source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
SEJM
Do czego posłom służy regulamin
Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy
Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę.
Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy).
- Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin.
Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku.
Godziny pyskówek w sprawie porządku
Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą.
W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną.
Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej.
Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów.
Gra o województwa
W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć.
W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć.
Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa.
Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym.
Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17.
Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji.
Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście.
Miller kontra Lipowicz
Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad.
W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek".
- Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD.
Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej.
- Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie.
Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD.
Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca.
Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu.
Eliza Olczyk | Regulamin sejmowy, ktorego zasadniczym celem jest organizacja prac Sejmu, często jest przez posłów wykorzystywany do osiągnięcia celów politycznych. W czasie Sejmu I kadencji, kiedy posiedzenia były transmitowane na żywo, posłowie korzystali niejednokrotnie z prawa zgłoszenia wniosku o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym. Plagą obecnej kadencji parlamentu stało się zadawanie pytań wnioskodawcom. Korzystając z tego prawa, parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Zwykle z dużą wprawą posługiwali się regulaminem posłowie Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa, kiedy to SLD, zręcznie wykorzystując brak jednomyślności w obozie rządzącym, doprowadził do stworzenia szesnastu województw. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad. W lutym ubiegłego roku odbył się pojedynek między Leszkiem Millerem, który złożył wniosek o odroczenie debaty nad projektami ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, a Ireną Lipowicz z UW, która złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. |
Czasy świetności ZChN zdają się dobiegać końca
Pokusa pragmatyzmu
PIOTR ZAREMBA
Zdawać by się mogło, że Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe - zaciekle atakowane, ale i doceniane na wielu zakrętach najnowszej historii - to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś tak już się nie zdaje. ZChN może zniknąć i nikogo to nie zdziwi.
Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. Na zapędy części dawnej opozycji, pragnącej podporządkować wszystko doraźnej koncepcji liberalnych reform, inna część odpowiadała sięganiem do przeszłości. Choć twórcami ZChN byli ludzie wywodzący się z różnych miejsc opozycyjnej (a nawet i nieopozycyjnej, np. Goryszewski) sceny politycznej, za faktycznego twórcę pomysłu można uznać pierwszego prezesa partii Wiesława Chrzanowskiego.
Geneza
Chrzanowski podjął i ujednoznacznił jeszcze wcześniejsze wysiłki twórców Ruchu Młodej Polski. Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego, rozumianego jak najdosłowniej. W jej tekście znajdujemy zapis sugerujący, że członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii. Na to nakładała się praktyka. Gdy politycy ZChN usiłowali sami opisywać swoich członków i zwolenników, widzieli w nich najaktywniejszych przedstawicieli Polski parafialnej, zaniepokojonej kierunkiem przemian cywilizacyjnych i obyczajowych, ale równocześnie skłonnej do poświęceń (choćby społeczno-ekonomicznych) w imię dumy z własnego niepodległego państwa.
Osłabiany odejściem znaczących przedstawicieli różnych nurtów (Macierewicz, Łopuszański), ale nie wielkim rozłamem, ZChN był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu, lecz ze względu na ruchliwość i opiniotwórczość przywódców trudną do ominięcia, gdy przychodziło tworzyć szersze prawicowe konfiguracje. Dlatego znajdujemy jego liderów wśród twórców rządu Olszewskiego i Suchockiej, a później wśród twórców i profitentów zwycięstwa AWS. Ich dorobek w tej mierze był traktowany, nawet przez ich zaciętych wrogów, jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem. Symbolem takiej postawy stał się Chrzanowski, stosunkowo bezkrytyczny chwalca dorobku przedwojennej endecji, a równocześnie łatwy partner liberalnych elit w reformowaniu kraju.
Bilans władzy
Dziś konstrukcja ta zdaje się zużywać. ZChN po raz pierwszy nie uniknął poważniejszego rozłamu. Grupa jego historycznych liderów - Piłka, Niesiołowski, Marcinkiewicz, Szyszko - zasiliła formację dużo bardziej nieokreśloną ideowo (Przymierze Prawicy), a gotowa jest rozmawiać o jeszcze szerszej formacji z ludźmi, których uważała niegdyś za nieprawdziwych czy może niepełnych prawicowców (bracia Kaczyńscy). Z ludźmi, którzy od tradycji narodowo-katolickiej, zwłaszcza tej rodem z Radia Maryja czy "Naszego Dziennika", zawsze się dystansowali.
Teoretycznie rolę strażników świętego ognia wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Ale czy do końca? Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było znaczące osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji. Jak inaczej ocenić walkę z Krzaklewskim u boku SKL i PPChD albo obecną sympatię dla całkowicie pragmatycznej inicjatywy Janusza Tomaszewskiego?
Zjednoczenie staje się ugrupowaniem podporządkowującym założenia ideowe taktyce doraźnej i nie zawsze jasnej. Nawet wystąpienia sytuujące ZChN-owców nadal na prawej flance (opór przeciw wyborowi członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z Unii Wolności) po bliższej analizie okazują się działaniem na rzecz egzotycznych sojuszów z PSL lub biznesowych układów z prezesem Polsatu Solorzem.
Czy eksperyment prawie czteroletniego udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Na pewno Zjednoczenie osiągnęło, w bliskim sojuszu z innymi odłamami prawicy, realizację takich swoich pomysłów, jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale już wysiłki jego działaczy, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny w imię interesów wspólnoty (ustawa dyscyplinująca supermarkety, zakaz pracy w niedzielę), rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności, opór innych ugrupowań, a uczciwie mówiąc i niepełny entuzjazm wielu polityków AWS. Skądinąd Zjednoczeniu nie udało się nigdy sformułować klarownego stanowiska w sprawach ekonomicznych. Można było w jego obrębie znaleźć wszystkie opcje - od nieomal socjaldemokratycznego etatyzmu Jerzego Kropiwnickiego po poglądy bliskie UPR-owskim, zwłaszcza młodszej generacji działaczy.
Nie udało się też ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną. Próba, podjęta w pierwszym okresie koalicyjnych rządów, dodania do międzynarodowej aktywności rządu Buzka choć odrobiny ZChN-owskiego eurosceptycyzmu, załamała się, a symbolem tego załamania była głośna dymisja ministra Czarneckiego. Trudno powiedzieć, co było tu ważniejsze. Nieporadność polityków Zjednoczenia, czy silny opór przeciw nim instytucji europejskich, i polskich euroentuzjastów mających oparcie w aparacie także i obecnej ekipy rządowej.
W tej sytuacji największe sukcesy odnosił ZChN w konsumowaniu swojego wpływu na kilka resortów i instytucji rządowych. Konsumpcja ta była wyolbrzymiana (ZChN naśladował tylko inne ugrupowania), ale nie miało to znaczenia. Do obrazu religijnego i nacjonalistycznego dogmatyka dodano portret obłudnika zapobiegliwie zagarniającego kolejne połacie państwa. Liberalne i lewicowe media utrwaliły oba wizerunki z dużą satysfakcją. Gwoli prawdy - duch wręcz sekciarskiej solidarności z najbardziej wątpliwymi dokonaniami takich postaci jak Henryk Goryszewski czy warszawski radny Ryszard Makowski bardzo ułatwił im zadanie.
Na rozdrożu
Można by rzec, że w poprzednich latach ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował - śladami Łopuszańskiego - wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Czy taki ośrodek stałby się naprawdę silny? Nie wiadomo, ale liderzy ZChN podjęli strategiczną decyzję. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit, choć na samym ich skraju.
Zarazem długo opierali się rozpuszczeniu w szerszej formule nowoczesnej awuesowskiej prawicy. Najpierw opierał się Marian Piłka, potem walczący z nim Stanisław Zając. Na ile była to obrona własnej tożsamości, a na ile logiki parytetów dających partii realny udział we władzy - rzecz do dyskusji. Niewątpliwie jednak ZChN był mało zainteresowany tworzeniem czegoś szerszego. Nawet za cenę przesycenia tego czegoś własnym programem.
Ten rozkrok uczynił Zjednoczenie formacją nieczytelną. Reszty dokonał duch czasów. Formuła sięgnięcia do historii, tak pożyteczna w 1989 roku, staje się coraz mniej przydatna w dobie Internetu i "Big Brothera". Zarazem warto przypomnieć, że ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu (w Polsce to przede wszystkim dzielenie fruktów, a nie realizacja programów) i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy najbardziej miękko i rozumnie prezentujących swe koncepcje polityków ZChN oskarżali o fundamentalizm, ekstremizm itd. Skądinąd owa miękkość i rozumność nie były regułą. Zjednoczenie koncentrowało się na najbardziej doraźnych interesach, ale język wielu jego działaczy był anachroniczny, nazbyt wojowniczy, odwołujący się do dawno przebrzmiałych emocji. Czyli taki, który wielu Polaków - czasem słusznie, a czasem nie - odrzuca.
Nie ułatwiała też życia politykom Zjednoczenia zagmatwana sytuacja wewnątrz AWS. Gdy przyjrzeć się ostatnim sporom między twórcami Przymierza Prawicy a ekipą prezesa Zająca, widać, że nie była to walka o wierność ideowym pryncypiom partii określającej się przede wszystkim stosunkiem do wiary i moralności. To w istocie spór między tymi, którzy poddawali krytycznej ocenie metody sprawowania władzy przez AWS, a tymi, którzy skłonni byli tę metodę usprawiedliwiać, szukając przyczyn porażek prawicy gdzie indziej. Można by rzec, że poplątana rzeczywistość AWS wciągnęła ZChN w swoje tryby i przemieliła.
Na ile potrzebny i trwały okaże się w przyszłości specyficzny, czysto polski typ ZChN-owskiej wrażliwości? Dziś bardziej czytelna wydaje się oferta grupy Mariana Piłki, próbującej znaleźć miejsce w swoistej formacji "czystych rąk". Czytelna - to nie znaczy gwarantująca sukces. Odłam prezesa Zająca uwikłał się w wewnątrzprawicowe rozgrywki i szuka sojuszników raz tu, raz tam, nie wykluczając nawet zewnętrznych aliansów z PSL. Czasy świetności, gdy politykom Zjednoczenia zdarzało się "trząść Polską", zdają się dobiegać końca.
Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo" | Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe to jedna z najtrwalszych instytucji III RP. Dziś może zniknąć i nikogo to nie zdziwi.
Było produktem fermentu intelektualnego 1989 roku. odpowiadała sięganiem do przeszłości. twórcami byli ludzie wywodzący się z opozycyjnej sceny politycznej, za twórcę można uznać Wiesława Chrzanowskiego.
Deklaracja ideowa Zjednoczenia była syntezą różnych propozycji ideowych rodem z II Rzeczypospolitej, ale z przewagą pierwiastka narodowo-katolickiego. członkowie partii zobowiązani są do wyznawania i praktykowania religii.
był ofertą dla niezbyt szerokiego elektoratu. Ich dorobek był traktowany jako przykład łączenia ideowej pryncypialności z pragmatyzmem.
rolę strażników wzięli na siebie obecni liderzy ZChN, podtrzymujący jego organizacyjną samoistność. Prezes Stanisław Zając i jego otoczenie brali czynny udział w wewnętrznych rozgrywkach AWS, których efektem było osłabienie nurtu narodowo-katolickiego, a nawet konserwatywno-solidarnościowego w Akcji.
Czy eksperyment udziału ZChN w szerszej prawicowej, w dodatku rządzącej formacji okazał się bezowocny? Zjednoczenie osiągnęło realizację takich swoich pomysłów jak bardziej restrykcyjne prawo antynarkotykowe czy walka z pornografią. Ale wysiłki, aby nieco ograniczyć liberalizm ekonomiczny, rozbijały się o logikę koalicji z liberalną Unią Wolności.
Nie udało się ZChN uzyskać większego wpływu na politykę zagraniczną.
ZChN nie zdecydował się na żadną skrajność. Nie spróbował wprząc swego niewątpliwego potencjału intelektualnego i organizacyjnego w budowanie silnego ośrodka antyeuropejskiego. Korzystali z pomocy Radia Maryja, wrogiego prozachodniej modernizacji, a równocześnie sami pozostali w obrębie proeuropejskich elit.
ZChN-owcy byli poddani podwójnej presji: pokusy zbytniej pragmatyzacji wynikającej z udziału w rządzeniu i silnego nacisku najbardziej opiniotwórczych środowisk, którzy ZChN oskarżali o fundamentalizm. |
Z profesorem Mariuszem Łapińskim, ministrem zdrowia, rozmawia Małgorzata Solecka
Społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Rz: Ledwo przyzwyczailiśmy się do istnienia kas chorych, a już słyszymy, że przestaną istnieć. Nie boi się pan kolejnej destabilizacji systemu ochrony zdrowia?
MARIUSZ ŁAPIŃSKI: System w tej chwili działa chaotycznie. I na pewno nie ja go zdestabilizowałem.
Nie chcemy żadnych rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Wiem, że społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Trzeba przywrócić konstytucyjną odpowiedzialność rządu za ochronę zdrowia. Poprzedni rząd zwolnił się z tej odpowiedzialności, ale obywatele go z niej nie zwolnili. Wyniki wyborów są na to koronnym dowodem.
Nie da się uniknąć likwidacji kas? Obecnie ustawa przewiduje możliwość ich łączenia.
Dziś jest siedemnaście kas chorych. To znaczy - siedemnaście różnych systemów kontraktowania, wyceniania świadczeń, rozliczania umów. Kasy próbowały się między sobą porozumiewać, ale nic z tego nie wychodziło.
Co zastąpi kasy? Premier zapowiadał powstanie kilku funduszy ochrony zdrowia, pan mówił o powołaniu jednego funduszu z szesnastoma oddziałami?
Na razie pracujemy nad programem. Trzy koalicyjne partie są zgodne: kasy chorych przestaną istnieć. Co do szczegółów jeszcze nie zapadły rozstrzygnięcia. Ale jedno jest pewne: likwidacja kas nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego. Chcemy utrzymać odrębność instytucji, która płaci za świadczenia. To, że pieniądze ze składek są wydzielone z budżetu, jest dużym osiągnięciem.
A może to po prostu kwestia nazwy? Kasy chorych źle się kojarzą, więc trzeba je inaczej nazwać, zmniejszyć liczbę...
To nie będzie prosty zabieg zmiany szyldu. Państwo musi odzyskać możliwość kreowania polityki zdrowotnej. Na przykład jedną z najważniejszych dla nas spraw jest wprowadzenie jednolitego modelu medycyny szkolnej. Nie jesteśmy w stanie narzucić kasom takiego rozwiązania - każda rozwiązuje problem po swojemu, niektóre w ogóle nie kontraktują takich usług.
Następny problem - wiem, że niektóre kasy są w stanie zapłacić szpitalom więcej pieniędzy za usługi, tak by dyrektorzy mogli wypłacić pracownikom gwarantowane ustawą 203 złote podwyżki. Kasy tego nie robią i nie mam żadnej możliwości wpływu na ich decyzję.
Prawo przewiduje kolejną podwyżkę w przyszłym roku. Jak pan sobie poradzi z tym problemem?
Nie ja odpowiadam za tę ustawę, uważam, że to wyjątkowy bubel prawny. Ale jestem za tym, żeby zarobki w publicznej służbie zdrowia były regulowane ustawowo. Publiczne placówki to przede wszystkim szpitale. Wzrost płac będzie możliwy, kiedy poprawi się ich sytuacja finansowa. Trzeba zwiększać przychody i zmniejszać koszty.
Ale o tym, czy pieniądze z kasy chorych wydać na podwyżki płac, spłacić zobowiązania, czy kupić nowy sprzęt, decyduje dyrektor. Na te decyzje też będzie pan chciał mieć wpływ?
Nie, to jest zadanie właścicieli szpitali - samorządów, akademii medycznych. To oni powinni pilnować, na co pieniądze są wydawane. Nie zamierzam wkraczać w kompetencje organów założycielskich szpitali.
Ale mówi pan o konieczności nadzoru ze strony administracji rządowej.
