabilność finansową. Niestety, nie mamy króla. Może powinien pan porozmawiać o tym z prezydentem. On jest przyjacielem sportu. Muszę przyznać, że dotychczas nie miałem odwagi. Rozmawiał Andrzej Łozowski
MICHAŁ LISTKIEWICZ: Polska piłka żyje z telewizji, której sprzedaje prawa do transmitowania meczów, z reklam, sponsorów i ze sprzedaży zawodników. Niestety, nie żyje z widza i wcale o niego nie zabiega. Ja pytam, z czego żyje naprawdę? Odpowiadając pół żartem, pół serio, żyje z niepłacenia ogromnej liczby rachunków na wielkie kwoty. Kluby są wieloletnimi dłużnikami ZUS, ffiskusa, energetyki, gminom nie płacą za dzierżawę stadionów, a także zalegają z wynagrodzeniami dla swoich pracowników, w tym piłkarzy. Statystyczny polski klub jest zadłużony, a lista jego wierzycieli jest bardzo długa.
Lista nieobecności 2000 Kres życiopisania Trumna Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę "Kultury". Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r. Fot. Michał Sadowski Krzysztof Masłoń Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym, wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa. Symbolicznego wymiaru nabiera ta lista nieobecności. Kończy się wiek XX, w dziejach Polski wyjątkowy. Wiek dwóch wojen światowych, z których pierwsza, w konsekwencji, przyniosła nam odzyskanie niepodległości po 150 latach niewoli, a druga znów wpędziła w niewolę na 45 lat. Na sto - trzydzieści lat wolności. Kiepska proporcja. Redaktor i kronikarz Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Niespieszno mu było do ojczyzny zniewolonej, z tą obecną, wprawdzie wolną, nie zawsze po drodze. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. "Kulturę", której już nazwa wskazywała na to, co mamy najcenniejszego. Kulturę właśnie. Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej. Paradoks historii czy raczej prawidłowość? W obliczu niebezpieczeństwa jednoczymy się, w warunkach wolności możemy się różnić. Pisarze i żołnierze Tylko trzy lata młodsi od Herlinga (ur. 1919) byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Naprawdę jednak dzieliło ich wszystko. Dla autora "Innego świata" to, że Kazimierz Brandys swą przygodę z komunizmem przeżył dawno temu, że związał się z opozycją demokratyczną, wydawał książki poza cenzurą, a od lat 80. mieszkał w Paryżu - nie miało większego znaczenia. Nie zapomniał mu "Obywateli". Z Wojciechem Żukrowskim sytuacja wydawała się całkiem klarowna. Żył i pisał w PRL, stając się z czasem pupilem władzy. Poparł wprowadzenie przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Herlingowi bardziej było z nim po drodze niż z Kazimierzem Brandysem. Może sprawiło to kombatanctwo? Autor "Z kraju milczenia" też w swą pisarską drogę wybrał się w mundurze wojskowym. Wszyscy trzej: Brandys, Grudziński, Żukrowski pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki (po kolei: "Przygody Robinsona", "Najkrótszy przewodnik po sobie samym", "Czarci tuzin") świadczą o nieprzemijającym talencie, zacięciu pisarskim, o wciąż czujnym wsłuchiwaniu się nie tylko w echa przeszłości, ale i w rytm spraw, którymi dziś żyja Polska, a i w siebie samych. Związek ich twórczości z historią i polityką jest widoczny aż nadto i dlatego uzasadnia pytanie: czy "Miasto niepokonane", "Inny świat", "Z kraju milczenia" musiały pozostać największymi osiągnięciami literackimi tych pisarzy? Pewnie tak, niepodobna bowiem odwrócić się od życiorysu i od swojego losu. Powstaniec i kurier Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców (ur. 1928), ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. Był powstańcem warszawskim; jak wspominał - o tym, że walczył akurat w Armii Ludowej, zadecydował przypadek, ale w skutkach przypadek znaczący. Przeciwnicy - a miał ich niemało, osiągnął bowiem sukces, przede wszystkim na niemieckojęzycznym rynku książki - zarzucali mu publicystyczność jego powieści, wytykając dziennikarskie, propagandowe początki. To on jednak pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Dyskusję uwolnioną od cenzorskich zapisów i uprzedzeń, nawet w pełni zasadnych (Szczypiorski był po powstaniu więźniem kacetów). Jan Karski (Jan Kozielewski) przynależy nie tyle do świata polskiej literatury (choć napisał bardzo ciekawe książki, w tym "Tajne Państwo", na którego polską edycję musieliśmy czekać aż 55 lat), ile naszej historii najnowszej. Urodzony w 1914 r. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Po wojnie pozostał w USA, gdzie pracował naukowo, stając się wybitnym specjalistą od teorii komunizmu. Odkryliśmy Karskiego późno - dla naszej przeszłości i teraźniejszości, ale jego postać ogromniała w ostatnich latach, w dobie upadku autorytetów, błyskawicznie. Kapłan i urzędnik W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. Ale opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia dużo późniejsze, łączące się z 1980 rokiem, powstaniem "Solidarności", stanem wojennym. Tym smutniejsze są te pożegnania, bo o wiele za wczesne, uświadamiające bezsilność człowieka w walce ze śmiertelną, nieuleczalną chorobą. Odszedł ksiądz Józef Tischner (ur. 1931), filozof, kapelan "Solidarności" - tej pierwszej, z 1980 roku. Autor "Etyki Solidarności", "Nieszczęśnego daru wolności", "Polskiego młyna". Człowiek, który - używając poetyckiej metafory - wiele lat po Tytusie Chałubińskim, znów wymyślił górali, zapewniając im na długie lata uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Jego "Filozofia po góralsku" czy rozmowy "Między panem a plebanem" stawały się bestsellerami, programy telewizyjne, w których, po prostu, czytał i komentował katechizm, przyciągały miliony odbiorców. Niechętni - a miał takich, także, a może przede wszystkim w łonie Kościoła katolickiego - zarzucali mu ponowoczesność: w słowie i czynie. Tischnerowska katecheza osiągała jednak swój cel, jego słowo trafiało do poszukujących, nieprzekonanych, wątpiących. Nie jestem pewny, czy w tym wypadku w pełni zdajemy sobie sprawę z poniesionej straty. Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat jako wysoki urzędnik państwowy, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim był jednak człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego, bo i solidarności ludzi kultury, miłośników słowa, przyjaciół książki. Z wykształcenia historyk, autor monografii Wincentego Witosa, do polityki trafił poprzez działalność opozycyjną w latach PRL, kiedy był jednym z organizatorów konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". W wolnej Polsce należał do najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy. Mógł być świetnym kierownikiem ministerstwa, które bardziej niż inne resorty potrzebuje u swych sterów ludzi nietuzinkowych, a takich na progu XXI wieku w Polsce trzeba szukać ze świecą. Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta - poety i radiowca; Jacka Janczarskiego - satyryka, twórcy popularnych radiowych postaci Pani Elizy i Pana Sułka; Gabriela Meretika - autora "Nocy generała", książki o stanie wojennym; Jana Młodożeńca - świetnego plastyka, twórcy znakomitych okładek wielu książek; Władysława Szpilmana - autora "Pianisty", kompozytora; Tymona Terleckiego - nestora teatrologii polskiej; Zygmunta Trziszki - prozaika. Nie doczekali XXI stulecia.
Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa.Jerzy Giedroyc II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować. Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. Tylko trzy lata młodsi od Herlinga byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Wszyscy trzej pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki świadczą o nieprzemijającym talencie. Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców, ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. To on pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Jan Karski przynależy do świata naszej historii najnowszej. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia łączące się z 1980 rokiem. Odszedł ksiądz Józef Tischner, kapelan "Solidarności". Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat, był człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego.
Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka Wściekłość i duma to fatalni doradcy JACEK DOBROWOLSKI Talibowie to fanatycy wypaczający islam do swych morderczych celów. Próbują stworzyć utopijne państwo islamskie, opierając je na najsurowszym z szarijatów. Potrafią ludzi zakopywać żywcem, dusić w kontenerach, kamienować i dokonywać publicznych egzekucji na stadionach. Ich instruktorzy - arabscy najemnicy bin Ladena - lubują się w masakrach. Większość świata muzułmańskiego jest przerażona obiema grupami w takim samym stopniu jak my. Ocenianie świata islamu na podstawie ich czynów można porównać z ocenianiem chrześcijaństwa na podstawie działań nazistów, którzy też uważali, że Bóg jest po ich stronie, o czym świadczyły napisy "Gott mit uns" na pasach żołnierzy Wehrmachtu. Ciosy w Nowy Jork były ciosami również w islam, tak jak bombardowanie przez hitlerowców Polski we wrześniu 1939 r. było ciosem zadanym całemu, również niemieckiemu, europejskiemu chrześcijaństwu. Talibowie należą do wywodzącej się z Indii szkoły, która - w odróżnieniu od tolerancyjnych nauk sufickich i hanafickich, również obecnych w Afganistanie i Pakistanie - kieruje się surową, purytańską doktryną, potępiającą wszelkie liberalne wykładnie islamu. Wiara bin Ladena Wiara Osamy bin Ladena jest bardzo podobna. Do tego, co napisał Stanisław Grzymski w swym rzetelnym artykule "Wysłannik nienawiści" ("Rzeczpospolita" 231, 3.10.2001), warto dodać, że ojciec bin Ladena był zwykłym murarzem i pozostał analfabetą do końca życia. Miał jednak talent i wpadł w oko władcy Arabii Saudyjskiej. Tak rozpoczęła się jego wielka kariera głównego królewskiego budowniczego, której ukoronowaniem było odrestaurowanie sanktuariów w Mekce i Medynie. Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów, którzy, jak podaje Janusz Danecki w swym znakomitym "Słowniku kultury islamu", "głoszą konieczność prowadzenia dżihadu przeciwko wszystkim, którzy bezczeszczą islam". To właśnie wahhabici zbrojnie tworzyli kolejne królestwa Arabii Saudyjskiej, łącznie z ostatnim z 1932 r. Założyciel sekty Muhammad ibn Abd al Wahhab (zm. w 1787 r.) głosił, że wszelkie przedmioty kultu poza Allahem są fałszywe i wszyscy, którzy ten kult wyznają, zasługują na śmierć. Wahhabici pojawili się też w Indiach, gdzie rozpoczęli dżihad najpierw przeciw Sikhom, a później Hindusom i Brytyjczykom. Działali też w Turkiestanie i Afganistanie. Nic dziwnego, że mułła Omar przyjął Osamę bin Ladena z otwartymi ramionami. Bin Laden i jego arabscy fanatycy krzewią skrajny wahhabizm od Algierii po Filipiny. Zdzisław Krasnodębski, autor artykułu "Siła prostych zasad", głęboko się myli, pisząc: "Niewiele wiemy o motywach i celach zamachowców. Są terrorystami nowego rodzaju, nie stawiali żądań, nie walczą o konkretną sprawę". Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Jerozolimski meczet Al-Aksa (Najdalszy Meczet) zbudowano na miejscu, do którego prorok Mahomet odbył swą, wspomnianą w Koranie, mistyczną "nocną podróż" z Mekki. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę. Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Opisała to Anna Rogozińska-Wickers w "Magazynie Rzeczpospolitej" z 30.03.2001. W interesie Zachodu leży zbudowanie rurociągu naftowego z Turkmenistanu przez Afganistan do Pakistanu. Złoża minerałów w Azji Centralnej są ostatnimi wielkimi złożami niepodzielonymi między wielkie koncerny. Nawiasem mówiąc, gdyby firmy nafciarskie i samochodowe nie wykupywały patentów na samochody elektryczne, obecnego konfliktu by nie było. Islam jest religią pokoju Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Jednakże Samuel Huntington, autor "Zderzenia cywilizacji", w niedawnym wywiadzie dla telewizji CNN oświadczył, że nie mamy do czynienia ze zderzeniem cywilizacji islamu z Zachodem, ponieważ zdecydowana większość krajów muzułmańskich potępia terroryzm, a islam jest religią pokoju i umiaru. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Twierdzi w nim m.in., że poza Mahometem i uczonym Awerroesem niczego w kulturze islamu nie ma. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów. Co zawdzięczamy Arabom Berlusconi i Fallaci nie wiedzą, że do XIV w., kiedy pojawiły się tkaniny flandryjskie, Europa nie miała ani jednego wyrobu, który mógłby konkurować z wyrobami cywilizacji muzułmańskiej. Nie pamiętają, że włoski sonet Petrarki i Dantego nie powstałby, gdyby nie poezja arabska; zapomnieli o "Księdze tysiąca i jednej nocy". Nie orientują się, ile Europa zawdzięcza Avicennie, którego podręcznik medycyny studiowano w Europie do końca XVIII w., ani też, że niektóre greckie komentarze do tekstów Platona i Arystotelesa przetrwały tylko dzięki arabskim tłumaczeniom. Nie zdają sobie sprawy, że alchemię, algebrę, trygonometrię, alkohol (!), lutnię i kafelki w łazienkach zawdzięczamy Arabom, nie mówiąc o rachatłukum, chałwie i sezamkach. Nie pamiętają, że pałac Alhambry, ozdobę Hiszpanii, zbudowali Maurowie i że bez nich nie byłoby flamenco. Nie słyszeli o tolerancji za kalifatu bagdadzkiego czy sułtanatu osmańskiego, o jakiej ówczesnej Europie się nie śniło. Nie wiedzą, że gdy krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wyrżnęli wszystkich Arabów i Żydów, brodząc w ich krwi, ani że gdy 188 lat później Saladyn, władca Egiptu i Syrii, ją odbił, nie pozwolił mścić się na ludności chrześcijańskiej i na drugi dzień po zdobyciu Jerozolimy we wszystkich kościołach normalnie odprawiano msze. Nie słyszeli również o tym, że w średniowiecznej Kordobie muzułmanie, chrześcijanie i żydzi wspólnie studiowali teologię i toczyli dysputy o naturze Boga. Oczywiście cywilizacja islamu obecnie nie jest tym, czym była kiedyś, ale czy cywilizacja zachodnia jest tym, czym była kiedyś? Czy jest to jeszcze cywilizacja chrześcijańska? Kilka lat temu Jan Paweł II nazwał tę najbardziej materialistyczną ze wszystkich cywilizacji cywilizacją śmierci. Dialog jest jedynym wyjściem Żyjemy w świecie wielokulturowym i nie mamy innego wyjścia jak dialog - nie poprowadzą go ludzie z bronią w ręku. Łatwo jest rozpocząć tę wojnę, ale jak ją zakończyć? Ile ludzi będzie musiało zginąć, by politycy zdali sobie sprawę, że nikt tej wojny wygrać nie może. Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów. Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Jednak prezydent wciąż twierdzi, że Bóg jest po jego stronie - podobnie jak strona przeciwna. I podobnie jak strona przeciwna uważa, że obecna wojna to zmagania dobra ze złem. Jest to iście manichejska wizja. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia. Prof. Zdzisław Krasnodębski we wspomnianym artykule pochwala bezrefleksyjny charakter kultury amerykańskiej, wynosząc amerykańską "sprężystość ducha i zdolność do stawiania na swoim". Cytuje nawet Conrada, który miał napisać, że "zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszy ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka". Absolutnie się nie zgadzam. To na skutek nieobecności głębokich rozmyślań i głębokich pytań o wielokulturową naturę świata Ameryka narzuca swoją cywilizację tym, którzy sobie tego nie życzą, jednocześnie szkoląc (w przeszłości) bin Ladena. Amerykańskie media od lat kultywują dwa negatywne stereotypy Arabów i muzułmanów: albo są to terroryści, albo naftowi multimilionerzy. Nie ma żadnych pozytywnych postaci ze świata islamu poza Aladynem i Sindbadem Żeglarzem. Rząd amerykański dopiero zaczyna stawiać sobie pytania o sens swej polityki bliskowschodniej i polityki wobec świata arabskiego, szczególnie Palestyńczyków. Mam nadzieję, że w rezultacie tych pytań i rozmyślań będzie działać roztropnie, a nie tylko tak, by zademonstrować światu swą siłę. Jeżeli najsilniejsze państwo świata upokorzy i okaleczy najsłabsze, będzie to również cios w chrześcijaństwo i prawa człowieka. Wówczas będziemy musieli pożegnać się z marzeniem o społeczeństwie otwartym i zaczniemy żyć w społeczeństwach fortec, zdominowanych przez plemienną mentalność oblężonych twierdz. Gdyby ktoś mnie zapytał, po której stronie konfliktu stoi Bóg, odparłbym, że po stronie niewinnych ofiar z obu stron. Po ataku na World Trade Center na chodniku przed nowojorskim Centrum Kultury Islamskiej ktoś namalował maksymę Gandhiego: "Oko za oko sprawia, że cały świat jest ślepy". Autor jest poetą, krytykiem i tłumaczem.
Bin Laden, podobnie jak 7 zamachowców z Arabii Saudyjskiej (z 19), którzy zniszczyli World Trade Center i skrzydło Pentagonu, należy do fundamentalistycznej sekty wahhabitów. Celem działań bin Ladena jest obalenie dynastii saudyjskiej za dopuszczenie niewiernych do sanktuariów w Mekce i Medynie, wyrzucenie z Arabii Saudyjskiej amerykańskich i brytyjskich żołnierzy oraz wyzwolenie Jerozolimy. Bin Laden, atakując Nowy Jork, zaatakował nie tylko centrum Ameryki, okupującej najświętsze miejsca islamu, lecz również największe skupisko Żydów na świecie, którzy z kolei, jego zdaniem, okupują Jerozolimę.Amerykańscy i brytyjscy żołnierze stacjonują w Arabii Saudyjskiej, gdyż jest to kraj strategicznie ważny dla Zachodu ze względu na ropę. Obaj prezydenci Bushowie działali w teksańskim przemyśle naftowym, a młodszy był współwłaścicielem przedsiębiorstwa naftowego posiadającego zezwolenie na prowadzenie wierceń u wybrzeży Bahrajnu. Potężny konflikt, którego jesteśmy świadkami, to starcie ideologiczne i starcie interesów. Do takiego zderzenia prą jednak nie tylko paranoicy w rodzaju bin Ladena i jego zwolenników, lecz również premier Włoch Silvio Berlusconi, głoszący niższość cywilizacji islamu. Poparła go w tym, niestety, wybitna dziennikarka Oriana Fallaci, która opublikowała tekst "Wściekłość i duma" - pełen nienawiści do Arabów i islamu, głoszący natomiast wyższość cywilizacji Zachodu. Wściekłość i duma to fatalni doradcy i są one, wraz z nienawiścią, również stałymi doradcami terrorystów.Terroryści mogą być pokonani tylko we współpracy z krajami islamu, których autorytety religijne winny potępić terroryzm jako sprzeczny z nauką Mahometa. Na szczęście rząd Stanów Zjednoczonych tę prawdę zrozumiał i nie dał się sprowokować do odwetu na oślep. Popełniono jednak kilka poważnych błędów.Prezydent Bush w pierwszej reakcji na zbrodniczy atak zapowiedział "krucjatę". Później nigdy już tego słowa nie użył. Gafę strzelił także prymas Polski, przywołując w swym kazaniu postać Jana III Sobieskiego. Winien był raczej przywołać postać Pawła VI, inicjatora dialogu z islamem, lub obecnego papieża, który, odwiedzając meczety, dialog ten pogłębia.
KABRIOLETY W 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy więcej samochodów z otwartym dachem. Za kierownicą takich aut dojrzali mężczyźni odzyskują "utraconą młodość" Pęd wiatru we włosach MICHAł KORSUN JAN PALARCZYK z San Francisco Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii, tak jak tutejsze wino z doliny Napa, ser rodzimej produkcji, niebieskooka blondynka w bikini czy też opalony młodzieniec ślizgający się na desce surfingowej po falach Pacyfiku. Pod wpływem takich reklam kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj zarówno z innych stanów USA, jak i z całego świata. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić - opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły. Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara, Porsche czy Ferrari - ze złożonym dachem - jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". Przedstawiciele Hondy twierdzą, że w 1995 roku sprzedano w USA 50 tys. takich sportowych wozów, a ponieważ teraz znowu stają się modne, w 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy tyle kabrioletów. Honda też wprowadza na rynek swój sportowy model S2000, który będzie miał nie tylko składany dach, ale i przyspieszenie pozwalające na osiągnięcie prędkości 100 km w ciągu 6 sekund. Poszaleć w wakacje Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - wszystkie kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają już tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. W czasie wakacji na Zachodzie chcą poszaleć i zapomnieć o swym codziennym życiu oraz o "zadaszonych" samochodach, które wożą ich do pracy. Na "najbardziej widokowej" trasie nr 1 wzdłuż wybrzeża oceanu chcą pojeździć inaczej, czyli tak, jak uśmiechnięci młodzi ludzie z reklam w samochodach bez dachu nad głową. W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletów "z myszką", czyli z auta lat 60. Na chętnych oczekują lśniące nowym lakierem stare Mercedesy, Volkswageny, Alfa Romeo, Fiaty i MG, a także amerykańskie Mustangi i olbrzymie krążowniki szos. Za naciśnięciem guzika dach unosi się w nich wysoko w górę, niczym przyczepa wywrotki, a potem składa się sam za tylnym siedzeniem. Młodzi Europejczycy uwielbiają wielkie, amerykańskie wozy i często na ulicach miasta widać, jak się bawią podnoszeniem i opuszczaniem dachu. Okazuje się jednak, że mimo swej kalifornijskiej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. - Mam Jeepa z otwartym dachem - wyznaje Jason Hunter z San Francisco - ale w mieście więcej z nim kłopotu niż przyjemności. Muszę prowadzić w czapce i w ciemnych okularach, bo inaczej kurz wpada w oczy lub wiatr urywa głowę. A po południowej Kalifornii nie da się jeździć bez klimatyzacji, zakładam więc plandekę. Za to na pokaz czerwony Jeep prezentuje się świetnie i wzbudza zazdrość kolegów. - Przede wszystkim trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Wszystkie rzeczy muszę zamykać w bagażniku. Ale jest z tym autem dużo frajdy w słoneczne dni. Lubię jeździć nim szybko, kiedy nad głową słychać pęd powietrza - zauważa Adeline Yu z San Francisco, która jest dumną posiadaczką starego Jaguara. - Już od dawna było moim marzeniem - opowiada Thomas Klein z Niemiec - zwiedzić Kalifornię dużym Cadillakiem. W nocy, na parkingach przy autostradzie naciskam przycisk, opuszczam dach, rozkładam siedzenia, wyciągam śpiwór i śpię pod gwiazdami. Nie potrzebuję campingu. - Jak wakacje, to wakacje. Jeżdżę bez dachu. Jak było gorąco w Los Angeles, to prowadziłem w szortach, a teraz w San Francisco wkładam po południu kurtkę. Z kabrioletu inaczej ogląda się świat. Czasami śmierdzi spalinami, a czasami bardzo wieje, ale taką Kalifornię zabiorę we wspomnieniach do domu - zauważa Antonio Cardaras z Hiszpanii. Uwaga na slumsy Kabriolety pełne są wakacyjnego uroku i wywołują narzekania tylko wśród tych, którzy jeżdżą nimi na co dzień do pracy. Albowiem turyści zachwalają poczucie szybkości oraz nie ograniczone dachem widoki. Nie są to jednak auta bezpieczne. Przekonałem się o tym podczas podróży do Los Angeles, kiedy wypożyczalnia zaoferowała na lotnisku wynajęcia kabrioletu za cenę zwykłego samochodu, gdyż było to przed sezonem. Na autostrady Miasta Aniołów wyjechałem wielkim, czerwonym Dodgem i natychmiast opuściłem dach. Było to nowe auto, które lśniło czystością, a w przezroczystych szybach odbijało się słońce. Po drodze do centrum wybrałem zły zjazd i znalazłem się na terenie latynosko-murzyńskich slumsów. Jechałem boczną ulicą i byłem już tylko o parę skrzyżowań od poszukiwanego wieżowca w centrum. Nagle zapaliło się czerwone światło, a drogę zatarasowała mi długa ciężarówka. Wtedy jak spod ziemi wyrosło czterech murzyńskich gentlemanów, którzy wyglądali tak, jakby właśnie wyszli z siłowni. Jeden z nich nachylił się nade mną, spojrzał na nonszalancko pozostawiony na drugim siedzeniu portfel, a potem rzucił: - Umyjemy ci szyby. Są bowiem bardzo brudne. Zamarzyłem o dachu nad głową, o zamknięciu wszystkich okien i zamków. Na próżno - przeżywałem moje "kalifornijskie marzenie" w kabriolecie, podczas gdy jeden z osiłków brudną ścierką mazał przednią szybę. Nie dało się uciec. Za mną stanął autobus. - Za tak ciężką pracę należy się nam 20 dolarów - rzucił jego kolega i podstawił mi pod nos wielką łapę. Zapłaciłem bez mrugnięcia okiem. - To i tak cud, że nie straciłeś portfela, a może i głowy - zauważył potem mój znajomy, który mieszka w Los Angeles. Kalifornijskie marzenia Po tej historii przestały mi się podobać kabriolety. Niech się nimi rozbijają Niemcy, Holendrzy czy Hiszpanie, auto z blaszanym dachem i działającymi zamkami ma w Ameryce swoje zalety. Nie wspominając już o wywrotkach, albowiem termin "dachowanie" w odniesieniu do kabrioletów brzmi co najmniej dwuznacznie. Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy. Zresztą tymi niskimi, sportowymi, czerwonymi lub żółtymi maszynami poruszają się po Kalifornii panowie dobrze już po czterdziestce, chociaż na reklamach mają co najmniej 20 lat mniej i deskę surfingową na tylnym siedzeniu. Podobnie panowie i panie ratownicy na plażach San Diego i Los Angeles prezentują się znacznie gorzej niż w telewizyjnych serialach. Wiadomo przecież, że Kalifornia potrafi eksportować marzenia na cały świat. Także i o tym, że prawdziwe wakacje należy przeżyć w samochodzie bez dachu nad głową.
Kabriolety znów stają się modne. Dzięki nim dojrzali mężczyźni odzyskują "utraconą młodość". Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii. Takie auta, także w wersji z lat 60., można tu wypożyczyć za odpowiednią, wysoką opłatą. Kabriolety są rozchwytywane przez turystów, jednak na co dzień nie są wygodne ani bezpieczne.
Lista nieobecności 2000 Kres życiopisania Trumna Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę "Kultury". Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r. Fot. Michał Sadowski Krzysztof Masłoń Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - od niedawna mówimy o nich w czasie przeszłym. Nie doczekali 2001 roku, nowego wieku, odeszli wraz z kończącym się stuleciem. Poprzez swoje pisarstwo, działalność w życiu publicznym, wywarli ogromny wpływ na naszą współczesność. Kultura polska będzie bez nich na pewno uboższa. Symbolicznego wymiaru nabiera ta lista nieobecności. Kończy się wiek XX, w dziejach Polski wyjątkowy. Wiek dwóch wojen światowych, z których pierwsza, w konsekwencji, przyniosła nam odzyskanie niepodległości po 150 latach niewoli, a druga znów wpędziła w niewolę na 45 lat. Na sto - trzydzieści lat wolności. Kiepska proporcja. Redaktor i kronikarz Jerzy Giedroyc żył 94 lata. W 1920 r., jako chłopiec jeszcze, wstąpił ochotniczo do wojska, do służby w łączności. II Rzeczypospolitej bronił, usiłował ją modelować - w "Buncie Młodych" i "Polityce". Było to jego państwo, które utracił w 1939 r. Nigdy już Polski nie zobaczył. Niespieszno mu było do ojczyzny zniewolonej, z tą obecną, wprawdzie wolną, nie zawsze po drodze. Do samej śmierci redagował "Kulturę", pismo, któremu zawdzięcza swój tytuł do chwały. "Kulturę", której już nazwa wskazywała na to, co mamy najcenniejszego. Kulturę właśnie. Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, autor "Innego świata", pisarskiej relacji z sowieckich łagrów, uczestnik walk o Monte Cassino. To na łamach "Kultury" przez wiele lat publikował Herling swój "Dziennik pisany nocą", niezwykłą kronikę naszych czasów. W tym redaktorsko-prozatorskim tandemie przepracowali niemal całą epokę PRL, drogi ich rozeszły się już po ziszczeniu wspólnego marzenia, snu o Niepodległej. Paradoks historii czy raczej prawidłowość? W obliczu niebezpieczeństwa jednoczymy się, w warunkach wolności możemy się różnić. Pisarze i żołnierze Tylko trzy lata młodsi od Herlinga (ur. 1919) byli Kazimierz Brandys i Wojciech Żukrowski. Naprawdę jednak dzieliło ich wszystko. Dla autora "Innego świata" to, że Kazimierz Brandys swą przygodę z komunizmem przeżył dawno temu, że związał się z opozycją demokratyczną, wydawał książki poza cenzurą, a od lat 80. mieszkał w Paryżu - nie miało większego znaczenia. Nie zapomniał mu "Obywateli". Z Wojciechem Żukrowskim sytuacja wydawała się całkiem klarowna. Żył i pisał w PRL, stając się z czasem pupilem władzy. Poparł wprowadzenie przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Herlingowi bardziej było z nim po drodze niż z Kazimierzem Brandysem. Może sprawiło to kombatanctwo? Autor "Z kraju milczenia" też w swą pisarską drogę wybrał się w mundurze wojskowym. Wszyscy trzej: Brandys, Grudziński, Żukrowski pisali niemal do samego końca. Ich ostatnie książki (po kolei: "Przygody Robinsona", "Najkrótszy przewodnik po sobie samym", "Czarci tuzin") świadczą o nieprzemijającym talencie, zacięciu pisarskim, o wciąż czujnym wsłuchiwaniu się nie tylko w echa przeszłości, ale i w rytm spraw, którymi dziś żyja Polska, a i w siebie samych. Związek ich twórczości z historią i polityką jest widoczny aż nadto i dlatego uzasadnia pytanie: czy "Miasto niepokonane", "Inny świat", "Z kraju milczenia" musiały pozostać największymi osiągnięciami literackimi tych pisarzy? Pewnie tak, niepodobna bowiem odwrócić się od życiorysu i od swojego losu. Powstaniec i kurier Andrzej Szczypiorski należał do młodszego pokolenia twórców (ur. 1928), ale i na jego książkach zaciążyła pamięć wojny. Był powstańcem warszawskim; jak wspominał - o tym, że walczył akurat w Armii Ludowej, zadecydował przypadek, ale w skutkach przypadek znaczący. Przeciwnicy - a miał ich niemało, osiągnął bowiem sukces, przede wszystkim na niemieckojęzycznym rynku książki - zarzucali mu publicystyczność jego powieści, wytykając dziennikarskie, propagandowe początki. To on jednak pierwszy, na tak doniosłą skalę, podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich. Dyskusję uwolnioną od cenzorskich zapisów i uprzedzeń, nawet w pełni zasadnych (Szczypiorski był po powstaniu więźniem kacetów). Jan Karski (Jan Kozielewski) przynależy nie tyle do świata polskiej literatury (choć napisał bardzo ciekawe książki, w tym "Tajne Państwo", na którego polską edycję musieliśmy czekać aż 55 lat), ile naszej historii najnowszej. Urodzony w 1914 r. był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, który przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Po wojnie pozostał w USA, gdzie pracował naukowo, stając się wybitnym specjalistą od teorii komunizmu. Odkryliśmy Karskiego późno - dla naszej przeszłości i teraźniejszości, ale jego postać ogromniała w ostatnich latach, w dobie upadku autorytetów, błyskawicznie. Kapłan i urzędnik W 2000 r. pożegnaliśmy ludzi, których ukształtowały doświadczenia wyniesione z największej dla Polski dwudziestowiecznej tragedii, lat wojny i okupacji - niemieckiej i sowieckiej. Ale opuszczają nas, niestety, i ci, których największym przeżyciem stały się wydarzenia dużo późniejsze, łączące się z 1980 rokiem, powstaniem "Solidarności", stanem wojennym. Tym smutniejsze są te pożegnania, bo o wiele za wczesne, uświadamiające bezsilność człowieka w walce ze śmiertelną, nieuleczalną chorobą. Odszedł ksiądz Józef Tischner (ur. 1931), filozof, kapelan "Solidarności" - tej pierwszej, z 1980 roku. Autor "Etyki Solidarności", "Nieszczęśnego daru wolności", "Polskiego młyna". Człowiek, który - używając poetyckiej metafory - wiele lat po Tytusie Chałubińskim, znów wymyślił górali, zapewniając im na długie lata uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Jego "Filozofia po góralsku" czy rozmowy "Między panem a plebanem" stawały się bestsellerami, programy telewizyjne, w których, po prostu, czytał i komentował katechizm, przyciągały miliony odbiorców. Niechętni - a miał takich, także, a może przede wszystkim w łonie Kościoła katolickiego - zarzucali mu ponowoczesność: w słowie i czynie. Tischnerowska katecheza osiągała jednak swój cel, jego słowo trafiało do poszukujących, nieprzekonanych, wątpiących. Nie jestem pewny, czy w tym wypadku w pełni zdajemy sobie sprawę z poniesionej straty. Andrzej Zakrzewski zmarł w wieku 59 lat jako wysoki urzędnik państwowy, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Przede wszystkim był jednak człowiekiem Solidarności, tej z cudzysłowem i bez niego, bo i solidarności ludzi kultury, miłośników słowa, przyjaciół książki. Z wykształcenia historyk, autor monografii Wincentego Witosa, do polityki trafił poprzez działalność opozycyjną w latach PRL, kiedy był jednym z organizatorów konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość". W wolnej Polsce należał do najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy. Mógł być świetnym kierownikiem ministerstwa, które bardziej niż inne resorty potrzebuje u swych sterów ludzi nietuzinkowych, a takich na progu XXI wieku w Polsce trzeba szukać ze świecą. Smutna lista nieobecności 2000 byłaby niepełna, gdybyśmy nie odnotowali na niej: Lothara Herbsta - poety i radiowca; Jacka Janczarskiego - satyryka, twórcy popularnych radiowych postaci Pani Elizy i Pana Sułka; Gabriela Meretika - autora "Nocy generała", książki o stanie wojennym; Jana Młodożeńca - świetnego plastyka, twórcy znakomitych okładek wielu książek; Władysława Szpilmana - autora "Pianisty", kompozytora; Tymona Terleckiego - nestora teatrologii polskiej; Zygmunta Trziszki - prozaika. Nie doczekali XXI stulecia.
Kazimierz Brandys, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, Andrzej Szczypiorski, ks.Józef Tischner, Andrzej Zakrzewski, Wojciech Żukrowski - odeszli wraz z kończącym się stuleciem, wywierając ogromny wpływ na polską współczesność. Jerzy Giedroyc współpracował z "Buntem Młodych" i "Polityką". Do śmierci redagował "Kulturę". Współzałożycielem "Kultury" był Gustaw Herling-Grudziński, na jej łamach publikował przez lata swój "Dziennik pisany nocą". Drogi obu twórców rozeszły się po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Herlinga od Kazimierza Brandysa i Wojciecha Żukrowskiego dzieliło wszystko. Herling nie zapomniał Brandysowi "Obywateli" i dawno przeżytej przygody z komunizmem. Wojciech Żukrowski był natomiast pupilem władzy PRL. Andrzej Szczypiorski, na którego twórczości odcisnęłą piętno wojna, jako pierwszy podjął w swych książkach poważną dyskusję o stosunkach polsko-niemiecko-żydowskich.Jan Karski był kurierem Podziemnego Państwa Polskiego, przekazał aliantom prawdę o zagładzie Żydów w Polsce. Opuszczają nas również niestety ci, którzy związani byli z rokiem 1980, Solidarnością, stanem wojennym. Odszedł ks. Józef Tischner, filozof, kapelan Solidarności, pisarz, który znów wymyślił górali, zapewniając im uprzywilejowane miejsce w kulturze polskiej. Zmarły Andrzej Zakrzewski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, był przede wszystkim człowiekiem Solidarności. Z wykształcenia historyk, trafił do polityki poprzez działalnośc opozycyjną w latach PRL.Nieobecni 2000 to także Lothar Herbs-poeta i radiowiec, Jacek Janczarski - satyryk, Gabriel Meretik - pisarz, Władysław Szpislma - kompozytor, Tymon Terlecki - teatrolog, Zygmunt Trziszka - prozaik..
Stany Zjednoczone Bushowi brakuje do zwycięstwa charakteru, a McCainowi - poparcia republikanów Będą go błagać o wybaczenie Krzysztof Darewicz z Waszyngtonu Cała Ameryka zastanawia się teraz, czy ubiegający się o nominację prezydencką z ramienia Partii Republikańskiej George W. Bush zdołałby pokonać w listopadowych wyborach kandydata demokratów, o sprawowaniu urzędu prezydenckiego już nie wspominając. Z jego ojcem było dokładnie tak samo. Podczas kampanii prezydenckiej w 1987 roku tygodnik "Newsweek" użył w tytule artykułu o Bushu seniorze słowa "słabeusz". Wściekły Bush zadzwonił do autora tekstu i wrzeszczał: "jesteś skończony!", po czym wygrał wybory, ale na "Newsweeka" gniewał się jeszcze ponad rok. Teraz na wiecach wyborczych rywal Busha, John McCain, opowiada swój ulubiony dowcip. - Do zakładu fryzjerskiego przychodzi kandydat na prezydenta. "Jestem kandydatem na prezydenta" - mówi nie okazującym mu większego zainteresowania fryzjerom, którzy odpowiadają: "Wiemy, wiemy, właśnie przed chwilą śmialiśmy się z tego do rozpuku". McCain narzuca taktykę Chciałem zadać Bushowi juniorowi pytanie, kim byłby dziś, gdyby nie nazwisko. Staliśmy pod tanią knajpą "Wiejska szynka u Toma". W ortalionowej sportowej kurteczce, ze swoim ironicznym uśmieszkiem i wąskimi szparkami oczu wyglądał jak cwaniaczek z bazaru, ktoś, na kogo nie zwróciłbyś uwagi na ulicy, chyba że nadepnąłby ci na nogę. Pytania jednak zadać nie zdążyłem. Pod knajpę podjechała nagle wywrotka z kierowcą przebranym za prosiaka. Z wywrotki poleciała na ulicę kupa nawozu. Policja rzuciła się na "prosiaka", działacza organizacji przeciwnej zabijaniu zwierząt, a dziennikarze otoczyli Busha. - Gubernatorze! - wołali jeden przez drugiego. - Czy jest pan za wegetarianizmem? - Właśnie przed chwilą zjadłem na śniadanie bekon. - Ale czy jest pan przeciw zabijaniu zwierząt? - Jeśli już za czymś jestem, to za naleśnikami. Zdenerwowani zajściem z "prosiakiem" goryle eskortowali Busha do samochodu. - McCain dużo mówi, ale tak naprawdę nic nie zdziałał - tłumaczyła mi tymczasem Karen Hughes, odpowiedzialna w sztabie Busha za kontakty z prasą. - A Bush ma na swym koncie mnóstwo osiągnięć, on wie, co trzeba robić. To Karen wymyśliła, w drodze do fryzjera, nowy slogan wyborczy Busha: "reformator z wynikami", bo po jego sromotnej porażce z McCainem w stanie New Hampshire "współczujący konserwatysta" brzmiało jak "słabeusz". Niektórzy ciągle wierzą, że tylko podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do ciągłego odchodzenia od głównej strategii - zrywania ze skrajnym konserwatyzmem w stylu Newta Gingricha oraz pozyskiwania republikańskiego centrum i niezależnych. - Jeśli Bush wygra walkę z McCainem, to powrót do tej strategii będzie dla niego stosunkowo łatwy. On ma zupełnie inny charakter niż ten, który kreują dotąd media - twierdzi Ed Goeas, zajmujący się przeprowadzaniem sondaży opinii publicznej dla Partii Republikańskiej. Czy Bush jest wielbłądem Ale wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich każde posunięcie Busha to kolejny błąd. Rezygnacja z udziału w debacie telewizyjnej przed prawyborami w New Hampshire. Fatalny wywiad, w którym Bush nie potrafił podać nazwisk kilku zagranicznych przywódców. Brak zdecydowanego stanowiska w sprawie flagi konfederackiej, która powiewa nad kongresem stanu Karolina Południowa i jest źródłem narastającego konfliktu między Murzynami a republikańskimi konserwatystami. Czy wreszcie wystąpienie Busha w Karolinie Południowej na Uniwersytecie Boba Jonesa, gdzie Kościół katolicki nazywa się "sektą", papieża "szatanem", a białym studentom zabrania się kontaktów z czarnoskórymi. - Bush wpadł w pułapkę własnego niezdecydowania. Pozwolił, by McCain narzucił własną koncepcję reformy i nowej Partii Republikańskiej. W ten sposób Bush sam ograniczył sobie pole manewru i musiał pójść tam, gdzie nie chciał, czyli na prawo - uważa William J. Benett, doradca Busha. Toteż przez ostatnich kilka dni Bush zajmuje się tłumaczeniem, że nie jest wielbłądem. - Nie zgadzam się z poglądami głoszonymi na Uniwersytecie Boba Jonesa. Nie jestem przeciwko katolikom, nie popieram segragacji rasowej. Tymczasem prawybory w Karolinie Południowej, które Bush wygrał, zostały uznane za "najbrudniejsze" w historii rozgrywek politycznych na amerykańskiej scenie. Radykalni sympatycy Busha wykonali setki tysięcy telefonów oraz rozesłali setki tysięcy kartek pocztowych do wyborców. Wyleli też na McCaina wiadra pomyj - twierdzili, że jest skorumpowany, psychicznie niezrównoważony, a do tego komunista, bezbożnik i dyktator. Nie zapomniano też przypomnieć o przedmałżeńskim romansie McCaina ze striptizerką, a jego obecnej żonie, Cindy, przypisano uzależnienie od leków uspokajających, co jakoby skłoniło ją nawet do kradzieży tych środków ze szpitala. Gubernator w mundurze W sztabie McCaina wisi "trumienny" portret Lee Atwatera, jednego z najbardziej kontrowersyjnych strategów politycznych, który doradzał Bushowi seniorowi i Ronaldowi Reaganowi, aby bezlitośnie obrzucali błotem rywali wyborczych. - Na łożu śmierci Atwater prosił ofiary swych bezceremonialnych ataków o przebaczenie. Dlatego powiesiliśmy tu jego portret - tłumaczy Drew, wolontariusz. Drew wyszedł z wojska i miał zostać policjantem, ale zafascynowała go postać McCaina, więc zgłosił się na ochotnika do jego sztabu. - To jest prawdziwa szkoła polityki. Zobaczysz, jak John wygra, oni też będą go błagać o wybaczenie. - Bush jest zdesperowany - włącza się do rozmowy Jack, który wziął zwolnienie z pracy i też ochotniczo pomaga w sztabie McCaina. - Te wszystkie chwyty poniżej pasa to jeszcze nic, ale zobacz, jak on się teraz stara upodobnić do Johna. McCain ma autobus "szczerej rozmowy", którym jeździ z wiecu na wiec i całe godziny rozmawia z dziennikarzami. Bush, który do niedawna latał samolotem, przesiadł się do autobusu nazwanego "ekspresem zwycięstwa" i też zaczął kokietować przedstawicieli mediów. McCain pojawia się na wiecach w otoczeniu weteranów wojny wietnamskiej. Nic trudnego, do Busha też dołączyło grono wiernych mu byłych jeńców wojennych. Na wszystkich materiałach propagandowych widnieje zdjęcie młodego McCaina w mundurze lotniczym. Jaki problem, przecież Bush też ma, przysługujący mu z urzędu, mundur lotnictwa Gwardii Narodowej stanu Teksas. Do wyborców w Virginii rozesłano już tysiące broszurek ze zdjęciem umundurowanego gubernatora. Karykaturzysta zaraz to podchwycił. Na rysunku Bush mówi do oglądających go w telewizji wyborców: "Byłem więźniem wojennym w teksańskim lotnictwie Gwardii Narodowej". - Jestem prawdziwym reformatorem - zapewnia McCain. - To ja jestem prawdziwym reformatorem - przekonuje Bush. - Jestem jak Luke Skywalker z "Gwiezdnych wojen"! - woła McCain, wymachując na wiecach zabawką "mieczem świetlnym" rycerzy Jedi. - W tym niebezpiecznym świecie potrzebujemy ostrego miecza - ripostuje Bush. Muzułmanie wybierają papieża W przeciwieństwie do otoczonego tłumem doradców Busha McCain nie ma zorganizowanego sztabu politycznego. - On słucha wszystkich i nikogo, przede wszystkim jednak swojej intuicji. Tu wszystko dzieje się ad hoc, strategia kształtuje się w wyniku doraźnych luźnych dyskusji - mówi Mark Salter, który zapewnia, że tylko "formalnie" kieruje ludźmi pracującymi dla McCaina. W jego biurach wyborczych pozornie panuje kompletny rozgardiasz. Fruwają papiery, kłębią się tłumy ochotników - odwrotnie niż u Busha. A jednak wszystko jest zrobione na czas. Zresztą, dopóki ta kampania jest konfrontacją charakterów, a nie zbliżonych do siebie programów, na niewiele zdają się sztaby doradców bezbarwnego Busha w starciu z McCainem - człowiekiem orkiestrą. - Jaki tam ze mnie bohater. Po prostu przechwyciłem swym samolotem wietnamską rakietę - żartuje na spotkaniach z wyborcami McCain, którego samolot zestrzelili Wietnamczycy, co skończyło się dla niego ponad pięcioma latami w niewoli. - Kiedyś pewnie nakręcą o mnie film. Tylko kto miałby mnie zagrać? Ja wolałbym, żeby Tom Cruise. A moje dzieci, żeby komik Danny de Vitto. McCain - bohater jak z filmu, ulubieniec mediów, idol młodzieży - obiecuje "zwrócić ludziom władzę" i rozbić "układy" w Waszyngtonie. Zapowiada też reformę systemu finansowania kampanii wyborczych, żeby wielkie korporacje nie mogły za pomocą wielkich pieniędzy uzależniać od siebie polityków. Urzędowi prezydenckiemu chce przywrócić "godność i wiarygodność", a do tego deklaruje, że jest przeciwny całkowitemu zakazowi aborcji. Pasuje to jak ulał demokratom, liberałom i całemu elektoratowi środka. Dlatego we wszystkich dotychczasowych prawyborach, w których ordynacja umożliwiała głosowanie takim wyborcom na republikanina, wygrywał McCain. To trochę tak, jakby muzułmanie wybierali papieża. Ale co dalej? Korzysta Al Gore Dopóki nierepublikański elektorat faworyzował McCaina, mało kto zastanawiał się, jaki naprawdę jest ów "autentyczny" kandydat, który przez czternaście lat zasiadania w Senacie zawsze głosował przeciwko aborcji i ograniczeniu dostępu do broni palnej. Który głosował przeciwko stworzeniu funduszu na poprawę opieki zdrowotnej dla dzieci i za zakazem wpuszczania do USA osób zakażonych wirusem HIV. Który głosował przeciw zakazowi dyskryminacji pracowników z powodu ich orientacji seksualnej i przeciw zwiększeniu wydatków na ochronę środowiska. Który raz twierdzi, że flaga konfederatów to "symbol rasizmu", a kiedy indziej, że to "symbol tradycji historycznej". Który nigdy dokładnie nie wyjaśnił, jakie "układy" chciałby rzeczywiście rozbić i który bez oporów przyjmuje dotacje od wielkich korporacji. Bush, który dotychczas zdobył dwa razy więcej republikańskich głosów niż McCain, twierdzi, że jego rywal "igra z katastrofą polityczną". Bo prawybory w kolejnych stanach przeważnie będą już ograniczone do elektoratu republikańskiego. A poza tym, przekonują zwolennicy Busha, demokraci i wyborcy niezależni z pewnością odwrócą się od republikańskiego kandydata podczas listopadowych wyborów prezydenckich i będą głosowali na bliższego im polityka demokratycznego. Kto więc dostanie nominację prezydencką Partii Republikańskiej? Czy republikanie postawią na efektownego, ale nieprzewidywalnego McCaina, czy też wybiorą bezbarwnego, ale próbującego niczym zaskoczyć Busha? Każdy kto mówi, że zna odpowiedź na te pytania, po prostu kłamie. A im dłużej nie ma na nie odpowiedzi, tym szerszy uśmiech kwitnie na twarzy Ala Gore'a. Bo czyż nie uczy stare przysłowie, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
Ameryka zastanawia się, czy ubiegający się o nominację prezydencką George W. Bush zdołałby pokonać w wyborach kandydata demokratów. Niektórzy wierzą, że podyktowana poczynaniami McCaina taktyka zmusza Busha do odchodzenia od głównej strategii. wielu republikanów dochodzi do odmiennego wniosku. Dla nich każde posunięcie Busha to błąd. Bush się stara upodobnić do Johna. Kto dostanie nominację prezydencką Partii Republikańskiej? im dłużej nie ma odpowiedzi, tym szerszy uśmiech kwitnie na twarzy Ala Gore'a.
ROZMOWA Prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich Nie ominą nas problemy europejskie FOT. PIOTR JANOWSKI Dziesięciolecie działalności rzecznika praw obywatelskich i zorganizowana w ramach obchodów Roku Praw Człowieka międzynarodowa konferencja "Obywatel - jego wolności i prawa", 27-28 stycznia na Zamku Królewskim w Warszawie, stwarzają okazję do podsumowań i refleksji na temat funkcjonowania tej instytucji w Polsce. W rozmowie z "Rzeczpospolitą" prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich trzeciej kadencji, mówi m. in. o tym, co różni te trzy kadencje, o czym będzie się dyskutować podczas konferencji, o czym piszą nadawcy nadsyłanych do niego listów, o prawie do prywatności, uprawnieniach policji, pozycji i roli polskiego ombudsmana w Europie. : Prawie 400 tys. listów, jakie nadeszły w upływającym dziesięcioleciu do rzeczników trzech kolejnych kadencji, to chyba najlepszy sprawdzian potrzeby istnienia tej instytucji. Profesor Adam Zieliński: Ich liczba zresztą rośnie; w 1997 r. było ich prawie 49 tys. Od blisko dwóch lat, czyli od momentu, kiedy objąłem tę funkcję, przychodzi miesięcznie prawie 4 tys. listów. Czy wszystkie pan czyta? Jaki obraz się z nich wyłania? Czytam część z nich. Świat zza biurka rzecznika wygląda smutniej niż zza wielu innych biurek. Poruszają przypadki niedostatku, pokrzywdzenia, nieszczęścia. I jest tych listów tak wiele, mimo że obywatel ma coraz więcej instytucji, do których może się zwrócić w obronie swych praw? Rozwój różnego rodzaju instytucji obrony praw człowieka jest tendencję ogólnoświatową, widoczną w tych zwłaszcza państwach, które stosunkowo niedawno weszły na drogę demokracji. A więc w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, w państwach byłego ZSRR oraz w Ameryce Południowej. W sumie instytucje ombudsmańskie istnieją w ponad osiemdziesięciu krajach. Powołany został ombudsman Unii Europejskiej, rozważa się celowość utworzenia takiego urzędu w ramach Rady Europy. Wśród państw postkomunistycznych polski rzecznik działa chyba najdłużej i zebrał najwięcej doświadczeń. Dlatego właśnie nam ONZ powierzyła rolę koordynatora pomocy technicznej instytucjom ombudsmańskim w innych krajach tego regionu. Zadania te już wykonujemy. Przygotowujemy wydanie tekstów ustaw rzecznikowskich z krajów Europy Zachodniej i naszego regionu. Będziemy organizować konferencje, sympozja, staże i dzielić się doświadczeniami. Jakie one są? Zdecydowanie mniej jest naruszeń praw obywatelskich o charakterze podstawowym. Wielkim problemem rzecznika pierwszej kadencji prof. Ewy Łętowskiej było to, że zaczynała działać, kiedy jeszcze nie były przestrzegane prawa polityczne. Obecnie ten problem właściwie przestał istnieć; w urzędzie rzecznika nie pojawia się znacząco wiele spraw o naruszanie praw politycznych. Jest pan rzecznikiem trzeciej już kadencji. Jak by ją pan scharakteryzował? Co ją odróżnia od dwóch poprzednich? Nieco inny środek ciężkości. W pierwszej kadencji była to problematyka zasad funkcjonowania państwa prawnego i przeciwdziałania wielu rażącym naruszeniem praw obywatelskich. . W drugiej, gdy tę funkcję sprawował prof. Tadeusz Zieliński - prawa socjalne. Obecnie też problematyka naruszania praw socjalnych jest często podnoszona w listach. Jednak środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych, zwłaszcza ochrony prywatności obywatela, statusu osoby jako obywatela, prawa do informacji. Chodzi o problemy, z jakimi ma dziś do czynienia Europa Zachodnia. Występują zjawiska ksenofobii, niechęci do cudzoziemców, dyskryminacji. Status cudzoziemców jest zaś na Zachodzie jednym z wyznaczników praw człowieka. I nie spodziewajmy się, że te problemy nas ominą. Europa jest dziś jedna i pewne zjawiska pojawiają się w różnych krajach jednocześnie bądź z opóźnieniem, ale ich nie omijają. Czego ludzie oczekują od rzecznika? Przede wszystkim pomocy w rozwiązywaniu ich indywidualnych spraw, ale i załatwienia ogólniejszych problemów. Istnieje zresztą ciągle sporo nieporozumień co do możliwości i kompetencji tego urzędu. Wiele osób, których sprawy prawomocnie osądzono, widzi w nim jak gdyby trzecią instancję sądową. Odnotowujemy nawał wniosków o kasację; miesięcznie około trzystu osób zwraca się do mnie, żebym wniósł kasację lub rewizję nadzwyczajną, w tym ostatnim wypadku od prawomocnego wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego. Tylko w grudniu 1997 r. było 267 takich próśb, z czego 110 dotyczyło orzeczeń w sprawach karnych, 72 - w sprawach cywilnych. Tymczasem możliwość taka dotyczy jedynie sytuacji naprawdę wyjątkowych, określonych naruszeń prawa. W ciągu dziesięciu lat rzecznik skierował 212 rewizji nadzwyczajnych i 150 kasacji. Dodać trzeba, iż kasacje funkcjonują dopiero od przeszło roku. Było także 151 wniosków do Trybunału Konstytucyjnego, 268 wystąpień o inicjatywę prawodawczą oraz 1523 wystąpienia o charakterze generalnym. W Biurze RPO przyjęto przeszło 25 tys. obywateli. Pewną nowością jest szersze kierowanie przez rzecznika spraw bezpośrednio do sądów, zwłaszcza do NSA. Jakie są przyczyny skarg? Co je najczęściej powoduje? Bieda, bezradność, bezrobocie, nieumiejętność odnalezienia się w nowej rzeczywistości, nieżyciowe przepisy, niewydolność sądów i w ogóle wymiaru sprawiedliwości, niedobre przyzwyczajenia w działalności administracji, brak atmosfery poszanowania prawa. Obywatelowi ciągle trudno przebić się ze swoimi racjami. Wciąż silne są w Polsce tradycje omnipotentnej, wszystko mogącej władzy. I tak już niezmiennie, od lat? Na skutek coraz szerszego włączania się w "myślenie europejskie" rosną wymagania dotyczące ochrony praw człowieka również w naszym kraju. Podnosi się poprzeczka w zakresie ochrony np. tajemnicy korespondencje urzędowej, wysyłanej do obywatela chociażby w sprawach sądowych, podatkowych itp. Zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych będzie powołany Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych. A kwestia uprawnień policji, gorący obecnie temat, chociażby w związku z niedawnymi wydarzeniami w Słupsku? Właśnie studiuję opracowanie porównawcze na temat nadzoru policyjnego w Europie. Dotyczy ono stosowania podsłuchów telefonicznych, policyjnej kontroli osób, pobierania odcisków palców, możliwości naruszania tajemnicy korespondencji. Nie jest to więc, jak widać, jedynie nasz polski problem. Czy zabierze pan głos w sprawie słupskiej? Przygotowuję ogólne wystąpienie na temat potrzeby przeciwdziałania demoralizacji i przestępczości, ale zachowującego zasady prawne. Chcę to jednak zrobić dopiero wówczas, gdy opadną emocje. Stanowisko rzecznika jest wciąż niezmienne: policja musi mieć uprawnienia do zabezpieczania porządku, ale musi działać zgodnie z prawem. Nie chciałbym jednak tego wiązać wyłącznie z wydarzeniami w Słupsku czy wcześniej - na Wybrzeżu, gdyż kwestia jest szersza. Słupsk nie jest jedynym przykładem, w którym można mieć zastrzeżenia do działań policji. Nie wolno używać przymusu policyjnego wobec dzieci. Policjanci nie mogą się "zarażać" agresywnością młodzieży. Muszą być lepiej wyszkoleni i wyposażeni. Jednak bez programu działań, które dawałyby młodzieży możliwość wyszumienia się, będą nadal zadymy. Trzeba też, moim zdaniem, zahamować nasycanie programów telewizyjnych przemocą. Tworzą one bowiem pewien stereotyp: że człowiek jest silny. Uderzony, skopany, podnosi się jak gdyby nigdy nic. Ta fikcja niezwykle silnie oddziałuje na wyobraźnię, zwłaszcza dzieci i ludzi młodych, którzy wyobrażają sobie, że tak jest i w życiu. W rzeczywistości człowiek jest istotą niesłychanie kruchą. Wystarczy jedno uderzenie, jeden cios w głowę, by poniósł natychmiastową śmierć. Wkrótce będzie obradować w Warszawie międzynarodowa konferencja naukowa pod hasłem: "Obywatel - jego wolności i prawa". O czym będzie się dyskutować? Pierwszy temat to instytucja rzecznika praw obywatelskich i jej miejsca w systemie prawno-państwowym. Nowa konstytucja wymaga dostosowania do niej również ustawy o rzeczniku. Projekt nowelizacji został już przygotowany, wymaga jednak szerszego przedyskutowania. Drugi blok zagadnień: realizacja międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka w Polsce. Tu też jest sporo problemów. Konstytucja przewiduje, że ratyfikowane przez Polskę umowy międzynarodowe stanowią jedno ze źródeł prawa. Trzeba je jednak doprowadzić do świadomości sędziów, prokuratorów, administracji publicznej. Potrzebne będą nie tylko teksty konwencji czy innych dokumentów międzynarodowych, ale i komentarze do nich, orzecznictwo. W Polsce jest to na razie obszar prawie nie znany. Stoi zatem przed nami wielkie zadanie zdobywania, tłumaczenia i upowszechniania niezbędnych materiałów. Z okazji Roku Praw Człowieka wydaliśmy w formie kalendarza i w odrębnej broszurze tekst Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Chcemy, by dotarł do szkół, sądów, prokuratur, urzędów. Trzeci temat konferencji to rola przepisów konstytucyjnych w ochronie praw człowieka. Pozostaje np. do wyjaśnienia, jak rozumieć poszczególne prawa: do informacji, do odszkodowania, do dwuinstancyjnego postępowania sądowego i nowe środki ochrony tych praw. Na maj 1998 r. zapowiadana jest duża międzynarodowa konferencja, organizowana w Warszawie razem z Organizacją Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Ma to być konferencja wszystkich krajów OBWE, podczas której będziemy mówić o roli praw człowieka i instytucji ombudsmana. Jakie efekty przyniosło dziesięć lat działalności urzędu rzecznika praw obywatelskich? Jest to przede wszystkim poprawa klimatu, zwłaszcza w organach centralnych. Pamiętam, z jakimi trudnościami borykała się swego czasu prof. Ewa Łętowska. Dziś już nie myśli się o likwidacji albo ograniczeniu funkcji rzecznika, a takie kłopoty miał prof. Tadeusz Zieliński. Nie słychać także zarzutów o nadmiernym upolitycznieniu tej instytucji. Uważam, że jeśli prawo nasyci się nadmiernie elementami politycznymi, trzeba liczyć się z tym, że będzie przedmiotem gier politycznych. W urzędzie rzecznika podejmuje się sprawy wywołujące konsekwencje polityczne, ale chodzi o to, żeby nie było motywacji politycznej w ich podejmowaniu. Bardzo chciałbym uchronić ten urząd od tego, by stał się elementem walki politycznej. rozmawiała: Danuta Frey
W rozmowie z "Rzeczpospolitą" prof. Adam Zieliński, rzecznik praw obywatelskich trzeciej kadencji Prawie 400 tys. listów, jakie nadeszły w upływającym dziesięcioleciu do rzeczników trzech kolejnych kadencji, to chyba najlepszy sprawdzian potrzeby istnienia tej instytucji. Profesor Zieliński: Ich liczba rośnie. Jaki obraz się z nich wyłania? Poruszają przypadki niedostatku, pokrzywdzenia, nieszczęścia. Rozwój różnego rodzaju instytucji obrony praw człowieka jest tendencję ogólnoświatową. Wśród państw postkomunistycznych polski rzecznik działa chyba najdłużej i zebrał najwięcej doświadczeń. Dlatego nam ONZ powierzyła rolę koordynatora pomocy technicznej instytucjom ombudsmańskim w innych krajach tego regionu.Będziemy organizować konferencje, sympozja, staże i dzielić się doświadczeniami. Jakie one są? Zdecydowanie mniej jest naruszeń praw obywatelskich o charakterze podstawowym. W pierwszej kadencji była problematyka zasad funkcjonowania państwa prawnego i przeciwdziałania wielu rażącym naruszeniem praw obywatelskich. W drugiej prawa socjalne. Obecnie środek ciężkości przesuwa się w stronę problematyki praw osobistych, zwłaszcza ochrony prywatności obywatela, statusu osoby jako obywatela, prawa do informacji. Czego ludzie oczekują od rzecznika? Przede wszystkim pomocy w rozwiązywaniu ich indywidualnych spraw, ale i załatwienia ogólniejszych problemów. Jakie są przyczyny skarg? Bieda, bezradność, bezrobocie, nieumiejętność odnalezienia się w nowej rzeczywistości, nieżyciowe przepisy, niewydolność sądów i w ogóle wymiaru sprawiedliwości, niedobre przyzwyczajenia w działalności administracji, brak atmosfery poszanowania prawa. rosną wymagania dotyczące ochrony praw człowieka również w naszym kraju. Czy zabierze pan głos w sprawie słupskiej? Stanowisko rzecznika jest wciąż niezmienne: policja musi mieć uprawnienia do zabezpieczania porządku, ale musi działać zgodnie z prawem. Wkrótce będzie obradować w Warszawie międzynarodowa konferencja naukowa pod hasłem: "Obywatel - jego wolności i prawa". Pierwszy temat to instytucja rzecznika praw obywatelskich i jej miejsca w systemie prawno-państwowym. Drugi blok zagadnień: realizacja międzynarodowych standardów ochrony praw człowieka w Polsce. Trzeci temat to rola przepisów konstytucyjnych w ochronie praw człowieka.