W niektórych miastach są obok siebie szpitale podlegające trzem różnym właścicielom - staroście, marszałkowi i rektorowi uczelni medycznej. I nie ma sposobu na koordynację ich pracy - choćby w takiej sprawie jak wyznaczanie dyżurów. Chcę, żeby był taki ośrodek. Żeby wojewoda albo jego pełnomocnik koordynował ochronę zdrowia na swoim terenie. Ale nie on będzie rządził zakładami opieki zdrowotnej.
Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego w niektórych placówkach możliwa jest rejestracja na telefon, a w innych trzeba o piątej rano zgłaszać się po numerek?
Telefoniczna rejestracja jest możliwa w placówkach sprywatyzowanych, a kolejki do rejestracji ustawiają się w ogromnych przychodniach rejonowych, takich, jakie przetrwały choćby w Warszawie.
Dlatego szukam drogi prawnej - może to będzie rozporządzenie, a może potrzebna będzie zmiana w ustawie - żeby placówki świadczące podstawową opiekę zdrowotną mogły mieć pod swoją opieką nie więcej niż dziesięć, piętnaście tysięcy osób.
To byłaby rewolucja...
... i trzeba będzie ją zrobić.
Będzie pan wspierał dokończenie prywatyzacji?
W lecznictwie otwartym absolutnie tak. Lecz te szpitale, które znajdą się na przygotowywanej przez nas liście, będą wyłączone z prywatyzacji. Musi istnieć sieć szpitali publicznych, żeby każdy obywatel miał zapewniony dostęp do bezpłatnego leczenia.
Ale nie wszystkie szpitale, które teraz istnieją, znajdą się w takiej sieci?
Na pewno nie. Te, które znajdą się poza nią, będą mogły się przekształcać, prywatyzować, będą mogły zostać zlikwidowane. Niektóre szpitale zresztą już teraz nie powinny działać ze względu na bezpieczeństwo pacjentów.
Kiedy powstanie sieć szpitali?
Kalendarz jest prosty - mamy cały 2002 rok na przygotowanie najważniejszych zmian. Chcę, żeby 1 stycznia 2003 roku nie było kas chorych, żeby działała sieć szpitali publicznych, możliwa była racjonalna polityka lekowa, a rejestr usług medycznych był w znacznym stopniu przygotowany.
Tymczasem do końca tego roku zostały niecałe dwa miesiące, a kasy chorych do tej pory nie wiedzą, za co będą płacić, czy na przykład będą musiały finansować pomoc doraźną.
Już jest przygotowana propozycja nowelizacji ustawy o państwowym ratownictwie medycznym. Chcemy, by ustawa weszła w życie, tak, jak jest w niej zapisane, 1 stycznia 2002 roku, ale jednocześnie o rok opóźniamy przejęcie finansowania systemu przez budżet państwa. Jeśli parlament się na to zgodzi, za karetki w przyszłym roku zapłacą kasy chorych.
To wydatek niemal 800 milionów złotych. A pański poprzednik nałożył na kasy obowiązek finansowania niemal wszystkich procedur wysokospecjalistycznych. Ma je to kosztować dalsze kilkaset milionów. Czy pan podtrzyma tę decyzję?
Nie. Za większą część tych procedur, a nie tylko za przeszczepy, jak proponował poprzedni minister, zapłaci jednak budżet. W tym tygodniu przekażę do kas chorych oficjalną informację w obu sprawach.
Zapowiadał pan szybką nowelizację ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, która ma dać ministrowi zdrowia możliwość powołania nowych rad kas chorych.
Jest już przygotowana, ale do Sejmu trafi z opóźnieniem, bo mamy pilniejsze od niej prace - musimy zająć się ratownictwem medycznym oraz Urzędem Rejestracji Leków i Wyrobów Medycznych. Jest ustawa, która go powołuje, ale brakuje do niej kilkudziesięciu rozporządzeń. Nic nie jest przygotowane, żeby powstał ten urząd. Dlatego trzeba koniecznie przesunąć wejście w życie tej ustawy o pół roku, bo inaczej przez kilka miesięcy byłaby niemożliwa rejestracja leków.
Nowelizacja ustawy ubezpieczeniowej jest następna w kolejce.
Będzie dotyczyła tylko powołania nowych rad kas?
Nie, w ustawie jest kilka błędów, które trzeba naprawić. Obecnie pacjent ma nieograniczoną możliwość wyboru szpitala, teoretycznie każdy może chcieć być leczony w placówkach klinicznych. Rozszerzenie uprawnień do świadczeń stomatologicznych to nieprzemyślane do końca rozwiązanie, które powoduje olbrzymie koszty.
Ale to SLD w poprzedniej kadencji opowiadał się za wprowadzeniem tej poprawki.
Mnie w Sejmie wtedy nie było. Nie wszystkie pomysły moich kolegów były dobre.
Chce pan jednym słowem ograniczenia kosztów, jakie pociągnęły za sobą ostatnie zmiany w ustawie? Poprzedni minister zdrowia szacował je nawet na miliard złotych...
Chcę urealnienia przepisów. I tego, żeby publiczne pieniądze były racjonalnie wydawane.
A skoro już rozmawiamy o pieniądzach - jaką składkę zapłacimy w przyszłym roku?
W ustawie jest zapisane 8 procent...
... ale minister finansów proponuje zamrożenie składki na poziomie 7,75 procent. Jeśli miałaby rosnąć, oznaczałoby to dodatkowe obciążenia dla obywateli, bo nie będziemy mogli odpisać sobie całej składki od podatku. Jest pan zwolennikiem takiego rozwiązania?
Przede wszystkim jestem zwolennikiem wzrostu składki, takiego, jaki jest przewidziany w ustawie, o ćwierć punktu procentowego rocznie, do 9 procent. Oczywiście byłoby najlepiej, gdyby zasady jej odliczania od podatku się nie zmieniły. Ale sytuacja finansów publicznych jest bardzo trudna. Jeśli możliwy jest wzrost składki tylko taką drogą, będę go popierał. Do systemu musi trafiać więcej pieniędzy.
Są inne sposoby na zwiększenie dopływu pieniędzy, choćby przez rozszerzenie zasady współpłacenia przez pacjentów.
Jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania, tak jak jestem przeciwny wprowadzaniu tzw. koszyka świadczeń gwarantowanych. Płacący składki nie odczują bardzo boleśnie jej wzrostu, w skali miesiąca będzie to średnio kilka złotych. Dla mnie, socjaldemokraty, jest to łatwiejsze do zaakceptowania niż wprowadzenie opłat, które byłyby równoznaczne z ograniczeniem dostępności do świadczeń dla najbiedniejszych. Absolutnie się na to nie zgadzam.
Ale kiedy składka zacznie bezpośrednio obciążać nasze kieszenie, nastąpi wzrost oczekiwań co do jakości świadczeń, ich dostępności. Ludziom trudniej będzie zaakceptować, że płacą kilkaset złotych miesięcznie do kasy chorych, a kiedy potrzebują pomocy, muszą płacić prywatnemu lekarzowi.
Chcemy tak zmienić system, żeby wzrosła dostępność do lekarzy praktykujących w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Żeby z jednej strony ludzi nie odstraszała choćby wizja stania przed świtem w kolejce do rejestracji, z drugiej zaś - żeby ten lekarz rzeczywiście mógł pracować w dobrych warunkach, przyjmować pacjentów. W niektórych miejscach w Polsce na wizytę u kardiologa czy wielu innych specjalistów czeka się pół roku, czasem dłużej. Dostępność jest fikcją.
Co do tego doprowadziło?
Między innymi chore kontraktowanie usług. Trzeba odejść od płacenia za poradę na rzecz płacenia za leczenie. Teraz lekarz przyjmuje sześciu pacjentów w ciągu dnia, bo na tyle pozwala limit ustalony przez kasę chorych. A kolejki oczekujących rosną.
W opiece podstawowej kasy płacą za każdego ubezpieczonego będącego pod opieką lekarza. I tam problem kolejek nie istnieje. To jest sukces reformy. Ale nie powtórzono go ani w specjalistyce, ani - zwłaszcza - w leczeniu szpitalnym. Szpitale, aby uzyskać z kas chorych więcej pieniędzy, przyjmują pacjentów, którzy wcale nie wymagają hospitalizacji. Pacjent dla szpitala oznacza po prostu przychód. Tego unikniemy, jeśli po prostu ustalimy poziom finansowania szpitali powiatowych, wojewódzkich i klinicznych.
Kiedy kasa płaci za usługę, łatwiej jej kontrolować jakość świadczeń udzielanych przez szpital, łatwiej przeprowadzić kontrolę finansową. Chce pan odejść od tego, by płatnik sprawdzał, jak placówka wydaje pieniądze?
Wręcz przeciwnie. Ale te kontrole muszą być racjonalne i nie mogą być pretekstem do rozrastania się biurokracji w kasach.
Skoro mówimy o biurokracji, jakie zmiany zamierza pan wprowadzić w Ministerstwie Zdrowia? Pojawiła się informacja o szykowanych dużych zwolnieniach.
Zwolnienia będą, i to spore. Ale niekoniecznie w samym ministerstwie. Wystarczy powiedzieć, że tu pracuje trzysta osób. A w różnego rodzaju nadzorowanych przez MZ instytucjach, biurach, których sens istnienia jest wątpliwy, jest zatrudnionych dziewięćset osób.
Decyzje kadrowe są konieczne - muszę mieć zaufanie do ludzi, z którymi pracuję. Podczas pierwszego spotkania powiedziałem pracownikom, że liczą się dla mnie dwie rzeczy: lojalność i kompetencje. I tego się będę trzymał. - | MARIUSZ ŁAPIŃSKI: Nie chcemy żadnych rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Trzeba uporządkować finansowanie. Dziś jest siedemnaście kas chorych. To znaczy - siedemnaście różnych systemów kontraktowania, wyceniania świadczeń, rozliczania umów. kasy chorych przestaną istnieć. Ale likwidacja kas nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego.
Państwo musi odzyskać możliwość kreowania polityki zdrowotnej. Na przykład niektóre kasy są w stanie zapłacić szpitalom więcej pieniędzy za usługi. Kasy tego nie robią i nie mam żadnej możliwości wpływu na ich decyzję.
zadanie właścicieli szpitali To pilnować, na co pieniądze są wydawane. Chcę, żeby wojewoda albo jego pełnomocnik koordynował ochronę zdrowia na swoim terenie. Ale nie on będzie rządził zakładami opieki zdrowotnej.
szukam drogi prawnej żeby placówki świadczące podstawową opiekę zdrowotną mogły mieć pod swoją opieką nie więcej niż dziesięć, piętnaście tysięcy osób.
Będzie pan wspierał dokończenie prywatyzacji?
W lecznictwie otwartym absolutnie tak. Lecz te szpitale, które znajdą się na przygotowywanej przez nas liście, będą wyłączone z prywatyzacji.
Chcę, żeby 1 stycznia 2003 roku nie było kas chorych, żeby działała sieć szpitali publicznych, możliwa była racjonalna polityka lekowa, a rejestr usług medycznych był w znacznym stopniu przygotowany. musimy zająć się ratownictwem medycznym oraz Urzędem Rejestracji Leków i Wyrobów Medycznych. Nowelizacja ustawy ubezpieczeniowej jest następna w kolejce. w ustawie jest kilka błędów, które trzeba naprawić. Chcę urealnienia przepisów. I tego, żeby publiczne pieniądze były racjonalnie wydawane.
jestem zwolennikiem wzrostu składki o ćwierć punktu procentowego rocznie, do 9 procent.
Są inne sposoby na zwiększenie dopływu pieniędzy, choćby przez rozszerzenie zasady współpłacenia przez pacjentów.
Jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania, tak jak jestem przeciwny wprowadzaniu tzw. koszyka świadczeń gwarantowanych.
Chcemy tak zmienić system, żeby wzrosła dostępność do lekarzy praktykujących w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Trzeba odejść od płacenia za poradę na rzecz płacenia za leczenie. Szpitale, aby uzyskać z kas chorych więcej pieniędzy, przyjmują pacjentów, którzy nie wymagają hospitalizacji. Tego unikniemy, jeśli ustalimy poziom finansowania szpitali.
jakie zmiany zamierza pan wprowadzić w Ministerstwie Zdrowia?
Zwolnienia będą, Ale niekoniecznie w samym ministerstwie. |
SEJM
Do czego posłom służy regulamin
Plagi sejmowe, czyli kto kogo przechytrzy
Różowe kartki, których nie można kopiować, setki poprawek, brak kworum, odrzucanie własnych projektów, a wszystko to zgodne z przepisami. Wygląda na to, że w ostatniej grze parlamentarnej mniejsze znaczenie miały same podatki, a znacznie większe - kto kogo przechytrzy, korzystając z możliwości, jakie stwarza procedura. To już nie były prace legislacyjne, lecz spektakl polityczny emitowany w godzinach największej oglądalności, w którym obie strony zarzucały sobie nieczystą grę.
Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest przecież organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. I chodzi nie tylko o ustawę o przyszłorocznych podatkach, ale nawet o budżetową na 2000 rok (poseł SLD Maciej Manicki podczas debaty nad podatkami stwierdził wprost, że ustawa podatkowa stwarza pracowitemu posłowi nieograniczone możliwości przedłużania toku legislacyjnego - tysiące przepisów, setki tabel, dziesiątki źle obliczonych liczb, a wszystko to do poprawy).
- Ja też znam regulamin i jego słabości, piłka jeszcze w grze - mówił poseł Manicki z sejmowej trybuny podczas debaty podatkowej. I o to właśnie chodziło - o grę, której głównym narzędziem stał się regulamin.
Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna, która jest dopiero na półmetku.
Godziny pyskówek w sprawie porządku
Meandry procedury były zawsze wykorzystywane przez posłów do innych celów niż zostały stworzone, a posłowie Sojuszu zazwyczaj posługiwali się regulaminem z dużą wprawą.
W Sejmie X kadencji zwanym kontraktowym poseł Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej Janusz Szymański znany był z tego, że podczas sporów proceduralnych toczących się na sali plenarnej wychodził na trybunę z regulaminem Sejmu w ręku i dowodził, że taki lub inny wniosek jest nieregulaminowy. Wywoływało to konsternację większości posłów, szczególnie solidarnościowych, którzy wówczas dopiero zaczynali swoją karierę polityczną.
Janusz Szymański przeszedł później do Unii Pracy (w Sejmie II kadencji) i znacznie rzadziej posługiwał się regulaminem, jednak posłowie Sojusz Lewicy Demokratycznej nadal doceniali znaczenie procedury w polityce parlamentarnej.
Spory proceduralne były zmorą Sejmu I kadencji. Proste ustalanie porządku obrad trwało czasami kilka godzin i zdarzało się, że - z dziennikarskiego punktu widzenia - było najciekawszym punktem całego posiedzenia plenarnego. W owym czasie każdy poseł dwanaście godzin przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu miał prawo zgłosić do laski marszałkowskiej wniosek o poszerzenie porządku obrad o dodatkowy punkt. Każdy wnioskodawca miał prawo uzasadnić swój wniosek, a marszałek dopuszczał jeden głos za i jeden przeciw. Wszystko to działo się pierwszego dnia posiedzenia rano, gdy telewizja na żywo transmitowała obrady. Niejednokrotnie posłowie zgłaszali wnioski o poszerzenie porządku obrad z pełną świadomością, że zostaną one odrzucone. Chodziło wyłącznie o wywołanie dyskusji i przedstawienie swoich racji w tzw. czasie antenowym, na oczach dziesiątków tysięcy telewidzów.
Gra o województwa
W Sejmie II kadencji koalicja mająca miażdżącą przewagę nad opozycją ucięła wielogodzinne ustalanie porządku obrad. SLD z PSL były w stanie przegłosować wszystko z wyjątkiem odrzucenia weta prezydenta i wprowadzenia zmian do konstytucji. Jednak właśnie poprzednia koalicja wprowadziła zwyczaj pospiesznych prac nad projektami ustaw, forsowania projektów rządowych zgłaszanych w trybie pilnym i w znakomitej większości bez projektów aktów wykonawczych, choć marszałek Sejmu w zasadzie nie powinien był w ogóle dopuszczać do debaty nad takimi projektami. Nieraz też opozycja oskarżała koalicję o ucinanie dyskusji podczas prac w komisji i pospieszne przechodzenie do rozstrzygnięć.
W tej kadencji parlamentu Sojusz Lewicy Demokratycznej niemalże od początku "uczył" posłów AWS, jakie znaczenie polityczne ma procedura sejmowa. Posłowie Akcji rzeczywiście wielu rzeczy musieli się nauczyć.
Przed tegorocznym bojem podatkowym najbardziej spektakularne manipulowanie procedurą przez SLD miało miejsce podczas uchwalania nowego podziału administracyjnego państwa.
Rząd chciał, aby Polska była podzielona na dwanaście dużych województw. Projekt ten bez zastrzeżeń poparła wyłącznie Unia Wolności. W AWS koncepcji podziału administracyjnego kraju było niemal do końca kilka. Koalicja nie była w stanie, aż do głosowań wypracować rozwiązania kompromisowego, popieranego zgodnie przez wszystkich posłów. W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej, który w zasadzie popierał siedemnaście województw, zręcznie wykorzystał brak jednomyślności w obozie rządzącym.
Do ustawy o podziale administracyjnym kraju SLD zgłosił poprawki określające liczbę województw na 13, 14, 15, 16 i 17.
Propozycja rządowa nie przeszła w pierwszym głosowaniu. Marszałek ogłosił przerwę, koalicja dogadała się, że województw będzie piętnaście i... SLD wycofał propozycję utworzenia piętnastu województw, aby uniemożliwić przyjęcie tego wariantu koalicji.
Zmusiło to koalicję rządzącą do upokarzającego manewru - uchwalenia podziału kraju na dwanaście województw z zastrzeżeniem, że Senat niezwłocznie poprawi ustawę, uchwalając województw piętnaście. Jak wiadomo z powodu weta prezydenta, którego koalicja nie była w stanie oddalić, województw ostatecznie mamy szesnaście.
Miller kontra Lipowicz
Misterna gra SLD nie była pierwszą w tej kadencji Sejmu. Wcześniej Sojusz starał się torpedować przeniesienie ubiegłorocznych wyborów samorządowych z czerwca na wrzesień. Polegało to m.in. na zgłaszaniu nieoczekiwanych dla koalicji wniosków o odłożenie obrad.
W lutym ubiegłego roku, podczas pierwszego czytania projektów ustaw o samorządzie powiatowym i samorządzie wojewódzkim, Leszek Miller niespodziewanie, już po zreferowaniu projektów, których było sześć, złożył wniosek o odroczenie debaty nad tym punktem "do czasu, gdy rząd uzupełni przedstawione projekty o rozwiązania zawierające omówienie szczegółowych kompetencji nowych jednostek administracyjnych oraz zasady finansowania tych jednostek".
- Nie wiem, kiedy rząd potrafi to uczynić, ale żywię nadzieję, że szybko - mówił lider SLD.
Mogłoby to rzeczywiście zablokować na pewien czas prace nad ustawami, gdyby nie refleks i zimna krew posłanki Ireny Lipowicz z UW, która - zgodnie z regulaminem - złożyła wniosek przeciwny (o kontynuowanie obrad) i uzasadniała go tak długo, aż na salę plenarną powróciło dostatecznie dużo posłów koalicyjnych i w głosowaniu odrzucili wniosek SLD. Mimo ponagleń ze strony posłów SLD Irena Lipowicz nie pozwoliła sobie przerwać i nie zeszła z trybuny sejmowej.
- Przecież nie chodzi, proszę państwa, o to żeby stosować podstępy, lecz o to, żeby państwa wniosek rozpatrzyć z należytą starannością - argumentowała niewinnie.
Jacek Rybicki wiceszef Klubu AWS wygłosił wówczas oświadczenie, w którym zaprotestował przeciwko łamaniu kultury politycznej przez Klub SLD.
Niespełna miesiąc później, 4 marca, SLD zdołał przeforsować odłożenie dyskusji nad projektami ordynacji wyborczej do samorządów. Koalicja chciała poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektów ordynacji do gmin, powiatów i województw. Sojusz złożył wniosek przeciwny, o niewprowadzaniu tego punktu do porządku obrad. Wynik głosowania bez wątpienia zaskoczył koalicję - za poszerzeniem porządku obrad opowiedziało się 170 posłów, a przeciw było 175 (25 się wstrzymało). W ten sposób projekty były omawiane dopiero dwa tygodnie później - 18 marca.
Plagą tej kadencji parlamentu stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. Dochodzi do tego, że pytania przedłużają niektóre dyskusje nawet o kilka godzin, co skutecznie burzy plan obrad Sejmu.
Eliza Olczyk | Tegoroczny spór wokół reformy podatkowej z całą ostrością uzmysłowił opinii publicznej, jak wielkie znaczenie polityczne mają przepisy proceduralne, których zasadniczym celem jest organizacja prac Sejmu. Okazało się, że umiejętne wykorzystywanie procedury może przesądzać o być albo nie być ustawy, czyli prawa, które ma obowiązywać wszystkich obywateli. Żadna z wcześniejszych kadencji Sejmu nie obfitowała tak w przypadki wykorzystywania regulaminu do osiągnięcia celów politycznych jak obecna. Prawdziwą plagą stała się też instytucja pytań, którą posłowie przekształcili w dodatkową debatę. Korzystając z prawa zadawania pytań wnioskodawcom, parlamentarzyści wygłaszają często długie oświadczenia poprzedzające samo zapytanie. W ten sposób każdy poseł może zabrać głos w dyskusji, omijając ustalone ograniczenie czasowe debaty. |
Dziesięć lat temu, 13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.
Testament odczytany po latach
Styczeń 1991. Żołnierze radzieccy w centrum Wilna
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
MAJA NARBUTT
Z WILNA
- Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia.
- Właśnie niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. Gdyby mnie zastrzelili lub wywieźli do więzienia w Moskwie, miała dotrzeć do Litwinów. Wzywałem ich, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis, a ja przypominam sobie, jak z dyktafonem w dłoni polowałam wówczas na jego "ostatnie słowa".
Dzisiaj w parlamencie Litwy jest bardzo spokojnie, wręcz sennie. Nikt nie ma żadnych spraw do Landsbergisa. W dniach radzieckiej interwencji przed jego gabinetem, w którym spędzał dni i noce, stale koczowali ludzie. W płaszczach i czapkach - bo okna mimo mrozu były otwarte z powodu unoszących się oparów benzyny z koktajli Mołotowa - czekali, by znalazł dla nich choć minutę.
Vytautas Landsbergis, "ojciec litewskiej niepodległości", przemawia z gmachu parlamentu
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
Potem, już w spokojniejszych czasach, gdy Landsbergis i jego partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy gdzieś zniknęli. Stopniały szeregi jego zwolenników. Nawet życzliwi mu mówią, że Landsbergis zagubił się w meandrach polityki i zrobił kilka niewybaczalnych błędów. Członkowie jego partii szepczą po kątach, że jego upadek, przypieczętowany ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, może być ostateczny.
I tylko gdy patrzy się na ścianę w gabinecie Landsbergisa, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Stare rysunki z czołowych amerykańskich, angielskich, francuskich gazet, przez wszystkie te lata przenoszone przez Landsbergisa z gabinetu do gabinetu, pokazują go jako rycerza wolności szarżującego na radzieckiego smoka. Tutaj wszystko jest tak jak wówczas, gdy plac przed otoczonym barykadami parlamentem huczał od skandowanego okrzyku: "Litwa! Landsbergis! Wolność!".
"Zwykli obywatele" nie dotarli
- Czy nie zastanawiało was, dziennikarzy, dlaczego mogliście być w styczniu 1991 roku w Wilnie, dlaczego Moskwa nie miała nic przeciwko temu? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony i bliski współpracownik Landsbergisa (dziś jego zajadły przeciwnik). - Wyznaczono wam bardzo ważną rolę: mieliście opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat.
Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Świat, zajęty wydarzeniami w rejonie Zatoki Perskiej, miałby gładko przełknąć to, co działo się w Wilnie.
Audrius Butkevicius - były minister obrony, dziś biznesmen myślący o powrocie do polityki - na tle zachowanych fragmentów barykad pod parlamentem
FOT. (C) MARIAN PALUSZKIEWICZ/ KURIER WILEŃSKI
Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy i członków proradzieckiej organizacji Jedinstwo szykowała się do wyjazdu pod wileńską wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. Wykorzystali fakt, że w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy, działający według czasu moskiewskiego, pojawili się więc pod wieżą sami, bez "zwykłych obywateli".
Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli - padali na rozjeżdżony gąsienicami czołgów rozmiękły grunt.
Huk wystrzałów z czołgów słychać było w całym Wilnie. Wkrótce dołączyło do tego wycie karetek pogotowia, w które także strzelano. W parlamencie pobladły pracownik biura prasowego nadawał na cały świat: "Jest pięciu, ośmiu, już dziesięciu zabitych. Ich liczba wzrosła do czternastu".
Przerażeni Litwini mogli zobaczyć na ekranach telewizorów spikerkę mówiącą: "już idą". Kamera zaczęła pokazywać schody i biegnących żołnierzy. W końcu zasłoniła ją jakaś ręka.
Ostatnie rozgrzeszenie w sali posiedzeń
- Chciałem, by wszyscy byli na posterunku. Naród nas wybrał, abyśmy ogłosili niepodległość Litwy. I musieliśmy ponieść wszelkie tego konsekwencje - wspomina Landsbergis, wówczas przewodniczący litewskiej Rady Najwyższej.
Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. - Niektórzy odpowiadali, że wszystko stracone, że nie ma sensu już nic robić. Byli i tacy, którzy spali tak mocno, że nie słyszeli telefonu - uśmiecha się z łagodną ironią Landsbergis. Jednak większość stawiła się w parlamencie.
Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku. Okna zastawiano workami z piaskiem. Rozdawano maski gazowe. W hallu pośpiesznie zaprzysięgano ochotników z Departamentu Obrony Kraju. - Uważaliśmy, że od tej pory będzie ich chronić konwencja genewska - tłumaczy Butkevicius. - W naszym rozumieniu byli od tego momentu żołnierzami.
Uzbrojenie ponad tysiąca ochotników, a także litewskich służb granicznych nie przypominało wyposażenia żołnierzy. Jedni mieli broń sportową, inni myśliwską, a niektórzy tylko metalowe pręty.
W sali posiedzeń ksiądz Romas Grigas udzielał wszystkim posłom rozgrzeszenia na wypadek nagłej śmierci. Vytautas Landsbergis nerwowo krążył między salą a swym olbrzymim gabinetem, skąd usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. Tamtej nocy Michaił Siergiejewicz Gorbaczow nie odpowiadał jednak na żadne telefony.
I przez godzinę, może dwie w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu.
Samotność absolutna
- Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności. I zdrady. Potem się okazało, że jest inaczej. Ale wtedy myśleliśmy: Będziemy umierali sami i nikt się za nami nie ujmie - wspomina Landsbergis.
W środku nocy deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy: gdyby parlament nie mógł dłużej pełnić swych funkcji, to automatycznie uległyby rozwiązaniu rząd i samorządy.
- Pamiętaliśmy o nieładnych precedensach, o roku 1940, gdy Litwę bez jednego strzału przekazano w ręce okupanta. Zresztą wtedy nie było woli politycznej, by bronić niepodległości - przyznaje Landsbergis.
W styczniu 1991 roku było inaczej. Tylko brutalna siła mogła zdławić niepodległość Litwy. Żaden akt kapitulacji nie powinien być podpisany litewską ręką.
Mniej więcej w tym samym czasie pod bramą Ambasady USA w Warszawie stał minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas, wysłany do Polski z misją utworzenia rządu emigracyjnego, jeśli Związek Radziecki dokona interwencji na Litwie. Drzwi ambasady się nie otworzyły.
Nie tylko heroizm
Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. Wiedzieli o tym zarówno obecni w gmachu, jak i żołnierze radzieccy. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.
- Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Ich wręcz irracjonalna determinacja. Przekonanie, że ważą się losy Litwy - twierdzi Landsbergis.
Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Gdyby jednostki radzieckie zaatakowały tej nocy parlament, doszłoby do niewyobrażalnej masakry. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił.
Ale tamtej nocy ludzie przed parlamentem spodziewali się najgorszego. Odprawiano mszę, śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. W pierwszym szeregu stali starzy ludzie - zesłańcy i byli więźniowie łagrów. Atmosfera patriotycznego uniesienia sięgała zenitu.
- Nie tylko heroizm dochodził do głosu tamtej styczniowej nocy - przyznaje Butkevicius. - Niektórych moich ludzi sytuacja przerosła, chcieli się ratować za wszelką cenę. W momencie kulminacyjnym widziano pograniczników, jak z obłędem w oczach zrywali pagony, przerażeni, że staną się pierwszym celem. Część ochotników, których po zaprzysiężeniu wypuściłem z bronią do miasta, rzucała karabinki w krzaki.
Butkevicius wydał rozkaz, by nikogo nie wypuszczano z parlamentu: - Był potrzebny, jeśli rzeczywiście wszyscy mieli zostać w gmachu aż do końca. Niektórzy posłowie nie wytrzymywali nerwowo oczekiwania na atak sił radzieckich. Szamotali się z ochroną, usiłując wydostać się na zewnątrz. Inni zrywali znaczki deputowanych. Kilku nawet włożyło białe kitle sanitariuszy ze szpitala polowego.
Biało-czerwona nad tłumem
Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. Kiedy prawie rok wcześniej proklamowano niepodległość, dla Litwinów była to idea, dla której warto było poświęcić bardzo wiele. - Powiedzmy szczerze: Polacy z Wileńszczyzny odbierali to zupełnie inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Czymś kompletnie nieznanym i niechcianym - podkreśla Artur Płokszto, wówczas redaktor naczelny należącej do Związku Polaków na Litwie "Naszej Gazety", a teraz poseł na Sejm. - Tu kiedyś była Polska, potem był Związek Radziecki. Dopiero masakra pod wieżą telewizyjną okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi, że przekroczono granicę, której przekroczyć nie było wolno.
Delegacja radziecka, która przybyła 13 stycznia do parlamentu, po rozmowach z politykami litewskimi spotkała się w garnizonie w Miasteczku Północnym z wojskowymi radzieckimi i tzw. Komitetem Ocalenia Narodowego. Na prośbę komitetu jeździła po wileńskich zakładach, w których pracowali głównie Rosjanie i Polacy. Oczekiwano, że spontanicznie poprą interwencję radziecką.
- Przypadkowo usłyszeliśmy, jak delegacja telefonicznie relacjonowała wrażenia z tych spotkań Gorbaczowowi. Powiedzieli: "Michaił Siergiejewicz, wprowadzono was w błąd. Tu po jednej stronie jest armia, po drugiej naród" - opowiada Vytautas Landsbergis.
Trzynastego stycznia pod parlamentem wśród nieprzebranych tłumów Litwinów pojawiły się dwie biało-czerwone flagi. - Ratowały honor miejscowych Polaków - mówi Płokszto, który wraz z grupką znajomych stał pod jedną z nich. Reakcje Litwinów były zresztą różne: od wdzięczności, wyrażanej niekiedy po polsku, do niechętnego "po co tutaj przyszliście".
I chociaż dla większości Polaków masakra pod wieżą stanowiła olbrzymi wstrząs, to reagowali na nią różnie. "Obrzydliwy rechot przechodnia: Jeszcze mało dostali. A tuż zaraz słowa sprzątaczki, prostej kobieciny spod Wilna: żeby on gdzie zadławił się, ten Gorbaczow! Tyle ludzi namordowali! Wierzę, że to prawdziwy głos Wileńszczyzny" - napisała poetka Alicja Rybałko w nadzwyczajnym numerze "Naszej Gazety".