Wiadomo, że jesteśmy uzależnieni do rosyjskiego gazu. Wiadomo, że to niedobrze. Wiadomo, że aby się uniezależnić, trzeba podpisać kontrakt z Norwegami. Dlaczego nie udaje się go podpisać od dziesięciu lat? Tego akurat nie wiadomo. Gaz z Norwegii? Jeszcze chwileczkę MICHAŁ MAJEWSKI, PAWEŁ RESZKA Ślimaczące się od lat negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie jak najszybsze podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji. Szef rządu w kwietniu zeszłego roku obiecał, że kontrakt będzie podpisany w lipcu. W lipcu mówił, że w grudniu, a w grudniu, że w lutym. Fachowcy od gazu spodziewają się rychło kolejnego wystąpienia szefa rządu. W środowisku mówi się, że w lutym żadnego kontraktu podpisać się nie uda. W Unii Europejskiej obowiązuje zasada, iż z jednego kierunku powinno się brać nie więcej niż trzecią część dostaw. Dyktują to względy bezpieczeństwa. Polska ponad 70 procent gazu ziemnego kupuje od Rosji. Problem naszego uzależnienia od sąsiedniego mocarstwa politycy zauważyli na początku lat 90. Rozpoczęliśmy wtedy negocjacje z Wielką Brytanią, Holandią i Norwegią. Z rozmów nic nie wyszło. W latach 1993 i 1995 podpisaliśmy kontrakty wiążące nas energetycznie z Rosją - o budowie gazociągu jamalskiego i o długoterminowych dostawach gazu. Ogromne ilości gazu zakontraktowane w Rosji stawiały pod znakiem zapytania zasadność szukania następnych dostawców (ramka). W 1997 roku, zaraz po przejęciu władzy, Jerzy Buzek powołał zespół ds. dywersyfikacji dostaw gazu, polecił także przyspieszyć rozmowy z Norwegami. Rząd zdecydował, że bezpieczeństwo energetyczne zapewni nam tylko bezpośredni dostęp do złoża gazu. To zaś oznaczało konieczność budowy gazociągu z norweskich złóż wprost do północno- -zachodniej Polski. Mimo poparcia rządu rozmowy z Norwegami nie nabierały właściwego tempa. Jedna z przyczyn to prawdopodobnie postawa negocjatorów - byli to ci sami od lat szefowie Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Ludzie PGNiG Ludzie PGNiG mieli jasne wytyczne nakazujące wręcz doprowadzenie do kontraktu norweskiego: Uchwała Sejmu z 9 listopada 1990 r. w sprawie założeń energetycznych Polski do 2010 r. Sejm uznał m.in. konieczność zróżnicowania kierunków dostaw. "Raport w sprawie dostaw gazu ziemnego do roku 2010" z lipca 1992 r., opracowany przez MPiH i PGNiG. Stwierdzono w nim m.in., że dla uniknięcia katastrofy energetycznej konieczne jest doprowadzenie gazu z drugiego kierunku - z Morza Północnego. Raport ten został przyjęty przez KERM w grudniu 1992 r. Minister przemysłu został zobowiązany do podjęcia działań w celu pozyskania gazu ze źródeł na Morzu Północnym i jego tranzytu gazociągiem przez Danię. Kontrola NIK z przełomu 1995 na 1996 r. wykazała, że w sprawie uniezależnienia się od Rosji ponieśliśmy same klęski: - Nie przyniosły spodziewanych efektów działania zmierzające do importu gazu z innych [niż rosyjski] kierunków. Upadła bowiem w połowie 1994 r. koncepcja realizacji gazociągu Polpipe z Morza Północnego po wycofaniu się z tego przedsięwzięcia strony brytyjskiej ze względu na znaczne koszty budowy. Fiaskiem zakończyły się rozmowy z Norweskim Komitetem ds. Sprzedaży Gazu (GFU) - pisał 15 marca 1996 r. wiceszef NIK do Kazimierza Modzelewskiego, przewodniczącego Sejmowej Komisji Stosunków Gospodarczych z Zagranicą. Wśród wniosków Najwyższej Izby Kontroli ponownie znalazło się zobligowanie resortu przemysłu do przyspieszenia negocjacji w sprawie umów na dostawy gazu z innych kierunków niż Rosja, np. Norwegii, Wielkiej Brytanii i innych. Mniej więcej w tym samym czasie, w styczniu 1996 r., "Rzeczpospolita" pisała: "Wbrew temu, co od lat twierdzi PGNiG, firma odpowiedzialna m.in. za zaopatrzenie kraju w gaz ziemny, Polska nie prowadzi rozmów na temat alternatywnych dostaw gazu z Morza Północnego". "Rzeczpospolita" dysponuje pismem z norweskiej firmy Statoil, właściciela złóż na Morzu Północnym, w którym Statoil zaprzecza, jakoby PGNiG składało ofertę zakupu gazu. Tym samym - jeśli nic się szybko nie zmieni - jedynym kierunkiem, z którego importujemy i będziemy w przyszłości importować gaz, pozostanie Rosja. Zaplątany premier Taki stan zastał Jerzy Buzek w 1997 roku. Jedną z pierwszych spraw, jakie poruszył publicznie, było bezpieczeństwo energetyczne i konieczność zróżnicowania źródeł zaopatrzenia w gaz. Mimo tych deklaracji nie doszło do zmian we władzach PGNiG, czyli sprawy gazowe pozostawiono w rękach ludzi, którzy od lat nie umieli o nie zadbać. Dymisje nastąpiły dopiero w 1999 i 2000 r. Stało się wtedy jasne, że nie tylko dywersyfikacja jest bolączką PGNiG. Raport komisji rządowej wskazuje, iż Polska straciła niemal kontrolę nad gazociągiem tranzytowym oraz kablem światłowodowym, biegnącym obok niego. Można wnosić, że z powodu takiego stanu premier postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Czy się udało? W 1999 r. pojechał do Norwegii. Potem, 12 kwietnia 2000 r., po powrocie ze szczytu premierów Rady Państw Morza Bałtyckiego ogłosił: - W lipcu możliwe jest podpisanie umowy między Polską i Norwegią w sprawie budowy gazociągu przez Bałtyk do polskiego wybrzeża. W lipcu przyjedzie premier Norwegii i chcielibyśmy sfinalizować całą sprawę. Rzeczywiście, w lipcu Jens Stoltenberg gościł w Warszawie. Oczekiwana umowa nieoczekiwanie zamieniła się we: "wspólną deklarację w sprawie zapewnienia Polsce dostaw z Norwegii 5 mld metrów sześciennych gazu ziemnego rocznie. To może stworzyć podstawę do budowy nowego gazociągu z norweskiego szelfu kontynentalnego do bałtyckiego wybrzeża Polski". - Negocjacje na temat dostaw norweskiego gazu, zarówno samego kontraktu, jak i budowy nowego gazociągu, zakończą się w grudniu tego roku - zapewnił premier. Niestety, pod koniec roku stało się jasne, że umowy nie da się wynegocjować. Szef rządu musiał 2 stycznia 2001 r. poinformować dziennikarzy, że rozmowy, choć bardzo złożone, są na dobrej drodze. Pytany o termin zakończenia negocjacji, przyznał, że został przesunięty o kilka tygodni: - W żaden sposób nie osłabło nasze przekonanie, że ta umowa jest dobra i korzystna dla obu stron - dodał. Steinhoff w składzie porcelany Dlaczego nic nie wychodzi, skoro tak wielka jest determinacja szefa rządu? Norwegowie są w rokowaniach ostrożni, i trudno im się dziwić. Gazociąg pod dnem Bałtyku ma kosztować prawie miliard dolarów. Polska jest w stanie przyjąć najwyżej 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Do tego Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo - państwowy właściciel sieci gazowniczej - ma być prywatyzowane. Dlatego Norwegowie domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu. Chcą mieć pewność, że sprywatyzowana firma zechce brać gaz, który będzie o 30 procent droższy od rosyjskiego. Norwegowie zastanawiają się, czy w ogóle wchodzić w ten interes. Nasłuchują sygnałów z Polski. A są one niepokojące. Politycy SLD - który ma duże szanse na objęcie rządów w tym roku - otwarcie podważają sens budowy bałtyckiej rury. Wicepremier Steinhoff mówił nam, że ze strony opozycji słychać głosy, iż po ewentualnym zwycięstwie wyborczym porozumienie z Norwegami będzie zakwestionowane. Co więcej, sami członkowie rządu zachowują się, oględnie mówiąc, różnie. Premier Buzek i prezes PGNiG Andrzej Lipko w Zgorzelcu. Uroczysta inaugruracja tzw. małego kontraktu norweskiego odbyła się bez Norwegów. FOT. (C) WOJTEK ROBAKOWSKI / GAZETA WROCŁAWSKA Janusz Steinhoff pojechał 15 stycznia do Szczecina na konferencję poświęconą projektowi konkurencyjnemu dla norweskiego rurociągu. Jest to o tyle dziwne, że premier Buzek wiele razy powtarzał, iż podpisanie umowy z Norwegami jest dla jego gabinetu priorytetowe. Sam Steinhoff mówi oficjalnie: "Nie chcielibyśmy, aby teraz jakikolwiek projekt zagrażał kontraktowi norweskiemu". Mimo to wicepremier wybrał się na spotkanie poświęcone budowie w Policach potężnego terminalu do importu gazu skroplonego. Inwestycją ma się zająć konsorcjum sześciu firm, m.in. Polimex-Cekop i Zakłady Chemiczne "Police". Skroplony gaz przypływałby do Polski na statkach z Libii, Algierii lub Nigerii. Tym sposobem miałoby trafiać do kraju 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Tak się składa, że właśnie 5 miliardów mamy sprowadzać przez podmorską rurę z Norwegii. Pomysłodawca konsorcjum Krzysztof Piotrowski (prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA) nie kryje zresztą, że idea terminalu jest alternatywą dla gazociągu: - Realizacja naszej koncepcji byłaby tańsza od budowy rurociągu norweskiego. Czy jest to koncepcja najlepsza, ocenią eksperci. Jest bezdyskusyjne, że daje dużą niezależność i stanowi impuls dla gospodarki Pomorza Zachodniego - zachwalał w "Głosie Szczecińskim". Premier Steinhoff pytany przez nas o wizytę w Szczecinie bagatelizował sprawę: "Nie znam żadnych sygnałów, by negatywnie odebrano to, iż spędziłem godzinę, słuchając opowieści o skroplonym gazie i możliwości budowy takiej instalacji w Polsce. To nawet nie jest jakiś przedwstępny projekt. To była jakaś koncepcja, co do której mam wątpliwości, czy można przełożyć ją na język ekonomii". Według naszych informacji premier Buzek przyjął wizytę Steinhoffa na tym spotkaniu z najwyższym zdziwieniem i odbył z wicepremierem rozmowę na ten temat. Norweg, czyli rodowity Bawarczyk Cztery dni po wizycie Steinhoffa w Szczecinie przytrafiła się kolejna wpadka. Tym razem rzecz rozegrała się na polu koło Zgorzelca. Premier Buzek pojechał tam, żeby przed kamerami TV odkręcić kurek z gazem. Była to inauguracja tzw. małego kontraktu norweskiego. Impreza miała charakter czysto symboliczny, ponieważ gaz przez stację przesyłową w Laskowie koło Zgorzelca płynie od początku października. Chodziło o to, żeby premier politycznie wsparł trwające negocjacje w sprawie budowy gazociągu z Norwegii. Rzecz zakończyła się blamażem, ponieważ na polu pod Zgorzelcem nie było żadnego Norwega. Nerwowo szukano reprezentanta norweskiej firmy Statoil, ale bez rezultatu. Okazało się, że jedynym "Norwegiem" na polu w Laskowie jest honorowy konsul Norwegii w Niemczech, na dodatek rodowity Bawarczyk, zatrudniony w koncernie rywalizującym ze skandynawskim Statoilem. Polska Agencja Prasowa napisała 19 stycznia, że Buzek rozmawiał w Laskowie z przedstawicielami norweskiego Statoila. Takiej rozmowy być nie mogło. Dlaczego doszło do wpadki? Impreza z premierem odbywała się w piątek, zaproszenia na nią rozesłano dopiero w środę wieczorem. Niemcy zdążyli przyjechać, bo mieli bliżej, Norweg z zarządu Statoila nie zdążył. Andrzej Lipko, prezes PGNiG, tłumaczył, że przedstawiciel Statoila trafił na roboty drogowe na autostradzie z Berlina. Do Zgorzelca przyjechał, ale premiera Buzka już tam nie było. Z naszych informacji wynika, że raport o zgorzeleckiej inauguracji kontraktu norweskiego bez Norwegów trafił na biurko premiera, ale sprawa ucichła. Wiecznie żywy Bernau - Szczecin Wciąż głośna jest sprawa innego konkurencyjnego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau (Niemcy) - Szczecin, który połączyłby Polskę z systemem gazociągów zachodnioeuropejskich. PGNiG jeszcze w 1998 r. negocjowało w sprawie tego gazociągu z Ruhrgasem (największą niemiecką firmą gazowniczą). Jednak rozmowy nie przyniosły efektu. Z Niemcami dogadał się za to Aleksander Gudzowaty - właściciel firmy Bartimpex, wieloletni pośrednik w zakupach gazu od Rosji do Polski. PGNiG jeszcze w 1999 r. popierało ten projekt: - Nie tyle ważne jest, do kogo należy rurociąg, ale kto jest jego operatorem, czyli rządzi strumieniem gazu. My chcemy, by po stronie polskiej było to PGNiG - powiedział "Gazecie Wyborczej" we wrześniu 1999 r. ówczesny prezes PGNiG Stefan Geroń. Problem w tym, że budowa gazociągu Bernau - Szczecin torpeduje budowę rury norweskiej. Dlatego wiceminister gospodarki Jan Szlązak (odszedł z funkcji w 1999 r.) wprost nakazał Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem w sprawie rurociągu Bernau - Szczecin. Oburzony Aleksander Gudzowaty napisał list otwarty do premiera. Potem publicznie zarzucał polskiemu rządowi, że przedkłada zagraniczną firmę Statoil nad polskie przedsiębiorstwo Bartimpex. Wsparcie znalazł wśród prominentnych polityków SLD. O przewagach połączenia Bernau - Szczecin mówią głośno m.in. Wiesław Kaczmarek i Marek Borowski. W końcu (2 lutego) Bartimpex złożył do prokuratury zawiadomienie "o popełnieniu przestępstwa nadużycia władzy przez byłego wiceministra gospodarki Jana Szlązaka, wiceminister skarbu Barbarę Litak-Zarębską i Jerzego Kropiwnickiego jako członka zespołu rządowego ds. dywersyfikacji dostaw gazu". Powodem wystąpienia przez Bartimpex na drogę sądową była decyzja Jana Szlązaka nakazująca Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu przerwanie rozmów z Bartimpeksem. - Podjęto naszym zdaniem bezprawną decyzję, wydano polecenie Polskiemu Górnictwu Naftowemu i Gazownictwu, żeby się wstrzymało z udziałem w tej inwestycji. Tę decyzję wydał pan Szlązak, a on przecież nie ma żadnych uprawnień tego typu. Z kolei pan Kropiwnicki i pani Litak-Zarębska uczestniczyli w prokurowaniu tej decyzji - powiedział PAP Lech Falandysz, który reprezentuje interesy prawne Bartimpeksu. Bartimpex ocenił szkodę z powodu przerwania rozmów na ponad 6 mln złotych. Na własnej piersi Do kolejnych działań, które mogłyby doprowadzić do fiaska norweskich negocjacji, doszło na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy firmy EuRoPol Gaz (spółka polsko-rosyjska powołana do budowy rurociągu jamalskiego). Pod koniec zeszłego roku Aleksander Gudzowaty (jako reprezentant udziałowca, czyli firmy Gas Trading) próbował przeforsować na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy zmiany w statucie EuRoPol Gazu. Miały umożliwić firmie handel gazem na terytorium Polski. Oznaczałoby to, że państwo za darmo oddaje monopol na handel gazem, firmie, w której 48 proc. akcji ma rosyjski Gazprom. Propozycję udało się zablokować. Gdyby przeszedł pomysł szefa Bartimpeksu, EuRoPol Gaz stałby się groźnym konkurentem dla PGNiG. Zagroziłoby to także koncepcji prywatyzacji PGNiG. Ministerstwo Skarbu chce podzielić tę spółkę na siedem mniejszych. Cztery zajmowałyby się dystrybucją gazu i konkurowały ze sobą. Inwestorzy przejęliby długi, zapłacili za te firmy i zainwestowali w ich rozwój. Z naszych informacji wynika, że rozważana jest możliwość sprzedaży północno-zachodniej spółki dystrybucyjnej Norwegom. Miałoby to ich dodatkowo zachęcić do budowy gazociągu do naszego kraju. Spółki, w których udziały ma rosyjski Gazprom, stosowały lub próbowały stosować metody wchodzenia na wewnętrzny rynek w innych krajach Europy Wschodniej. W ten sposób rosyjski koncern stał się firmą współdecydującą o warunkach działania na danym rynku gazowym. Tak było na przykład w Bułgarii. W tym kraju Gazprom, korzystając z groźby zakręcenia kurków, konsekwentnie występował z ofertami umorzenia części długów gazowych w zamian za udziały w bułgarskich firmach przemysłu petrochemicznego oraz gazowniczego. Taktyka przyniosła rezultaty: zgodnie z podpisaną w 1998 roku umową za umorzenie części bułgarskiego zadłużenia Gazprom przejął od państwowego Bułgargazu 100 procent udziałów w spółce Topenergy, przejmując kontrolę nad komercyjną dystrybucją gazu wewnątrz kraju. Rozmowy z Norwegami są trudne. W dodatku cały czas dzieje się coś wokół tych negocjacji. W tych warunkach determinacja premiera, by doprowadzić sprawę do końca, jest godna uznania. Pytanie, czy Jerzemu Buzkowi się uda, czy też będzie kolejnym szefem rządu, który nie poprawi bezpieczeństwa energetycznego kraju. Współpraca Artur Morka
Ślimaczące się od lat negocjacje w sprawie umowy na dostawy gazu z Norwegii zdenerwowały Jerzego Buzka. Za punkt honoru postawił sobie jak najszybsze podpisanie kontraktu na budowę gazociągu, który da nam bezpośrednie połączenie ze złożami na Morzu Północnym i częściowo uniezależni od dostaw z Rosji. Szef rządu w kwietniu zeszłego roku obiecał, że kontrakt będzie podpisany w lipcu. W lipcu mówił, że w grudniu, a w grudniu, że w lutym. Fachowcy od gazu spodziewają się rychło kolejnego wystąpienia szefa rządu. W środowisku mówi się, że w lutym żadnego kontraktu podpisać się nie uda.W Unii Europejskiej obowiązuje zasada, iż z jednego kierunku powinno się brać nie więcej niż trzecią część dostaw. Dyktują to względy bezpieczeństwa. Polska ponad 70 procent gazu ziemnego kupuje od Rosji. W latach 1993 i 1995 podpisaliśmy kontrakty wiążące nas energetycznie z Rosją - o budowie gazociągu jamalskiego i o długoterminowych dostawach gazu. Ogromne ilości gazu zakontraktowane w Rosji stawiały pod znakiem zapytania zasadność szukania następnych dostawców.W 1997 roku, zaraz po przejęciu władzy, Jerzy Buzek powołał zespół ds. dywersyfikacji dostaw gazu, polecił także przyspieszyć rozmowy z Norwegami. Rząd zdecydował, że bezpieczeństwo energetyczne zapewni nam tylko bezpośredni dostęp do złoża gazu. To zaś oznaczało konieczność budowy gazociągu z norweskich złóż wprost do północno-zachodniej Polski. Mimo poparcia rządu rozmowy z Norwegami nie nabierały właściwego tempa. Jedna z przyczyn to prawdopodobnie postawa negocjatorów - byli to ci sami od lat szefowie Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Norwegowie są w rokowaniach ostrożni, i trudno im się dziwić. Gazociąg pod dnem Bałtyku ma kosztować prawie miliard dolarów. Polska jest w stanie przyjąć najwyżej 5 miliardów metrów sześciennych gazu. Do tego Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo - państwowy właściciel sieci gazowniczej - ma być prywatyzowane. Dlatego Norwegowie domagają się gwarancji rządowych na odbiór gazu. Chcą mieć pewność, że sprywatyzowana firma zechce brać gaz, który będzie o 30 procent droższy od rosyjskiego. Norwegowie zastanawiają się, czy w ogóle wchodzić w ten interes. Nasłuchują sygnałów z Polski. A są one niepokojące. Politycy SLD - który ma duże szanse na objęcie rządów w tym roku - otwarcie podważają sens budowy bałtyckiej rury. Wicepremier Steinhoff mówił nam, że ze strony opozycji słychać głosy, iż po ewentualnym zwycięstwie wyborczym porozumienie z Norwegami będzie zakwestionowane. Wciąż głośna jest sprawa innego konkurencyjnego projektu. Chodzi o gazociąg Bernau (Niemcy) - Szczecin, który połączyłby Polskę z systemem gazociągów zachodnioeuropejskich. Rozmowy z Norwegami są trudne. W dodatku cały czas dzieje się coś wokół tych negocjacji. W tych warunkach determinacja premiera, by doprowadzić sprawę do końca, jest godna uznania. Pytanie, czy Jerzemu Buzkowi się uda, czy też będzie kolejnym szefem rządu, który nie poprawi bezpieczeństwa energetycznego kraju.
WIELKA BRYTANIA Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej Dwa oblicza thatcheryzmu EWA TURSKA z Londynu Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii. W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej. Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu. Podatkowe straszaki Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych. Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja. Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię. Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu. Plakat na cenzurowanym Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi. W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych. Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent. Major i Blair zdejmują rękawice Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia. Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów. Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem. Liderzy czy programy Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter. Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej. Nadszedł czas zmiany Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier. Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom). Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu. Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach. Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze.
Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii. W Wielkiej Brytanii, gdzie nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair.Ostatnie sondaże potwierdzają znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja.Tony Blair Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu.Oba te wątki przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. torysi opublikowali wizerunek Tony Blaira jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków.Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atakna przywódcę. premier i jego główny współpracownik nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia. Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne.
FIRMY Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów Stan chroniczny RYS. ROBERT DĄBROWSKI JERZY DRYGALSKI Eksperci i politycy są zaniepokojeni. Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. W 1998 roku osiągnął poziom 18,8 miliarda dolarów, w 1999 roku - 18,5 miliarda. Głównym powodem tak wysokiego deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Z tego powodu deficyt w handlu zagranicznym może być - jeszcze przez wiele lat - chronicznym stanem polskiej gospodarki. Deficyt w bilansie handlowym przez lata nie budził większych zastrzeżeń. Panowało przekonanie, że jest to dowód szybkiego napływu nowoczesnych technologii i urządzeń do przedsiębiorstw w konsekwencji czego nastąpi ich modernizacja i wzrost konkurencyjności. To zaś umożliwi wzrost eksportu. Efekt miał być tym większy, że dopływ zachodnich maszyn i urządzeń był sprzęgnięty z prywatyzacją i restrukturyzacją sektora państwowego, bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi oraz rozwojem firm prywatnych. Polskie przedsiębiorstwa zrobiły wiele, aby dostosować się do wymogów gospodarki rynkowej. Efektem tego wysiłku jest wzrost produkcji, modernizacja firm, reorientacja eksportu, rozwój małego biznesu, postępy prywatyzacji. Są to fakty niepodważalne. Jednak dystans między zachodnimi i polskimi firmami jest nadal poważny. Dokonany postęp nie znalazł także odzwierciedlenia w eksporcie - w jego dynamice i strukturze. Nadto ujawniły się silne bariery rozwoju. Ślimacząca się restrukturyzacja Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. W wielu branżach restrukturyzacja była podjęta zbyt późno, realizowana połowicznie lub błędnie. W niektórych branżach zmiany są więcej niż skromne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów. Związki zawodowe uzyskały faktyczne prawo weta. Po dziesięciu latach daleko jest jeszcze do zakończenia restrukturyzacji i prywatyzacji. Uwaga wszystkich rządów koncentrowała się przede wszystkim na branżach politycznie i społecznie wrażliwych - górnictwie, hutnictwie, cukrownictwie, PKP, zbrojeniówce, energetyce. Aby uniknąć konfliktów, decydowano się na wiele ustępstw. Znany jest dyktat kopalń czy PKP. W konsekwencji rosły koszty i upływał czas. Przedłużanie procesu prywatyzacji i restrukturyzacji jest bardzo szkodliwe, cena zaniechania wysoka. Jest to okres konfliktów, niepewności, żmudnych prac przygotowawczych, niekończących się negocjacji, wystawania w ministerialnych przedpokojach. Menedżerowie nie są w stanie koncentrować się na rozwoju. A świat ucieka, konkurencyjne firmy modernizują się i poprawią efektywność. Dlatego w wielu branżach luka technologiczna nie zmniejsza się. Transformacja gospodarki dokonuje się w okresie gwałtownych zmian w gospodarce światowej i jej globalizacji. Restrukturyzacja, zwłaszcza branż społecznie wrażliwych, nie jest łatwa. Jednak można i trzeba było ją robić z większą determinacją. W Polsce stopniowo i stosunkowo długo następowało przewartościowanie poglądów na temat roli państwa w gospodarce, ochrony przedsiębiorstw, roli inwestorów zachodnich. Polska weszła w okres transformacji z anachroniczną strukturą gospodarki (dominacja branż tradycyjnych, wysoki stopień monopolizacji), dotkliwym brakiem kapitału i technologii. Prosta restrukturyzacja jest na ogół niewystarczająca. Konieczne są głębsze zmiany. To jednak oznacza ograniczenie roli tradycyjnych branż przemysłowych lub ich upadek oraz gwałtowny zwrot ku usługom i nowoczesnym technologiom. Ten proces obecnie zachodzi. Nadprodukcja Żywiołowa modernizacja ma i drugą stronę - prowadzi do nadmiernej rozbudowy mocy wytwórczych i w konsekwencji do ostrej walki konkurencyjnej, pogłębionej jeszcze przez otwarcie granic, zagraniczną konkurencję i szarą strefę. Ciężkie i niedoceniane są konsekwencje kryzysu rosyjskiego. Nadprodukcja nakłada kaganiec na wzrost cen produktów i usług oraz prowadzi do ograniczonego wykorzystania mocy wytwórczych. Dlatego w wielu branżach ceny sprzedawanych produktów nie nadążają za inflacją. W niektórych trwa wyniszczająca wojna cenowa. Tymczasem koszty rosną w zawrotnym tempie. Rozwierają się nożyce między tempem wzrostu cen produktów i usług a tempem wzrostu kosztów. Dlatego katastrofalnie - i to od kilku lat - kurczy się rentowność polskich firm. W 1999 roku wynik finansowy netto przedsiębiorstw pogorszył się aż o 82,7 procent. Rentowność obrotu netto spadła z 1,3 procent w 1998 do 0,2 w 1999 roku. Z kolei spadająca rentowność to kurczące się środki na rozwój i dalszą konieczną modernizację. Konieczną, ponieważ produktywność większości firm jest nadal niska. Nie byłoby tych problemów, gdyby polskie firmy były w stanie więcej eksportować. Mimo wysiłków eksport nie rośnie jednak wystarczająco szybko. Nadprodukcja i nasilająca się konkurencja na rynku wymuszały i wymuszają kolejną falę restrukturyzacji (fuzje, przejęcia upadłości i likwidacje, redukcje pracowników itd.). Upadają nawet całe branże (w przemyśle lniarskim pozostały na przykład dwie spółki, w tym jedna rentowna). Trudno jeszcze ocenić skutki tej fali. Ograniczony dostęp do kapitału Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Dostęp do nich jest ograniczony. Realne oprocentowanie kredytów stale utrzymuje się w granicach 8 - 10 punktów powyżej inflacji. Dlatego spada rola kredytów jako źródła finansowania rozwoju. Oprocentowanie kredytów jest tak wysokie, ponieważ utrzymuje się relatywnie niska skłonność do oszczędzania ludności. To z kolei skłania banki do wysokiego oprocentowania kredytów dla przedsiębiorstw. Poza tym wiele firm nie spełnia kryteriów stawianych przez banki lub wręcz nie ma zdolności kredytowej. Banki po doświadczeniach z początku lat dziewięćdziesiątych są, i słusznie, ostrożne, a i tak procentowo w ich portfelach rosną kredyty III i IV grupy. Jest to sygnał narastających trudności firm. Brak wystarczających środków obrotowych prowadzi w wielu przypadkach do ograniczenia sprzedaży, rezygnacji z kontraktów itd., pogłębiając i tak trudną sytuację. Gorsze wyniki ograniczają środki na rozwój, zatem firmy zmniejszają inwestycje lub pożyczają za granicą. W 1999 roku środki własne przedsiębiorstw przeznaczone na cele rozwojowe zmalały w porównaniu z 1998 rokiem o 10,1 procent, z tego w produkcji o 21,8 procent. Zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw zwiększyło się do 25 miliardów dolarów i przypuszczalnie będzie rosło. Być może gdyby rząd wsparł rozwój rynku niepublicznego, gdyby bardziej aktywnie zachęcał do wejścia do Polski fundusze inwestycyjne typu venture capital, mogłoby być lepiej. Wymagałoby to jednak zmian w systemie podatkowym i generalnie zmiany sposobu podejścia Ministerstwa Finansów. Nadmierne obciążenia Transformacja musi kosztować. Rozbudzone są społeczne aspiracje. Ludzie chcą więcej zarabiać. Kosztuje modernizacja służby zdrowia, oświaty, sytemu emerytalnego. Konieczna jest także osłona socjalna zmian. Jest to zrozumiałe. Jednak przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Bardzo wysokie są koszty pracy i zwolnień pracowników. Wysokie są podatki - i te pośrednie, i te bezpośrednie. Firmy obciążane są rozmaitymi opłatami. Warto porównać całość obciążeń, w tym koszty uzyskania przychodów i stawki amortyzacyjne oraz bodźce do inwestowania u nas i w innych krajach. Nadto przepisy są w wielu przypadkach niejasne lub ciągle się zmieniają. Większość polityków dostrzega tę sytuację. Jednak poważne napięcia w budżecie skłaniają do skrzętnego - najczęściej kosztem przedsiębiorstw - poszukiwania dodatkowych dochodów. Słaba innowacyjność Dzięki dopływowi technologii do większości polskich firm modernizowano produkcję, jednak zazwyczaj nie były one w stanie dalej samodzielnie jej rozwijać. Konieczna dla poprawy konkurencyjności innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. Złożyło się na to wiele przyczyn. Gospodarka nakazowa wręcz zniechęcała do postępu. Był on "wtłaczany" z zewnątrz. W latach dziewięćdziesiątych działy badawczo-rozwojowe były w pierwszej kolejności likwidowane. Upadły instytuty naukowo-badawcze. Postęp wymaga też poważnych nakładów, a środki zawsze były dotkliwie ograniczane. W wielu branżach nawet środki z amortyzacji były przeznaczane na bieżące potrzeby. W sytuacji nierównowagi technologicznej - zapóźnienia większości firm - nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu. Inwestycje zagraniczne, zwłaszcza firm działających globalnie, komplikują ten obraz. Transfer technologii odbywa się w ramach tych firm i jest podporządkowany ich globalnej polityce. Działając w polskim środowisku, pozytywnie na nie oddziałują, wymuszając modernizację i zmiany w kulturze korporacyjnej. Jednak znaczna część obrotów i więzi kooperacyjnych odbywa się w ramach samych firm i ich tradycyjnych kooperantów. Wyrazem tego jest wysoce ujemny - jak dotąd - wynik netto w obrotach tych firm. Mały biznes bez euforii Osobną kwestią jest nierozwiązany od lat problem wspierania rozwoju małego biznesu. Oprócz mnożenia programów postęp jest niewielki. Firm takich jest mało i są one słabe ekonomiczne. Na tysiąc obywateli przypada 27 firm, na Węgrzech 51, a w Czechach 68. Niskie są wydatki inwestycyjne tych firm. Konieczna reorientacja Truizmem jest, że podstawą zdrowej gospodarki są zdrowe przedsiębiorstwa. Nie jest jednak tak, że zdrowe przedsiębiorstwa powstają same z siebie. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła deregulacja, liberalizacja i demonopolizacja gospodarki. Dzięki temu uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak drugiego kroku - budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju. Dwa problemy wydają się szczególnie ważne. Przede wszystkim konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Cena zaniechania jest bowiem zbyt wysoka. Ślimaczenie się restrukturyzacji i zmian systemowych deformuje perspektywę i odciąga od myślenia o przyszłości. Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój. Wymaga to przełamania dominującej w Polsce orientacji prosocjalnej, koncentracji na tym, jak zarobić i jak stymulować rozwój firm, nie zaś jak dzielić to, co one wytworzyły. Wymaga to zmian systemu podatkowego i kodeksu pracy oraz aktywnego i nowoczesnego wsparcia przedsiębiorstw przez rząd. Nie chodzi o dotacje i ulgi, ale o nowoczesny system regulacji, wsparcie informacyjne i instytucjonalne, stymulowanie rozwoju najnowocześniejszych branż. Autor był wiceministrem przekształceń własnościowych i szefem komisji likwidacyjnej RSW.
Eksperci i politycy są zaniepokojeni. Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. Głównym powodem jest niska konkurencyjność polskich firm. Z tego powodu deficyt w handlu zagranicznym może być - jeszcze przez wiele lat - chronicznym stanem polskiej gospodarki. Polskie przedsiębiorstwa zrobiły wiele, aby dostosować się do wymogów gospodarki rynkowej. Efektem jest wzrost produkcji, modernizacja firm, reorientacja eksportu, rozwój małego biznesu, postępy prywatyzacji. Jednak dystans między zachodnimi i polskimi firmami jest nadal poważny. Dokonany postęp nie znalazł także odzwierciedlenia w eksporcie. Nadto ujawniły się silne bariery rozwoju. Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku. Po dziesięciu latach daleko jest jeszcze do zakończenia restrukturyzacji i prywatyzacji. Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Realne oprocentowanie kredytów stale utrzymuje się w granicach 8 - 10 punktów powyżej inflacji. Dlatego spada rola kredytów jako źródła finansowania rozwoju. Transformacja musi kosztować. Rozbudzone są społeczne aspiracje. Ludzie chcą więcej zarabiać. Kosztuje modernizacja służby zdrowia, oświaty, sytemu emerytalnego. Jest to zrozumiałe. Jednak przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Dzięki dopływowi technologii do większości polskich firm modernizowano produkcję, jednak zazwyczaj nie były one w stanie dalej samodzielnie jej rozwijać. Konieczna dla poprawy konkurencyjności innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. W sytuacji nierównowagi technologicznej - zapóźnienia większości firm - nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu. Dwa problemy wydają się szczególnie ważne. Przede wszystkim konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój.
MEDYCYNA Nowe środki farmaceutyczne mogą bez powikłań likwidować ból Superaspiryna w natarciu RYS. MAREK KONECKI ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Amerykańskie koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży nowej generacji środki przeciwbólowe, reklamowane jako "superaspiryna". Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, ale podejrzewa się, że mogą być też przydatne w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelit. W Polsce tymczasem wycofywane są przestarzałe preparaty - m.in. popularne tabletki od bólu głowy "z krzyżykiem". Leki przeciwbólowe, w tym głównie tzw. niesteroidowe środki przeciwzapalne, są jednymi z najczęściej stosowanych farmaceutyków. Jedynie z powodu schorzeń stawów co roku udzielanych jest w Polsce 15 mln porad oraz wypisywanych jest 14 mln recept (na całym świecie - ponad 480 mln). Jeszcze więcej tego typu leków zażywanych jest przez chorych we własnym zakresie - bez recepty. Tym bardziej, że są pomocne w uśmierzaniu innych często występujących dolegliwości, jak bóle głowy oraz kręgosłupa. Są dość bezpieczne, ale nie pozbawione działań niepożądanych, szczególnie gdy są stosowane przewlekle lub w większych dawkach. Stąd coraz większe zainteresowanie preparatami skutecznymi, a jednocześnie najmniej szkodliwymi. Taki jest też powód od dawna już oczekiwanej w kraju decyzji wycofania z użycia starszej generacji leków przeciwbólowych zawierających fenacetynę, jak tabletki z krzyżykiem oraz pyralgina. Ostrożnie z lekami Przewodniczący Komisji Rejestracji Leków Aleksander Mazurek zapowiedział, że środki te znikną z polskiego rynku prawdopodobnie w ciągu pół roku - do wyczerpania się zapasów. Tak postąpiono już przed wieloma laty w większości innych krajów, jak tylko zaczęto podejrzewać, że mogą one doprowadzić do przewlekłej niewydolności nerek - tzw. zespołu nerki analgetycznej. Według danych europejskich, cierpi z tego powodu od 2,5 do 44 proc. pacjentów wymagających hemodializy (podłączenia do sztucznej nerki). Nie wiadomo, jak dużo takich chorych jest w Polsce. "Przewodnik farmakoterapii" zwraca jedynie uwagę, że okoliczności powstania tego uszkodzenia nie są w pełni wyjaśnione. "Przypisywanie roli jedynego winowajcy fenacetynie nie potwierdziło się: w wielu krajach po jej wycofaniu częstość uszkodzeń nerek zmniejszyła się tylko nieznacznie." U wielu chorych odstawienie leku prowadzi do częściowego cofnięcia się zmian. Dlatego za bardziej ryzykowne uznaje się długotrwałe i systematyczne (zwłaszcza codziennie) przyjmowanie dużych dawek wszelkich preparatów przeciwbólowych, zwłaszcza więcej niż tylko jednego. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwane jest wprowadzenie nowej generacji pochodnych aspiryny. Ich producenci twierdzą, że zachowują one niektóre zalety popularnej pigułki, ale pozbawione są jej podstawowej wady: przy dłuższym zażywaniu nie wywołują dolegliwości przewodu pokarmowego - bólów, nudności, wymiotów i zaburzeń trawienia lub pobolewania wątroby. Takim lekiem jest Celebrex amerykańskiej firmy Searl, zarejestrowany w grudniu 1998 r. przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) w leczeniu gośćca (choroby zwyrodnieniowej stawów) oraz reumatoidalnego zapalenia stawów (choroby autoimmunologicznej). Przewiduje się, że jeszcze w tym roku ma być dopuszczony do sprzedaży Vioxx koncernu farmaceutycznego MSD, a w przygotowaniu jest kilkanaście innych środków o podobnym działaniu takich potentatów, jak Johnson & Johnson oraz GlaxoWellcome. W Polsce jak na razie dostępny jest jedynie Meloxicam niemieckiej firmy Boehringer Ingelheim, wskazany do leczenia reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby zwyrodnieniowej stawów, lumbago, postrzału oraz dny. Fatalne powikłania Aspiryna jest jednym z najczęściej stosowanych środków i na pewno takim pozostanie, jednak ze względu na ryzyko powikłań coraz częściej wypierana jest w niektórych dolegliwościach przez inne farmaceutyki. Przykładem jest paracetamol, nie powodujący zaburzeń jelito-żołądkowych, zalecany w łagodzeniu lekkich i średnich bólów, raczej nie związanych z procesami zapalnymi, jak bóle menstruacyjne i urazy, a także bóle głowy, zębów i kręgosłupa. Polecany jest nawet w bólach reumatoidalnych, gdy nie pomaga użycie jednego niesteroidowego leku przeciwzapalnego, bo włączenie jeszcze jednego preparatu o podobnym działaniu ze względu na powikłania nie jest wskazane. Nową konkurencją dla kwasu acetylosalicylowego mogą być "superaspiryny", przydatne np. w uśmierzaniu dolegliwości wywołanych przez schorzenia reumatyczne. Cierpiący na nie ludzie muszą całymi latami zażywać środki przeciwbólowe, głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne, powodujące u co trzeciego chorego uszkodzenia śluzówki żołądka. Co jest tym bardziej niepokojące, że u wielu z nich wykrywane są dopiero wtedy, gdy wywołują krwawienia wewnętrzne. W Polsce nie jest znana liczba tego rodzaju powikłań. Wiadomo jedynie, że w USA wskutek ich zażywania co roku 100 tys. chorych trafia do szpitala z powodu wrzodów przewodu pokarmowego, a u 10-20 tys. chorych doprowadzają one do zgonu. Według dr Gurkipala Singha z Uniwersytetu Stanforda w Kalifornii, tragedie zdarzają się częściej niż zgony spowodowane astmą, rakiem szyjki macicy oraz czerniakiem skóry. Wprowadzane obecnie leki nowej generacji powinny być mniej szkodliwe, gdyż mają to samo działanie terapeutyczne - przeciwzapalne i przeciwbólowe, a przy tym zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego. W ich opracowaniu uczeni wykorzystali odkrycie, iż niesteroidowe leki przeciwzapalne w różnym stopniu hamują działanie dwóch enzymów cykloksygenazy (COX-1 oraz COX-2), wykorzystywanych do produkcji prostaglandyn: pierwszy osłania przewód pokarmowy, a drugi uczestniczy w procesach zapalnych. Wystarczyło zatem zastosować preparat, który działa selektywnie - tylko na jeden enzym (COX-2), związany tylko z procesami zapalnymi. U zdrowego człowieka enzym ten występuje tylko w śladowych ilościach, pod wpływem zapalenie nasila ból i wydłuża stan zapalny. Wystarczy zatem zablokować jego działanie, by uniknąć działań niepożądanych, wywołanych hamowaniem enzymu COX-1, biorącego udział w ochronie żołądka, nerek i utrzymaniu prawidłowej krzepliwości krwi. Nadzieje i kontrowersje Pierwsze wybiórczo działające środki hamują działanie niepożądanego enzymu 100 razy silniej niż COX-1. Kolejne preparaty mają być jeszcze bardziej skuteczne. Będą przydatne zarówno w leczeniu reumatyzmu, jak i bólów zębów, bólów pooperacyjnych oraz dolegliwości menstruacyjnych, a nawet w zapobieganiu chorobie Alzheimera oraz rakowi jelita grubego. Jednak nie wszyscy specjaliści się z tym zgadzają. Krytycy twierdzą, że leki te nie zostały jeszcze dostatecznie przebadane. Enzym COX-2 prawdopodobnie nie jest wyłącznie "czarną owcą", gdyż pełni w organizmie również ważne funkcje - w nerkach, naczyniach krwionośnych, kościach, szpiku kostnym oraz w mózgu. Jej blokowanie może zatem wywoływać inne, nie znane jeszcze powikłania, np. zaburzenia pracy nerek oraz odnowy tkanki kostnej. Środki te nie zastąpią tradycyjnej aspiryny, która blokując enzym COX-1 obniża krzepliwość krwi, a tym samym zmniejsza ryzyko zawału serca oraz udaru niedokrwiennego mózgu. Zawsze zatem będzie pomocna w profilaktyce chorób układu krążenia, co potwierdzają opublikowane niedawno przez "JAMA" badania Jiang He z Uniwersytetu Chicagowskiego. Poza tym superaspiryny nie zawsze tak skutecznie likwiduję bóle, jak starsze leki. Nie będą zatem lepszą ofertą dla każdego chorego. Mogą jednak okazać się niezastąpione u tych osób, które muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe.
Koncerny farmaceutyczne wprowadzają do sprzedaży pochodne aspiryny nowej generacji. Leki te przeznaczone są dla ludzi cierpiących na choroby reumatyczne, którzy muszą przewlekłe zażywać środki przeciwbólowe. "Superaspiryny" zmniejszają ryzyko powikłań przewodu pokarmowego, hamują bowiem działanie niepożądanego enzymu COX-2, wydłużającego stan zapalny, nie blokując przy tym działania enzymu COX-1, osłaniającego przewód pokarmowy.
MSWIA Premier wybiera Marka Biernackiego Koniec bezkrólewia Prawy opozycjonista Marek Biernacki urodził się w1959 roku w Sopocie. Od r.1980 był związany ze środowiskiem Młodej Polski. W 1985 r. ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W latach 1982 - 1989 działał w podziemnych strukturach NSZZ "Solidarność". W latach 1985 - 1989 pracował naukowo w Muzeum Historii Miasta Gdańska w oddziale Wieża Więzienna-Katownia i w Katedrze Kryminalistyki UG. Aleksander Hall (AWS): - Marek jest na pewno konsekwentny, operatywny, raczej zamknięty, być może nawet skryty. Nie lubi eksponować własnej osoby, nie promuje siebie. On jest od rozwiązywania konkretnych problemów. Ma poglądy zdecydowanie prawicowe i antykomunistyczne. Ale nie angażował się w działalność polityczną typu partyjnego. Z opozycją zetknął się za pośrednictwem mojego brata. Jerzy Hall: - Był to rok 1980. Ja byłem pracownikiem Katedry Kryminalistyki UG, on studentem II roku. Trafił do mnie jako czytelnik bezdebitowego "Bratniaka", pisma Ruchu Młodej Polski. Od razu było widać jego szczerze patriotyczne poglądy. Kiedy nastał stan wojenny, długo wręcz prosił o robotę w podziemiu. Skontaktowałem go z odpowiednimi ludźmi. Zaczynał od najniższego pułapu. Był kolporterem. Kolportował wszystko, co tylko było w jego zasięgu. Potem zaczął przeskakiwać kolejne szczeble w tajnych strukturach techniczno-kolportażowych. Na nim można było bezwzględnie polegać. Cechował się żelazną konsekwencją, rzetelnością i sumiennością. Jeśli miał coś wykonać, było wiadomo, że to zrobi. Marka mógł wyłącznie powstrzymać jakiś kataklizm, np. trzęsienie ziemi. Studentem był dobrym, ale nie olśniewającym. To efekt ogromnego zaangażowania w pracę podziemną. Jego poglądy można określić jako syntezę tego, co najlepsze w nurtach endeckim i piłsudczykowskim. Jest człowiekiem głęboko religijnym, przywiązanym do wartości tradycyjnych. Jest trwały w przyjaźniach i lojalny. Choć trudno zdobyć jego zaufanie. Jest prawy, wierny swoim poglądom. Jeden z działaczy gdańskiego podziemia, pragnący zachować anonimowość: - Pochodzi z rodziny robotniczej. W naszej grupie podziemnej było dwóch Marków - Zdrojewski i Biernacki. Dla odróżnienia pierwszy miał pseudonim Mały, a Biernacki - Gruby. Nie lubił i nie lubi komunistów. Przyjaciół ma w różnych kręgach politycznych od Unii Pracy, przez SKL, po ZChN. Jego poglądy odpowiadają konserwatyzmowi brytyjskiemu. Zawsze się cechował dużą samodzielnością i niezależnością. Jest uczciwy, nie ulega wpływom. Jego zaufanie zdobywa się powoli. Unika prezentów i darów, bo ich przyjęcie może rodzić co najmniej zobowiązania. (Żonaty. Bezdzietny. Mieszka w M-4 w typowym blokowisku. Biernaccy mają starego fiata uno). Na studiach był aktywnym członkiem Koła Naukowego Kryminalistyki. Siedziba Koła mieściła się w Katowni, zabytkowej budowli położonej na gdańskiej Starówce. Członkowie Koła poza tym, że prowadzili dysputy naukowe i polityczne, od czasu do czasu urządzali w Katowni imprezy towarzyskie połączone ze śpiewaniem pieśni patriotycznych. W czasie jednej z nich interweniowały oddziały ZOMO. Czy można sobie wyobrazić lepszy tytuł w prasie podziemnej - "Interwencja ZOMO w Katowni"? Skuteczny likwidator W maju 1991 r. powołany został na stanowisko wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR w Gdańsku i był nim do 1997 r. Wygrał 8 procesów o bezprawne zagarnięcie mienia po PZPR przez SdRP. Za rządów koalicji SLD - PSL w listopadzie 1996 r. wojewoda gdański cofnął mu pełnomocnictwa, kilka miesięcy po tym, gdy Biernacki wystąpił do ministra sprawiedliwości o wprowadzenie do statutów partii politycznych zapisu zobowiązującego ich władze do samorozwiązania w razie niemożliwości spłacenia długów. Jerzy Hall: - Kiedy został likwidatorem majątku b. PZPR, niektórzy koledzy z dawnej opozycji pukali się w czoło i mówili - Marek zwariował. Z postkomunistami się nie wygra. Tymczasem on powoli zbierał materiały, wytaczał procesy, czynił apelacje. I wygrywał. Kiedy urodziło się mi dziecko zaprosiłem kolegów, w tym Marka, na przyjęcie. Koledzy już po północy zdecydowali się pójść spać. Marek z Maćkiem Płażyńskim o szóstej rano, gdy kończyła się godzina milicyjna, byli rześcy i gotowi do wymarszu. W Ruchu Społecznym AWS W 1997 r. był członkiem założycielem Ruchu Społecznego AWS. Do Sejmu wszedł z listy krajowej. Kandydując w Gdańsku uzyskał ponad 4 tysiące głosów, jednak nie wystarczyło to do zdobycia mandatu z okręgu. Mariusz Kamiński (Liga Republikańska): - Marek jest pracowity, solidny, lojalny wobec ludzi, z którymi współpracuje, bardzo ideowy, o zdecydowanych prawicowych poglądach. Cieszy się zaufaniem Mariana Krzaklewskiego. Nie bierze jednak udziału w rozgrywkach partyjnych i frakcyjnych. Jest członkiem RS, ale nie chciał być funkcyjnym. To typ państwowca. Będzie porządkował to, co zostało po Tomaszewskim, i kontynuował to, co robił Pałubicki. Biernacki w czasie ostatniego zamieszania wokół resortu spraw wewnętrznych, po kolejnych dymisjach Krzysztofa Bondaryka, Sławomira Petelickiego i Wojciecha Brochwicza, w swoich wypowiedziach trzymał stronę ministra Janusza Pałubickiego. Specsłużby Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jest współautorem tzw. ustawy teczkowej, ustanawiającej Instytut Pamięci Narodowej oraz ustawy o ochronie informacji niejawnych. W pracach nad tymi ustawami był przewodniczącym sejmowych komisji nadzwyczajnych. Konstanty Miodowicz (AWS), członek tej samej komisji: - Marek jest bardzo pracowity, pełen różnych dobrych pomysłów, aktywny w pracy komisji. Budzi dużą sympatię jako kolega. Zbigniew Siemiątkowski (SLD): - Wychodzi na to, że komisja ds. służb jest "ministrotwórcza". Ja też z komisji wyszedłem na szefa MSW. Miałem za sobą dwie kadencje w Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych i dwa lata w Politycznym Komitecie Doradczym przy ministrze Milczanowskim, a on ma tylko doświadczenia ze speckomisji. Ale jest młody, dynamiczny, nauczy się resortu. I tak na starcie ma lepsze przygotowanie niż jego bezpośredni poprzednik. Szef MSWiA, ale nie wicepremier Zgodnie z zapowiedziami Jerzego Buzka resort nie zostanie podzielony, ale zostaną z niego wyłączone niektóre działy, a wojewodowie przejdą pod bezpośredni nadzór premiera. Nowe ministerstwo ma być odpowiedzialne głównie za sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego. W projekcie budżetu rząd założył jednak realny wzrost nakładów na bezpieczeństwo jedynie o 2,7 procent. - Oznacza to, że ten dział, ogłaszany w "nowym otwarciu" premiera jako priorytet, pozostanie nim jedynie na papierze - mówią politycy opozycji. Biernacki będzie szefem resortu, ale nie będzie wicepremierem. Leszek Miller (SLD): - Według mnie ta nominacja nie ma żadnego znaczenia, bo cały ten układ koalicyjny jest niekompetentny. Zmiana jednego człowieka na drugiego niczego nie zmieni. Najpierw pan premier chciał rozbić resort, bo uznawał, że jest zbyt potężny. Teraz zrezygnowano z rozbicia, trzeba było znaleźć kogoś, kto nie jest zagrożeniem ekipy Krzaklewskiego i Buzka. Piotr Żak (AWS): - W Sejmie mamy miejsca tuż obok siebie. Jest spokojny, zrównoważony, znany z precyzji działania, twardo trzymający się pewnych zasad, skromny i pracowity. Dlaczego nie będzie wicepremierem? - to pytanie do premiera. Myślę, że chodzi o to, by właśnie nie łączyć funkcji w resorcie z teką wicepremiera, a skuteczność zależy od cech człowieka. Jan Lityński (UW): - Kompetentny, rozsądny, pokazał, że potrafi rozwiązywać problemy i działać niekonwencjonalnie. Jego słaby punkt to brak siły politycznej. Zbigniew Siemiątkowski: - Jeżeli nie będzie wicepremierem i nie ma samodzielnej pozycji, to będzie posłusznym wykonawcą poleceń premiera. Konstanty Miodowicz: - Rozdzielenie funkcji ministra i wicepremiera to powrót do normalności. Nie widzę powodu, by szef MSW, mający ogromną władzę, musiał łączyć ją z pracą wicepremiera. Lepiej, żeby zajął się resortem. Anna Marszałek, Piotr Adamowicz
Marek Biernacki będzie szefem ministerstwa praw wewnętrznych i administracji, ale nie będzie wicepremierem. W czasach "Solidarności" Biernacki był znany jako prawy opozycjonista. W III RP, pełniąc funkcję wojewódzkiego likwidatora majątku PZPR, skutecznie walczył o odzyskanie bezprawne zagarniętego mienia po PZPR. Wszedł do Sejmu z ramienia Ruchu Społecznego AWS. Jest członkiem Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych i współautorem tzw. ustawy teczkowej.
POLEMIKA Nie da się stanem finansów publicznych usprawiedliwić podatkowego weta Ciemno po ekonomicznej stronie RYS. PAWEŁ GAŁKA JANUSZ JANKOWIAK Jakiś czas temu profesor Marek Belka, ekonomista pana prezydenta i wielce prawdopodobny kandydat do powtórnego objęcia urzędu ministra finansów z rekomendacji pokomunistycznej lewicy, dołączył do grona osób krytycznie wypowiadających się na temat rozmywania w "kreatywnej księgowości" obrazu finansów publicznych. I wszystko byłoby dobrze, gdyby teraz prof. Belka nie zaczął stanem finansów publicznych tłumaczyć prezydenckiego sprzeciwu wobec ustawy o opodatkowaniu dochodów osobistych ("Ekonomiczna strona weta","Rzeczpospolita", 3 grudnia 1999 r.). Ponieważ sprawa podatków wróci na pierwsze strony gazet już za kilka miesięcy, a w tym czasie - wolno przypuszczać - zasadniczy przełom w stanie finansów publicznych jednak nie nastąpi, warto dokładniej przejrzeć ekonomiczne usprawiedliwienie prezydenckiego doradcy. Faktów prostowanie Prezydent - wedle Belki - zakwestionował reformę podatkową powodowany troską o realny deficyt finansów publicznych. Jest to wyjaśnienie nie tylko nowe, jest ono również z ekonomicznego punktu widzenia bezsensowne. Pod pozorem troski o budżet kryje się bowiem grube merytoryczne nieporozumienie. Taka "zekonomizowana" argumentacja musi budzić u postronnego obserwatora jeszcze żywszy niepokój, niż odwoływanie się przy wecie podatkowym do zasady sprawiedliwości społecznej. Rodzi się poważne podejrzenie: czy przypadkiem pan prezydent nie został wprowadzony przez swych doradców w błąd? Teza prof. Belki jest prosta: biorąc pod uwagę rzeczywisty stan finansów publicznych, ukrywany przez rząd, należy stwierdzić, że nie stać nas na redukcję podatków. Z tą tezą jest trochę tak, jak w dowcipach o radiu Erewan: niby wszystko się zgadza, ale nie rower, a samochód i nie jemu ukradli, a on ukradł. Nie ma wyjścia - trzeba prostować. Będzie mniej dowcipnie, ale za to prawdziwiej. Zacząć wypada od tego, że po rządowej autopoprawce do projektu przyszłorocznego budżetu już widać jak rząd, poniewczasie i z oporami, to prawda, przywraca jednak finansom publicznym przejrzystość. Sporo jest jeszcze do zrobienia. Ale urealnienie danych o deficycie budżetowym i niedoborze skonsolidowanego sektora publicznego w tym i w przyszłym roku, stało się faktem. Krytyka najwyraźniej pomogła. Być może również ta akademicko bezinteresowna krytyka ze strony profesora Belki. Dlatego odkrywanie teraz prawdy o finansach publicznych przypomina odkrywanie Ameryki. Trzeba przy tym powiedzieć wyraźnie: nawet biorąc pod uwagę rzeczywisty, a nie ten podkolorowany obraz finansów publicznych, weto prezydenckie nie miało ekonomicznego uzasadnienia. Zatajanie prawdy o budżecie, jako motyw weta odpada, bo prawda powoli, za przyzwoleniem rządu, przebija się do opinii publicznej. Tak samo, jak dawno już trafiła do uczestników rynku, nie zmieniając ich pozytywnej opinii o niższych podatkach. Po raz któryś z rzędu trzeba powtarzać: nie jest prawdą, jakoby reforma podatkowa w zaproponowanym kształcie miała oznaczać radykalny i natychmiastowy ubytek dochodów budżetu. Nie przez najbliższe dwa lata. Gdyby było inaczej, uwaga Belki o tym, że nas na niższe podatki nie stać, byłaby na miejscu. Wiem o czym mówię, bo sam o tym kilka lat temu pisałem, między innymi w "Rzeczpospolitej", stawiając kwestię warunków niezbędnych dla redukcji podatków. Jednak w wersji zawetowanej przez prezydenta obcięcie wydatków budżetu stanęłoby na porządku dnia dopiero w trzecim roku reformy. Być może jest to więc przedsięwzięcie niewygodne, jeśli brać pod uwagę kalendarz polityczny lewicy, ale przecież ani przez to mniej ekonomicznie sensowne, ani nie samobójcze. Idąc tropem profesora Belki, czyli powodowani troską o powyborcze finanse publiczne, moglibyśmy najwyżej zapytać: co ciąć w pierwszym roku wyraźnego spadku wpływów podatkowych? Musielibyśmy jednak równocześnie założyć, że przez najbliższe dwa lata struktura wydatków publicznych pozostanie niezmienna. Gdyby pieniądze publiczne miały być dalej wydawane tak marnotrawnie jak teraz, to sprzeciw wobec redukcji wpływów podatkowych zyskałby bardzo poważne podstawy. Wtedy faktycznie nie byłoby nas stać nie tylko na niższe podatki, ale praktycznie na nic. Przyjęcie założenia, że po systemowych reformach struktura wydatków budżetu pozostanie niezmienna, a podatnik będzie łożył coraz więcej, a nie coraz mniej na sferę publiczną, byłoby jednak - przyznajmy - doprowadzeniem ad absurdum argumentacji w obronie prezydenckiego weta. Aż tak daleko prof. Belka nie idzie, poprzestając na ogólnym twierdzeniu, że budżetu po prostu nie stać na uszczuplenie wpływów: ani teraz, ani nawet za dwa lata. Otóż, o to właśnie idzie, że nie będzie go stać, jeśli nic się nie zmieni. Gdyby jeszcze autor twierdził, że oszczędności poczynione na racjonalizacji wydatków publicznych i tak nie zostaną zakumulowane, bo pójdą na te cele, na które dzisiaj budżet wyraźnie skąpi. Ten argument w obronie wysokich podatków byłby przynajmniej merytorycznie poprawniejszy. Kolejka jest faktycznie długa: rolnictwo, edukacja, infrastruktura. Dlaczego w takim razie profesor Belka nie sięgnął po ten argument? Widzę jeden tylko ważny po temu powód. Odwołanie się do "wypierania" jednych wydatków przez inne, oznaczałoby wysłanie do beneficjentów obecnej struktury budżetu komunikatu następującej treści: bez względu na to, czy podatki będą niższe czy wysokie i tak musicie liczyć się z ciężkimi stratami. Byłby to bardzo niepolityczny przekaz. Dlatego nie został wysłany. Wygrało tajemnicze niedopowiedzenie. Dano nadzieję jednocześnie tym starym i tym in spe beneficjentom budżetu. Całość podlano sosem troski o finanse publiczne. Faktów pomijanie Tłumacząc weto troską o finanse publiczne profesor Belka wprowadza do obiegu argumenty wątpliwej jakości. Co ciekawe, nawet nie zostaje przy tym przez niego muśnięty element naprawdę kluczowy przy rozważaniu wad i zalet zmiany struktury podatków. Bo skoro nie stan budżetu jest najważniejszy dla obniżki podatków, to co? Wzrost gospodarczy? Inwestycje? Miejsca pracy? Dobry, krytyczny wobec wszelkiego prostactwa ekonomista wzdragałby się przed takim uzasadnieniem redukcji podatków dla najzamożniejszych. Korzystny wpływ zróżnicowania dochodowego na tempo wzrostu gospodarczego jest mocno dyskusyjny. Jeśli nawet założyć, że inwestycje rosną wraz z dochodami, to przecież i tak ich krańcowa produktywność spada. A droga od niższych podatków do nowych miejsc pracy jest kręta i wyboista. Nie sposób jednak pojąć, dlaczego doradca prezydenta ani słowem nie zająknął się o tym, co stanowi prawdziwą istotę naszego podatkowego problemu. Chodzi mianowicie o odpowiedź na pytanie: czy redukcja obciążeń fiskalnych dla najlepiej opłacanych pracowników przekłada się na wzrost prywatnych oszczędności krajowych? Bo jeśli tak jest, a jest, nie trzeba wcale wierzyć na słowo, wystarczy sięgnąć po wyniki stosownych badań - to wraz z podatkami spadałoby ryzyko związane z zewnętrzną nierównowagą gospodarki, znajdującą wyraz w deficycie obrotów bieżących bilansu płatniczego. Spieszę od razu uprzedzić argument o przeznaczaniu kwot zaoszczędzonych na podatkach na import konsumpcyjny. Wystarczy zauważyć, że krańcowa skłonność do konsumpcji w grupie podatników dysponujących w Polsce już 3,3-krotnością średniego dochodu wyraźnie spada. Obniżka podatków dla najzamożniejszych byłaby więc najważniejszym, a prawdę powiedziawszy chyba też jedynym makroekonomicznym instrumentem w zmaganiach z widmem kryzysu walutowego w Polsce. Naturalnie jeśli nie liczyć pomysłów w rodzaju: zamknąć granice, podnieść cła importowe, zdewaluować złotego, subsydiować eksport itp. Profesora Belki nie należy jednak mylić z doktorem Bugajem. To co prawda ten sam Instytut (Nauk Ekonomicznych PAN), ale zdecydowanie różne szkoły. Skoro jednak Belka odrzuca nie tylko receptę Ryszarda Bugaja, ale również - wbrew wynikom badań empirycznych - receptę Leszka Balcerowicza, jako najskuteczniejszy sposób na wzrost prywatnych oszczędności w Polsce, to co proponuje w zamian? Co doradca ekonomiczny pana prezydenta ma do powiedzenia na temat alternatywnych metod uporania się przez politykę gospodarczą z deficytem obrotów bieżących bilansu płatniczego? Jeśli nie administracyjne ograniczenia nałożone na import, jeśli nie pompowanie słabym złotym eksportu, jeśli nie zwiększenie krajowych oszczędności przez niższe podatki, to co zostaje? Jakoś mocno wieje pustką po tej ekonomicznej stronie podatkowego weta. Na koniec zapytajmy więc: ile wart jest postulat społecznej sprawiedliwości w kraju wystawianym bezustannie na ryzyko finansowego chaosu? Tego - jak sądzę - nie trzeba chyba tłumaczyć nawet głuchym i ślepym na ekonomię zawodowcom polityki. Zresztą od czego są w końcu ekonomiczni doradcy, prawda? Autor jest głównym ekonomistą w Westdeutsche Landesbank Polska.
Jakiś czas temu profesor Marek Belka dołączył do grona osób krytycznie wypowiadających się na temat rozmywania obrazu finansów publicznych. wszystko byłoby dobrze, gdyby prof. Belka nie zaczął stanem finansów publicznych tłumaczyć prezydenckiego sprzeciwu wobec ustawy o opodatkowaniu dochodów osobistych. Prezydent - wedle Belki - zakwestionował reformę podatkową powodowany troską o realny deficyt finansów publicznych. Jest to wyjaśnienie z ekonomicznego punktu widzenia bezsensowne. Rodzi się podejrzenie: czy prezydent nie został wprowadzony przez swych doradców w błąd? po rządowej autopoprawce do projektu przyszłorocznego budżetu widać jak rząd przywraca finansom publicznym przejrzystość. urealnienie danych o deficycie budżetowym i niedoborze sektora publicznego stało się faktem. nawet biorąc pod uwagę rzeczywisty obraz finansów publicznych, weto prezydenckie nie miało uzasadnienia. Zatajanie prawdy o budżecie jako motyw weta odpada. nie jest prawdą, jakoby reforma podatkowa w zaproponowanym kształcie miała oznaczać radykalny ubytek dochodów budżetu. Gdyby autor twierdził, że oszczędności poczynione na racjonalizacji wydatków publicznych pójdą na te cele, na które dzisiaj budżet wyraźnie skąpi. Ten argument w obronie wysokich podatków byłby merytorycznie poprawniejszy. Dlaczego profesor Belka nie sięgnął po ten argument? Odwołanie się do wypierania jednych wydatków przez inne oznaczałoby: bez względu na to, czy podatki będą niższe czy wysokie i tak musicie liczyć się z ciężkimi stratami. Byłby to bardzo niepolityczny przekaz. Nie sposób pojąć, dlaczego doradca prezydenta nie zająknął się o tym, co stanowi istotę naszego podatkowego problemu. Obniżka podatków dla najzamożniejszych byłaby najważniejszym instrumentem w zmaganiach z widmem kryzysu walutowego. wieje pustką po ekonomicznej stronie podatkowego weta.
POLSKA - UE Rząd, mając na względzie szybkie wprowadzenia kraju do Unii, uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu Decyzje zapadną w Warszawie RYS. MARCIN CHUDZIK JĘDRZEJ BIELECKI Po przesłaniu przez rząd pod koniec 1999 roku stanowiska negocjacyjnego w sprawie rolnictwa kraje "15" wiedzą już dokładnie, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Polska występuje co prawda o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego, zapowiada jednak wypełnienie w ciągu trzech lat warunków, które znacznie bogatsze kraje zachodnie wypełniały kilkanaście razy dłużej. Można mieć jednak wątpliwości, czy to się uda. Dlatego o dacie przystąpienia Polski do Unii rozstrzygną przede wszystkim decyzje podejmowane w Warszawie, nie w Brukseli. Nigdy dotąd Polska nie podjęła wobec obcych krajów tak daleko idących zobowiązań w tylu dziedzinach życia. Nigdy także kraj przystępujący do Unii Europejskiej nie musiał obiecywać tak wiele. Gdy o członkostwo w UE starała się Grecja, a później Hiszpania i Portugalia, nie istniał jednolity rynek, unia walutowa czy wspólna kontrola unijnych granic zewnętrznych. Kiedy zaś do Unii pukały Szwecja, Finlandia i Austria, ich gospodarki były już dostosowane do unijnych wymagań, a ich możliwości finansowe były o wiele większe niż naszego kraju. Z sześciu państw, które do tej pory negocjowały członkostwo, żadne nie jest tak duże jak Polska i, oprócz Estonii, relatywnie tak ubogie. Nie zaprezentowano obliczeń Dwadzieścia dziewięć rozdziałów negocjacyjnych obejmuje niemal każdy aspekt gospodarki, administracji, zdrowia publicznego, bezpieczeństwa czy ochrony środowiska. W wielu przypadkach przyjęcie rozwiązań europejskich będzie oznaczało całkowitą zmianę dotychczasowych reguł gry. Dlatego obawiano się, że rząd nie zdoła na czas określić swojego stanowiska we wszystkich dziedzinach negocjacji. Mimo wprowadzanych równocześnie trudnych reform Polska wywiązała się z tego zadania w ciągu dwudziestu miesięcy, co jest niewątpliwym sukcesem. W najtrudniejszych sprawach (zakup ziemi przez cudzoziemców, ochrona środowiska, rolnictwo) opóźnienia wobec przyjętego kalendarza nie przekraczały jednego czy dwóch miesięcy, co nie zaważyło na tempie rozmów. Wiele wątpliwości budzi jednak umotywowanie decyzji rządu. Niemal wcale nie zaprezentowano obliczeń, które pokazywałyby realność przyjętego kalendarza zmian czy sens występowania o okresy przejściowe. Właściwie każda przygotowana do tej pory odpowiedź Unii na polskie stanowisko zawiera długą listę próśb o doprecyzowanie, skonkretyzowanie, uzasadnienie czy wytłumaczenie polskich zamierzeń. Wrażenie niedoprecyzowania postulatów pogłębia to, że rząd polski w przeciwieństwie do rządów innych kandydujących krajów nie ujawnia, jak długo mają trwać zwolnienia od stosowania europejskich reguł. Lobbyści mało skuteczni Wbrew obawom rząd uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu, mając przeważnie na względzie ogólnonarodowy cel szybkiego wprowadzenia kraju do Unii. Polska wystąpiła do UE o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego. Większość z nich (na przykład odsunięcie w czasie dostosowania wytrzymałości polskich dróg do obciążenia najcięższych ciężarówek) można w pełni usprawiedliwić choćby brakiem wystarczających na to funduszy w kraju, którego poziom rozwoju gospodarczego jest 2,5 razy mniejszy niż przeciętna w UE. Wątpliwości jednak mogą budzić te prośby o zastosowanie wyjątku w dostosowaniu do unijnych reguł, które służą ochronie interesów jednej firmy: odłożenie liberalizacji przewozów lotniczych (LOT), odłożenie liberalizacji rynku gazu (PGNiG) czy okazjonalnych przewozów pasażerskich (PKS). Z niechęcią mogą być także przyjmowane te postulaty, które oznaczają bezpośrednią stratę dla konsumentów - na przykład późniejsze przyjęcie minimalnej wielkości wypłaty odszkodowań właścicielom kont bankowych. Zabrakło determinacji Polska przedstawiła wyjątkowo ambitne stanowisko w dziedzinie rolnictwa. Polskie rolnictwo jest mniej wydajne od zachodniego, a bardzo wielu chłopów tylko kosztem ogromnych inwestycji będzie w stanie dostosować się do unijnych zasad weterynaryjnych, sanitarnych i organizacji rynku. Mimo to rząd zapowiedział, że - oprócz dwóch wyjątków - polskie rolnictwo w ciągu trzech lat dostosuje się do rozwiązań europejskich. Bardziej niż na gwałtownej zmianie cywilizacyjnej na wsi czy poprawie oferty dla konsumentów rządowi zależy jednak na możliwie szybkim otrzymaniu wielomiliardowej pomocy Brukseli. Aby to osiągnąć - trzeba sprostać europejskim rygorom. Rząd zrezygnował także z występowania o przejściowe zwolnienia od kluczowych dla funkcjonowania unijnego rynku reguł. Polska bardzo śmiało zdecydowała się również na zniesienie w ciągu trzech lat wszelkich (oprócz zakupu ziemi) ograniczeń w przepływie kapitału. Bardzo ambitna jest zapowiedź otwarcia rynku przewozów drogowych i energii elektrycznej. Unia uważa natomiast, że rządowi zabrakło determinacji przy opracowaniu stanowiska w sprawie ochrony środowiska. To tu wpisano prawie połowę wszystkich próśb o okresy przejściowe, a kilka z nich ma być wyjątkowo długich (dziesięcioletnie). Uznając, że pozwala na to prawo europejskie, Polska wystąpiła, jeżeli chodzi o rybołówstwo, o możliwie niewielkie zmiany dostosowawcze, w tym o ograniczenie dostępu do zarezerwowanych dla polskich rybaków łowisk. W polityce socjalnej chcemy przez kilka lat po przystąpieniu do UE uniknąć egzekwowania unijnych minimalnych warunków bezpieczeństwa i higieny pracy. Obawiając się, że nie zdoła w pierwszych latach członkostwa wykorzystać w dostatecznym stopniu pomocy Brukseli, rząd wystąpił o przyznanie pięcioletniej ulgi w płaceniu składki do UE. Bruksela twierdzi, że koszty wszystkiego nie usprawiedliwiają, bo rząd polski nie opracował do tej pory całościowej polityki "wyczyszczenia kraju". Trzeba wypełnić zobowiązania Mimo tej słabości polskie postulaty są na tyle ograniczone, że gdyby wszystkie zostały przyjęte przez kraje "15", poszerzona o Polskę Unia nadal funkcjonowałaby prawidłowo. Nie jest wykluczone, że państwa UE także wystąpią o pewne okresy przejściowe. Na pewno będą one dotyczyć prawa Polaków do podejmowania pracy na Zachodzie czy objęcia polskiej wsi korzyściami wynikającymi z polityki rolnej Brukseli. Kluczowym problemem pozostaje jednak wypełnienie zobowiązań przyjętych przez Polskę w stanowiskach negocjacyjnych. Unia nie tylko chce wpisania do polskiego prawa europejskich rozwiązań, ale przede wszystkim ich stosowania. W tej jednak dziedzinie Polska ma kłopoty spowodowane słabą koordynacją prac rządu i Sejmu lub opóźnienia wynikające z oporu stawianego przez zagrożone nowymi przepisami grupy interesu. Choć Polska nie wystąpiła o żaden okres przejściowy w polityce audiowizualnej czy swobodnym przepływie towarów, to właśnie z tego powodu od kilkunastu miesięcy rozmowy integracyjne nie posuwają się do przodu. Coraz większe są także opóźnienia w przyjęciu europejskich reguł na rynku łączności. Dlatego najtrudniejsze do zamknięcia mogą okazać się nie tylko te rozdziały, w których Polska lub Unia występują o okresy przejściowe, ale takie jak wymiar sprawiedliwości i sprawy wewnętrzne, w których spełnienie złożonych deklaracji jest dla Polski zbyt skomplikowane. Tempo poszerzenia UE w coraz większym stopniu będzie więc zależało od tego, co się dzieje w kraju, a nie od negocjacji członkowskich w Brukseli.
Po przesłaniu przez rząd pod koniec 1999 roku stanowiska negocjacyjnego w sprawie rolnictwa kraje "15" wiedzą już dokładnie, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Polska występuje co prawda o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego, zapowiada jednak wypełnienie w ciągu trzech lat warunków, które znacznie bogatsze kraje zachodnie wypełniały kilkanaście razy dłużej.
Kinematografia Sukces "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęcił innych Nadprodukcja superprodukcji "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI BARBARA HOLLENDER W tym roku na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji, filmowcy przygotowują następne projekty o budżetach powyżej 5 mln dolarów. Ale czy polski przemysł filmowy nie popełnia grzechu przeinwestowania? Już dzisiaj "Przedwiośnie" i "W pustyni i w puszczy" zabierają sobie widzów. Oparte na dziełach literackiej klasyki superprodukcje powstawały w Polsce w latach 60. i 70. Oglądało je po 6-12 mln widzów, a najbardziej popularne tytuły - jeszcze więcej. Absolutnego rekordzistę -"Krzyżaków" Aleksandra Forda obejrzało przez lata 31 mln osób, "Potop" Jerzego Hoffmana - blisko 14 mln. Ich koszty produkcji zwróciły się wielokrotnie. Dzisiaj filmowcy idą śladem tamtych projektów, czasem nawet sięgają po te same powieści, jak "W pustyni i w puszczy" czy "Krzyżacy". Zmienił się jednak rynek filmowy, który jest znacznie płytszy niż przed laty. Widzowie mają szerszą ofertę kulturalną i ogromną podaż produktów konsumpcyjnych, współzawodniczących z zakupem kinowych biletów. Kto finansuje superprodukcje Zmieniły się też warunki produkcji w kinematografii. W latach 60. i 70. filmy były w całości finansowane przez państwo. Dzisiaj pieniądze Komitetu Kinematografii stanowią zaledwie ok. 5-7 proc. budżetów superprodukcji. W przypadku "W pustyni i w puszczy" producenci w ogóle zrezygnowali z funduszy państwowych. Inwestorami są stacje telewizyjne: publiczna TVP, prywatny Canal+. Czasem włączają się: Polsat, Wizja TV czy HBO. Zazwyczaj telewizje finansują powstający jednocześnie serial, zapewniając sobie tym samym prawo do jego emisji, a czasem i sprzedaży praw telewizyjnych. Jednak Komitet Kinematografii i telewizje, które są w stanie złożyć się na budżet przeciętnego filmu (ok. 3 mln zł), nie mogą zapiąć budżetu superprodukcji w wysokości od kilku do kilkunastu milionów dolarów. Na Zachodzie producenci szukają inwestorów prywatnych. W Polsce ciągle takowych nie ma. Raz jeden zdarzyło się, że pieniądze zainwestował w "Psy" Pasikowskiego - Wojciech Fibak. Przy "Quo vadis" producent Mirosław Słowiński umówił się na współfinansowanie filmu z jednym ze znanych biznesmenów, jednak po pół roku przedsiębiorca wycofał się bez słowa wyjaśnienia. Najczęściej więc polscy producenci występują o kredyty w bankach. To zjawisko całkiem nowe. Drogę przetarło "Ogniem i mieczem". Wtedy, gdy nikt nie wierzył, że filmowa produkcja za kilka milionów dolarów może się zwrócić - Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk negocjowali z bankami przez wiele miesięcy, robiąc badania rynku i biznesplany. Kilku dyrektorów banków odmówiło pożyczki. Wreszcie prezes Stanisław Pacuk z Kredyt Banku zdecydował, by produkcji "Ogniem i mieczem" udzielić kredytu w wysokości 13 mln zł, a potem jeszcze, w czasie realizacji, dodał 5 mln zł. Pod warunkiem jednak, że z wpływów z biletów najpierw miał zostać spłacony kredyt, a dopiero potem mogli dzielić się zyskami poszczególni producenci. Rezultaty przeszły wszelkie oczekiwania - kredyt razem z odsetkami spłacono w dwa tygodnie po premierze. Sukces "Ogniem i mieczem", a potem jeszcze "Pana Tadeusza", zachęcił innych. Jedynym producentem, który dotąd nie korzystał z kredytów, jest Lew Rywin z "Heritage Films". Współinwestorów dla "Pana Tadeusza" i "Pianisty" Romana Polańskiego znalazł na Zachodzie, o bankową pożyczkę dla "Wiedźmina" wystąpił, ale gdy dostał odmowę, musiał radzić sobie inaczej. Inni oparli budżety na kredytach. "Quo vadis" i "Przedwiośnie" - z Kredyt Banku, "W pustyni i w puszczy" - z Amerbanku, a "Chopin. Pragnienie miłości" - z PKO BP. Pod zastaw własnych domów Na świecie producenci korzystają z różnych - krótko- i długoterminowych - bankowych pożyczek. Biorą je zwykle pod zastaw podpisanych wcześniej kontraktów i sprzedaży filmu w przedprodukcji, a więc na etapie scenariusza i skompletowanej obsady. W Polsce taka praktyka nie istnieje. W chwili występowania o kredyty filmy nie są jeszcze sprzedane. W tej sytuacji zdarza się, że producenci i reżyserzy gwarantują spłatę własnym majątkiem. Tak uczynili Jerzy Hoffman i Jerzy Michaluk przy "Ogniem i mieczem" oraz Filip Bajon i Dariusz Jabłoński przy "Przedwiośniu". Włodzimierz Otulak, producent "W pustyni i w puszczy", wziął kredyt w Amerbanku, z którym jego firma dystrybucyjna "Vision" współpracuje od lat. Dostał pieniądze pod zastaw nieruchomości firmy. Najczęściej kooperuje z filmowcami Kredyt Bank. Przygotowując "Quo vadis" Mirosław Słowiński negocjował z kilkoma bankami. Dzisiaj uważa, że Kredyt Bank jest najlepiej przygotowany do tego, by podjąć taką współpracę. Ma doświadczenie i ludzi, którzy rozumieją specyfikę kina. Podobnie twierdzi Dariusz Jabłoński ("Przedwiośne"), dodając, że uzyskanie kredytu wymaga od producenta wielu działań i nakładów finansowych. Przygotowanie materiałów dla banku - badań i biznesplanów pochłonęło 5 miesięcy i pierwsze 100 tys. zł. Ale rola banku w produkcji filmowej zaczyna się zmieniać. Prezes Pacuk z Kredyt Banku przyznaje, że znakomite wyniki finansowe "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" zachęciły go do zaryzykowania i wejścia w produkcję "Quo vadis" również w charakterze inwestora-współproducenta. Chętnie też sponsoruje promocję i dystrybucję filmów. Tak było przy "Panu Tadeuszu", "Przedwiośniu", "W pustyni i w puszczy", tak będzie przy "Quo vadis". Reklama, jaką instytucja finansowa w ten sposób zyskuje, jest niewspółmiernie duża w stosunku do jej rzeczywistych kosztów, czyli pieniędzy, które trzeba wyłożyć na taką liczbę ogłoszeń telewizyjnych, prasowych czy zwiastunów kinowych. Według badań Kredyt Banku dzięki sponsorowaniu "Ogniem i mieczem" oraz "Pana Tadeusza" znajomość banku w społeczeństwie wzrosła o ponad 10 proc. Nie bez znaczenia jest fakt, że wizerunek firmy jest kojarzony z mecenatem kultury. Jak wykazują badania, aż 85 proc. Polaków takiej właśnie działalności od banków oczekuje. Przy poprzednich filmach Kredyt Bank budował swój wizerunek, teraz - przy "Przedwiośniu" i "W pustyni i w puszczy" - reklamuje swoje produkty, takie jak np. Ekstrakonto. Interes ponad wszystko Kredyty bankowe są jednak bardzo drogie. Poza zwyczajowymi odsetkami kredytodawcy żądają całej gamy ubezpieczeń - zarówno filmu, realizatorów, jak i samego kredytu. Środowisko filmowe nie ma też złudzeń - jeśli którakolwiek z megaprodukcji poniesie finansową klęskę - uzyskanie kredytu przestanie być takie proste. Dlatego trzeba szybko odpowiedzieć na pytanie, czy superprodukcje są jedynym sposobem ożywienia polskiego kina? I czy nie okaże się, że pięć rodzimych obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów ("Przedwiośnie", "W pustyni i w puszczy", "Wiedźmin", "Quo vadis", "Chopin. Pragnienie miłości") w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina przeciętnie raz na dwa lata? W 1999 roku takiego tłoku na ekranach jeszcze nie było - "Pan Tadeusz" wszedł do kin osiem miesięcy po "Ogniem i mieczem". Dzisiaj "Przedwiośnie" - mówiąc językiem dystrybutorów - nie zostało zgrane, bo ustąpiło miejsca "W pustyni i w puszczy". "Wiedźmin" trafi do rozpowszechniania w lecie, "Quo vadis" - we wrześniu, "Chopin. Pragnienie miłości" - w styczniu 2002 r. A przecież polscy producenci już pracują nad następnymi, bardzo kosztownymi projektami. Część z nich to koprodukcje, jak "Pianista" Romana Polańskiego czy dwa projekty Agnieszki Holland: "Julia wraca do domu" i "Hanneman". Ale są i filmy czysto polskie. Poza "Krzyżakami" przygotowywane są m.in. "Król Maciuś I", "Kajko i Kokosz". Które z tych tytułów nie wytrzymają konkurencji? Warto też zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą skromniejszych filmów artystycznych. Jabłoński 5 mln dolarów na "Przedwiośnie" zbierał niecały rok. Zdobycie 600 tys. zł na bardzo udany, jak się potem okazało, debiut Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" zajęło temu samemu producentowi ponad 3 lata. Podobnie jak zapięcie budżetu "Małżowiny" czy "Sezonu na leszcza". Takie skromniejsze filmy z ogromnym trudem konkurują z szeroko reklamowanymi gigantami. Są ostatnie w kolejce po pieniądze i coraz trudniej im się przedrzeć do widzów. A przecież to właśnie one opisują świat i kształtują naszą wrażliwość. -
na ekrany wchodzi 5 polskich superprodukcji. W latach 60. filmy były finansowane przez państwo. Dzisiaj producenci występują o kredyty. czy nie okaże się, że pięć obrazów o budżetach 4,5-17 mln dolarów w ciągu dziesięciu miesięcy to zbyt dużo w kraju, gdzie obywatel chodzi do kina raz na dwa lata? Warto zastanowić się, czy wielkie produkcje nie zniszczą filmów artystycznych.