Podejrzani komuniści
- Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród. Jeśli Moskwa atakowała Landsbergisa, to atakowała nasze legalnie wybrane władze, całą Litwę - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas.
Tej tragicznej nocy Juräenas poczuł, że jest po tej stronie barykady co jego dotychczasowy ideologiczny przeciwnik. Chociaż nie dla wszystkich było to oczywiste.
- Niektórzy obrońcy parlamentu mówili, że jeśli OMON [czyli oddziały specjalne radzieckiej milicji - przyp. red.] i żołnierze wedrą się do parlamentu, to oni, zanim zaczną strzelać do atakujących, najpierw wymierzą broń w Algirdasa Brazauskasa i we mnie - przypomina sobie Juräenas.
I wtedy, i jeszcze przez parę lat najbardziej dokuczała mu nieufność ekipy Landsbergisa do byłych litewskich komunistów, bezustanne podejrzenia o zdradę.
- Pan Landsbergis nie rozumiał, że Litwy niepodległej chcą nie tylko dysydenci. Zresztą, prawdę mówiąc, on sam nie był żadnym dysydentem - żali się Juräenas, podkreślając, że są przecież "komuniści i komuniści". Ci skupieni wokół Algirdasa Brazauskasa zrobili pierwszy krok w kierunku niepodległości, odrywając partię od Moskwy, a nastąpiło to w 1989 roku, gdy Związek Radziecki był jeszcze silny.
Juräenas uważa, że w razie sukcesu interwencji radzieckiej najbardziej narażeni byliby jego partyjni koledzy. - W alei Giedymina podszedł do mnie człowiek, z którym byłem kiedyś w Komitecie Centralnym. Powiedział: "Słuchajcie, towarzyszu! Gdy przejmiemy władzę, to najpierw postawimy pod ścianę takich zdrajców jak wy" - opowiada Juräenas.
Stare garnitury sygnatariuszy
Posłowie, którzy bronili w styczniu 1991 roku parlamentu, spotykają się raz do roku, po Bożym Narodzeniu. - Co najmniej połowa przyjeżdża w tych samych garniturach, w których podpisywała Akt Niepodległości. Bo tylu żyje w biedzie. Najmłodszy z posłów tamtego historycznego parlamentu się zastrzelił, bo nie mógł znaleźć pracy - mówi Rimvydas Valatka, dziś jeden z najlepszych litewskich dziennikarzy.
- Ci, którzy w tamtą noc byli w parlamencie Litwy, myślą, że ich życie musi być lepsze, czystsze. Na ogół tak myślą - poprawia się Valatka - ale i tak ludzie patrzą na nas wszystkich jak na część władzy, złej władzy.
Sam nie ma powodów do narzekań. Jest zastępcą redaktora naczelnego najpoważniejszej litewskiej gazety "Lietuvos Rytas" i żyje lepiej, niż kiedyś mógł zamarzyć. Ale przeraża go to, co się dzieje z jego krajem: masowa emigracja jest jak wyniszczający upływ krwi; zostają najmniej przedsiębiorczy i samotne kobiety.
Tak jak wszyscy obecni tamtej nocy w parlamencie zapamiętał każdą chwilę, wypowiedziane słowa i emocje. W jego wypadku uczucie nierealności. I ciarki przechodzące po plecach, gdy wielotysięczny tłum śpiewał w patriotycznym uniesieniu.
- Dla wielu z nas był to kulminacyjny punkt życia - potwierdza Audrius Butkevicius, a ja przypominam sobie, że poznałam go właśnie 13 stycznia, gdy przed spodziewanym atakiem na parlament usiłował mnie wyrzucić z gmachu, bo nie chciał, by zostali tam dziennikarze i kobiety.
Pogrzebu nie było
Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. - Landsbergis kilka razy mnie sprzedał. Spędziłem przez niego dwa lata w więzieniu. Nie mam więc powodów, by go kochać - chłodno mówi Butkevicius.
Incydenty, o których wspomina były minister, przypominają sensacyjny film. Byłego ministra, a ówczesnego posła zatrzymano w 1997 roku, gdy przyjmował "znaczną sumę dolarów". Kontrahent tej łapówkarskiej transakcji miał urządzenia nagrywające umieszczone w spince krawata. Butkevicius bronił się na forum sejmowym, oskarżając Landsbergisa o zorganizowanie prowokacji, która miała na celu wyeliminowanie go z życia publicznego.
Do "pierwszej zdrady" doszło dwa miesiące po masakrze pod wileńską wieżą telewizyjną. Samochód litewskiego ministra obrony został zatrzymany przez oddział OMON-u.
- Dopiero po latach dowiedziałem się w Moskwie od dowódcy wileńskiego OMON-u, że zadzwonił do niego ochroniarz Landsbergisa. Jechałem nocą na spotkanie z Polakami z KOR-u, którzy szkolili naszych ludzi w działalności podziemnej - mówi Butkevicius. - Landsbergis wiedział, którędy będę jechał. Chciał sprowokować incydent, by Litwa znowu znalazła się na pierwszych stronach gazet.
- Landsbergis wyprawiłby mi piękny pogrzeb i do dziś przychodził na mój grób - ironizuje Butkevicius.
Tak mogłoby się stać, gdyby minister się ostrzeliwał. Ale on tego nie zrobił. Został zatrzymany i po paru godzinach wypuszczony.
Wojownicy po wojnie
Dzisiaj ze swymi dawnymi radzieckimi przeciwnikami Butkevicius spotyka się w Moskwie, dokąd często jeździ w interesach. Uważa, że "wojna się skończyła, wojownicy nie mają do siebie żadnych uraz". Na spotkanie ze mną przybywa prosto z pociągu, którym przyjechał z Moskwy. Żegnając się mówi, że chce wrócić do polityki, założyć własną partię: - Interesują mnie władza i wpływy. Podoba mi się to znacznie bardziej niż bycie martwym bohaterem.
Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń: - Winni masakry pod wieżą telewizyjną żyją spokojnie gdzieś w Moskwie. Nie tylko nie zostali ukarani, ale jeszcze dostali ordery. Naszym prokuratorom do dziś nie pozwolono ich nawet przesłuchać.
68-letni dziś "ojciec litewskiej niepodległości" mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. Pokazuje mi, bym wyłączyła dyktafon, gdy zaczynam mówić, że nic na Litwie nie jest tak proste i jednoznaczne jak w tamte tragiczne styczniowe dni. Nie chce mówić o teraźniejszości. A przyszłość?
- Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie. | 13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Vytautas Landsbergis usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu. deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy.
Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił.
Ale ludzie spodziewali się najgorszego.
Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. interwencja radziecka skonsolidowała naród.
Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń. mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. - Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie. |
Wydatki socjalne służą zaspokojeniu potrzeb partykularnych kosztem społecznych
Egoizm a sfera publiczna
RYS. MICHAŁ KORSUN
JANUSZ A. MAJCHEREK
Polityka socjalna, również ta realizowana obecnie w Polsce, nie służy zaspokajaniu potrzeb ogólnospołecznych, lecz indywidualnych, realizuje więc cele nie mniej partykularne niż liberalny model działalności gospodarczej, obwiniany o sankcjonowanie egoizmu i lekceważenie problemów społecznych.
Poziom życia i standardy cywilizacyjne społeczeństwa odzwierciedlane są nie tylko w wielkości dochodów i zasobów oraz wartości dóbr posiadanych przez indywidualnych obywateli lub będących w ich zasięgu. Zależą także od ilości i wartości wspólnych zasobów i zgromadzonych razem dóbr oraz dostępu do nich. Komfort życia opiera się nie tylko na tym, co ma się we własnym domu lub na prywatnym koncie, lecz uzależniony jest również od stanu wszelkich obiektów i instytucji użyteczności publicznej, z których trzeba lub musi się korzystać, poczynając od ulicznych trotuarów i skwerów, przez infrastrukturę komunikacyjną czy służby publiczne, skończywszy na zbiorach muzealnych, zabytkach i dziełach sztuki, czyli zasobach kultury materialnej i duchowej.
Nawet największe osobiste bogactwo nie zrównoważy dyskomfortu, jakiego doznaje się, najeżdżając na dziury w jezdniach, wykręcając nogę na krzywym chodniku, siadając na połamanej ławce w zapuszczonym parku, wchodząc do zdemolowanej i nieczynnej budki telefonicznej, jadąc zaplutą windą w obskurnym budynku, wdychając smród wypełniający poczekalnie dworcowe, korzystając z rozbitych pisuarów w brudnych toaletach publicznych czy natrafiając na sterty śmieci w podmiejskich lasach. Odwrotnie: nawet indywidualne ubóstwo łatwiej znieść, spacerując po wymuskanych parkowych alejkach wśród równo przystrzyżonych trawników, jeżdżąc komfortowymi tramwajami po zadbanych i kolorowych ulicach, siedząc w starannie zaaranżowanych poczekalniach publicznych instytucji, do których bezszmerowo wjeżdża się lśniącymi czystością windami, rozmawiając z życzliwym i kulturalnym personelem udzielającym wyczerpującej informacji i wszechstronnej pomocy. To podnosi komfort życia, nawet jeśli w swoim indywidualnym wymiarze jest ono aktualnie trudne i niesatysfakcjonujące.
Przestrzeń wspólna
Najzagorzalsi nawet krytycy przemian minionego dziesięciolecia, z zawziętością wytykający niedostatek, w jakim żyje wciąż wielu Polaków, lub rozwarstwienie indywidualnych dochodów i poziomu życia, nie mogą zanegować rozległych i korzystnych przeobrażeń, jakich doznała w tym czasie przestrzeń publiczna.
Wygląd, aranżacja, organizacja i funkcjonowanie tworzących ją obiektów i instytucji są nieporównywalne z wszechobecną szarzyzną, powszechną bylejakością, żenującą dysfunkcjonalnością i totalną dewastacją tej przestrzeni w czasach PRL. Pod tym względem komfort życia wszystkich Polaków w III Rzeczypospolitej znacząco i bezsprzecznie się poprawił. Znamienne, że najgorzej prezentują się i funkcjonują te jej obszary, które są bezpośrednio lub pośrednio podporządkowane państwu, jak obiekty Polskich Kolei Państwowych czy budynki komunalne z regulowanymi administracyjnie czynszami.
W rachunkach narodowych odróżnia się spożycie prywatne od publicznego, indywidualne od ogólnospołecznego. Każdy obywatel konsumuje i korzysta nie tylko z tego, co stanowi jego prywatną własność i osobisty dochód, lecz ma również dostęp do zasobów i dóbr publicznych oraz uczestniczy w ich używaniu. Jakość życia i standard cywilizacyjny zależą zarówno od spożycia indywidualnego z dochodów osobistych, jak i zbiorowego, od tego, ile ma każdy z osobna, lecz również czym dysponują i do czego mają dostęp wszyscy razem. Jeśli ktokolwiek usiłuje kwestionować lub bagatelizować wzrost spożycia indywidualnego Polaków w ostatnim dziesięcioleciu (statystycznie o ponad 60 procent), wytykając jego zróżnicowanie czy obniżenie w niektórych kręgach społeczeństwa (zresztą wbrew faktom - patrz: rozmowa z szefem programu badawczego na ten temat w Magazynie "Rz" z 16 lutego), nikt nie może zaprzeczyć obiektywnemu zwiększeniu się (w podobnym wymiarze) spożycia zbiorowego.
Socjalne zamiast społecznych
Jednym z najczęstszych zarzutów formułowanych wobec autorów i realizatorów transformacji ekonomicznej minionej dekady jest hołdowanie doktrynie liberalnej, która sankcjonuje egoizm, a ignoruje potrzeby społeczne.
Kryje się za tym zarzutem mistyfikacja i hipokryzja. Prawdą jest bowiem, że państwo polskie nie wywiązuje się odpowiednio ze swoich obowiązków ogólnospołecznych, czyli związanych z utrzymaniem i rozwojem infrastruktury techniczno-cywilizacyjnej, instytucjonalnej i społecznej - od dróg publicznych, przez publiczną oświatę i naukę, aż do bezpieczeństwa publicznego i obrony narodowej.
Dziedziny te są notorycznie niedoinwestowane i zaniedbane. Dzieje się tak właśnie dlatego, że finanse publiczne są obciążone gigantycznymi wydatkami na sferę socjalną. W trwającym już roku budżetowym wydatki na ubezpieczenia społeczne i opiekę społeczną pochłoną łącznie ponad 65 mld zł, podczas gdy nakłady na naukę wyniosą trochę ponad 3 mld, finansowanie dróg publicznych niecałe 5 mld, szkolnictwo wyższe 6,5 mld, bezpieczeństwo publiczne niespełna 8 mld, a na obronę narodową niecałe 10 mld.
Przy czym określanie wydatków socjalnych mianem zabezpieczeń społecznych jest mylące, nie chodzi bowiem o finansowanie celów rzeczywiście społecznych, lecz dostarczanie lub wspieranie dochodów najzupełniej indywidualnych, prywatnych: emerytur, rent, zasiłków, odpraw i wszelkich innych świadczeń dla konkretnych ludzi często nadużywających ich lub nawet je wyłudzających. Tak zwana pomoc społeczna jest de facto wsparciem dla poszczególnych świadczeniobiorców, żadna wydana w jej ramach złotówka nie zwiększa zasobów ogólnospołecznych, lecz jedynie jednostkowe i prywatne. Pieniędzy na cele i zadania publiczne brakuje z powodu przeznaczania ich w ogromnej ilości na świadczenia socjalne, czyli zasilanie poszczególnych osób. To się właśnie nazywa redystrybucją dochodów przez państwo, polegającą na przesuwaniu środków od jednych osób indywidualnych (podatników) do innych (świadczeniobiorców), bez zwiększania wspólnych, ogólnospołecznych zasobów.
Oczywiście, każde państwo musi prowadzić taką politykę socjalną, która wspiera osoby i rodziny całkowicie niewydolne ekonomicznie, zwłaszcza nie ze swojej winy. Pytanie tylko o dopuszczalny zakres takiego wspierania, by jego rozmiary nie uniemożliwiły finansowania rozwoju infrastruktury i powiększania zasobów ogólnospołecznych. Chodzi więc o to, by wspomaganie i zasilanie osób prywatnych nie prowadziło do zaniedbania i degradacji sfery publicznej, której poziom i jakość współdecydują o standardzie życia całego społeczeństwa.
Kto jest większym egoistą
Wszelkie środki przeznaczane na zabezpieczenia społeczne i pomoc socjalną są więc konsumowane całkowicie indywidualnie. Wszyscy domagający się zwiększania nakładów na te dziedziny działają zatem w interesie konkretnych osób, czyli na rzecz ich partykularnych, egoistycznych potrzeb i oczekiwań.
Można dyskutować, czy potrzeby te i oczekiwania są uzasadnione, zapewne jednak przecież nie bardziej niż tych, którzy te środki wypracowują i zasilają nimi finanse publiczne. Gdyby nawet prawdą było, że wszelka działalność w gospodarce wolnorynkowej motywowana jest egoistycznym dążeniem do korzyści własnej, rewindykacje i roszczenia wszystkich świadczeniobiorców mają przecież nie inne podłoże. Z tą różnicą, że środki pozyskiwane od osób aktywnych i produktywnych ekonomicznie służą ponadto realizacji celów ogólnospołecznych, powiększaniu wspólnych zasobów całego społeczeństwa.
Nie można więc potępiać egoizmu, dążenia do indywidualnych, prywatnych korzyści jako motywu działalności gospodarczej, a jednocześnie udawać, że wydatki i świadczenia socjalne służą zaspokojeniu jakichś innych potrzeb niż indywidualne i prywatne. Albo więc trzeba ten egoizm zaakceptować, albo działać na rzecz zwiększania korzyści ogólnospołecznych, spożycia zbiorowego i rozwoju sfery publicznej, co wymaga ograniczenia publicznych wydatków na indywidualne świadczenia, konsumowane przez prywatne osoby. - | Poziom życia i standardy cywilizacyjne społeczeństwa odzwierciedlane są nie tylko w wielkości dochodów i zasobów posiadanych przez indywidualnych obywateli. Zależą także od ilości i wartości wspólnych zasobów oraz dostępu do nich. Komfort życia uzależniony jest również od stanu obiektów i instytucji użyteczności publicznej.