ROZMOWA Paweł Kukiz, lider Piersi o nowej płycie "Pieśni ojczyźniane" Manifestacja wolności FOT. (C) ANDRZEJ GEORGIEW / FORUM RZ: Artyści twierdzą, że ich bodaj największym problemem są dziś wścibscy fani i bulwarowe media. Tymczasem, pan niczym naturszczyk z programu dla wścibskich telewidzów "Wielki Brat", zamontował trzy kamery w domu i daje się podglądać w Internecie. PAWEŁ KUKIZ: Zamontowałem kamery nie po to, żeby pokazywać genitalia, lecz pomóc w przekazaniu obrazu mojej duszy. A to jest zasadnicza różnica. W Internecie jest moja strona http://www.kukizipiersi.pl. Są na niej teksty z mojej nowej płyty. Niedługo będzie możliwość przesłuchania fragmentów piosenek. Podam też godziny, kiedy będzie można mnie zastać w czasie "czatu" na serwerze onet.pl i porozmawiać. Oczywiście, jeśli będę chciał pokazać stan mojej duszy obrazując to genitaliami - zawsze mam możliwość zrobienia zbliżenia kamerką. Teraz o tym nie myślę. Pozwalam się podglądać tylko wtedy, kiedy chcę. Kiedy nie chcę, wyciągam z gniazdka łącza zasilające kamery. Poza tym przekazują obraz z półminutowym opóźnieniem. Nie ma więc obawy, że można coś podejrzeć bez mojej zgody. Po co wyłączać kamery, nie lepiej byłoby ich nie montować? Powód jest prosty. Bez pośrednictwa mediów mam możliwość porozmawiać z bywalcami Internetu o tym, o czym chcę. Czy pana zdaniem media wypaczają sens pana wypowiedzi, cenzurują je lub blokują? Podam świeży przykład. Przyjechała do mnie ekipa "Teleexpressu". Umówiliśmy się na rozmowę w związku z premierą "Pieśni ojczyźnianych". Przygotowałem i wypowiedziałem tylko jedno zdanie, że w naszym kraju coraz trudniej się śmiać, a jeśli śmieję się, to nie dlatego, że mam zacięcie kabaretowe, lecz dlatego, że nasz kraj i nasi politycy przypominają coraz częściej kabaret. Oglądam "Teleexpress" i co? Pokazano mnie przy komputerze, ale moją wypowiedź wycięto. Zamiast niej pojawił się komentarz Marka Sierockiego zupełnie nie korespondujący z przesłaniem płyty. A może jest pan przewrażliwiony na własnym punkcie? A może telewizji publicznej nie podobają się moje poglądy i teksty o politykach, którzy mają wpływ na nią? Jeśli tak, to po co umawia się ze mną i wysyła na koszt podatnika ekipę? Rozmawiając z ludźmi w Internecie mam pewność, że moje poglądy nie będą cenzurowane. Komunikują się ze mną często osoby mające wpływ na opinię publiczną, bardziej aktywne niż przeciętny odbiorca tradycyjnych mediów. Jeśli nie będą się zgadzać z moimi poglądami, wywiąże się dyskusja. W tradycyjnych mediach nie byłoby to możliwe. Zdarza się, że wyłączność na prawdę mają coraz częściej dziennikarze. Ile odbył już pan rozmów w Internecie? Przez dwa dni sto. Najciekawsze, że wiele osób z Polski ma kłopoty z uruchomieniem kamer. Rozmówcy z Kanady, Niemiec robią to bezbłędnie. To znaczy, że dalej jeździmy furmanami, a świat poszedł do przodu. Dlaczego w piosence "Państwo Wielkiej Powszechnej Niemocy" zaatakował pan Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy? W pewnym momencie poczułem, że przypomina mi czyny społeczne z epoki PRL. To duża przesada. Nikt nikogo nie zmusza do udziału w akcji Jerzego Owsiaka. Zamiast narzekać na polityków, robi swoje. Ale można mówić o presji moralnej. Uważam, że Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy miałaby dzisiaj sens, gdyby zyskała wymiar lokalny. Pomagała budować nasze małe ojczyzny. Niestety, tak jak w komunizmie, mamy do czynienia z centralnym sterowaniem. Ze szczytnej jeszcze niedawno idei robi się szopka. Ludzie z wioski, z małego miasteczka mogą przekazać pieniądze na fundację, ale nie będą mieli z tego żadnego pożytku. Obowiązuje rejonizacja, są kasy chorych. Myślę też, że coraz trudniej jest kontrolować taką masę pieniędzy. Może warto zastanowić się, ile kosztuje telewizję dzień transmisji, ekipy telewizyjne, sprzęt, studio, prezenterzy? Czy ktoś się nad tym zastanawiał? A ci kolesie z banków i firm, których nazwiska i nazwy wymieniane są na antenie - ile zyskują taniego czasu reklamowego nie schodząc z wizji? Nie dość, że wychodzą na wspaniałych ludzi, mogą sobie jeszcze odpisać od podatku darowizny. Uważam, że dzięki takim spektakularnym akcjom jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy państwo usprawiedliwia swoją niemoc i indolencję. Wierzę w szczere intencje Jurka Owsiaka. Wiem, że wykonał kapitalną rzecz. Pomagał ludziom i skonsolidował naród. Jednak kontynuowanie działalności fundacji na dotychczasowych zasadach nie ma sensu. Słuchając pana nowych nagrań "Tańczę" czy "Młode Tłoki" trudno zorientować się, kiedy szydzi pan z disco polo i Modern Talking, a kiedy muzyka grana na dancingach i weselach sprawia panu radość. Mogę się śmiać z piosenek typu "Szła Maryna koło młyna", ale kiedy jestem na weselu, a zdążyłem już wypić parę piw - czuję się świetnie. Podobne uczucie towarzyszy mi, gdy wykonuję "Młode Tłoki". Z początku miał to być żart z pewnej konwencji. Później zauważyłem jednak, że śmieję się z samego siebie. Dlaczego mam traktować własną muzykę poważnie? Przecież pop nie jest tą dziedziną sztuki, w której warto szukać ponadczasowych wartości. To zabawa albo też zapis naszej rzeczywistości. Podziały na disco polo i rock nie mają sensu. Ktoś śpiewa o wiejskim weselu, ktoś o przeżyciach z wielkomiejskiej ulicy. Moim zdaniem discopolowcy są często bardziej autentyczni niż muzycy rockowi o wielkich intelektualnych ambicjach. Jaka jest różnica między kimś, kto "widział orła cień", a kimś, kto widzi "trzy krasnoludki, gdy na zamku jest dużo wódki"? Rozumiem Witkacego, Herberta i księdza Twardowskiego. O czym jest "Widziałam orła cień" - nie rozumiem. Przysięgam! Czy dlatego jako pierwszy wykonawca rockowy zdecydował się pan na występy z Shazzą, gwiazdą disco polo na zeszłorocznym festiwalu opolskim? Nie była to manifestacja miłości do disco polo, lecz mojej wolności. Chciałem też zobaczyć, jak publiczność przyjmie Shazzę, a także pokazać, jakie są gusty Polaków. Trzeba je uszanować, a na pewno nie można lekceważyć. Kiedy ktoś jeździ na traktorze pół dnia, nie może potem słuchać Metalliki. Metallicę ma w polu, że aż miło. Na płycie znalazła się też piosenka "Szał", mówiąca o używaniu narkotyków przez młodzież. Jakie są pana obserwacje na ten temat? Narkotyki są teraz popularniejsze wśród młodzieży niż wina owocowe konserwowane siarką w czasach mojej młodości. I to jest przerażające. Ale politycy tym się nie przejmują. Myślą tylko o tym, jak zachować władzę. Rozmawiał Jacek Cieślak Paweł Kukiz z grupą Hak został laureatem Jarocina '83. Z supergrupą Aya RL zaśpiewał m.in. "Skórę", jedną z najsłynniejszych polskich piosenek lat 80. W grupie Piersi zasłynął jako parodysta muzycznych konwencji i bezlitosny prześmiewca życia Polaków. Do muzyki punkowej przypomniał socrealistyczne wiersze Tuwima i Gałczyńskiego. "ZChN zbliża się" zaśpiewał na melodię "Pan Jezus zbliża się". Był też członkiem Emigrantów, wystąpił w "Pozłacanym warkoczu" Katarzyny Gaertner. Zagrał w "Girl Guide" Juliusza Machulskiego.
Artyści twierdzą, że największym problemem są wścibscy fani i bulwarowe media. pan zamontował kamery w domu i daje się podglądać w Internecie. PAWEŁ KUKIZ: Zamontowałem kamery, żeby pomóc w przekazaniu obrazu mojej duszy. telewizji publicznej nie podobają się moje poglądy i teksty o politykach, Rozmawiając z ludźmi w Internecie mam pewność, że moje poglądy nie będą cenzurowane. Jeśli nie będą się zgadzać, wywiąże się dyskusja. W tradycyjnych mediach nie byłoby to możliwe. zaatakował pan Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy? Nikt nie zmusza do udziału w akcji. można mówić o presji moralnej. Orkiestra miałaby sens, gdyby zyskała wymiar lokalny. jak w komunizmie mamy do czynienia z centralnym sterowaniem.
WIELKA BRYTANIA Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej Dwa oblicza thatcheryzmu EWA TURSKA z Londynu Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii. W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej. Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu. Podatkowe straszaki Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych. Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja. Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię. Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu. Plakat na cenzurowanym Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi. W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych. Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent. Major i Blair zdejmują rękawice Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia. Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów. Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem. Liderzy czy programy Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter. Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej. Nadszedł czas zmiany Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier. Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom). Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu. Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach. Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze.
W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się czwarta kadencja rządów konserwatystów - nowe wybory wyznaczono na 1 maja. liczą się tylko dwie - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. premier John Major rozesłał do przyszłych wyborców list. Ostrzegał w nim, że opozycja chce po przejęciu władzy "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów. W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatkówTymczasem torysi doprowadzili do wzrostu podatków Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu.Oba te wątki przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. o zwycięstwie zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze liderów.
Polemiki Artystyczny eksperyment stał się dla wielu kozłem ofiarnym, tematem zastępczym, pozwalającym wyładować napięcia i frustracje W obronie wartości czy interesów RYS. MICHAŁ KORSUN MONIKA MAŁKOWSKA Pewnie jestem w mniejszości, ale cieszę się ze "skandali" w Zachęcie. Społeczeństwo wreszcie zajęło stanowisko wobec sztuki współczesnej. Przedtem też było wiadomo, że to, co w plastyce zdarzyło się po impresjonizmie, dla większości jest niezrozumiałe, czyli obojętne. Jednak niedawne zajścia wyzwoliły u wielu niegdyś obojętnych agresję. Dla wielu artystyczny eksperyment stał się kozłem ofiarnym, tematem zastępczym, pozwalającym wyładować napięcia i frustracje spowodowane zupełnie innymi czynnikami, najogólniej zwanymi trudem życia. Ale od ludzi świadomych, kontrolujących własne emocje można się było spodziewać reakcji bardziej wyważonych, większego otwarcia na dyskusję. Co najdziwniejsze, do napastników dołączyli ludzie z pozoru światli, w dodatku niekiedy profesjonalnie związani ze sztuką. Wywołane przez wydarzenia w Zachęcie, pojawiły się też tematy oboczne. Na przykład, czy państwo powinno dotować twórczość, której nie aprobuje społeczeństwo. Do tego problemu, zasygnalizowanego tekstem Macieja Rybińskiego "Sztuka nie za własne pieniądze" ("Rz" z 23 lutego 2001), ostatnioodniósł się Jan Michalski ("Rz" z 4 kwietnia 2001), krytyk sztuki związany z krakowską Galerią Zderzak. Niestety, autor nie jest obiektywny. Duch Żdanowa Tam, gdzie czytelnik oczekiwałby precyzyjnego wyłożenia racji, Michalski wykpiwa się ogólnikami, brzmiącymi wielce niepokojąco. "Państwo nie powinno produkować dzieł sztuki oprócz tych, które dobrze służą jego propagandzie"; "Jednostki państwowe: galerie, muzea, instytuty, uczelnie, muszą być wzorem komunikatywności i lojalności w stosunku do obywateli, powinny budować więź społeczną wbrew woli wyalienowanych jednostek" - to nie cytaty z przemówienia Żdanowa czy wystąpień ideologów nazistowskiego "Kampfbundu", to słowa Jana Michalskiego. Krytyk nie życzy sobie w państwowych galeriach żadnych kontrowersji, a szefom narodowych placówek zaleca, aby "troszczyli się o ład społeczny i w żadnym razie nie wywoływali zgorszenia wspólnot religijnych, mniejszości i większości". A wydawało się, że jedynie słuszna doktryna artystyczna, służąca totalitarnym systemom, należy do strachów przeszłości. Mówiąc serio - Michalski chyba zapomniał, że gdy jakaś władza usiłuje odgórnie sterować sztuką - ta wówczas trupieszeje. W tym samym czasie twórczość żywa, nie poddająca się nakazom i zakazom, chroni się w podziemiach lub szufladach. "Kiedy sztuka podporządkowana jest państwu, wtedy także życie jest przytłumione. Bardziej niż w jakiejkolwiek innej epoce żywa sztuka stanowi dziś wyraz wolności, a wolność przejaw życia" - zauważył pół wieku temu Michel Seuphor, belgijski malarz i teoretyk. Kontrowersji wokół sztuki nie da się uniknąć, jeśli artyści chcą powiedzieć (czyli pokazać) coś o otaczającym ich świecie, używając nowego języka; kiedy chcą zwrócić uwagę na sprawy eliminowane z nurtu oficjalnego, popieranego przez państwo. Często łączy się to z przełamywaniem stereotypów estetycznych, odejściem od popularnego "dobrego smaku". Tak było zawsze, nie tylko dziś. Inna sprawa, czy w ogóle może istnieć na świecie muzeum bądź galeria sztuki współczesnej, gdzie każda wystawa satysfakcjonowałaby wszystkich obywateli? Michalski ma wizję wzorcowej państwowej instytucji sztuki. Jego zdaniem "w państwowych jednostkach kultury i pod opieką wykwalifikowanych urzędników obywatel ma prawo czuć się jak nigdzie indziej - jak w raju przed upadkiem pierwszych rodziców". Michalski podaje dwa nazwiska, które ten luksus mogłyby widzom zapewnić i które uważa za godne narodowej galerii: Cybisa i Gierowskiego. Przypomnę, że przeglądy dorobku tych malarzy miały miejsce w ostatnich latach w Zachęcie - czyżby więc ta galeria choćby w niewielkiej części programu zbliżała się do ideału? Warto też dodać, że gdy Zachętą kierowała "kontrowersyjna" Anda Rottenberg, odbyły się tam jeszcze retrospektywy Nowosielskiego, Cieślewicza, Tarasina, Wróblewskiego, Szapocznikow, Nachta-Samborskiego i innych mistrzów. Ale monografie, nawet najciekawiej zrobione, wcale nie cieszą się powodzeniem! Jeśli za podstawę przy wartościowaniu wystaw uznać frekwencję, to najlepsze są pokazy fotografii prasowej (World Press Photo, zdjęcia zdjęte przez peerelowską cenzurę) lub ekspozycje ciekawostkowe, jak "Szare w kolorze". Chyba nie są to zalecane przez Michalskiego "wartości, co do których wśród wszystkich obywateli panuje zgoda, niezależnie od poglądów politycznych"? Według niego takie wartości to niepodległość, wolność, prawo własności. O te właśnie zabiegali swoimi pracami niektórzy artyści, najczęściej ci, którym zarzuca się "kontrowersyjność". Natomiast obecnie, w dobie demokracji i urynkowienia, twórcy zwracają uwagę na różnego typu zło tym wartościom zagrażające. Ale że swoim poglądom dają wyraz językiem metaforycznym, większość (w tym Michalski) ocenia ich jako "bluźnierców, obrazoburców, świętokradców, szyderców i »jajarzy«". Bez kontrowersji Może warto zastanowić się, dlaczego słusznie wyróżniona przez Michalskiego, wyjątkowej urody retrospektywa Stefana Gierowskiego straszyła pustymi salami? Bo choć należy do klasyki, to malarstwo jest elitarne - wymaga nie tylko wyrobionego smaku, również innych zalet umysłu i charakteru, o których trudno mówić z kimś, kto jest ich pozbawiony. "Trzeba być zżytym z językiem współczesnego malarstwa, by móc dostrzec jego prawdziwe piękno", pisał pół wieku temu Robert Motherwell, jeden z najwybitniejszych amerykańskich abstrakcjonistów. "Jeszcze trudniejszą rzeczą jest dotarcie do jego postaw etycznych. To sprawa sumienia. Bez świadomości moralnej malarz jest tylko dekoratorem". Ta prawda dotyczy całej sztuki - ale nie sposób jej udowodnić. To trzeba odczuwać. Publiczność ma prawo nie umieć odróżniać prac dekoracyjnych, efektownych, acz pustych, od wartościowych - lecz powinna wiedzieć, że w prestiżowych galeriach spotka się z tym drugim gatunkiem. Czy tak się stanie, także zależy od postawy etycznej - w tym przypadku osób kształtujących program. Może się zdarzyć, że szeroka widownia odbierze niektóre pokazy jako kontrowersyjne czy niezrozumiałe. Jednak zanim posądzi autorów o szyderstwo czy "jajcarstwo", powinna dowiedzieć się, czym motywowali się w pracy. I tu jest jedyny punkt, w którym mogę się z Michalskim zgodzić: "Opinia publiczna powinna być wcześniej uprzedzona i dokładnie poinformowana o rodzaju kontrowersji, która mogłaby wystąpić, oraz o tym, w jakim celu wystawa lub dzieło są prezentowane, aby obywatel nie stracił zaufania do instytucji wyższej użyteczności publicznej, która decyduje się na tak ryzykowny krok, a ponadto był pewny, iż podejmuje się go dla jego dobra". Mówiąc mniej urzędowym językiem, krakowski krytyk zaleca edukowanie społeczeństwa w zakresie nowoczesnej sztuki. Pytanie tylko, jak to zrobić? Przy CSW działają różne pracownie rozwijające wrażliwość i wyobraźnię, przy Zachęcie i Zamku Ujazdowskim prowadzone są kursy i wykłady, udostępniane są biblioteki, wideoteki, filmoteki. Jeśli ktoś ma ochotę, może z nich korzystać, na ogół są gratisowe lub za niewielką opłatą. Tymczasem większość sądzi, iż dobra sztuka to ta, której odbiór nie wymaga żadnego wysiłku, i nawet nie dopuszcza myśli, że sztuki trzeba się uczyć. Przeciwnie - ludzie przyznają się do ignoracji w dziedzinie plastyki z dumą. Jakby to była zaleta. Krakowski Kali Poglądy krakowskiego autora na temat sztuki współczesnej, jego własne wybory są wyrażone dziwnie nieostro. W kilku miejscach Michalski wysuwa sprzeczne argumenty, jakby polemizował sam ze sobą. Najpierw prezentuje się jako pracownik galerii, "która w latach 90. była największym prywatnym producentem ambitnej młodej sztuki". Zaraz obok pisze, że w tym samym czasie w państwowych muzeach "popierano nonkonformizm i tworzono specyficzną cieplarnię dla młodych artystów". Oto przykład dialektyki Kalego: jeśli coś prezentowane było w Zderzaku, to dobrze, jeśli to samo wystawiano w CSW czy Zachęcie - to źle. Michalski wskazuje na monopolistów na polskim plastycznym rynku, Zachętę i Centrum Sztuki Współczesnej-Zamek Ujazdowski, jako na źródło degrengolady współczesnej sztuki. Wokół tych instytucji "tworzą się żerowiska miernot, które łączą się w grupy nacisku i ustanawiają własne, zaniżone kryteria ( ) Młodzi artyści produkują pod CSW - zalew gadżeciarstwa to obfity plon działalności kuratorów CSW". Z gustami się nie dyskutuje, ale ta wypowiedź dowodzi, że autor ma poważne problemy z tożsamością lub początki schizofrenii: w wielu przypadkach twórcy, którzy "zalewają gadżetami" CSW, należą też do "stajni" Zderzaka. Wymienię kilku młodych, a już znanych i wywołujących kontrowersje: Piotr Jaros, Marta Deskur, Robert Rumas, Grzegorz Sztwiertnia, Wilhelm Sasnal. Ze starszych można wspomnieć Edwarda Dwurnika, Jarosława Modelewskiego, Marka Sobczyka - to wszystko artyści obecni wystawami w Zderzaku. Kolejny zarzut stawiany stołecznym placówkom jest jeszcze bardziej kuriozalny. "Warszawskie instytucje centralne wysysają rynek. Czy ktoś słyszał o środowisku poznańskim albo wrocławskim? Od dawna nikt o nim nie słyszał - artyści z tych środowisk nie mają szans na zdobycie środków produkcji" - peroruje krakowski autor. W Zachęcie i CSW wystawiają twórcy z całej Polski, kuratorzy tych galerii zadają sobie trud penetrowania wszystkich środowisk pozawarszawskich, wyławiają młode talenty, dają szanse zarówno mistrzom z prowincji, jak debiutantom. Nie miejsce tu na wyliczankę, ale zainteresowanym służę dokładnymi danymi. Na koniec Jan Michalski zarzuca jednemu z polskich muzeów narodowych manipulacje przy zakupach dzieł do zbiorów. Przemilcza, o jaką instytucję chodzi - rodzaj dyskrecji, która podstępnie psuje powietrze. Wyjaśniam więc: chodzi o stołeczne Muzeum Narodowe. Krakowskiego krytyka oburza, że kurator placówki nie chciał kupić od Zderzaka dzieła za proponowaną przez galerię cenę. Znów uściślam: Dorota Monkiewicz, kuratorka wystawy "Na wolności/w końcu. Sztuka polska po 1989 roku", prezentowanej obecnie w Muzeum im. Dunikowskiego, a mająca premierę w grudniu ubiegłego roku w Baden-Baden, odmówiła zakupu instalacji Piotra Jarosa za sto tysięcy złotych. Była to kwota nierealna - budżet muzealny na zakupy nie istnieje, za każdym razem trzeba zdobywać pieniądze od sponsorów, co nie jest chyba dla Michalskiego, człowieka z branży, żadnym sekretem. Chyba oczywiste, że kuratorzy poszukują jak najkorzystniejszych transakcji. W dodatku inni znani autorzy (m.in. Kozyra i Althamer), nie związani ze Zderzakiem, oferowali muzeum prace za kwoty dziesięciokrotnie niższe. Jak zawsze, gdy nie wiadomo, o co chodzi - chodzi o pieniądze.
Pewnie jestem w mniejszości, ale cieszę się ze "skandali" w Zachęcie. Społeczeństwo wreszcie zajęło stanowisko wobec sztuki współczesnej. Wywołane przez wydarzenia w Zachęcie, pojawiły się też tematy oboczne. Krytyk nie życzy sobie w państwowych galeriach żadnych kontrowersji, a szefom narodowych placówek zaleca, aby "troszczyli się o ład społeczny i w żadnym razie nie wywoływali zgorszenia wspólnot religijnych, mniejszości i większości". A wydawało się, że jedynie słuszna doktryna artystyczna, służąca totalitarnym systemom, należy do strachów przeszłości.Mówiąc serio - Michalski chyba zapomniał, że gdy jakaś władza usiłuje odgórnie sterować sztuką - ta wówczas trupieszeje. W tym samym czasie twórczość żywa, nie poddająca się nakazom i zakazom, chroni się w podziemiach lub szufladach. Jeśli za podstawę przy wartościowaniu wystaw uznać frekwencję, to najlepsze są pokazy fotografii prasowej (World Press Photo, zdjęcia zdjęte przez peerelowską cenzurę) lub ekspozycje ciekawostkowe, jak "Szare w kolorze". Może warto zastanowić się, dlaczego słusznie wyróżniona przez Michalskiego, wyjątkowej urody retrospektywa Stefana Gierowskiego straszyła pustymi salami? Bo choć należy do klasyki, to malarstwo jest elitarne - wymaga nie tylko wyrobionego smaku, również innych zalet umysłu i charakteru, o których trudno mówić z kimś, kto jest ich pozbawiony. Publiczność ma prawo nie umieć odróżniać prac dekoracyjnych, efektownych, acz pustych, od wartościowych - lecz powinna wiedzieć, że w prestiżowych galeriach spotka się z tym drugim gatunkiem. Może się zdarzyć, że szeroka widownia odbierze niektóre pokazy jako kontrowersyjne czy niezrozumiałe. Jednak zanim posądzi autorów o szyderstwo czy "jajcarstwo", powinna dowiedzieć się, czym motywowali się w pracy. Michalski wskazuje na monopolistów na polskim plastycznym rynku, Zachętę i Centrum Sztuki Współczesnej-Zamek Ujazdowski, jako na źródło degrengolady współczesnej sztuki. Kolejny zarzut stawiany stołecznym placówkom jest jeszcze bardziej kuriozalny. Warszawskie instytucje centralne wysysają rynek. Na koniec Jan Michalski zarzuca jednemu z polskich muzeów narodowych manipulacje przy zakupach dzieł do zbiorów.
Wileńszczyzna O wigilijnej wieczerzy dla żywych i umarłych, o obejmowaniu płotów, o nasłuchiwaniu psiego szczekania i innych wróżbach dla panien, o śliżykach z posytą i kiślu z owsa, który "przylipia się do podniebienia", o kolorowych opłatkach i sianku, podkładanym pod obrus tak hojnie, że aż talerze ledwo stoją i jeść niewygodnie Gęba uśmiechnięta i żyć lżej Najbarwniejsze są wspomnienia ze wsi i miasteczek, gdzie tradycje przetrwały i śnieg sypie jak dawniej. Na zdjęciu: Miedniki koło Wilna FOT. JERZY HASZCZYŃSKI MAJA NARBUTT z Wilna Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu. W położonych dwadzieścia kilometrów od Wilna Turgielach co przezorniejsi już kilka dni temu zdjęli wszystkie furtki i bramy. Mniej zapobiegliwi jeszcze długo po świętach będą po całej wsi szukać swej własności - odnajdą ją w cudzej zagrodzie albo i na własnym dachu. - To prawdziwe utrapienie - wzdychają starsi mieszkańcy, sarkając na chłopaków, którzy nie oszczędzą żadnej furtki. Turgielskie dziewczyny nie żałują bram; otwarte szeroko obejścia mają im zapewnić powodzenie i napływ konkurentów. Bramy i płoty mają szczególne znaczenie w matrymonialnych aspiracjach panien z podwileńskich wiosek. To, co dzieje się tam w wigilijny dzień, na niewtajemniczonych może sprawiać dziwne wrażenie. Miejscowi nie zwracają jednak uwagi na to, że dziewczęta znienacka podbiegają do płota i szeroko rozpostartymi rękami obejmują żerdzie. Jeżeli liczba żerdzi okazuje się parzysta - do przyszłej Wigilii znajdzie się męża. Jeśli nie - jest jeszcze szansa. Trzeba trzy razy splunąć, nogą zatrzeć i biec do następnego płota. Spotkane przeze mnie turgielskie panny bez zażenowania przyznają, że nie tylko będą obejmować płoty, ale i łapać drewno na opał - i tu parzysta liczba polan jest korzystna - a także nasłuchiwać, skąd naszczekują psy. Stamtąd bowiem nadejdzie mąż. O niego w Turgielach dość trudno - są chłopcy, ale jakoś się nie żenią. Dobrze, że choć rodzice nie krzyczą jak kiedyś na spóźniające się z zamęściem panny, którym dawniej bez ogródek mówiono, że "mąż to grunt, bez niego zginiesz jak szara myszka". Prawie jak przed wojną "Bóg się rodzi, moc truchleje" - parterowy budynek turgielskiego domu kultury rozbrzmiewa dźwiękami kolędy. Władysława Szyłobryt, kierowniczka miejscowego zespołu Turgielanka, energicznie wystukuje rytm obcasikiem. Dwanaście kobiet przy akompaniamencie akordeonu śpiewa na dwa głosy. Jest tak zimno, że nie zdejmują nawet kurtek i chustek. Dobiega końca próba przed występem zaplanowanym na pierwszy dzień świąt. Do dużej sali przyozdobionej olbrzymim świerkiem zaglądają dzieci. Jeszcze raz chcą przećwiczyć jasełka. Wystawia się je w Turgielach już od paru lat. Gdyby przywrócić chodzenie po domach z gwiazdą, to święta we wsi - mówią starsze kobiety - byłyby zupełnie jak "za polskich czasów". Dzieci są w różnym wieku, ale wszystkie już świątecznie uświadomione. Nie wierzą już w aniołki, które - jak wmawiają maluchom rodzice - w nocy przychodzą pożywiać się resztkami wigilijnej wieczerzy. Wiadomo przecież, że to nie aniołki, lecz zmarli. Nie ma się jednak co bać, bo duchy odejdą, zanim rodzina zasiądzie do śniadania. Podstawowym świątecznym obowiązkiem dziecka jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki i liczenie wigilijnych potraw. Koniecznie musi być ich dwanaście. Nawet jeśli osobno trzeba policzyć i chleb, i sól. Zanim jednak potrawy znajdą się na nakrytym białym obrusem stole, musi tam znaleźć się sianko. W Wilnie - symboliczna garstka kupiona w przykościelnym kiosku albo i podarowana przez gospodarza na rynku. Na wsi sianko ściele się hojnie, "aż lekkie talerze ledwo ustoją, a jeść niewygodnie". Sianko odgrywa ważną rolę. Jeśli spod obrusa wyciągnie się długie i zielone źdźbło - pomyślność w nowym roku gwarantowana. Krótsze i żółte - niedobrze. W skrajnych wypadkach należy się obawiać, że w następnej wigilijnej wieczerzy będzie się uczestniczyć tylko w nocy, by przed świtem zniknąć. Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel: czerwony z żurawin i biały z owsa, o którego smaku nikt dobrego słowa nie powie, bo to "jak kit z okien i przylipia się do podniebienia ". Wszyscy za to lubią śliżyki - drobne okrągłe ciasteczka, koniecznie robione w domu, a nie kupne. Śliżyki podaje się z posytą, rodzajem zalewy zrobionej z utartego do białości maku, miodu i wody. Pod okiem proboszcza - Dla Jezusa i aniołków - mówi stanowczo mama turgielskiego proboszcza, księdza Józefa Aszkiełowicza, nagabnięta o to, dla kogo parafianie zostawiają na stole wigilijną wieczerzę. Chętnie podzieli się sekretami wypieku śliżyków - "dawaj pani zawsze drożdże, a nie sodę" - ale wyraźnie nie ma zamiaru zdradzać "duchowych" tajemnic. Zapewnia, że "pierwsze słyszy" o wigilijnych wróżbach, i bezskutecznie stara się uciszyć pożywiającą się na gościnnej plebanii parafiankę, która skwapliwie opowiada o pogańskich przecież wierzeniach. Także ksiądz Aszkiełowicz, który pojawia się na plebanii na chwilę, bo zaraz udaje się na mszę w pobliskich Taboryszkach, stara się przedstawić swych wiernych w jak najlepszym świetle. - Mileńka moja, daleko mniej piją. A młodzież w ogóle nie pije, bo się sportuje. Kościół pomógł postawić siłownię. W ogóle ludzie u nas ambitni i honorowi. Jak powiedziałem w kościele, że płot świadczy o gospodarzu, to wygląd wsi się poprawił. Co ksiądz powie, to tak nasi robią - twierdzi proboszcz. Zwłaszcza w okresie przedświątecznym ksiądz Józef nasilił swą walkę z pijaństwem, z której słynie na Wileńszczyźnie. Jak mówi się nawet w Wilnie, "zwariowawszy na punkcie wódki, wpada do chałup i jeśli ją znajdzie na stole, to łaje". Nie zawsze znajduje sojuszników nawet tam, gdzie wydawałoby się to naturalne. - Nie trzeba obzywać tych, którzy piją. Oni przecież w brudzie, głodzie żyją. Mój mąż niedospany, niedojedzony. Toż to prawdziwy pokutnik - ubolewa jedna z turgielanek, zastanawiając się, czy przypadkiem właśnie za te cierpienia mąż nie pójdzie do nieba. Nie ma już czarnych kartek w kalendarzu - Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Dominik Kuziniewicz, czyli Wincuk, najpopularniejszy na Wileńszczyźnie gawędziarz. Wieś wileńska nigdy nie była bogata, ale "niezepsute pieniędzmi ludzie zawsze potrafili obchodzić święta wesoło i zgodnie z tradycją". - Mama, rocznik 1908, wieczna pamięć, do końca wspominała, jak spędzała Boże Narodzenie w rodzinnej wsi, jak ważne były przygotowania robione przez cały adwent, a potem wypatrywanie pierwszej gwiazdki. W latach trzydziestych przeniosła się do Wilna, ale stamtąd nie miała już takich barwnych świątecznych wspomnień - opowiada Wincuk. Wilno ówczesne było "Jerozolimą Północy", znaczącym skupiskiem Żydów, a miejskie święta miały w ogóle inny wymiar - były mniej religijne i wzruszające, a bardziej huczne i bogate. Bawiono się na rautach i wielkich balach w ratuszu. Świąteczna tradycja nigdy jednak w Wilnie nie zanikła, nawet w najbardziej niesprzyjających czasach, gdy Wigilię i Boże Narodzenie wskazywały czarne kartki w kalendarzu. Zawsze całe rodziny zasiadały w wigilijny wieczór przy zaścielonym białym obrusem wigilijnym stole. A i w pracy starano się jakoś obchodzić święta, choć to "zależało od kolektywu". - Ktoś przyniósł śliżyki, ktoś postawił nalewkę i tak, choć nie na stoliku u dyrektora, ale urządzano prawdziwe święta - wspominają Polacy z Wilna. Teraz w Wilnie już nie tylko oficjalnie, ale i ostentacyjnie obchodzi się Boże Narodzenie. Na placu Katedralnym i placu Ratuszowym w przedświątecznym okresie ustawiono olbrzymie rzęsiście oświetlone choiny. Pojawiła się nawet swoista bożonarodzeniowa moda - na kolorowe opłatki. Można więc usłyszeć, jak miejscowe Polki narzekają: W Ostrej Bramie opłatki tylko białe, trzeba iść do dominikanów, bo tam różowieńkie, żółcieńkie, ładnieńkie. Mimo wszystko tradycyjnym białym opłatkiem proponuje w imieniu Polaków na Litwie przełamać się Wincuk, przesyłając czytelnikom "Rz" życzenia z Wilna: - Kochanieńkie, wy moje. Zostawajcie wy się żywe, zdrowe i uśmiechnięte. Bo pamiętajcie, że gdy gęba uśmiechnięta, to lżej przez życie kołdybać się.
Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość.- Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Dominik Kuziniewicz najpopularniejszy na Wileńszczyźnie gawędziarz.
Skarb państwa traci rocznie około pół miliona złotych przez niekorzystną umowę z Toeplitzem Skórzany interes społeczny Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Dzisiaj Towarzystwo Wydawnicze i Literackie za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. FOT. PIOTR KOWALCZYK KRZYSZTOF HAŁADYJ Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych. Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Na 144 mkw. stoi czteropiętrowa kamienica o łącznej powierzchni 422 mkw. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki oraz prawo własności do położonej na niej kamienicy uzyskał, na podstawie ustawy, Ośrodek Dokumentacji Zabytków. Przy okazji formalności związanych ze spłatą nieruchomości Sąd Wojewódzki w Warszawie dokonał jej wyceny. Cenę działki ustalił na 81,4 tys. zł, a cenę położonej na niej kamienicy, uznanej przez sąd za obiekt zabytkowy, na ponad 400 tys. zł. Dodatkowo ODZ został zobowiązany do uiszczania stałej rocznej opłaty w wysokości 1,5 procent wartości gruntu na konto Wydziału Realizacji Budżetu Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł. Siedziba Toeplitza 19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą. ODZ wynajął Towarzystwu na cele biurowo-redakcyjne lokal o powierzchni 152 mkw., za 1500 złotych miesięcznie. Umowa zakazywała Towarzystwu podnajmowania lokalu innym podmiotom bez zgody ODZ. Co ciekawe, w umowie nie znalazły się żadne zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia ze względu na inflację oraz możliwości wygaśnięcia umowy w chwili zaprzestania wydawania "Wiadomości Kulturalnych". Oficjalnie bowiem "Wiadomości", jak zapewniał minister Dejmek, miały być przedsięwzięciem o ogólnospołecznym charakterze. Tym zresztą tłumaczono gigantyczne dotacje (łącznie ok. 4 mln zł), dzięki którym tygodnik mógł przez cztery lata ukazywać się na rynku. Ale i tak nie uchroniło go to od bankructwa w 1998 roku. Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze. Dziwne aneksy Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Dzisiaj Towarzystwo za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. Na wolnym rynku, jak wynika z ustaleń "Rzeczpospolitej", za podobną kamienicę uzyskać można co najmniej 45 tys. złotych. Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też z trzech do dziesięciu lat okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu. Sprawiło to, że ODZ, a faktycznie Ministerstwo Kultury, utraciło kontrolę nad nieruchomością. Umowy zawartej na czas określony - 10 lat, nie można bowiem jednostronnie wypowiedzieć. Na specjalnych zasadach Dzisiaj trudno doszukać się jakiegoś "ogólnospołecznego charakteru" użytkowania przez Toeplitza nieruchomości przy Brzozowej 35. Mają tam swoją siedzibę jego prywatne pisma "Moda Skórzana" (kwartalnik współredagowany przez Bożenę Toeplitz, żonę KTT), miesięcznik hiphopowo-desko-rolkowy "Ślizg" (współredagowany przez Franciszka Toeplitza, syna KTT), Towarzystwo Wydawnicze i Literackie spółka z o.o. (obecnie własność małżeństwa Toeplitzów), a także lewicowy tygodnik "Przegląd" (jego redaktorem naczelnym jest Jerzy Domański). Pytany o powody tak niskiego czynszu płaconego przez Towarzystwo, Toeplitz odpowiada, iż wynika to z tego, że kamienica wykorzystywana jest w interesie społecznym. Jako przykład podaje działalność wydawniczą swojej spółki. Jednak nie potrafi wymienić z pamięci przykładów publikacji. Niechętnie mówi także o finansach. Podkreśla jednak, że umowa najmu ma charakter społeczny, a nie handlowy. - Nasza działalność wydawnicza służy dobrze pojętemu interesowi społecznemu - mówi Toeplitz - nie można więc od nas wymagać, byśmy płacili za najem tak jak instytucje komercyjne. Teatry i muzea też są przecież traktowane na specjalnych zasadach - twierdzi KTT. Były naciski Do sprawy niezwykle korzystnej dla Toeplitza umowy najmu powrócił dopiero minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. 26 lipca 2000 roku w piśmie do dyrektora ODZ Roberta Kunkela stwierdził, że zasady prowadzenia gospodarki finansowej przez ODZ budzą jego poważne zastrzeżenia. Zażądał wyjaśnień od Kunkela i poprosił o przedstawienie stanu faktycznego. Równolegle ministerstwo wszczęło kontrolę wewnętrzną, której wyniki wskazywały wyraźnie na niefrasobliwość i niegospodarność urzędników zawierających umowę z Toeplitzem. W odpowiedzi Kunkel podał, że korzystne dla KTT aneksy podpisywane były na wyraźne życzenia ówczesnego ministra kultury Kazimierza Dejmka. Według wyjaśnień Roberta Kunkela, on sam nie miał praktycznie wyjścia. Dysponowanie nieruchomościami ministerstwa odbywa się bowiem nie tyle za zgodą ministra, ile na jego wyraźne polecenie. - W razie odmowy podpisania umowy - mówi Kunkel - mogłem pożegnać się z pracą. Zapytany, czy podejmował jakieś próby zmiany niekorzystnej umowy już po odejściu ministra Dejmka, Kunkel odpowiada: - Oczywiście. Niestety umowa jest tak skonstruowana, że bez zgody Toeplitza nie ma mowy o jej zmianie. Wysyłane przez nas pisma w tej sprawie były po prostu ignorowane. Potwierdza to Michał Urbanowski, obecny dyrektor ODZ. - W lutym zaproponowaliśmy podpisanie dodatkowego aneksu aktualizującego umowę, jednak Towarzystwo odmówiło rozmów na ten temat - mówi. - Umowa jest ważna i nie widzę powodu, aby ją zmieniać - twierdzi Toeplitz. Czy oznacza to, że ministerstwo jest bezradne? - Niestety tak - mówi Michał Urbanowski - z umowy wynika, że wszystko zależy teraz od Toeplitza. Potwierdza to analiza prawna, która wpłynęła do ministerstwa 15 stycznia 2001 r. Według niej umowy w obecnym kształcie nie da się w żaden sposób wypowiedzieć, natomiast waloryzacja wysokości czynszu może zostać dokonana tylko na drodze sądowej, co jest kosztowne i długotrwałe. Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko Robert Kunkel, niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany przez ministra Ujazdowskiego w grudniu 2000 roku. Można spotkać się z opiniami, że Kunkel był tylko kozłem ofiarnym, który zapłacił za decyzję Dejmka, ówczesnego ministra kultury. Dejmek, przyznaje, że kamienica została przekazana w najem Toeplitzowi na jego wyraźne polecenie. - Chodziło o zapewnienie "Wiadomościom Kulturalnym" siedziby - mówi. Zaprzecza jednak, jakoby to on układał umowę. - Będąc ministrem, nie miałem czasu zajmować się ustalaniem wysokości czynszu w jakiejś tam kamienicy. Za szczegóły odpowiadał ówczesny szef ODZ - dodaje Dejmek.
Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz Turyści poza strefą Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ JERZY SADECKI - Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem. - Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony. - Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy? Newralgiczna topografia W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty. Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę. Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej. Granica przez halę Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki. Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne. Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy. W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły. Jak brak zgody, to bez zgody O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej. - Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko. Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących. Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai. - Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą". Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Bomba z opóźnionym zapłonem? - Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau. - Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek. Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem. - Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego". - Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie. - Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył? Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. -
Siódmego września nastąpi uroczyste otwarcie centrum usługowo-parkingowego Maja przy obozie Auschwitz, które skupiałoby się na obsłudze osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Właściciel Mai, Janusz Marszałek, jest pewny swego i ma zamiar swoje centrum otworzyć, pomimo że wojewoda nie wydał zgody na prowadzenie w pobliżu obozu działalności gospodarczej innej niż państwowa. Historia ziemi, na której powstała Maja, nie jest bez historii. Marszałek odkupił ją niegdyś od miasta, przez wiele lat niszczała, aż postanowił przywrócić ją do życia. Najpierw chciał zbudować supermarket, jednak prezydent Kwaśniewski powiedział, że „budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji” i budowę wstrzymano. Państwo boi się dopuścić inne osoby do obsługi turystów ze względu na newralgiczność miejsca. Pan Janusz znany jest ze swojej nieobliczalności, co potwierdza choćby jego pewność siebie przy budowie centrum dosłownie na granicy strefy ochronnej wyznaczonej sto metrów od murów obozu. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej i z otwarciem tam kolejnych punktów usługowych Marszałek chce czekać na nowego wojewodę, być może bardziej przychylnego. Ten aktualny twierdzi bowiem, że kompleks usług w samym muzeum jest całkowicie wystarczający dla obsługi ruchu turystycznego. Boi się też, że nikt nie będzie miał kontroli nad produktami sprzedawanymi przez ludzi, którzy chcą czerpać zysk bez względu na etyczny wymiar sytuacji. W pobliskim pawilonie, tym poza strefą ochronną, ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.
ALPEJSKI PŚ: Kristian Ghedina najszybszym zjazdowcem na Streifie Samba srebrnych nietoperzy Kristian Ghedina na trasie zjazdu FOT. (C) AP Włoch Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel, został zatem dla Austriaków najlepszym zjazdowcem sezonu. W slalomie specjalnym wygrał tegoroczny lider tej konkurencji Austriak Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Norweg Kjetil-Andre Aamodt i on otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. Wszyscy wymienieni otrzymali nagrody po pół miliona szylingów austriackich, czyli po ok. 138 tys. złotych, a Aamodt nawet trochę więcej. Doroczne austriackie święto zjazdu okazało się świętem prawdziwym. Do Kitzbuehel trudno było wjechać w sobotę od rana, ale jak już ktoś wjechał, to poczuł, zobaczył i usłyszał, że na Streifie jest "ten" wyścig. Samo zapowiadanie gości, z kanclerzem Austrii Viktorem Klimą na czele, trwało parę minut. Lista obecności byłych mistrzów i mistrzyń olimpijskich w narciarstwie alpejskim była równie długa. W samo południe przyszedł czas na zawody. Fryzura a la Villeneuve Emocje we współczesnym narciarstwie alpejskim rzadko trwają długo. Wprawdzie elektroniczny pomiar czasu i obraz telewizyjny podnosi atrakcyjność widowiska, ale żadna elektronika nie zmieni faktu, że najlepsi jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał. Tak było i tym razem. Ghedina startował z numerem siódmym, postał na mecie parę chwil i już po przejeździe szesnastego zawodnika zaczął przyjmować gratulacje. Włoch zbliża się do trzydziestki, trzy lata z rzędu był w Pucharze Świata, drugi za Alphandem, a jak Francuz zakończył karierę, to zaatakowali młodsi Austriacy. W Kitzbuehel Ghedina nie walczył o małą Kryształową Kulę, a raczej o wpis do kronik zwycięzców na Streifie, bo go jeszcze nie miał, a okazji będzie coraz mniej. Nie pozostańmy też obojętni na pół miliona austriackich szylingów, jakie dostał Włoch. Pewnie starczy mu na nowy rajdowy motocykl, bo to jego letnie hobby. Didier Cuche był drugi i, jak wynika z wypowiedzi tego sportowca, to wielkie szczęście wyrównało wielkiego pecha, jakiego miał Szwajcar czternaście miesięcy temu. Podczas ostatniego dnia treningu w Australii uszkodził lewą nogę, stracił cały sezon 96/97. Szczęście miał też podczas treningu na Streifie, gdy jechał prawie 100 km/godz., a trasę przeciął mu trener ekipy niemieckiej. Skończyło się na strachu, lecz było o włos od powtórki z Sestriere, gdzie przez działacza bez wyobraźni skończyła się kariera Rosjanki Lebiediewej. Rosjanka jest w Kitzbuehel komentatorką telewizji, ale pewnie myślała o mniej bolesnym przejściu do tego zajęcia. Cuche, jak mówiliśmy, miał jednak szczęście i mógł pokazać światu swój talent i niebanalną fryzurę, w kolorze cytrynowej zieleni, wzorowaną na mistrzu Formuły 1 - Jacquesie Villleneuve. Jeśli jesteśmy przy Kanadyjczyku, to i on był w Kitzbuehel. Niewątpliwie miał też najliczniejszą obstawę. Razem z Gerhardem Bergerem, Niki Laudą, szefem Formuły 1 Bernie Ecclestonem (z rodziną), szefem FIA Maxem Mosleyem (chyba cała władza samochodowa ma tu zimowe wakacje), grupą byłych i obecnych mistrzów narciarstwa alpejskiego (z Tonim Sailerem i Karlem Schranzem) oraz ze sponsorami 58. zawodów na górze Hahnnenkamm rozegrali zawody slalomowe na cele dobroczynne. Ofiar nie było, choć pani Slavica Eccleston miała istotne trudności ze skręcaniem, a Franz Klammer siadł na tyłach nart Bergera i spadł dopiero przy trzeciej bramce. Ten, który wymyślił Puchar Świata, Serge Lang, siedział na trybunie honorowej i patrzył, co też inni dorabiają do jego pomysłu. Dzień wypłaty Slalom na trasie Ganzlern to też tradycja, ale już nie taka, jak dzień wcześniej. Turyści poszli na narty, oficjele też, zostali wierni kibice. Transparenty trochę się zmieniły. Vogl, Reiter i Voglreiter z jednej strony, Sykora, Kimura i Tomba z drugiej. Ten ostatni startował pierwszy, ale tyrolskie krowie dzwonki biły mu krótko, z dwadzieścia sekund. Tyczka między nartami zakończyła start Włocha. Pierwszy przejazd dał Austriakom nadzieję na jakiś sukces w Kitzbuehel. Dwóch Thomasów: Stangassinger i Sykora wyprzedziło czterech Norwegów przedzielonych dwoma Francuzami. I w zasadzie tak zostało, tylko Francuzom się pogorszyło, a z 22. miejsca na piąte awansował Słoweniec Andrej Miklavc. Zwyciężył lider klasyfikacji slalomowej Pucharu Świata przed wiceliderem. Stangassinger jest jednym z nielicznych mistrzów olimpijskich sprzed kilku lat, którzy nie dają młodym poszaleć, a w Kitzbuehel także zarobić. To, że tutaj najlepiej płacą, wiadomo od dawna, tak samo, jak to, że niedziela jest dniem największych wypłat. Lista nagród jest tak skonstruowana, by wyeksponować to, co jest najważniejsze. Tak więc za zjazd sprinterski było 300 tys. szylingów dla pierwszego. Premie przydzielano do dziesiątego miejsca (10 tys. szylingów). Za dwa główne dania zawodów przydzielono pierwszej dziesiątce od 500 do 10 tys. szylingów. Natomiast w kombinacji dano czeki tylko pierwszym trzem wedle podziału: 500, 250 i 125 tys. I słusznie, gdyż w kombinacji sklasyfikowano ledwie siedmiu zawodników. Miano najwytrwalszego ciułacza zyskał Kjetil Andre Aamodt, gdyż do zwycięstwa w kombinacji dołożył swoje czwarte miejsce w zjeździe; drugi w kasie był Cuche. Wszystkie barwy Tyrolu Najpierw zagadka. Kto to jest - ma czerwone atłasowe spodnie, czarną błyszczącą pelerynę z wyhaftowanym na plecach srebrnym nietoperzem (wypisz wymaluj znak Batmana) oraz białą perukę? W Kitzbuehel wszyscy wiedzą. To oczywiście członek zespołu "Chimbilacos" z Vispterterminen w Szwajcarii. Tę kapelę wynajęto, by bębniła i trąbiła podczas wyścigów na Hahnenkamm od rana do wieczora, ze szczególnym uwzględnieniem okolic mety oraz centrum, także prasowego. Uprawia ona muzykę marszowo-egzotyczną, z przewagą rytmów południowoamerykańskich, ale przy przemieszczaniu się najchętniej wykonuje melodię "Rasputin", znaną z produkcji kwartetu "Boney M". To był istotny fragment tutejszej rzeczywistości. Poza tym po niebie latała włoska eskadra "Frecce Tricolori", rysując białe, zielone i czerwone smugi, były też jeden nieduży żółty sterowiec oraz parę balonów na uwięzi i bez. Jaśniały fajerwerki. Niżej było fioletowo, bo wszędzie fiołkowe dziewczyny sprzedawały fiołkowe pluszowe krowy i rozdawały czapki w takimż kolorze. Tyrolscy górale, w strojach ludowych, wrzucali turystom drewniane nosidła z dzwonami na barki, ale nie wszyscy przyjmowali to chętnie. Za to grzane wino lub zimne piwo lało się w chętne gardła, więc samba grana na puzonach w sercu Tyrolu przez srebrne szwajcarskie nietoperze wydała się zjawiskiem całkiem naturalnym. Bieg zjazdowy w Kitzbuehel: 1. K. Ghedina (Włochy) 2.05,49 min.; 2. D. Cuche (Szwajcaria) 2.05,63; 3. J. Strobl (Austria) 2.05,85; 4. K.A. Aamodt (Norwegia) 2.06,01; 5. H. Knauss (Austria) 2.06,09; 6-7. J.L. Cretier (Francja) i H. Trinkl (Austria) obaj 2.06,21. Klasyfikacja biegu zjazdowego (po 8 zawodach): 1. A. Schifferer (Austria) 531 pkt.; 2. H. Maier (Austria) 419; 3. Ghedina 323; 4. Cretier 312; 5. Cuche 292; 6. S. Eberharter (Austria) 290. Slalom specjalny w Kitzbuehel: 1. Th. Stangassinger (Austria) 1.44,27 min. (51,54 sek.+ 52,73); 2. Th. Sykora (Austria) 1.44,35 (51,60+ 52,75); 3. O.Ch. Furuseth (Norwegia) 1.44,42 (51,77+ 52,65); 4. H.P. Buraas (Norwegia) 1.45,01 (52,10+ 52,91); 5. A. Miklavc (Słowenia) 1.45,13 (53,53+ 51,60); 6. A. Vogl (Niemcy) 1.45,23 (52,93+ 52,30). Klasyfikacja slalomu specjalnego (po 6 zawodach): 1. Stangassinger 383 pkt.; 2. Sykora 340; 3. Buraas 260; 4. K. Kimura (Japonia) 197; 5. F.Ch. Jagge (Norwegia) 189; 6. Furuseth 170. Kombinacja alpejska w Kitzbuehel (sobotni zjazd+ niedzielny slalom): 1. K.A. Aamodt (Norwegia) 3.54,51 min. (2.06,01+ 1.48,50); 2. W. Franz (Austria) 3.57,12 (2.07,67+ 1.49,45); 3. E. Podivinsky (Kanada) 3.58,23 (2.07,36+ 1.50,87). Klasyfikacja PŚ mężczyzn: 1. Maier 1405 pkt.; 2. Schifferer 853; 3. Eberharter 811; 4. Aamodt 630; 5. M. von Gruenigen (Szwajcaria) 555; 6. Knauss 547. KRZYSZTOF RAWA z Kitzbuehel
Kristian Ghedina zwyciężył w 58. biegu zjazdowym na trasie Streif w Kitzbuehel. W slalomie specjalnym wygrał Thomas Stangassinger. W kombinacji alpejskiej najlepszy był Kjetil-Andre Aamodt i otrzymał tytuł zwycięzcy 58. zawodów na Hahnenkamm. najlepsi jadą na początku i po dwudziestu minutach wiadomo, kto wygrał. Didier Cuche był drugi. Jacquesie Villleneuve Razem z Gerhardem Bergerem, Niki Laudą, szefem Formuły 1 Bernie Ecclestonem, szefem FIA Mosleyem, grupą byłych i obecnych mistrzów narciarstwa alpejskiego oraz ze sponsorami 58. zawodów na górze Hahnnenkamm rozegrali zawody slalomowe na cele dobroczynne. Slalom na trasie Ganzlern to tradycja. Vogl, Reiter i Voglreiter z jednej strony, Sykora, Kimura i Tomba z drugiej. Ten ostatni startował pierwszy, ale Tyczka między nartami zakończyła start Włocha. Dwóch Thomasów: Stangassinger i Sykora wyprzedziło czterech Norwegów przedzielonych dwoma Francuzami. Francuzom się pogorszyło, a z 22. miejsca na piąte awansował Słoweniec Andrej Miklavc. Zwyciężył lider klasyfikacji slalomowej Pucharu Świata przed wiceliderem. za zjazd sprinterski było 300 tys. szylingów dla pierwszego. Premie przydzielano do dziesiątego miejsca. Za dwa główne dania zawodów przydzielono pierwszej dziesiątce od 500 do 10 tys. szylingów. w kombinacji dano czeki pierwszym trzem: 500, 250 i 125 tys. "Chimbilacos" wynajęto, by bębniła i trąbiła podczas wyścigów na Hahnenkamm od rana do wieczora. po niebie latała eskadra "Frecce Tricolori", rysując białe, zielone i czerwone smugi, były też jsterowiec oraz parę balonów. Jaśniały fajerwerki. dziewczyny sprzedawały fiołkowe pluszowe krowy i rozdawały czapki w takimż kolorze.
ROZMOWA Emir Chattab, dowódca islamskich bojowników walczących w Czeczenii przeciwko wojskom rosyjskim Wyzwolimy całą Rosję Emir Chattab MIROSŁAW KULEBA Chattab, czy wierzysz, że doczekasz upadku rosyjskiego imperium? EMIR CHATTAB - Insz Allah! (Jak Bóg pozwoli!) W to właśnie wierzę! I nad tym pracuję. Rosyjska polityka jest bardzo brudna. Rosjanie nie potrafią żyć w pokoju. Nie potrafią nawet prowadzić wojny w cywilizowany sposób. Cały świat, Ameryka, walcząc, prowadzi rokowania, troszczy się o ludność cywilną. Rosja - absolutnie nie. Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy weźmie na niej odwet i ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. To jedyny naród, który jest gotów walczyć do końca. Oddałeś kilka lat życia, walcząc razem z Czeczenami przeciwko Rosji. A jednak po wojnie w Czeczenii krążyła opinia, że emir Chattab i jego islamscy bojownicy powinni opuścić republikę. Czy dekret prezydenta Asłana Maschadowa o samorozwiązaniu wszystkich jednostek wojskowych z okresu wojny z Rosją dotyczył także twojego oddziału oraz baz szkoleniowych w Serżeńjurcie i innych miejscowościach Czeczenii? Gdybym otrzymał taki rozkaz od zwierzchnika sił zbrojnych, czyli prezydenta Maschadowa, wykonałbym go. Jestem oficerem sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Owszem, pojawiły się głosy, że nie ma już dla mnie miejsca w Czeczenii. Teraz jednak miejsce chyba się znalazło - są to okopy na pierwszej linii frontu. W swoich bazach wyszkoliłem siedem tysięcy ludzi. Dzisiaj nawet nie wiem, gdzie oni są... Zresztą, Rosja to ogromny kraj. Znajdę sobie w nim miejsce, jeśli stanę się zbędny w Czeczenii. Czy tego miejsca szukałeś dla siebie w Dagestanie? Twoja żona jest Awarką, pochodzi z wioski Karamachi, której nazwa stała się głośna w ostatnim czasie. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie, podjętej wspólnie z Szamilem Basajewem? Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna z Rosją. Jeszcze przed wydarzeniami w Botlichu w Dagestanie rosyjskie samoloty bez przerwy atakowały cele w Czeczenii, zwłaszcza w rejonach naurskim i szołkowskim. Rosjanie rozbili tam czeczeński posterunek celny, posterunki graniczne. Po prostu nas sprawdzali. Świat myśli, że to my wkroczyliśmy z wojną do Dagestanu, ale w rzeczywistości wykorzystaliśmy wcześniej wszystkie pokojowe metody, aby uniknąć konfliktu. Dagestan miał swoje problemy wewnętrzne i powinien je rozwiązywać sam, bez pomocy armii rosyjskiej. Rada Ulemów (duchownych islamskich) Czeczenii i Dagestanu prosiła, wydawała wiele oświadczeń i ostrzegała - bezskutecznie. Armia rosyjska wkroczyła, okrążyła wioski, zaczęła je bombardować z samolotów i śmigłowców. Dopiero wtedy przyszliśmy, okrążyliśmy wojska rosyjskie. Zniszczyliśmy bardzo dużo pojazdów pancernych, dużo śmigłowców, zginęli tam rosyjscy generałowie. Jaki był przebieg walk w Dagestanie? Wcześnie rano 6 sierpnia weszliśmy do Ansalty w rejonie botlichskim. Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania, które wybuchło w rejonie cumadińskim i było okrutnie pacyfikowane przez Rosjan. Pospieszyliśmy więc z pomocą. Niektórzy ludzie uciekając, zostawiali otwarte domy i mówili: "chłopcy, tu jest jedzenie, bierzcie". Byli też tacy, którzy się na nas oburzali. W Ansalcie zajęliśmy pozycje, a wszyscy mieszkańcy odeszli. Okopaliśmy się dookoła kilku wiosek. Na trzeci dzień, 8 sierpnia, Rosjanie zaczęli nas bombardować. W tym czasie dopiero podciągali wojska i ludzie mogli jeszcze wywieźć cały dobytek, ale Rosjanie im nie pozwolili. Wojska rosyjskie wspierało dagestańskie pospolite ruszenie, które jednak nie brało udziału w walkach. W czasie całej akcji poległo 36 naszych ludzi. Zniszczyliśmy siedem śmigłowców. Głośno było o zaminowaniu meczetu przez mudżahedinów... Nie minowaliśmy żadnego meczetu. Tego nie zrobi żaden muzułmanin. Było natomiast wiadomo, że żołnierze rosyjscy z premedytacją załatwiali się w meczetach... W wyniku waszego rajdu w Dagestanie doszło do rosyjskiego ataku na Czeczenię. Po tym wszystkim, co się stało w Dagestanie, Rosja była przerażona. I wtedy nastąpiło kilka wydarzeń, które do końca nie są dla mnie jasne. Nie wiem, kto dokonał tych wszystkich zamachów bombowych. Zapewne Rosja sama sprowokowała niektóre starcia czy zamachy. Miała ku temu wiele powodów. Znowu bowiem zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. My z tymi zamachami nie mamy absolutnie nic wspólnego. Nigdy tak nie walczymy. Nie walczymy z kobietami i dziećmi. W czasie poprzedniej wojny z Rosją głośny był twój atak na rosyjską kolumnę transportową pod miejscowością Jarysz-Mardy. Czy dzisiaj chcesz prowadzić wojnę w ten sam sposób? Jeszcze większą kolumnę rozbiła moja grupa pod Serżeńjurtem, tyle że Rosjanie to przemilczeli. Zniszczyliśmy tam 47 pojazdów ze stu. Kolumna rozciągnęła się na pięć kilometrów. Naszych ludzi było siedemdziesięciu. Zasadzkę przygotowaliśmy przy pomocy mieszkańców wioski. Bez nich byłoby to niemożliwe, gdyż cała droga pozostawała pod kontrolą Rosjan, a niedaleko, pod Ca-Wiedeno, stacjonował rosyjski 506. Pułk, składający się z kilku tysięcy ludzi. Przez cały tydzień nocami przechodziliśmy w bród przez rzekę i na plecach przenosiliśmy z gór pociski czołgowe oraz artyleryjskie. Zakopywaliśmy je wzdłuż drogi, omijając zasadzki Rosjan, którzy mieli tam ukryte posterunki. Zakładaliśmy zapalniki, ciągnęliśmy przewody. W tym samym czasie ostrzeliwaliśmy 506. Pułk z moździerzy. Pewnego dnia pocisk moździerzowy trafił w śmigłowiec, którym właśnie odlatywał z inspekcji rosyjski generał. Maszyna była już na wysokości kilku metrów, kiedy granat trafił ją w ogon. Śmigłowiec eksplodował w powietrzu razem z generałem. Tuż przed akcją w rosyjskiej prasie pojawiły się informacje, że na skutek ostrzału bojowników nie można zabrać ciał żołnierzy 506. Pułku i rozkładają one w upale. Na pomoc ruszyła z Bienoj kolumna pancerna pułku osetyjskiego. Słyszałem, że po walce emir Chattab osobiście zabijał osetyjskich jeńców nożem. Tam nie było żołnierzy i nie było jeńców. Tam byli tylko najemnicy, których nie bierze się do niewoli... W miejscowości Jarysz-Mardy miałem 43 ludzi. Zniszczyliśmy 32 pojazdy, w tym 3 czołgi, 11 transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty. Zasadzka przebiegła dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Ledwo rankiem skończyliśmy minowanie, trochę odpoczęliśmy i zaczęliśmy południową modlitwę, kiedy od strony Groznego pojawiła się kolumna. Obsadziliśmy obie strony drogi biegnącej po wąskiej półce w wąwozie rzeki. Teren był zaminowany, a każdy przewód elektryczny podłączony do dwóch fugasów. Ten, kto detonował ładunek, zawsze widział całą drogę. Zniszczyliśmy Rosjan w ciągu dziesięciu minut. Wszystko to można zobaczyć na kasecie wideo, którą wtedy nakręciliśmy. Jest na każdym bazarze w Czeczenii. Trofeów i jeńców nie braliśmy, bo ogień rosyjski był zbyt silny. Kiedy się wycofaliśmy, przyleciały ich śmigłowce, ale było już po wszystkim. Moja grupa straciła trzech ludzi. Szamil Basajew powiedział niedawno, że znów spaliłeś rosyjski czołg. Podobno bardzo ci przeszkadzał na froncie. Bardzo dobrze strzelam. Zwłaszcza z broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej. Byłem dowódcą artylerii w Afganistanie. Potrafię wykorzystać artylerię, znaleźć dla niej najlepsze pozycje. Szamil jest dzisiaj dowódcą frontu, ja jestem u niego dowódcą polowym. Opracowuję plany i programy, jak walczyć na froncie, gdzie rozmieścić środki ogniowe, jak prowadzić operacje. Walczyłeś przeciwko armii rosyjskiej w Afganistanie i Tadżykistanie, teraz bijesz się w Czeczenii. Dlaczego postawiłeś sobie za cel zniszczenie Rosji? Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Trzeba się jeszcze wiele nauczyć. Dzisiaj nie ma dla nas żadnej różnicy, gdzie walczyć - czy w Afganistanie, czy w Czeczenii, czy w Afryce, czy w Arabii Saudyjskiej. Nie musi to być nawet Jerozolima, chociaż są tam święte dla nas miejsca i każdy muzułmanin chce o nie walczyć. My bronimy tylko swojej wiary i ziemi, naszych kobiet, naszej ojczyzny. Póki kafer (niewierny) znajduje się na ziemi muzułmańskiej, musimy walczyć o wyzwolenie tego terenu do końca, póki Allah pozwoli. Świat nam mówi o demokracji. Mówi się o nas, że nienawidzimy demokracji. To nieprawda - nie ma żadnej demokracji, to tylko fantazja. Gdzie jest ta demokracja, pokaż mi, gdzie? W Rosji czy w Ameryce? Kto pozwolił na zabicie pół miliona ludzi w Bośni, 200 tysięcy w Tadżykistanie, dwóch milionów w Afganistanie? Teraz morduje się ludzi w Czeczenii i demokratyczny świat znowu milczy... Chcę coś przekazać twojemu narodowi. Dzisiaj Rosja ma bardzo wielkie problemy z władzą i armią, problemy ekonomiczne. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie. Od tego despoty, który siedzi na Kremlu, trzeba się uwolnić. Ostrzegam: niech Rosjanie wiedzą - my się już nie zatrzymamy. Będziemy walczyć, dopóki nie wyzwolimy całej Rosji. Rozmawiał w Groznym Mirosław Kuleba
EMIR CHATTAB - Cały świat boi się Rosji, ale Kaukaz pierwszy ją pokona. Dokonają tego Czeczeni. Jaki był cel twojej akcji w Dagestanie? Naszym celem było wsparcie dagestańskiego powstania. Rosja zamierza podbić Czeczenię i chce, żeby cały świat ją popierał. Dzisiaj muzułmanie powinni wyzwolić przede wszystkim własne terytorium. Wszystkie narody, które chcą się wyzwolić od Rosji, powinny współpracować: czy to muzułmanie, czy chrześcijanie.
ROZMOWA NA GORĄCO Jean Philippe Courtois, wiceprezes Microsoft Corporation Duża firma w trudnych czasach Rz: Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie? JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W innych krajach świata gospodarka może nie kwitnie, ale też nie odczuwa poważnych kłopotów. W Europie, według najnowszych danych, w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. W przyszłym roku tempo wzrostu ma spaść, ale nadal będzie rosło, nawet w Stanach Zjednoczonych o około 8 procent. Jak na kraj, o którym się mówi, że jest w recesji, to niezła prognoza. Dzieje się tak, bo coraz więcej przedsiębiorstw zdaje sobie sprawę, że wykorzystując nowoczesne technologie potrafi sprzedać więcej, szybciej dociera do klienta i spadają koszty tego dotarcia. Ale z drugiej strony widać, że przemysł IT oszczędza. Chyba już wszystkie wielkie firmy z branży ograniczyły zatrudnienie? Nie tylko nasze. Dotyczy to również firm telekomunikacyjnych. Podobnie jest z biurami podróży, liniami lotniczymi, ubezpieczeniami. Rzeczywiście jest trudniej. Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową? Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. Daliśmy im możliwość "prenumeraty" nowych produktów. Druga oferta, to wprowadzanie niezbędnych zmian w tych wszystkich produktach, które sprzedaliśmy wcześniej. Nadal trudno mi zrozumieć tak duży wzrost w tym sektorze, podczas gdy inne tracą aż tyle. Czy zmieniło się coś w sposobie poszukiwania nowych klientów, którzy nie wiedzieli, że istnieją odpowiednie produkty właśnie dla nich? Wśród naszych zagranicznych klientów jest ok. 10 tysięcy największych firm w Europie, na Bliskim Wschodzie oraz w Azji. To 50 procent naszych obrotów. Kolejne 40 procent to małe i średnie firmy. Mamy wśród nich 20 milionów klientów. Pozostałe 10 procent to odbiorcy bezpośredni, pojedynczy. Taki podział klientów jest także efektem naszych poszukiwań dotarcia do nowych możliwości. Zauważyliśmy w porę, że gwałtownie wzrasta zainteresowanie IT właśnie ze strony małych firm. A po wynikach wszystkich widać, że większe wykorzystanie Internetu pomaga w uzyskaniu większej konkurencyjności. Dla agencji podróży koszty transakcji związanej ze sprzedażą biletu lotniczego wcześniej wynosiły ok. 70 dolarów. Teraz ten koszt spadł do 7 dolarów. Podobna sytuacja jest w wydawnictwach prasowych. Jeśli chce się ogłoszeniem prasowym w "The New York Times" dotrzeć do ponad miliona czytelników, trzeba wydać 150 tysięcy dolarów. Jeśli takie samo ogłoszenie zamieści się w Internecie, wyda się jedną dziesiątą tej sumy i dotrze się do 15 mln czytelników. To, co obecnie obserwujemy na świecie, to wielki odwrót od ogłoszeń drobnych publikowanych w gazetach, właśnie na rzecz publikowania ich w sieci. Zmieniły się również sposoby robienia zakupów przez firmy. To także pozwala wprowadzić wielkie oszczędności, w efekcie obniżyć koszty i ceny. To wyjaśnia skąd bierze się motywacja zwiększania wydatków na IT. Czy w tym wzroście popytu na usługi i produkty IT zagrożeniem nie jest piractwo? Zaskakujące, ale piractwo uległo ograniczeniu. W Europie 44 procent rynku to produkty i usługi pirackie. Jeśli chodzi o Polskę, jest to 55 procent. I udział ten szybko spada ze względu na podjętą walkę z piractwem komputerowym. Zdarza się naturalnie, że jakieś małe firmy kupują program i potem kilka razy go kopiują, ale coraz więcej ludzi rozumie, że jest to zwykła kradzież. Co robi Microsoft, by zabezpieczyć się przed nielegalnym kopiowaniem i sprzedawaniem swoich produktów? Część strategii to uproszczenie polityki licencyjnej. Wiele także można zrobić, jeśli chodzi o technologię. Wprowadzamy coraz doskonalsze programy, które uniemożliwiają nielegalne kopiowanie, ponieważ nie będą funkcjonowały w wersji, która nie jest oryginalna. Przyjechał pan do Polski z prezentacją najnowszego programu Microsoftu Windows XP. Czy nie sądzi pan, że to zbędny wysiłek w przypadku kraju, który przeżywa kłopoty gospodarcze? Rozumiem, że polskie PKB przestało rosnąć w tempie 5-6 procent rocznie i spadło do nieco ponad 1 procentu wzrostu. To przecież nie recesja. Polska wydaje na inwestycje w IT 1,7-1,8 proc. PKB, podczas gdy średnia europejska wynosi 3,5-3,6 procentu. Kiedy więc bierzemy pod uwagę polskie ambicje szybkiego wejścia do Unii Europejskiej jest dla nas zrozumiałe, że nie może to nastąpić bez posiadania odpowiedniej infrastruktury technologicznej. I tak postępuje większość kandydatów do UE. Czesi mieli 5-6 lat temu taki sam poziom wydatków, jak obecnie Polska, dzisiaj osiągnęli już średni poziom europejski. I nie jest to sztuka dla sztuki. Dzięki sprawnemu systemowi łączności, w tym Internetowi, zyskują przede wszystkim małe i średnie firmy, które łatwiej mogą się ze sobą komunikować. W efekcie powstaje samonapędzający się proces: więcej możliwości, większa produkcja, większe zatrudnienie. Zresztą i władze niektórych krajów europejskich starają się zrobić coś, aby ułatwić działalność firmom. I nie chodzi tylko o zmiany przepisów na prostsze, ale na przykład poprawiają komunikację pomiędzy poszczególnymi resortami i decyzje wydawane są szybciej. Szybciej następuje obieg dokumentów, mniej jest biurokracji. To również wpływ przedsiębiorstw na administrację, które wiedzą, że przyspieszenie obiegu informacji jest w ich interesie. Jak pan widzi możliwości rozwoju biznesu w Polsce? Z waszym krajem wiążemy duże nadzieje. Z drugiej strony, dla Polski korzystne jest to, że - decydując się na pewne rozwiązania później niż kraje rozwinięte przemysłowo - korzysta z nowocześniejszych rozwiązań niż podobne firmy w Europie Zachodniej, a zwłaszcza na południu kontynentu. Kilka miesięcy temu rozmawiałam z jednym z dyrektorów francuskiego ministerstwa zatrudnienia i solidarności. Poprosiłam też mojego rozmówcę o zeskanowanie i przysłanie mi elektronicznie zdjęcia. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, bo komputery są stare, a skanerów nie mają. Czy we Francji ten resort jest waszym klientem? Tak, to nasz klient i wiemy, że mamy tam jeszcze wiele do zrobienia. Otoczenie, w którym działa pana firma jest niesłychanie konkurencyjne, zmienia się także bardzo szybko. Jak zmienia się sam Microsoft? Mam za sobą 18 lat pracy w Microsofcie. Wtedy pracowało w firmie 250 osób. Zawsze poruszały mnie w tej firmie stałe kontakty z klientami, wieloletnia współpraca i trwałe zobowiązania. Działamy jednocześnie w konkurencyjnym, ale też ryzykownym otoczeniu. Rzeczywiście kilka razy zaryzykowaliśmy i byliśmy w tym bardzo konsekwentni. Pierwszym takim projektem był pecet. Był to początek lat 80., w Microsofcie pracowało wtedy 50 osób, a największym naszym klientem był IBM. Jeszcze w 1985 roku ludzie śmiali się, kiedy sprzedawaliśmy Windows. Uważano, że jest zbyt wolny, że nie ma przyszłości, że nigdy nie uda nam się z nim przebić. Teraz wiadomo, że nie mieli racji. W jaki sposób wpłynął na działalność Microsoftu spór z administracją w Stanach Zjednoczonych? Jak wiadomo został niedawno polubownie załatwiony, ale to doświadczenie było bardzo bolesne dla firmy. Nikomu nie życzę, aby przydarzyło się firmie, w której pracuje. My z kolei zrozumieliśmy, że jeśli osiągnie się na rynku jakąś pozycję, o nowych produktach i planach dalszych innowacji, powinno się informować w sposób bardzo przemyślany i odpowiedzialny. Była to także lekcja, jak wprowadzać nowe produkty na rynek. Nie ukrywam, że chcielibyśmy o tym incydencie jak najszybciej zapomnieć. Rozmawiała Danuta Walewska
Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie? JEAN PHILIPPE COURTOIS: W Europie w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. coraz więcej przedsiębiorstw zdaje sobie sprawę, że wykorzystując nowoczesne technologie potrafi sprzedać więcej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. Daliśmy im możliwość "prenumeraty" nowych produktów. Druga oferta, to wprowadzanie niezbędnych zmian w tych wszystkich produktach, które sprzedaliśmy wcześniej. piractwo uległo ograniczeniu. coraz więcej ludzi rozumie, że jest to zwykła kradzież. Wprowadzamy coraz doskonalsze programy, które uniemożliwiają nielegalne kopiowanie, ponieważ nie będą funkcjonowały w wersji, która nie jest oryginalna. Przyjechał pan do Polski z prezentacją najnowszego programu Microsoftu Windows XP. Kiedy bierzemy pod uwagę polskie ambicje szybkiego wejścia do Unii Europejskiej jest dla nas zrozumiałe, że nie może to nastąpić bez posiadania odpowiedniej infrastruktury technologicznej. Dzięki sprawnemu systemowi łączności, w tym Internetowi, zyskują przede wszystkim małe i średnie firmy. W efekcie powstaje samonapędzający się proces: więcej możliwości, większa produkcja, większe zatrudnienie.Zresztą i władze niektórych krajów europejskich poprawiają komunikację pomiędzy poszczególnymi resortami i decyzje wydawane są szybciej. Jak zmienia się sam Microsoft? Zawsze poruszały mnie w tej firmie stałe kontakty z klientami, wieloletnia współpraca i trwałe zobowiązania. kilka razy zaryzykowaliśmy i byliśmy w tym bardzo konsekwentni. Jeszcze w 1985 roku ludzie śmiali się, kiedy sprzedawaliśmy Windows. Teraz wiadomo, że nie mieli racji.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
W porównaniu z prawem polskim ustawodawstwo i orzecznictwo krajów europejskich znacznie bardziej chroni prawa konsumentów. Przykładem mogą być orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego z 1993 i 1994 r. dotyczące poręczeń umów kredytowych, z których wynika, że niemieckie orzecznictwo przyjmuje zasadę, iż swoboda umów nie wyklucza idei ochrony konsumenta. Podstawowym środkiem ochrony konsumenta w europejskim prawie wspólnotowym jest obowiązek przekazania mu w umowie szeregu szczegółowych informacji. Ponadto każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte we wzorach umów są tłumaczone na niekorzyść tego, który je opracował. Europejskie dyrektywy konsumenckie wskazują minimalny poziom treści umowy, co oznacza, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Wreszcie cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsument przez krótki czas ma prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji, zrezygnować z transakcji. Środek ten przysługuje tylko konsumentowi jako stronie instytucjonalnie słabszej; jego kontrahenta obowiązuje ogólna zasada mówiąca, że "umowy powinny być dotrzymywane". W Polsce ochrona konsumenta zagwarantowana jest w art. 76 konstytucji. Przepis ten może sugerować wybór prokonsumenckiej wykładni na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu albo na wypadek interpretacji klauzul generalnych, którym sąd musi nadać konkretną treść. W kontekście badań wskazujących na niewielkie umiejętności Polaków w zakresie rozumienia urzędowego tekstu i ogólnej orientacji w transakcjach rynkowych wydaje się pożądane wprowadzenie w Polsce szczegółowego określenia obowiązków kontrahenta wobec konsumenta.
Czy w Unii powstanie "centrum" i "peryferia" Niebezpieczna perspektywa podziału WOJCIECH SADURSKI Sałatka po nicejsku jest - jak wiedzą smakosze - daniem dość specyficznym. Zawiera bowiem składniki albo dość mało wyszukane - na przykład jajko, albo wręcz odrażające - jak rybki anchois, ale jako całość ma smak, do którego z czasem można się przyzwyczaić, a nawet polubić. Podobnie z wynikami szczytu Unii Europejskiej w Nicei. Niektóre brzmią nudno i biurokratycznie, a inne są zgoła podejrzane (jak na przykład Karta Praw, której warto będzie poświęcić osobny artykuł). A jednak w sumie składają się na pozytywny pakiet - bo stworzy on niezbędne instytucjonalne podstawy, pozwalające na rozszerzanie Unii o nowe państwa, w tym Polskę. Pierwsze komentarze w Polsce dotyczą oczywiście głównie "sprawy polskiej", a zwłaszcza walki o liczbę głosów w Radzie Unii. Warto jednak spojrzeć na wyniki nicejskiego szczytu z szerszej perspektywy, bo przyszłe miejsce Polski w instytucjach unijnych jest tylko częścią tzw. większej całości. Stawka Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę z tego, o jaką stawkę grano. Mówiąc najkrócej, znaczenie Nicei polegało na tym, że była to właściwie ostatnia okazja, by przeprowadzić fundamentalne wewnętrzne reformy, umożliwiające rozszerzenie Unii około roku 2003. Pomijając już formalny kalendarz - gdyby reformy instytucjonalne nie uzyskały w Nicei politycznej aprobaty, to nie byłoby czasu na ich ratyfikację - niemożność uzgodnienia reform w Nicei spowodowałaby załamanie się pewnej dynamiki politycznej. Nabrała ona pewnego rozpędu w ostatnich miesiącach i zepchnęła do defensywy unijnych maruderów - na przykład Wielką Brytanię i Danię. Najbardziej spektakularnym przejawem owej dynamiki było oczywiście słynne przemówienie Joschki Fischera z 12 maja tego roku, nawołujące m.in. do "przejścia od związku państw do pełnej parlamentaryzacji w postaci Federacji Europejskiej". Fischer podniósł stawkę w debatach nad wizją europejskiej federacji. Byłoby to jednak stracone, gdyby Nicea nie dokonała politycznej ratyfikacji wizji reform. Frustracja i rozczarowanie spowodowałyby opóźnienie dynamiki europejskiej, a to rykoszetem uderzyłoby w szanse państw kandydackich. Deficyt demokratyczny Z tego punktu widzenia trzy obszary reformy instytucjonalnej Unii, na które uzyskano w Nicei konsensus, są najważniejsze: podział głosów w Radzie Ministrów, skład Komisji Europejskiej i lista dziedzin, w których obowiązuje zasada kwalifikowanej większości, a nie jednomyślność. Są to sprawy dla przeciętnego czytelnika prasy nudne, a często dość skomplikowane. Ważne jest jednak, by za szczegółami dotyczącymi liczby głosów w Radzie, liczby komisarzy czy zakresu spraw objętych zasadą większości widzieć tło polityczne techniczo-prawnych uzgodnień. Składa się ono z dwóch podstawowych konstatacji: instytucje unijne są w coraz mniejszym stopniu reprezentatywne i w coraz mniejszym stopniu efektywne, a dodawanie nowych państw członkowskich oba te polityczne defekty tylko pogłębi. Reprezentatywność jest w Unii problemem drażliwym, gdyż od samego początku tworzenia politycznych form integracji europejskiej ścierały się ze sobą dwie zasady. Wedle jednej - podstawowymi podmiotami reprezentowanymi przez wspólne instytucje są państwa, wedle drugiej - obywatele. Przyjęcie jednej albo drugiej zasady prowadzi oczywiście do odmiennych form instytucjonalnych. W rzeczywistości wynik był zawsze rezultatem kompromisu, z którego nikt tak naprawdę nie był zadowolony. W literaturze naukowej i publicystycznej na temat instytucji unijnych popularne jest pojęcie deficytu legitymacji politycznej. Oto symptom tego rosnącego deficytu. Obecnie większość głosów w Radzie odpowiada mniej więcej sześćdziesięcioprocentowej większości obywateli państw Unii. Jeśli jednak Unia dalej się będzie rozszerzała, to bez zmiany systemu podziału głosów większość głosów w Radzie odpowiadałaby mniej niż połowie ludności państw Unii. Unia utraciłaby więc moralny mandat do mówienia o demokratyzmie głównych instytucji decyzyjnych. Niedrożna Komisja A efektywność? Biurokracja w głównym organie wykonawczym Unii - czyli w Komisji Europejskiej - staje się coraz oporniejsza wraz ze wzrostem liczby członków. Gdy Wspólnota składała się tylko z sześciu członków, prawdopodobieństwo, że jakaś propozycja decyzji - jakiejkolwiek - zostanie przyjęta jako wiążąca decyzja, wynosiło 15 procent. Obecnie prawdopodobieństwo to spadło do 8 procent. Eksperci, którzy dokonali modelu symulacyjnego procesu decyzyjnego w Komisji, twierdzą, że jeśli liczba państw Unii wzrośnie do 27 (a taką liczbę wymienia się jako punkt docelowy), szansa skutecznego przeprowadzenia jakiejkolwiek inicjatywy przez system instytucjonalny Komisji spadnie do 2,5 procent! Innymi słowy, Komisja okaże się po prostu niedrożna. Z tej podwójnej perspektywy należy patrzeć na reformy instytucjonalne, o których zadecydowano w Nicei - a nie tylko z punktu widzenia (preferowanego przez większość korespondentów i komentatorów) sporu między dużymi i małymi krajami Unii. Czy te reformy będą służyć podwójnym celom większej skuteczności i reprezentatywności? Do pewnego stopnia - skuteczność decyzyjna zostanie zwiększona przez zmianę klucza, według którego obsadzane będą w przyszłości stanowiska komisarzy, a także przez dalsze ograniczenie tematów, w których trzeba osiągnąć jednomyślność w Radzie. Czy jednak reformy, o których zadecydowano w Nicei, przyczynią się do większej reprezentatywności "obywatelskiej" najwyższych orgnów, a w szczególności Rady? Pierwsze impresje sugerują, że pod pewnymi względami reprezentatywność Rady ulegnie dalszemu osłabieniu - wskazuje na to na przykład zgoda Niemiec na nieproporcjonalnie niską (w stosunku do ludności) liczbę miejsc w Komisji. Ma to być zrekompensowane przez zwiększenie liczby niemieckich parlamentarzystów - ale dopóki Parlament Europejski jest organem drugorzędnym, dopóty remedium to jest złudne. Mniej równi członkowie Z perspektywy Polski i innych krajów kandydackich reformy te stanowią dobrą wiadomość, gdyż dostosowują Unię do zwiększenia liczby państw członkowskich. Jest jednak i druga strona medalu. Szczyt w Nicei - zgodnie z przewidywaniami - przyjął też bardziej elastyczne zasady, dotyczące tzw. wzmocnionej współpracy w ramach Unii. Teoretycznie chodzi o to, by niektóre państwa w ramach Unii mogły wspólnie podejmować bardziej intensywną współpracę w wybranych dziedzinach, nie czekając na zgodę pozostałych państw. Praktycznie może to doprowadzić do członkostwa drugiej kategorii. System "wzmocnionej współpracy" już jest faktem - zarówno waluta euro, jak i system kontroli imigracji na podstawie traktatu z Schengen stanowią przykłady przyspieszonej integracji, z której niektóre państwa dobrowolnie wyłączają się. Po Nicei taka możliwość została sformalizowana i ułatwiona: pojawiają się już propozycje kolejnych dziedzin, w których dochodzić może do integracji w "podgrupach" - na przykład wspólnej polityki obronnej. Dziś taka polityka jest podyktowana głównie chęcią ominięcia obiekcji Wielkiej Brytanii wobec przyspieszenia integracji. Jednak czołowi politycy unijni nie ukrywają, że system "wzmocnionej kooperacji" jest też niezbędny z perspektywy rozszerzenia Unii o nowe państwa. Jak powiedział 20 listopada we Florencji w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim premier Włoch Giuliano Amato, nowe państwa będą potrzebowały czasu, by przystosować się do już osiągniętych standardów integracji. Jest to potencjalnie niebezpieczna perspektywa. Oznacza bowiem stworzenie "centrum" i "peryferii". Joschka Fischer i Giuliano Amato mówią ładniej: o "środku ciężkości" Unii. Ale to tylko słowa, za którymi kryje się niebezpieczna treść: przewidywany podział Unii na trzon i kresy. W praktyce oznaczać to może członkostwo drugiej kategorii dla nowych państw.
Sałatka po nicejsku jest daniem dość specyficznym. Podobnie z wynikami szczytu Unii Europejskiej w Nicei. Niektóre brzmią nudno i biurokratycznie, a inne są zgoła podejrzane . A jednak w sumie składają się na pozytywny pakiet - bo stworzy on niezbędne instytucjonalne podstawy, pozwalające na rozszerzanie Unii o nowe państwa, w tym Polskę. Z perspektywy Polski i innych krajów kandydackich reformy te stanowią dobrą wiadomość, gdyż dostosowują Unię do zwiększenia liczby państw członkowskich. Jest jednak i druga strona medalu. Szczyt w Nicei przyjął też bardziej elastyczne zasady, dotyczące tzw. wzmocnionej współpracy w ramach Unii. Jest to potencjalnie niebezpieczna perspektywa. Oznacza bowiem stworzenie "centrum" i "peryferii".
BANK ŚWIATOWY W ciągu minionych miesięcy nauczyliśmy się, że przyczyny kryzysów finansowych i biedy są takie same Koalicja do walki z nędzą RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA JAMES D. WOLFENSOHN Rok temu kryzys azjatycki zniszczył wiele z 30-letnich zdobyczy tego regionu w zakresie dynamicznego wzrostu i zmniejszania ubóstwa. Miałem wówczas wrażenie, że społeczność międzynarodowa musi się bardziej zaangażować w ochronę biednych, a także podejść bardziej kompleksowo do problemu rozwoju. Powinna więc, poza zwykłym przyjęciem rozwiązań finansowych takich kryzysów, wziąć równie pilnie pod uwagę priorytety społeczno-instytucjonalne, które zapewniają zdrowie i dobrobyt ludziom, bo tworzą podstawy prawne, sądowe i zarządzania nowoczesnymi gospodarkami rynkowymi. Dwanaście miesięcy później można pomyśleć, że azjatycki kryzys wreszcie skończył się i można odłożyć reformy zmierzające do tego, by ożywienie stało się solidne i długotrwałe. Istnieje pokusa do stwierdzenia, że region wydostał się już z kłopotów, choć dla milionów biednych i bezrobotnych nadal nie ma widoków na zaciszny port. Podstawowe pytania Dziś, na progu nowego tysiąclecia, musimy zadać sobie kilka podstawowych pytań. Czy skorzystamy z nadarzającej się chwili, aby spojrzeć ku lepszemu światu? Czy zaczniemy osądzać nasze starania nie poprzez pomyślność wybranych, ale pod kątem potrzeb wielu? Tysiącletni świat, z którym mamy do czynienia, to miejsce, gdzie w ciągu ostatnich 40 lat spodziewany czas życia wydłużył się bardziej niż w ciągu ostatnich 4 tysięcy lat, gdzie rewolucja w łączności stwarza obietnice powszechnego dostępu do wiedzy i gdzie demokratyczna kultura stworzyła możliwości dla wielu ludzi. Więcej o jednostkach Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zobaczymy coś innego. Dochody per capita pozostaną na tym samym poziomie albo zmaleją w tym roku we wszystkich regionach, poza Azją Południowo- -Wschodnią. W rozwijającym się świecie, z wyjątkiem Chin, o 100 mln ludzi więcej żyje w nędzy niż to było 10 lat temu. Wystarczy spojrzeć na stan środowiska, a zauważymy, że 1,5 mld ludzi nie ma nadal dostępu do zdrowej wody, 2,4 mln dzieci umiera co roku z powodu chorób przenoszonych w wodzie, a 1,8 mln ludzi umiera z powodu skażenia powietrza w miejscu zamieszkania. Te liczby, w milionach i miliardach, mogą przytłaczać. Wraz z kolegami postanowiliśmy, że jeśli mamy wytyczyć kierunek przyszłego działania Banku Światowego, to musimy wiedzieć więcej o naszych suwerennych klientach jako jednostkach. Dlatego w zeszłym roku zleciliśmy opracowanie pt. "Głosy biednych" i rozmawialiśmy z 60 tys. mężczyzn i kobiet w 60 krajach o ich nadziejach, aspiracjach i realiach. Kiedy ich pytaliśmy o to, co mogłoby wprowadzić największą zmianę w ich życiu, otrzymywaliśmy różne odpowiedzi. Pewna stara kobieta w Afryce powiedziała: "Dla mnie lepsze życie to zdrowie, spokój, życie w miłości i bez głodu". Młody człowiek z Bliskiego Wschodu uznał: "Nikt nie jest w stanie przekazać naszych problemów, bo nikt nas nie reprezentuje". Kobieta z Ameryki Łacińskiej: "Nie wiem, komu ufać, policji czy przestępcom. Naszym publicznym bezpieczeństwem jesteśmy my sami. Pracujemy i chowamy się za drzwiami". Matka w Azji Południowej: "Kiedy dziecko prosi mnie o coś do jedzenia, odpowiadam, że ryż dopiero się gotuje, aż uśnie z głodu, bo nie mam żadnego ryżu". To dobitne głosy, głosy godności. Ci ludzie są aktywami, nie są obiektami dobroczynności. Potrafią budować własną przyszłość, jeśli da się im możliwości i nadzieję. Mówią o bezpieczeństwie, o lepszym życiu dla swych dzieci, pokoju i życiu wolnym od lęku. Musimy wysłuchać ich, bo ich aspiracje nie różnią się od naszych. Musimy zastanowić się nad tym, czego przeszłość nauczyła nas o rozwoju. Dowiedzieliśmy się, że rozwój jest możliwy, ale nie nieuchronny. Że wzrost ma zasadnicze znaczenie, ale nie wystarczy do zapewnienia zmniejszenia ubóstwa. Od bezsilności do demokracji W ciągu minionych 18 miesięcy nauczyliśmy się - jak sądzę - jeszcze czegoś: że przyczyny kryzysów finansowych i nędzy są takie same. Kraje mogą podejmować zdrową politykę podatkowo-pieniężną, ale jeśli nie mają zdrowego systemu rządzenia, zdecydowanych środków do walki z korupcją i kompleksowego systemu prawnego, który chroni prawa człowieka, prawa własności i zawartych umów, to ich rozwój nie potrwa długo, jest w zasadzie skazany na fiasko. Przejście od bezsilności do kultury demokratycznej, od słabości do zdolności działania, od przemocy do pokoju i sprawiedliwości będzie wymagać prawdziwego zaangażowania się kierownictwa każdego kraju, a także woli zreformowania systemu rządów, przepisów i instytucji. Będzie również wymagało udzielenia miejscowym mieszkańcom uprawnień do opracowania i wdrożenia ich własnych programów, bo o wiele mniejsze są straty z powodu korupcji, gdy dana społeczność zarządza własnymi zasobami. Pamiętając o tym, że w centrum naszych działań jest walka z nędzą, musimy pracować nad tworzeniem systemów rządzenia, instytucji i zdolnością działania. Globalna perspektywa Ponieważ dziś kraje zależą wzajemnie od siebie, jest oczywiste, że potrzebujemy globalnych reguł i ustalenia skutecznych oraz trwałych rozwiązań. Potrzebujemy nowej międzynarodowej architektury rozwoju, równoległej do nowej globalnej architektury finansowej. Nowy system rozwoju wymagałby poważnego zaangażowania się światowej koalicji, w której współpracowaliby wszyscy gracze: ONZ, rządy, organizacje ds. rozwoju, takie jak BŚ, sektor prywatny i społeczeństwo obywatelskie. Musi to być koalicja, w której pozrywamy łańcuchy długu, ale będziemy też mieli zasoby, aby pójść znacznie dalej i zerwać okowy nędzy. Plan umorzenia długu krajom najuboższym (HIPC), który ogłosiliśmy, jest początkiem tego wyzwania, a nie końcem. Ta koalicja uzna, że musimy mieć funkcjonujący system handlowy, z uczciwymi i kompleksowymi regułami i normami. Co więcej, musi to być koalicja uznająca, że środowisko nie zna granic. Ta koalicja musi też uznać potęgę nowoczesnych metod badawczych w demokratyzacji służby zdrowia. W końcu musi to być koalicja, która nada prawdziwie powszechny charakter rewolucji informacyjnej: wypełni powiększającą się lukę w zakresie wiedzy i połączy między sobą i ze światem wszystkie kraje rozwijające się i dokonujące przemian ustrojowych za pośrednictwem satelitów, poczty elektronicznej i Internetu. Czego potrzeba Potrzebujemy przywodców, aby wyjaśniali narodom, że nasze interesy są międzynarodowe. Wobec szczodrych oświadczeń składanych przez tak wielu przywódców krajów uprzemysłowionych dla krajów rozwijających się musimy potwierdzić rzeczywiste zaangażowanie w rozwój. Z kolei przywódcy krajów rozwijających się i dokonujących przemian ustrojowych muszą potwierdzić zaangażowanie w realizację ich obietnic dobrego rządzenia, równości i wzrostu. Te zobowiązania wymagają też aspektów ludzkich i moralnych. Istnieje potrzeba uczciwego poświęcenia się nawzajem wszystkich bliźnich, gdy wkraczamy w nowe stulecie. Czyż nie wzruszają wypowiedzi biedaków, które cytowałem wcześniej? Głos Bashiranbibi z Azji Płd.: "Najpierw bałam się każdego i wszystkiego: męża, wioski, policji. Dziś nie boję się nikogo. Mam własne konto w banku. Jestem szefową wioskowej grupy oszczędzania, opowiadam moim siostrom o tym ruchu". Musimy patrzeć w przyszłość. Musimy zaangażować się w stworzenie takiego dnia, kiedy biedacy tego świata, młodzież żyjąca nadziejami, ludzie starsi, dzieci ulicy, niepełnosprawni, robotnicy wiejscy, mieszkańcy dzielnic nędzy, będą mogli krzyczeć: "Dziś nie boję się nikogo! Dziś nie boję się nikogo!". Autor jest prezesem Banku Światowego w Waszyngtonie. Tekst napisany specjalnie dla "Rzeczpospolitej".
Rok temu kryzys azjatycki zniszczył wiele z 30-letnich zdobyczy tego regionu w zakresie dynamicznego wzrostu i zmniejszania ubóstwa. Dwanaście miesięcy później można pomyśleć, że azjatycki kryzys wreszcie skończył się i można odłożyć reformy. Dziś, na progu nowego tysiąclecia, musimy zadać sobie kilka podstawowych pytań. Jeśli przyjrzymy się dokładniej, zobaczymy coś innego. Wraz z kolegami postanowiliśmy, że musimy wiedzieć więcej o naszych suwerennych klientach jako jednostkach. Dlatego zleciliśmy opracowanie pt. "Głosy biednych". otrzymywaliśmy różne odpowiedzi. W ciągu minionych 18 miesięcy nauczyliśmy się że przyczyny kryzysów finansowych i nędzy są takie same. Kraje mogą podejmować zdrową politykę podatkowo-pieniężną, ale jeśli nie mają zdrowego systemu rządzenia, ich rozwój nie potrwa długo.
AWS Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną Dzwonek dla prawicy RYS. JERZY CZAPIEWKI JACEK RYBICKI, STEFAN NIESIOŁOWSKI, WIESŁAW WALENDZIAK Cztery lata temu, 8 czerwca 1996 r., powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy, posiadających różne hierarchie celów programowych i nieco odmiennie definiujących swoje tożsamości ideowe. W ramach AWS udało się jednak zawiązać skuteczną współpracę ugrupowań o charakterze konserwatywno-ludowym, chrześcijańsko-narodowym i chrześcijańsko-demokratycznym. Przy dobrej współpracy z NSZZ "Solidarność" możliwe stało się skuteczne łagodzenie społecznych napięć związanych z modernizacją gospodarki i państwa. Dzięki współpracy różnych nurtów polskiej prawicy w ramach AWS podjęliśmy imponujący program reform, absolutnie koniecznych, a z powodu typowego dla postkomunistów oportunizmu - zaniechanych w latach 1993 - 1997. Istnienie tej szerokiej koalicji zbliża Polską scenę polityczną do standardów dojrzałych państw demokratycznych, w których istnieją od lat bloki centroprawicowe. Posiadają one, w zależności od specyfiki lokalnej, różną dominantę oraz uzyskują często poparcie także ze strony związków zawodowych, nawiązujących do tradycji chrześcijańskiego solidaryzmu społecznego. Bloki te pozostają skuteczną przeciwwagą dla silnej europejskiej lewicy. Pamięć tamtej klęski Obóz polityczny Polski posierpniowej potrafił w roku 1989 skutecznie uruchomić proces przemian, które wprowadziły kraj w gospodarcze, wojskowe i polityczne struktury demokratycznego Zachodu, gwarantując jej pewną i stabilną przyszłość. Sukces ten został okupiony wysoką ceną polityczną. Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie były jednak w dużej mierze zawinione przez kardynalne błędy popełnione przez formacje prawicy. Doświadczenie całej pierwszej dekady dowiodło w sposób jednoznaczny, że na polskiej scenie politycznej nie ma miejsca dla większej liczby partii politycznych, próbujących odwoływać się do poszczególnych elementów programu centroprawicy. Najwyraźniej wyczerpała się formuła istnienia prawicy w postaci kilku lub więcej partii politycznych, konkurujących o głosy tego samego elektoratu. Wszystkie sytuacje, w których zwalczające się partie prawicowe próbowały budować pozycję polityczną poprzez eksponowanie wolności gospodarczej przeciwko solidarności społecznej, modernizacji przeciwko polskiej tradycji albo na odwrót przedstawienie modernizacji państwa lub zbliżenia do zachodnich struktur wyłącznie jako zagrożenia - kończyły się klęską. Taka klęska przekraczała zawsze granice zwykłej przegranej politycznej, doprowadzając do oddania pełni władzy nad Polską w ręce silnego jednolitego obozu postkomunistycznego. W 1993 roku kompletna marginalizacja podzielonej centroprawicy (która znalazła się praktycznie poza parlamentem) doprowadziła do sytuacji, w której niekontrolowana władza byłych komunistów pogłębiła patologiczne zjawiska zarówno w gospodarce, jak i w życiu publicznym. Nawet rażące upartyjnienie mediów publicznych, które utrudnia dzisiaj prowadzenie zrównoważonej debaty politycznej i światopoglądowej, jest właśnie opóźnionym efektem tamtej klęski. Czy koniec koalicji nadziei Koalicja AWS i UW rządząca Polską od 1997 roku powstała w wyniku sukcesu wyborczego AWS. Koalicja ta ma na swoim koncie niekwestionowane osiągnięcia: rozwój gospodarczy, sukcesy w polityce międzynarodowej, wejście do NATO, wyznaczenie i obrona realistycznych terminów wejścia do Unii Europejskiej. Rząd utworzony przez tę koalicję odważnie realizuje programy zasadniczych reform ustrojowych; rozpoczyna program modernizacji wsi; walki z bezrobociem; poprawy bezpieczeństwa. Podejmuje zadania układające się razem w wielki proces dostosowywania kraju do wymagań cywilizacyjnych XXI wieku. Czyni to konsekwentnie, mimo twardej i szkodliwej obstrukcji opozycji i mimo braku warunków do prowadzenia rzeczowej debaty politycznej w mediach publicznych. Ponaddwuletnie rządy AWS oraz UW uruchomiły procesy definitywnego grzebania resztek PRL, które przetrwały w systemie społecznym i gospodarczym III Rzeczypospolitej. Podniosły zasadę pomocniczości państwa - jako filozofii, a także metody rozwiązywania trudnych problemów przebudowy kraju. Rząd Jerzego Buzka rozpędził lokomotywę zmian ustrojowych. Dlatego kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności. Zagraża polskim przemianom. Konflikt wywołany decyzją kierownictwa Unii Wolności o wyjściu z rządu koalicyjnego prostą drogą zmierza do rozbicia obozu posierpniowego. Tymczasem, jak wskazują badania przeprowadzone ostatnio przez "Rzeczpospolitą", na podtrzymaniu jego jedności zależy także wielu wyborcom UW. Wyborcy zdają sobie sprawę, że destrukcja obozu posierpniowego zakończyć się może zdecydowaną wygraną SLD i długoletnimi rządami większościowymi na granicy monopolu władzy ("ich premier", "ich prezydent"). Taka powtórka z "monopartii", niezależnie jakiej jest barwy, stanowi zawsze zagrożenie dla ładu demokratycznego. Potrzebne opamiętanie Choćby z tego powodu potrzebny jest apel o opamiętanie. Kierujemy go do całej klasy politycznej o solidarnościowym rodowodzie. Już kiedyś, zahipnotyzowani własną siłą i poczuciem racji, skoncentrowaliśmy się na walkach wewnętrznych, miast na dokończeniu rozpoczętych w 1989 roku prac. Resztki z bratobójczych pobojowisk zbieraliśmy w 1991, 1993 i 1995 roku. "My" rozbijaliśmy jedność obozu "Solidarności" - "oni" zaś żmudnie odtwarzali PZPR-bis. Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną. Dziś wszyscy prawicowi partnerzy, wszystkie podmioty Akcji powinny jak najszybciej odtworzyć dobry, ożywczy klimat, który towarzyszył tworzeniu AWS. Powinni odnowić śluby z roku 1996 - wzajemnej wierności i lojalności, szacunku dla siebie oraz dla realiów politycznych, które nas otaczają. Trudno niekiedy zrozumieć niezdecydowanie i powolność kierownictwa AWS, ale nie można też godzić się na partykularyzm poszczególnych ugrupowań naszej koalicji. Olbrzymim zagrożeniem dla całej Akcji staje się też najzwyklejsze warcholstwo grupek interesów branżowych czy środowiskowych, które przestały już reprezentować dobro całej formacji. Panowania nad odśrodkowymi tendencjami nie ułatwia Unia Wolności, która rzadko rozumie istotę wewnętrznych kompromisów w AWS; która nie rozumie albo nie chce zrozumieć, że Akcja jest partią in statu nascendi, z wszelkimi wynikającymi z tego kłopotami. Przykładem nieudaczne głosowanie w Sejmie nad podatkiem VAT dla rolników, którego czas oraz formę wymusili właśnie politycy Unii, odrzucając argument, iż głosowanie VAT w pakiecie z innymi tematami pomogłoby przekonać radykałów. AWS a racja stanu Próba eliminacji naszych własnych błędów nie może jednak oznaczać powrotu do sytuacji sprzed powstania AWS. Oznaczałoby to roztrwonienie ogromnego kapitału społecznego poparcia, które wyraziło się sukcesem Akcji zarówno w wyborach parlamentarnych w 1997 roku, jak też w wyborach samorządowych w roku 1998. Obecny kryzys okołorządowy i zachowanie koalicjanta nie mogą zaowocować tendencjami odśrodkowymi w Akcji. Rozpad Akcji albo jej osłabienie poprzez doprowadzenie do znaczącego rozłamu w jej szeregach zaowocuje ukształtowaniem się monopolu władzy postkomunistów w perspektywie najbliższej dekady. SLD, pozbawiony silnej alternatywy politycznej na prawicy, stałby się również jedynym podmiotem zdolnym pozyskać do współpracy, a następnie trwale zmarginalizować lub wchłonąć zarówno PSL, jak też UW. Owa wewnętrzna nierównowaga polityczna miałaby także konsekwencje w dziedzinie polityki międzynarodowej naszego kraju. Już dzisiaj jesteśmy świadkami zdecydowanego lobbingu gospodarczych i politycznych interesów rosyjskich w Polsce prowadzonego przez polityków SLD. Jego elementem może być chociażby nielojalne wystąpienie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego oraz liderów SLD w czasie kryzysu spowodowanego odpowiedzią Rosji na wydalenie z Polski dyplomatów rosyjskich. Deklarowany przez wszystkie ugrupowania polityczne konsensus wokół polskiej polityki zagranicznej nie jest sprawą oczywistą, a długotrwała polityczna dominacja SLD mogłaby doprowadzić także do zakwestionowania obecnych celów polskiej polityki zagranicznej. Na kłopoty - jedność W tej sytuacji utrzymanie jedności AWS, jej wzmocnienie, a wreszcie sukces w wyborach prezydenckich i parlamentarnych, to nie tylko szansa na trwałe zrównoważenie polskiej sceny politycznej. Silna pozycja AWS w polskim życiu politycznym to także możliwość realizowania - w wymiarze wewnętrznym i międzynarodowym - takiej formuły polityki polskiej, która potrafi harmonijnie łączyć modernizację państwa i gospodarki z szacunkiem dla tradycji narodowej i zdecydowaną obroną polskiej suwerenności. Ale wzmocnienie pozycji AWS można osiągnąć nie tylko poprzez jej wewnętrzne zdyscyplinowanie, lecz przede wszystkim poprzez wyższy poziom integracji całej formacji - z zachowaniem pełnej tożsamości ideowej wchodzących w jej skład partii. Jeśli AWS ma się rozwijać, powinna zmierzać w kierunku usprawnienia własnego działania, a temu ma służyć jej wewnętrzna konsolidacja. Pytanie - czy wszystkich liderów AWS stać na takie decyzje, podejmowane często wbrew interesom niektórych środowisk politycznych. Naszym zdaniem - tak. Autorzy są posłami AWS.
Ponaddwuletnie rządy AWS oraz UW uruchomiły procesy definitywnego grzebania resztek PRL, które przetrwały w systemie społecznym i gospodarczym III Rzeczypospolitej.Dlatego kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności.Konflikt wywołany decyzją kierownictwa Unii Wolności o wyjściu z rządu koalicyjnego prostą drogą zmierza do rozbicia obozu posierpniowego.Choćby z tego powodu potrzebny jest apel o opamiętanie.
Po telewizji publicznej przyszedł czas na upolitycznienie stacji komercyjnych Dajecie to, czy nie dajecie? LUIZA ZALEWSKA Czy gdyby, nie daj Boże, dziś przytrafiły się prezydentowi kłopoty z golenią prawą, moglibyśmy dowiedzieć się o tym z telewizji? Z TVP, która nie dała nam szansy przyjrzeć się nawet ubiegłorocznemu incydentowi z Charkowa? Z Polsatu, gdzie nad treścią serwisów informacyjnych czuwa były rzecznik komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy może z TVN, której prezes w dniu wyborów świętował wygraną razem ze zwycięzcą? Pogłoski o planach mianowania Dariusza Szymczychy szefem agencji, która będzie produkować informacje aż dla trzech kanałów - Polsatu, Polsatu Info i ponadregionalnej stacji TV 4, krążyły po Warszawie od wielu tygodni. Jednak mało kto w nie wierzył. Właściciel Polsatu Zygmunt Solorz słynął przecież z tego, że umie świetnie ustawić się w każdej politycznej konstelacji i z każdej partii może w razie potrzeby liczyć na poparcie. Wiele można było o nim powiedzieć, ale nigdy, że jest związany z jedną opcją polityczną. Nikt nie miał wątpliwości, iż właściciel Polsatu czyni to świadomie. Nikogo nie dziwił więc dobór jego najbliższych doradców: jeden dbał o to, by Polsat miał dobre stosunki z lewicą, drugi zabiegał o poparcie prawicy. Równowaga, jaką udawało się Solorzowi zachować przez lata rozmaitych politycznych koalicji, świadczyła o jego sile. Mówiono, że to politycy są zależni od właściciela Polsatu, a nie, że on zależy od polityków. Tak silna pozycja stwarzała Solorzowi komfortową sytuację i pozwalała zachować spory dystans do bieżących rozgrywek. Dzięki temu właściciel Polsatu politycznie się nie afiszował, nikogo publicznie nie musiał wspierać. Zdarzały się co prawda incydenty, na przykład "policyjny" film o Lidze Republikańskiej w trakcie kampanii prezydenckiej w 1995 r., ale można je policzyć na palcach. Także na antenie Polsatu polityka nigdy nie była priorytetem i jeśli już politycy pojawiali się w programach, to zgodnie z parytetem (np. program "Bumerang"). Ale ostatnie miesiące dla dziennikarzy tej stacji nie były tak beztroskie - dziennikarka, która w grudniowym "Politycznym Graffiti" zbyt dociekliwie przepytywała gen. Jaruzelskiego, została odsunięta od tego programu. Nominacja Dariusza Szymczychy potwierdza, że w Polsacie nadeszły nowe czasy. Trudno jednak uwierzyć, iż zabiegający dotychczas o niezależność Solorz z radością zdecydował się na tak oczywistą politycznie decyzję, jak mianowanie na kluczowe stanowisko w stacji byłego redaktora naczelnego "Trybuny" z rekomendacji SdRP, a potem rzecznika komitetu wyborczego Kwaśniewskiego. Co mogło Solorza - choć bardziej właściwe wydaje się słowo: musiało - do tego skłonić? Najpewniej układ sił w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, w której już dziś obóz prezydenta i SLD ma mocną pozycję, a jeśli dać wiarę sondażom wkrótce może mieć na Radę jeszcze większy wpływ. Nie dość więc, że organ ten - w założeniu apolityczny - jest całkowicie upolityczniony, to istnieje obawa, że zostanie całkowicie zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną. Rada zamiast stać na straży pluralizmu mediów i niezależności (także od polityki), tę niezależność ogranicza. Widz był ważniejszy Jeszcze do niedawna mieliśmy w Polsce gwarancję, że informacja, jaką oferują nam stacje telewizyjne, może być odporna na polityczne naciski. Prywatne stacje dawały tego dowody. Kiedy podczas kampanii samorządowej w 1997 r. publiczna stacja arbitralnie wstrzymała emisję reklamówki wyborczej, ostro atakującej prominentnych działaczy lewicy, znalazła się stacja komercyjna, która nie bała się tej samej reklamówki wyemitować. Była to decyzja odważna, bo TVN naraziła się z tego powodu na proces (właśnie wygrany). Ale dzięki temu opinia publiczna mogła żyć w przeświadczeniu, że stacje czymś się od siebie różnią, że walka o widza, polegająca na dostarczaniu mu wszystkich, nie tylko wybranych informacji, jest ważniejsza od politycznych znajomości, a manipulacje, które przytrafiają się TVP, ujawniane będą przez konkurencję. Potwierdził to incydent z Charkowa, który - mimo telefonów prezydenckich ministrów - upubliczniły i Polsat i TVN, choć wielu narzekało, że zbyt późno. Rzeczywiście, musieliśmy czekać na to pięć dni, ale czy dziś stacje telewizyjne w ogóle pokazałyby taki film? Czy bliski współpracownik Kwaśniewskiego może uznać, iż jest to temat, którym podlegające mu serwisy informacyjne powinny się zająć? Czy podobną decyzję podjąłby prezes TVN Mariusz Walter? "Coraz częściej w polskich mediach pada pytanie: dajecie to, czy nie dajecie? Jest wydarzenie, którego nie sposób ignorować, a ludzie dzwonią do siebie i pytają: dajecie to? A jak dajecie? Dajecie teraz, czy dopiero w wieczornym wydaniu? Okrojone, czy nie? Czyli przeszliśmy już na poziom, na którym wszyscy się w jakimś stopniu przyzwyczaili do ograniczania wolności słowa" - mówił niedawno podczas dyskusji o wolności prasy Tomasz Lis z TVN. Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Co prawda TVN informowała o mieszkaniu prezydenckiej pary wykupionym za niewielkie pieniądze czy niefortunnym zachowaniu prezydenckiego ministra na lotnisku pod Kaliszem, ale już po wyborach nie odważyła się na emisję pełnego filmu z lotniska, kompromitującego Pałac Prezydencki. Było to kilka dni po tym, jak prezes TVN Mariusz Walter świętował w sztabie Kwaśniewskiego wygrane wybory. Musimy być wiarygodni Trudno uwierzyć, by Walter nie zdawał sobie sprawy z rangi tego gestu. Na wieczory wyborcze nie przychodzą przecież przypadkowi ludzie, lecz ci, którzy kampanię wspierali, albo chociaż życzyli kandydatowi zwycięstwa. Tymczasem Walter, jeśli popierał kandydata lewicy, nigdy przedtem nie robił tego tak ostentacyjnie. Zaledwie cztery lata wcześniej w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" zapewniał: "Musimy być maksymalnie wiarygodni. Nie myślimy, jak politycy, od wyborów do wyborów, ale w dłuższej perspektywie. Uleganie żadnym politykom nam się nie opłaca". Wygląda jednak na to, że Walter musi rezygnować nie tylko z marzeń o prowadzeniu telewizji ambitnej, ale też niezależnej. "Nie ma powodów bać się polityków. Co złego mogą nam zrobić? Odebrać koncesję? Z nami to nie jest takie proste" - mówił wówczas. I chociaż istotnie trudno spodziewać się nawet po tak upolitycznionej KRRiTV, by podczas procesu rekoncesjonowania zaczęła niepokornym stacjom odbierać częstotliwości, przez minione lata prezesi komercyjnych telewizji z pewnością dobrze zrozumieli, że aby ich interes mógł się rozwijać potrzebują nie tylko pieniędzy, ale też dobrych układów w coraz bardziej jednostronnej Radzie Rada mogłaby na przykład nieoczekiwanie zapałać chęcią zwalczania w TVN programów, które mogą niekorzystnie wpływać na dzieci, a mimo to emitowane są tam od rana. I nagle nakładać dotkliwe kary finansowe, co mogłoby popsuć opinię stacji wśród reklamodawców. Rada mogłaby zastanowić się, czy przygotowywany właśnie "Big Brother" jest naprawdę niewinnym programem. Ale co gorsza, mogłaby poważnie ograniczyć rozwój stacji i uznać, że TVN nie zasługuje na nowe częstotliwości, które właśnie są do rozdania. Byłaby to kara wyjątkowo dotkliwa, bo poszerzenie zasięgu jest priorytetem dla każdego właściciela stacji, której nie może odbierać 40 proc. mieszkańców kraju. Sporo do stracenia mógłby mieć też Polsat. Teoretycznie Krajowej Radzie mogłoby przecież przyjść do głowy, że co najmniej dziwny na słabym i koncesjonowanym rynku telewizyjnym jest fakt, iż z trzech dużych stacji aż dwie są związane z Solorzem. Politycy zawsze gotowi pomóc Skoro szefowie stacji telewizyjnych w coraz większym stopniu zależni są od świata polityki, powoli przestaje dziwić coś, co tuż po 1989 r. było nie do pomyślenia - że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. Tymczasem dziesięć lat po odzyskaniu wolności na sejmowym korytarzu usłyszeć można dziennikarkę, która prosi lidera ludowców, by załatwił jej i grupie jej znajomych wyrzuconych właśnie z pewnej medialnej instytucji, pracę w telewizji publicznej. Kiedy wydawca zdejmuje materiał z konferencji na temat sytuacji kobiet, dziennikarz, który ten materiał przygotowywał (ale na nim nie zarobił), odwołuje się do posłanki, która na tej konferencji występowała. I namawia ją do złożenia oficjalnej skargi. Dyrektora, który nie może pogodzić się z tym, że stracił pracę w TVP, spotkać można pod drzwiami lidera SLD. Nawet dziennikarz komercyjnej stacji, który przegrał walkę o pozycję w swojej firmie, idzie do prezydenta, który co prawda miał okazję dobrze poznać ten zawód, ale dziś ma z dziennikarstwem niewiele wspólnego. Niezwykle trudno w takiej sytuacji wyobrazić sobie rzetelną relację z konferencji z udziałem tych polityków. Tak samo trudno, jak to, że ktoś, kto wcześniej prosił prezydenta o poparcie, zdobędzie się na przygotowanie rzetelnej relacji, gdyby głowie państwa zdarzyły się inne przykre incydenty. Laureatka prestiżowej nagrody Grand Press Monika Olejnik radziła przed kilkoma laty, by dziennikarz nie zaprzyjaźniał się z politykami. Dziś takie rady wydają się mocno nieaktualne. Teraz już nie ma mowy o przyjaźni. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Jeśli komuś się wydaje, że zależność od polityków powinna być dla dziennikarza równoznaczna z końcem kariery, winien przyjrzeć się zwolnieniom grupowym w TVP. Kryteria zwolnień są tak niejasne, iż zwolnić można każdego. Jednak nie przypadkiem tracą pracę akurat ci, którzy ze światem polityki nie mają nic wspólnego. Niebezpieczne dotychczas związki są teraz jawnie premiowane. Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. Ale warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogliby zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi tymczasem może i o takiej niezależności marzą, ale przede wszystkim muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego. Za żadną ze swych błędnych decyzji (od przyznania koncesji kodowanej stacji, która przez kilka lat blokowała cenne częstotliwości, a teraz uznała, że ich nie potrzebuje, po nierówne - jak uważa NIK - traktowanie ogólnopolskich nadawców radiowych) Krajowa Rada nie została rozliczona, trudno więc oczekiwać, że będzie można wyciągnąć konsekwencje za to, czego nie robi.-
Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Jeśli komuś się wydaje, że zależność od polityków powinna być dla dziennikarza równoznaczna z końcem kariery, winien przyjrzeć się zwolnieniom grupowym w TVP. nie przypadkiem tracą pracę akurat ci, którzy ze światem polityki nie mają nic wspólnego. Niebezpieczne dotychczas związki są teraz jawnie premiowane.Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogli zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi może i o takiej niezależności marzą, ale muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego.
WYNAGRODZENIA Czy należy oczekiwać, że aby ograniczyć zarobki malarzy, ustawowo ograniczy się ceny obrazów Populistyczne zamieszanie RYS. SYLWIA CABAN JAROSŁAW LAZURKO Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne, moim zdaniem, objęcie jednym aktem prawnym (i jednym sposobem rozumowania) co najmniej trzech zasadniczo różniących się od siebie kategorii osób. Pierwsza to samorządowcy. Można sobie wyobrazić, że wypełniają swoje obowiązki radnego z pobudek czysto społecznikowskich, dla dobra innych obywateli, i w związku z tym za darmo, bo źródłem ich utrzymania jest nadal wykonywana praca zawodowa. Druga to kilkunastoosobowa grupa "nomenklaturowych" prezesów bardzo dużych państwowych przedsiębiorstw i spółek, którzy w ostatnich latach obsadzani są często na zasadzie partyjnych przetargów, aby później w taki czy inny sposób wspomagać swoje partie. Zarobki są tutaj bardzo wysokie i - jak słychać - nadal będą mogły być wysokie, po indywidualnych decyzjach premiera. Takie rozwiązanie to szczyt centralizmu; w aktualnym stanie prawnym wysokość tych zarobków może być regulowana przez ministra skarbu państwa, który ma na nie pełny wpływ poprzez ustanawiane przez siebie w tych spółkach rady nadzorcze. Nie ma żadnych przeszkód, aby minister skarbu udzielał w tej kwestii odpowiednich wytycznych radom nadzorczym, a nawet zalecał stosowanie systemów, wiążących wysokość tych wynagrodzeń z uzyskiwanymi efektami. Tysiąc pięciuset frustratów Trzecia grupa, która ma ponieść największe konsekwencje całego tego populistycznego zamieszania - to ponad trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa. Trudno oszacować, ilu z nich zarabia dzisiaj ponad normę określoną w nowej ustawie, ale przyjmując, że tylko połowa, zafundujemy sobie około 1500 frustratów. A przecież to od nich oczekuje się, że będą coraz efektywniej gospodarować, stale zwiększając konkurencyjność firm, którymi kierują. W kontekście ciągle bardzo złego pisania i mówienia o firmach państwowych (nigdy żadnego pozytywnego przykładu) wymienione przeze mnie zadania dla menedżerów wyglądają zapewne mało wiarygodnie, ale zapewniam, że w codziennej praktyce i w ustalaniu strategii firm takie są nasze prawdziwe cele. Wymusza to na nas konkurencyjny rynek, na którym trzeba się utrzymać, presja załogi, własna ambicja i strach o utratę swojego miejsca pracy. Potwierdzają to też fakty, jeśli się spojrzy na niedawną informację o planowanych w najbliższych miesiącach przez około 700 firm w kraju masowych zwolnieniach pracowników ("Rzeczpospolita" z 2 marca). Zdecydowana większość firm, które będą likwidować miejsca pracy, to nie przedsiębiorstwa państwowe, z wyjątkiem funkcjonujących w branżach wymagających kompleksowej restrukturyzacji (hutnictwo, zbrojeniówka, kolejnictwo itd.). Po obniżeniu zarobków powinniśmy odejść. Takie regulowanie płac oznacza przecież w podtekście, że to, co zarabialiśmy dotychczas, było nam nienależne i wynikało jedynie z bałaganu, cwaniactwa i braku właściwego nadzoru. Odchodząc, uratowalibyśmy uzdrawianą przez lata mentalność pracowników, którzy nie ulegliby wówczas demoralizacji, widząc, jak ich szef musiał się ugiąć, a niektórzy, ciesząc się, że mu się wreszcie pogorszyło. Menedżer poszukałby satysfakcji w innej, może już niepaństwowej firmie. Tak się jednak nie stanie i zagrożenie odpływu kadr nie jest duże. Rynek pracy menedżerskiej w Polsce też istotnie zmniejszył się i znalezienie nowej pracy nie jest łatwe. Gdzie ta święta równość Większość firm zagranicznych, a szczególnie dużych koncernów, obsadza obecnie kluczowe stanowiska swoimi ludźmi. Jest dla wszystkich oczywiste, że ich zarobki i wszelkie dodatki związane z oddelegowaniem, bilety lotnicze co dwa tygodnie do domu, koszty zakwaterowania, kształcenia dzieci, prywatnych polis ubezpieczeniowych, nie mogą podlegać kontroli czy ograniczeniom. I nie ma na to wpływu to, że firmy te wykorzystują polską siłę roboczą, której koszt musi być ograniczany, żeby wystarczyło na pokrycie wysokich kosztów zarządu. Mówi się wyłącznie o dobrodziejstwie tworzenia nowych miejsc pracy, ale nie informuje się, o ile te miejsca pracy są lepiej płatne od miejsc w przedsiębiorstwach państwowych. Nikomu nie przyjdzie do głowy analizowanie zarobków kadr zarządzających w firmach zagranicznych, chociaż większość tych firm prawie nie wykazuje zysków i nie płaci podatków adekwatnych do obrotów. Gdzie w takim razie święta równość podmiotów gospodarczych, które z jednej strony podobnie powinny służyć społeczeństwu, a z drugiej mieć równe szanse startu na konkurencyjnym rynku. Zarządzanie to sztuka Kieruję przedsiębiorstwem państwowym od dziewięciu lat, od niespełna czterech na zasadach umowy o zarządzanie. W tym czasie przynajmniej dwa razy nasz biznes był poważnie zagrożony, co groziło utratą wszystkich 650 miejsc pracy. To ja przeprowadziłem firmę przez te "rafy". Zgodnie z zawartą umową o zarządzanie odpowiadam całym swoim majątkiem za szkody wyrządzone firmie. Ponadto codziennie odpowiadam za wszystko, co się w niej dzieje. Mogę być pociągnięty do odpowiedzialności (grzywny, ale także pozbawienie wolności) na mocy setek przepisów obowiązującego w działalności gospodarczej prawa - kodeks pracy z przepisami o bhp, przepisy przeciwpożarowe, sanitarne, o ochronie mienia i informacji, o ochronie środowiska, ustawy o rachunkowości, karna-skarbowa itd. Nasze wyroby sprzedajemy na bardzo konkurencyjnym rynku krajowym i 40 procent eksportujemy. Zwiększamy konkurencyjność naszej firmy, podnosząc jej wewnętrzną efektywność, pracując nad zmianą mentalności pracowników, wprowadzając elementy TQM (Total Quality Management) i unowocześniając technologię. Firma jest zrestrukturyzowana i dostosowana do aktualnych wymagań rynku. Byliśmy w szóstej dziesiątce firm w Polsce, które uzyskały certyfikat systemu zapewnienia jakości. Gospodarujemy na powierzonym nam majątku, który, niestety, nie jest nowoczesny, zarabiamy jednak co miesiąc na płace dla wszystkich pracowników, kadry i zarządcy kontraktowego i jednocześnie stale odtwarzamy majątek w stopniu większym, niż wynikałoby to z odpisu amortyzacyjnego. Płacimy podatek dochodowy i nie zalegamy z żadnymi zobowiązaniami wobec budżetu czy ZUS. Nie dostajemy żadnych dotacji ani nie mamy żadnych ulg. Firm z większościowym udziałem skarbu państwa będących w podobnej kondycji ekonomiczno-finansowej, wbrew powszechnej opinii, jest w kraju bardzo dużo. Czekanie na aneks Teraz będziemy czekać na aneks do umowy, który bez żadnych przyczyn dotyczących zarządzanej firmy zmieni warunki, co do których umówiłem się z organem założycielskim w 1996 roku na okres pełnych pięciu lat. I nie będzie miało znaczenia, że osiągane efekty świadczą, iż jest to umowa bardzo korzystna dla właściciela majątku, jakim jest skarb państwa, zapewniająca stałe podnoszenie wartości przedsiębiorstwa przed jego przyszłą prywatyzacją. W celu zachowania struktury płac w firmie powinienem też poważnie rozważyć proporcjonalne obniżenie zarobków całej kadry kierowniczej. Niewatpliwie przyniosłoby to skutek w postaci demobilizacji i tragicznego spadku zaangażowania. Nie wiem, czy kolejny raz prawo zadziała wstecz i czy w przeddzień wejścia do Unii Europejskiej o takie wątpliwe i krzywdzące wiele osób prawo nam chodzi. O jednym mogę zapewnić, że nie chodzi mi o pieniądze, bo spodziewane zmniejszenie moich zarobków w istocie nie będzie duże. Chodzi o coś znacznie ważniejszego, o to, żebyśmy nie cofali się w kierunku systemu, z którego niedawno z takim trudem udało się nam wyrwać. I na koniec refleksja złośliwa. Zarządzanie, zwłaszcza to nowoczesne, oparte na skutecznym przywództwie, to duża sztuka, wymagająca nie tylko ogromnego zaangażowania, fachowej wielokierunkowej wiedzy, ale również talentu, podobnego do tego, jakim musi być obdarzony dobry malarz czy aktor. Czy należy oczekiwać, że ustawowo - aby ograniczyć zarobki malarzy - ograniczy się ceny obrazów? Albo maksymalną gażę aktorów? Proszę pomyśleć, jakie w tych dziedzinach są ogromne dysproporcje w zarobkach i niesprawiedliwości! Proponuję te dwie grupy zawodowe też ująć w jednej ustawie. Autor jest zarządcą kontraktowym Warszawskich Zakładów Mechanicznych WUZETEM.
Nie wnikając w genezę ustawy ograniczającej wynagrodzenia osób wybranych do samorządów, dyrektorów i prezesów przedsiębiorstw z większościowym udziałem skarbu państwa, chciałbym zwrócić uwagę na absurdalne objęcie jednym aktem prawnym trzech kategorii osób.Pierwsza to samorządowcy. Druga to grupa "nomenklaturowych" prezesów dużych państwowych przedsiębiorstw. Trzecia grupa to trzy tysiące menedżerów, którzy zarządzają "normalnymi" przedsiębiorstwami państwowymi i jednoosobowymi spółkami skarbu państwa.
Obecny system zaopatrywania sił zbrojnych RP nie jest klarowny Jak wykluczyć korupcję z MON PAWEŁ F. NOWAK O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych. Byłoby wielce zawstydzające, gdyby w resorcie, w którym Honor i Ojczyzna powinny być ponad wszystko, dopuszczano się praktyk niegodnych urzędników państwowych i żołnierzy. Plotki wokół ministerstwa (i w nim samym) głoszą, iż prowizje były sute, do 10 proc. To bardzo dużo, wręcz nie do wiary. Na zakupy w ostatnich latach MON przeznaczało 1,5 do 2 mld zł rocznie; urobek byłby niesamowicie wysoki. Zamówienia publiczne to dziedzina narażona na różne nieprawidłowości, ale również na pomówienia, i dlatego konieczne są działania tworzące system odporny na zakłócenia. Nasze prawo nie toleruje form premiowania za kontrakt zrealizowany w urzędach państwowych. Mówi się o tym, nie podając konkretów, iż w wielu instytucjach budżetowych (nie tylko w MON) warunkiem kontraktu jest sowita prowizja, że często już na początku trzeba złożyć odpowiedni depozyt. Przede wszystkim zapobiegać W każdym środowisku znajdą się ludzie, którzy przynoszą innym wstyd, ale nie wolno też uogólniać pojedynczych opinii. Już wcześniej nagłaśniano afery, związane na przykład z odraczaniem służby wojskowej czy nadużyciami w gospodarce wojskowej. Te ostatnie, przy dobrej kontroli, są do wykrycia. Zdecydowanie trudniejsze do ujawnienia są łapówki, w tym prowizje (trudno to inaczej nazwać), z czego doskonale zdają sobie sprawę zarówno biorący, jak i dający. Częstotliwość i powtarzalność plotek świadczy, że ich prawdopodobieństwo jest wysokie. Od lat wokół MON krążą plotki o prowizjach. A jeśli mamy do czynienia z naciskami na realizację dostaw u określonych wykonawców, to jest to wielce prawdopodobne. W praktyce można uprawdopodobnić każdą transakcję, układając odpowiednio wymagania, wie o tym każdy handlowiec, i dlatego tak ważna jest elementarna uczciwość. Niezbędne są również mechanizmy eliminujące różne nieprawidłowości, w tym surowa kontrola piętnująca każdy przypadek niewłaściwego działania, którego sprawcy powinni ponosić konsekwencje. Tego w naszym państwie brakuje. Gospodarka rynkowa wprowadziła nowe zasady, które szczególnie wojsku skomplikowały działalność. Kiedyś podpisywało się umowę z producentem i przez lata płynęły dostawy. Dzisiaj musimy stosować ustawę o zamówieniach publicznych, ogłaszać przetargi i za każdym razem wybór może być zupełnie inny. Powoduje to bałagan w zasobach sprzętowych i materiałowych, co się wyraźnie odbija w kosztach. Są to ułomności możliwe do wyeliminowania - także przy dobrej woli prezesa Urzędu Zamówień Publicznych, który może, ale nie musi się zgodzić na kontrakt ponadtrzyletni. Pierwsze zabezpieczenia Wiele w tej dziedzinie zmienia się na korzyść wojska. Ustawa o przebudowie, modernizacji technicznej i finansowaniu sił zbrojnych RP w latach 2001 - 2006 pozwala na kontrakty wieloletnie, choć anulowała artykuł 73 ustawy o zamówieniach publicznych w odniesieniu do dostaw ujętych w programie sześcioletnim. Pozostaną nam kontrakty pięcio-, cztero- i trzyletnie, bo ustawa o finansowaniu SZ RP jest epizodyczna, odnosi się do konkretnego programu. Przez ten czas zostanie jednak uporządkowany park sprzętowy. Nie będzie niespodzianek, jakie przynosił coroczny przetarg i wybór dostawcy. Także zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych, aczkolwiek niezupełnie takie, jakich wojsko oczekiwało, stwarzają szansę na uporządkowanie procedur. W myśl tych zmian siły zbrojne, gdy chodzi o usługi lub dostawy dotyczące broni, amunicji lub sprzętu przeznaczonego wyłącznie do celów wojskowych, mogą prowadzić postępowanie o zamówienie publiczne na zasadach szczególnych. Skróci to procedury i zmniejszy ich pracochłonność. Jest to również istotne dla producentów wyrobów używanych w wojsku. Mogą bowiem liczyć na bezpośrednie zamówienia, właśnie na zasadach szczególnych, na kilka kolejnych lat. Wojsko niedawno zaczęło realizować swoje potrzeby w cyklu trzyletnim. Od lat zezwalała na to ustawa o zamówieniach publicznych. Z tej możliwości rzadko jednak korzystano. Liczba kontraktów w każdym roku była dość duża, dochodziła w Departamencie Zaopatrywania SZ do 1000; w przeliczeniu na osoby prowadzące - ponad 20 na jedną. To bardzo dużo: w podobnych instytucjach armii natowskich przypada na jedną osobę trzy - sześć spraw. Liczba prowadzonych postępowań nie może być za duża, gdyż wówczas popełnia się błędy z braku czasu na dokładne sprawdzenie oferowanego zaopatrzenia, negocjowanie cen, śledzenie realizacji dostaw. Możliwość prowadzenia postępowań na zamówienia wieloletnie jest więc korzystna, zmniejszy obciążenie pracowników, umożliwi dokładne sprawdzenie kontrahentów, wejrzenie w proces technologiczny, co dla wojska ma istotne znaczenie. Z drugiej strony można się spodziewać wzmocnienia nacisków oferentów, aby wygrać przetarg na kilkuletnie dostawy. Będą nowe pokusy. Trzeba uczciwości, by się im oprzeć i dokonać obiektywnego wyboru, ale i dobrych mechanizmów kontrolnych oraz kar za nadużycia. Przy wyborze kontrahenta wszyscy powinni mieć równe szanse. Zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych ku temu zmierzają. Jednak przepisy nie są doskonałe. Nie jest i nie będzie tak, że kupujący dokona najwłaściwszego wyboru, jeśli tylko będzie się ściśle trzymać zapisów ustawy. Zmowa dostawców może wywindować cenę, której w nieograniczonym przetargu nie można negocjować. Producenci otaczają tajemnicą swe koszty i kalkulacje ekonomiczne, co uniemożliwia zbadanie zasadności proponowanej ceny. Przykładem klinicznym może być przetarg, do którego zgłasza się tylko dwóch wykonawców, proponując różne ceny na określony wyrób, praktycznie taki sam. Każdy z nich wykonuje określoną część całego wyrobu i bez udziału drugiego nie jest w stanie go wykonać. W świetle ustawy o zamówieniach publicznych nic ich nie łączy, mogą więc dyktować ceny. Nie jest to uczciwe, ale spełnia warunki ustawy o zamówieniach publicznych. Można przerwać taki przetarg, jeśli ma się świadomość tajnych powiązań (trzeba czasu, by uzyskać odpowiednie informacje), i uruchomić tryb wolnej ręki, który daje możliwość negocjowania ceny. Nie lubią tego trybu dostawcy, a dla odbiorcy jest on najkorzystniejszy. Co trzeba zrobić Unormowanie problemów związanych z dostawami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla wojska wymaga wprowadzenia wielu zmian organizacyjno-strukturalnych i kompetencyjnych. W Ministerstwie Obrony Narodowej podjęto działania, które powinny uzdrowić obecną sytuację. Zaliczyć do nich można: - wyłączenie z urzędu Ministerstwa Obrony Narodowej wszelkiej działalności wykonawczej, związanej z zakupami usług i zaopatrzenia, co oznacza likwidację Departamentu Zaopatrywania SZ, a także zaniechanie takiej działalności w innych instytucjach, w tym w Sztabie Generalnym WP i w Departamencie Polityki Zbrojeniowej (prace badawczo-rozwojowe); - zbudowanie jednego dla całego resortu centralnego ośrodka planistycznego w Sztabie Generalnym WP. Planowanie zostanie jednoznacznie odłączone od wykonania; - utworzenie w resorcie obrony narodowej samodzielnej instytucji budżetowej, która zajmie się zakupami usług (w tym prac badawczo-rozwojowych) i zaopatrzenia dla SZ RP, zbudowanej według odmiennych od dotychczasowych schematów organizacyjnych. Powinna ona być bezpośrednio podporządkowana ministrowi, aby wykluczyć presję urzędników resortu na realizowane zamówienia; - zbudowanie silnych wewnętrznych mechanizmów kontrolnych, które będą w zarodku likwidować nieprawidłowości; - skatalogowanie tzw. dostaw centralnych i decentralnych (realizowanych przez rodzaje sił zbrojnych i inne podmioty) oraz powierzenie nowej instytucji realizacji wszystkich dostaw centralnych, bez wyjątku, łącznie z pracami badawczo-rozwojowymi; - uruchomienie zaopatrywania wojska w układzie wieloletnim, który dopuszczają obecne ustawy; - unifikację dostaw, polegającą na określeniu standardów (norm) przez instytucje odpowiedzialne za określone rodzaje uzbrojenia i sprzętu wojskowego, co pozwoli uniknąć zaśmiecania wojska przeróżnymi ich odmianami i typami; - wprowadzenie obowiązku kontroli jakości oferowanych wyrobów, włącznie z badaniem procesów technologicznych. Uruchomienie kontraktów wieloletnich wymaga sprawdzania wszystkich dostawców (producentów), a nie tylko tych, którzy dostarczają uzbrojenie i sprzęt specjalny; - zweryfikowanie pracowników zajmujących się dostawami dla wojska, postawienie wysokich wymagań jakościowych i etycznych, dotyczących wyznaczania na te stanowiska; - zdyscyplinowanie działalności oraz dokładne zdefiniowanie kompetencji instytucji zajmujących się organizacją dostaw w resorcie obrony narodowej. Trzeba wprowadzać nowe mechanizmy, doskonalić system zakupów, by zminimalizować ewentualne nieprawidłowości i ryzyko niewłaściwych działań. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi, którzy nadzorują i prowadzą procedury przetargowe, odporność na pokusy i naciski. Muszą to zapewniać odpowiednie płace i poczucie bezpieczeństwa, że nieuleganie presji nie będzie prowadziło do zwolnienia z pracy i służby. Zmiany powinny uruchomić mechanizmy, które pozwolą na skuteczne współdziałanie z dostawcami i producentami, aby towar był dokładnie taki, jakiego wojsko potrzebuje, a ceny realne. Obecny system zaopatrywania SZ RP nie jest klarowny, często zupełnie odbiega od regulaminu MON. Zakupy centralne realizują i Departament Zaopatrywania SZ i rodzaje sił zbrojnych, które dążą do przejęcia większości dostaw, jakby to zakupy, a nie szkolenie były najważniejszą działalnością dowództw. Wypacza to sens funkcjonowania dowództw oraz baz materiałowych, które nie są przygotowane do realizacji zakupów i którym brakuje personelu do tego celu. Konieczne jest więc uporządkowanie oraz racjonalizacja systemu zaopatrywania, aby dowództwa RSZ i bazy materiałowe mogły się zajmować swoimi kluczowymi zadaniami. Pułkownik Paweł F. Nowak jest od 23 lipca br. dyrektorem Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych.