Wygląd, organizacja i funkcjonowanie obiektów i instytucji są nieporównywalne z szarzyzną, dysfunkcjonalnością i dewastacją tej przestrzeni w czasach PRL.
państwo polskie nie wywiązuje się ze swoich obowiązków ogólnospołecznych, związanych z utrzymaniem i rozwojem infrastruktury techniczno-cywilizacyjnej, instytucjonalnej i społecznej.
pomoc społeczna jest wsparciem dla poszczególnych świadczeniobiorców, nie zwiększa zasobów ogólnospołecznych. Pieniędzy na cele i zadania publiczne brakuje z powodu przeznaczania ich na świadczenia socjalne. |
KONFLIKT
Spór o koncepcję prywatyzacji
Gorzki cukier ministra skarbu
RAFAŁ KASPRÓW
Minister Emil Wąsacz może zostać jutro odwołany między innymi z powodu konfliktu wokół koncepcji prywatyzacji cukrowni. Spór o Polski Cukier będzie jednak trwał dalej i nie zakończy się wraz z ewentualnym odejściem ministra.
Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Zarówno zwolennicy tego pomysłu, jak i przeciwnicy wysuwają wiele merytorycznych argumentów związanych z rozwojem tego rynku w Polsce i na świecie. Obie strony sporu zarzucają sobie przedkładanie interesów własnych nad interes państwa. Wśród zwolenników Polskiego Cukru są rolnicy produkujący buraki, związki ich reprezentujące ("Solidarność" Rolników Indywidualnych Romana Wierzbickiego i "Samoobrona" Andrzeja Leppera), niewielka grupa ludzi, którzy zarobili na przekształceniach w tym przemyśle oraz posłowie PSL, części AWS i Naszego Koła. Lobby to reprezentują w Sejmie posłowie, za których sprawą w Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi powstał projekt ustawy o Polskim Cukrze - Zdzisław Pupa, Elżbieta Barys, Gabriel Janowski, Tomasz Wójcik, Adam Biela, Maciej Jankowski. Przeciwko występują członkowie kierownictw dużych holdingów cukrowych, wpływowe firmy, które zajmują się doradzaniem zachodnim koncernom w sprawie przekształceń w polskim cukrownictwie, większość liberalnie nastawionych ekonomistów, Cukrownicza Izba Gospodarcza, Związek Plantatorów Roślin Okopowych. Lobby to w Sejmie reprezentują głównie posłowie Unii Wolności i SLD. Polski rynek cukru to ponad 2 mln ton rocznie wartych miliard dolarów. Większość ekspertów przyznaje, że nawet odwołanie ministra Wąsacza nie gwarantuje, że Polski Cukier powstanie.
Bez pomysłu na cukier
Przekształcenia własnościowe w przemyśle cukrowym przebiegały w bardzo różny sposób. Dotychczas brak było jednej spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń w cukrownictwie. W Polsce jest 76 cukrowni. Większość z nich jest zrzeszona w 4 holdingach cukrowych. 15 cukrowni działa w ramach 13 prywatnych spółek (w części z udziałem zagranicznych inwestorów). 56 cukrowni to jednoosobowe spółki skarbu państwa, które wniosły większość swoich akcji do holdingów cukrowych zrzeszających po 14 - 17 zakładów.
Po 1989 roku pierwsza w Polsce została sprywatyzowana niewielka cukrownia Guzów w dawnym województwie skierniewickim. W opinii przeciwników Polskiego Cukru właśnie historia przekształceń w tej cukrowni może służyć za przykład tego, kto w istocie zarobi na projektowanym powołaniu Polskiego Cukru. Wśród organizatorów dzisiejszego lobby sejmowego broniącego koncepcji jednej superfirmy wymieniany jest bowiem Maciej Janiszewski, szef reprezentujący od lat osiemdziesiątych interesy Centrali Handlu Zagranicznego Rolimpex na giełdach w Wielkiej Brytanii. Janiszewski jest również doradcą Romana Wierzbickiego, szefa "Solidarności" Rolników Indywidualnych, najgorętszego zwolennika Polskiego Cukru. Maciej Janiszewski uważany jest za głównego pomysłodawcę koncepcji utworzenia jednej dużej firmy.
Cukrownia Guzów
W 1991 roku powstała w Skierniewicach spółka Cukrownia Guzów SA. Założyło ją kilku członków kierownictwa cukrowni oraz ponad 180 pracowników i plantatorów. Przeprowadzona wkrótce po założeniu spółki kontrola Urzędu Kontroli Skarbowej wykazała znaczne różnice między liczbą akcji mających przypadać członkom kierownictwa według aktu notarialnego a liczbą akcji zapisanych w książce akcjonariuszy. Okazało się, że część plantatorów, która podpisała akt założenia spółki, nie miała później pieniędzy, aby objąć akcje. Większość akcji przejęły więc osoby z kierownictwa firmy. Kapitał spółki wynosił 10,8 mld zł (10 tys. akcji po 80 zł), ale jego opłacenie zostało rozłożone na kilka lat. Członkowie kierownictwa otrzymali raty na zakup akcji w Banku Rozwoju Cukrownictwa w Poznaniu. Jednym z udziałowców został również Maciej Janiszewski związany z Rolimpeksem. Spółka wzięła cukrownię w leasing od wojewody skierniewickiego. Jerzy Koźlicki, były dyrektor państwowej cukrowni, zarazem założyciel spółki pracowniczej i prezes cukrowni, już dziś nie pamięta, za ile wydzierżawiono cukrownię od wojewody. Po dwóch latach działalności cukrownia została od wojewody odkupiona w całości przez spółkę Cukrownia Guzów. Prezes Koźlicki nie pamięta również, za ile kupiono zakład.
- Guzów był jedną z najmniejszych cukrowni. Był na liście 200 trucicieli i miał już decyzję ówczesnych władz o likwidacji. Dwie firmy robiły wycenę. Dzisiaj nie pamiętam, ile zapłaciliśmy za cukrownię. Zmieniliśmy jednak 70 procent urządzeń i unowocześniliśmy cukrownię. Przyjechało do nas z częściami 98 tirów z Niemiec - mówi prezes Jerzy Koźlicki. Guzów skorzystał na tym, że likwidowano cukrownie w Niemczech, co umożliwiło kupno zachodniego sprzętu po niewysokich cenach.
Jednak w ubiegłym roku, 8 lat po założeniu spółki "pracowniczej", większość udziałowców Cukrowni Guzów sprzedała swoje akcje firmie Rolimpex. Akcje obejmowane po 80 zł w 1991 roku sprzedano, jak ustaliliśmy nieoficjalnie, po około 1100 zł. Udziałowcy zarobili więc kilkunastokrotnie. Prezes Jerzy Koźlicki posiadał ponad 1800 akcji (około 14 procent kapitału). Kilkaset akcji sprzedał również doradca Romana Wierzbickiego, Maciej Janiszewski.
- Rzeczywiście, dobrze zarobiliśmy na akcjach Guzowa, ale i tak Rolimpex zapłacił nam mniej, niż dzisiaj ministerstwo wycenia wartość cukrowni - mówi Janiszewski. Jego zdaniem to, że był udziałowcem Guzowa, jest argumentem na korzyść ludzi, którzy są zwolennikami Polskiego Cukru, gdyż pokazuje, że mają doświadczenia w tej branży i potrafili na przemyśle cukrowym zarobić.
Będący obecnie właścicielem Guzowa Rolimpex przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne. Wyprzedawane są różne części majątku spółki (w najbliższym czasie prawdopodobnie również cukrownie).
Kogo krzepi cukier
- Z Polskim Cukrem będzie podobnie jak z Guzowem. Będzie dużo szumu wokół polskiego kapitału i zabezpieczania interesów plantatorów buraków, żeby ostatecznie zarobiła na tym niewielka grupa osób związana np. z Maciejem Janiszewskim, dziś doradcą Romana Wierzbickiego zainteresowanego utworzeniem Polskiego Cukru - mówi biznesmen związany z tym rynkiem.
Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą głównie tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. Plantatorzy nie będą mieli pieniędzy na inwestycje w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów. W skrajnym przypadku plantatorzy mogą, tak jak w wypadku Cukrowni Guzów, nie mieć pieniędzy na objęcie udziałów w Polskim Cukrze. Z dużą łatwością monopolista mógłby wtedy zostać przejęty przez zainteresowaną powstaniem Polskiego Cukru grupę osób.
- Bez inwestorów z zewnątrz przyszłość tego przemysłu może stanąć pod znakiem zapytania. Szczególnie że w polskiej rzeczywistości wpływ polityków na duże firmy jest olbrzymi, co w przyszłości może utrudnić utworzenie sprawnego przemysłu cukrowego - mówi biznesem zajmujący się cukrownictwem.
Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. Regulacja cen cukru i bariery celne dają politykom dużą możliwość manipulowania tym rynkiem (np. we wrześniu 1999 r. Rada Ministrów jednorazowo podwyższyła cło na cukier ze 170 do 450 euro za tonę). Ich zdaniem specyfika branży cukrowniczej wymaga tworzenia dużych firm mających monopol produkcji na znacznych obszarach. Firmy, aby się utrzymać na rynku, muszą produkować ponad 1,5 mln ton cukru. Szanse dla Polski widzą więc w utworzeniu jednej dużej firmy, zrzeszającej wszystkie podlegające Ministerstwu Skarbu cukrownie. Spółka ma finansować inwestycje z zysku i pożyczek. Jej powołanie zablokuje przejmowanie polskiego cukrownictwa przez zachodnie, głównie niemieckie, koncerny.
- Jeżeli większość cukrowni znajdzie się w jednej firmie, umożliwi to zamknięcie produkcji w niektórych i przeniesienie jej tam, gdzie jest to bardziej opłacalne. Kiedy cukrownie będą należały do różnych właścicieli, trudno będzie je restrukturyzować - twierdzą zwolennicy Polskiego Cukru.
Strony w tym sporze różnią się nawet co do podstawowych danych. Zwolennicy powołania Polskiego Cukru informują, że w ośmiu krajach Unii Europejskiej jest monopol jednej firmy (w Anglii, Finlandii, Portugalii, Szwecji, Austrii, Danii, Grecji, Irlandii), w trzech krajach dominacja jednej firmy (w Hiszpanii, Belgii, Holandii), a najpotężniejszy niemiecki Südzucker monopolizuje 40 procent rynku i ma cukrownie w kilku krajach (produkuje 3,5 mln ton, co daje mu pierwszą pozycję na świecie). Inaczej sprawę interpretują przeciwnicy powołania jednej firmy. Ich zdaniem hasło, że w krajach Unii Europejskiej duże firmy mają monopol, jest nadużyciem. W Niemczech jest siedmiu producentów cukru, we Francji sześciu, w Anglii dwóch, we Włoszech pięciu, w Hiszpanii trzech, w Belgii dwóch, a jedynie w małej Danii jest jedna firma z monopolem. Łącznie w krajach UE funkcjonuje ponad 30 firm produkujących cukier. Zwolennicy i przeciwnicy Polskiego Cukru różnią się w wielu sprawach. Jedni twierdzą, że polskie cukrownie znajdują się w czołówce światowej, a więcej cukru z buraków produkują tylko Francuzi i Niemcy, drudzy, że są zapuszczone technologicznie. Różnice zdań dotyczą też wielkości zakładów, kosztów wytwarzania cukru itd. Obie strony sporu uważają, że ich koncepcja jest lepsza dla 150 tys. plantatorów buraków. | Koncepcja Polskiego Cukru, czyli powołania superfirmy mającej monopol w cukrownictwie, stała się główną przyczyną wystąpienia części posłów AWS z wnioskiem o odwołanie Emila Wąsacza. Dotychczas brak było jednej spójnej polityki prywatyzacyjnej oraz koncepcji przekształceń w cukrownictwie. Po 1989 roku pierwsza w Polsce została sprywatyzowana cukrownia Guzów. W 1991 roku powstała spółka Cukrownia Guzów SA. Założyło ją kilku członków kierownictwa cukrowni oraz 180 pracowników i plantatorów. Większość akcji przejęły osoby z kierownictwa firmy. w ubiegłym roku większość udziałowców Cukrowni Guzów sprzedała swoje akcje firmie Rolimpex. Rolimpex przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne. Obawy przeciwników Polskiego Cukru dotyczą tego, że powstająca w ten sposób firma będzie pozbawiona dopływu kapitału na unowocześnienie cukrowni. monopolista mógłby wtedy zostać przejęty przez zainteresowaną powstaniem Polskiego Cukru grupę osób. Zwolennicy wprowadzenia monopolu odrzucają takie argumenty. Ich zdaniem to właśnie monopol i odpowiednie regulacje celne mogą uratować polskie cukrownictwo. |
INTERNET
Drzwi do biznesu XXI wieku
Wielkie wojny wirtualne
RAFAŁ KASPRÓW
Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel.
Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią".
Branża raczej przyszłości
Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych.
Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze.
Wyścig trwa
Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP).
- Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica.
Kupić, co się da
Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln).
Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami.
Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel.
- Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku.
Potentat w sieci
Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet.
- Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet.
Portal "Z"?
Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne.
- Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet.
Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe.
Z telefonu w sieć
W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim.
Nadzieja w Vivendi
Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych.
Agora wszystkich zaskoczy?
Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory.
- To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA.
Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem.
- Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu.
ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy.
Na razie dużo strat
Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft.
Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości.
- portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę.
- wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła.
- e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt.
- Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek.
- on line - sieć, obecność w Internecie. | Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze.Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA. W ubiegłym roku wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. |
POLSKA - EUROPA
Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować Unię Europejską jako partnera, a nie jako przeciwnika
Przyczynek do tematu
JERZY ŁUKASZEWSKI
Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską: niezmiernie trudne do rozwiązania problemy finansowe UE; zyskująca coraz więcej zwolenników opinia, że gruntowna reforma instytucjonalna UE musi poprzedzić jej rozszerzenie; zmiana rządu w Niemczech i odejście ekipy, dla której szybkie przyjęcie Polski do UE rysowało się jako obowiązek polityczny i moralny; coraz silniejszy opór beneficjentów budżetu unijnego, a zwłaszcza Hiszpanii, przeciwko rozszerzeniu UE itd.
Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać w nadchodzących miesiącach i latach. Wezmą w niej udział dziennikarze, politycy, ekonomiści, przedstawiciele grup interesów, profesorowie i duchowni. Niezmiernie ważnym jej składnikiem będzie dialog rządu ze społeczeństwem.
Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.
1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.
Stanowi całkowicie nową jakość w stosunkach między państwami i narodami. Nie jest ugrupowaniem mechanicznym, ale całością organiczną, opartą nie tyle na bliskości geograficznej, ile na powinowactwie kulturowym i zazębieniu doświadczeń historycznych. Reprezentuje model "wspólnotowy", a nie tradycyjny model "międzyrządowy". Opiera się na zasadzie solidarności, nie znanej dotąd w stosunkach międzynarodowych i wyrażającej się m.in. w olbrzymich transferach finansowych z bardziej rozwiniętych państw członkowskich do mniej rozwiniętych. Decyzje organów Uniim - zgodnie z wolą państw członkowskich - mają dla tych ostatnich moc wiążącą w dziedzinach określonych przez traktaty. UE uzupełnia zasadę "suwerenności narodowej" zasadą dobrowolnie budowanej "suwerenności zbiorowej", aby zapewnić państwom europejskim miejsce odpowiadające ich interesom oraz ich specyfice w dzisiejszym świecie. Przechodzi stopniowo od prostych form integracji, takich jak unia celna, do form bardziej zaawansowanych, takich jak unia walutowa (która stała się faktem 1 stycznia 1999 roku). Przeciwdziała niebezpieczeństwu hegemonii, gwarantując mniejszym państwom członkowskim "nadreprezentację" w organach unijnych.
Powstanie i rozwój UE stanowiły decydujący przełom w historii Europy Zachodniej, zapewniając trwały pokój i ustanawiając całkowicie nowe zasady współżycia między państwami i narodami. Integracja z UE będzie również doniosłym przełomem w historii Polski, przyspieszając jej rozwój gospodarczy i społeczny, stabilizując demokrację i gospodarkę rynkową, dając dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, wiążąc ją politycznie i ekonomicznie z Zachodem, do którego kulturowo i duchowo należy od przeszło tysiąca lat, otwierając przed nią możliwości realnego oddziaływania na sprawy europejskie i światowe poprzez udział w organach unijnych.
2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego.
Porównywalne procesy zachodzą w Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo-Wschodniej i świecie arabskim. W przeciwieństwie do czterech czy pięciu istniejących i potencjalnych supermocarstw, państwa małe i średnie nie są w stanie podjąć w pojedynkę gigantycznych wyzwań ekonomicznych, technologicznych, energetycznych, środowiskowych, politycznych i społecznych końca XX i początku XXI wieku. Państwa Europy Zachodniej zrozumiały wkrótce po drugiej wojnie światowej konieczność integracji, tworząc - w postaci UE - sferę stabilności, intensywnej współpracy i dobrobytu. Przyszłe stosunki międzynarodowe - jeśli nie brać pod uwagę supermocarstw - będą coraz więcej dialogiem między organicznymi wspólnotami państw, a coraz mniej między poszczególnymi państwami, teoretycznie "suwerennymi", ale w gruncie rzeczy bezsilnymi i skazanymi na satelizację. Najbardziej żywotne interesy Polski wymagają więc, by nie pozostała na marginesie europejskiego procesu integracji, tzn. na marginesie UE.
3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. W szczególności dotyczy to jednak państw mniej rozwiniętych - Irlandii, Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Dzięki dostępowi do rynków unijnych, olbrzymiemu transferowi finansowemu oraz dostosowaniu do norm i rygorów unijnych kraje te dokonały większego postępu w ostatnich 15 - 20 latach niż w dwóch poprzednich stuleciach. Zyskały też znaczenie polityczne, o którym nie mogły marzyć przed przystąpieniem do Unii. Wegetujące dawniej na obrzeżach "rdzenia europejskiego", mają dziś możność sprawować - w regularnych odstępach czasu - przewodnictwo UE i wpływać na sprawy międzynarodowe. Integracja nie osłabiła tożsamości narodowej żadnego kraju UE. Doświadczenie uczy ponad wszelką wątpliwość, iż rozszerzenie i upowszechnienie kontaktów z innymi kulturami wzmocniło świadomość własnych, niezbywalnych i niepowtarzalnych cech narodowych oraz przywiązanie do nich.
4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. U nas, bardziej niż w innych krajach, dyskusja na ten temat nie może koncentrować się wyłącznie, albo głównie, na materialnym porównaniu pierwszych z drugimi. Szwajcaria może sobie pozwolić na to, aby jeszcze przez pewien czas pozostać poza UE. Po pierwsze, jest jednym z najbogatszych państw świata. Po drugie, wszystkie państwa, z którymi graniczy, są członkami UE, co stanowi jedną z podstawowych gwarancji jej bezpieczeństwa. Polska, położona między Niemcami a Rosją, między UE a WNP, nie może pozostać na marginesie integracji europejskiej, jeśli pragnie uniknąć tragedii, które dotknęły ją w przeszłości.
Koniunktura międzynarodowa, która przyniosła nam demokrację i niepodległość, nie będzie trwać wiecznie. Przyjdą nowe kryzysy i nowe zagrożenia. Polska o wiele bardziej niż Francja, Włochy albo Hiszpania potrzebuje solidnej ramy tak dla swojego rozwoju gospodarczego i społecznego, jak dla swego bezpieczeństwa. Nieuniknione koszty integracji muszą więc być interpretowane również na płaszczyźnie niematerialnej: w perspektywie wielkiej historycznej mutacji, której stawką jest przyszłość Polski. Koszt odbudowy demokracji, niepodległości i gospodarki rynkowej w naszym kraju był nieporównywalnie większy od kosztu, którego wymaga nasza integracja z Unią. Niemniej Polacy wzięli go na siebie, ponieważ byli świadomi jego historycznej doniosłości. Poniosą również koszt integracji z UE, jeżeli debata narodowa pozwoli im zrozumieć, iż chodzi o przełom porównywalny z tym, co miało miejsce w 1989 roku.
5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. Polacy powinni wiedzieć, jakie siły duchowe i polityczne od początku stały za tym procesem, a jakie były mu przeciwne. Dużym błędem jest sądzenie, że historia to tylko przeszłość, że odeszła, nie zostawiając śladów, że nie ma większego znaczenia dzisiaj. Historia jest rzeczywistością żywą, wciąż obecną wśród nas, określającą naszą tożsamość, nasze postawy i wybory, nasze sympatie i antypatie.
Ludzie, którzy wśród ruin i chaosu okresu powojennego zaczęli dzieło integracji europejskiej, to w pierwszym rzędzie katoliccy myśliciele i mężowie stanu Francji, Niemiec, Włoch i innych krajów. To oni wyciągnęli logiczne konsekwencje z dwóch wojen światowych i zaczęli budować przyszłość na tym, co łączy narody europejskie, a nie na tym, co je dzieli. Ludzi tych, którym patronował aktywnie papież Pius XII, motywowało żywe wspomnienie reformy jedności europejskiej, która istniała w chrześcijańskim średniowieczu.
Najbardziej zaciekłymi wrogami integracji europejskiej były przez dziesiątki lat sterowane przez Moskwę partie komunistyczne, m.in. dlatego właśnie, że rysowała im się ona jako "Europa watykańska". To, że dzisiaj byli komuniści dokonali zwrotu o 180 stopni - podobnie jak to, iż większość krajów UE jest dziś rządzona albo współrządzona przez partie socjaldemokratyczne - nie zmienia istoty i znaczenia procesu integracji, świadczy natomiast o słuszności i sile idei europejskiej. Obecna sytuacja polityczna na zachodzie Europy jest wynikiem wahadłowego ruchu historii. Naturalną koleją rzeczy zmieni się za parę lat. Dzieło zjednoczenia Europy wpisuje się w logikę historii - jeśli istnieje logika historii. Dlatego rządy i konstelacje partyjne mijają, a dzieło trwa.
6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. Jest oczywiste i naturalne, że w UE państwa członkowskie, regiony, miasta, grupy nacisku, partie polityczne, pracodawcy, pracobiorcy itd. bronią swych interesów. Ale oprócz tych dążeń cząstkowych umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Bez niego nie byłyby możliwe kolejne postępy jakościowe, a zwłaszcza niedawne utworzenie unii walutowej, wymagające ogromnego wysiłku, dyscypliny i niemałego kosztu społecznego. Bez niego Unia nie byłaby zjawiskiem wyjątkowym pośród innych ugrupowań międzynarodowych. Bez niego Polska nie miałaby żadnych szans na wejście do Unii.
Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. Zespół urzędniczy Komisji składa się - jak każde zbiorowisko ludzkie - z osób różnego pochodzenia, różnego charakteru, mniej i bardziej sympatycznych. Ale w sumie jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Dziś reprezentuje interesy Unii jako całości oraz interesy obecnych państw członkowskich. Jutro będzie reprezentować interesy Polski.
Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. W negocjacji międzynarodowej stoją naprzeciw siebie ludzie z krwi i kości, nie jakieś anonimowe aparaty. Psychologia odgrywa w niej rolę trudną do przecenienia. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. Jeżeli w nadchodzących miesiącach i latach naszym negocjatorom uda się zyskać szacunek i sympatię partnerów unijnych, to być może jeszcze raz powtórzy się jedna z tych sytuacji, do których zawsze zmierzał Jean Monnet i dzięki którym stała się możliwa integracja europejska: dwie ekipy reprezentujące na początku trudne do pogodzenia punkty widzenia zamienią się stopniowo w jeden zespół, zmierzający do osiągnięcia wspólnego celu wspólnym wysiłkiem.
Autor był w latach 1990 - 1996 ambasadorem RP we Francji. | Wiele czynników współdziała obecnie, aby opóźnić integrację Polski z Unią Europejską.Niemniej uzyskanie pełnego członkostwa w UE pozostaje celem strategicznym RP. Dyskusja narodowa na temat Polska - Unia będzie się więc nasilać. Treść i kierunki dotychczasowej debaty wskazują na to, że istnieje potrzeba przekazania społeczeństwu kilku istotnych informacji, które mogłyby służyć uporządkowaniu i pogłębianiu dalszej dyskusji.
1. UE nie jest organizacją międzynarodową podobną do OECD, Rady Europy, ONZ albo przedwojennej Ligi Narodów.2. Proces integracyjny w Europie odpowiada tendencjom charakterystycznym dla świata współczesnego.3. Wszystkie państwa członkowskie UE wyciągnęły wielkie korzyści ekonomiczne i polityczne z przynależności do Unii. 4. Integracja Polski z Unią oznacza nie tylko korzyści, ale również koszty. 5. Nasze społeczeństwo, z jego specyficzną tradycją, kulturą i duchowością, powinno być w pełni świadome inspiracji i źródeł powojennego procesu integracji europejskiej. 6. Pewni dziennikarze zachodni i polscy celują w przedstawianiu UE jako kłębowiska bezustannej walki sprzecznych "interesów narodowych". Pośpiech i bezustanna pogoń za sensacją nie pozwalają im często dostrzec nurtu głębszego i przekazać czytelnikom tego, co istotne. umacnia się stopniowo i coraz częściej daje o sobie znać interes Unii jako całości. Z drugiej strony, w świetle niektórych informacji prasowych, Unia - a w szczególności jej egzekutywa, czyli Komisja Europejska - rysuje się głównie jako olbrzymia biurokracja, równie ociężała, co pedantyczna. W rzeczywistości cały personel Komisji - urzędnicy, tłumacze, sekretarki, portierzy, gońcy i kierowcy - liczy mniej niż połowę personelu, który zatrudnia miasto Paryż. A nie można zapominać, że UE ma 370 milionów mieszkańców. jest to administracja o wyjątkowym poziomie kompetencji, pracująca nad sprawami nader trudnymi i skomplikowanymi, ożywiona duchem "wspólnotowym". Z administracją tą negocjujemy sprawę naszego przystąpienia do UE. Nasz elementarny interes narodowy wymaga, aby traktować ją jako partnera, a nie jako przeciwnika. Pierwszym warunkiem zrozumienia i uwzględnienia naszego stanowiska, naszych potrzeb i naszych celów przez stronę unijną jest okazanie przez nas zrozumienia dla tego, czym jest Unia, jaki jest rzeczywisty margines manewru i co można naprawdę wynegocjować. |
WIELKA BRYTANIA
Przedwyborcze ożywienie na scenie politycznej
Dwa oblicza thatcheryzmu
EWA TURSKA
z Londynu
Przed wyborami parlamentarnymi w każdym kraju ożywia się scena polityczna, często rośnie też liczba partii.
W Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec marca zakończyła się formalnie czwarta kadencja rządów konserwatystów - a nowe wybory wyznaczono na 1 maja - istnieje ich dziś co najmniej 21. W każdym razie tyle ma już swoje oficjalne strony w Internecie. Są wśród nich partie znaczące, takie jak Liberalni Demokraci - uchodzący za trzecią siłę polityczną w kraju, czy Szkocka Partia Narodowa, ale także antyeuropejska UK Independence Party i Partia Referendum, domagająca się plebiscytu nad przystąpieniem Wielkiej Brytanii do europejskiej unii walutowej.
Tak naprawdę w majowych wyborach liczą się jednak tylko dwie - rywalizujące ze sobą o władzę od początku tego stulecia - Partia Konserwatywna obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Partia Pracy, której liderem jest dziś Tony Blair. Ostatnie sondaże potwierdzają utrzymującą się od miesięcy znaczną przewagę laburzystów - popiera ich 44 proc. wyborców, torysów tylko 28 proc. Jak na ironię, ich obecne programy wyborcze są do siebie bardzo podobne. Dziś mówi się, że propozycje Tony Blaira i nowej, zreformowanej pod jego przywództwem Partii Pracy to tylko nieco łagodniejsza forma... thatcheryzmu.
Podatkowe straszaki
Jeszcze na wiele tygodni przed wyznaczeniem przez rząd daty wyborów premier John Major - przerażony rosnącą popularnością laburzystów - rozesłał do przyszłych wyborców list o dość przewrotnej treści. Ostrzegał w nim, że opozycja - programowo przeciwna jakiejkolwiek prywatyzacji - chce po ewentualnym przejęciu władzy w kraju "ukarać" dobrze prosperujące sprywatyzowane instytucje użyteczności publicznej, nakładając na nie podatek od nadmiernych zysków, by w ten sposób znaleźć środki na sfinansowanie swojego programu wydatków publicznych.
Sens owego listu wydaje się oczywisty. Skoro Partia Pracy nie będzie już w stanie renacjonalizować dobrze prosperującej - dzięki 18-letnim rządom torysów - gospodarki, zapłaci za swoje "nierealistyczne" obietnice wyborcze z kieszeni akcjonariuszy, czyli znacznej części wyborców posiadających udziały w sprywatyzowanych firmach. Ucierpią na tym wszyscy - nie tylko sami udziałowcy, lecz także konsumenci oferowanych przez te firmy usług i setki tysięcy właścicieli prywatnych funduszy emerytalnych. Podatki stały się jednym z haseł wyborczych, które od miesięcy jest wykorzystywane przez konserwatystów, a także laburzystów, do tego, by manipulować tą częścią elektoratu, która nie zdecydowała się jeszcze, na kogo głosować 1 maja.
Tony Blair nie pozostał premierowi dłużny. Na argumenty, przedstawiające Labour Party jako "partię wysokich podatków", odpowiedział podobnym hasłem - torysi to "partia złamanych obietnic". W swoich biuletynach i listach do wyborców Partia Pracy stale eksponuje fakt, że przed wyborami powszechnymi w 1992 r. konserwatyści przyrzekali stopniowe redukcje podatków, w tym także VAT-u. Tymczasem - jak twierdzą laburzyści - od ostatniej elekcji torysi doprowadzili do najwyższego wzrostu podatków w powojennej historii Wielkiej Brytanii, nakładając również 8-procentowy VAT na rachunki za paliwa wykorzystywane do ogrzewania i energię.
Drugim podstawowym hasłem wyborczym opozycji jest prosty i, jak się okazuje, chwytliwy slogan: po 18 latach rządów konserwatystów nadszedł czas zmiany u steru rządu.
Plakat na cenzurowanym
Oba te wątki od wielu miesięcy przewijają się też w negatywnej kampanii plakatowej obu stron. Rozpoczęła się ona już latem ub. r., kiedy to torysi opublikowali dość niesmaczny wizerunek Tony Blaira. Przywódcę Partii Pracy przedstawiono na plakacie jako "demona" z czerwonymi oczami, którego program wyborczy zagraża pomyślności Brytyjczyków. Sprawą zajął się wówczas Zarząd ds. Reklamy, gdyż ów demoniczny wizerunek lidera laburzystów został potępiony przez przywódców Kościoła anglikańskiego i inne partie polityczne znajdujące się w opozycji do rządu. Chociaż sam plakat był tylko graficznym wyobrażeniem kluczowego hasła torysów: "Nowa Partia Pracy, Nowe Niebezpieczeństwo", Kościół zaprotestował ostro przeciwko "nieodpowiedzialnemu wykorzystaniu wyobrażeń satanicznych", politycy zaś przeciwko "potencjalnie obraźliwej" reklamie politycznej. Do złożenia wyjaśnień zaproszono Centralne Biuro Konserwatystów i agencję reklamową, która plakat wyprodukowała - słynną firmę M &C Saatchi.