O korupcji w Ministerstwie Obrony Narodowej mówi się w kontekście podejrzeń o nieprawidłowości w realizacji zamówień publicznych. Byłoby wielce zawstydzające, gdyby w resorcie, w którym Honor i Ojczyzna powinny być ponad wszystko, dopuszczano się praktyk niegodnych urzędników państwowych i żołnierzy. Zamówienia publiczne to dziedzina narażona na różne nieprawidłowości, ale również na pomówienia, i dlatego konieczne są działania tworzące system odporny na zakłócenia. W każdym środowisku znajdą się ludzie, którzy przynoszą innym wstyd, ale nie wolno też uogólniać pojedynczych opinii. Częstotliwość i powtarzalność plotek świadczy, że ich prawdopodobieństwo jest wysokie. Gospodarka rynkowa wprowadziła nowe zasady, które szczególnie wojsku skomplikowały działalność. musimy stosować ustawę o zamówieniach publicznych, ogłaszać przetargi i za każdym razem wybór może być zupełnie inny. Powoduje to bałagan w zasobach sprzętowych i materiałowych, co się wyraźnie odbija w kosztach. Wiele w tej dziedzinie zmienia się na korzyść wojska. Wojsko niedawno zaczęło realizować swoje potrzeby w cyklu trzyletnim. Przy wyborze kontrahenta wszyscy powinni mieć równe szanse. Zmiany w ustawie o zamówieniach publicznych ku temu zmierzają. Jednak przepisy nie są doskonałe. Unormowanie problemów związanych z dostawami usług i zaopatrzenia dla wojska wymaga wprowadzenia wielu zmian. W Ministerstwie Obrony Narodowej podjęto działania, które powinny uzdrowić obecną sytuację. Trzeba wprowadzać nowe mechanizmy, doskonalić system zakupów, by zminimalizować ewentualne nieprawidłowości i ryzyko niewłaściwych działań. Jednak podstawową sprawą jest uczciwość ludzi, którzy nadzorują i prowadzą procedury przetargowe, odporność na pokusy i naciski. Muszą to zapewniać odpowiednie płace i poczucie bezpieczeństwa, że nieuleganie presji nie będzie prowadziło do zwolnienia z pracy. Zmiany powinny uruchomić mechanizmy, które pozwolą na skuteczne współdziałanie z dostawcami, aby towar był dokładnie taki, jakiego wojsko potrzebuje, a ceny realne.
PARLAMENT Częściowym uposażeniem poseł lub senator może dorobić do pensji Pieniądze z dwóch kas RYS. DARIUSZ PIETRZAK FILIP FRYDRYKIEWICZ Poseł Krzysztof Dołowy wykłada na SGGW, poseł Waldemar Pawlak uprawia rolę, a poseł Jacek Pawlicki pracuje jako kapitan służby więziennej. Ponieważ ich dochody z tych źródeł są niewysokie, uzupełniają je uposażeniem poselskim. Razem 67 posłów i 32 senatorów łączy zarobki z pracy poza parlamentem z pensją wypłacaną przez Kancelarię Sejmu. Trybunał Konstytucyjny orzekł niedawno: poseł, który nie zdecydował się na porzucenie zawodowego zajęcia na rzecz pracy w Sejmie, nie może narzekać, że Kancelaria Sejmu nie wypłaca mu pełnego uposażenia. Przyjęcie zasady, że każdemu parlamentarzyście, niezależnie od tego, czy pracuje na państwowej posadzie, prowadzi działalność gospodarczą, czy też zrezygnował z innych zajęć i poświęca się tylko pracy w parlamencie, należy się pełne uposażenie posła zawodowego, chcieli przeforsować członkowie PSL. Wystąpili więc przeciwko ustawie o wykonywaniu mandatu posła i senatora do Trybunału Konstytucyjnego. Argumentowali, że dzielenie posłów na tych, którym należy się pensja, i tych, którzy pensji nie dostaną, bo nie zrezygnowali z pracy poza parlamentem, jest różnicowaniem obywateli wobec prawa. - Przecież każdy poseł ma takie same obowiązki, powinien więc mieć takie same przywileje - mówili. Furtka dla uzasadnionych przypadków Ustawa o wykonywaniu mandatu posła i senatora z czerwca ubiegłego roku wprowadziła nową zasadę wynagradzania parlamentarzystów. Każdy z nich dostaje dietę (obecnie 1200 zł), ale uposażenie (2800 zł) tylko ten, który zostanie posłem zawodowym. Kategoryczność tego zapisu złagodzono jednak ustępem 4 artykułu 24 ustawy: "W uzasadnionych przypadkach Prezydium Sejmu może podjąć decyzję o przyznaniu, na wniosek posła, uposażenia w całości lub w części". Jednym słowem, każdy parlamentarzysta, który nie chce zrezygnować z dotychczasowego zajęcia, może poprosić o wyrównanie zarobków do wysokości pełnego uposażenia. Jeśli więc poseł stwierdzi, że zarabia sto złotych, to dostanie 2700 zł, jeśli z innego źródła ma 2700, to Sejm dołoży mu brakujące sto złotych. Prezydium Senatu stosuje nawet zasadę, że przyznaje pracującym senatorom całe 2800 zł. Po wejściu w życie ustawy do prezydium popłynęły podania o dofinansowanie. Występowali naukowcy, nauczyciele akademiccy, rolnicy, emeryci, a nawet prowadzący drobną działalność gospodarczą. Przedstawiali zaświadczenia z różnych instytucji lub własne oświadczenia, według których zarabiają za mało. Prezydium Sejmu uznało racje 65 posłów, Prezydium Senatu 32 senatorów. Przyznało im dodatkowe pieniądze. Nie wiadomo tylko, ile któremu, tak Kancelaria Sejmu, jak i Kancelaria Senatu odmawiają bowiem takiej informacji. Można więc dowiedzieć się, ile zarabia poseł z pełnym uposażeniem, ale nie można sprawdzić, ile zarabia ten, który bierze tylko część pieniędzy. Udało nam się nieoficjalnie dowiedzieć tylko tyle, że w marcu 19 posłów dostawało ponad 2600 zł, 20 posłów od 2200 do 2600 zł, 14 posłów od 1700 do 2200 zł, 7 posłów od 1000 do 1700 zł, a 6 poniżej 1000 zł. W gronie tych pół i trzy czwarte sejmowych "etatowców" dwie grupy są najliczniejsze - rolnicy (30 osób) i pracownicy "budżetówki" (lekarze, nauczyciele, nauczyciele akademiccy, pracownicy naukowi - 22 osoby). Są posłowie, którzy zachowali sobie wykłady na uczelniach bądź inne zajęcia naukowe, jak Ryszard Bugaj (Instytut Ekonomii PAN, UP), Waldemar Michna (Instytut Ekonomiki Rolnictwa SGGW, PSL), Ludwik Turko (Instytut Fizyki Teoretycznej Uniwersytetu Wrocławskiego, UW), są zatrudnieni na etatach w instytucjach państwowych jak Jacek Pawlicki (Centralny Zarząd Służby Więziennej, PSL), albo prowadzą gospodarstwa rolne jak Waldemar Pawlak, Alfred Domagalski czy Jarosław Kalinowski. Prezydia Sejmu i Senatu nie weryfikują danych zawartych we wnioskach. Jeśli poseł napisze, że na uczelni zarabia 300 złotych, albo że jego gospodarstwo nie przynosi dochodu - wierzy mu na słowo. Hektary bez dochodu Poseł Ignacy Półćwiartek (PSL) miał wraz z żoną 17,5 hektara ziemi w Rzeszowskiem. W lipcu ubiegłego roku dokupił od Agencji Rynku Rolnego jeszcze 61 hektarów. Później wystąpił do Prezydium Sejmu z prośbą o uposażenie, ponieważ ziemia ta nie przynosi mu żadnego zysku. Dlaczego? Po pierwsze na zakup ziemi, maszyn rolniczych i inwentarza musiał pożyczyć w banku 120 tys. zł, po drugie "przychodowość" wyliczona w gminie na 50 752 zł "jest przychodowością teoretyczną", po trzecie "w celu utrzymania minimalnej sprawności [siebie jako posła - red.] zmuszony jestem zatrudniać siły najemne". W piśmie do prezydium poseł skarży się też, że grad zniszczył mu 65 procent plonów, których nie ubezpieczył, a do tego ma czworo dzieci na utrzymaniu. W zakończeniu konkluduje, iż nie osiągnął żadnych dochodów, bo "nakłady na produkcję rolną znacznie przekraczają osiągnięte przychody". Henryk Siedlecki (nie zrzeszony, wcześniej PSL) mówi, że jest posłem zawodowym, bo wypełnia wszystkie obowiązki poselskie - pracuje w dwóch komisjach (rolnictwa i budowlanej), jest na posiedzeniach Izby. 30-hektarowe gospodarstwo powiększył w tej kadencji Sejmu do 60 hektarów. Prowadził jeszcze spółkę cywilną zajmującą się skupem zwierząt, ale przepisał ją na żonę. - To szczątkowa działalność, chcieliśmy ją zlikwidować, ale trzeba by miesiąc za tym chodzić - mówi. Siedlecki produkuje buraki, pszenicę, rośliny strączkowe, hoduje trochę zwierząt. - Dwa lata temu przez nieobecność straciłem 20 tys. zł. Na kilku hektarach szlag trafił połowę fasolki, bo była źle zbierana - podaje przykład strat, na jakie naraża się dzieląc czas między Sejmem i domem. Dlatego wystąpił o uposażenie i dostaje teraz 1600 zł netto miesięcznie. Te pieniądze wyrównują mu dodatkowe koszty, jakie ponosi w związku z obecnością w Sejmie. - Na przykład kupuję droższe, ale skuteczniejsze środki ochrony roślin - mówi. - Bez pieniędzy z Sejmu musiałbym, albo obniżyć poziom życia, albo rodzina musiałaby pracować za mnie - wyjaśnia. 19,6-hektarowe gospodarstwo w Białej koło Wielunia ma Wojciech Zarzycki (PSL). W Sejmie zasiada trzecią kadencję. Na zajmowanie się ziemią nie ma czasu, wystąpił więc o uposażenie w wysokości 2600 zł. Z gospodarstwa wyciągał w 1996 roku - według zaświadczenia gminy - 1011 zł miesięcznie. Od lipca dostaje 1790 zł z Kancelarii Sejmu, ale prosi o 2600. Po pierwsze - argumentuje - gospodarstwo prowadzi wspólnie z żoną, a nie wiedział wcześniej, że dochód można dzielić na dwie osoby. Po drugie wyliczenie gminy nie odpowiadało stanowi faktycznemu. Według posła dochód miesięczny z gospodarstwa na jedną osobę wyniósł 208 zł. Poseł Andrzej Wiśniewski (PSL), rolnik z Radomskiego i urlopowany wójt gminy Promna, prowadzi gospodarstwo o powierzchni 9,11 hektara. W sierpniu ubiegłego roku wystąpił do prezydium o uposażenie. Przedstawił zaświadczenie z Urzędu Gminy, że jego roczny przychód wynosi 4750 zł, czyli 396 zł miesięcznie. Na tej podstawie prezydium przyznało mu 2410 zł uposażenia. Ale w tym roku poseł sam przeanalizował koszty, jakie poniósł uprawiając rolę i stwierdził, że jego miesięczny dochód wyniósł tylko 100 zł (poprzednio gmina podawała przychód, a nie dochód, w dodatku poseł nie podzielił go na siebie i żonę). Wystąpił więc do prezydium o 2700 zł, z wyrównaniem od lipca 1996 roku. Obowiązki wójta ośmiotysięcznej gminy Olszewo Borki w Ostrołęckiem z posłowaniem godzi Wiesław Opęchowski (PSL). Oprócz tego ma gospodarstwo, którym, jak mówi, zajmuje się żona. Jest tego 8 hektarów (w wydawnictwie "Sejm RP II kadencja" poseł podawał 12 ha), z tego 7 hektarów użytków, ziemia nie najlepszej klasy - V i VI. Przynosi dochód miesięczny na osobę 50 zł. Wójtowanie nie daje mu dochodu, bo zrzekł się pensji urzędnika samorządowego i przeszedł na uposażenie parlamentarne. Prezydium przyznało mu 2750 zł. Ponieważ poseł nie obciąża już kasy gminy, zatrudniła ona na pół etatu zastępcę wójta. Płaci mu 1500 zł. Krzysztof Dołowy (UW) pracuje na pół etatu w warszawskiej SGGW. W lipcu 1996 roku zarabiał tam 525 zł. Dostał więc jeszcze 2280 zł od Sejmu. Jednak uznał, że należy mu się uposażenie w całości, gdyż wykonywana przez niego praca profesora jest pracą podlegającą prawu autorskiemu, tak jak pisanie felietonów w gazecie, książek czy występowanie w telewizji. Dowodzi, że dochody z uczelni nie powinny być traktowane jak zwykłe wynagrodzenie. W piśmie do prezydium proponuje, aby tą zasadą objąć wszystkich profesorów. Wciąż za mało zawodowców Ustawa o mandacie miała zachęcać, a trochę i zmuszać posłów do rezygnowania z zajęć pozaparlamentarnych. Poseł miał się skupić na pracy w Sejmie. Wtedy sytuacja jest jasna - Sejm płaci posłowi, a ten zobowiązany jest wywiązywać się z obowiązków, nie może wykręcać się innymi zajęciami. W praktyce obecnego parlamentu ustawa nie zmieniła wiele - po jej uchwaleniu nie nastąpiło masowe przechodzenie na pensję parlamentarną. Ale też i pensje się nie zmieniły, większe mają dostać dopiero posłowie i senatorowie następnej kadencji. - Decydując się na to, że ustawa wejdzie w życie w obecnej kadencji chcieliśmy pokazać intencję przekształceń. W merytorycznych rozwiązaniach myśleliśmy jednak o przyszłych parlamentach. Teraz już kandydaci na posłów będą wiedzieć, na co się decydują. Jeśli ktoś ma zawód, którego nie da się pogodzić z pracą w Sejmie, to niech się zastanowi, co bardziej chce robić - mówi przewodniczący Komisji Regulaminowej i Spraw Poselskich Ryszard Grodzicki. W sumie w Sejmie na pełne i częściowe uposażenie przeszło 358 posłów, a w Senacie 81 senatorów. Oznacza to, że jedna piąta członków obu Izb nie zdecydowała się na zawodowstwo (ponad 30 posłów zostało wysokimi urzędnikami państwowymi - ministrami, sekretarzami i podsekretarzami stanu itp.). Oczywiście sam fakt pobierania wynagrodzenia nie jest jeszcze miarą profesjonalnego przygotowania i zaangażowania danego posła czy senatora. Można znaleźć zawodowca wśród posłów, którzy nie zrezygnowali z pierwszej pracy i odwrotnie - wskazać amatora wśród zawodowców. Ale przytoczone liczby pokazują skalę zjawiska. Przewodniczący Grodzicki, który jest zwolennikiem parlamentarzystów profesjonalnych, przyznaje, że liczba posłów, których trudno uznać za zawodowych, jest duża. Wskazuje jednak, że trudno zmusić wszystkich do poświęcenia się wyłącznie pracy w parlamencie. - Trudno zabronić artyście pisania wierszy czy komponowania muzyki, ale nie wyobrażam sobie, by lekarz łączył rozsądnie pracę zawodową z pracą w Sejmie, podobnie kierownik jakiegoś zakładu lub wójt. Z drugiej strony dla lekarza rezygnacja na cztery lata z praktyki oznaczałaby śmierć zawodową. W lepszej sytuacji są prawnicy, dla niektórych praktyka w parlamencie jest nawet czasem korzystna. Ale prawdziwy kłopot jest z rolnikami. Co mają zrobić z gospodarstwem, gdy zostaną wybrani? Wiadomo, że nie sprzedadzą go ani nie wydzierżawią komuś obcemu. Nie ma też jeszcze funduszy powierniczych, którym można by powierzyć gospodarstwo na czas pełnienia mandatu - mówi Grodzicki. Czy furtka w przepisach pozwalająca dofinansować posła "w uzasadnionych przypadkach" nie prowadzi jednak do wypaczeń? Co robić, gdy poseł-rolnik w trakcie kadencji zaciąga kredyt, dokupuje ziemię, zatrudnia pracowników, po czym występuje do Sejmu o uposażenie? - Jeśli poseł deklaruje, że nie ma dochodu lub jego dochód jest mały, nie mamy powodu mu nie wierzyć - mówi wicemarszałek Sejmu Olga Krzyżanowska. - Zakładamy, że jest poważnym człowiekiem i mówi prawdę. Marszałek Krzyżanowska przyznaje, że system przyznawania uposażeń ustalony przez ustawę o wykonywaniu mandatu posła i senatora nie jest doskonały. Prezydium Sejmu nie ma możliwości zweryfikowania, czy poseł mówi prawdę o swoich zarobkach. Nie sprawdza też po jakimś czasie, czy jego sytuacja zmieniła się na lepsze. Zobowiązuje tylko posła, by sam to zgłosił. - Wszystko zależy od przyzwoitości posła - mówi Olga Krzyżanowska.
67 posłów i 32 senatorów łączy zarobki z pracy poza parlamentem z pensją wypłacaną przez Kancelarię Sejmu. Trybunał Konstytucyjny orzekł: poseł, który nie zdecydował się na porzucenie zawodowego zajęcia na rzecz pracy w Sejmie, nie może narzekać, że Kancelaria Sejmu nie wypłaca mu pełnego uposażenia. Każdy dostaje dietę, ale uposażenie tylko ten, który zostanie posłem zawodowym. każdy parlamentarzysta, który nie chce zrezygnować z dotychczasowego zajęcia, może poprosić o wyrównanie zarobków do wysokości pełnego uposażenia. w Sejmie na pełne i częściowe uposażenie przeszło 358 posłów, a w Senacie 81 senatorów.
HISTORIA Do końca PRL mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady Przypisani do pracy (C) ŹRÓDŁO: www.komunizm.px.pl JERZY MORAWSKI Na pożółkłych kartach są wypisane kolumny liczb, tabele i zestawienia. Pełne poprawek, na marginesach dopiski ołówkiem. Wersje piąte i szóste dokumentów. Nagłówki opatrzone napisami "ściśle tajne" lub "poufne". Widać olbrzymią pracę rachmistrzów ministerialnych, biurowych specjalistów od przetwarzania ludzi w cyferki. Do dokumentów Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych w Warszawie od lat nikt nie zaglądał. Może nawet od pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, gdy powstały. Oto "wykonanie planu rozdziału absolwentów szkół wyższych według działów gospodarki w latach 1950 - 1955". Gospodarka potrzebowała nowych 129859 osób z dyplomami ukończenia wyższych uczelni. A kraj "dostarczył" ich zaledwie 112125. "Wykonano pokrycie" zaledwie w 86 procentach! - alarmowały statystyki. Dane rozbito na zawody, co też nie poprawiało pesymistycznej wymowy zestawień. Na przykład inżynierów budownictwa socjalizm potrzebował 5700, a dostarczano ich 4475, czyli pokrycie wynosiło 78 procent. Podobnie architektów: 2800 na 2479 - 88,2 procent. Kulało pozyskanie inżynierów odlewników: potrzebnych 770, zabezpieczonych 550, czyli zaledwie 71,4 procent. Nastąpił natomiast wysyp inżynierów budowy okrętów: socjalizm prosił o 120, a pojawiło się 185, czyli 154 procent. Agronomów po studiach było za mało: czekano na 3910, a przybyło 3669, czyli 93,7 procent. Brakowało nauczycieli: 21 tysięcy zamierzano rozdzielić między szkoły, a uczelnie wypuściły ich o 4 tysiące mniej. Sześcioletni plan potrzebował 3030 artystów i tylu ich dostarczono, co do jednego. Zapotrzebowanie na statystyków określono na 3000 osób. Pokrycia nie wykazano, sądząc jednak z mozołu, z jakim dokonano zestawień, o statystyków nie trzeba się było już martwić. Sześcioletni plan rozwoju kraju przygotowany pod kierownictwem Hilarego Minca, wicepremiera i szefa Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, przestawiał gospodarkę na nowe tory. Rozwinąć przemysł ciężki, tak aby sprostał potrzebom wojskowym Związku Radzieckiego. Każdy trybik gospodarki, zgodnie z wzorem ze Wschodu, musiał być zaplanowany. Położono nacisk na fachowe kadry. W marcu 1950 roku pojawiła się ustawa o planowym zatrudnieniu absolwentów szkół średnich zawodowych oraz szkół wyższych. Już na początku widniało w niej zdanie: "Państwo Ludowe powinno planowo kierować dopływem absolwentów szkół do uspołecznionych zakładów pracy i zapewnić młodzieży możliwość niezwłocznego włączenia się w budownictwo socjalistyczne". "Niezwłoczne włączenie się" oznaczało nakaz pracy. Kierować tym miały nowo powołane komisje przydziału pracy dla absolwentów. Rugowanie z liceum Bogdan Osmoliński po skończeniu w 1948 roku szkoły podstawowej w rodzinnej Żółkiewce (woj. lubelskie) trafił do szkoły ogólnokształcącej w Krasnymstawie. Po skończeniu dziewiątej klasy w 1950 roku otrzymał świadectwo. Wychowawca klasy wyczytał listę osób, którym nie wolno było kontynuować nauki w liceum. Osmoliński znajdował się na liście. Z trzydziestu uczących się w klasie osób połowa została z liceum usunięta. Podobnie uszczuplono inne dziewiąte klasy w szkole. - Nie wręczono nam, rugowanym ze szkoły, żadnego dokumentu - wspomina Osmoliński. - Nic nie tłumaczono. Chyba też na nic się nie powoływano. Poinformowano wyrzuconych, że w każdym technikum zawodowym przyjmą ich na skróconą naukę. Do klasy trzeciej technikum. W dwa lata mieli zdobyć zawód technika. Osmoliński nie zamierzał uczyć się w technikum. Marzył o studiach humanistycznych, miał je podjąć po skończeniu liceum. Wpadł z kolegą na pomysł, że spróbują kontynuować naukę w ogólniaku w innej miejscowości. Szkoła znajdowała się w Rybczewicach. Na początku wakacji odwiedzili dyrektora liceum w Rybczewicach z prośbą, by przyjął ich do dziesiątej klasy. Przedłożyli świadectwa. Dyrektor nie zadawał żadnych pytań, zabrał podania. Zapewnił, że nie widzi przeszkód, aby Osmoliński z kolegą kontynuowali naukę w jego liceum. Chłopcy byli zadowoleni, że dało im się obejść jakieś niejasne zarządzenie dyrekcji ogólniaka w Krasnymstawie. Po wakacjach Osmoliński z kolegą zgłosili się do internatu ogólniaka w Rybczewicach. Byli pewni, że w nim zamieszkają. Tam kazano im się zameldować u dyrektora. - Dyrektor miał do nas pretensje, że wprowadziliśmy go w błąd. Dzwonił do ogólniaka w Krasnymstawie. Tam powiedziano mu, że zostaliśmy wytypowani do szkolnictwa zawodowego - opowiada Osmoliński. - Tłumaczył, że nie może nas przyjąć. Oddał nam podania i świadectwa. Osmolińskiego przyjęto do technikum elektrycznego w Lublinie. Wówczas technika nie podlegały Ministerstwu Oświaty, ale ministerstwu mającemu pieczę nad dziedziną w nich nauczaną. Lubelskie technikum podporządkowane było Ministerstwu Przemysłu Maszynowego. Bogdan Osmoliński był synem chłopa z dziesięciohektarowego gospodarstwa. W klasie znalazł się z innymi osobami ze wsi podobnie jak on usuniętymi z różnych liceów. - Dzisiaj rozumiem, dlaczego usunięto mnie z ogólniaka i zmuszono do nauki w technikum zawodowym. Potrzeba było wykwalifikowanych robotników do budowy komuny - mówi. Żywioł biurokracji Policzenie wszystkich dusz z dyplomami (podobną statystyką objęto absolwentów techników) wymagało armii urzędników. Musieli oni dokonać bilansu możliwości uczelni, porachować wszystkich uczących się, co do głowy. Resorty zasypywały Komisję Planowania tonami pism donoszących o zapotrzebowaniu na konkretnych absolwentów. A żywioł biurokracji skupiony w Komisji Planowania wydzielał, wręcz cykał po człowieku. Nawet wiodące w socjalizmie resorty, jak Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Obrony Narodowej, czapkowały w Departamencie Zatrudnienia Komisji Planowania. Pułkownik Józef Turski, szef kadr MON, pisał w grudniu 1951 roku: "Biorąc szczególnie pod uwagę znaczenie wychowania fizycznego w ludowym Wojsku Polskim, proszę o przydzielenie do dyspozycji MON stu absolwentów Wyższych Szkół Wychowania Fizycznego i AWF". Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego potrzebowało w 1952 roku 472 absolwentów ze średnim wykształceniem, m.in. 83 techników budowlanych, 48 elektryków i jednego kinotechnika. Usilne dążenie do powszechnego bezpieczeństwa zmusiło "resort strachu" do wystąpienia również o absolwentów z branży włókienniczej. "MBP wytypowało, po uzgodnieniu z zainteresowanymi resortami, absolwentów z Technikum Włókienniczego w Łodzi. Przędzalnictwo bawełny - Wymysłowski Stefan, tkactwo bawełny - Gerynbenwald Dawid, tkactwo wełny - Piotrowski Bogdan, technologia szycia - Marchewka Cyryl. Proszę o spowodowanie wydania nakazów pracy dla absolwentów wytypowanych przez MBP". Szef służby zdrowia bezpieki domagał się w piśmie "przedłużenia nakazów pracy absolwentów szkół wyższych i średnich do lat trzech". A MON informowało: "Zostanie przeniesiony do rezerwy por. Połubiński Jerzy syn Wacława, inż. mgr budowy okrętów. Należy zobowiązać wyżej wymienionego do pracy w konkretnym pionie MON. Proszę o wystawienie dla ww. nakazu pracy". MON rozrastało się dynamicznie. "Potrzebujemy prawników do obsadzenia administracyjnych stanowisk. Zamierzamy powołać osoby do zawodowej służby wojskowej poprzez nakazy pracy". Chodziło między innymi o Wiesława Kowalczyka, aktora z Teatru Młodego Widza we Wrocławiu, i Tadeusza Kiedosa, cenzora z Wojewódzkiego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Bydgoszczy. W 1953 roku Komisja Przydziału Pracy Absolwentów wykazała w sprawozdaniu, że skierowano do MON 290 absolwentów, a zapotrzebowanie opiewało na 539 osób. Konstanty Rokossowski, marszałek Polski, ówczesny szef MON, wystosował delikatny list do Komisji Planowania, a nie było to w jego zwyczaju: "Przydział absolwentów szkół wyższych dla potrzeb MON nie pokrywa zapotrzebowania wojska nawet w 50 procentach. Proszę o zwiększenie przydziału absolwentów". Marszałek wyszczególnił potrzeby, chodziło mu m.in. o dwóch inżynierów odlewników. Bezpieka liczyła skrupulatnie wchłanianych w swe szeregi absolwentów wyższych uczelni. W 1953 roku przydzielono do MBP 150 prawników. Skierowano jednak zaledwie 66, z czego pracę podjęło 54. Dwanaście osób, co odnotowano, nie podjęło pracy z przyczyn usprawiedliwionych. Biurokratyczny wysiłek Komisji Planowania przekładał się na pojedyncze losy ludzi. Człowiek, którego nazwisko widniało w dokumentach z napisem "ściśle tajne", nawet jeszcze nie wiedział, że jego los już został zaplanowany. Za czasów pańszczyźnianych chłop był przypisany do ziemi. Biurokracja pierwszej połowy lat pięćdziesiątych XX wieku przywiązywała obywatela do gospodarki socjalistycznej. Rozkazuje państwo W 1952 roku Bogdan Osmoliński skończył technikum. Chciał się zatrudnić w budowanej Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie. Ale nic z tego. Wręczono mu nakaz pracy i skierowanie do zakładu sieci energetycznych w Kielcach. Nikt nie pytał, czy praca w Kielcach zgodna jest z jego planami życiowymi. One się nie liczyły. Obowiązywał nakaz pracy. W nakazie pracy Osmolińskiego, kierującym go do zakładów sieci energetycznych w Kielcach, określone było wynagrodzenie miesięczne 461 złotych i trzyletni okres przymusowego zatrudnienia. Wpisano także stanowisko: zastępca mistrza konserwacji sieci. Osoba wręczająca nakazy pracy Osmolińskiemu i jego kolegom postraszyła ich. Za uchylanie się od podjęcia pracy zgodnie z nakazem groziła grzywna w wysokości stu tysięcy złotych. - Młodych ludzi, którzy nie znali prawa, od razu ustawiano na całe życie: musisz robić to, co rozkazuje ci państwo. Jeśli się nie podporządkujesz, spotka cię kara - mówi Osmoliński. - Nikt z mojej klasy w technikum nie sprzeciwił się nakazowi pracy. Osmoliński przez trzy miesiące mieszkał w hotelu miejskim w Kielcach. Później przerzucono go do rejonu energetycznego w Końskich. Rejon nie mógł zapewnić mu mieszkania i umieszczono go ponownie w hotelu, a później na kwaterze. Wykonywał dokumentacje sieci energetycznych, nadzorował brygady remontowe. Rok przed końcem trzyletniego obowiązkowego okresu pracy Osmolińskiego powołano do wojska. Opuścił je w 1956 roku. Przez pół roku nie pracował, przebywał w domu rodziców w Żółkiewce. Przeczytał w gazecie ogłoszenie, że białostockie Przedsiębiorstwo Elektryfikacji i Obsługi Rolnictwa poszukuje fachowców. Zgłosił się. Przepracował tam ponad trzydzieści lat. W 1977 roku ukończył zaocznie Wyższą Szkołę Inżynierską. - Studia skończyłem dwadzieścia lat później, niż powinienem. Przez to usunięcie z liceum ogólnokształcącego i nakaz pracy - mówi. - Czuję się pokrzywdzony. Odżyła teraz sprawa reprywatyzacji, zwraca się to, co kiedyś zabrano. Mnie komuna pozbawiła możliwości intelektualnego rozwoju. Przez to mój status społeczny był niższy. Zawodowy także, bo byłem tylko technikiem. Gorszy też był mój status finansowy. Utraciłem możliwości życiowe, dlatego że ktoś wyznaczył mi drogę inną niż ta, którą zamierzałem pójść. A była nas rzesza młodych ludzi, których zmuszono do budowy komuny - mówi. Bogdan Osmoliński poprosił Instytut Pamięci Narodowej o wyjaśnienie przyczyn wyrzucenia w 1950 roku jego i tysięcy uczniów z liceów ogólnokształcących. Otrzymał odpowiedź, że IPN nic nie wie na ten temat. Inteligencja pod kuratelą Leszek W. kończył liceum w Tomaszowie Mazowieckim, gdy dołączono go do grupy agitatorów. Mieli pojechać na wieś i przekonywać chłopów do założenia spółdzielni produkcyjnej. W Komitecie Miejskim PZPR sekretarz partii tłumaczył agitatorom w trakcie narady: "macie przekonać chłopów, że muszą założyć kołchozy". Leszek W. studiował niedawno dzieła Lenina i zabrał głos: "Towarzysz Lenin powiedział, że nie ma żadnego przymusu". Sekretarz partii kazał mu opuścić naradę. W szkole czekał na niego dyrektor. Poinformował, że otrzymał polecenie usunięcia go ze szkoły. Dyrektor był znajomym rodziców Leszka W. Nie wyrzucił chłopaka. Leszek W. zdał maturę. Szkolny ZMP nie chciał wystawić mu opinii potrzebnej do egzaminu na wyższe studia. Bez poparcia ZMP podania na studia nie były przyjmowane. Leszek W. pojechał do pracy przy budowie Nowej Huty. Został pomocnikiem murarza. Po pewnym czasie tamtejszy przewodniczący ZMP wystawił mu odpowiednią opinię na studia. Zdał egzaminy wstępne do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Szczecinie. Rozpoczął studia. W 1955 roku ukończył uczelnię. Wezwała go Komisja Przydziału Pracy dla Absolwentów. - Komisję tworzyli pracownicy naukowi i czynnik społeczny. Czynnik to ktoś chyba z komitetu partii - wspomina Leszek W. - Wręczyli mi nakaz pracy do Krakowa. Chciałem zostać w Szczecinie. Moje tłumaczenie jednak zdało się na nic. Leszek W. pojechał do Krakowa. Nie odpracował jednak trzech lat zgodnie z nakazem, gdyż awansowano go i przeniesiono do stolicy. Doktor Zdzisław Wójcik, dzisiaj emerytowany socjolog z Łodzi, gdy skończył studia socjologiczne na Uniwersytecie Łódzkim w 1953 roku, dostał nakaz pracy na wsi w okolicach Skierniewic. Wychował się w Łodzi. Nie chciał się przenosić. Miał znajomości w Wojewódzkim Związku Gminnych Spółdzielni. Postarał się tam o pracę w charakterze inspektora szkolenia zawodowego. Przekonał komisję przydziału, która działała na Uniwersytecie Łódzkim, że posada w WZGS wiąże się z pracą na wsi. Połowa kolegów ze studiów w podobny sposób wymigała się od nakazów pracy. Zdzisław Wójcik opublikował w 1962 roku krótką analizę zgodności nakazów pracy z kierunkiem studiów ukończonych przez osoby nimi objęte. Badania dotyczyły niektórych absolwentów Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Łódzkiego. Okazało się na przykład, że siedem osób trafiło do szkolnictwa. Jedna absolwentka filologii wylądowała w przemyśle włókienniczym jako referent w dziale zbytu, a dwie zostały zwolnione z nakazów. Analiza jest zbyt fragmentaryczna, by wyciągać wnioski. Sygnalizuje jednak, że nakazom pracy towarzyszyło sporo biurokratycznego bałaganu. Komisje przydziału pracy dla absolwentów rozwiązano w 1956 roku. Dziś nie sposób doszukać się w publikacjach naukowych wzmianki o nakazach pracy. Po biurokratycznym systemie, który je wydawał, nie ma też śladu w archiwach. - Dziś myślę, że nakazy pracy oprócz kierowania na wieś inteligencji do szkół pozwalały władzy mieć kuratelę nad młodymi, wykształconymi ludźmi - mówi doktor Wójcik. Bat na uchylających się Kiedy zlikwidowano komisje przydziału pracy, wprowadzono system skierowań. Na uczelniach pojawili się pełnomocnicy do spraw pracy. 25 lutego 1964 roku ukazała się ustawa o zatrudnieniu absolwentów szkół wyższych - powstała pajęczyna zależności, która omotała wszystkich mających ochotę wyrwać się spod kurateli państwa. Wprowadzono pojęcie "absolwent uchylający się". Chodziło o osobę, która nie zamierzała podjąć pracy w przedsiębiorstwie fundującym jej stypendium w okresie studiów. "Uchylający się" musiał zwrócić przedsiębiorstwu kwotę równą otrzymanemu stypendium i połowie kosztu wykształcenia absolwenta. Podobnie musieli opłacić się "uchylający się", jeżeli otrzymywali stypendia państwowe. W ustawie zapowiedziano, że spłata podlega przymusowemu wykonaniu w trybie egzekucji administracyjnej. Absolwenci wyższych uczelni wyjeżdżający z kraju na Zachód musieli złożyć weksle albo poręczenia rodziców, że w razie pozostania za granicą ktoś spłaci koszty poniesione przez państwo na ich wykształcenie. Do końca PRL istniał obowiązek pracy, a w połączeniu z krótką uzdą dla absolwentów wyższych uczelni powodowało to, iż mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady. -
Do dokumentów Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego od lat nikt nie zaglądał. Oto "wykonanie planu rozdziału absolwentów szkół wyższych według działów gospodarki w latach 1950 - 1955". Gospodarka potrzebowała nowych 129859 osób z dyplomami ukończenia wyższych uczelni. A kraj "dostarczył" ich zaledwie 112125. W 1950 roku pojawiła się ustawa o planowym zatrudnieniu absolwentów szkół średnich zawodowych oraz szkół wyższych. Bogdan Osmoliński trafił do szkoły ogólnokształcącej w Krasnymstawie. Po skończeniu dziewiątej klasy w 1950 roku otrzymał świadectwo. Wychowawca klasy wyczytał listę osób, którym nie wolno było kontynuować nauki w liceum. Osmoliński znajdował się na liście. Poinformowano wyrzuconych, że w każdym technikum zawodowym przyjmą ich na skróconą naukę. W dwa lata mieli zdobyć zawód technika. Osmolińskiego przyjęto do technikum elektrycznego w Lublinie. Policzenie wszystkich dusz z dyplomami wymagało armii urzędników. Nawet wiodące w socjalizmie resorty, jak Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Obrony Narodowej, czapkowały w Departamencie Zatrudnienia Komisji Planowania. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego potrzebowało w 1952 roku 472 absolwentów ze średnim wykształceniem. W 1953 skierowano do MON 290 absolwentów, a zapotrzebowanie opiewało na 539 osób. Biurokratyczny wysiłek Komisji Planowania przekładał się na pojedyncze losy ludzi. Człowiek, którego nazwisko widniało w dokumentach z napisem "ściśle tajne", nie wiedział, że jego los został zaplanowany. W 1952 roku Osmoliński skończył technikum. Wręczono mu nakaz pracy i skierowanie do zakładu sieci energetycznych w Kielcach. - Studia skończyłem dwadzieścia lat później, niż powinienem - mówi. - Czuję się pokrzywdzony. Odżyła teraz sprawa reprywatyzacji. Mnie komuna pozbawiła możliwości intelektualnego rozwoju. Przez to mój status społeczny był niższy. Zawodowy także. Gorszy też był mój status finansowy. Osmoliński poprosił Instytut Pamięci Narodowej o wyjaśnienie przyczyn wyrzucenia jego i tysięcy uczniów z liceów ogólnokształcących. Otrzymał odpowiedź, że IPN nic nie wie na ten temat. Leszek W. Zdał egzaminy wstępne do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Szczecinie. W 1955 roku ukończył uczelnię. Wezwała go Komisja Przydziału Pracy dla Absolwentów. - Wręczyli mi nakaz pracy do Krakowa. Chciałem zostać w Szczecinie. Doktor Zdzisław Wójcik, gdy skończył studia socjologiczne w 1953 roku, dostał nakaz pracy na wsi w okolicach Skierniewic. Nie chciał się przenosić. Miał znajomości w Wojewódzkim Związku Gminnych Spółdzielni. Postarał się tam o pracę w charakterze inspektora szkolenia zawodowego. Przekonał komisję przydziału, że posada wiąże się z pracą na wsi. Wójcik opublikował w 1962 roku analizę zgodności nakazów pracy z kierunkiem studiów ukończonych przez osoby nimi objęte. Analiza Sygnalizuje, że nakazom towarzyszyło sporo biurokratycznego bałaganu.Komisje przydziału pracy dla absolwentów rozwiązano w 1956 roku. 25 lutego 1964 roku ukazała się ustawa o zatrudnieniu absolwentów szkół wyższych.Wprowadzono pojęcie "absolwent uchylający się". "Uchylający się" musiał zwrócić przedsiębiorstwu stypendium i połowie kosztu wykształcenia absolwenta. Do końca PRL istniał obowiązek pracy, mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady.
REPORTAŻ Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek Wypadek w Bydgoszczy GRAŻYNA RAKOWICZ Ośrodek Zamiejscowy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu z siedzibą w Bydgoszczy zarzucił lekarzowi wojskowemu, 34-letniemu kpt. Dariuszowi Z., że podczas dyżuru w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy, udał się do wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym (w wyniku wypadku jedna z ofiar została ranna, druga zmarła). Natomiast lekarzowi Jarosławowi Cz. zarzucił poplecznictwo, gdyż pełniąc wówczas dyżur w pogotowiu, podał się za kpt. Dariusza Z. i dmuchał za niego w alkomat. Przed X Wojskowym Szpitalem Klinicznym w Bydgoszczy protestują państwo Kanieccy z córką. Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek. Domagają się zwolnienia Dariusza Z. z pracy. Czekają na sprawiedliwość. Na łagodnym łuku drogi Od minionego czwartku rodzina 19-letniego Dawida przychodzi codziennie pod szpital. Przed bramą ustawiają duży transparent z napisem: "NATO - Szpital, Alkohol - 2,2 promila. Tu pracuje ciągle anestezjolog - kapitan, który pojechał do wypadku pijany". Zapalają dwie świeczki, między nimi umieszczają zdjęcie chłopca. - Będę stała aż do skutku, choć nie wiem czy siły mi na to pozwolą - mówi Wiesława Kaniecka, matka chłopca. Linda, siostra Dawida, nie mówi nic. Płacze.... Wypadek wydarzył się w nocy, z 31 października na 1 listopada ub. roku, gdy obowiązywała policyjna "Akcja znicz" - wspomina Andrzej Kaniecki. - Po zdarzeniu wiele razy myślałem: synu, co się stało, że tak szybko jechałeś... Nieraz robiliśmy nocą tysiące kilometrów, stale upominałem cię, że na drogach trzeba uważać, szczególnie między lasami. W notatce urzędowej funkcjonariusze Wydziału Ruchu Drogowego KWP w Bydgoszczy tuż po wypadku napisali: "Samochód Peugeot, numer rejestracyjny... jechał od strony Torunia do Bydgoszczy. Na długim, łagodnym łuku drogi kierujący zjechał z drogi na prawe pobocze, wjechał na pas przeciwpożarowy, ściął drzewo, przemieścił się dalej, odbił się o następne drzewo i zatrzymał się na trzecim z kolei drzewie. Pojazd został całkowicie rozbity, kierujący nie ustalony. Pojazdem jechały dwie osoby, jedna zmarła na miejscu, druga ranna chodziła w szoku po drodze". W prywatnych godzinach lekarza Rodzice Dawida K. pikietując szpital, umieścili na transparencie słowo "NATO", gdyż szpital jest najprawdopodobniej jedyną placówką w kraju, która spełnia wymogi NATO. - Było u nas kilka komisji, które oceniły pozytywnie umiejętności pracowników, wyposażenie szpitala oraz warunki, w jakich działamy - potwierdził płk Andrzej Wiśniewski, komendant X Wojskowego Szpitala Klinicznego w Bydgoszczy. - W szpitalu mamy pięćset łóżek, rocznie leczymy ponad dziesięć tysięcy pacjentów, w tym około trzech tysięcy osób cywilnych. Nie tylko z Bydgoszczy, ale z całego regionu. Wszczepiamy im m. in. rozruszniki serca, soczewki, zakładamy endoprotezy, protezy stawów kolanowych, robimy dializy. Na leczenie pacjentów cywilnych szpital wydał w ub. roku ponad 1,7 mln zł. Jaka była cała kwota, przeznaczona na utrzymanie placówki, trudno jeszcze powiedzieć. Gdy rozmawiałem z ojcem nieżyjącego chłopca, miał pretensje, że kpt. Dariusz Z. jeszcze pracuje w placówce - powiedział "Rz" płk Andrzej Wiśniewski. - Powiedziałem mu wtedy, że podejmę odpowiednie decyzje, jeśli sprawę lekarza wyjaśni prokuratura. Będę czekał, tym bardziej że zdarzenie odbyło się w godzinach prywatnych lekarza, podczas dyżuru w Pogotowiu Ratunkowym. Nie na terenie szpitala. Poza tym sekcja zwłok wykazała, że zgon tego młodego człowieka nastąpił prawie natychmiast. Drugiej osobie lekarz udzielił pomocy i wszystko było w porządku. Według oceny komendanta kpt. Dariusz Z. sprawdza się w szpitalu jako lekarz. Od kilku lat pracuje na oddziale intensywnej opieki medycznej (zrobił specjalizację II stopnia). Incydent ten zaskoczył wszystkich w szpitalu, zwłaszcza że do tej pory lekarz nie sprawiał żadnych kłopotów. Spisywał się bardzo dobrze także w czasie rocznego pobytu na Bliskim Wschodzie, skąd wrócił w kwietniu ub. roku. Ratował tam rannych podczas bombardowania. Dariusz Z. przebywa obecnie na zwolnieniu lekarskim. - Choruje - poinformował lakonicznie jeden z lekarzy szpitala. Z innych źródeł "Rz" dowiedziała się, że "zdarzenie niezbyt dobrze wpłynęło na psychikę lekarza". Do pracy ma powrócić pod koniec miesiąca. Różne wersje rozmowy O tym, że lekarz przyjechał do wypadku pijany, rodzina Kanieckich dowiedziała się z prasy. - Nie chciano mi ujawnić nazwiska lekarza. Gdy głośniej dociekałem, wezwano policję, bo uznano mnie za intruza. Dopiero po usilnych prośbach w siedzibie pogotowia na ul. Markwarta otrzymałem potrzebne dane - relacjonuje ojciec. - Kiedy zadzwoniłem do szpitala i poprosiłem doktora Z., powiedziano mi, że jest przy operacji. Lekarz początkowo, według Andrzeja Kanieckiego, był nieosiągalny. Po jakimś czasie zadzwonił sam. - Zapytał, co mam mu do powiedzenia, był niesympatyczny. Rozmowę zakończył słowami: "Spotkamy się u prokuratora". Inny był przebieg rozmowy według relacji osoby towarzyszącej wówczas Dariuszowi Z. - To prawda, że doktor długo nie rozmawiał, współczuł jednak rodzinie chłopca, złożył kondolencje. Relacje świadków, wnioski prokuratury W wykonanym przez Zakład Medycyny Sądowej przy Akademii Medycznej w Bydgoszczy protokole sekcji zwłok napisano, że po zdarzeniu Dawid mógł żyć co najwyżej kilka minut. Odniósł ciężkie obrażenia głowy, miał uszkodzony mózg. Andrzej Kaniecki ma obawy, czy wyniki sekcji zwłok są do końca prawdziwe. - Od samego początku bowiem prowadzona jest akcja ratowania lekarza - twierdzi. Zebrane w toku śledztwa zeznania potwierdziły, że kpt. Dariusz Z., pełniąc obowiązki lekarza zespołu reanimacyjnego w Pogotowiu Ratunkowym, pojechał pijany do wypadku w Strzyżawie - powiedział "Rz" prowadzący sprawę prokurator ppłk Jan Borowy. Zaprzeczył, że w sprawie zeznawały osoby, które nie były bezpośrednio przy wypadku. Według świadków lekarz zataczał się i niewyraźnie mówił. Sądzili najpierw, że to z powodu ciemności, dopóki jednak nie poczuli od niego alkoholu. Według ich relacji Dariusz Z. nie udzielił pomocy Dawidowi, mimo że dawał on oznaki życia. Po długiej procedurze prokuratura przedstawiła również zarzut drugiemu lekarzowi - Jarosławowi Cz., który tej nocy pełnił dyżur wraz z kpt. Dariuszem Z. W trakcie postępowania wyszło na jaw, że poddał się on badaniom na zawartość alkoholu we krwi za Dariusza Z. i podpisał się w jego imieniu na dowodach badań. W prokuraturze poinformowano, że zawartość alkoholu we krwi Dariusza Z. wyliczono retrospektywnie. Badanie pobranej później próbki krwi wykazało, że w dniu wypadku miał on 2,2 promila alkoholu. (Według niektórych biegłych wyliczenia wsteczne mogą być obarczone błędem). Podczas przesłuchania Dariusz Z. przyznał, że wypił alkohol po powrocie z wypadku, ponieważ był mocno zdenerwowany. - Przyjęta przez lekarza linia obrony nie zmienia jednak faktu, że był pod wpływem alkoholu w miejscu pracy, a dyżur zdawał dopiero rano - ocenił ppłk Jan Borowy. Własna wersja wydarzeń Drugie dochodzenie wyjaśniające okoliczności wypadku wszczęła, trzy dni po zdarzeniu, policja, pod nadzorem Prokuratury Rejonowej Bydgoszcz - Północ. W jego wyniku będzie można ustalić, kto kierował pojazdem oraz czy za skutek śmiertelny wypadku winy nie ponosi drugi z chłopców. - Do tej pory nie udało się ustalić, kto siedział za kierownicą - powiedział Jan Bednarek, rzecznik Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy. - Będziemy musieli skorzystać z kryminalistycznych metod. 19-letni Dariusz K. ma swoją wersję, utrzymuje, że prowadził samochód na zmianę z Dawidem K. Z uwagi jednak na wstrząśnienie mózgu nie pamięta dokładnie, czy to on kierował w momencie wypadku. Po pogrzebie ojciec Dawida zaczął sam dociekać, co robił syn tragicznego wieczora. - Przed wypadkiem widziałem się z synem tylko dziesięć minut, bo dopiero wrócił z Bratysławy. Wieczorem, około 20.00 przyszedł do Dawida Dariusz K., chciał żeby syn pojechał z nim coś załatwić. Potem zabrali koleżankę i razem odwiedzili dwa młodzieżowe puby w Bydgoszczy. Darek wypił napój, syn dwa piwa. Dawid mówił, że jest zmęczony - opowiada. - Chłopcy odwieźli dziewczynę do domu i pojechali w kierunku Torunia. Przejechali kilkanaście kilometrów. Zatankowali benzynę w Złej Wsi Wielkiej i postanowili wrócić do Bydgoszczy. Według ojca w drodze powrotnej samochodem kierował Dariusz K. Jechał zbyt szybko (z opisu wypadku wynika, że prędkość auta wynosiła ponad 150 km na godzinę). - Kolega syna przeżył, bo miał zapięte pasy i chroniła go kierownica. Myślę, że Dawid siedział obok, nie miał zapiętych pasów. Nie lubił ich używać, za co często razem z żoną na niego krzyczeliśmy. Podczas wypadku syn wypadł przez przednią szybę. Samochód poznałem jedynie po żółtym znaczku, który Dawid umieścił z tyłu auta. Tydzień przed wypadkiem. Śledztwo zakończy się na przełomie stycznia i lutego tego roku. Według prokuratora ppłk. Jana Borowego, samorząd lekarski nie musi czekać na zakończenie postępowania prokuratury, z reguły jednak w takich razach nie podejmuje żadnych decyzji do czasu jego zakończenia. Kpt. Dariusz Z. może zostać zawieszony w pracy, pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Zastanawiam się, jak można było w stanie upojenia alkoholowego i w ciemnościach ocenić dobrze stan poszkodowanego - mówi ojciec Dawida. Mężczyzna wyrzuca sobie, że to on najbardziej z całej rodziny nalegał na powrót do ojczyzny. - Może gdybyśmy zostali, Dawid żyłby dzisiaj? - pyta. Rodzina Kanieckich wróciła do Polski w minione wakacje, po dziesięciu latach pobytu w Austrii. Dawid i jego o kilka lat młodsza siostra skończyli za granicą szkołę podstawową, chłopak wyuczył się na elektromechanika samochodowego. - Jeszcze tydzień przed wypadkiem, w wydzierżawionym w Szubinie pomieszczeniu skręcał regały - wspomina ojciec. - Od 3 listopada planował ruszyć ze sprzedażą artykułów elektrycznych. Miał mi pomagać...
Ośrodek Zamiejscowy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu zarzucił lekarzowi wojskowemu, 34-letniemu kpt. Dariuszowi Z., że podczas dyżuru w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy, udał się do wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym (jedna z ofiar została ranna, druga zmarła). Natomiast lekarzowi Jarosławowi Cz. zarzucił poplecznictwo, podał się za kpt. Dariusza Z. i dmuchał za niego w alkomat. państwo Kanieccy Uważają, że gdyby lekarz był trzeźwy, ich syn przeżyłby wypadek. Domagają się zwolnienia Dariusza Z. z pracy. Wypadek wydarzył się w nocy, z 31 października na 1 listopada ub. roku. kierujący zjechał z drogi na prawe pobocze, wjechał na pas przeciwpożarowy, ściął drzewo, odbił się o następne drzewo i zatrzymał się na trzecim z kolei drzewie. Pojazd został całkowicie rozbity. Pojazdem jechały dwie osoby, jedna zmarła na miejscu. sprawę lekarza wyjaśni prokuratura. zdarzenie odbyło się w godzinach prywatnych lekarza, podczas dyżuru w Pogotowiu Ratunkowym. Nie na terenie szpitala. Poza tym sekcja zwłok wykazała, że zgon młodego człowieka nastąpił prawie natychmiast. Drugiej osobie lekarz udzielił pomocy i wszystko było w porządku. Według oceny komendanta kpt. Dariusz Z. sprawdza się w szpitalu jako lekarz. Od kilku lat pracuje na oddziale intensywnej opieki medycznej. W wykonanym przez Zakład Medycyny Sądowej przy Akademii Medycznej w Bydgoszczy protokole sekcji zwłok napisano, że po zdarzeniu Dawid mógł żyć co najwyżej kilka minut. Odniósł ciężkie obrażenia głowy, miał uszkodzony mózg. Zebrane w toku śledztwa zeznania potwierdziły, że kpt. Dariusz Z., pełniąc obowiązki lekarza zespołu reanimacyjnego w Pogotowiu Ratunkowym, pojechał pijany do wypadku w Strzyżawie. Według świadków lekarz zataczał się i niewyraźnie mówił. Według ich relacji Dariusz Z. nie udzielił pomocy Dawidowi, mimo że dawał on oznaki życia. prokuratura przedstawiła również zarzut drugiemu lekarzowi - Jarosławowi Cz., który tej nocy pełnił dyżur wraz z kpt. Dariuszem Z.
Z Pawłem Piskorskim, szefem sztabu wyborczego Platformy Obywatelskiej, rozmawia Małgorzata Subotić Propozycja dla tych, którzy nie czekają na mannę z nieba FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? PAWEŁ PISKORSKI: Sądzę, że wyborcy bardzo potrzebują innego, niż prezentowały AWS i Unia Wolności, stylu uprawiania polityki. Z powodu złego stylu oba te ugrupowania po sukcesie w 1997 roku stopniowo traciły poparcie. A SLD zyskiwał. Nie dlatego, że przedstawił wspaniały program dla Polski, ale raczej dlatego, że żerował na błędach innych. O jaki styl chodzi? Politycy AWS, która od początku była pospolitym ruszeniem, skupili się na wewnętrznych zmaganiach o kolejne parytety. Te rozgrywki były dla wyborcy niezrozumiałe. Z kolei Unia Wolności była przekonana, że jej miejsce na scenie politycznej jest wieczne. Starsze pokolenie unijnych polityków uznało, że są dwa cele: wyeliminować tych, którzy mogą stanowić jakieś zagrożenie wewnętrzne, oraz jak najsilniej nawiązywać do Unii Demokratycznej. Zamiast prób poszerzania partii, na przykład o wyborców Andrzeja Olechowskiego, zachowywali się tak, jakby bronili świętej twierdzy. To jaki styl zachęca wyborców? Konsekwencją naszego pojmowania polityki są na przykład prawybory. Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób przeprowadzających się z parlamentu do parlamentu następnej kadencji na skutek wewnętrznych rozdań. Weryfikacja następuje poprzez prawybory. Celowo zresztą podjęliśmy decyzję, że przed wyborami nie tworzymy partii i że nie chcemy na nią pieniędzy od podatników. Partia ma być budowana bez wielkiego, rozdętego aparatu. Na zasadzie pospolitego ruszenia? Nie pospolitego ruszenia, a ruchu obywatelskiego. Raczej chcemy wzbudzać wśród naszych członków aktywność. Wtedy, gdy jest ona najbardziej potrzebna. Na przykład w okresie przedwyborczym. Staramy się być otwarci. Zaczyna nam się to udawać - do uczestniczenia w prawyborach jest uprawnionych ponad dwieście tysięcy osób. Nie tworzymy też skomplikowanych procedur przyjmowania do partii, bo nie ma to być wąskie grono wtajemniczonych. Nie boicie się, że Platforma powtórzy błąd BBWR, do którego wstępowali przypadkowi, a czasami również "dziwni ludzie", bo nie zastosowano żadnego sita? W BBWR ani nie weryfikowano kandydatów, ani nie było demokratycznej procedury. Decyzje o umieszczeniu na listach kandydatów podejmowało wąskie grono, tyle że umieszczano, kogo popadnie. Natomiast do Platformy "kto popadnie", ten się zapisuje? Deklaracja poparcia uprawnia tylko do uczestnictwa w prawyborach. W regionalnych prawyborach bierze udział po kilka tysięcy osób, taka liczba zmniejsza przypadkowość wyboru kandydatów. Jakiś mało znany dżentelmen nie może przyprowadzić stu swoich znajomych i w ten sposób zwyciężyć. A jak przyprowadzi ośmiuset? Skoro ma poparcie tak dużego środowiska, to warto, by znalazł się na listach, jeśli nie ma żadnego dyskwalifikującego go zarzutu. Trójka liderów PO wykazała niezwykłą otwartość. Zamiast sami podyktować listy, jak w innych partiach, oddali tę decyzję ludziom. Tylko kandydaci, którzy nie spełniają kryteriów programowych bądź etycznych, mogą zostać wykreśleni. Na przykład? Na przykład Jerzy Gwiżdż, który zgłosił się do Platformy i nie został zaakceptowany, bo nie spełniał kryteriów programowych. Podobnie było w przypadku kilku innych polityków, choć zawsze są to decyzje przykre. Jaki konkretnie był powód programowy, choćby w odniesieniu do posła Gwiżdża? Nie tylko on, wiele osób w AWS uważa, że należy tworzyć państwo opiekuńcze, które martwi się o obywateli. Jest to pogląd bardzo daleki od programu liberalno-konserwatywnego. My proponujemy obniżenie podatków i państwo jak najmniej ingerujące w życie ludzi. Nie będzie ono podtrzymywało na przykład upadających sektorów tylko dlatego, że ma jakoby taki obowiązek. Czyli Platforma proponuje dziewiętnastowieczny laissefairyzm? Z pokorą przyjmuję próby wysyłania złośliwości pod naszym adresem. Jeśli ktoś używa określenia dziewiętnastowieczny liberalizm, to mówi to celowo pejoratywnie. Lansujemy nowoczesne idee, których atutem, nie wadą, jest to, że mają korzenie. Opowiadamy się za propozycjami konserwatywno-liberalnymi, które jako jedyne są w stanie wyrywać kraje, tak w Europie, jak i Ameryce, z marazmu. Uważa pan, że państwo nie powinno pomagać najsłabszym, tym, którzy sami nie potrafią sobie pomóc? Państwo jest powołane do stworzenia zasad, które mogą wyzwolić w ludziach jak najwięcej energii. Ale państwo ma również obowiązki w stosunku do najuboższych, znajdujących się w bardzo złej sytuacji. W naszym programie społecznym proponujemy m.in. dodatek przedszkolny na rzecz dzieci od trzech do sześciu lat, pochodzących z biednych wiejskich rodzin, czterysta złotych stypendium dla studentów z takich rodzin, reformę dodatków mieszkaniowych. Chcemy też, dzięki projektowi edukacyjnemu i stypendialnemu, wyrównywać szanse w regionach zacofanych. Nie ma w Polsce problemu dramatycznego rozwarstwienia dochodów? Rozwarstwienie rozumiane jako różnica między dochodami najwyższymi a najniższymi nie jest naganne. Zabiegamy o to, żeby było jak najwięcej ludzi zamożnych, by państwo nie tłamsiło ich inicjatyw. Istotne jest podnoszenie ogólnego poziomu zarobków, w tym najniższych. Teza, że jest coraz więcej ludzi ubogich, jest tylko częściowo prawdziwa. Kiedy porównamy dzisiejszy standard życia ludzi najuboższych ze standardem życia tych ludzi pod koniec PRL, okaże się, że wcale tak nie jest... Coraz więcej osób ma lodówkę, pralkę. Ale najubożsi nie mają żadnych szans wyjścia ze swojej sytuacji. Rozpiętość płac między grupami społecznymi nie oznacza zapaści cywilizacyjnej Polski. Przed rządzącymi stoi wyzwanie stworzenia możliwości rozwoju grupom, które żyją poniżej średniej krajowej. Na pewno musimy zagwarantować powszechną dostępność oświaty na jak najwyższym poziomie oraz dać szansę, aby bogacenie się bogatych przynosiło miejsca pracy. Zabieranie bogatym, m.in. za pomocą wysokich podatków, jest najprostszą, ale i najgłupszą metodą. Bogaci mają tworzyć miejsca pracy w swoim interesie i w interesie kraju. Czyli bogaci mają być jeszcze bogatsi, a biedni mniej biedni? Wbrew pozorom to jest realistyczne - w przeciwieństwie do tego, co mówią socjaliści, że jak się zabierze bogatym i rozda biednym, to będzie lepiej. Do jakich grup wyborców chce się odwoływać Platforma? Do bardzo szerokiego elektoratu. Uważamy, że naszymi propozycjami powinny być zainteresowane bardzo różne kręgi wyborców, których wspólną cechą jest chęć radzenia sobie w życiu. Na przykład klasa średnia? Klasa średnia w Polsce się tworzy. Jak twierdzą niektórzy socjologowie, mamy do czynienia z klasą preśrednią. Czyli z taką grupą ludzi, którzy za ileś lat stworzą klasę średnią. To do kogo odwołuje się Unia Wolności, głosząc "Silna klasa średnia to silna Polska"? To ich proszę o to zapytać. Uważamy, że większość ludzi w Polsce jest zainteresowana rozwojem kraju, nie chce marnowania pieniędzy na nieracjonalne dziedziny państwowej gospodarki ani wydawania olbrzymich pieniędzy na polityków. Odwołujemy się do osób, które chcą podatków najniższych i najprostszych z możliwych oraz edukacji jako jednego z najważniejszych priorytetów państwa. O kogo konkretnie będzie zabiegać Platforma? O bogatych, a może o pracowników sfery budżetowej albo mieszkańców byłych PGR, drobnych przedsiębiorców, rolników, młodzież? Dążymy do tego, by na nas głosowali ludzie, którzy chcą być aktywni, a tacy są w każdej z wymienionych grup. Na przykład pracownicy byłych PGR, którzy próbują coś robić, a nie siedzą z założonymi rękami, czekając, aż manna spadnie z nieba. Chcemy wyzwolić energię Polaków. Przez system podatkowy, edukacyjny itp. Skąd Platforma weźmie pieniądze na kampanię. Nie jesteście jeszcze partią polityczną, a po wyborach - w przeciwieństwie do pozostałych komitetów - dostaniecie z budżetu tylko pieniądze za każdego wprowadzonego parlamentarzystę. Pieniądze na kampanię będą pochodziły od osób prywatnych. Dokonają wpłat w wysokości zgodnej z ordynacją. I każda z tych osób zostanie umieszczona w sprawozdaniu finansowym. Ile pieniędzy potrzebuje pan na kampanię? Nie ma na to odpowiedzi. Sposób prowadzenia kampanii będzie dostosowany do funduszy, jakie zbierzemy. Mogę powiedzieć, że potrzebujemy dziesięć milionów złotych, ale jak uzbieramy dwa miliony, to wydamy dwa miliony. Platforma pociągnęła wyborców magią nowości, ale powstało drugie ugrupowanie, również kuszące nowością, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Nie obawiacie się utraty części wyborców? To ugrupowanie ma tylko jedno hasło, choć doskonale trafiające w nastroje społeczne. Mówi o bezwzględnym zwalczaniu przestępczości. Dlatego nie ma dużych możliwości poszerzania elektoratu. Nie sądzę, by było jakimś zasadniczym zagrożeniem dla Platformy, która stara się stworzyć całościową alternatywę wobec rządów socjalnych. Czy jako prekursor porozumienia Platformy z SLD w Warszawie będzie pan dążył do takiego samego porozumienia na szczeblu centralnym? W wielu miejscach w Polsce dziedziczymy sytuację sprzed powstania Platformy. Żadnych nowych sojuszy nie ma też w Warszawie. Sprawy lokalne nie muszą być podporządkowane podziałowi z "wielkiej polityki". Ale czy będzie pan dążył do rządowej koalicji z SLD? Oczywiście, że nie. Jesteśmy alternatywą dla socjaldemokracji. Nie wykluczam sytuacji, że Platforma będzie siłą opozycyjną, walczącą o to, by wygrać następne wybory. Jaki wynik Platformy będzie dla pana sukcesem, a jaki porażką? Przekroczenie 20 procent dla nowo powstałego ugrupowania byłoby rewelacyjne, ale ambicjami sięgamy wyżej. Porażką byłby oczywiście wynik poniżej 5 procent. -
Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? PAWEŁ PISKORSKI: Sądzę, że wyborcy bardzo potrzebują innego, niż prezentowały AWS i Unia Wolności, stylu uprawiania polityki. Z powodu złego stylu oba te ugrupowania stopniowo traciły poparcie. O jaki styl chodzi? Politycy AWS, skupili się na wewnętrznych zmaganiach o kolejne parytety. Z kolei Unia Wolności była przekonana, że jej miejsce na scenie politycznej jest wieczne. Zamiast prób poszerzania partii, zachowywali się tak, jakby bronili świętej twierdzy. To jaki styl zachęca wyborców? Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób przeprowadzających się z parlamentu do parlamentu następnej kadencji na skutek wewnętrznych rozdań. Partia ma być budowana bez wielkiego, rozdętego aparatu. chcemy wzbudzać wśród naszych członków aktywność. Staramy się być otwarci. Nie tworzymy też skomplikowanych procedur przyjmowania do partii, bo nie ma to być wąskie grono wtajemniczonych. Nie boicie się, że Platforma powtórzy błąd BBWR, bo nie zastosowano żadnego sita? W BBWR ani nie weryfikowano kandydatów. Natomiast do Platformy "kto popadnie", ten się zapisuje? Deklaracja poparcia uprawnia tylko do uczestnictwa w prawyborach. Uważa pan, że państwo nie powinno pomagać najsłabszym, tym, którzy sami nie potrafią sobie pomóc? Państwo jest powołane do stworzenia zasad, które mogą wyzwolić w ludziach jak najwięcej energii. Ale państwo ma również obowiązki w stosunku do najuboższych. W naszym programie proponujemy m.in. dodatek przedszkolny na rzecz dzieci z biednych wiejskich rodzin, stypendium dla studentów z takich rodzin, reformę dodatków mieszkaniowych. Do jakich grup wyborców chce się odwoływać Platforma? Do bardzo szerokiego elektoratu. . Na przykład klasa średnia? Klasa średnia w Polsce się tworzy. Jaki wynik Platformy będzie dla pana sukcesem, a jaki porażką? Przekroczenie 20 procent byłoby rewelacyjne, ale ambicjami sięgamy wyżej. Porażką byłby wynik poniżej 5 procent.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Z powodu zbliżającego się końca millenium w stan gotowości zostały postawione wszystkie służby mundurowe. Nie wiadomo czego się spodziewać, dlatego też w każdym ministerstwie, urzędzie wojewódzkim i samorządach zorganizowano dyżury sztabów antykryzysowych. Premier nie wyklucza,że mogą zdarzyć się drobne zakłócenia, natomiast szef MSWiA ocenia,że Polska jest gotowa poradzić sobie z problemem roku 2000 w 92%. Wszyscy pytani twierdzą,że będzie dobrze, o ile nie zawiedzie energetyka.
Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wojnę - po Francuzach, Wietnamie Południowym, Amerykanach i Chińczykach zmaga się z "burżuazyjną kontrrewolucją" Spryt wielkich węży Wietnamscy dostawcy na rowerach dowożą na rynek wszelkie towary. Tym razem są to bambusowe kosze do połowu krewetek. FOT. (C) AP JAN TRZCIŃSKI Wietnam będzie kontynuował walkę na rzecz budowy społeczeństwa socjalistycznego, bez względu na to, czy potrwa to wiek, czy dłużej - zapewnia Le Kha Phieu, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Wietnamu. Socjalizm socjalizmem, a interesy interesami - dowodzą poczynania Vo Viet Thanha, przewodniczącego Miejskiego Komitetu Ludowego w Hosziminie. 25 lat temu, kiedy upadał Wietnam Południowy, Vo Viet Thanh dowodził jednym z batalionów północnowietnamskich, które zdobywały Sajgon (obecnie Hoszimin). Dzisiaj Vo rządzi tym największym i najbardziej kapitalistycznym miastem Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Amerykańscy politycy, towarzyszący Billowi Clintonowi w jego listopadowej wizycie w Wietnamie, opowiadali po spotkaniu z Vo, że mieli wrażenie, jakby rozmawiali z typowym, zorientowanym na przedsiębiorczość burmistrzem miasta w USA. Ale nie każdy wietnamski burmistrz, nie każdy polityk musi od razu być tak pozytywnie nastawiony do otwarcia kraju na świat jak Vo. Giełda i twórczość ludowa Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wielką wojnę. Po Francuzach, po Wietnamie Południowym i Amerykanach i po Chińczykach reżim w Hanoi zmaga się u progu XXI stulecia z "burżuazyjną kontrrewolucją", jakby to napisali klasycy gatunku. W nomenklaturze wietnamskiej Kompartii i wszelkiej maści miejscowych trybun ludu ta kontrrewolucja nosi nazwę "pokojowej ewolucji". Od roku obowiązuje w kraju nowe prawo o przedsiębiorstwach - można zakładać prywatne firmy, a ich zarejestrowanie zajmuje jedynie dwa tygodnie. Od czterech miesięcy działa w Hosziminie giełda. Na razie notowane są na niej zaledwie cztery spółki, same byłe przedsiębiorstwa państwowe: fabryka urządzeń klimatyzacyjnych, firma telekomunikacyjna, firma spedycyjna i wytwórnia chusteczek higienicznych. Żeby wejść na giełdę, firma musi wykazać, że od co najmniej dwóch lat przynosi dochód. Domorosły kapitalizm widać na co drugiej hanojskiej czy hoszimińskiej ulicy. Od rana do nocy tętnią życiem rodzinne sklepiki z mydłem i powidłem, w wielu z nich bez problemu i bez żadnego krycia się można wymienić dolary na dongi i dongi na dolary. Między sklepikami powyrastały prywatne kawiarenki; w niektórych uruchomiono nawet po kilkanaście stanowisk internetowych. Na ścianach domów wywieszają swe dzieła lokalni twórcy ludowi - z murów łypią na przechodniów myszki Miki, kaczory Donaldy i jelenie na rykowisku, a artyści opiewający ikony współczesnej amerykańskiej techniki, przysiadłszy w kucki, wyrzynają w drewnie płaskorzeźby przedstawiające harleya davidsona. Ulicą ciągną tysiące motorowerów i skuterów. W samym Hosziminie zarejestrowanych jest dwa miliony jednośladów, a o prawo jazdy występuje tu tysiąc osób dziennie. Nie wiadomo zresztą po co, bo w tym oceanie pojazdów milicja i tak nie ma praktycznie żadnych możliwości sprawdzenia, kto je ma, a kto nie. Zasady ruchu drogowego należą do świata fikcji. Na ulicy rządzą najsilniejsi i najsprytniejsi, a wśród nich kierowcy majestatycznych autobusów i ciężarówek: ziłów, kamazów, rzadziej starów. Na kierowców i pieszych patrzy z ogromnych plansz szansonista Ricky Martin, reklamujący pepsi. Ricky wskazuje na człowieka palcem i gdyby nie czas, miejsce i jego ubiór, dałbym sobie uciąć głowę, że za chwilę zapyta jak czerwonoarmista ze słynnego plakatu: "Czy wstąpiłeś już na ochotnika?". Albo udzieli przyjacielskiej rady, niczym walczący ongiś o nowy Wietnam leśny partyzant z propagandowej bajki: "Jeżeli nie budujesz z nami, nie przemieniasz świata, nie służysz ojczyźnie, należysz do cieni i przeminiesz jak cień". Wyzyskiwacze i żołnierze To brzmi jak przestroga i w pewnym sensie jest przestrogą, bo nie wszystkim zmiany dokonujące się w Wietnamie w ostatnich latach przypadają do gustu. Partia od dłuższego czasu się zastanawia, czy pozwolić swym członkom robić interesy. Kapitalizm to zdaniem wielu towarzyszy "boc lot", wyzysk, eksploatacja, a tego z oczywistych przyczyn doktryna zabrania. Ale partia też nie mówi jednym głosem - z jednej strony słychać wezwania, żeby redukować dominację sił państwowych w gospodarce, z drugiej - od dwóch lat obowiązuje, choć nie jest do końca przestrzegany, zakaz posiadania przez urzędników państwowych (których jest 3,5 miliona) prywatnych przedsiębiorstw. Według pierwszego sekretarza Le Kha Phieu gospodarka wietnamska winna być gospodarką socjalistyczną, w której wiodącą rolę odgrywa z definicji sektor państwowy. W Wietnamie jest też miejsce na gospodarkę prywatną - zaznacza pierwszy sekretarz - ale - podkreśla - nie znaczy to, że Wietnam będzie gospodarkę prywatyzował. Zagrożenie ze strony adwokatów kapitalizmu, orędowników "pokojowej ewolucji" dostrzega również generał Le Van Dung, szef sztabu Wietnamskiej Armii Ludowej i wiceminister obrony. "W tych dniach wrogie siły walczą przeciwko nam aktywnie, by sabotować socjalizm i przewodnią rolę Komunistycznej Partii Wietnamu. (...) Ale armia jest zdeterminowana zmiażdżyć te siły, zanim zdążą nabrać rozpędu" - napisał generał w wietnamskim odpowiedniku naszego niegdysiejszego "Żołnierza Wolności", zapowiadając, że dowództwo sił zbrojnych zna swoje obowiązki i nadal będzie siłom zbrojnym wskazywać "właściwy kierunek". - Wielkie węże są chytre. Ich ciało wypoczywa, drzemie, głowa nie zasypia nigdy. Ich oczy nie mają powiek - mawiają wietnamscy chłopi. Ale czy te wielkie i czujne, ale też trochę podstarzałe już węże będą w stanie wygrać wojnę z kapitalizmem? Wietnam ma dziś prawie 80 milionów mieszkańców. Połowa Wietnamczyków urodziła się już po upadku antykomunistycznego Wietnamu Południowego, jedna trzecia nie ma jeszcze piętnastu lat. A młodzi ludzie, jak wszędzie na świecie, bardziej interesują się karierą i zarabianiem pieniędzy niż historią i martyrologią. Dlatego mało ich tak naprawdę interesuje ideologiczny spór o przeszłość, o wojnę, którą Amerykanie nazywają wietnamską, a Wietnamczycy amerykańską. Amerykańskie i światowe media kładły w swych listopadowych relacjach z Wietnamu nacisk na słowa wypowiedziane przez przywódcę komunistów Le Kha Phieu w rozmowie z Billem Clintonem. Sekretarz nazwał wojnę zwycięstwem, a nie tragedią, gdyż pomogła ona krajowi "zrobić krok na drodze do socjalizmu". Le Kha Phieu pouczył też Clintona: "Zgadzam się z panem, że nie powinniśmy zapomnieć przeszłości, nie powinniśmy też dopuścić, żeby się powtórzyła. Ale ważną rzeczą jest też, by właściwie rozumieć naturę tej przeszłości". Kapitaliści w drodze do socjalizmu Najważniejsza jest dziś jednak oczywiście, i to dla obu dawnych wrogów, przyszłość. Choć Amerykanie nadal szukają w Wietnamie szczątków swych zaginionych przed ćwierć wiekiem w akcji żołnierzy, choć starzy wietnamscy komuniści złorzeczą na "prawicowe odchylenie" wielu członków partii i młodzieży, "nowe" ma się coraz lepiej i staje się w swym ekspansjonizmie coraz bardziej bezczelne. Wietnam będzie za dziesięć lat zupełnie innym krajem - oceniają polscy eksperci, pracujący w Hanoi i Hosziminie dyplomaci. Ten drugi na świecie eksporter ryżu ma też przecież kawę, kauczuk, herbatę, ryby, no i naftę; na licencjach na jej wydobycie zarabia miliardy dolarów. Ale prawdziwe zmiany mają zacząć się po ratyfikowaniu zawartego w lipcu porozumienia gospodarczego z USA. Waszyngton jest obecnie dopiero na dziesiątym miejscu wśród inwestorów zagranicznych w Wietnamie, z inwestycjami w wysokości ledwie jednego miliarda dolarów. Umowa przewróci to wszystko do góry nogami, szeroko otwierając socjalistyczne drzwi kapitalistycznym przedsiębiorstwom z USA. Cieszą się więc amerykańskie koncerny, cieszą się i komunistyczne władze Wietnamu, liczące przyszłe zyski i mające nadzieję, że większa obecność USA w regionie zrównoważy wpływy Pekinu, odwiecznego rywala i wroga Hanoi. Porozumienie z USA nie oznacza jednak, że wszystko w Wietnamie jest już na sprzedaż. Hanoi nie chce na przykład nawet słyszeć o jakiejkolwiek próbie komercjalizacji postaci Ho Szi Mina, którego po jego śmierci komunistyczne władze uczyniły - notabene wbrew woli wodza - świętym. Ciało Ho Szi Mina spoczęło w wybudowanym w tym celu mauzoleum w stolicy, a Sajgon przemianowano na miasto Hoszimin. Portret Ho zdobi też wszystkie będące w Wietnamie w obiegu banknoty. Ale na banknotach związek Ho z pieniędzmi się kończy. Kompartia z oburzeniem odrzuciła propozycję jednej z zachodnich sieci barów szybkiej obsługi, by wprowadzić do sprzedaży "hamburgery Wujaszka Ho". Prawdziwy gniew towarzyszy wywołała też sugestia, jakoby do Ho Szi Mina był podobny Pułkownik Sanders ze znaku firmowego Kentucky Fried Chicken. - Ho był generałem! - spostponowano natychmiast żądnych zarobku obrazoburców.
Wietnam będzie kontynuował walkę na rzecz budowy społeczeństwa socjalistycznego, bez względu na to, czy potrwa to wiek, czy dłużej - zapewnia pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Wietnamu. gospodarka wietnamska winna być gospodarką socjalistyczną. W Wietnamie jest miejsce na gospodarkę prywatną ale nie znaczy to, że Wietnam będzie gospodarkę prywatyzował. prawdziwe zmiany mają zacząć się po ratyfikowaniu zawartego w lipcu porozumienia gospodarczego z USA.
Ponad dwa lata po przejęciu przez Chiny, Pekin nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu Oaza swobody pod okiem Pekinu Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata. FOT. ANNA BRZEZIŃSKA PIOTR GILLERT z Hongkongu Na pytanie, co zmieniło się w Hongkongu od czasu przejęcia tej byłej brytyjskiej kolonii przez Chiny, większość Hongkończyków przez chwilę się zastanawia, po czym odpowiada mniej więcej tak, jak Helen Mun-ying Woo, bibliotekarka z Uniwersytetu Hongkońskiego. - Od jakiegoś czasu dostajemy rachunki za prąd i wodę w języku chińskim - mówi. - Co poza tym? Poza tym wszyscy chcą się uczyć chińskiego, a z angielskim coraz gorzej. Wbrew obawom Zachodu Pekin, jak dotąd, nie zniszczył tej oazy obywatelskich swobód i wolnego rynku, jaką pozostawili po sobie Brytyjczycy. Chińczycy nie tknęli niezawisłych sądów, wolnych mediów, uszczypliwej opozycji, a przede wszystkim - bo Hongkong tym właśnie stoi - nie próbują regulować rynku. Pozostaje pytanie, na jak długo starczy im cierpliwości i czy proces subtelnego "dokręcania śruby" już się nie zaczął. Kłopoty z gospodarką Najwyraźniej widoczną zmianą na gorsze po lipcu 1997 roku był kryzys gospodarczy. W zeszłym roku, po raz pierwszy od czasu, gdy przed 38 laty zaczęto zestawiać dane gospodarcze, całoroczne PKB zmniejszyło się, i to aż o 5,1 procent. Wiele firm obniżyło zarobki pracownikom, niektóre zaczęły zwalniać ludzi. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że ta zapaść nie miała związku z przejęciem Hongkongu przez Chiny, lecz była spowodowana głębokim kryzysem finansowym, który rozpoczął się właśnie w 1997 roku w Tajlandii, a potem przeniósł się po kolei na wszystkie kraje regionu. Według tegorocznego Indeksu Wolności Gospodarczej, publikowanego przez Heritage Foundation, Hongkong pozostaje (od pięciu już lat) najbardziej wolnorynkową gospodarką świata. - Pekin nie wtrąca się w nasze sprawy finansowe i gospodarcze - mówi Manohar Chugh, biznesmen i przewodniczący komisji europejskiej w Hongkońskiej Izbie Handlowej. - Nawet więcej, swą spokojną, odpowiedzialną polityką finansową pomógł nam przetrwać najgorsze momenty. Ten rok jest już lepszy dla hongkońskiej gospodarki i wszystko wskazuje na to, że odbiła się od dna. Jak zauważa Chugh, biznesmeni są generalnie zadowoleni z rządów mianowanego przez Pekin szefa lokalnych władz Tung Chee-hwa. Wolna prasa samoocenzurowana Gazety w Hongkongu nadal są najlepszym na świecie źródłem rzetelnej, dogłębnej informacji o tym, co dzieje się w chińskiej polityce. Gdy Pekin wypuszczał z więzienia dysydentów Wei Jingshenga i Wang Dana lub gdy 10 tysięcy zwolenników sekty Falun Gong demonstrowało przed siedzibą władz ChRL, prasa w Chinach milczała. Wystarczyło jednak, by mieszkaniec Shenzhen, przy granicy z Hongkongiem, przeszedł na drugą stronę granicy, a dowiedział się wszystkiego ze szczegółami z pierwszych stron hongkońskich gazet. Dziennikarze w Hongkongu narzekają jednak, że wolność słowa ma od czasu przejścia pod chińskie panowanie pewne granice. - Jeśli chodzi o krytykowanie lokalnych władz, to mamy pełną swobodę - mówi jeden z dziennikarzy, prosząc o zachowanie anonimowości. - Ale o władzach w Pekinie musimy pisać bardzo ostrożnie, może nie tyle przeinaczając informacje, ile powstrzymując się od naprawdę ostrych komentarzy. Przyczyną nie są zresztą naciski bezpośrednio z Pekinu. Komentatorzy w Hongkongu zgodnie zauważają, że chodzi tu raczej o samocenzurę - właściciele gazet sami powstrzymują co bardziej krewkich dziennikarzy od ataków na Pekin, bo większość z nich prowadzi różne interesy w ChRL i nie chce zadzierać z tamtejszymi władzami. Jak zauważa jednak dziennikarz, ta samocenzura jest dość subtelna, bo hongkoński czytelnik, przyzwyczajony do miarodajnych opinii, szybko wyczuje fałsz. Ostatnio największe poruszenie opinii publicznej w Hongkongu wywołała sprawa Cheung Man-yee, szefowej publicznej stacji telewizyjno-radiowej RTHK, która od lat pełni w Hongkongu rolę podobną do BBC w Wielkiej Brytanii - a więc medium sponsorowanego z państwowej kasy, ale niezależnego i często krytycznego wobec rządu. Niepokojąca sprawa pani Cheung Cheung bywała bardzo krytyczna i już przed dwoma laty ściągnęła na siebie ataki, m.in. ze strony propekińskich polityków w lokalnym parlamencie. Latem tego roku zaprosiła do studia przedstawiciela Tajwanu w Hongkongu, by wyjaśnił znaczenie deklaracji swego prezydenta Lee Teng-hueia w sprawie międzypaństwowego statusu stosunków między Pekinem i Tajpej. Pekin odebrał tę deklarację jako krok w kierunku formalnego oderwania się wyspy od ChRL. Dlatego też władze chińskie musiały być wściekłe, że w tym samym czasie, gdy w całych Chinach media jednym głosem potępiają Lee - jako zdrajcę narodu - hongkońska telewizja państwowa nadaje wypowiedzi przedstawiciela tegoż Lee. Przed trzema tygodniami władze niespodziewanie ogłosiły, że Cheung zostaje przeniesiona na stanowisko przedstawiciela handlowego do Tokio. W mediach zawrzało. Mimo zaprzeczeń, zarówno ze strony Tung Chee-hwa, jak i samej Cheung, większość komentatorów jest zdania, że szefowa RTHK została - choć w sposób możliwie mało bolesny - ukarana za "aferą tajwańską". Zdaniem Danny'ego Gittingsa, komentatora dziennika "South China Morning Post", przyczyna przeniesienia Cheung do Tokio jest oczywista. - Cheung podejmowała wiele decyzji kontrowersyjnych dla rządu - uważa Gittings. - Jej przeniesienie to sygnał dla innych urzędników rządowych, żeby nie zapominali, kto tu rządzi. Znany z ostrych wystąpień przeciw Pekinowi przywódca partii demokratycznej Martin Lee idzie jeszcze dalej: jego zdaniem cała sprawa to początek końca wolności słowa w Hongkongu. Parę dni po tym, jak ogłoszono przeniesienie Cheung do Tokio, w telewizji RTHK nadano na żywo dyskusję panelową, której uczestnicy krytykowali władze za próbę kontrolowania tejże telewizji. Nawet jeśli sprawa Cheung jest niepokojącym sygnałem na przyszłość, to na razie widzowie RTHK mogą spać spokojnie. Słaba opozycja a Tajwan Gdy podczas wizyty Jiang Zemina w Londynie brytyjska policja w wyjątkowo ostry sposób tłumiła wszelkie próby demonstracji obrońców praw człowieka, Emily Lau, jedna z liderek prodemokratycznej hongkońskiej opozycji, przyznała, że "chyba jest u nas pod tym względem nieco lepiej niż w Wielkiej Brytanii". W Hongkongu nawet antypekińskie demonstracje odbywają się w biały dzień bez żadnych przeszkód. (Choć Tung Chee-hwa wezwał niedawno ugrupowania prodemokratyczne, by zaprzestały corocznych zgromadzeń w rocznicę masakry na placu Tienanmen, jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek go posłuchał.) Opozycja ma inny problem: coraz mniej ludzi chce jej słuchać. Ostatnie sondaże wykazują malejące zainteresowanie polityką, co oznacza ogólną aprobatę dla władz ("można zostawić politykę w ich rękach i zająć się biznesem") i rosnącą obojętność wobec opozycji, która jeszcze za rządów brytyjskich pełniła rolę nie tyle alternatywnego ośrodka władzy, ile cenzora rządu. - Opozycja, która w dużej mierze zawdzięczała swą popularność temu, że miała odwagę krytykować dwa wielkie mocarstwa - Londyn i Pekin - nagle nie ma się komu przeciwstawiać - uważa profesor Lau Siu-kai, renomowany socjolog i politolog z Uniwersytetu Hongkońskiego. - Ponieważ Pekin w zasadzie dotrzymuje słowa i nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu, a lokalny rząd, określany jako "propekiński" nie prześladuje przeciwników Pekinu w Hongkongu, opozycji brakuje szlachetnej sprawy, na której mogłaby oprzeć swój prestiż. Skąd tak liberalne podejście Pekinu do spraw Hongkongu? - Erozja wolnej prasy i swobód obywatelskich nie byłaby korzystna dla Pekinu - twierdzi główny redaktor polityczny "South China Morning Post" Chris Yeung. - Sprawiłaby ona bowiem, że konstrukcja "jedno państwo, dwa systemy" stałaby się całkiem nieatrakcyjna dla 22 milionów Tajwańczyków, którzy widzieliby w niej zapowiedź podobnego losu dla siebie. Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie Hongkongiem, najbardziej wolnym rynkiem świata. Gdyby Pekin próbował zbyt mocno dokręcić śrubę, pierwsza powiadomi nas o tym telewizja RTHK.
co zmieniło się w Hongkongu od czasu przejęcia tej byłej brytyjskiej kolonii przez Chiny? Wbrew obawom Zachodu Chińczycy nie tknęli niezawisłych sądów, wolnych mediów, uszczypliwej opozycji, a przede wszystkim nie próbują regulować rynku. biznesmeni są generalnie zadowoleni z rządów mianowanego przez Pekin szefa lokalnych władz Tung Chee-hwa. Gazety w Hongkongu nadal są źródłem rzetelnej, dogłębnej informacji o tym, co dzieje się w chińskiej polityce. Dziennikarze w Hongkongu narzekają jednak, że wolność słowa ma od czasu przejścia pod chińskie panowanie pewne granice. chodzi tu raczej o samocenzurę - właściciele gazet sami powstrzymują dziennikarzy od ataków na Pekin, bo większość z nich nie chce zadzierać z tamtejszymi władzami. Ostatnio największe poruszenie opinii publicznej w Hongkongu wywołała sprawa Cheung Man-yee, szefowej publicznej stacji telewizyjno-radiowej RTHK, medium często krytycznego wobec rządu. władze niespodziewanie ogłosiły, że Cheung zostaje przeniesiona na stanowisko przedstawiciela handlowego do Tokio. Jej przeniesienie to sygnał dla innych urzędników rządowych, żeby nie zapominali, kto tu rządzi. W Hongkongu nawet antypekińskie demonstracje odbywają się bez żadnych przeszkód. Opozycja ma inny problem: coraz mniej ludzi chce jej słuchać. Ponieważ Pekin nie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Hongkongu, opozycji brakuje szlachetnej sprawy, na której mogłaby oprzeć swój prestiż. Erozja wolnej prasy i swobód obywatelskich nie byłaby korzystna dla Pekinu. Sprawiłaby, że konstrukcja "jedno państwo, dwa systemy" stałaby się nieatrakcyjna dla Tajwańczyków. Dopóki głównym celem chińskiej dyplomacji jest powrót Tajwanu pod chiński sztandar, dopóty Hongkong pozostanie najbardziej wolnym rynkiem świata.
KOSZYKÓWKA Startuje ekstraklasa mężczyzn - Stawką Euroliga - Polska atrakcyjnym rynkiem pracy - Tytułu broni Zepter Śląsk Wrocław - Szesnaście zespołów jeszcze za rok - Odchudzanie naturalne MAREK CEGLIŃSKI Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Stawką rozgrywek jest start w przyszłorocznej edycji Euroligi. Faworytami są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn. Walka o Euroligę Wszystko wskazuje na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. W myśl nowych regulaminów od następnego sezonu federacje koszykarskie krajów, które w rankingu FIBA zajmują miejsca od 1. do 12., będą miały prawo wystawienia przynajmniej jednego zespołu w tych najbardziej prestiżowych rozgrywkach klubowych. PZKosz jest obecnie właśnie dwunastą federacją w Europie. Od postawy naszych drużyn w rozgrywkach pucharowych będzie zależało, czy to miejsce utrzymamy, przy czym awans do półfinału rozgrywek o Puchar Saporty, w których wystartują Zepter Śląsk (mistrz) i Hoop Pekaes (zdobywca Pucharu Polski), może zaowocować jeszcze dodatkowym, drugim miejscem dla Polski w Eurolidze. Jest o co walczyć. Formuła 2+2 W tym roku w lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Formuła 2+2 określa, że w czwórce tej może być najwyżej dwóch koszykarzy z USA lub krajów Unii Europejskiej. Gracze z byłych państw socjalistycznych, a po takich gremialnie sięgają polskie kluby, mogą wypełnić cały limit. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe, niekiedy całych formacji. Z Bobrów Bytom do Pruszkowa przeszło aż trzech podstawowych graczy: kadrowicze Mariusz Bacik i Paweł Szcześniak oraz reprezentant Łotwy Ainars Bagatskis. W odwrotnym kierunku udali się Krzysztof Sidor i Piotr Szybilski, również reprezentanci Polski, tyle że ten drugi w ostatniej chwili zamiast w Bytomiu wylądował w drużynie Zeptera. Nieoczekiwana zmiana miejsc Najbardziej zaskakująca była jednak wymiana między finalistami poprzednich rozgrywek. Zepter i Nobiles Anwil zamienili się... rozgrywającymi. Łotysz Raimonds Miglinieks, którego udział w zdobyciu przez wrocławian ostatnich dwóch tytułów mistrzowskich trudno przecenić, przeszedł do Anwilu Włocławek, a stamtąd przeprowadził się do Wrocławia Chorwat Alan Gregov. Miglinieks, grając u słoweńskiego trenera Andreja Urlepa, stał się symbolem koszykówki ułożonej i zaplanowanej. Po zaangażowaniu przez wrocławian trenera reprezentacji Izraela Muli Katzurina zmieniło się spojrzenie na sposób gry Zeptera, który teraz ma grać bardziej ofensywnie, częściej stosować szybki atak. Stąd zmiany w obsadzie niektórych ról. Nie zmieniła się tylko tendencja kierownictwa klubu z Wrocławia, które drugi rok z rzędu sięga po kluczowego zawodnika z ekipy finałowego rywala w walce o tytuł. W poprzednim sezonie był to LaBradford Smith, który zawiódł ekipę Pekaesu w decydującym meczu z Zepterem. Teraz jest nim Gregov, kojarzący się z dwiema stratami w końcówce kluczowego spotkania numer 5 we Wrocławiu, które zadecydowały o porażce drużyny Eugeniusza Kijewskiego. Gregov nie będzie pierwszym rozgrywającym Zeptera. Na tę pozycję pozyskano Łotysza Igorsa Stelmahersa, w poprzednim sezonie reprezentującego Dallas Zastal Zielona Góra. Łotewska fala Bagatskis, Miglinieks i Stelmahers nie wyczerpują listy reprezentantów Łotwy grających w naszej lidze. Anwil pozyskał tego lata obrońcę Edgarsa Snepsa z Broceni Ryga, bardzo skutecznego w rzutach z dystansu. Na testach w Bobrach udanie zaprezentowali się Ulvis Helmanis i Arnis Vecvagars. W Azotach Unii Tarnów zakotwiczył wicekról ligi łotewskiej, Uldis Visnievics. Pięciu pierwszych grało przed dwoma laty w reprezentacji swego kraju na mistrzostwach Europy w Barcelonie. W razie potrzeby trener polskiej kadry Piotr Langosz miałby pod ręką całkiem silną ekipę narodową do sprawdzenia naszych reprezentantów. Rywali mógłby poprowadzić trener Hoopa Pekaesu Nikołaj Bałwaczow, który również przyjechał z Łotwy. Skąd się wzięła łotewska fala? "W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Teoretycznie dużo mocniejsza jest ekstraklasa Rosji, ale tam większość klubów przeżywa poważne problemy organizacyjno-finansowe. Wiem coś na ten temat, gdyż w ubiegłym sezonie przez pięć miesięcy nie otrzymywałem żadnych pieniędzy, gdy byłem zawodnikiem Awtodorożnika Saratow i ostatecznie postanowiłem wyjechać. Nie uważam rosyjskiej ligi za miejsce, z którym można wiązać przyszłość. Większość moich kolegów myśli podobnie. Niewykluczone, że w najbliższych latach coraz więcej klasowych graczy będzie wyjeżdżać z Rosji i podpisywać kontrakty z polskimi klubami" - mówi Roberts Stelmahers, który po zakończeniu sezonu w Zielonej Górze miał propozycję gry w Albie Berlin, ale wybrał Wrocław. Maskoliunas i Daneu O tym, że polska liga może być atrakcją nie tylko dla koszykarzy ze zubożałych drużyn rosyjskich, świadczą tegoroczne transfery dwóch zawodników, którzy z pewnością mieli co jeść w dotychczasowych klubach. Prosto z finałowego turnieju mistrzostw Europy trafili do nas Darius Maskoliunas i Jaka Daneu, reprezentanci Litwy i Słowenii, a więc ekip lepszych od Polski, gdyż naszej drużynie nie dane było występować we Francji. Co ciekawe, zostali oni pozyskani przez kluby spoza czołówki - Prokom Trefl Sopot i beniaminka, Brok Alkpol Czarni Słupsk. Potentatom jakby bardziej odpowiadało obracanie się w kręgu znanych i opatrzonych koszykarzy. 28-letni Maskoliunas, wielokrotny reprezentant Litwy, w minionym sezonie sięgnął po największy sukces w karierze. Był kapitanem Żalgirisu Kowno, sensacyjnego zwycięzcy Euroligi. Jego rówieśnik, Daneu, syn słynnego Ivo Daneu, legendy jugosłowiańskiej koszykówki z lat 60. i 70., grał w Eurolidze w barwach Olimpii Lublana. Jest pierwszym rozgrywającym słoweńskiej reprezentacji, w której Walter Jeklin, mający w nowym sezonie poprowadzić Hoop Pekaes do największych sukcesów, gra tylko epizody. Wielka trójka Faworytami rozgrywek są w tym roku trzy zespoły: Zepter Śląsk, Anwil i Hoop Pekaes. Stosunkowo najmniejsze zmiany kadrowe zaszły we Włocławku. Do drużyny przyszło tylko czterech nowych obcokrajowców: oprócz Miglinieksa (miesięcznik "Superbasket" wysokość jego kontraktu określa na 140 tysięcy dolarów) i Snepsa - Amerykanie Tedd Jeffries i Marcus Timmons, który przez pewien czas miał nadzieję na grę w NBA w Milwaukee Bucks. Eugeniusz Kijewski jest jedynym trenerem w lidze, który może wystawić do gry piątkę graczy nie urodzonych w Polsce, gdyż ma jeszcze w kadrze naturalizowanego Białorusina, Igora Griszczuka. Zepter, oprócz Stelmahersa, Gregova i Szybilskiego, pozyskał najlepszego zawodnika ligi portugalskiej Amerykanina Jimmy'ego Moore'a, najwyższego polskiego koszykarza Rafała Bigusa (215 cm), a przede wszystkim nowego trenera, Muli Katzurina, który w Izraelu osiągnął już wszystko, łącznie z występami w Eurolidze z zespołem Maccabi Tel Awiw. Bez Krzykały i Tomczyka Trenera wrocławian jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek zmartwiła kontuzja Jacka Krzykały, który musi poddać się operacji i pauzować przez kilka miesięcy. Podobne, już pooperacyjne, kłopoty ma czołowy zawodnik Hoopa Pekaesu, Dominik Tomczyk, który na parkiet powróci nie szybciej niż po sześciu miesiącach rehabilitacji. Skład pruszkowian, poza Jeklinem i trójką z Bytomia, zasilił także utalentowany Marek Miszczuk z AZS Lublin, a tuż przed rozpoczęciem sezonu czteromiesięczny kontrakt z Hoopem podpisał niezniszczalny Tyrice Walker. Będzie to szósty kolejny sezon Amerykanina w polskiej lidze. Tym razem klub z Pruszkowa jest dobrze zabezpieczony od strony finansowej. Dzięki takim sponsorom, jak Wizja TV, Hoop, Pekaes, OFE Kredyt Bank PBI, Van Pur, Citroen i Adidas, jego budżet ma sięgnąć 2,5 mln dolarów, co jest rekordową sumą w polskich warunkach. W Hoopie wciąż czekają na ten najważniejszy i największy transfer. Wójcik wolał w kraju Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. Również pojedynczym zawodnikom nie spełniają się sny o grze w klubach zagranicznych. Może zresztą wcale o tym nie marzą. Oferta mistrza Włoch, Varese Roosters, złożona naszemu reprezentacyjnemu skrzydłowemu, Adamowi Wójcikowi, wydawała się nie do odrzucenia. Okazało się jednak, że Włosi pokpili sprawy formalne, koszykarza Zeptera naglił krajowy termin podpisywania kontraktów (30 czerwca), więc wolał nie ryzykować i pozostał w Zepterze. Za wielką trójką o miejsce w ósemce, dające prawo gry w play-off o mistrzostwo Polski, powinni się ubiegać: Pogoń Ruda Śląska (zespół-rewelacja poprzedniego sezonu pozyskał kadrowicza Andrzeja Plutę z Bobrów), Prokom Trefl Sopot (wzmocniony nie tylko Maskoliunasem, ale także polskim kadrowiczem, Danielem Blumczyńskim), Azoty Unia Tarnów, Stal Ostrów i Komfort Forbo Stargard Szczeciński, chociaż działacze tego klubu znów zaryzykowali, angażując - po Jeffreyu Sternie i Kelvinie Upshawie - kolejnego kontrowersyjnego i trudnego w prowadzeniu Amerykanina, Ronalda Thompkinsa. Wysoko mierzą obydwaj nowicjusze w lidze: Brok Alkpol Czarni Słupsk (kadrowicz Krzysztof Wilangowski, Roman Rutkowski, Piotr Ignatowicz, Tomasz Mrożek czy były reprezentant ZSRR Elszad Gadaszew) i Cersanit Nomi Kielce (nowe twarze to m.in. Kordian Korytek, Andrzej Adamek, Wojciech Żurawski, znany z Nobilesu Vlatko Ilić). Rejterada sponsorów Nie ma wśród faworytów Bobrów, trzeciej drużyny poprzedniego sezonu. Z nazwy zespołu z Bytomia zniknął pierwszy człon, Ericsson. Firma ta poinformowała pod koniec sierpnia, że nie będzie w najbliższym czasie kontynuować współpracy ze Sportową Spółką Akcyjną "Bobry-Bytom" i w związku z tym zakończy finansowe wspieranie pierwszoligowego zespołu koszykarzy. Już wcześniej z finansami w bytomskim klubie nie było najlepiej, skoro do dziś upominają się o należne im zarobki grający tam przed dwoma laty Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski, a ostatnio Paweł Szcześniak i Andrzej Pluta. Zespół trenera Teodora Mołłowa dotknęła chyba największa rewolucja kadrowa. Oprócz Bacika, Bagatskisa, Szcześniaka i Pluty odeszli także Wilangowski i Yohance Nicholas, a wcześniej Korytek, czyli pięciu byłych bądź aktualnych kadrowiczów, reprezentant Łotwy i Amerykanin. Trudno będzie odbudować potencjał. Sponsorzy wycofują się i z innych klubów. W Lublinie przy nazwie AZS nie ma już Lubelskiego Węgla. W Zielonej Górze zniknął Dallas. W Toruniu pozostał tylko AZS. Ze współpracy z PKK Szczecin wycofała się Warta i z zespołu odeszli niemal wszyscy członkowie podstawowej kadry z poprzednich rozgrywek, łącznie z trenerem Jackiem Kalinowskim, który przeszedł do AZS Toruń. Zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Na grę w lidze są środki, na jakiekolwiek wzmocnienia już nie. Ambicją działaczy ze Szczecina jest wygranie chociaż jednego meczu w sezonie. Rok na zmiany W tej sytuacji trochę dziwi decyzja podjęta przez władze Polskiej Ligi Koszykówki, podtrzymująca liczbę 16 zespołów w ekstraklasie jeszcze w następnym sezonie 2000/2001. Tegoroczne rozgrywki miały być przygotowaniem do wprowadzenia ligi stricte zawodowej. PLK miała określić warunki "odchudzenia" ligi (mówiło się o 8 - 12 zespołach w przyszłej ekstraklasie) oraz wymogi przekształcania się koszykarskich klubów i sekcji ze stowarzyszeń w sportowe spółki akcyjne, co ma być warunkiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach. Kluby dostały na to jeszcze przynajmniej rok. Całkiem świeży przykład hokeja na lodzie pokazuje, że niełatwo przeprowadzić racjonalne reformy. Może lepiej, że liga koszykarzy pozostanie w dotychczasowym kształcie. Niewykluczone, że po drodze odchudzi się sama.
Meczem obrońcy tytułu mistrzowskiego Zeptera Śląsk Wrocław z AZS Lublin rozpoczął się w środę sezon 1999/2000 w ekstraklasie koszykarzy. Sezon przełomu wieków jest szczególnie ważny właśnie dla najbogatszych i najsilniejszych polskich drużyn. Wszystko wskazuje bowiem na to, że mistrz Polski wywalczy prawo gry w przyszłorocznych rozgrywkach Euroligi. Najlepsze polskie kluby dotychczas bezskutecznie ubiegały się o Euroligę. W tym roku w polskiej lidze obowiązuje limit czterech zawodników zagranicznych w zespole. Ruch transferowy charakteryzowały tego lata liczniejsze niż zwykle wymiany międzyklubowe. W polskiej lidze gra wielu Łotyszy. W tej chwili polska liga jest chyba najlepszym miejscem do grania w całej Europie Środkowowschodniej. Liga rosyjska jest teoretycznie silniejsza, ale nękają ją problemy organizacyjno-finansowe. Faworytami tegorocznych rozgrywek polskiej ligi są Zepter Śląsk Wrocław, Anwil Włocławek i Hoop Pekaes Pruszków. Kluby tracą sponsorów. W Szczecinie zawodnicy, głównie juniorzy, grać będą wyłącznie za stypendia. Dziwi więc decyzja o podtrzymaniu liczby 16 zespołów w ekstraklasie, która miała ulec odchudzeniu i uzawodowieniu. Od klubów oczekuje się przekształcenia w spółki akcyjne.
ARMIA Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju Mniej polityki, więcej zmian PAWEŁ F. NOWAK Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy nie jest przypadkowa. Dojrzewała wiele lat i dla znających głębiej problemy gospodarki oraz ich wpływ na siły zbrojne nie jest żadnym zaskoczeniem. Poglądy co do wielkości wojska wynikają z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju, jego ekonomię, warunki socjalne społeczeństwa, potrzebę dokończenia reform, ale również z prognoz zagrożeń bezpieczeństwa narodowego, a także konfliktów zbrojnych w Europie w najbliższych 15 - 20 latach. U podstaw tych poglądów jest także nowa strategia NATO, nastawiona na zapobieganie konfliktom i ich rozprzestrzenianiu, czyli dławienie ewentualnych wojen w zarodku. Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, zwłaszcza ich liczebności, ale bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju, w tym jego pozycji międzynarodowej. Członkostwo w NATO, a w niedalekiej przyszłości w Unii Europejskiej obliguje nas do realizacji wspólnych celów, dotyczących tak bezpieczeństwa europejskiego, jak i światowego. Gdy zimna wojna przeszła do historii mamy do czynienia z innymi zagrożeniami bezpieczeństwa, wynikającymi m.in. z niestabilności i nieprzewidywalności zachowań państw i społeczności, które generują kryzysy i konflikty. Rzecz w tym, by nie dopuścić, aby kryzys dotarł do nas, przekształcając się po drodze w konflikt. Zadania te wymagają innej strategii w działaniach wojskowych. Z tych m.in. powodów, jak również finansowych, wynikających z systematycznych ograniczeń budżetowych, armie natowskie intensywnie analizują stan swoich sił zbrojnych, opracowują nowe koncepcje ich organizacji, liczebności i funkcjonowania. U sojuszników Bardzo interesujące są doświadczenia Wielkiej Brytanii, którym początek dała gruntowna analiza stanu sił zbrojnych. Opracowany w 1998 r. Strategic Defence Review stworzył podstawy do zmian oblicza brytyjskich sił zbrojnych i ich otoczenia. Rozwiązania zaskakują nowatorskim podejściem do problemów obronności, funkcjonowania wojska w ścisłej symbiozie z gospodarką, planowego wykonywania zadań obronnych i do ich wykonawców. Ciekawe są rozwiązania dotyczące logistyki. Twierdzi się, że samodzielność rodzajów sił zbrojnych nie stwarza warunków do poprawy efektywności funkcjonowania armii, że osiągnięto praktycznie takie zwiększenie wydajności, jakie było możliwe w systemie opartym na rozdzielności rodzajów sił zbrojnych. Do większej wydajności można doprowadzić w ramach logistyki sił zbrojnych jako całości, gdyż wszelkie zmiany angażujące więcej niż jeden rodzaj sił przebiegały powoli i były trudne do wprowadzenia w życie. Po długiej samodzielności poszczególnych dowództw są zapewne podstawy, żeby tak twierdzić. Dlatego od 1 kwietnia br. funkcjonuje centralna instytucja logistyczna, która realizuje zadania dla sił lotniczych, lądowych i morskich. My również chcieliśmy zmierzać w tym kierunku, lecz nie było i nie ma sprzyjającej temu atmosfery w SG WP i w poszczególnych rodzajach sił zbrojnych, które nie chcą utracić niedawno nabytej samodzielności logistycznej, nie bacząc na pozytywne efekty, które takie działanie nam przyniesie. Jednak zmniejszając siły zbrojne RP, nie unikniemy tego. Innym przykładem są Niemcy, gdzie również dokonano przeglądu stanu sił zbrojnych. Wiadomo już, że nastąpi dalsze ich zmniejszenie z obecnych 340 do 255, a może i do 240 tysięcy, co w ponadosiemdziesięciomilionowym państwie, do tego silnym ekonomicznie, jest dość zaskakujące (jeden żołnierz przypadać będzie na 322 lub nawet na 342 obywateli, dzisiaj na 247). Dzięki temu jednak utrzymane będą duże możliwości wprowadzania najnowocześniejszej techniki wojskowej. Zamierza się również zdecydowanie poprawić gospodarkę oraz sprawność Bundeswehry. Prace nad przyszłym kształtem i zadaniami armii niemieckiej przebiegały wielotorowo, w różnych komisjach, bardzo wysokich rangą. Po dyskusjach przyjęty zostanie wariant optymalny, który będzie systematycznie wdrażany. Warto podkreślić, że zarówno w armii brytyjskiej, jak i niemieckiej dużą wagę przywiązuje się do szczególnego partnerstwa z przemysłem. Inne państwa również usilnie pracują nad przyszłym kształtem swoich sił zbrojnych. Francja planuje zmniejszyć siły zbrojne z 317,3 do 247 tys. żołnierzy w 2002 r. (ok. 240 obywateli na żołnierza), a Wielka Brytania z 212,4 do 204 tysięcy żołnierzy zawodowych (ok. 288 obywateli na żołnierza). Większość armii zamierza znacząco zwiększyć udział żołnierzy zawodowych w swoich szeregach lub całkowicie zrezygnować ze służby zasadniczej. Dyskutuje się również o tym, jaki charakter ma mieć służba z poboru, jeśli powoływać się będzie 10 czy nawet 20 proc. osób zarejestrowanych. Rozważane jest wprowadzenie służby ochotniczej zamiast obowiązkowego poboru wybranej części populacji męskiej. Fatalnie i coraz gorzej Oczywiście nikt nie zapomina o podstawowym potencjale zbrojnym niezbędnym do prowadzenia współczesnej wojny. Wymaga on jednak ponoszenia ogromnych kosztów. Równocześnie rozwój techniki umożliwia inne kształtowanie wojska. Coraz częściej wymusza przewartościowanie jego struktury stosownie do nowych możliwości techniki wojskowej, zwłaszcza tej zaawansowanej technologicznie. Nasz udział w tej działalności jest ograniczony z braku środków finansowych; może nas to umiejscowić w gorszej kategorii członków NATO, tych najsłabszych, przyjmowanych do sojuszu z przyczyn czysto politycznych. Dostęp do najnowszych technologii będzie więc bardzo utrudniony. Stan sił zbrojnych jest rzeczywiście fatalny, z roku na rok sytuacja się pogarsza. Od lat brakuje pieniędzy na zapewnienie żołnierzom godziwych warunków służby, nie mówiąc o środkach na eksploatację uzbrojenia i sprzętu wojskowego oraz szkolenie wojska. Nie ma pieniędzy na rozwój nowoczesnych środków walki, ich wprowadzenie do wojska i na uzupełnienie zapasów. Nie potrafiliśmy jednocześnie zracjonalizować naszej działalności i zbudować poprawnej struktury wojska, która przystawałyby do możliwości finansowych oraz gwarantowała wykonanie zadań w podstawowym stopniu. Jednym ze wskaźników dobrze obrazujących możliwości rozwojowe oraz potencjał sił zbrojnych jest ilość pieniędzy w dolarach przypadających na żołnierza w ramach nakładów państwa na obronność. W 1998 r. na głowę żołnierza polskiego było to 14,1 tys. USD, podczas gdy na hiszpańskiego 39,7 tys., portugalskiego 48,3 tys., niemieckiego 99,2 tys., a brytyjskiego 176,1 tys. USD. Żeby myśleć o poprawie zdolności obronnych naszych sił zbrojnych, powinniśmy ten wskaźnik zwiększyć do co najmniej 40 - 50 tys. USD na żołnierza. Oznaczałoby to, przy zachowaniu dzisiejszego poziomu finansowania obronności, armię mającą 60 - 70 tys. żołnierzy. Ustaliwszy liczebność armii na poziomie 150 tys., nadal będziemy w ogonie NATO, mając około 23 tys. USD na jednego żołnierza (w odniesieniu do wartości nakładów obronnych z 1998 r). Zdefiniowanie zadań W ciągu najbliższych 15 - 20 lat musi zostać dokonana gruntowna wymiana techniki wojskowej, do której trzeba zgromadzić zapasy środków bojowych i materiałowych, przebudować system szkolenia specjalistów i rzeczywiście szkolić wojsko, poprawić wreszcie żołnierzom warunki socjalne itd. By to przeprowadzić, jest konieczne dokonanie gruntownego, kompleksowego przeglądu stanu sił zbrojnych, dokładne zidentyfikowanie problemów i zdefiniowanie najważniejszych zadań i kierunków działań oraz ustalenie priorytetów w przebudowywaniu wojska. Na to potrzebny jest czas, którego nigdy nie mamy. Liczebność struktur zarządzających nie zależy od liczebności wojska oraz ilości uzbrojenia i sprzętu. Struktury te mają określone funkcje i zadania i czy wojsko będzie liczyło 100 czy 200 tys. żołnierzy, 100 czy 500 statków powietrznych itd., nie powinny się różnić liczbowo. Powszechne jest dążenie do zmniejszania struktur Ministerstwa Obrony i dowództw różnych sił zbrojnych, co akurat w przypadku resortu obrony narodowej nie ma uzasadnienia. Można to oczywiście zrobić, ale wówczas nie wolno zapominać o konieczności realizacji zadań, które trzeba komuś przekazać, jeśli chcemy, by wojsko dobrze funkcjonowało. Tak jest w państwach natowskich, gdzie w resortach obrony funkcjonują urzędy, agencje, biura i inne organizacje podporządkowane ministrom obrony, szefom sztabów oraz dowódcom poszczególnych sił zbrojnych. Dzisiaj stoi przed nami kolejne wyzwanie, które wymaga przewartościowania wielu poglądów dotyczących struktur sił zbrojnych, systemu dowodzenia, systemu wsparcia (nie tylko logistycznego) oraz funkcjonowania instytucji okołowojskowych. Konieczna jest gruntowna przebudowa Wojska Polskiego, zerwanie z myślą operacyjną lat osiemdziesiątych. Inne są dzisiaj realia polityczne, operacyjne i ekonomiczne. Konieczne stało się opracowanie takich zmian, które chociaż na jakiś czas ustabilizują funkcje, zadania i struktury w resorcie obrony narodowej. Do tego niezbędne jest porozumienie ponad podziałami politycznymi, które musi obowiązywać specyficzną dziedzinę, jaką w państwie jest obronność. ------ Pułkownik Paweł F. Nowak jest doradcą ministra obrony narodowej.
Decyzja rządu o zmniejszeniu Wojska Polskiego do 150 tysięcy żołnierzy nie jest przypadkowa. Dojrzewała wiele lat i dla znających głębiej problemy gospodarki oraz ich wpływ na siły zbrojne nie jest żadnym zaskoczeniem. Poglądy co do wielkości wojska wynikają z realnego spojrzenia na rzeczywistość naszego kraju, jego ekonomię, warunki socjalne społeczeństwa, potrzebę dokończenia reform, ale również z prognoz zagrożeń bezpieczeństwa narodowego, a także konfliktów zbrojnych w Europie w najbliższych 15 - 20 latach. U podstaw tych poglądów jest także nowa strategia NATO, nastawiona na zapobieganie konfliktom i ich rozprzestrzenianiu, czyli dławienie ewentualnych wojen w zarodku. Bezpieczeństwo państwa nie zależy dziś wyłącznie od potencjału sił zbrojnych, zwłaszcza ich liczebności, ale bardziej od kondycji gospodarki i od polityki kraju, w tym jego pozycji międzynarodowej.Oczywiście nikt nie zapomina o podstawowym potencjale zbrojnym niezbędnym do prowadzenia współczesnej wojny. Wymaga on jednak ponoszenia ogromnych kosztów. Stan sił zbrojnych jest rzeczywiście fatalny. Od lat brakuje pieniędzy na zapewnienie żołnierzom godziwych warunków służby, nie mówiąc o środkach na eksploatację uzbrojenia i sprzętu wojskowego oraz szkolenie wojska. Nie ma pieniędzy na rozwój nowoczesnych środków walki, ich wprowadzenie do wojska i na uzupełnienie zapasów.W ciągu najbliższych 15 - 20 lat musi zostać dokonana gruntowna wymiana techniki wojskowej, do której trzeba zgromadzić zapasy środków bojowych i materiałowych, przebudować system szkolenia specjalistów i rzeczywiście szkolić wojsko, poprawić wreszcie żołnierzom warunki socjalne itd. Konieczna jest gruntowna przebudowa Wojska Polskiego, zerwanie z myślą operacyjną lat osiemdziesiątych. Inne są dzisiaj realia polityczne, operacyjne i ekonomiczne. Konieczne stało się opracowanie takich zmian, które chociaż na jakiś czas ustabilizują funkcje, zadania i struktury w resorcie obrony narodowej.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły.Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej".Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną.Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii.Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen.W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone.
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Proryb otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. dyrektor ds. produktu w Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach inwestowała w energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. Bizon ciągle szuka możliwości oszczędzania. prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory. Jest to możliwe dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Informacje o planowanych podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. w Hucie Szkła Lucyna zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty. przedstawicielka obornickiej huty jest przekonana, że klienci pozostaną przy nich.
Z arcybiskupem Damianem Zimoniem, metropolitą katowickim, rozmawia Ewa K. Czaczkowska Kościoła praca nad pracą FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ W dokumentach Synodu Plenarnego stwierdzono, że religijność Polaków wydaje się mieć niewielki wpływ na kształtowanie zasad i modeli życia społeczno-gospodarczego, co zacytował ksiądz arcybiskup również w swoim liście na temat bezrobocia na Śląsku. To zdanie jest również recenzją aktywności - czy raczej jej braku - hierarchii kościelnej w propagowaniu nauczania społecznego Kościoła. Jestem przekonana, że spora część katolików po prostu nie wie, czym jest nauczanie społeczne Kościoła. ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: - Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. W okresie komunistycznym ta nauka była po prostu niszczona. Mamy rzeczywiście wiele do nadrobienia, w czym zapewne pomoże także przygotowywany przez Stolicę Apostolską katechizm społeczny. Co należy zatem uczynić, z punktu widzenia nauczania społecznego Kościoła, żeby nasze życie gospodarcze było zdrowsze, by nie rodziło tak poważnych w skutkach problemów społecznych jak bezrobocie? Przede wszystkim ludzie odpowiedzialni za życie polityczne, społeczne i gospodarcze powinni poznać zasady nauki społecznej Kościoła, by wiedzieć, co wcielać w życie. Ze strony Kościoła, biskupów, uczelni katolickich konieczna jest większa promocja tej nauki. Ważny jest też przykład, czyli skromniejszy styl życia nas, sług Ewangelii. Zacznijmy więc od początku: co znaczą w praktyce solidaryzm i pomocniczość - podstawowe zasady nauczania społecznego Kościoła? Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. O człowieku pracującym w konkretnym zakładzie pracy i o ludziach z Trzeciego Świata, którzy umierają w nędzy. Muszę się z nimi dzielić. Być solidarnym z drugim człowiekiem - to znaczy nie zamykać się w swoim kręgu, nie tworzyć tylko klasy ludzi bogatych. Zasada pomocniczości jest odwrotnością panującego w PRL centralizmu partyjnego. Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom, gminom. Tylko to, czego nie można rozwiązać na tym poziomie, należy oddać kompetencji państwa. Aby się dzielić, trzeba najpierw mieć. Drobni przedsiębiorcy narzekają, że reguły działające na rynku są chore, coraz trudniej im utrzymać firmę, a w konsekwencji dać pracę innym. Ksiądz arcybiskup w liście o bezrobociu na Śląsku jako remedium wymienił m.in. obniżenie obciążeń finansowych pracodawców, wsparcie małej i średniej przedsiębiorczości, a jako najskuteczniejszą tego formę - kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na regularnym rynku pracy. To są rozwiązania w duchu liberalnym. Wobec obecnego ogromnego bezrobocia potrzeba nam dialogu wszystkich stron - poza partyjnymi podziałami. Autentycznego dialogu, w którym nie będzie chodziło tylko o zdobycie głosów wyborczych. Potrzebne są odgórne działania rządu i wspólne zastanowienie się nad zasadami solidaryzmu społecznego i pomocniczości, uściślenie, co one rzeczywiście znaczą w konkretnym regionie, bo w każdym mogą znaczyć co innego. Natomiast jeśli chodzi o przedsiębiorców, rzeczywiście, jeśli muszą zbyt wiele oddać państwu czy na cele społeczne, nie będą w stanie się utrzymać. Z tego powodu upada wiele małych przedsiębiorstw. Czy są to rozwiązania liberalne? Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, jako troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest on do przyjęcia. Ale jeśli liberalizm jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia. Czyli akceptacja wolnego rynku, ale z ludzką twarzą? Powiedziałbym: gospodarka rynkowa, ale o wymiarze społecznym. Kościół nie buduje struktur życia politycznego ani gospodarczego, nie tworzy jakiejś trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem, ale daje temu życiu pewną bazę. Rola nauki społecznej Kościoła ze swej natury potrzebuje pewnej perspektywy czasowej. Zawsze więc będzie Kościół mówił o godności człowieka, o tym, że zysk nie jest absolutnym celem gospodarki, że człowiek bogaty, który organizuje życie gospodarcze, ma też obowiązek dzielenia się z drugim. Polska jest dopiero u początku gospodarki rynkowej. I widzimy, że w wielu wypadkach nowi przedsiębiorcy zbyt wielki nacisk kładą na zysk, a nie na człowieka. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, podczas gdy, jak mówi papież w "Sollicitudo rei socialis", powinna być równowaga. Do łagodzenia konfliktu potrzebne są związki zawodowe. One mają stawać w obronie człowieka, a nie zajmować się polityką. Ingerując na przykład w działania rządu? Związki zawodowe, a w zakładach na Śląsku bywa ich po kilkanaście, nie mogą myśleć tylko o sobie, ale muszą mieć na uwadze cały zakład pracy. I one muszą realizować zasady solidarności i pomocniczości, bo zbyt duże roszczenia mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwa. Poważnym problemem jest etyka pracy. Wielu ludzi nie chce pracować albo pracuje źle. Znam parafię na Śląsku, która chciała zatrudnić przy budowie kościoła bezrobotnych ze swojego terenu. Do kościoła owszem chodzą, ale pracy nie podjęli. Przed laty ktoś przekonywał mnie, że przydałoby się niewielkie bezrobocie, bo podniósłby się poziom pracy. Bezrobocie jest ogromne, ale nasza praca jest wciąż chora. W wielu wypadkach ludzie chcą tylko brać. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości. Potrzebna jest nam praca nad pracą. Pracę nad pracą podjął Kościół w latach 80. Mówił o tym, jako o podstawowym problemie etycznym odnoszącym się do wolności człowieka, ks. Józef Tischner podczas I Zjazdu Solidarności. Potem jednak Kościół tę ideę zarzucił. Również obchodzenie 1 maja Święta Józefa Robotnika, w opozycji do majowych pochodów i chwalenia socjalistycznej roboty, nie utrwaliło się w świadomości wiernych. Kiedy człowiek staje się wolny, nie jest łatwo zmienić jego mentalność, zwłaszcza z roszczeniowej na zadaniową. To jest szerszy problem wolności, którą wykorzystujemy nieraz fatalnie, choć wolność jest największym dobrem, jakie Bóg dał człowiekowi. Czego może uczyć św. Józef Robotnik dzisiaj - w okresie wolności? Święty Józef był zwyczajnym człowiekiem, zwyczajnej rzemieślniczej pracy. Potrafił zmienić swoje plany: chciał być małżonkiem, a dowiedziawszy się, że ma być inaczej, przyjął to. Miał w sobie tę wewnętrzną giętkość, gotowość do innowacji, która jest nam dzisiaj bardzo potrzebna. Musimy uczyć się owej gotowości do zmiany planów życiowych, do zmiany zawodu, a jednocześnie pracowitości i odpowiedzialności. To jest zadanie dla Kościoła, dla rodziny i szkoły. Następna sprawa, jaką ksiądz arcybiskup wymienił, jako ważną dla wprowadzania w życie nauczania społecznego Kościoła, to dawanie przykładu przez ludzi Kościoła skromnym stylem życia. Również podczas Synodu zauważono, że materialny poziom życia części księży, wyższy niż otoczenia, może wywoływać antyklerykalizm. Często powtarzam księżom na Śląsku, że w naszym życiu duszpasterskim materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, a nawet od niej biedniejsi. Kilkakrotnie też podczas pielgrzymek przypominał o tym Ojciec Święty, który w czasie wojny pracował fizycznie i który wciąż jest blisko ludzi pracy. Są w Polsce rejony naprawdę ubogie, gdzie ksiądz pozbawiony możliwości uczenia religii w szkole przymierałby głodem. Na Śląsku księża wywodzą się głównie z biedniejszych rodzin robotniczych, chociaż powoli się to zmienia i więcej jest pochodzących z rodzin inteligencji technicznej. Poza tym na Śląsku nurt społeczny nauczania Kościoła był już obecny w XIX wieku. Trzeba też dodać, że przed wojną, w okresie kryzysu gospodarczego, biskup Stanisław Adamski apelował do księży, by modlić się za bezrobotnych i nie brać od nich ofiar za posługi kościelne. Dzisiaj ksiądz arcybiskup proponuje tworzenie duszpasterstwa dla bezrobotnych, a jak jest z opłatami za posługi? Żaden bezrobotny nie zgłosił się do mnie z tego powodu, że ksiądz żądał od niego zbyt wiele. W diecezji nie mamy żadnych stawek za posługi religijne. Jest przyjęta zasada dobrowolnej ofiary, czasem bardzo skromnej, a czasem wysokiej. Oczywiście, zdarzało się, że musiałem interweniować, gdy ksiądz wyznaczał jakieś taksy. Generalnie jeśli ksiądz ma autorytet moralny, jeśli jego życie jest kroczeniem za ubogim Chrystusem, w jego parafii nie ma żadnych konfliktów związanych z finansami. Ale przyzna ksiądz arcybiskup, że brakuje dziś takich XIX-wiecznych księży społeczników ze Śląska czy Wielkopolski, którzy zakładaliby na większą niż obecnie skalę parafialne kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, zachęcali wolontariuszy do prowadzenia kursów dla ludzi szukających pracy. Owszem, brakuje, ale są też wspaniali księża, o których się mało mówi, bo dobro jest zawsze mniej zauważalne niż zło. Media, zwłaszcza nie wywiązująca się ze swoich zadań telewizja publiczna, kreują postawy bardzo konsumpcyjne, pokazują głównie ludzi, którzy skupiają się na sobie i własnych przyjemnościach. Wszyscy musimy włożyć więcej wysiłku, by pokazywać to, co pozytywne. W dokumentach synodalnych znalazło się sformułowanie, że bezrobocie wpływa także na postawy religijne. Bezrobotny obwinia za swoją sytuację życiową wszystkich, łącznie z Kościołem i Panem Bogiem. A może to właśnie jest główny powód, że Kościół zajął się problemem bezrobocia? Jest tyle społecznych dokumentów Kościoła, że nie można mieć wątpliwości, iż cel jest inny. A zwłaszcza osobista postawa Ojca Świętego, na przykład taki niezwykle wymowny gest, jak odwiedzenie rodziny Milewskich podczas ostatniej pielgrzymki do Polski. Chyba zawstydził nim biskupów. Papież nikogo nie zawstydza, on nas zachęca. Ojciec Święty, który w seminarium był moim profesorem etyki społecznej, wykonywał wiele takich gestów. I ten też nie był nowy. Papież w ten sposób nas mobilizuje. Musiał to robić długo, skoro po wielkich katechezach społecznych dopiero po dziesięciu latach ukazał się list Episkopatu na tematy społeczne, a w roku ubiegłym wszyscy biskupi razem, w takim geście, odwiedzili cierpiących w ośrodkach społecznych. Ale i my stale próbujemy wychodzić do ludzi, nie tylko w czasie kolędy i nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy zaproszeni. Ja zdobyłem tę umiejętność w ciągu dziesięciu lat pracy jako proboszcz w Katowicach, gdzie jest bardzo wielu ludzi ubogich. Ale to prawda, że najchętniej słuchamy papieża, ale zbyt słabo realizujemy jego nauczanie. Ojciec Święty też czasem pyta, co zrobiliśmy z jego nauczaniem społecznym. I mówi nam też, że go przyjmujemy za bardzo po polsku, a za mało po chrześcijańsku. Bo chrześcijaństwo to coś więcej niż Polska. A dlaczego tak późno Kościół hierarchiczny wyraził akceptację dla wprowadzanych w życie reform społeczno-gospodarczych, dla wolnej ekonomii? Czy ze względu na tych, którzy na przemianach stracili, czy może w samym Episkopacie nie było zgody co do tego, czy rzeczywiście są to zmiany dobre? Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi. Ojciec Święty mówi, że on się też tego uczy. Nie należy się więc dziwić niektórym zachowaniom czy słowom, bo do pewnych sytuacji nie dorastamy, jakby rzeczywistość nas wyprzedzała. Oczywiście, mogliśmy bardziej akcentować sprawy społeczne. To są nasze cienie, ale proszę pamiętać, że my też jesteśmy członkami tego społeczeństwa, synami polskich rodzin. Mówiliśmy o etyce pracowników i pracodawców. Kościół też jest pracodawcą, i to w opinii wielu świeckich nie najlepszym. Często płaci im tyle, co Bóg zapłać, a czasami jeszcze łamie prawa pracownicze. Proszę pamiętać, że w systemie totalitarnym musieliśmy się ukrywać z naszą działalnością, wielu nie mogło ujawnić, że pracuje w Kościele. A teraz i my uczymy się, jak być pracodawcą, jak przestrzegać zasad, także tych, o których mówi nauka społeczna Kościoła. Ponadto Kościół jest wspólnotą ludzi, którzy służą, a nie tylko przedsiębiorstwem zatrudniającym ludzi na podstawie umowy o pracę.
Z arcybiskupem Damianem Zimoniem, metropolitą katowickim, rozmawia Ewa K. Czaczkowska Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. W okresie komunistycznym ta nauka była po prostu niszczona. Mamy rzeczywiście wiele do nadrobienia. Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. Zasada pomocniczości jest odwrotnością panującego w PRL centralizmu partyjnego. Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, jako troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest on do przyjęcia. Ale jeśli liberalizm jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia. gospodarka rynkowa, ale o wymiarze społecznym. Kościół nie buduje struktur życia politycznego ani gospodarczego, nie tworzy jakiejś trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem, ale daje temu życiu pewną bazę. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem. Do łagodzenia konfliktu potrzebne są związki zawodowe. Poważnym problemem jest etyka pracy. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości. materialny poziom życia części księży, wyższy niż otoczenia, może wywoływać antyklerykalizm. W diecezji nie mamy żadnych stawek za posługi religijne.
Komitety obywatelskie, czyli jak hartowała się demokracja Dzielenie tortu 18 grudnia 1988 roku. Pierwsze spotkanie w warszawskim kościele przy ul. Żytniej. Na zdjęciu - przy stole od lewej: Andrzej Wielowieyski, Bronisław Geremek, Lech Wałęsa, Leszek Kołakowski, Tadeusz Mazowiecki, Gustaw Holoubek FOT. ERAZM CIOŁEK MARCIN DOMINIK ZDORT Jest grudzień 1988 roku. Od kilku miesięcy trwają już negocjacje niektórych liderów podziemnej "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje jednak wystarczającego poparcia dla tych negocjacji w kierownictwie związku. On i jego ówczesne otoczenie - Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik - chcą utworzyć blok przychylnych sobie społecznych autorytetów, gotowych do poparcia kompromisu z komunistami. Po naradzie Wałęsa podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność". Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich, które praktycznie znikły z firmamentu wraz z wyborami 1991 roku, gdy rolę reprezentanta obozu solidarnościowego przejęły partie polityczne. Kadry do wyborów Początek był 18 grudnia 1988 roku w warszawskim kościele przy ulicy Żytniej, gdzie spotkało się 135 osób zaproszonych przez Wałęsę do Komitetu Obywatelskiego. W gronie członków Komitetu nie znaleźli się politycy uważani przez otoczenie Wałęsy za zbyt skrajnych, nieskłonnych do porozumienia z władzą (KPN i Solidarność Walcząca) lub przez nich lekceważeni (gdański Kongres Liberałów). Osobami nadającymi ton pierwszemu i następnym spotkaniom byli - oprócz Geremka, Kuronia i Michnika - Stefan Bratkowski, Marcin Król, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Moskwa, Witold Trzeciakowski, Andrzej Wielowieyski i Henryk Wujec, którego Komitet wybrał na sekretarza. Pierwsze zebrania to podział zadań i przygotowanie do obrad Okrągłego Stołu, które rozpoczęły się w lutym 1989 r. Niedługo po powstaniu Komitetu przy Lechu Wałęsie, wraz z sygnałami o liberalizacji postawy władz, w wielu miejscach Polski zaczynają działać regionalne komitety obywatelskie. To one - w trakcie przygotowań do wynegocjowanych przy Okrągłym Stole kontraktowych wyborów - odegrały rolę organizatorów kampanii i zgłaszały kandydatów na parlamentarzystów. Po zakończeniu negocjacji okrągłostołowych w Komitecie rozpoczęła się dyskusja na temat tego, jaką reprezentację powinna wystawić opozycja w wyborach. Aleksander Hall proponował zaproszenie do współpracy przedstawicieli tych organizacji opozycyjnych, które nie uczestniczyły w Okrągłym Stole lub wręcz go kontestowały. Zwyciężyła jednak koncepcja Kuronia i Geremka, aby nie poszerzać wyborczej reprezentacji. Mimo tego prowadzono rozmowy m.in. z Leszkiem Moczulskim, który jednak uznał zaproponowane mu trzy miejsca na listach Komitetu Obywatelskiego za niewystarczające. Postanowienie KO zaważyło na decyzjach m.in. Halla i Mazowieckiego, którzy uznali, że nie będą startować w kontraktowych wyborach. Początek sporu Po czerwcowym głosowaniu ośrodek decyzyjny przesunął się z Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" do Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, któremu przewodniczył Bronisław Geremek. Odsunięty został Wałęsa, który nie kandydował w wyborach. Jego dawne otoczenie zajęło się sprawowaniem władzy i pracami parlamentarnymi. Przewodniczący "Solidarności" zaczął tracić wpływy na rzecz swoich dawnych doradców, co mocno go zaniepokoiło. Niedługo po wyborach wraz z Krajową Komisją Wykonawczą "Solidarności" zdecydował więc o rozwiązaniu regionalnych komitetów obywatelskich. Ta decyzja przez kierownictwo OKP została jednak odrzucona i był to pierwszy widoczny sygnał rozpoczęcia sporu nazwanego później "wojną na górze". U jego źródeł stały dwie różne koncepcje rozwoju obozu solidarnościowego i kształtu politycznego państwa. Koncepcja Geremka, Kuronia i Michnika zakładała, że ruch obywatelski będzie trwał jako w miarę jednolita formacja dokonująca - jako zaplecze rządu Mazowieckiego - wspólnie z reformatorami z PZPR dzieła przebudowy ustrojowej i gospodarczej Polski. Miała to być formacja scentralizowana, nie deklarująca się ani jako prawica, ani jako lewica - te pojęcia przywódcy OKP uważali za nieaktualne. Przeciwnicy zarzucali Bronisławowi Geremkowi, że zmierza do utworzenia nowej "siły przewodniej narodu". Na czele grupy kontestującej pomysły kierownictwa OKP stanął Jarosław Kaczyński, podówczas senator powołany przez - niezadowolonego z sytuacji - Wałęsę na redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność". Sojusznikiem Kaczyńskiego został Zdzisław Najder, którego w lutym 1990 Wałęsa powołał na przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego. Najder i Kaczyński zmierzali do wykształcenia się z solidarnościowego ruchu obywatelskiego nowego sposobu organizacji sceny politycznej. Rolę lewicy pełniłoby w nim stronnictwo Geremka, Kuronia i Michnika, prawicą byłaby partia tworzona właśnie przez Jarosława Kaczyńskiego - Porozumienie Centrum. Kaczyński liczył, że dzięki temu polska scena polityczna będzie w całości zagospodarowana przez partie solidarnościowe, a partia postkomunistyczna - choć będzie nadal funkcjonować - pozostanie na marginesie. Aby zrównoważyć układ sił w KO, na zaproszenie Zdzisława Najdera do Komitetu dokooptowano 24 nowe osoby - przedstawicieli dotychczas lekceważonych organizacji antykomunistycznych. Walka o komitety Objęcie kierownictwa KO przez Zdzisława Najdera nie odbyło się jednak bezkonfliktowo. Administrujący dotychczas Komitetem Henryk Wujec kontestował decyzje Najdera i utrudniał mu podejmowanie jakichkolwiek działań. Wałęsa podjął więc decyzję o odwołaniu Wujca ze stanowiska sekretarza Komitetu Obywatelskiego. Wujec nie przyjął dymisji do wiadomości, stwierdzając, że tylko Komitet może go usunąć ze stanowiska. Na to Wałęsa odpowiedział krótką depeszą: "Czuj się odwołany". Na forum Komitetu Obywatelskiego dochodziło już do otwartych spięć między Mazowieckim a Wałęsą, którzy prowadzili wojnę podjazdową. 17 czerwca 1990 roku Andrzej Wielowieyski zorganizował spotkanie przedstawicieli części komitetów obywatelskich, podczas którego - nie informując o tym Zdzisława Najdera - zwołano na 1 lipca posiedzenie ogólnopolskiej konferencji komitetów obywatelskich. Tego dnia miało dojść do przekształcenia komitetów w stałą organizację pod przywództwem Zbigniewa Bujaka, Geremka i Wujca. Jednocześnie miał zostać rozwiązany krajowy Komitet Obywatelski, którym kierował Najder. Lech Wałęsa i Zdzisław Najder uprzedzili plany swoich konkurentów i na 30 czerwca zwołali własne spotkanie komitetów. Jednak sytuacja wyjaśniła się już sześć dni wcześniej podczas spotkania krajowego Komitetu Obywatelskiego, gdzie Wałęsa ostro zaatakował swoich przeciwników, oni odpłacili mu pięknym za nadobne, a następnie wystąpili z Komitetu. Przeprowadzone w następnych dniach konkurencyjne konferencje regionalnych komitetów obywatelskich wykazały, że większą popularnością cieszy się Wałęsa. Na jego spotkanie przybyło ponad 170 delegatów, a na spotkanie zwołane przez Wujca i Wielowieyskiego zaledwie 70. Równocześnie z utarczkami na spotkaniach i konferencjach komitetów obywatelskich obie strony konfliktu budowały własne struktury polityczne. Rodzą się partie Jarosław Kaczyński utworzył Porozumienie Centrum (miało być szeroką koalicją ugrupowań centroprawicowych, udział w nim deklarowały początkowo m.in. Kongres Liberałów Janusza Lewandowskiego oraz jeden z odłamów PSL), natomiast Zbigniew Bujak, Adam Michnik i Henryk Wujec powołali lewicowy Ruch Obywatelski - Akcję Demokratyczną, która w obozie prorządowym współpracowała z konserwatywnym Forum Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla i Kazimierza Ujazdowskiego. Podział i rozpad komitetów obywatelskich ostatecznie przypieczętowały dwie kolejne kampanie wyborcze. W kampanii prezydenckiej 1990 roku komitety obywatelskie były wykorzystywane przez sztaby wyborcze Mazowieckiego i Wałęsy jako przyszły składnik budowanych wówczas intensywnie partii politycznych. Jednak jeszcze przed wyborami parlamentarnymi 1991 roku komitety obywatelskie były partnerem samodzielnym i atrakcyjnym politycznie - świadczyć może o tym kształt koalicji wyborczych, które utworzyły najważniejsze ugrupowania solidarnościowe. Najmniejszą część komitetów obywatelskich udało się uszczknąć Unii Demokratycznej - utworzonej przez Mazowieckiego po przegranej batalii o prezydenturę. Z komitetów skorzystały natomiast partie wspierające w kampanii zwycięskiego Wałęsę - PC startowało w wyborach wraz z częścią komitetów jako Porozumienie Obywatelskie Centrum, a Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jako Wyborcza Akcja Katolicka w sojuszu ze zrzeszającym inną część komitetów Chrześcijańskim Ruchem Obywatelskim. ZChN, utworzone jeszcze w 1989 roku, nie brało oficjalnie udziału w walce o komitety obywatelskie, choć niewątpliwie z ich kadr korzystało. Wyraźnie poza sporem o komitety był też zawiązany w połowie 1990 roku Kongres Liberalno-Demokratyczny, budujący swoją tożsamość na nieco innych podstawach. Po 1991 roku nastał czas polityki partyjnej. Ci działacze ruchu komitetów, którzy nie wstąpili do żadnego stronnictwa politycznego, powoli tracili na znaczeniu. Tort, jakim były komitety obywatelskie, został podzielony. - Miało być pięknie i uroczyście - na niedzielę 17 czerwca 2001 r. zaplanowano uroczyste spotkanie jubileuszowe ruchu komitetów obywatelskich w Sali Kolumnowej Sejmu. W programie były przemówienia Lecha Wałęsy, Jerzego Buzka, Mariana Krzaklewskiego i Macieja Płażyńskiego. Niestety, pozostały tylko w programie. W dniu święta komitetów nie przybył żaden z mających przemawiać. Premier przysłał swojego doradcę ds. mediów Andrzeja Urbańskiego, który rozdał jubilatom medale. Przygotowaną wcześniej deklarację o konieczności zjednoczenia obozu posierpniowego przyjęto bez dyskusji.
grudzień 1988 roku. Wałęsa podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność". Po czerwcowym głosowaniu ośrodek decyzyjny przesunął się z Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" do Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Na czele grupy kontestującej pomysły OKP stanął Kaczyński. dochodziło do spięć między Mazowieckim a Wałęsą. na 17 czerwca 2001 r. zaplanowano spotkanie jubileuszowe ruchu komitetów obywatelskich. nie przybył żaden z mających przemawiać.
CZECZENIA Rosja powinna się pogodzić z tym, że w konflikcie na Kaukazie nie może zwyciężyć Lokalny front globalnej wojny SAMUEL P. HUNTINGTON Podczas gdy wojska rosyjskie otaczają, bombardują i zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć. A przegrani? Będą nimi czeczeńscy cywile uwikłani w ten brutalny konflikt. Rosja kontynuująca wojnę, której nie może wygrać. I Stany Zjednoczone, jeśli będą próbowały wpłynąć na jej wynik. Czeczeńska wojna uwidacznia bowiem granice możliwości wpływania przez takie mocarstwa, jak Rosja i Stany Zjednoczone, na lokalne konflikty toczących się na świecie. Islam kontra reszta świata Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję. Do walk między muzułmanami a niemuzułmanami dochodzi w Bośni, Kosowie, Górskim Karabachu, Czeczenii, Tadżykistanie, Afganistanie, Kaszmirze, Indiach, na Filipinach, w Indonezji, Timorze Wschodnim, Bliskim Wschodzie, Afryce Północno-Wschodniej, Sudanie, Nigerii. Konflikty te mają co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze, w świecie muzułmańskim brakuje jednego lub dwóch dominujących państw, które utrzymywałyby porządek w społeczności islamskiej i zapobiegały konfliktom między muzułmanami a niemuzułmanami lub pełniły rolę mediatorów w razie powstania takich zadrażnień. Tymczasem konkurujące ze sobą muzułmańskie państwa - szczególnie Iran i Arabia Saudyjska - usiłują rozbudować swe wpływy poprzez udzielanie wsparcia grupom muzułmańskim walczącym z niemuzułmanami. Po drugie, w krajach islamskich rośnie liczba mężczyzn w wieku 16 - 30 lat, którzy zasilają szeregi partyzantów i bojowników. I ci właśnie młodzi ludzie stanowią trzon międzynarodowej islamskiej brygady, której członkowie walczą w Afganistanie, Bośni, Kosowie, na Filipinach, w Czeczenii itd. Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat. Po raz pierwszy carowie próbowali objąć swym władaniem Kaukaz w XVI wieku. W 1783 roku zapoczątkowali militarną kampanię, by podporządkować sobie ludność tego regionu. Od 1825 do 1859 roku walki trwały niemal nieprzerwanie, aż wreszcie Rosjanie zdołali stłumić opór, którym kierował legendarny przywódca północnego Kaukazu - Szamil. Po rosyjskiej rewolucji narody północnego Kaukazu ogłosiły niepodległość i zawiązały federację, która na początku lat 20. została rozbita przez bolszewików. Opór wobec sowieckiej władzy ujawnił się ponownie podczas II wojny światowej i skłonił Stalina do deportowania praktycznie wszystkich Czeczenów do Kazachstanu, gdzie przebywali na wygnaniu do połowy lat 50. Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego Czeczeni, co było do przewidzenia, znów wzniecili rewoltę. W 1996 roku im się to udało - po pokonaniu wojsk rosyjskich de facto zdobyli niepodległość. Jednak rosyjscy nacjonaliści nie mogli się z tym pogodzić i rozpoczęli obecną kampanię militarną, by podporządkować sobie tych nieposłusznych górskich muzułmanów. Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych. Wnioski dla Rosji Niemal wszędzie we współczesnym świecie narody starają się łączyć swe tożsamości kulturowe z cywilizacyjnymi. Wielocywilizacyjne państwa spotykają się z rosnącym sprzeciwem i niektóre, jak Związek Radziecki, Jugosławia czy Etiopia, rozpadły się. Ponadto nowego znaczenia nabierają ponadnarodowe społeczności kulturowe, czyli diaspory. Dostarczają one pieniędzy, broni, bojowników i przywódców swym ziomkom walczącym o wolność. Także państwa i grupy państw wspierają swych pobratymców, jak to miało miejsce podczas rozpadu Jugosławii. Europa Zachodnia poparła Chorwatów, Rosja i Grecja - Serbów, natomiast Arabia Saudyjska, Iran, Turcja i Malezja dostarczały pomocy bośniackim Muzułmanom. W połowie lat 90. Czeczeni w znacznym stopniu korzystali ze wsparcia czeczeńskiej diaspory, a szczególnie pomocy pochodzącej od ich ziomków w Turcji i Jordanii. Korzystali także z cichej pomocy udzielanej przez niektóre muzułmańskie rządy. Teraz jednak owe rządy, a zwłaszcza turecki, mają opory ze pomaganiem Czeczenom, bo czeczeńska niepodległość może być przykładem dla mniejszości w ich własnych krajach, szczególnie zaś dla Kurdów. Tak czy inaczej era wielocywilizacyjnych imperiów minęła i Rosja może utrzymać swe panowanie w Czeczenii tylko niewyobrażalnymi kosztami. Dlatego też kolejny rosyjski przywódca powinien wykazać realizm Mustafy Kemala Atatürka co do straconego tureckiego imperium i stworzyć Rosję "tylko dla Rosjan", zamiast trzymać się trącących myszką marzeń o wielonarodowym, wielocywilizacyjnym imperium. Wnioski dla USA Implikacje czeczeńskiego konfliktu dla Stanów Zjednoczonych są równie oczywiste. Ze zrozumiałych względów musi nas niepokoić humanitarny aspekt skutków wojny dla Czeczenów. Ale Stany Zjednoczone nie mają żadnych ważnych narodowych interesów w Czeczenii, mają natomiast takowe w Rosji. Dlatego nie zdołamy skutecznie ukarać Rosji, nie ponosząc przy tym wysokich kosztów własnych. Wielu ekspertów od polityki zagranicznej twierdzi, że Stany Zjednoczone powinny podjąć wobec Rosji kilka działań karnych, by zmusić ją do złagodzenia postępowania w Czeczenii. I tak, na przykład, proponuje się wstrzymanie kredytów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, dopóki nie zostanie zakończona wojna, groźbę wyłączenia Rosji z przyszłych spotkań najbogatszych państw świata G-7 albo obniżenie cen ropy, co mogłoby zredukować rosyjskie dochody dewizowe. Tyle że w obecnej sytuacji są to pomysły rażące niedorzecznością i niekonsekwencją. Czeczeńska wojna cieszy się wielkim poparciem rosyjskiego elektoratu, a przez to polityków startujących do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Toteż dopóki akcja militarna rozwija się pomyślnie, dopóty rosyjscy politycy nie rozpoczną wycofywania wojsk ze względu na pohukiwania Zachodu. W Rosji mamy teraz do czynienia z upadkiem demokracji wyborczej, zaś rywalizujący między sobą kandydaci odwołują się do sentymentów nacjonalistycznych. Nawet gdy Rosja wyraźnie przegrywała wojnę w 1996 roku, to odgrywający wówczas czołową rolę gen. Aleksander Lebiedź zdołał wynegocjować porozumienie o wycofaniu się z Czeczenii i przekonać doń rosyjski rząd oraz społeczeństwo. Równie niedorzeczne i szkodliwe dla wiarygodności Ameryki jest ostrzeżenie prezydenta Billa Clintona, że Rosja "zapłaci wysoką cenę", jeśli będzie kontynuowała brutalne ataki na czeczeńskich cywilów. Bo oto mamy kolejny przykład retorycznych popisów tej administracji, które uniemożliwiają innym rządom zrozumienie, co rzeczywiście mówi ona serio. To prawda, że Stany Zjednoczone powinny potępiać humanitarną tragedię w Czeczenii. Ale administracja Clintona winna również pogodzić się z faktem, że jest to konflikt trwający już 200 lat i stanowiący tylko jeden z wielu lokalnych frontów toczącego się obecnie globalnego konfliktu między muzułmanami a niemuzułmanami. W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat. Im szybciej politycy pogodzą się z tą brutalną prawdą, tym szybciej pokój przyjdzie na północny Kaukaz. Samuel P. Huntington jest profesorem Harvard University i autorem głośnej książki "Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego". THE NEW YORK TIMES SYNDICATE
Podczas gdy wojska rosyjskie otaczają, bombardują i zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję. w świecie muzułmańskim brakuje jednego lub dwóch dominujących państw, które utrzymywałyby porządek w społeczności islamskiej i zapobiegały konfliktom między muzułmanami a niemuzułmanami lub pełniły rolę mediatorów w razie powstania takich zadrażnień. Tymczasem konkurujące ze sobą muzułmańskie państwa - szczególnie Iran i Arabia Saudyjska - usiłują rozbudować swe wpływy poprzez udzielanie wsparcia grupom muzułmańskim walczącym z niemuzułmanami. w krajach islamskich rośnie liczba mężczyzn w wieku 16 - 30 lat, którzy zasilają szeregi partyzantów i bojowników. Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat. Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych. W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat. Im szybciej politycy pogodzą się z tą brutalną prawdą, tym szybciej pokój przyjdzie na północny Kaukaz.
"Mistrz i Małgorzata" w Bielsku-Białej Woland, wróć! Henryk Talar jako Piłat (gra także rolę Wolanda) FOT. ANDRZEJ MARIA MARCZEWSKI - Zaczynamy - woła zza reżyserskiego pulpitu Andrzej Maria Marczewski. - Gdzie Mistrz? - Poszedł przymierzyć koronę cierniową - odpowiada inspicjentka i informuje go również, że zachorował aktor, który miał grać Riuchina i Judę. Trudno, jego kwestie będzie mówił reżyser. - O, jest już Mistrz! - O, bogowie moi - odnaleziony aktor wypowiada pierwsze kwestie roli Mistrza. W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Spektaklu, którego premiera przewidziana jest na najbliższą sobotę, 7 lutego. Słynny utwór Michała Bułhakowa przez wielu znawców przedmiotu uważany jest za najważniejszą powieść dwudziestego wieku. W polskich księgarniach rozeszły się już 22 jej wydania. Bielszczanie nie kryją radości, że przedstawienie "Mistrz i Małgorzata", które pierwotnie miało być wystawione w Częstochowie, wraz z byłym dyrektorem tej sceny Henrykiem Talarem, zostało przeniesione do ich miasta. Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu". Czwarte spotkanie Andrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Pełnej wersji powieści, bo fragmenty utworu Bułhakowa wystawiano już wcześniej: Danuta Michałowska w Teatrze Jednego Aktora Estrady Krakowskiej występowała w monodramie "Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano" (1971); adaptacja Piotra Paradowskiego pojawiła się na scenach Katowic (1973), a następnie Wrocławia, Krakowa i Tarnowa; a Krystyny Gonet i Krzysztofa Jasińskiego ("Pacjenci") w Teatrze STU w Krakowie (1976). Sporym rozgłosem cieszyła się też wersja warszawska powieści Bułhakowa w adaptacji i reżyserii Macieja Englerta na scenie Teatru Współczesnego (1987), z kreacją aktorską Mariusza Dmochowskiego w roli Piłata. Obecnie jednak żaden teatr w Polsce nie ma "Mistrza i Małgorzaty" w repertuarze. Premiera polska pierwszej pełnej wersji scenicznej "Mistrza i Małgorzaty" odbyła się 27 kwietnia 1980 r. w Wałbrzychu. Andrzejowi Marii Marczewskiemu udało się przedstawić wszystkie zasadnicze wątki powieści, a nawet oszukać cenzurę i uzupełnić tekst o fragmenty nieobecne w dostępnym wówczas polskim przekładzie. Autorami pierwszego polskiego tłumaczenia byli: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski. Na ten "kanoniczny" przekład reżyser zdecydował się także w Bielsku-Białej, choć zastanawiał się, czy nie przenieść powieści na scenę w nowszym tłumaczeniu Andrzeja Drawicza. - "Mistrz i Małgorzata" stał się dla mnie najważniejszą i ogromnie bliską lekturą, odkąd, jeszcze w czasie studiów, miałem okazję przeczytać drukowany w odcinkach w radzieckim czasopiśmie "Moskwa" oryginał utworu - zdradził reżyser. - Książka jest nie tylko uczciwa, ale i magiczna. Przeszedłem moskiewskim szlakiem przygód bohaterów powieści i śladami jej autora. Miałem okazję rozmawiać z Lubow Biełozierską-Bułhakową, drugą żoną pisarza. Byłem na grobie Bułhakowa, na cmentarzu Nowodiewiczym, gdzie został pochowany niedaleko Czechowa i Stanisławskiego. Na zamalowanych graffiti ścianach klatki schodowej przy ulicy Sadowej 302 można dziś przeczytać inskrypcję: "Woland, wróć!". Reżyser, który na cześć Bułhakowa swojej córce dał na imię Małgorzata, do realizacji "Mistrza i Małgorzaty" powracał jeszcze w teatrach Płocka (1981) i Bydgoszczy (1988). - Wystawiałem już tę sztukę trzy razy i każda z wersji była inna, modyfikowana, bo nie lubię chodzić własnymi tropami - zapewnia Andrzej Maria Marczewski. - Pierwszy mój spektakl w Wałbrzychu trwał pięć i pół godziny. Ten nie przekroczy trzech godzin. Jest to jedyne ograniczenie, które mi narzucił dyrektor Henryk Talar. Podwójny Talar Samemu dyrektorowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja najnowszej inscenizacji przewiduje bowiem nieustanne przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci. Po raz pierwszy główni bohaterowie - pojawiający się to w planie historycznym, to znów współczesnym Bułhakowowi - grani są przez tego samego aktora. Czasy się nakładają, dramatis personae przeistaczają się bezpośrednio na oczach widzów, co zadanie wykonawców czyni szczególnie odpowiedzialnym i trudnym. - Jest to zgodne z tym, co dzisiaj wiemy o równoległych światach, względności czasu i zakrzywionej przestrzeni - mówi reżyser. - Mam nadzieję, że nasze przedstawienie będzie skłaniało do refleksji. Że okaże się ważne dla ludzi myślących, szukających w teatrze czegoś więcej niż tylko wypoczynku i rozrywki. Role Wolanda i Piłata wyznaczają temperaturę spektaklu. Henryk Talar nie ma więc łatwego zadania. Tym bardziej, że w zakończeniu spektaklu obie grane przez niego postacie spotykają się w tym samym miejscu i czasie! Podwójna rola - demonicznego Wolanda i Piłata o umęczonej duszy - jest aktorskim debiutem Talara na bielskiej scenie, której dyrektoruje od początku bieżącego sezonu. Jako reżyser dał się już zresztą poznać publiczności Bielska-Białej. Wystawił "Zemstę" Fredry, zgodnie chwaloną przez recenzentów. Poza Talarem szczególnie ważne role i zadania aktorskie w "Mistrzu i Małgorzacie" otrzymali również: Kuba Abrahamowicz (Mistrz i Jeszua), Kazimierz Czapla (Berlioz i Afraniusz), Bartosz Dziedzic (Iwan Bezdomny i Mateusz Lewita), Barbara Guzińska (Małgorzata i Magdalena), Grzegorz Sikora (Marek Szczurza Śmierć i Azazello). W spektaklu występuje osiemnastu aktorów oraz kilku statystów. W poprzednich wersjach wykonawców było znacznie więcej, ponaddwukrotnie. Ponaddwukrotnie - ponieważ reżyser stworzył bardzo zwartą adaptację, eliminując dodatkowo spore partie tekstu i wiele postaci. Przetarg na urywanie głowy Inscenizator szczególnie ograniczył sceny obyczajowe z rzeczywistości radzieckiej lat 20. i 30., wychodząc ze słusznego założenia, że dziś, po rozpadzie ZSRR i upadku muru berlińskiego, nie wywołują już takich rumieńców emocji, jak w pamiętnych latach osiemdziesiątych. Dzięki temu wyeksponowane zostały wątki Jeszuy i Piłata oraz Mistrza i Wolanda, przez co cała historia zyskała na ostrości i nabrała dodatkowej wagi. Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka Tadeusza Woźniaka, stałego współpracownika reżysera. Jest to na nowo opracowana partytura, w której zawarte są motywy i melodie znane z poprzednich wersji "Mistrza i Małgorzaty" Marczewskiego. Nie po raz pierwszy reżyser współpracuje także z Jerzym Wojtkowiakiem, choreografem z Poznania. Zrobili już razem kilka widowisk i musicali. Bielskie przedstawienie rozegrane zostanie w przestrzeni zdominowanej przez czerń zaprojektowanej przez Tadeusza Smolickiego scenografii i grę świateł. Od stolika reżyserskiego dobiegają szepty. Ustalenia szczegółów scenograficzno-kostiumowych: - Szatę Jeszuy trzeba zmienić - słychać głos Marczewskiego. - To nie może być szpitalna biel. - Złamiemy ją, będzie herbaciana - zgadza się Smolicki. - Rękawiczki Wolanda nie powinny być czerwone. - Dostanie cieliste. - Gazeta! Gazeta musi być ruska. Przygotujcie też paszport i wizytówkę dla Wolanda. W widowisku nie zabraknie spektakularnych atrakcji. Do nich z pewnością będzie należało przemieszczanie się Małgorzaty i świty Wolanda w powietrzu - także nad głowami widzów parteru. Pomocą w tym dziele służyć będzie doglądany przez ekspertów sprzęt alpinistyczny. Na przygotowanie seansu czarnej magii teatr urządził przetarg wśród sztukmistrzów i iluzjonistów. Służyli też pomocą przy dość skomplikowanej scenie odrywania głowy konferansjerowi. Dziennikarze lokalnej prasy dali wyraz przekonaniu, że po tej premierze do teatru trzeba będzie wzywać egzorcystę. Janusz R. Kowalczyk
W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Spektaklu, którego premiera przewidziana jest na najbliższą sobotę, 7 lutego. Słynny utwór Michała Bułhakowa przez wielu znawców przedmiotu uważany jest za najważniejszą powieść dwudziestego wieku. Bielszczanie nie kryją radości, że przedstawienie "Mistrz i Małgorzata", które pierwotnie miało być wystawione w Częstochowie, wraz z byłym dyrektorem tej sceny Henrykiem Talarem, zostało przeniesione do ich miasta. Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu". Andrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji pełnej wersji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Jej premiera odbyła się 27 kwietnia 1980 r. w Wałbrzychu. Reżyser, który na cześć Bułhakowa swojej córce dał na imię Małgorzata, do realizacji "Mistrza i Małgorzaty" powracał jeszcze w teatrach Płocka (1981) i Bydgoszczy (1988). Teraz reżyseruje przedstawienie w Bielsku-Białej. Samemu dyrektorowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja najnowszej inscenizacji przewiduje bowiem nieustanne przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci. W "Mistrzu i Małgorzacie" zagrają również: Kuba Abrahamowicz (Mistrz i Jeszua), Kazimierz Czapla (Berlioz i Afraniusz), Bartosz Dziedzic (Iwan Bezdomny i Mateusz Lewita), Barbara Guzińska (Małgorzata i Magdalena), Grzegorz Sikora (Marek Szczurza Śmierć i Azazello). Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka Tadeusza Woźniaka. Choreografię stworzył Jerzy Wojtkowiak, scenografię - Tadeusz Smolicki.
Barbara Hoff przez lata dyktowała modę polskiej ulicy i pozostała jedną z nielicznych polskich projektantek, które zarabiają na modzie Ciuchy dla ludzi Barbara Hoff od lat nie ujawnia ani przychodów Hofflandu ani nawet wielkości swoich kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje około stu nowych wzorów. FOT. ANDRZEJ WIKTOR ANITA BŁASZCZAK W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski, a przy firmowym stoisku w warszawskim Juniorze stały w pogotowiu nosze dla mdlejących w kolejkach. Dzisiaj kolejek, co prawda, już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji nowe kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Barbara Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie. Niebieskie dżinsy, czarna trykotowa bluzka, czarna skórzana kurtka, zamszowe buty, trochę oryginalnej srebrnej biżuterii. Ciemne, krótko obcięte włosy. Żadnego kreowania aury wielkiej projektantki mody, ekstrawagancji. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Nie lubi też chodzić po sklepach ani oglądać ciuchów. Po co, skoro to, co wisi na wieszakach, to już przeszłość, a ubierać się w to, co będzie modne w następnym sezonie, nie ma sensu - wielu uznałoby to za dziwactwo. Dlatego odzież, nawet buty, kupuje jej mąż. Tych ubrań nie potrzebuje zresztą dużo: męskie dżinsy ("jak pasuje mi jakiś fason, to zaraz wycofują go z produkcji" - wzdycha), trykoty, kurtki - najchętniej skórzane. Może to przesyt modą, którą zajmuje się przez większą część doby. Ideologiczne mini Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Jednak nie bardziej niż wiele młodych dziewczyn. Skończyła historię sztuki, która nadal ją zresztą pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Dlaczego więc nią się zajęła? Tłumaczy, że z przyczyn ideologicznych. - Uważałam, że człowiek, który tu mieszka, myśli o tym kraju, ma obowiązek zrobić coś, co przyda się innym ludziom, rozszerzy ich horyzonty. Byliśmy przecież zupełnie odcięci od zachodu. Pomyślałam sobie, że moda to jakaś możliwość wpuszczenia tutaj trochę powietrza ze świata - mówi Barbara Hoff. Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". Choć nie było żurnali, mało kto jeździł za granicę, jej się jakoś udawało ("Z ogromnym trudem" - dodaje) zdobywać informacje, wiedzieć, co jest modne w świecie. Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Jak zaczęła robić kolekcje? - Zna pani ten kawał? W telewizji bogaty człowiek opowiada, jak doszedł do majątku: "Kupiłem dwa ogórki, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem cztery, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem osiem ogórków, zakisiłem i sprzedałem, potem szesnaście...". "I z tego pan zrobił ten majątek?" "Nie, potem zmarła moja ciocia w Ameryce". Cioci w Ameryce nie miała, ale gdy tam pojechała, zobaczyła, jak się robi masową modę. Do Polski wróciła już z gotowym planem. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu. To tylko eksperyment - Chciałam, żeby było tanie, modne i dla ludzi. Interesowała mnie tylko modna masówka - mówi Hoff. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT (Centralny Dom Towarowy; późniejsze DT Centrum). Zaproponowała więc dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. Zapewnia, że do tego pomysłu przekonała go bez pomocy znajomości czy poręczeń. Inna sprawa, że przecież nie była anonimową osobą, lecz znaną dziennikarką, autorytetem w sprawach mody. Poza tym nie chciała żadnych pieniędzy. Pierwszą kolekcję, 11 tys. sztuk ubrań, wyprodukowała warszawska Cora. I dyrektor CDT, i dyrektor Cory podpisali z nią umowę w ciemno. - To był taki żart z ich strony; że oni w ogóle nie oglądają projektów. Podpisują, a pani Basia niech się męczy - wspomina Barbara Hoff. Sama więc przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. Od razu wybito szyby wejściowe, trzeba było wołać milicję. - Gdy tam przyszłam, zawołali mnie na zaplecze. Ekspedientki płakały, bo im tam kradli, i mówiły, że mnie nie wypuszczą, jeśli nie przysięgnę, że więcej tego nie zrobię. Siedziałam i powtarzałam, że nie mogę przysiąc, bo nigdy nie kłamię - dodaje projektantka. Marek Borowski, wicemarszałek sejmu, który w latach 1969-1983 pracował najpierw w Cedecie, a potem w DT Centrum (jako ekspert ds. ekonomicznych), wspomina, że ówczesnemu dyrektorowi przedsiębiorstwa, Albinowi Kostrzewskiemu udało się przekonać władze do kolekcji Hoff, określając całe przedsięwzięcie modnym wówczas słowem "eksperyment". To miał być eksperyment w handlu - dowieść, że i u nas można produkować na masową skalę ładne, tanie kolekcje. Stał się też eksperymentem w modzie. - Barbara Hoff zaistniała jako pierwsze samodzielne nazwisko w polskiej modzie. To dzięki niej w Polsce zaczęto doceniać coś takiego jak moda, a ulica, zwłaszcza warszawska, dzięki temu, że miała Hoffland, zupełnie inaczej wyglądała - uważa projektant Bernard Hanaoka, który mówi o Hoff jako o "wielkiej damie polskiej mody". Bez złotego tiulu Tłumy przed stoiskiem z kolekcją Hoff utrzymały się także potem, gdy przeniesiono je do nowo otwartego Juniora. Po ciuchy od Hoff przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski - stojąc godzinami i mdlejąc w długich kolejkach. W pogotowiu obok czekały nosze. Viola Śpiechowicz, projektantka mody i współwłaścicielka firmy Odzieżowe Pole, wspomina, że przyjeżdżała z Łodzi ubierać się w Hofflandzie. - Barbara Hoff miała bardzo duży udział w rozwoju polskiej mody. Dowiodła, że jest możliwe kreowanie u nas mody. Być może to właśnie dzięki niej podjęłam decyzję, żeby zająć się tym samym - mówi Śpiechowicz. W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska. Doszły do wniosku, ze skoro jest amerykański Disneyland dla dzieci, to będzie polski Hoffland dla młodzieży. Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Barbara Hoff omijała zjednoczenia, rozdzielniki, przydziały, komisje, które siedziały, oglądały projekty i decydowały, czy to się nadaje do sklepu. Być może, udawało się to dlatego, że przez pierwszych 13 lat swoje kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki "Przekroju". Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum. Cały czas jednak pracowała tak, jak się to robi na świecie: prosto od producenta do sklepu. - Sukces Hofflandu polegał też na tym, że działaliśmy tak, jak teraz to się robi, zgodnie z zasadami wolnego rynku - podkreśla Hoff, która i obecnie, i wtedy sama wszystkiego pilnowała. - To genialny człowiek. Była nie tylko projektantką, ale i zaopatrzeniowcem; pilnowała sprzedaży, badała popyt, jeździła po fabrykach, stała dyrektorom nad głową i wyciągała tkaniny, pilnowała, aby ci, którzy mieli szyć, szyli jak trzeba - wspominają Marek Borowski. Jej klientki pamiętają, że w Hofflandzie zawsze coś można było kupić, nawet w czasach pustych półek początku lat 80. - Nie wymyślam nierealnych cudów. Próbuję coś zrobić z tego, co jest, zamiast siedzieć i płakać, że nie realizują moich projektów, bo ja chcę złoty tren z tiulu, a mam ścierkę. I ze ścierki coś można ukręcić. W Polsce nigdy nie było tak, że nie można było nic zdobyć - mówi Barbara Hoff - Jestem bardzo uparta; tak długo bombardowałam, że w końcu mi się udawało. Sama się teraz zastanawiam, jak ja tego dokonywałam, bo przecież tych ciuchów było strasznie dużo - . Podkreśla, że nie miała żadnych przywilejów. Nie dostarczała przecież mody dla działaczy partyjnych i ich żon, nie robiła pokazów w radzieckiej ambasadzie. A niektórzy robili. Ona ubierała ulicę. - Chciałam tylko, żeby ludzie mieli się w co ubrać, i to była moja cała ideologia. To tak, jakbym piekła chleb - porównuje. Utrzymać niskie ceny Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - ze sztandarową Modą Polską na czele - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. W 1997 r. "Gazeta Stołeczna" informowała, że w Hofflandzie na pewien czas wróciła nawet społeczna lista: trzeba było zapisać się, aby kupić modne czarne długie sukienki-koszulki. Codzienne dostawy sprzedawały się w kilka minut. Dziś szybko znika z wieszaków kolekcja z modnego lnu. - Ubrania w Hofflandzie rozchodzą się jak ciepłe bułeczki -uważa Katarzyna Górecka, rzecznik sprywatyzowanych w 1998 r. DT Centrum SA. O wielości sprzedaży, dochodach Hofflandu nie chce mówić ani ona, ani Barbara Hoff, która konsekwentnie od lat nie ujawnia nawet wielkości kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje ok. 100 wzorów. Szyje tysiące sztuk. To daleko do skali produkcji z lat 70. i 80., gdy w Hofflandzie sprzedawano dziesiątki tysięcy egzemplarzy popularnych modeli, ale i tak dużo. Tak jak wtedy Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. Nie założyła jednak własnej firmy, chociaż władze DT Centrum proponowały jej taki układ. - Ja nie jestem business woman, nie mam sklepu. Gdybym chciała robić pieniądze, to może bym w ciuchach nie robiła - mówi. Tak jak przedtem, nadal jest pracownikiem DT Centrum, choć dostaje też honoraria za projekty swoich kolekcji. Ciągle też ma dużą samodzielność - cała sprzedaż w Hofflandzie musi być z nią uzgadniana. Ma biuro, gdzie poza nią pracują jeszcze tylko dwie osoby i jej asystentka. Podkreśla, że Hoffland jest dochodowy. Prywatny właściciel DT Centrum (holenderska grupa Eastbridge) nie utrzymywałby przecież przynoszącego straty działu. A Hoffland nie tylko wciąż jest, ale się rozwija: jego filie otwarto w wyremontowanych Galeriach Centrum w Szczecinie i we Wrocławiu. Z tego akurat Barbara Hoff nie jest specjalnie zadowolona. Nie ma czasu tam jeździć, a sama lubi wszystko sprawdzić. Do warszawskiego Hofflandu zagląda w każdej wolnej chwili: zmienia kompozycje stoiska, przewiesza ciuchy na wieszakach, doradza klientkom. - Od kilku osób usłyszałam, że po raz pierwszy spotkały taką pomocną ekspedientkę - śmieje się Barbara Hoff. Uważa, że to konieczne; ciuchy to bardzo skomplikowany biznes. - Trzeba pilnie śledzić, co idzie a co nie; nie można pozwolić by za długo leżały na ladzie. Co można zrobić z sukienkami, które wychodzą z mody? Wyprzedaż? Przecież wokół pełno bazarów, lumpeksów z niskimi cenami. - Nie ma już takiego głodu ciuchów jak przed laty. Jeśli komuś ciuch się nie podoba, to nawet za 5 zł go nie kupi - uważa Barbara Hoff. Jej recepta na sukces w modzie: tanio, na czasie i dla ludzi, sprawdza się nadal. Co prawda, teraz trudniej utrzymać niskie ceny. Drożeje transport. Coraz częściej kolekcje Hofflandu szyte są z importowanych tkanin, bo ubywa krajowych producentów. Lepsze materiały są drogie - np. modny teraz len. Kiedyś było kilkadziesiąt fabryk lnu, teraz zostały cztery, które muszą płacić cło na sprowadzany z zachodu surowiec, co bardzo podwyższa koszty. - Co mam robić, gdy modne są długie spódnice - szyć mini, żeby było tanio? - irytuje się Barbara Hoff. Problemy są też z szyciem; padają spółdzielnie, państwowe fabryki, które z nią współpracowały. Te, które zostały, zwykle ratują się szyciem na zlecenie zachodnich kontrahentów. Likwidują wzorcownie i nie mogą już przygotowywać własnych projektów. Inne są zbyt daleko. Dla Barbary Hoff takie szycie na odległość jest niemożliwe - przecież sama musi wszystkiego dopilnować. Zdobyć ulicę Barbara Hoff przyznaje, że po 1989 roku pomyślała sobie, że skoro system padł, to jej misja już się skończyła. Ma mnóstwo pomysłów, chciałaby dużo rzeczy napisać, bo uważa, że tak naprawdę to marnuje swój talent literacki. Ale przez lata polubiła zawód projektanta. Do Hofflandu przychodzili ludzie, którzy mówili, że w zalewie tandety tylko tu mogą znaleźć coś z gustem i niedrogiego. Miała też zakłady, które dla niej pracowały. No, i zawsze trochę lubiła walczyć. - To zabawne, że w tym całym otoczeniu, konkurencji firm zachodnich moja kolekcja wciąż się dobrze sprzedaje - nie kryje satysfakcji Barbara Hoff. Nie organizuje pokazów (jej zdaniem, nie zwiększają sprzedaży) ani nie reklamuje Hofflandu. Przypomina, że Benetton, mimo drogich kampanii reklamowych, nie odniósł sukcesu w Polsce. Jak jej się to udaje? - To moja wiedza, moje know-how, nie sprzedam tego tak łatwo - podkreśla Hoff. W opinii Bernarda Hanaoki Barbara Hoff jest osobą, która potrafi znakomicie wychwycić to, co w modzie najważniejsze; ma ten nadzwyczajny puls mody. Takie wyczucie miała Coco Chanel. Według niego, Barbarze Hoff udało się to, co osiąga niewielu projektantów: zdobyła ulicę, dotarła ze swymi kolekcjami do mas. - Jej kolekcje są kwintesencją mody ulicy. A to stawia Hoff w gronie najlepszych światowych projektantów - uważa Hanaoka. Sama Barbara Hoff mówi, że po prostu chce robić rzeczy z sensem. - Gdyby to wisiało bez potrzeby, to byłoby bardzo przykre. W tych ciuchach jest dużo pracy: ktoś siedział, szył, garbił się i męczył. Okropna robota to szycie. I potem to wszystko ma być wyrzucone, przecenione na złotówkę? To bez sensu. Po co robić jakieś chały? Jeśli robić ciuchy, to tak, aby ktoś je nosił i czuł się w nich szczęśliwy. -
W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski. Dzisiaj kolejek już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Barbara Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Skończyła historię sztuki. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Dlaczego więc nią się zajęła? Tłumaczy, że z przyczyn ideologicznych. Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu. - Chciałam, żeby było tanie, modne i dla ludzi. Interesowała mnie tylko modna masówka - mówi Hoff. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT. Sama przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP. Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Barbara Hoff omijała zjednoczenia, rozdzielniki, przydziały, komisje, które siedziały, oglądały projekty i decydowały, czy to się nadaje do sklepu. - Sukces Hofflandu polegał też na tym, że działaliśmy tak, jak teraz to się robi, zgodnie z zasadami wolnego rynku - podkreśla Hoff, która i obecnie, i wtedy sama wszystkiego pilnowała. - Nie wymyślam nierealnych cudów. Próbuję coś zrobić z tego, co jest - mówi Barbara Hoff - Jestem bardzo uparta; tak długo bombardowałam, że w końcu mi się udawało. Podkreśla, że nie miała żadnych przywilejów. - Chciałam tylko, żeby ludzie mieli się w co ubrać, i to była moja cała ideologia. Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. Nie założyła jednak własnej firmy, chociaż władze DT Centrum proponowały jej taki układ. Jej recepta na sukces w modzie sprawdza się nadal. Barbarze Hoff udało się to, co osiąga niewielu projektantów: zdobyła ulicę, dotarła ze swymi kolekcjami do mas. Sama Barbara Hoff mówi, że po prostu chce robić rzeczy z sensem.
Najbardziej nośne hasła kampanii wyborczej wskazują na wyrastanie nowej siły społecznej Elektorat w poszukiwaniu reprezentacji JANUSZ A. MAJCHEREK Względne, ale wyraźne kariery polityczne dwóch ugrupowań dopiero niedawno zawiązanych - Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości - pokazują rozmiar społecznego zapotrzebowania na głoszone przez nie obietnice i propozycje: poszerzenia obywatelskiej partycypacji demokratycznej, zmniejszenia obciążeń podatkowych i zapewnienia osobistego bezpieczeństwa. To oczekiwania warte zauważenia i rozważenia, i wcale nie tak rozbieżne, jak się pozornie wydaje. W społecznej ocenie polskie życie polityczne jest nadmiernie upartyjnione, a partie są zoligarchizowane, opanowane przez etatowy aparat i podporządkowane toczonej wewnątrz niego grze sił (opierającej się na frakcjach, parytetach, udziałach, modułach czy algorytmach). Deficyt obywatelskiej partycypacji wynika oczywiście nie tylko z tego i dotyka nie tylko młodej demokracji polskiej - bezpośrednie zaangażowanie polityczne jest niewielkie także w krajach, w których jest ona ugruntowana. Jednak środki zadeklarowane przez Platformę Obywatelską w celu przeciwdziałania temu zostały przyjęte z aplauzem. Jedną z form przeciwstawienia się partyjnym elitom i zwiększenia obywatelskiej aktywności stały się prawybory, drugą mają być bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Do tego dochodzi hasło odbiurokratyzowania państwa przez ograniczenie liczebności organów przedstawicielskich i zmniejszenie wpływu rozmaitych instytucji państwowych na życie publiczne. Pierwsze przymiarki Na razie z projektów tych praktyczne zastosowanie uzyskały prawybory kandydatów do parlamentu. Mimo rozmaitych zakłóceń (które zresztą ukazały mechanizmy manipulacji dokonywanych przez partyjnych działaczy, co potwierdziło słuszność skierowanych przeciw nim działań) eksperyment ten został oceniony względnie pozytywnie, jako ożywczy dla polskiej demokracji. Zaktywizował i przyciągnął do Platformy dziesiątki tysięcy wyborców, podtrzymując wysokie poparcie dla tej nowej inicjatywy politycznej i dając do myślenia jej bardziej zrutynizowanym rywalom. Bezpośrednie wybory zwierzchników samorządowej władzy wykonawczej, zredukowanie i odpartyjnienie administracji publicznej oraz wprowadzenie niskiego podatku liniowego to pomysły, które będą musiały na realizację poczekać dłużej, lecz pokazują, ku jakim wychodzą oczekiwaniom: większego uzależnienia władzy od obywateli oraz zmniejszenia jej ingerencji w ich życie, pracę i osobiste dochody. Wysokie poparcie dla Platformy wskazuje, że są to oczekiwania niemałej części społeczeństwa. Swoista, niespodziewana kariera braci Kaczyńskich i ich inicjatywy politycznej, nazwanej równie sugestywnie i adekwatnie jak niezręcznie "Prawo i Sprawiedliwość", pokazała z kolei, jak silne jest społeczne oczekiwanie obiecywanej przez nich poprawy bezpieczeństwa osobistego i publicznego. Opierając się na tym jednym praktycznie tylko haśle, PiS osiągnęło w sondażach, po kilku zaledwie tygodniach istnienia, pozycję porównywalną z partiami obecnymi w politycznym obiegu od lat. Sprawne państwo wyemancypowanych obywateli Na pozór projekty i obietnice PO oraz PiS, a zatem lokowane w nich społeczne nadzieje i oczekiwania, są niespójne lub wręcz wzajemnie sprzeczne. Poprawa bezpieczeństwa wymaga zwiększenia zarówno ingerencji odpowiedzialnych za nie instytucji w życie publiczne, a niekiedy i prywatne (większa kontrola i penetracja przez policję), jak i nakładów finansowych, co kłóci się z tendencją do ograniczania wpływu państwa i zmniejszania podatków. Zaostrzenie walki z przestępczością to deklaracja twardej władzy, nieoglądającej się na obywatelskie zastrzeżenia i mało wrażliwej na wymogi proceduralnej legitymizacji swoich poczynań. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w toku i wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo - swoją fiskalną zachłannością - albo bandyci - swoją bezkarną brutalnością. Mając swój osobisty dorobek, nie życzą sobie, by efekty ich pracy zostały zmarnowane przez zbiurokratyzowane i nastawione na redystrybucję państwo, opanowane przez partyjne kliki czy - tym bardziej - kryminalne gangi i mafie. Będąc ludźmi ekonomicznie samodzielnymi, nie potrzebują państwa opiekuńczego, lecz takiego, które zapewni obywatelom osobiste i publiczne bezpieczeństwo, co należy przecież do jego najważniejszych zadań. Są wyemancypowani ideowo i światopoglądowo, dlatego nie chcą w polityce doktrynerstwa i moralizatorstwa, lecz rozwiązywania praktycznych problemów, oczekują od polityków partnerstwa i służby, a nie paternalizmu i łaski. Domagają się państwa silnego i sprawnego, lecz ograniczonego do kilku kluczowych dziedzin i poddanego obywatelskiej kontroli. Inaczej mówiąc: jest to zestaw oczekiwań nowej klasy średniej, będący przeciwieństwem klientowskiego i rewindykacyjnego nastawienia rozmaitych "sierot po PRL". Bezpieczeństwo osobiste i publiczne zamiast socjalnego Te postulaty i oczekiwania zostały dostrzeżone także przez innych polityków. Najszybciej zareagowała Unia Wolności, która niedawne nawoływania o większą wrażliwość społeczną zamieniła na obietnice zbudowania silnego państwa dzięki silnej klasie średniej. Propozycja ta może się jednak okazać spóźniona, skoro program taki inni zaczęli głosić wcześniej. Poparcie dla PO jest przecież w dużej mierze wynikiem rozczarowania się Unią. Część politycznych i intelektualnych elit pomstuje na populistyczny i demagogiczny charakter obietnic obniżenia podatków, powściągnięcia publicznej biurokracji czy zaostrzenia walki z przestępczością, nie chcąc uznać krachu dotychczasowej polityki karnej, socjalnej i kadrowej państwa. Na wyzwania te na razie głusi wydają się politycy SLD, pławiący się w wynikach sondaży. Dostrzegając rosnące oczekiwania w zakresie bezpieczeństwa osobistego i publicznego, Leszek Miller zaproponował ułatwienie obywatelom dostępu do broni palnej. W istocie potwierdza to jednak całkowitą odmienność oferty SLD, zgodnie z którą opiekuńcze państwo zajmie się potrzebami materialnymi i poprawą warunków socjalnych obywateli, natomiast bezpieczeństwo mieliby sobie zapewnić sami. Według tej koncepcji państwo jest od bezpieczeństwa socjalnego, a nie osobistego, dlatego ma rozszerzać redystrybucję, a nie usprawniać policję, i zwiększać wydatki socjalne, a nie zmniejszać podatki. Pewne jest, że właśnie ta oferta ma obecnie większe powodzenie i w najbliższych wyborach zwycięży. Dlatego o propagandowych i sondażowych sukcesach Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości można mówić tylko jako względnych. Gdyby to one jednak zapowiadały kierunek ewolucji opinii publicznej w Polsce, to być może już w następnej kadencji program ich okaże się równorzędnym partnerem w wyborczej rywalizacji z socjalnymi obiecankami. Jest elektorat, nie ma zaplecza Do tego jednak potrzebne byłoby szerokie, ale spójne zaplecze polityczne. Platforma Obywatelska jeszcze takiego zasięgu nie ma, a ze spójnością może mieć już wkrótce problemy, bo formuła obywatelskiego pospolitego ruszenia grozi podobnymi kłopotami organizacyjnymi, jakie przeżyła AWS. Ugrupowanie braci Kaczyńskich natomiast oparte jest na jednym tylko haśle, oni sami ogarnięci są obsesjami, a w sprawach ekonomicznych - tak istotnych dla elektoratu klasy średniej - prezentują, wraz ze swoim otoczeniem, poglądy iście księżycowe. Byłoby cudem, gdyby PiS okazało się w tym kształcie czymś więcej niż kolejną polityczną efemerydą obu bliźniaków. Jest więc pewien spójny program, dla którego obywatelskie poparcie można obecnie szacować na ok. 25 proc. aktywnego elektoratu, z tendencją rosnącą. Brakuje ciągle jednolitej i silnej dla niego reprezentacji politycznej, zwłaszcza gdyby UW oraz PiS nie pokonały wyborczego progu. Platforma Obywatelska jest wciąż formacją zbyt młodą i nieprzewidywalną, by można ją uznać za zdolną do samodzielnego przejęcia tej roli i efektywnego wywiązania się z niej. Samo pojawienie się i błyskotliwa kariera PO stanowią jednak ważny i wyraźny symptom przemian zachodzących w polskim elektoracie i wyłaniania się z niego nowych grup, odmiennych od dotychczasowej klienteli partyjnej. -
Na pozór obietnice PO oraz PiS są niespójne lub sprzeczne. W istocie jest to jednak zespół kilku spójnych postulatów i oczekiwań, które wyrażają potrzeby coraz bardziej znaczącej grupy społecznej. To ci, którzy w wyniku kilkunastoletniej już transformacji coś swoją pracą, inicjatywą i wysiłkiem osiągnęli, a teraz nie chcą, by pozbawiło ich tego państwo.
ROSJA Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom. Zwrot ku Azji PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej. Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem. W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow. Rozczarowanie Zachodem Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej. Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju". Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu. Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej. W stronę Chin Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA. Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego". Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy. Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne. Uzbrajanie sąsiada Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS. W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia. Nieśmiałe ostrzeżenia Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji. Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie. Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu.
wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA. kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała niektóre założenia projektu dokumentu "Obraz Rosji". będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej.. Jedno z głównych założeń głosi, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA. Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie. porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun. Pekin przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie. dziennik "Kommersant Daily" poinformował, że Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony.
Zaufanie jest konieczne do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych Korupcja przeciw wolności RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI MACIEJ ZIĘBA OP Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej i za otrzymane przywileje używającym armii do ochrony partyjnych interesów? Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów: wstępnych - do liceum, na wyższą uczelnię, na aplikaturę, a także końcowych - matury i magisterium; w którym plagiat staje się formą robienia kariery, a pracę doktorską zamawia się w spółdzielniach fachowców z dostawą do domu? Czy może istnieć państwo, w którym terapia, a nawet diagnoza, zależy od kolekcji wręczonych lekarzowi załączników; w którym telewizja publiczna oraz radio służą promowaniu partyjnych notabli, a prywatni nadawcy dobrze wiedzą, że "niewidzialną ręką" rynku sterują na tyle widzialni funkcjonariusze, by nie było wątpliwości, w której puli są nagrody, a w której kary? Czy może istnieć państwo, w którym lokalnym politykom mecenasują lokalni mafiosi, a za nominację do rady nadzorczej wymagana jest wyłącznie ślepa wierność mocodawcy? Czy możliwe jest istnienie państwa, w którym koncesja oraz ulgi i taryfy służą do pomnażania fortun dobrze ustawionych i lepiej poinformowanych? Czy może istnieć państwo, w którym o organach ścigania szary obywatel mówi ze wzruszeniem ramion lub z pogardą i w którym Temida nie może być ślepa, bo stale musi zajmować się czytaniem zwolnień lekarskich? Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć. Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zaufanie W takim jednak państwie nie może istnieć ani wolność, ani społeczeństwo obywatelskie. Jak bowiem słusznie przed stu pięćdziesięciu laty zauważył lord Acton, korupcja jest o wiele lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem, ale wiedzie do tego samego celu: niszczy wolność. Korupcja bowiem wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć". I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom i dostawcom, maklerom oraz dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji: szkół i policji, systemu opieki zdrowotnej, mediów czy też giełdy. Wybitny politolog z Harvardu Samuel Huntington słusznie podkreśla wielkie społeczne koszty nieufności. Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje też wzajemnej lojalności w sferze społeczno- -politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Ich kultura polityczna jest nacechowana podejrzliwością, zawiścią i skrywaną lub jawną wrogością wobec każdego, kto nie jest członkiem rodziny, wioski lub plemienia. I dodajmy: partii lub koterii. Życie społeczne w wolnym społeczeństwie, przy wolnorynkowej gospodarce i demokratycznej polityce opiera się na elementarnym zaufaniu. Każda instytucja, ekonomiczna oraz polityczna, a także szkoła i szpital, samorząd i Kościół, musi być ufundowanana wzajemnym zaufaniu wolnych obywateli. Tę, wydawałoby się, oczywistość odkrywają dzisiaj od nowa teoretycy wolnego społeczeństwa. Jak słusznie zauważa inny znany harwardzki politolog Francis Fukuyama: Jeżeli instytucje demokratyczne i wolnorynkowe mają właściwie pracować, to muszą współistnieć z nowoczesnymi kulturowymi normami, które zabezpieczają właściwe ich funkcjonowanie. Prawo, kontrakt i ekonomiczna racjonalność dostarczają koniecznych, lecz niewystarczających podstaw stabilności i dobrobytu społeczeństw postindustrialnych. Podstawy te muszą również być umacniane przez wzajemność, zobowiązania moralne, obowiązek względem wspólnoty i zaufanie, a te są raczej rezultatem obyczajowych norm niż racjonalnej kalkulacji. Nie są one więc anachronizmem w nowoczesnym społeczeństwie, lecz raczej warunkiem sine qua non powodzenia tych drugich. Minimum etyczne Zaufanie i zobowiązanie moralne są wstępnym założeniem koniecznym do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych. Ta łatwa do racjonalnego uzasadnienia i empirycznego potwierdzenia teza Fukuyamy implikuje, że bez nich wolne, suwerenne społeczeństwo nie może istnieć. Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość, gwarantujące równość podmiotów i dotrzymywanie kontraktów, są absolutnie i bezwzględnie konieczne do życia wolnego społeczeństwa. Tu kończy się już dyskusja o pluralizmie oraz tolerancji, bo bez owych czynników nie może w ogóle istnieć wolne społeczeństwo. Paradoksalnie więc moralność nie jest teoretycznym wymysłem myślicieli, skutecznym wybiegiem pedagogów ani też kaznodziejskim frazesem. Nie jest też pancerzem niszczącym wielobarwność życia ani gorsetem krępującym ludzką wolność. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Pozwolę sobie zacytować wybitnego francuskiego politologa (notabene dosyć nieprzychylnego chrześcijaństwu) Marcela Gaudeta: Cała krytyka moralności polegała na złudzeniu, że doskonale wiadomo, do czego moralność służy, że jest to pewien rodzaj odgórnego narzucania porządku, obłudna metoda sprawowania władzy, narzędzie normalizowania jednostek. Przez dłuższy czas poprzestawano na takim uproszczonym podejściu ipso facto uzasadniającym krytykę. Obecnie dostrzegamy, że moralność wiąże się z całkiem innym problemem, że chodzi o współistnienie z drugim człowiekiem. Z tego tytułu moralność pełni zasadniczą funkcję w życiu zbiorowym, na przykład w funkcjonowaniu państwa. Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swych funkcjonariuszy. Jeśli ci funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a powtórzmy: żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Prawo nie jest w stanie uregulować wszystkiego. Gdy nie ma spontanicznie uwewnętrznionych zasad, dzięki którym, nie pytając o to, wiemy, czego możemy oczekiwać ze strony drugiego człowieka, każde spotkanie z tym drugim rodzi lęk. W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. W skorumpowanym państwie bardzo łatwo można założyć fundację "Nieprzekupni" i obsadzić ją swoimi funkcjonariuszami albo nasłać parę kontroli na zasłużoną wielce dla walki z korupcją Transparency International, zamknąć ją i chwilę później otworzyć International Transparency Ltd. Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Powtórzmy jeszcze raz za Gaudetem: Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swoich funkcjonariuszy. Jeśli funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Verbo et exemplo Z ankiety "Studenci prawa o swojej przyszłości zawodowej" wynika, iż co czwarty student uważa, że do celu dążyć należy nawet po trupach, 50 procent studentów piątego roku prawa nie miałoby żadnych oporów wobec wręczania łapówki, a połowa świadczyłaby nieprawdę, jeśli miałoby to pomóc załatwić sprawę zleconą przez klienta. Ten jeden przykład, a każdy zna ich zapewne tysiące, wskazuje, że w Polsce konieczna jest totalna wojna z korupcją. Nie nowe akty prawne i przepisy karne są najważniejsze. Pierwsza linia frontu walki z korupcją to wychowanie, formowanie moralnej wrażliwości i odpowiedzialności, za które przede wszystkim odpowiada rodzina, szkoła oraz Kościół, a także stowarzyszenia młodzieży, kluby i im podobne organizacje, wspierane jedynie przez państwo, samorządy oraz fundacje. Chodzi o formowanie, wychowywanie verbo et exemplo, słowem i przykładem. Nadal dewastacja moralności w jej społecznym wymiarze, jako spuściźnie po PRL, a poniekąd również po okupacji oraz zaborach, szaleńczo utrudnia tę walkę. Jeśli ongiś dziecko słyszało w domu "z państwowego nie wziąć to tak, jak ze swego dołożyć", to dzisiaj słyszy "pierwszy milion trzeba ukraść". Jeśli słyszało ongiś w domu "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy", to dzisiaj usłyszy "wszyscy tak robią", gdy chodzi o danie łapówki bądź podatkowe oszustwo. Szanse Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę. Pierwszy znany dokument dowodzący dokonania przekupstwa pochodzi z Asyrii sprzed pięciu tysięcy czterystu lat. Pierwsza znana książka poświęcona zjawisku korupcji, nosząca tytuł "Art Chase hastra", została napisana dwa tysiące lat temu przez ministra hinduskiego króla Kautia. Korupcja jak hydra - rozrasta się i odradza. My, chrześcijanie, uważamy, że po grzechu pierworodnym natura ludzka, niestety, jest podatna na korupcję, jest coruptibilis. Nieodżałowanej pamięci Kisiel mawiał, że każde społeczeństwo można podzielić na złodziei, policjantów i okradanych i dlatego wszystko jest sprawą proporcji. O społeczeństwie obywatelskim decydują nie skorumpowani urzędnicy, ale liczba urzędników nieskorumpowanych, liczba nieprzekupnych polityków i lekarzy, obiektywnych dziennikarzy, uczciwych prokuratorów i przedsiębiorców. Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce bardzo aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Korupcja w sposób oczywisty łamie siódme, ósme i dziesiąte przykazanie dekalogu, a więc uniwersalne podstawy kultury judeochrześcijańskiej, wykraczającej również poza ściśle religijne wymiary życia społecznego. Właśnie dlatego, że korupcja, łamiąc elementarny porządek moralny, jak nowotwór pasożytuje, a potem nieuchronnie niszczy społeczeństwo obywatelskie, walka z nią we wszelkich jej przejawach i fazach jest podstawowym wyzwaniem stojącym przed III Rzecząpospolitą. Czy walkę tę uda się wygrać? Mam wciąż taką nadzieję. Jeśli nie, pozostaje nam jedynie pocieszać się za lordem Actonem, że korupcja jest jednak "lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem". Autor jest prowincjałem dominikanów w Polsce. Tekst, wygłoszony w czasie konferencji "Wolność informacji a przejrzystość i odpowiedzialność" zorganizowanej pod auspicjami Centrum im. Adama Smitha zostanie opublikowany w książce "Klimaty korupcji".
Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje wzajemnego zaufania między obywatelami, wzajemnej lojalności w sferze społeczno-politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności. Można ustanowić prawa, ale państwo może działać dzięki moralności swych funkcjonariuszy.
ROZMOWA Alpha Oumar Konare, prezydent Mali Kończy się czas bezkarnego polowania JAKUB OSTAŁOWSKI Afryka to kontynent, z którym ma się niewesołe skojarzenia. Oglądając migawki telewizyjne, widzimy chaos w Kongu, brutalne walki klanowe w Somalii, mordy etniczne w Rwandzie i Burundi. Wojny domowe, uchodźcy, klęska AIDS, wielkie zadłużenie, bieda - te słowa od lat niezmiennie kojarzą się z Afryką. Dlaczego tak się dzieje? Ma pan rację, oglądając telewizję, przeciętny mieszkaniec globu widzi, że w Afryce są tylko problemy. Nie mam nic na usprawiedliwienie tej smutnej rzeczywistości. To się rzeczywiście dzieje, to nie jest film fabularny. Na kontynencie giną ludzie, giną plemiona i całe narody. My, w Afryce, bolejemy nad tym. Nie jest to jednak cała prawda o tym kontynencie. Jeśli spojrzeć na mapę Afryki, to widać kraje, w których zwyciężyła demokracja, gdzie jest postęp społeczny i gospodarczy, gdzie udało się w drodze dialogu i porozumienia wypracować kompromisową formułę zarządzania państwem. ... Wiem. Wiem, że racja jest po pana stronie, kiedy kiwa pan głową z niedowierzaniem... Nie z niedowierzaniem, tylko dlatego, że państwa, o których pan mówi, można policzyć na palcach. Jeśli by je wymienić, są to: Botswana, pański kraj, może Namibia i od niedawna Mozambik. Chyba nikogo nie pominąłem? Na czele reszty krajów - prawie czterdzieści lat po uzyskaniu niepodległości przez większość państw afrykańskich - stoją dyktatorzy, łamiący prawa człowieka, zabijający przeciwników politycznych, używający siły do rozwiązywania sporów z sąsiadami. Jak pan i inni demokratycznie wybrani szefowie państw możecie to tolerować, spokojnie patrzeć jak np. w Kongu nowy prezydent Laurent Kabila, który trzy lata temu obalił dyktatora Mobutu Sese Seko, gnębi opozycję i stosuje przemoc, niewiele się różniąc od swego poprzednika? Na szczycie Organizacji Jedności Afrykańskiej w lipcu tego roku w Algierze szefowie państw i rządów potępili wszystkich dyktatorów. Wezwali do bojkotu krajów przez nich rządzonych. Zaapelowali do unikania siły jako metody rozwiązywania sporów politycznych i do dialogu między opozycją i władzą. Stało się tak po raz pierwszy od narodzin OJA. A co pan sądzi o przywódcy Libii? Rządzący tym krajem od 30 lat pułkownik Muammar Kadafi jest często kojarzony z aktami terroru czy też łamaniem prawa międzynarodowego. Jednak na jego zaproszenie we wrześniu przybyli do Trypolisu przywódcy niemal wszystkich państw afrykańskich, a pułkownik zaproponował powstanie enigmatycznego tworu: Stanów Zjednoczonych Afryki. Czy pan był na tym spotkaniu? Tak, byłem w Trypolisie. Libia rzeczywiście przez wiele lat finansowała działania różnych grup politycznych i organizacji działających, mówiąc delikatnie, nie zawsze zgodnie z prawem. Takie działania, jak stosowanie terroru, stanowczo potępiam. Jednak przywódca Libii zrozumiał swój błąd i zerwał z niechlubną przeszłością. Jest to godne szacunku i dlatego tak liczna obecność na uroczystościach 30-lecia rządów pułkownika Kadafiego wielu najwyższej rangi polityków, nie tylko z Afryki. Uważam, że idea pułkownika budowy nowej, żyjącej w pokoju Afryki, ze względu na doskonałe kontakty Libii z Burundi, Rwandą, Sierra Leone, Liberią i innymi krajami oraz ze względu na potencjał gospodarczy, jakim Libia dysponuje, ma szanse realizacji w wielu konkretnych przypadkach. Afryka nie potrafi, czy nie chce znaleźć drogi wyjścia z kryzysu, w jakim jest pogrążona? A może czeka na to, że problemy rozwiąże ktoś z zewnątrz? W Belgii, Francji, Republice Południowej Afryki są ludzie, którzy mówią, że być może - proszę się nie obrazić - najlepszym lekiem na afrykańską chorobę jest powrót byłych kolonizatorów. To kompletna bzdura. Powrót kolonizatorów jest niemożliwy. Oni sami najlepiej zdają sobie z tego sprawę. Kończy się też czas bezkarnego polowania - jak ja nazywam rabunkową eksploatację afrykańskich bogactw naturalnych. Przecież za wieloma konfliktami na pozór etnicznymi czy też sąsiedzkimi stoją niektóre demokracje zachodnie, a jeszcze częściej wielkie ponadnarodowe korporacje i koncerny. Afrykanie dojrzeli już do zmian w podejściu świata do Afryki, dojrzewa też pomału na kontynencie demokracja... A więc jest pan optymistą, jeśli chodzi o przyszłość Afryki? Tak. Obserwując zmiany, prawda, że powolne, dochodzę do wniosku, że wszystko jeszcze przed Afrykanami. Mnogość zasobów surowcowych, bogate ziemie, obfitość lasów i wszelkiej roślinności daje nam wielką przewagę nad innymi kontynentami, nieporównanie bardziej zniszczonymi przez cywilizację. Na końcu tego wieku Afryka nie prezentuje się najlepiej, ale już na początku nowego millenium pokaże inne oblicze. Jest pan muzułmaninem. Nie tylko Afrykę coraz częściej dotykają konflikty o podłożu religijnym. Wojujący islam, ostatnio w Dagestanie, zdaje się zagrażać stabilności i pokojowi także poza kontynentem afrykańskim? Jak pan ocenia tzw. islamskie zagrożenie, czy jest to tylko wymysł, czy też realna groźba dla przyszłości Afryki i świata? Kto używa islamu do walki politycznej, popełnia wielką zbrodnię. Ale ja się pytam: kto rozpętał demony islamskiego terroryzmu, skąd pochodzą pieniądze, jakie wielkie państwo rozpoczęło wspieranie fanatyków religijnych w Afganistanie? W sąsiadującej z Mali Algierii toczy się wojna domowa, gdzie zginęło ponad 100 tysięcy ludzi. Czy nie zagraża to pana krajowi? W Mali żyjemy jak normalni ludzie. Religia nie służy do celów politycznych. Nie ma też fanatyków religijnych. Na razie. Jaka pana zdaniem winna być polityka wielkich mocarstw i organizacji międzynarodowych wobec Afryki? Prezydent Bill Clinton w ubiegłym roku odbył wielką podróż do Afryki. Czy to był tylko gest? USA mają swoje interesy w Afryce. Jednak nie jest wcale dobrze ani dla Stanów Zjednoczonych, ani dla Afryki, a tym bardziej dla świata, aby był tylko jeden dyrygent. Ambasady USA w Kenii i Tanzanii wyleciały w powietrze dlatego, że Amerykanie są utożsamiani z narzucaniem wszędzie swej wizji politycznej i kulturowej. To musi się dla nich źle skończyć. Na świecie musi powstać nowy ład, inny niż do tej pory, bardziej wyważony, dla dobra nas wszystkich. Wracając do Afryki, jest u nas potrzebna obecność wszystkich państw europejskich, w tym Polski. Polska leży daleko od Afryki, czy pana zdaniem ma tam do odegrania jakąś rolę? W czasie pobytu w Polsce rozmawiałem o tym z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i premierem Jerzym Buzkiem. Proszę mi wierzyć, że Polska ma wielkie atuty. Po pierwsze, jako kraj nie mający kolonii w Afryce, po drugie, jako państwo znające ciężar podziału i okupacji, po trzecie, jako kraj walczący z sukcesem o prawo do wolności i demokracji. Jako przyszły członek Unii Europejskiej Polacy nie powinni układać stosunków z państwami afrykańskim pod dyktando byłych mocarstw kolonialnych. Muszą mówić swoim głosem i mogę zapewnić, że polskie stanowisko będzie w Afryce z wielką uwagą wysłuchane. Zapominacie o tym, że przez wiele lat w polskich szkołach wyższych studiowały tysiące studentów z Afryki. Ja i moja żona jesteśmy absolwentami polskiej uczelni. Wykorzystajcie to. Rozmawiał Ryszard Malik Alpha Oumar Konare Alpha Oumar Konare jest prezydentem Mali od 1992 r., kiedy wygrał pierwsze demokratyczne wybory w tym państwie. 53-letni Konare jest absolwentem studiów doktoranckich na Uniwersytecie Warszawskim. W Polsce studiowała także jego żona, a w Warszawie przyszła na świat ich pierwsza córka. W dniach 26 - 30 września prezydent Konare złożył wizytę w Polsce. Spotkał się między innymi z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, marszałkiem Sejmu Maciejem Płażyńskim i premierem Jerzym Buzkiem. Mali to była kolonia francuska w zachodniej Afryce, która niepodległość uzyskała w 1960 r. Leży na południowym krańcu Sahary, ma spore zasoby różnych surowców, w tym uranu, jednak ich eksploatacja, z wyjątkiem złota, jest nieopłacalna. Złoto stanowi 17 proc. eksportu Mali, a nowe zbadane zasoby potwierdziły rezerwy tego kruszcu do ponad 500 ton. Mali jest też drugim w Afryce, po Egipcie, producentem bawełny, która stanowi 58 proc. eksportu. R.M.
Alpha Oumar Konare, prezydent Mali oglądając telewizję, przeciętny mieszkaniec globu widzi, że w Afryce są tylko problemy. Na kontynencie giną ludzie, plemiona i całe narody. Nie jest to cała prawda. Jeśli spojrzeć na mapę, widać kraje, w których zwyciężyła demokracja, gdzie jest postęp społeczny i gospodarczy. państwa, o których pan mówi, można policzyć na palcach. Na czele reszty krajów - prawie czterdzieści lat po uzyskaniu niepodległości przez większość państw afrykańskich - stoją dyktatorzy, łamiący prawa człowieka, zabijający przeciwników politycznych, używający siły. Na szczycie Organizacji Jedności Afrykańskiej szefowie państw i rządów potępili wszystkich dyktatorów. Wezwali do bojkotu krajów przez nich rządzonych. co pan sądzi o przywódcy Libii? Rządzący krajem od 30 lat Muammar Kadafi jest często kojarzony z aktami terroru czy łamaniem prawa międzynarodowego. przywódca Libii zrozumiał swój błąd i zerwał z niechlubną przeszłością. Afryka nie potrafi czy nie chce znaleźć drogi wyjścia z kryzysu? Powrót kolonizatorów jest niemożliwy. Kończy się też czas bezkarnego polowania - jak nazywam rabunkową eksploatację afrykańskich bogactw naturalnych. wszystko jeszcze przed Afrykanami. Mnogość zasobów surowcowych, bogate ziemie, obfitość lasów i roślinności daje nam przewagę nad innymi kontynentami, bardziej zniszczonymi przez cywilizację. Afrykę coraz częściej dotykają konflikty o podłożu religijnym. Jak pan ocenia islamskie zagrożenie? Kto używa islamu do walki politycznej, popełnia wielką zbrodnię. W Mali Nie ma fanatyków religijnych. Jaka winna być polityka mocarstw i organizacji międzynarodowych wobec Afryki? USA mają swoje interesy w Afryce. są utożsamiani z narzucaniem wszędzie swej wizji politycznej i kulturowej. Na świecie musi powstać nowy ład, bardziej wyważony.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd. Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich". rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. kilka lat po przystąpieniu do UE Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg. Rząd odstąpił od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. wystąpił natomiast o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. ulgi budowlanej i remontowej. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych. wygasałyby wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. ruszyłby program "Własne mieszkanie". Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego.