W kilka dni później nie zrażony krytyką premier Major nadał tytuły dożywotnich lordów Maurice'owi Saatchi i Peterowi Gummerowi - dwóm specjalistom od public relations, odpowiedzialnym za negatywną kampanię torysów przeciwko Partii Pracy. Wywołało to oburzenie opozycji. Obaj uhonorowani panowie nigdy nie ukrywali swoich sympatii politycznych, otwarcie opowiadając się po stronie rządzących konserwatystów. Pierwszy był założycielem i od 20 lat dyrektorem wykonawczym jednej z największych na świecie firm reklamowych Saatchi & Saatchi, a od ub. roku prowadzi nową agencję M&C Saatchi. Drugi zaś jest nie tylko rodzonym bratem jednego z urzędujących ministrów, lecz także prezesem gigantycznej grupy Shanwick zajmującej się public relations, również od lat powiązanej z torysami. Partia Pracy określiła jako skandal fakt przyznania im tytułów lordowskich za "brudną kampanię oszczerstw" przeciwko opozycji. Oburzeniu temu trudno się dziwić, skoro to właśnie Maurice wspólnie z bratem Charlesem, jako szefowie Saatchi & Saatchi, dopomogli torysom w wygraniu w czterech kolejnych wyborach powszechnych.
Okazało się jednak, że podjęta przez konserwatystów próba przeniesienia na brytyjski grunt brutalnych, amerykańskich metod negatywnej przedwyborczej walki politycznej nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Po kilku miesiącach plakatowej wojny - i kolejnej spektakularnej porażce rządzących konserwatystów w wyborach uzupełniających (27 lutego w okręgu Wirral South) - laburzyści wciąż prowadzą w sondażach opinii publicznej. Ich przewaga nad torysami zmniejszyła się od ubiegłego lata praktycznie tylko o 4 punkty procentowe, spadając z 20 do 16 procent.
Major i Blair zdejmują rękawice
Gdy okazało się, że do "krnąbrnego" - a może raczej zniechęconego - elektoratu nie bardzo przemawiają argumenty konserwatystów ani ich ostrzeżenia przed groźbą powrotu laburzystowskich rządów, 9 kwietnia - dokładnie w piątą rocznicę ostatniego zwycięstwa wyborczego Majora - kierownictwo jego kampanii wyborczej uznało, iż przyszedł czas na jeszcze jedną zmianę taktyki. Postanowiono przypuścić bezpośredni atak już nie na manifest wyborczy laburzystów, lecz na ich przywódcę. Tego dnia na konferencji prasowej premier i jego główny współpracownik, wicepremier Michael Heseltine, nazwali Blaira człowiekiem "nieuczciwym i niekompetentnym", gdyż żongluje on programem wyborczym swojej partii w zależności od tego, do jakiego audytorium przemawia.
Nie jest bowiem tajemnicą, że lider Partii Pracy od dawna dystansuje się od związków zawodowych - które nadal w znacznym stopniu finansują kampanię laburzystów na szczeblu lokalnym - odcinając się od robotniczych korzeni swojego ugrupowania. Jednocześnie kokietuje wyborców z klas średnich i kręgi biznesu - tradycyjnie związane z konserwatystami, starając się ich przekonać, że nowa Labour Party jest teraz zdecydowanie centrowa. Jak można zaufać człowiekowi, który nigdy jeszcze nie ponosił odpowiedzialności za kierowanie państwem - wołają torysi, próbując przekonać wyborców, że tylko Major jest w stanie dalej dźwigać ciężar rządów.
Blair odpiera jednak zarzuty rywali zgrabnym, nieco demagogicznym argumentem o "zdradzie obietnic wyborczych obozu torysów". Ostatnio oświadczył na przykład, że gdyby zawiódł brytyjskie społeczeństwo tyle razy, ile udało się to uczynić Majorowi - w sprawach podatków, Europy, oświaty, służby zdrowia, kierowania państwem i własną partią - to nie miałby już tyle tupetu, by prosić wyborców o obdarzenie go jeszcze raz zaufaniem.
Liderzy czy programy
Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego, by rywalizujący o władzę politycy obrzucali się publicznie inwektywami i stosowali chwyty poniżej pasa. Wiele wskazuje jednak na to, że w tych wyborach o zwycięstwie jednej z dwóch stron zadecydują raczej talent oratorski i zdolności przywódcze samych liderów, a nie bardzo podobne do siebie programy polityczne - twierdzi profesor John Adair z Centre for Leadership Studies na uniwersytecie w Exeter.
Niestety, jego zdaniem ani John Major, ani Tony Blair nie posiadają szczególnych zdolności przywódczych. Pierwszy z ogromnym trudem godzi sprzeczne interesy eurofilów i eurosceptyków we własnej partii. Nie posiada też umiejętności przekazania wyborcom swojej wizji politycznej na przyszłość. Drugi natomiast, choć wydaje się naturalnym liderem ze znacznie większą charyzmą niż jego poprzednicy Neil Kinnock i John Smith, zupełnie nie potrafi "zarazić" tymi umiejętnościami członków swojego niedoświadczonego w rządzeniu "gabinetu cieni". Być może więc o ostatecznym zwycięstwie Majora lub Blaira przesądzą po prostu mass media i bardziej spektakularna kampania zaklinaczy opinii publicznej.
Nadszedł czas zmiany
Młody i energiczny lider Partii Pracy ma oczywiście znacznie mniej do stracenia niż premier John Major, chociażby z tego powodu, że nigdy nie zakosztował jeszcze prawdziwej władzy. Lęk o jej utratę z pewnością spędza sen z powiek torysom, którzy po porażce w Wirral South utracili ostatecznie mandatową większość w parlamencie. Zapewne wielu z nich już dziś obawia się, że dużej części wyborców trafiło jednak do przekonania hasło Partii Pracy, iż rzeczywiście nadszedł czas zmiany. Niewykluczone też, że mimo wysiłków konserwatywnego rządu dali się już oni przekonać, iż Wielka Brytania będzie całkiem bezpieczna w rękach laburzystów. Niedawno opinię taką wyraziła prywatnie sama... Lady Thatcher. Wydaje się, że jej sympatia dla poczynań Tony Blaira rośnie. On sam zaś nigdy nie ukrywał swojego autentycznego podziwu dla osiągnięć byłej pani premier.
Zresztą komentatorzy coraz częściej podkreślają, że po radykalnej reformie, jaką w ciągu ostatnich dwóch lat Tony Blair przeprowadził w łonie Partii Pracy, brytyjskie społeczeństwo ma w rzeczywistości do wyboru nie jedną, ale dwie partie polityczne wywodzące się ze spuścizny pani Thatcher. Mówi się, że konserwatyści premiera Majora reprezentują dziś drapieżny thatcheryzm w starym stylu - wedle którego trzeba sprywatyzować wszystko, co pozostało jeszcze w rękach państwa, i nie ma miejsca na żadne reformy konstytucyjne (np. usunięcie parów dziedzicznych z Izby Lordów, wprowadzenie reprezentacji proporcjonalnej w parlamencie czy przyznanie większej autonomii Szkotom i Walijczykom).
Natomiast laburzystowscy reformatorzy - ku przerażeniu Tony Benna i skupionych wokół niego tradycjonalistów z lewicy partyjnej - upatrują szansę wyborczą dla nowej Labour Party w "zapożyczeniu" niektórych nieco łagodniejszych form thatcheryzmu. Blair i jego zwolennicy nie boją się zminimalizowania wpływów związków zawodowych (m. in. zlikwidowania głosowania blokowego przy selekcji kandydatów na posłów), odejścia od postulatu renacjonalizacji, zapowiedzi kontynuowania reform liberalnych, które zapoczątkowała "żelazna dama", a także zawarcia paktu przyjaźni ze światem wielkiego biznesu.
Socjalista Tony Blair - wiedziony instynktem samozachowawczym - oferuje więc leseferyzm gospodarczy, zdaje sobie bowiem doskonale sprawę, że silna dziś pozycja gospodarcza Wielkiej Brytanii w Europie to zasługa jego adwersarzy, czyli dotychczasowych rządów torysów. W sytuacji, kiedy po prawie 20 latach bolesnych reform Brytania znów jest krajem dość zamożnym, wzrost jej PKB kształtuje się na poziomie 3 procent, a inflacja wynosi tylko 2,5 procent rocznie, spada bezrobocie i rosną inwestycje - lider Partii Pracy zapowiada, iż zamierza raczej budować nową jakość wykorzystując osiągnięcia poprzedników, niż demontować to, co otrzyma w spadku po konserwatystach. Obiecuje też poprawić oświatę i państwową służbę zdrowia, a z pieniędzy uzyskanych z opodatkowania zysków sprywatyzowanych firm sfinansować program zatrudnienia dla co najmniej 250 tys. ludzi przebywających obecnie na zasiłkach.
Tony Blair ma jeszcze kilka dni, by przekonać wyborców do swoich zamierzeń. Tyle samo czasu pozostało premierowi Majorowi, by odwieść elektorat od przegłosowania "ryzykownej" zmiany ekipy na górze. | W zaplanowanych na 1 maja wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii liczyć się będą dwie partie – Partia Konserwatywna pod przywództwem obecnego premiera Johna Majora i znajdująca się od 18 lat w opozycji Parta Pracy z Tonym Blairem na czele. Ostatnie sondaże wskazują na znaczną przewagę laburzystów. Obie partie podjęły walkę o głosy niezdecydowanych. Major oskarża laburzystów o plany podniesienia podatków, Blair z kolei oskarża torysów o łamanie obietnic wyborczych.
Komentatorzy podkreślają, że obydwie partie prezentują dziś podobny program wyborczy, w którym odwołują się do idei tchatcherowskich. |
KONSTYTUCJA
Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału
Prawo miejscowe pod lupą
WOJCIECH KRĘCISZ
Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje?
Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji.
Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa.
Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji.
Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne).
Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego.
Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe.
Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I).
Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.).
Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego.
Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy.
Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie.
Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja.
Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK.
TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich.
Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności.
Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji.
Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego.
Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie | Zgodnie z ustawą zasadniczą Trybunał Konstytucyjny orzeka m.in. w sprawach zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją. Wiele racji przemawia za poszerzeniem przedmiotowego zakresu konstytucyjności prawa o akty prawa miejscowego. Przede wszystkim służyłoby to pełniejszej ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez konstytucję. Ponadto akty prawa miesjcowego jako źródło prawa powszechnego powinny być poddane kontroli konstytucyjności. Odpowiednie byłoby przeprowadzenie takiej kontroli w trybie kontroli konkretnej, którą stosuje się do normatywnych aktów prawnych. Wydaje się również, że skoro konstytucja jest najwyższym prawem RP, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą. |
PRAWICA
Czy pomysł Mariana Krzaklewskiego spowoduje kryzys w Akcji Wyborczej Solidarność
Ryzykowne wezwanie do jedności
Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Na zdjęciu szef PC z Romualdem Szeremietiewem, Arkadiuszem Rybickim i Stanisławem Alotem. FOT. JACEK DOMIŃSKI
MARCIN DOMINIK ZDORT
Przekształcenie Akcji Wyborczej Solidarność w jedną partię prawicową, w chwili gdy koncepcję tę zaczął lansować Marian Krzaklewski, wydawało się być przesądzone. Po ponad dwóch miesiącach nie tylko odsunęło się w czasie, ale wiele wskazuje też na to, że pomysł przewodniczącego "Solidarności" może w ogóle nie doczekać się realizacji. Próby odgórnego wymuszania jedności dotychczas jedynie wzmocniły tendencje odśrodkowe w AWS.
Projekt Kaczyńskiego '94
O tym, że kilkadziesiąt partii prawicowych powinno rozwiązać się i na to miejsce powołać jedno nowe ugrupowanie polityczne mówiło się głośno przynajmniej od wyborów parlamentarnych w 1993 roku. W połowie listopada roku 1994 Jarosław Kaczyński podczas spotkania na plebanii kościoła św. Katarzyny przedstawił plan samorozwiązania ugrupowań antykomunistycznych, a następnie powołania przez ich członków jednej formacji. - Porozumienie Centrum jest gotowe rozwiązać się jako pierwsze, tylko na podstawie deklaracji władz innych partii, że uczynią one w bliskiej przyszłości to samo - deklarował wówczas Kaczyński. PC za nienaruszalne elementy porozumienia zjednoczeniowego uważało przyjęcie zasady, że na zjeździe zjednoczeniowym partie będą reprezentowane według proporcji głosów, jakie otrzymały w wyborach w 1993 roku (jeden delegat na 5 tys. głosów), demokratyczny charakter nowej partii oraz gotowość wysunięcia przez nią jednego kandydata na prezydenta, którym jednak nie byłby Lech Wałęsa.
Jak wiadomo, ówczesne plany PC nie zostały przez partnerów z prawicy potraktowane poważnie - nawet ci, którzy mieli ochotę na zjednoczenie podejrzewali raczej Jarosława Kaczyńskiego o grę polityczną mającą na celu wzmocnienie jego własnej pozycji.
Projekt Kaczyńskiego '97
Po kilku latach zawierania małych koalicji i każdorazowym ich rozpadzie powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Zdominowane przez NSZZ "Solidarność" i zależne od związku ugrupowania prawicowe początkowo pokornie zgadzały się na wszystkie propozycje Mariana Krzaklewskiego. To na jego wniosek w połowie lutego 1997 tymczasowy Zespół Koordynacyjny AWS postanowił, że jeszcze przed wyborami Akcja przekształci się w jedną "formację partyjną", do której będą musiały włączyć się wszystkie ugrupowania chcące nadal należeć do AWS. - Chciałbym, by nasi wszyscy partnerzy i wielu członków "S" zapisało się do jednej partii. Chciałbym, żeby właśnie z AWS powstało wreszcie ugrupowanie mocne, dlatego tak mocno się w to angażuję - tłumaczył Krzaklewski.
Najgoręcej Mariana Krzaklewskiego poparł Jarosław Kaczyński, który przygotował nawet projekt powołania jeszcze przed wyborami jednej partii lub przynajmniej zwołania zjazdu jej zwolenników. Głównym motywem powstania projektu zjednoczenia przygotowanego przez Jarosława Kaczyńskiego i zatwierdzonego przez ostatni kongres PC jest obawa przed rozpadem AWS tuż po wyborach. Projekt zakłada, że każdy z uczestników zjazdu zjednoczeniowego przed wyborami złożyłby deklarację wejścia do nowej partii po jej powołaniu. Dopiero podpisanie takiego zobowiązania dawałoby możliwość ubiegania się o startowanie w wyborach z listy AWS. - To konieczne, musimy mieć gwarancję, że Akcja się po wyborach nie rozpadnie - twierdzi prezes PC.
Porozumienie Centrum jest jednak jedyną spośród dużych partii prawicowych, która opowiada się za powołaniem jednej partii. Oprócz tego, paradoksalnie, zwolenników koncepcja ta znajduje dziś w gronie przeciwników Kaczyńskiego, czyli w tzw. spółdzielni (chodzi o kilka partii, które nie dopuściły do wyboru prezesa PC na wiceprzewodniczącego AWS i "podzieliły się" tym stanowiskiem). To oni uczestnicząc w powołanej w tym celu komisji Akcji Wyborczej przygotowali kalendarium i proponują, aby już w czerwcu zwołać zjazd programowy, a 11 listopada - po wyborach - zjednoczeniowy.
Formuła usługowa i szlachetne lęki
Gdy w AWS mówi się o jednej partii, zwykle na początku pada argument, że takie są oczekiwania wyborców. - W społeczeństwie i wśród liderów partyjnych jest świadomość bolesnego doświadczenia skutków rozbicia i skonfliktowania. Wojna na górze jest do dziś odczuwana dotkliwie, a z drugiej strony zdecydowanie widoczna jest akceptacja dla wszelkich form przezwyciężania konfliktów - mówi Bronisław Komorowski, który dodaje także argument bardziej pragmatyczny: - Potrzebne jest zbudowanie partii mającej kilkaset tysięcy członków. To jedyny środek na przezwyciężenie monopolu politycznego lewicy.