SCENA POLITYCZNA W koalicji z SLD Unia Wolności nie utworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE Nie zmieniać premiera RYS. JÓZEF KACZMARCZYK JAN MACIEJA Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru. Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. Niewątpliwie zdaje on sobie sprawę z tego, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka przyniosłoby mu może nawet pochlebną opinię większości społeczeństwa, ale doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Przed oceną wniosku o dymisję premiera należy się zastanowić, co kraj, gospodarka i polskie państwo zyska dzięki takiemu zabiegowi. Osiągnięcia obecnej koalicji Największą historyczną zasługą obecnej koalicji jest przełamanie polityki oportunizmu rządów koalicji SLD - PSL i wyprowadzenie kraju z kręgu powszechnej niemożności. Tamte rządy nie mogły podjąć reform ustrojowych, tj. samorządowej, ubezpieczeń społecznych, opieki zdrowotnej i oświaty, ani reform restrukturyzacji tzw. sektorów konfliktowych, gdyż korzyści ówczesnej koalicji wynikające z niepodejmowania problemów trudnych były większe od korzyści możliwych do osiągnięcia przez angażowanie się na rzecz ich rozwiązania. Niewątpliwie reformy można było lepiej przygotować i wprowadzić w życie. Pewien bałagan był jednak nieunikniony. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecny rząd będzie uznany za reformatorski i zajmie trwałe miejsce w historii Polski. Odwlekanie wymienionych reform groziło bowiem paraliżem gospodarki i państwa za kilka lat. Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego i społecznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić znacząco poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji. Inny mariaż polityczny nie daje takich szans. Historyczne zasługi Partie i ludzie wchodzący obecnie w skład Unii Wolności wytyczyli kierunek przemian ustrojowych, który po roku 1989 korzystnie zmienił oblicze Polski. Lech Wałęsa odegrał historyczną rolę w obaleniu PRL, a Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz w tworzeniu zasad ustrojowych III Rzeczypospolitej. Zasługą Mazowieckiego jest wykształcenie się państwa demokratycznego, w którym główne spory rozwiązuje się w sposób negocjacyjny, a nie siłowy. Również jemu trzeba przypisać znaczny zakres redystrybucji dochodu na rzecz biednych. Zasługa Leszka Balcerowicza polega na tym, że najlepiej zrozumiał sposób przeprowadzenia ustrojowej transformacji w Polsce i umiał wcielić go życie. Uznał, iż deficyt budżetowy, nierównowagę rynku, inflację i zadłużenie trzeba rozwiązać w sposób szokowy, podczas gdy sprawę przekształceń własnościowych - stopniowo. Historia potwierdziła słuszność takiego podejścia. Kto poszedł inną drogą - jak to uczyniły np. Rosja, Bułgaria, Ukraina, Rumunia, Białoruś - nie może dotychczas wydźwignąć się z kryzysu. Przezwyciężenie skutków błędnego wyboru drogi transformacji gospodarki centralnie planowanej w rynkową zajmie im dziesięciolecia. Społeczeństwa straciła wiarę w sukces. Zrodziła się nostalgia za starym systemem. Kraje, które wybrały drogę polską - Węgry, Czechy, Słowenia, Estonia, Łotwa i Litwa - mają szansę na przezwyciężenie zapaści cywilizacyjnej w krótkim okresie, czyli w czasie życia jednego pokolenia. Ale pod hasłami wzrostu gospodarczego, troski o finanse państwa, przezwyciężenia deficytu na rachunku bieżących obrotów, zwalczania inflacji, twardych ograniczeń budżetowych nie można zyskać szerokiego poparcia społecznego, choć ich realizacja jest warunkiem osiągnięcia dobrobytu w Polsce. To nie są hasła nośne, miłe dla ucha większości Polaków. Dlatego UW jest i na długo pozostanie partią małą, bez szerokiego poparcia, a jednocześnie posiadającą dobrze zorganizowanych przeciwników. Reformy ustrojowe prowadzące do zbudowania w Polsce współczesnego państwa kapitalistycznego z dobrze rozwiniętą konkurencyjną gospodarką może wprowadzać jedynie UW za pośrednictwem innych partii. Praktycznie ma do wyboru SLD lub AWS. Zastanówmy się, co może przynieść Polsce intelektualne i ideowe zasilenie UW z lewej strony, tj. koalicja z SLD. Na przykładzie Anglii i Niemiec widać, że współczesna lewica ma niewiele do wniesienia w budowanie modelu społeczno-ekonomicznego, w którym ludzie mogliby realizować swoje aspiracje w warunkach globalizacji życia gospodarczego, oznaczającej pełne wystawienia krajowych podmiotów gospodarczych na konkurencję z firmami zagranicznymi. Profesor Michał Nowak z American Enterprise Institute niedawno powiedział, że "globalizacja oznacza koniec socjalizmu, którego istnienie było możliwe dzięki zamknięciu przez rządzących granic swojego państwa i ścisłemu kontrolowaniu tego, co się w nim dzieje". Zobaczmy, jakie wartości programowe oferuje polska lewica. Do wyborów choć blisko, jeszcze daleko Jakie będą wyniki wyborów, nie można przewidzieć na podstawie dzisiejszych sondaży opinii publicznej. Trzeba się bowiem liczyć z tym, że lewicowo-populistyczni konkurenci obecnej koalicji napotkają na ograniczenia w formułowaniu radykalnych haseł wyborczych. Polskie Stronnictwo Ludowe już musiało złagodzić ton swej retoryki, gdyż jako ugrupowanie skrajnie radykalne byłoby łakomym kąskiem, łatwym do połknięcia przez Andrzeja Leppera. Sojuszowi Lewicy Demokratycznej, wbrew zapowiedziom, nie udało się wypracować programu, który byłby jednocześnie radykalny i skuteczny. W istocie, jeśli pominąć wątki krytyczne, w warstwie pozytywnej kierownictwo eksploatuje jedynie trzy postulaty tego programu: wolniejsze obniżenie inflacji, wolniejsze wychodzenie z deficytu budżetowego oraz zachowanie wysokiego opodatkowania bogatych. Do dwu pierwszych wydaje się być bardziej przywiązany Leszek Miller (słynny wykład londyński), a do trzeciego Marek Borowski (postulat nękania bogatych wysokimi podatkami jest niemal stałym punktem jego wypowiedzi telewizyjnych). Realizacja takiego programu nie może jednak przynieść wzrostu gospodarczego ani przezwyciężyć nierówności. Pod tymi trzema hasłami nie można też wygrać wyborów. Liderzy SLD wiedzą, że im obietnice będą bardziej nierealne, tym zwycięstwo wyborcze będzie pewniejsze i wyższe, ale zarazem tym większe będą zastępy niezadowolonych. Po zwycięstwie w wyborach maszerującymi będą ci sami, co przed rokiem, jedynie na ich czele zamiast Millera, Wiadernego, Kalinowskiego, Leppera iść będą inni: biedni, pokrzywdzeni. Przywódcy SLD już doświadczyli, że wygrać wybory w Polsce nie jest trudno (oczy wielu politykom otworzył Stan Tymiński), gorzej jest z utrzymaniem się przy władzy. Dlatego należy oczekiwać, że w miarę zbliżania się wyborów, obietnice będą się stawały skromniejsze. Przywódcy SLD muszą ponadto zdawać sobie sprawę z tego, że duże zaangażowanie się państwa w gospodarkę, przejawiające się utrzymaniem znacznego sektora państwowego, poważnym zakresem regulacji życia gospodarczego i społecznego oraz szeroką redystrybucją, nieuchronnie wykształca system polityczny typu familijnego, tj. o dużej uznaniowości w dostępie do wytworzonego produktu, rozwiniętej korupcji, powszechności nepotyzmu, ograniczonej wolności. Z SLD Unia Wolności nie stworzy systemu, z którym Polska poradzi sobie w UE, a jej gospodarka sprosta wyzwaniom wynikającym z globalizacji. Można poprawić polski kapitalizm Przezwyciężanie słabości polskiego kapitalizmu nie wiedzie zatem przez jego modyfikację za pomocą programu SLD. O wiele więcej można by się spodziewać po wykorzystaniu przez liberałów przesłania płynącego z konserwatyzmu. Nie podlega dyskusji, że efektywne funkcjonowanie gospodarki rynkowej zależy od zapewniania podmiotom gospodarczym stabilnych warunków funkcjonowania tj., stabilizacji makroekonomicznej, niskich podatków, oraz od wystawienia ich na konkurencję zewnętrzną. Zależy też od jakości infrastruktury i oświaty, a więc od tego, czego rynek nie zapewnia samorzutnie. Te uwarunkowania są w pełni uznawane przez liberałów. Dlatego nie negują roli państwa, jedynie postrzegają ja inaczej niż lewica. Jednakże trwały wzrost gospodarczy, niezakłócony wstrząsami społecznymi, zależy od spełnienia ważnych warunków, które nie znajdują się na wysokim miejscu w hierarchii systemu wartości liberałów. Troska o rodzinę w konserwatywno-chrześcijańskiej tradycji, o jej ciągłość, bezpieczeństwo materialne, wychowanie i wykształcenie dzieci jest obowiązkiem największym. Rodzina dostarcza dzieciom dobra, którego nie może dostarczyć państwo, czyli miłości. W rodzinie można znaleźć wzorce godne naśladowania. Wiele spraw rozwiązywanych jest kolektywnie, a więc łatwiej i taniej. Rodzina wyrabia zarazem tak użyteczne dla rozwoju społeczno-gospodarczego cechy człowieka, jak nawyk oszczędzania, poszanowania pieniądza i rzeczy, pracowitość, szacunek dla przełożonego. Rodzina pomaga sobie w nieszczęściu, wskutek czego łatwiej przezwyciężyć przejściowe niepowodzenia. W Polsce z powodu nieodpowiedzialnych działań różnych ruchów feministycznych, nierozumnej postawy rządów, importu złych wzorców, wystąpi spadek ludności do ok. 20 mln w 2050 roku. Kto wie, jakie to wywoła skutki, jaka będzie przyszłość naszego kraju. Czy można zatem tak łatwo odrzucać - jak to czyni UW - politykę prorodzinną? Poprawienie kapitalizmu w Polsce wymaga wzbogacenie programów liberalnych ideami konserwatywnymi. Politycy koalicji powinni zatem podjąć wysiłek na rzecz dobrego funkcjonowania obecnej koalicji, w tym zwalczania warcholstwa politycznego, a nie koncentrować się na śmiesznym dla społeczeństwa poszukiwaniu sposobów obalenia premiera. Ku zazdrości części świata Polakom udaje się od pewnego czasu rozwiązywać problemy wydawałoby się nierozwiązywalne. Miejmy nadzieję, że tak będzie i teraz. Autor jest kierownikiem Zakładu Funkcjonowania Gospodarki Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.
Formalnych powodów zmiany premiera jest wystarczająco wiele, by dokonać takiego manewru.Można jednakże dostrzec okoliczności usprawiedliwiające premiera. zdaje on sobie sprawę, że rządzenie państwem z pozycji silnego człowieka doprowadziłoby do rozpadu AWS i całej koalicji. Uważam, że warunkiem wykształcenia się systemu politycznego, z którym Polska może odrobić zacofanie cywilizacyjne w czasie życia jednego pokolenia i poprawić poziom życia swych mieszkańców, jest utrzymanie obecnej koalicji.
OSCARY '99 50 podpisów pod listem Stevena Spielberga Dwie szanse Andrzeja Wajdy BARBARA HOLLENDER Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność". Hołd dla polskiego mistrza Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku". Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina. 39 gniewnych ludzi Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". Konkurenci "Pana Tadeusza" Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera. "Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV. Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
Adrzej Wajda ma szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości, jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych na świecie. Jego kandydaturę popierają Steven Spielberg i 50 członków Amerykańskiej Akademii Filmowej, m.in. Woody Allen, Francis Ford Coppola, David Lynch, Meryl Streep i Allan Starski. W liście do Akademii Spielberg zaznacza, że Wajda jest mistrzem kina, symbolem odwagi i wielkim inspiratorem. Przedstawia wpisany w XX-wieczną historię życiorys polskiego reżysera i wymienia nagrody, jakie otrzymały jego filmy. Spielberg dodaje, że artyzm Wajdy kilkakrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie, a jego filmy są częścią kulturalnego skarbca całej ludzkości. O przyznaniu Oscara zadecyduje 39 przedstawicieli zawodów filmowych. Silne poparcie środowiska filmowego zwiększa szanse Andrzeja Wajdy na zdobycie nagrody, choć ma on poważnych konkurentów, m.in. Rogera Cormana. O Oscara w kategorii filmów nieanglojęzycznych walczy "Pan Tadeusz" w reżyserii Wajdy. Tę nagrodę przyznaje specjalna komisja, której członkowie mają obejrzeć przynajmniej 80% filmów, na które głosują - całymi dniami siedzą w kinie, podczas każdego seansu podpisują listę obecności, a potem oceniają poszczególne filmy i decydują o nominacjach. Polski film rywalizuje m.in. z dziełem Pedro Almodovara. W "International Herald Tribune" ukazał się artykuł o odrodzeniu kina w Polsce. Reklama i atmosfera wokół polskiego filmu mogą mieć wpływ na sukces Andrzeja Wajdy.
Szczyt w Helsinkach nie oddalił terminu roku 2003 Czerwony dywan dla Polski RYS. JÓZEF KACZMARCZYK KLAUS BACHMANN Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE, odrzucił polskie postulaty, a spodziewany termin wejścia Polski do UE (i nie tylko Polski) w roku 2003 jest poważnie zagrożony. Czy UE przyznała rację tym polskim eurosceptykom, którzy twierdzą, że lepiej do niej przystąpić później, kiedy będzie bardziej otwarta, jej rozszerzenie mniej kosztowne, a poziom gospodarczy Polski bardziej zbliżony do unijnego? Zdecydowanie nie. Można się spierać o sens swoistego ping-ponga, który polskie rządy uprawiały w ostatnich latach z krajami UE na temat terminu polskiego członkostwa. Ale jedno jest pewne: Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył nawet czerwony dywan dla Polski i innych, równie zaawansowanych, kandydatów. Wypowiedź Prodiego nie ma znaczenia Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego, przed szczytem, że Polska może zostać przyjęta do Unii dopiero w 2004 roku. Wypowiedź ta nie ma żadnego znaczenia formalnego, ponieważ Komisja ani nie decyduje o przyjęciu nowych członków, ani o terminie, w którym to następuje. Decydują parlamenty krajów członkowskich i Parlament Europejski, które muszą ratyfikować traktaty akcesyjne. Kiedy to zrobią, nikt nie jest dziś w stanie przewidzieć, ponieważ zależy to od nastrojów i wewnętrznej sytuacji w każdym kraju członkowskim i od tego, czy przystąpienie każdego kandydata będzie ratyfikowane oddzielnie, czy kraje będą przyjęte do UE grupowo. Z pewnością potrwa to jednak parę miesięcy. Jeżeli więc Polska podpisze traktat akcesyjny zgodnie z wnioskami szczytu helsińskiego pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku. Nawet ratyfikacja traktatu akcesyjnego 31 grudnia 2002 roku nie musi oznaczać, że Polska będzie w pełni korzystać z unijnych funduszy od 1 stycznia 2003 roku. Między innymi dlatego polscy negocjatorzy wystąpili o zmniejszenie składki do budżetu UE - aby Polska nie została przez taki poślizg w pierwszym okresie płatnikiem. Termin 2003 jest więc nadal realny - pod warunkiem że Polska sama tego nie przeciągnie ze względu na spodziewany rezultat referendum. Polska konstytucja wymaga w takiej sprawie albo większości 2/3 głosów w Sejmie i Senacie, albo referendum. Referendum może przesunąć termin ostatecznej ratyfikacji polskiego członkostwa w UE bardziej niż głosowanie w parlamentach "piętnastki", w których wystarczy zwykła większość. Możliwa data przyjęcia bez zmian Jeżeli chodzi o możliwą datę przyjęcia Polski, to w Helsinkach niewiele się zmieniło. Od dawna było wiadomo, że np. Francja uważa zakończenie reformy instytucjonalnej UE za warunek rozpoczęcia jej rozszerzenia. Od dawna też było wiadomo, że "piętnastka" i Komisja Europejska nie podpiszą traktatu akcesyjnego tylko na podstawie deklaracji kandydatów o dotrzymaniu prawa europejskiego, lecz dopiero po faktycznym przyjęciu przez nich tego prawa. Innymi słowy: nie wystarczy podpisać, że Polska będzie strzegła swojej wschodniej granicy. Musi na tej granicy stać odpowiednia liczba odpowiednio wyposażonych strażników. Nie jest to jakaś szykana, tylko gwarancja spójności Wspólnego Rynku, której Polska już jako członek też będzie się domagała, kiedy będzie decydować np. o przyjęciu Rumunii. Obecna faza w historii UE jest wyjątkowo dramatyczna i skomplikowana, nigdy Unia nie przyjmowała tylu nowych członków, którzy tak drastycznie różnią się poziomem ekonomicznym. Negocjacje mogłyby trwać krócej niż do końca roku 2002 tylko gdyby Polska znacznie szybciej przyjęła i stosowała unijne prawo. To, co zostało tak niechętne przyjęte przez opinię publiczną, nie jest więc nowe. Nowe jest natomiast to, co zostało przeoczone. Konferencja Międzyrządowa Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką lub płytką reformę UE. Wersja płytka ogranicza się do załatwienia tych problemów, które w traktacie amsterdamskim nie zostały rozwiązane, ale są uważane za konieczne przy rozszerzeniu UE: zmiana zasad głosowania w Radzie Ministrów, zwiększenie liczby komisarzy, nowy podział mandatów w Parlamencie Europejskim i rozszerzenie obszarów, w których decyzje w Radzie mogą zapaść kwalifikowaną większością (bez możliwości stosowania weta). Niektóre kraje członkowskie, Komisja Europejska, Parlament Europejski i niektóre siły polityczne oraz wybitne osobistości proponowały jednak dalej idącą reformę w kwestiach: - podziału traktatu UE na część konstytucyjną (która wymaga ratyfikacji) i część wykonawczą (którą mogłaby zmienić sama Rada z udziałem Parlamentu Europejskiego); - elastyczności (czy ściślejsza integracja grupy krajów, jak w Unii Walutowej, wymaga zgody pozostałych, czy nie), - osobowości prawnej UE (której dotychczas nie ma), - ustalenia katalogu kompetencji UE i krajów członkowskich, - decentralizacji decyzji. Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu. Niektórzy zastanawiali się nad tym, czy nowi członkowie - od niedawna dopiero suwerenni, silnie przywiązani do swoich świeżo odzyskanych państw narodowych - nie będą blokowali dalszej reformy. Z punktu widzenia kandydatów spór o agendę Konferencji Międzyrządowej, która od lutego ma ustalić nowe reguły, sprowadzał się do pytania: czy przed rozszerzeniem będą ustalone tylko reguły potrzebne do dalszej reformy UE, czy też od razu zostaną podjęte decyzje dotyczące całej reformy. Szło więc o to, czy Polska będzie mogła decydować o tej reformie, czy też w 2003 roku stanie przed gotowym tworem, który może tylko ją przyjąć lub odrzucić. Z punktu widzenia "piętnastki" sprawa sprowadzała się do tego, czy można zaufać kandydatom. Gdyby kraje "piętnastki" podzieliły obawy niektórych polityków, że rozszerzenie grozi osłabieniem Unii, to mogły zreformować całą Unię we wszystkich możliwych obszarach i postawić nowych członków przed faktami dokonanymi. Wtedy Konferencja Międzyrządowa trwałaby zapewne bardzo długo, a jej ratyfikacja wymagałaby przeprowadzenia referendów w niektórych krajach (np. w Danii i Austrii). Taki scenariusz odsunąłby rozszerzenie w daleką przyszłość i skomplikowałby negocjacje. Stało się jednak inaczej. Unia ma zaufanie do kandydatów W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej jasno i jednoznacznie: mamy do was zaufanie, że nie będziecie jako członkowie hamować dalszego rozwoju UE. Jesteście takimi samymi Europejczykami jak my i dlatego macie z nami jak najszybciej współdecydować o przyszłości UE. Rozszerzenie i ratyfikacja traktatów akcesyjnych mogą się rozpocząć szybciej niż przy głębokiej reformie UE. To jeszcze nie koniec dobrych wieści. Za kalkulacją krajów opowiadających się za skromną i szybką reformą kryje się przypuszczenie, że po rozszerzeniu znajdą one wśród nowych członków sojuszników w niektórych istotnych sprawach. Ich pozycja w spornych sprawach reformy UE będzie po rozszerzeniu silniejsza niż dziś. Za taką skromną i szybką reformą były przede wszystkim Hiszpania, Francja i Niemcy. Widać, że kraje "piętnastki" już robiły własne symulacje, by określić, z którym z nowych członków będą miały wspólne interesy. Klęska, która jest sukcesem Na pierwszy rzut oka niewiele polskich postulatów zostało uwzględnionych przez UE. Wiele wydawało się zgłoszonych nieco na wyrost. Ostatecznie UE powiedziała kwaśne "nie", dołączając do tego jednak słodkie "ale". Polska nie będzie stałym obserwatorem przy Konferencji Międzyrządowej, ale będą z nią prowadzone konsultacje przed posiedzeniami Rady, podczas gdy ekonomicznie bardziej zintegrowani członkowie "Europejskiej Przestrzeni Gospodarczej" (Norwegia, Islandia i Liechtenstein) będą jedynie informowani. Europejscy członkowie NATO nie będący w UE (Polska, Czechy i Węgry) nie będą mieli prawa głosu w nowo powstałych komitetach politycznych i wojskowych, koordynujących europejską politykę bezpieczeństwa i obrony. Ale jeśli będą uczestniczyć w akcji zbrojnej UE, to będą mogli decydować o jej przebiegu na takich samych prawach jak członkowie UE. "Piętnastka" nie oświadczyła w Helsinkach, że przyjmie Polskę na początku roku 2003. Powiedziała jedynie, że od końca 2002 roku instytucje unijne będą gotowe do rozszerzenia. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie wykluczyła równoległej ratyfikacji reformy instytucji i traktatów akcesyjnych. Gdyby się okazało, że Polska rzeczywiście tak szybko i sprawnie negocjuje, iż w końcu roku 2001 nie będzie już miała o czym mówić z negocjatorami UE, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby Rada UE zmieniła zdanie i poleciła Komisji podpisanie pierwszego traktatu akcesyjnego. Ale to wymaga ze strony Polski znacznie większego wysiłku niż dotychczas.
Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE.Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego.Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką reformę UE.Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu.
TERRORYZM Saudyjski milioner Osama bin Laden za cel swego życia uznał pokonanie niewiernych. Jego fanatyczni zwolennicy walczą we wszystkich częściach świata. Wojownik islamu W grudniu ubiegłego roku Osama bin Laden udzielił wywiadu dziennikarzom magazynu "Time" w jednym z obozów wojskowych w południowym Afganistanie. (C) AP RYSZARD MALIK Na zniszczonym od lat lotnisku w Kabulu podchodzi do lądowania samolot transportowy oznaczony godłem Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Pytam stojącego ze mną przestawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, skąd w tym ogarniętym wojną kraju wziął się transportowiec z Dubaju. Harald, rodowity Szwed, urzędnik MCK, zaczyna coś tłumaczyć, ale huk motorów olbrzymiego samolotu zagłusza jego odpowiedź. Może to i lepiej, bo stojący obok nas agent rządzących w Afganistanie Talibów wyraźnie nadstawia ucha. Harald kończy swoją odpowiedź już w samolocie, którym obaj wracamy z Kabulu do Peszawaru w Pakistanie. Pod presją fundamentalistów Interesy robione przy podniesionej kurtynie przez obywateli ZEA z Talibami i Osamą bin Ladenem, najbardziej poszukiwanym terrorystą na świecie, zdenerwowały w końcu Waszyngton. W lipcu po interwencji Amerykanów Dubaj zapowiedział, że ukróci praktyki prania pieniędzy w Dubai Islamic Bank, który jest pod kontrolą rządu. O wsparciu udzielonym przez ten bank bin Ladenowi napisał "The New York Times". Rząd amerykański podejrzewał również, że minister spraw zagranicznych Kataru ostrzegł Chaleda Shaika Mohammada, współpracownika międzynarodowego terrorysty islamskiego, Ramzi Ahmeda Jusefa, że specjalna grupa FBI zamierza go schwytać. Jusef został aresztowany i skazany w USA na dożywocie za podłożenie bomby pod gmach World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 roku, natomiast Mohammad - według organów ścigania USA - planował zdetonować ładunki wybuchowe w 12 amerykańskich samolotach pasażerskich w chwili, gdy obywałyby one lot nad Pacyfikiem. Ten ostatni zamiar nie powiódł się. Jak ocenia FBI, za tymi planami oraz innymi antyamerykańskimi operacjami stoi bin Laden. Zjednoczone Emiraty Arabskie i Katar należą do grupy prozachodnich państw rejonu Zatoki Perskiej, z Arabią Saudyjską na czele, z którymi USA utrzymują bardzo dobre stosunki, którym pomagają i sprzedają najnowocześniejsze typy broni. Współpraca ta opiera się na kalkulacjach, że konserwatywni szejkowie i emirowie będą zaporą dla radykalnych krajów islamskich takich jak Iran. Rewelacje o skrytym wspieraniu terrorystów potwierdzają jednak ostrzeżenia tych ekspertów, którzy sądzą, że nawet proamerykańskie rządy państw arabskich są pod presją sił sympatyzujących z muzułmańskim fundamentalizmem i mogą prowadzić politykę "na dwie strony" - choćby po to, aby swoje kraje uchronić przed atakami terrorystycznymi. W tym kontekście nie dziwią - po sierpniowej ofensywie islamistów na Dagestan - oskarżenia Rosjan pod adresem emiratów znad Zatoki Perskiej i Arabii Saudyjskiej. Nie chodzi przy tym tylko o to, że z tych krajów pochodzą bojownicy, którzy dziś walczą po stronie Szamila Basajewa i emira Chattaba, a wcześniej po stronie mudżahedinów brali udział w wojnie z Armią Radziecką w Afganistanie. Moskwa ma za złe przede wszystkim przymykanie oka na finansowanie antyrosyjskiej rebelii pieniędzmi z kont w bankach kuwejckich, saudyjskich czy katarskich. Stingerów nie brakuje Wiadomość o tym, że czeczeńscy islamiści Basajewa i Chattaba mają na wyposażeniu stingery, potwierdza zestrzelenie kilka dni temu dwóch samolotów rosyjskich. Stingery to rakiety produkcji amerykańskiej, które trafiły do Afganistanu w latach 80. w ramach pomocy dla walczących z Rosjanami mudżahedinów, a później przeszły w ręce Talibów. W 1993 r. (już po zakończeniu wojny afgańskich mudżahedinów z ZSRR) Centralna Agencja Wywiadowcza wysłała do Pakistanu, Afganistanu i innych krajów regionu setki agentów z walizkami dolarów. Mieli jedno zadanie: skupować na czarnym rynku stingery - rakiety, które mogą zestrzelić każdy samolot czy helikopter z odległości 5 km. Obsługa jest bardzo prosta: rakieta "idzie" za celem, kierując się źródłem ciepła, a wystrzelić potrafi ją nawet analfabeta. Amerykańscy agenci oferowali sumę dwukrotnie wyższą od fabrycznej. Szukano około 200 stingerów. Ile z nich pozostało w Afganistanie, przekonamy się niebawem, licząc zestrzelone rosyjskie maszyny. Talibowie, których reżim uznają tylko trzy państwa (Arabia Saudyjska, Pakistan i Zjednoczone Emiraty Arabskie), są ignorowani w świecie i nie mają dostępu do rynków zagranicznych. Dlatego każda kwota liczy się dla nich podwójnie, a dwieście tysięcy dolarów za jedną rakietę nie wydaje się złą zapłatą. Nie tylko Harald z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ale i inni przebywający w Afganistanie cudzoziemcy twierdzą, że niezależnie od wojennego dramatu, który rozgrywa się w tym państwie i którego końca nie widać, obowiązuje tu ta sama co wszędzie zasada: business is business. Broń, jakiej używają Talibowie, dociera do Afganistanu niemal z całego świata. Pokazywano mi egzemplarze z Egiptu, Czech, Gruzji... Talibowie, surowi w sprawach religii, w robieniu interesów nie widzieli żadnego grzechu, niezależnie od tego, jakiej wiary był kupiec. Sam widziałem w hotelu przedstawicieli rządu czeczeńskiego przybyłych w interesach. Jakich? Ahmed, mój nieoficjalny przewodnik w Kabulu, powiedział, że przywieźli broń, która pozostała im po wojnie z Rosją. Wydaje się więc niemal pewne, że prawdziwe są informacje o sprzedaży stingerów przez rząd w Kabulu islamistom znowu walczącym z Rosjanami. Pieniądze dla bojowników Najważniejsze pytanie, jakie pojawia się w związku z pieniędzmi, dotyczy sponsora tych zakupów. Jak twierdzą Rosjanie, jest nim bin Laden. Najbardziej poszukiwany na świecie terrorysta znajduje się od ponad trzech lat w Afganistanie. Ma na pieńku z Rosjanami jeszcze z czasów sowieckiej okupacji Afganistanu. Teraz, według Moskwy, znów znalazł powód, aby nie pałać do nich miłością. Rosja ponownie najechała bowiem muzułmańską Czeczenię i towarzysze wspólnej walki z lat 80. potrzebują pomocy. Według dziennika "Kommiersant Daily" przedstawicielem bin Ladena na północnym Kaukazie jest emir Chattab, którego Saudyjczyk poznał w 1987 roku w Afganistanie. Chattab, były student kairskiego uniwersytetu, urodzony w jednym z krajów Zatoki (jak twierdzą Jordańczycy - w Arabii Saudyjskiej), walczył po stronie mudżahedinów w końcowej fazie wojny w Afganistanie, m.in. dowodził artylerią pod Kandaharem. Tam też został ranny. Jest to człowiek doskonale wykształcony, władający angielskim (chodził do szkoły średniej w USA, kiedy mieszkał tam z rodzicami), arabskim, pasztuńskim i francuskim. Bin Laden nie tylko finansuje Basajewa i Chattaba, ale i - jak twierdzą Rosjanie - zorganizował na terenie Czeczenii specjalny obóz (w okolicach Nożajjurtu). Wykładowcami są tam zarówno ludzie, którzy brali udział w wojnie czeczeńskiej, jak i przysłani przez bin Ladena specjaliści. Według rosyjskiego premiera przywódca światowej wojny z niewiernymi osobiście pojawiał się we wrześniu w Dagestanie i przekazał Basajewowi i Chattabowi walizkę z 30 milionami dolarów. Dziennik "Siegodnia", powołując się na rosyjski kontrwywiad, twierdzi, że w obozie szkolono również osoby zamieszane w akcje terrorystyczne przeciwko obywatelom amerykańskim, żołnierzom w Jemenie i Arabii Saudyjskiej oraz ambasadom USA w Kenii i Tanzanii. Z kolei "New York Post", który powołuje się na amerykańskich specjalistów w zwalczaniu terroryzmu, podaje, że bin Laden wysłał do Dagestanu pieniądze i setki swoich zwolenników. Wielu z nich - pisze nowojorski dziennik - to weterani wojny w Afganistanie. Przeciwko barbarzyńcom Ścigany przez CIA bin Laden uciekł w 1996 r. z Sudanu i schronił się w Afganistanie, rządzonym przez studentów szkół koranicznych, Talibów. Podbijali oni Afganistan z karabinem w jednej ręce, i Koranem w drugiej. Bin Laden szybko znalazł z nimi wspólny język, a najwyższy rangą przywódca Talibów, mułła Omar, oddał mu za żonę swoją córkę, co w tradycji afgańskich górali jest najbardziej cenionym gestem gospodarza wobec gościa. Talibowie nie chcieli słyszeć o wydaniu Waszyngtonowi swego "drogiego gościa" mimo nalegań USA i zbombardowania rejonu Kandaharu, gdzie terrorysta miał przebywać. Aby zamknąć sprawę, afgański Sąd Najwyższy w sierpniu tego roku uznał, że bin Laden jest niewinny. 43-letniego bin Ladena uważa się za głównego sponsora terrorystów islamskich. Po licznych zamachach, o których zorganizowanie jest podejrzewany, to dziś najbardziej poszukiwany człowiek na świecie. Jego rozmowy są podsłuchiwane. Miejsce, gdzie przypuszczalnie przebywa, nieustannie kontrolują satelity wywiadowcze amerykańskiej National Security Agency. Za pomoc w jego ujęciu Stany Zjednoczone wyznaczyły nagrodę 5 milionów dolarów. Historia tego saudyjskiego milionera (jego fortunę szacuje się na 259 milionów dolarów) jest zadziwiająca. Kiedy w 1979 r. Armia Radziecka wkroczyła do Kabulu, bin Laden rozpoczął akcję pomocy afgańskim mudżahedinom. Współpracował z Amerykanami i Pakistańczykami. Ale w 1997 r. w wywiadzie dla CNN oświadczył, że "siły amerykańskie stacjonujące w Arabii Saudyjskiej będą celem ataków w czasie świętej wojny islamskiej (dżihadu) z obcymi". Przyznał też, że z jego polecenia w Somalii zginęło wielu żołnierzy USA. Amerykańską obecność w krajach Zatoki Perskiej uznał za nowy najazd barbarzyńców, podobny do wypraw krzyżowców do Ziemi Świętej. Bin Laden udowodnił, że potrafi działać i dziś nie ma już wątpliwości, że ataki na amerykańskie obiekty są dziełem siatki, którą kieruje. Dzięki milionom dolarów może pomagać islamskim grupom terrorystycznym w Algierii, Egipcie, Jemenie, Sudanie, Libanie i na Filipinach. To on stał za atakiem na World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r., to z jego polecenia dokonano zamachu na prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka w Addis Abebie w 1995 r. i to on planował zamach na papieża oraz na prezydenta Billa Clintona w Manili. Bombę, która w 1995 r. zabiła pięciu żołnierzy amerykańskich w Rijadzie, podłożyła organizacja pod przywództwem bin Ladena. Rok później jego grupa dokonała zamachu w Dahranie (Arabia Saudyjska) na amerykańską bazę wojskową, gdzie zabito 19 wojskowych. Teraz jego "żołnierze" zajęli się Azją Środkową. Aby poszerzyć wpływy rządzących w Kabulu Talibów, próbują obalić prezydenta Tadżykistanu, a ostatnio pojawili się w Kirgizji. Komandosi gotowi do akcji Bin Laden kieruje swoją organizacją al Qa'ida z Afganistanu. Ma wielką rezydencję w Kandaharze oraz kilka innych posiadłości, między innymi w pobliżu Dżalalabadu. Kiedy rok temu w Kabulu próbowałem w Ministerstwie Informacji dowiedzieć się, czy są jakieś szanse na spotkanie z nim, moi rozmówcy najpierw udawali, że nie rozumieją pytania, a potem dali mi do zrozumienia, że byłoby to dla mnie - mówiąc delikatnie - mało bezpieczne. Amerykanie opracowali plan usunięcia bin Ladena. Jednak po dokładnych analizach doszli do wniosku, że operacja w Afganistanie, której celem miało być zabicie terrorysty, może zakończyć się fiaskiem. W 1998 r. wysłali do Talibów Billa Richardsona, ówczesnego ambasadora USA w ONZ, z prośbą o wydanie bin Ladena. Spotkali się z odmową. Rozpoczęto jego inwigilację za pomocą urządzeń satelitarnych. Od kilku miesięcy jego ruchy śledzi specjalny satelita wywiadowczy amerykańskiej National Security Agency, znajdujący się nad Dżalalabadem. Podobno specjalna grupa komandosów czeka w Pakistanie na sygnał do wyruszenia na łowy...
Interesy robione przy podniesionej kurtynie przez obywateli ZEA z Talibami i Osamą bin Ladenem zdenerwowały w końcu Waszyngton. Najważniejsze pytanie, jakie pojawia się w związku z pieniędzmi, dotyczy sponsora tych zakupów. Jak twierdzą Rosjanie, jest nim bin Laden. Najbardziej poszukiwany na świecie terrorysta. Ma na pieńku z Rosjanami jeszcze z czasów sowieckiej okupacji Afganistanu. Ścigany przez CIA bin Laden uciekł w 1996 r. z Sudanu i schronił się w Afganistanie, rządzonym przez studentów szkół koranicznych, Talibów. Bin Laden szybko znalazł z nimi wspólny język, a najwyższy rangą przywódca Talibów, mułła Omar, oddał mu za żonę swoją córkę. 43-letniego bin Ladena uważa się za głównego sponsora terrorystów islamskich. Za pomoc w jego ujęciu Stany Zjednoczone wyznaczyły nagrodę.Historia tego saudyjskiego milionera jest zadziwiająca. Bin Laden udowodnił, że potrafi działać i dziś nie ma już wątpliwości, że ataki na amerykańskie obiekty są dziełem siatki, którą kieruje. Dzięki milionom dolarów może pomagać islamskim grupom terrorystycznym w Algierii, Egipcie, Jemenie, Sudanie, Libanie i na Filipinach.
POWÓDŹ Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia Tylko głupi się nie boi Opole 1997 FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI MAREK SZCZEPANIK W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna. - Nigdzie na świecie nie buduje się wałów na ochronę przed wodą, która statystycznie przypada raz na tysiąc lat - tłumaczy kierownik opolskiego oddziału Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej Tadeusz Pawłowski, do którego należy m.in. administrowanie opolskim odcinkiem koryta Odry. - Wały są obliczane i budowane na wodę stuletnią. Nie należy zapominać, że ochrona przeciwpowodziowa to nie tylko wysokie wały. W przyszłym roku zakończymy prace, których celem jest zwiększenie przepustowości rzek w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu, a tym samym odciążenie miejskich umocnień. Sama przebudowa węzłów wodnych w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu zapewni znaczącą ochronę mieszkańców tych miast przed powodzią. Przez cały czas zbiorniki koło Nysy są gotowe do przyjęcia stu milionów metrów sześciennych wody. Już dziś jest znacznie lepiej niż w 1997 roku, a kiedy zostanie wybudowany zbiornik w Raciborzu, możemy zapanować nawet nad bardzo dużą wodą - zapewnia Pawłowski. Uniknąć tych samych błędów Tego optymizmu nie podziela burmistrz Głuchołaz Jan Szawdylas. - Cieszę się, że mieszkańcy Kędzierzyna i Opola mogą spać spokojniej. Mnie jednak interesuje moja gmina i problemy jej mieszkańców, a te są ciągle związane z powodzią. Niestety, ta zawsze dociera najpierw do nas - mówi Szawdylas. Na poparcie swoich słów pokazuje pismo do marszałka Sejmu, w którym prosi o pomoc w odbudowie zniszczonego w 1997 roku muru oporowego na Białej Głuchołaskiej. Przez wyrwę w tym murze woda wdarła się do uzdrowiskowej części miasta. - W ubiegłym roku znowu mieliśmy powódź i kolejny raz woda weszła do miasta. Jesteśmy miastem uzdrowiskowym, ale ludzie nie przyjeżdżają do nas, bo i do czego. Kto zainwestuje pieniądze w terenie ciągle narażonym na zalanie i gdzie miasto ma znaleźć piętnaście milionów złotych na odbudowę zdroju, skoro od trzech lat nie ma z niego dochodów - denerwuje się burmistrz. - Staramy się zrobić jak najwięcej - mówi odpowiedzialny za odbudowę i modernizację wałów dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych Tadeusz Cygan. - Powódź ujawniła wszystkie błędy. Teraz staramy się je wyeliminować. Dlatego jako główny cel przyjęto ochronę dużych skupisk ludzkich. Zgodnie z planami główne prace w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu powinny zostać zakończone w przyszłym roku. Mamy nadzieję, że w tym samym czasie w rejonie Opola rozpocznie się budowa obszaru zalewowego, do którego będzie kierowana woda z fal powodziowych. Po zbudowaniu siedmiu kilometrów wałów powstanie teren zalewowy o pojemności przekraczającej dwadzieścia milionów kubików. Zdaniem szefa WZMiUW do zadań pilnych należy jeszcze zaliczyć budowę dziesięciu kilometrów nowych wałów chroniących wsie gminy Lubsza i ulepszenie zabezpieczeń Lewina Brzeskiego i Nysy. Bez zapłaty Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Tu zaczyna się problem. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace. Jak tłumaczy Cygan, nie mogą jej dostać, bo na jego konto do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy. Mimo to firmy nie przerywają pracy. Prezes spółki Polwod Stanisław Staniszewski, którego firma wykonuje gros robót przy odbudowie i modernizacji wałów, na swoją działalność bierze już komercyjne kredyty. Mniejsi wykonawcy nie mają takich możliwości. Wśród przedsiębiorców mówi się o kilku firmach, które zbankrutowały, nie doczekawszy się należności. Dyrektor Cygan powodów takiego stanu upatruje w skomplikowanych procedurach rozliczeń prac i w związanych z nimi zasadach uruchamiania nowych transz pieniędzy. - Na ten rok na prace przy wałach przyznano mi 12,5 miliona złotych. Już wykonane prace pochłonęły 70 procent tej kwoty. A mam informację, że przyznany limit może zostać zredukowany. Prac nie mogę cofnąć, więc w lipcu powinienem wstrzymać roboty - rozważa Cygan. Zdaniem zadłużonych przedsiębiorców wstrzymanie prac oznacza dla części z nich likwidację. Sytuację komplikuje system prowadzenia prac. W Opolu na przykład jest trzech inwestorów. RZGW modernizuje kanał Ulgi, WZMiUW obwałowanie na lewym brzegu wyspy Bolko. Prawy brzeg tego samego odcinka przypadł miastu. Każdy inwestor pieniądze pozyskuje w różny sposób i w różnym tempie. WZMiUW ze swoimi pracami (podwyższenie o metr istniejących wałów) chce uporać się przed końcem roku, a wtedy dopiero miejska część inwestycji się rozpocznie. Gdyby więc przyszła woda w wysokości podobnej do tej sprzed trzech lat, zalałaby prawobrzeżną część miasta w rejonie Komendy Wojewódzkiej Policji. Nadzieja w smoku W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać. Alarmowany przez mieszkańców przy każdym deszczu burmistrz Głuchołaz ma już swój system pomiaru wód. Jeździ w sobie znane miejsca na rzece i w ten sposób stara się określić skalę grożącego Głuchołazom niebezpieczeństwa. Powodzi nadal boją się mieszkańcy gminy Lubsza. - Nasze wsie leżą na terenie położonym poniżej koryta Odry - opowiada wójt Lubszy Wojciech Jagiełłowicz. Co gorsza, wybudowane jeszcze przez Niemców umocnienia opierają się na niestabilnym gruncie. W kasie rolniczej gminy, gdzie co piąty dorosły ma prawo do zasiłku dla bezrobotnych, brakuje pieniędzy na wszystko. Także na odbudowę zniszczeń powodziowych (woda zalała 70 procent powierzchni gminy). Woda przyniosła też straty niematerialne. W ocenie pracującej w Lubszy psycholog Teresy Brandys-Tylipskiej u powodzian widoczne są objawy zespołu stresu pourazowego, objawiające się m.in. zmniejszoną aktywnością, osłabieniem więzi społecznych. - Tylko głupi się nie boi, a woda nie będzie czekać, aż ludzie zrobią umocnienia - mówi Jan Mykita z całkowicie zalanego przez powódź Dobrzynia. Takiej wody nic nie powstrzyma. Syn już przygotował na strychu miejsce na meble, gdyby znowu nas zalało. Tu nie ma życia. Przez cały czas szukam miejsca, żeby przenieść chociaż część swojej szkółki krzewów, bo tu nie chcą nawet nas ubezpieczyć. Żeby chociaż ktoś dał mi gwarancję, że w tym roku nas nie zaleje. Ale czy ktoś taki istnieje? - martwi się gospodarz. - Zrobiono bardzo dużo i nie można tego negować. Jednak gdyby przyszła taka fala jak w 1997 roku, obecne umocnienia nie zapewnią pełnego bezpieczeństwa ludziom mieszkającym w sąsiedztwie Odry i jej dopływów - mówi były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński. Wiadomo, że wały buduje się na wodę "stuletnią". W razie wody "tysiącletniej" czy "trzystuletniej", która nawiedziła Górny Śląsk w 1985 roku, ważne jest szybkie obliczenie, dokąd woda dojdzie i skąd należy ewakuować ludzi i ich mienie. Do tego konieczne jest utworzenie nowoczesnego systemu monitoringu stanu wód opartego na automatycznych pomiarach i komputerach, a nie archaicznych wodowskazach odczytywanych przez strażników wałowych, jak jest teraz. Informacje o tym, że budowa systemu przekładana jest na kolejne lata, są po prostu zatrważające. Boję się, że gdyby dziś przyszła fala podobna do tej z 1997 roku, naszą najmocniejszą stroną kolejny raz okazałaby się improwizacja - uważa były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński.
W Opolskiem groźba powodzi jest nadal realna. Wały są obliczane i budowane na wodę stuletnią. zbiorniki koło Nysy są gotowe do przyjęcia stu milionów metrów sześciennych wody. jest znacznie lepiej niż w 1997 r. optymizmu nie podziela burmistrz Głuchołaz. W ubiegłym roku znowu mieliśmy powódź. Staramy się zrobić jak najwięcej. jako główny cel przyjęto ochronę dużych skupisk ludzkich. Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace, bo do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy.konieczne jest uruchomienie monitoringu rzek. Zrobiono dużo. Jednak obecne umocnienia nie zapewnią bezpieczeństwa.
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne Spór o szkodliwość "komórek" PIOTR KOŚCIELNIAK Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu. Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French. Szok dla komórek Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku. Sprzeczne sygnały Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe. Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu. Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Dane na pudełku Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". - Opinia Światowej Organizacji Zdrowia W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat". Obawy użytkowników Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego. Margines bezpieczeństwa Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem. Sprawa nie jest rozstrzygnięta Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie: Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy. Coś może być na rzeczy Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog: Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać.
Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Niepokojące są wyniki badań przeprowadzonych przez zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Uzyskane dotąd wyniki dotyczą telefonów analogowych. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia.
Japonia Młode pokolenie nie zamierza się przepracowywać Liczy się dobra zabawa Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze powojenne pokolenie, które wkracza w dorosłość przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Na zdjęciu: 24-letni Naoyuki Yoshizumi gra w "Dance Dance Revolution", grę, w której tańczy z komputerowym partnerem, starając się nie zmylić kroku. (C) AP W Japonii trwa przedziwna rewolta młodego pokolenia. Odrzucając dotychczasowy ideał pracowitego, szarego i posłusznego praktykanta w wielkiej firmie, japońskie 20-latki dążą do całkiem nowego celu. Do własnej przyjemności. Któregoś dnia Soichi Takenaka, inżynier w dużej firmie budowlanej, spytał swego 18-letniego syna, kim chce zostać po skończeniu studiów. Najpierw wydało mu się, że nie dosłyszał. - Stylistą! - powtórzył głośno chłopak, wprawiając ojca w osłupienie. Inżynier Takenaka nie tylko nigdy nie słyszał o takim zawodzie, lecz nawet nie znał takiego słowa. - Gdy ja byłem młody, marzyliśmy o poważnej, statecznej pracy - mówi 50-letni Takenaka. Ale czasy się zmieniają. Smutek menedżera Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze w powojennej historii Japonii pokolenie, które wkracza w dorosłość nie z gotowością do ciężkiej pracy dla ogółu, lecz przede wszystkim z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Jeszcze 10 lat temu marzeniem niemal każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem". Sararimen to potoczne, pochodzące z angielskiego ("salary", czyli pensja i "man", czyli człowiek, razem "człowiek na pensji"), określenie menedżera zatrudnionego w jednym z wielkich, słynnych na cały świat japońskich koncernów - takich jak Sony, Matsushita, Toyota czy Mitsubishi. Tysiące ubranych w niemal jednakowe, szare bądź granatowe garnitury mężczyzn, którzy co rano szczelnie upchnięci w wagonach tokijskiego metra niczym sardynki w puszce podróżują do pracy - to właśnie sararimeni. Ich cnotą przez lata była uległość wobec przełożonych, dozgonna wierność firmie i całkowite dla niej poświęcenie, także kosztem potrzeb własnych i rodziny. Młody sararimen miał zacisnąć zęby i cierpliwie harować, aż w końcu, wraz z wiekiem, bo w Japonii wciąż obowiązuje zasada starszeństwa, przychodziły awanse i podwyżki. Koncern brał ich pod swe skrzydła - zapewniał gwarancję pracy i godziwej płacy aż do emerytury. Zaczynając przed siedmioma laty pracę w wielkim koncernie słynącym z elektroniki użytkowej, 31-letni dziś Satoshi Oishi miał wrażenie, że złapał pana Boga za nogi. Ale dziś jest innego zdania. Gdy patrzy, jak żyją jego koledzy, którzy nie poszli drogą kariery sararimena, to jest mu żal, że musi przez kilkanaście godzin na dobę ciężko pracować, podczas gdy oni mają czas, by normalnie żyć. - Nie mam nawet kiedy wydać tych pieniędzy - dodaje ze smutkiem. Wolność na pół etatu - Po szkole próbowałem dostać stałą, tzw. poważną robotę, ale nie było łatwo - mówi 25-letni Kazuo Futamura, który pracuje na trzy czwarte etatu w barze, a przedpołudniami gra na perkusji w zespole rockowym. Dziś nie żałuje, że nie został sararimenem. - Przynajmniej czuję, że żyję - dodaje. Kazuo jest "freeterem". Freeter - od angielskiego "free", czyli wolny, i niemieckiego "Arbeiter", czyli pracownik - to nowa, coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo, nierzadko na niepełnym etacie i często zmieniają miejsca pracy. Wedle szacunkowych danych freeterów jest dziś w Japonii około 2 milionów. Wielu z tych, którym szkole średniej lub studiach nie udało się znaleźć dobrego etatu - a wobec pogłębiającego się kryzysu gospodarczego jest takich coraz więcej - po jakimś czasie odkrywa, że porażka może mieć swoje przyjemne strony. Większość freeterów odkłada założenie własnej rodziny do czasu, gdy uniezależnią się od własnych rodziców. Przy ich zarobkach i sposobie życia ta perspektywa jest zwykle dość odległa, więc nie brakuje 30-letnich dzieci mieszkających pod jednym dachem z tatą i mamą. Jak wynika z badań, 80 procent japońskich panien i 60 procent kawalerów mieszka z rodzicami. - To bardzo wygodne, nie trzeba się martwić o czynsz i pilnować porządku w domu - mówi 26-letnia Oka Rie, tłumaczka bez stałego etatu. Pieniądze, które udaje jej się zaoszczędzić, wydaje tak jak wiele jej koleżanek na drogie ubrania i dodatki do nich. Torebka od Louisa Vuittona czy sukienka od Chanel to konieczne atrybuty każdej młodej japońskiej elegantki. To, że nie wyszła dotąd za mąż, bardzo niepokoi jej rodziców. - Za ich młodości mówiło się, że 25-letnia panna jest jak przestarzałe ciastko - śmieje się Oka. - Ale mnie to nie przeszkadza, mam czas dla siebie i dla moich przyjaciół. Luzacy Wystarczy wybrać się choćby na chwilę do popularnych miejsc spotkań tokijskiej młodzieży, takich jak Shibuya czy Shinjuku, by zobaczyć, jak może bawić się młodzież w Japonii. Tłumy fantazyjnie umalowanych dzieczyn, ubranych niczym gwiazdy popowej estrady, i "luźnych" chłopaków z farbowanymi włosami i kolczykami w uszach spacerują, śmieją się, wygłupiają i wydzwaniają do siebie z kolorowych telefonów komórkowych najnowszej generacji. A wokół nich pulsują setki, tysiące wielobarwnych neonów i gigantycznych ekranów wyświetlających reklamowe spoty. Młodzi ludzie mają tu raj na ziemi: tysiące barów i dyskotek, ogromne salony gier i kina, wielopiętrowe sklepy muzyczne i niekończący się ciąg sklepów odzieżowych, nie wspominając o nadzwyczaj rozbudowanym sektorze uciech cielesnych. Życie jest tu barwne i bardzo ciekawe. - Wszystko, co robią, robią dla własnej doraźnej przyjemności - mówi o freeterach socjolog Masahiro Yamada. - Nigdy nie musieli o nic w życiu walczyć i jeżeli dobrze układają im się stosunki z rodzicami, dalej nie muszą. Jak zauważa politolog i wykładowca akademicki Kazuhisa Kawakami, większość Japończyków poniżej 30. roku życia jest w całkowicie bierna politycznie. - Myślą głównie o zabawie, polityka ich nudzi i mierzi, nie wierzą, że cokolwiek da się zmienić, zresztą nie mają chęci niczego zmieniać - dodaje Kawakami. Czasem młodzież zachowuje się w sposób niewyobrażalny, dla osób choćby tylko nieco starszych - swobodny. Ogólnonarodową dyskusję w mediach wzbudziły ekscesy podczas styczniowych, corocznych ceremonii "wejścia w dorosłe życie". Co roku w drugi poniedziałek stycznia wszyscy, którzy w danym roku skończą 20 lat, zbierają się na oficjalnych, z zasady poważnych i sztywnych uroczystościach, by wysłuchać długich mów o obowiązkach dorosłych ludzi. Do niedawna nie do pomyślenia było jednak, by zebrana młodzież zachowywała się głośno czy nie okazywała należytego szacunku starszym. W ostatnich latach było z tym coraz gorzej, a w tym roku policja aresztowała czterech młodzieńców, którzy wywołali burdę podczas jednej z ceremonii. Jeszcze bardziej niż samo zachowanie poruszyły opinię publiczną wyjaśnienia wyrostków. - Chcieliśmy się tylko trochę zabawić - stwierdzili niewinnie. Póki się da W przeciwieństwie do swych rodziców, którzy musieli ciężko pracować, by zbudować bogactwo kraju i własnej rodziny, dzisiejsi dwudziestolatkowie od dziecka mieli wszystko podane na tacy. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów" i nie musi, dopóki sama nie założy rodziny. Jak zauważają niektórzy socjolodzy, taka postawa młodych ludzi ma też swoje plusy - rodzi indywidualizm i kreatywność, tak potrzebne w czasach, gdy kraj potrzebuje nowych pomysłów na wyjście z najgłębszego kryzysu społeczno-gospodarczego od ponad pół wieku. Sami freeterzy, choć raczej nie czynią ze swego stylu życia ideologicznego credo, to coraz częściej czują się dumni ze swej odmienności. Czasem tylko nachodzi ich nagła myśl, że należałoby wreszcie podejść poważnie do życia, zacząć odkładać, inwestować, tworzyć coś trwałego. - Ale czy warto? - pyta sama siebie Oka. Japońska gospodarka pogrąża się w stagnacji, a społeczeństwo starzeje w zastraszającym tempie. Dzisiejsza młodzież będzie musiała w przyszłości utrzymać swą pracą coraz więcej emerytów przy wcale niewesołych perspektywach gospodarczych. Zamiast tracić młodość dla niepewnej sprawy, wielu młodych Japończyków chce się wyszumieć, póki ma ku temu sposobność. Piotr Gillert z Tokio
Odrzucając dotychczasowy ideał pracowitego, szarego i posłusznego praktykanta w wielkiej firmie, japońskie 20-latki dążą do całkiem nowego celu. Do własnej przyjemności. Dzisiejsi dwudziestoparolatkowie to pierwsze w powojennej historii Japonii pokolenie, które wkracza w dorosłość z myślą o własnych potrzebach i rozrywkach. Jeszcze 10 lat temu marzeniem niemal każdego młodego Japończyka było zostanie "sararimenem". Sararimen to potoczne określenie menedżera zatrudnionego w jednym z wielkich japońskich koncernów. Ich cnotą przez lata była uległość wobec przełożonych, dozgonna wierność firmie i całkowite dla niej poświęcenie, także kosztem potrzeb własnych i rodziny. Koncern zapewniał gwarancję pracy i godziwej płacy aż do emerytury. Freeter to nowa, coraz liczniejsza grupa społeczna, młodzi ludzie, którzy pracują dorywczo, nierzadko na niepełnym etacie i często zmieniają miejsca pracy. Większość freeterów odkłada założenie własnej rodziny do czasu, gdy uniezależnią się od własnych rodziców. 80 procent japońskich panien i 60 procent kawalerów mieszka z rodzicami. Wystarczy wybrać się choćby na chwilę do popularnych miejsc spotkań tokijskiej młodzieży, by zobaczyć, jak może bawić się młodzież w Japonii. Młodzi ludzie mają tu raj na ziemi: tysiące barów i dyskotek, ogromne salony gier i kina, wielopiętrowe sklepy muzyczne i niekończący się ciąg sklepów odzieżowych. Czasem młodzież zachowuje się w sposób niewyobrażalny, swobodny. W przeciwieństwie do swych rodziców, dzisiejsi dwudziestolatkowie od dziecka mieli wszystko podane na tacy. Wielu z nich nie chce brać udziału "w wyścigu szczurów". taka postawa młodych ludzi rodzi indywidualizm i kreatywność. Zamiast tracić młodość dla niepewnej sprawy, wielu młodych Japończyków chce się wyszumieć, póki ma ku temu sposobność.
Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku A gdyby "Solidarność" nie powstała... Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Trudno nie zauważyć, że w dużym stopniu będzie to "zasługa" rządu AWS - UW, a później rządu samej AWS i jej premiera Jerzego Buzka. Z pewnością w momencie wrześniowej klęski rozlegną się głosy o niewdzięczności Polaków wobec solidarnościowych reformatorów i o naszej krótkiej pamięci. Głosy, które grozić będą powrotem komunizmu. Być może w wymiarze medialnym będzie tylko trochę mniej histerii niż w 1993 roku - kiedy ruch solidarnościowy poniósł swoją drugą klęskę, a władza przeszła w ręce koalicji SLD - PSL. Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Wiem, że brzmi to dość prowokacyjnie, ale od tego rodzaju rozważań nie uciekniemy. Nie było historycznej konieczności Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". Jak zwykle w procesach historycznych więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności. Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przecież przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. Nie brzmiało ono co prawda tak klarownie jak postulat nr 1 gdańskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale jego sens był oczywisty. Przez moment nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. W stoczniach Szczecina i Gdańska odbyły się na początku 1971 roku demokratyczne wybory do zakładowych organizacji związkowych, ale na tym się skończyło. Później rozpoczęły się policyjne represje wobec niezależnych działaczy związkowych. Pogrudniowej ekipie nie starczyło chyba politycznej wyobraźni, aby kontynuować związkowy eksperyment. Można się zastanawiać, czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, w ogóle doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Nie towarzyszyłby mu co prawda żaden szczególny mit, ale może dzięki temu działacze odnowionego - względnie nowego - ruchu związkowego mogliby skuteczniej reprezentować pracowników. Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku. O powstaniu NSZZ "Solidarność" nie przesądził również wybuch strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku. Dwa dni potem Lech Wałęsa ogłosił bowiem jego zakończenie i gdyby wieczorem 16 sierpnia służby porządkowe wkroczyły na teren stoczni - akcja strajkowa z pewnością by wygasła. Jeszcze większym zagrożeniem powstania niezależnego ruchu związkowego była misja wicepremiera Tadeusza Pyki, który z polecenia Gierka zjawił się w Gdańsku. Celem jego misji było zawarcie porozumień z poszczególnymi komitetami strajkowymi - z pominięciem MKS. I rzeczywiście kilka takich porozumień - z największymi, oprócz Stoczni Gdańskiej, zakładami pracy - udało mu się wynegocjować. W efekcie ich realizacji nastąpiłaby odnowa ruchu związkowego, ale bez powoływania nowych struktur związkowych. Ale ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych porozumienia wynegocjowane przez Pykę nie zostały zaaprobowane przez rząd i Biuro Polityczne KC PZPR. W ten sposób została otwarta droga do powstania niezależnego ruchu związkowego. Warto zauważyć, że nawet podpisanie Porozumień Sierpniowych nie przesądziło jeszcze ostatecznie o powstaniu NSZZ "Solidarność". Przyjęte w porozumieniu szczecińskim sformułowania nie mówią przecież o powstaniu nowego ruchu związkowego. Zakładają raczej "samorządne" przekształcenia istniejących związków zawodowych. Miał być jednak zachowany "socjalistyczny charakter" odnowionego ruchu związkowego. O powstaniu nowego ruchu związkowego mówiło jasno Porozumienie Gdańskie, ale miało ono wyraźnie ograniczony zasięg terytorialny - ma obowiązywać "w skali Wybrzeża". Ostateczna decyzja o powstaniu NSZZ "Solidarność" zapada dopiero 17 września 1980 roku w Gdańsku na spotkaniu przedstawicieli wszystkich MKZ. Początkowo nie jest do takiego rozwiązania przekonany Lech Wałęsa ani nikt z gdańskiego MKS. Sprawę przesądza dopiero wystąpienie Jana Olszewskiego, a szczególnie wywód Karola Modzelewskiego, który również jest autorem nazwy nowej organizacji związkowej. Nowy ruch związkowy staje się od samego początku scentralizowaną organizacją, z silnym kierownictwem, o terytorialnej, a nie branżowej strukturze, co jest charakterystyczne dla partii politycznych, a nie związków zawodowych. Widać zatem, że nie było żadnego determinizmu w powstaniu NSZZ "Solidarność". Gdyby Gierek realizował dalej swój eksperyment związkowy, gdyby władza - zgodnie z zawartym porozumieniem - nie pozwoliła na zawiązanie się 16 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej strajku solidarnościowego, gdyby władze w Warszawie wyraziły zgodę na porozumienia zawarte przez Pykę, gdyby zrealizowano zapisy porozumień sierpniowych, nowy ruch związkowy albo wcale by nie powstał, albo przybrałby zupełnie inną postać. Miejsce "S" w najnowszych dziejach Polski NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym, opanowanym wkrótce przez prącą do władzy utopię. I dlatego nie mógł wywrzeć istotnego wpływu na losy naszego kraju. A jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Wojciech Pielecki, obecny redaktor naczelny "Trybuny", pisał w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych: "Jedno jest jednak pewne - bez Sierpnia 1980 nasze losy narodowe, losy Europy potoczyłyby się inaczej. Być może ostatecznie z podobnym rezultatem, ale na pewno później. Co każdy przyznać musi, nawet jeśli nadal jest niechętny tej zmianie". Otóż wcale tak nie jest. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. Udział nowego ruchu związkowego w procesie dekomunizacji Polski polega przede wszystkim na odebraniu robotnikom prawa weta wobec zmian cen żywności. Stałoby się to i bez udziału "Solidarności", gdyż wymagał tego interes, ulegającej transformacji, gospodarki, o czym przesądziły decyzje rządu Mieczysława F. Rakowskiego. Podobnie zresztą nieistotny jest wpływ "Solidarności" na odzyskanie przez Polskę niepodległości, co jest wynikiem raczej przegrania przez Związek Sowiecki "zimnej wojny" z Zachodem niż nieudolnych przygotowań podziemia solidarnościowego do wybuchu strajku generalnego w Polsce. Niezwykle trafnie o roli "Solidarności" w najnowszej historii Polski pisze Andrzej Werblan: "Kariera polityczna polskiej »Solidarności« nie polegała na tym, że była ona ruchem zdolnym obalić »światowy komunizm«. Owszem »S« w 1980 r. wybuchła z siłą pożaru, po trosze dlatego, że Polska była państwem już w znacznej mierze zliberalizowanym. Ale pożar ten szybko się wypalał i po 16 miesiącach w momencie wprowadzania stanu wojennego zaplecze społeczne »S« bardzo się skurczyło. Karierę polityczną »Solidarność« zawdzięcza głównie czasowi historycznemu, w który się »wstrzeliła«. Wyrosła w końcowej fazie »zimnej wojny«, kiedy system pojałtański już się załamywał. Była na miejscu, gdy przy Okrągłym Stole trzeba było negocjować warunki oraz tryb dostosowania Polski do zmienionej sytuacji geopolitycznej, zgodnie z życzeniami głównych dyrygentów tej zmiany, a więc pokojowo i ewolucyjnie. To wielka zasługa, ale warto pamiętać, że w innych państwach regionu sprawy potoczyły się mniej więcej podobnie, niezależnie od siły ruchów opozycyjnych. Inaczej, bo krwawo, rozgrywał się przewrót w Rumunii i Albanii oraz rozpad Jugosławii. Interesujące, że wszystkie te państwa już przed laty uniezależniły się od ZSRR". Trwałe efekty Tak więc kolejny raz mogę stwierdzić, że gdyby "Solidarność" nie powstała, Polska na przełomie tysiącleci z pewnością wyglądałaby co najmniej tak samo. Z opinią tą zgadza się Paweł Śpiewak, który w dyskusji redakcyjnej "Res Publiki" pytał retorycznie: "A co by było, gdyby nie było »S«? Czy stałoby się co innego, niż się stało?". I odpowiada: "Zostały na pewno dwa trwałe elementy, co dowodzi, że »S« ma dzieci. Pierwszy to pojawienie się autentycznych liderów politycznych nie tylko ze środowiska intelektualnego. (...) Drugi to fakt, że rok 1980 był końcem komunizmu, nastąpiła kompletna delegitymizacja tego systemu. Te dwa skutki pozostały, natomiast ani wymiar obywatelski, ani wymiar etyczny nie pozostał". Rzeczywiście, po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale zazwyczaj są one oceniane dość negatywnie. Premier Mieczysław F. Rakowski twierdzi: "Pochwała strajków lat 80. obróci się przeciwko każdej władzy". Trafnie uogólni tę opinię generał Wojciech Jaruzelski, który pisze o działaniach "Solidarności": "Wnosi się do społeczeństwa poglądy anarchistyczne - zaszczepia postawy, które w sposób trwały godzą w stabilność państwa". Nawet premier Jan Krzysztof Bielecki dochodzi do wniosku, że udziałem związku "jest zanarchizowanie społeczeństwa". I dalej rozbrajająco konstatuje, że "my nic nie mieliśmy społeczeństwu do zaproponowania". Edmund Mokrzycki, współczesny polski socjolog, dowodzi, że w latach dziewięćdziesiątych nastąpiło swoiste uprawomocnienie - kosztem rozwiązań właściwych dla państwa prawa - solidarnościowego anarchizmu z lat osiemdziesiątych, czego dowodem jest chociażby bezkarność Andrzeja Leppera, lidera "Samoobrony", czy wyczyny NSZZ "Solidarność" z okresu rządów SLD - PSL. Ostateczny upadek komunizmu w 1989 roku niczego tu nie zmienił. Ukształtował się bowiem równoległy do rozwiązań przewidywanych przez prawo "z natury rzeczy system rewolucyjny - odrzucał zasady poprawności proceduralnej w imię racji nadrzędnych", zabarwionych mocno radykalizmem społeczno-gospodarczym. Czyżby to Lepper miał stać się spadkobiercą solidarnościowych ideałów? A to byłby paradoks polskiej historii. Rząd Buzka a ostateczna klęska ruchu solidarnościowego Niezależny ruch związkowy powstał w Polsce w atmosferze rozbudzonego radykalizmu społeczno-gospodarczego. Do czasu ostatecznego sformułowania utopii samorządnej Rzeczypospolitej obcy był jednak "Solidarności" radykalizm polityczny. Przyjęcie na oliwskim zjeździe związkowej utopii powoduje, że zamiast związku zawodowego mamy do czynienia z wielozadaniowym ruchem społecznym. Utopia samorządnej Rzeczypospolitej, której sednem jest zasada powszechnego samorządu załogi i dążenie do realizacji marksowskiej idei zniesienia państwa, na długo opanowuje świadomość kierowniczych elit związku. Mimo że wprowadzenie stanu wojennego oznacza jej całkowitą klęskę - i jest to jednocześnie pierwsza klęska ruchu solidarnościowego - przywódcy solidarnościowego podziemia jeszcze do połowy lat osiemdziesiątych, zresztą całkowicie nieskutecznie, próbują w obronie utopijnych wizji poderwać do strajku generalnego Polaków. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wydawało się, że "Solidarność" wyszła nie tylko z cienia lewicowej utopii, ale również wytraciła swój radykalizm społeczno-gospodarczy. Świadczył o tym parasol rozpięty nad rządem Tadeusza Mazowieckiego. Klęska sił solidarnościowych w wyborach w 1993 roku sprawiła, że związek na nowo rozpoczyna poszukiwania swojego miejsca w polityce polskiej. W 1996 roku Jadwiga Staniszkis formułuje koncepcję powołania AWS jako koalicji wyborczej skupionej wokół związku i odrzucającej dominujący dotąd liberalny model społeczno-gospodarczy. Jej zdaniem bowiem "wolny rynek to rzeczywistość tylko bazarowa". Po sukcesie w wyborach parlamentarnych w 1997 roku dochodzi do powołania rządu Buzka, opartego na koalicji sił solidarnościowych, który podejmuje próbę zbudowania w Polsce - co okazuje się wielkim zaskoczeniem dla wyborców AWS - rynkowego społeczeństwa, a nie tylko rynkowej gospodarki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zastosowany w pełni mechanizm rynkowy do rozwiązywania problemów społecznych niszczy tkankę społeczną, zagrażając wręcz narodowej i społecznej solidarności. Rozrywa bowiem wspólnotę na dwie części: uprzywilejowaną mniejszość i olbrzymią większość, systematycznie spychaną w sferę ubóstwa. To jest oczywisty skutek podjętej przez rząd solidarnościowy próby skomercjalizowania oświaty, ochrony zdrowia czy rozwoju kultury narodowej. Co jest powodem, że rządowi Buzka uda się zapewne doprowadzić do ostatecznej klęski ruchu solidarnościowego? Wystarczyłoby eksperymentów z rynkowym społeczeństwem, aby to spowodować. Ale to nie wszystko. Niezależny ruch związkowy powstał w imię obrony ludzkiej i pracowniczej solidarności. Doprowadzenie do powstania trzymilionowego bezrobocia jest tego oczywistym zaprzeczeniem. Moralny skandal jest tak wielki, że ruch, który to spowodował, biorąc jeszcze swą nazwę od słowa "solidarność", traci rację bytu. I nie trzeba być człowiekiem lewicy, żeby zgodzić się w tym miejscu z oceną milionów Polaków. Jasełkowa mitologia Tak więc gdyby NSZZ "Solidarność" nie powstał, Polska na przełomie tysiącleci byłaby również państwem niepodległym, w którym proces dekomunizacji dawno by się zakończył. Jedyna różnica polegałaby na tym, że w naszym systemie politycznym nie doszłoby do uprawomocnienia się swoistego anarchizmu, z czego obecnie skrzętnie korzysta nie tylko Lepper. Chyba też nie mielibyśmy trzech milionów bezrobotnych. Nie ma zatem racji Wiesław Władyka, publicysta "Polityki", który w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych twierdził, że "gdyby dzisiaj pisać na nowo postulat nr 1, brzmiałby on następująco: utworzyć partie polityczne, samorządne i niezależne od związków zawodowych i pracowników". Ten hipotetyczny postulat nr 1 powinien raczej brzmieć: należy uwolnić polską politykę od resztek solidarnościowego utopizmu i prób anarchizowania życia publicznego, a także ulegania liberalnemu doktrynerstwu społeczno-gospodarczemu. Gdyby "Solidarność" nie powstała, to na koniec trzeba stwierdzić, że polska mitologia byłaby uboższa o jeden zbiorowy mit: obalenia komunizmu przez ruch solidarnościowy. Ale czy rzeczywiście jest nam potrzebna tego rodzaju mitologizacja życia publicznego? Dość jest chyba u nas - i bez solidarnościowego kombatanctwa - przejawów jasełkowego patriotyzmu. Autor był członkiem założycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jest autorem książki, która ukaże się w czerwcu tego roku, zatytułowanej "W objęciach utopii. Polityczno-ideowa analiza dziejów »Solidarności« 1980 - 2000". LECH MAŻEWSKI
Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Trudno nie zauważyć, że w dużym stopniu będzie to "zasługa" rządu AWS - UW, a później rządu samej AWS i jej premiera Jerzego Buzka. Z pewnością w momencie wrześniowej klęski rozlegną się głosy o niewdzięczności Polaków wobec solidarnościowych reformatorów i o naszej krótkiej pamięci. Głosy, które grozić będą powrotem komunizmu. Być może w wymiarze medialnym będzie tylko trochę mniej histerii niż w 1993 roku - kiedy ruch solidarnościowy poniósł swoją drugą klęskę, a władza przeszła w ręce koalicji SLD - PSL.Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności.Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. Nie brzmiało ono co prawda tak klarownie jak postulat nr 1 gdańskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale jego sens był oczywisty. Przez moment nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. W stoczniach Szczecina i Gdańska odbyły się na początku 1971 roku demokratyczne wybory do zakładowych organizacji związkowych, ale na tym się skończyło. Później rozpoczęły się policyjne represje wobec niezależnych działaczy związkowych. Pogrudniowej ekipie nie starczyło chyba politycznej wyobraźni, aby kontynuować związkowy eksperyment. Można się zastanawiać, czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, w ogóle doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Nie towarzyszyłby mu co prawda żaden szczególny mit, ale może dzięki temu działacze odnowionego - względnie nowego - ruchu związkowego mogliby skuteczniej reprezentować pracowników. Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku.O powstaniu NSZZ "Solidarność" nie przesądził również wybuch strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku. Dwa dni potem Lech Wałęsa ogłosił bowiem jego zakończenie i gdyby wieczorem 16 sierpnia służby porządkowe wkroczyły na teren stoczni - akcja strajkowa z pewnością by wygasła.
NOWELIZACJE Pracownicze programy emerytalne Jak wspierać trzeci filar RYS. KORSUN MAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEK Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego. Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe. Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych). Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej. Podstawowa wada Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie. Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności). Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania. Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe. Więcej niż jeden Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe. Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych. Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960. Kłopotliwa sytuacja Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE. Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta. Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe. Wzbogacenie form Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków. Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych). Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup. Opłacanie składek Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki. Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo. Zawieszenie i wznowienie Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych. Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe. Idea zasługująca na aprobatę, ale... Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych. Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji. Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu. Wiele innych zagadnień Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe). Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych. Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy. Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe. W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej). W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego. Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie
Nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest niezbędna. Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na emeryturę. Uregulowania wprowadzone przez ustawy o pracowniczych programach emerytalnych (uppe) oraz o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (uofe), przesądzają, iż trzeci filar może stać się powszechny. Ostatnio powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960) oraz propozycja alternatywna (druk nr 838). Według druku 960 ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze", z czego mogłyby skorzystać konsorcja. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców. Druk 838 sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe. Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe), przy uwzględnieniu konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, daje pracodawcy możliwość wdrożenia atrakcyjniejszego ppe, ale bez uwzględnienia zgromadzonych do tej pory środków. W rezultacie pozostają przy dotychczasowych kontraktach. Oba projekty zakładają zmianę sposobu finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe. Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe oraz dopuszcza zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Oprócz powyższych istnieje jeszcze wiele zagadnień nieuregulowanych dostatecznie.