Sekretarz generalny SKL niezbyt entuzjazmuje się perspektywą powołania jednej partii, ale przyznaje, że "większość wyborców AWS gotowa jest głosować na jedność". Jednolita formacja miałaby nie tylko szansę na zwycięstwo wyborcze, ale też na spójne rządzenie po wyborach. - Polsce jest potrzebne silne przywództwo narodowe, a będzie oni możliwe tylko wtedy, gdy będzie silne przywództwo polityczne. Na lewicy takie przywództwo już jest, na prawicy także być powinno - mówi.
Za utworzeniem partii jest wielu działaczy związkowych, którzy widzą dziś swoją przyszłość w polityce. - Jednolite ugrupowanie byłoby formułą usługową dla ludzi "Solidarności", którzy chcą przejść do polityki, a nie widzą dla siebie miejsca w żadnej z obecnych partii - tłumaczy Andrzej Anusz z "Nowej Polski". Innym argumentem przemawiającym za powołaniem nowej partii jest stworzenie sytuacji podobnej do tej, która jest w SLD - gdzie związek zawodowy mimo swojej siły jest tylko jedną z "nóg" koalicji, zaś trzon polityczny stanowi SdRP. - Jeżeli AWS nie ma być bohaterem jednego sezonu, taki trzon polityczny musi powstać - uważa Anusz.
Bronisław Komorowski z SKL nie ukrywa, że jego partia - mimo wszystkich argumentów za - obawia się koncepcji szybkiego tworzenia jednej partii. Komorowski na pierwszym miejscu wymienia "lęki szlachetne": obawę przed utratą dorobku programowego i tożsamości oraz przed tym, że podczas zbyt szybkiego "klejenia" w centrum, AWS może popękać na skrzydłach. Nie ukrywa też, że istnieją innego typu lęki wynikające z aspiracji i ambicji środowisk politycznych oraz ich liderów.
"Solidarność" integruje
Przeciwnicy jednolitej partii twierdzą, że wielu wyborcom łatwiej jest dziś utożsamiać się z którąś z istniejących dziś partii o wyrazistym programie, niż z całą AWS stanowiącą swego rodzaju programową "magmę". - Nasze stronnictwo na przykład przyciąga wielu ludzi, dla których ważne są nie tylko reintegracja obozu "Solidarności", ale też racjonalność gospodarcza i umiarkowane polityczne oraz niepodatność dla skrajności - w ten sposób Bronisław Komorowski uzasadnia konieczność dalszego samodzielnego istnienia SKL. Sekretarz Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego mówi dziś, że trzeba budować jednolitą formację, ale nie wolno już dziś przesądzać jej przyszłego kształtu dojścia do niej. - Jeśli chodzi o federację, to nie ma problemu. Musi być wspólne kierownictwo krajowe i reprezentacja parlamentarna, ale jeszcze dużo czasu mamy na likwidowanie odrębności organizacyjnych - twierdzi Komorowski.
Bardziej radykalnymi przeciwnikami powoływania dziś jednej partii na bazie AWS są politycy ZChN. - Powołanie jednej partii przed wyborami spowoduje, że z AWS odejdzie "Solidarność" oraz pozapartyjne środowiska i stowarzyszenia społeczne. Ich stopień identyfikacji z AWS będzie słabszy - obawia się Marian Piłka. Prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego przede wszystkim chciałby, aby w AWS jak najdłużej pozostała "Solidarność", swoją siłą i autorytetem łagodząca powolne dopasowywanie i ścieranie się innych środowisk. - Weryfikacja wyborcza sprzyja konsolidacji. Po wyborach parlamentarnych powstać powinna konfederacja lub federacja, zaś "S" powinna utrwalać ten układ, nie może wycofać się przed wyborami samorządowymi, czyli jeszcze przez kilka lat - mówi Piłka, według którego "tworzenie dziś jednej partii jest marnowaniem wysiłku, który potrzebny jest na kampanię wyborczą".
Także Bronisław Komorowski twierdzi, że w okresie przed wyborami trzeba unikać wszystkich "raf". - Jeżeli uda się przy układaniu list wyborczych dla głównych nurtów AWS stworzyć gwarancję bezpieczeństwa, że nie będzie przechyłu w jedną stronę, będzie to zachętą do przyszłej jedności - uważa sekretarz SKL.
Chadecy bez tradycji
Na pytanie o ideowy charakter nowej partii uczestnicy AWS odpowiadają różnie. Jedni twierdzą, że szerokie ugrupowanie prawicy powinno określić się jako chadecja, inni, że w polskich warunkach na prawicy najsilniejszy jest nurt katolicko-narodowy. Marian Krzaklewski, od którego prawdopodobnie będzie tu wiele zależeć, przyznaje, że w Europie najbardziej odpowiadają mu ugrupowania "chrześcijańsko-demokratyczne z wrażliwością społeczną". Jednak główną słabością partii chadeckiej w Polsce byłby brak fundamentów - czyli tradycji chrześcijańsko-demokratycznych. Jedynym bardziej znanym tego typu ugrupowaniem było przez wojną Stronnictwo Pracy. Dziś w Polsce chadecją nazywają się m.in. Porozumienie Centrum, Partia Chrześcijańskich-Demokratów, Chrześcijańska Demokracja - Stronnictwo Pracy i kilka innych niewielkich środowisk. - Żadna z tych partii nie imponuje mi siłą ani skutecznością, a wręcz odwrotnie - przyznaje Krzaklewski. Lider "Solidarności" sam także nie chce określać się jako chadek, gdyż "to słowo w ogóle do polskiej rzeczywistości nie pasuje i kojarzy się negatywnie ze skorumpowaną chadecją włoską".
Zwolennicy chadecji uważają, że główną siłą ich pomysłu jest jego znaczenie praktyczne. - Chadecja to formuła politycznie życiowa, pragmatyczna. Pozwala na dialog z innymi pokrewnymi nurtami, z ruchem chrześcijańsko-narodowym i z formułą konserwatywną - tłumaczy Przemysław Hniedziewicz, czołowy chadek Porozumienia Centrum. Podobnie sytuację ocenia Bronisław Komorowski z SKL: - Chadecja to klamra spinająca środowisko AWS.
Komorowskiemu nie przeszkadza brak tradycji chrześcijańsko-demokratycznych w Polsce. - Na naszych oczach tworzy się zupełnie nowy, nie odpowiadający żadnym tradycjom podział sceny politycznej. Nie mają swoich odpowiedników w czasach międzywojennych także takie ugrupowania jak SLD i UW, jedynie UP czerpie z tradycji PPS, a PSL z ruchu ludowego - mówi sekretarz SKL.
Czas partii wyrazistych
Dotychczasowe decyzje AWS wskazują, że nurt chadecki nie zdominował Akcji. Nie tylko poglądy lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego są bliższe ideologii chrześcijańsko-narodowej niż chadecji, ale też w trakcie wyborów wiceprzewodniczących koalicji dwa spośród czterech miejsc zajęli przedstawiciele ugrupowań katolicko-narodowych: Marian Piłka z ZChN i Kazimierz Kapera z Federacji Stowarzyszeń Rodzin Katolickich, zaś odwołujący się do idei chadeckich Jarosław Kaczyński nie miał szans na wybór. - W Polsce centralnym nurtem politycznym nie jest chadecja, ale nurt chrześcijańsko-narodowy. Polską specyfiką jest bardzo silny element narodowy - uważa Piłka.
Krytycy "formuły chadeckiej" zarzucają jej też, iż przedstawiany jako atut pragmatyzm chadecji zwykle przekształca się w koniunkturalizm. - Partia taktyczna, której celem będzie głównie przeforsowanie iluś tam ustaw, załamie się. Nowe ugrupowanie musi mieć silny fundament ideowo-programowy. O jego sukcesie czy porażce rozstrzygnie umiejętność odpowiedzi na pytania, które stoją przed narodem w perspektywie 15 - 20 lat - mówi prezes ZChN. Ponieważ w ostatnich latach nastąpiła wyraźna polaryzacja polityczna, Piłka uważa, że w Polsce roku 1995 szanse mają ugrupowania wyraziste. - Dziś następuje proces krystalizacji ideowej. Jeśli powstanie jedna partia, to nie może to być partia taktyczna, taka jaką kiedyś było Porozumienie Centrum - dodaje Marian Piłka.
Przyspieszenie spowoduje opóźnienie
Bronisław Komorowski, który opowiada się za późniejszą integracją twierdzi, że jej elementem będzie "wspólny rząd i wspólna odpowiedzialność". - Jeśli powstanie rząd sukcesu, to nastąpi przy okazji upodobnienie programowe, podobnie jak poglądy polityków ZChN i UW zbliżały się w rządzie Suchockiej - mówi Komorowski. Pośrednio przesuwa moment zjednoczenia poza rok 2000 zwracając uwagę, że "najbardziej sprzyjać będą integracji wybory personalne, czyli prezydenckie, jeśli AWS zdoła wykreować mocnego kandydata".
Marian Piłka uważa, że powołanie przez AWS federacji politycznej powinno nastąpić nie wcześniej niż po wyborach parlamentarnych. Nie wyklucza, że jednolita partia może nie powstać nigdy. - Nadmierne przyspieszenie może spowodować opóźnienie. W dalszej przyszłości nie wykluczam formuły jednej partii, choć nie jest to niezbędne: we Francji np. UDF działa sprawnie jako federacja polityczna - mówi lider ZChN. Piłka uważa, że twierdzenie, iż powołanie jednej partii zapobiegnie rozłamom, to "myślenie magiczne". - Przykładem, że może być odwrotnie, są losy Porozumienia Centrum - dodaje lider ZChN.
Nad statutem nowej partii i sposobem jej powołania pracuje od pewnego czasu zespół utworzony przez AWS, jego członkami są jednak tylko przedstawiciele niewielkich ugrupowań. Zespół dysponuje już dziś trzema projektami statutu - federacyjnym, unitarnym i mieszanym. - Jeśli nie wszystkie ugrupowania zechcą wejść do nowej partii, to powstanie ona jako chadecki trzon partyjny AWS. Na jej orbicie będą mogły funkcjonować inne części koalicji: na przykład Ruch STU czy SKL - mówi Andrzej Anusz, członek zespołu pracującego nad koncepcją wspólnego ugrupowania.
Jednocześnie wiadomo jednak, że sam Marian Krzaklewski opowiada się za przymusowym wstępowaniem dotychczasowych ugrupowań do nowej, wyłaniającej się z AWS, partii.
Problem lidera
Choć Czesław Bielecki z Ruchu STU uważa, że dziś "nie warto sobie zadawać pytania, kto i na jakich zasadach będzie numerem jeden w Akcji Wyborczej", to jedną z poważniejszych kwestii, jakie staną przed nową partią, będzie na pewno wybór personalny. Partią, jak słusznie zauważył Jarosław Kaczyński, nie mógłby kierować żaden z liderów obecnych partii prawicowych, a jedynie "ktoś z »Solidarności«". - Dziś jednym liderem chadecji może być Marian Krzaklewski. Innego logicznego rozwiązania nie widzę - nie ukrywa kolega partyjny Kaczyńskiego, Przemysław Hniedziewicz. Jeśli jednak Krzaklewski - jak wciąż zapowiada - zostanie w "Solidarności" do końca swojej kadencji, czyli do 1988 roku, to problem przywództwa może stać się przyczyną poważnych konfliktów w AWS. Pojawiła się więc koncepcja - jeśli do powołania partii miałoby dojść w najbliższym czasie - aby stanowisko jej lidera pozostało jeszcze przez jakiś czas wakatem, i aby ugrupowaniem kierowała szeroka grupa polityków. Potem na ich czele stanąłby obecny przewodniczący "Solidarności".
Kłopoty z Wałęsą
Stworzenie nowej partii napotykać więc będzie liczne przeszkody. Oprócz wszystkich wymienionych powyżej, znacząco zaszkodzić tej koncepcji może Lech Wałęsa. Powstanie silnego ugrupowania prawicowego pozostawiłoby go na marginesie życia politycznego i mogłoby uniemożliwić mu realizację koncepcji zaplanowanej na czas po wyborach: powołania własnego bloku politycznego, co były prezydent zapowiadał kilkakrotnie. Z planami Wałęsy często kojarzone są działania sympatyzującego z eks-prezydentem Porozumienia Prawicy, którego odpowiedzią na nawoływanie do utworzenia jednej partii była początkowo próba powołania własnego, niezależnego od Akcji Wyborczej, komitetu wyborczego. Ostatnio natomiast nieobecność posłów PP na spotkaniu zwołanym przez wiceprzewodniczącego Akcji Janusza Tomaszewskiego spowodowała, iż nie mogło dojść do powstania klubu parlamentarnego na rzecz AWS.
W tej sytuacji sformułowane przez Mariana Krzaklewskiego stanowcze wezwanie do jedności może spowodować podziały i groźny konflikt w Akcji Wyborczej. Gdy plan zjednoczenia się nie powiedzie, zaszkodzi też liderowi AWS nadwerężając jego autorytet. Jeżeli politycy z wielu ugrupowań Akcji Wyborczej Solidarność będą w dalszym ciągu sprzeciwiać się szybkiemu powołaniu jednej partii na bazie AWS, będzie to pierwsza poważna prestiżowa porażka Krzaklewskiego, który dotychczas skutecznie łączył i rządził na polskiej prawicy. | Idea przekształcenia AWS w jedną partię prawicową, lansowana przez Mariana Krzaklewskiego ma zarówno zwolenników jak i przeciwników. Zwolennicy podkreślają konieczność silnego przywódctwa i przełamania monopolu lewicy, a przeciwnicy obawiają się utraty tożsamości i wyjścia z AWS Solidarności. Innym problemem jest ideowość formacji - chadecja czy nurt narodowo-katolicki. Większość uczestników Akcjii uważa, że z powstaniem jednolitej parti/federacji należy wstrzymać się do okresu powyborczego. Problemem jest osoba lidera, być może początowo zarządzać ugrupowaniem powinna grupa polityków. Jedną z przeszkód na jakie może napotkać nowotworzące się ugrupowanie, jest Lech Wałęsa, który nie zamierza pozwolić zepchnąć się na polityczny margines. Plany Krzaklewskiego mogą się więc skończyć jego pierwszą porażką i spowodować konflikt w Akcji. |
REFORMA SAMORZĄDOWA
Powiaty na pomoc partiom
Przed pierwszą wojną o miasteczka
KAZIMIERZ GROBLEWSKI
Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce - spodziewają się prawie wszyscy politycy, z którymi o tym rozmawialiśmy. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają.
Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Sprzyja temu ukształtowany w Polsce system samorządowo-polityczny. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Mieszkańcy miasteczek kampanie wyborcze oglądali do tej pory w telewizji. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii.
Według obiegowej opinii, Edward Gierek powiększył w 1975 roku liczbę województw z 17 do 49, bo chciał osłabić partyjnych liderów wielkich województw. Przy okazji zlikwidowano powiaty.
Kiedy w 1992 roku ówczesny rząd Hanny Suchockiej robił przymiarki do wprowadzenia reformy powiatowej, niechętni temu politycy mawiali, że Unia Demokratyczna chce dzięki powiatom zbudować sobie struktury w terenie. Te zarzuty, choć nie sformułowane oficjalnie, były jednym z powodów próby odwołania Jana Marii Rokity ze stanowiska szefa URM.
Przypisywanie SLD zamiaru wykorzystania przewagi, którą dawało mu posiadanie aparatu partyjnego w miasteczkach, było jednym ze sposobów, w jaki politycy PSL, w czasie rządów SLD-PSL, bez trudu pacyfikowali nieliczne próby uruchomienia reformy samorządowej przez swojego koalicjanta.
Interpretowanie stosunku do powiatów w kategoriach politycznych strat i zysków, spodziewanych w razie ich wprowadzenia, działa też w drugą stronę: przyczyną konsekwentnego sprzeciwu PSL wobec powiatów jest to, według polityków z innych partii, że PSL, w miarę silne w gminach, czuje się słabe w miasteczkach i boi się wyborów powiatowych.
Zarzuty ponawiane
Te dawniejsze zarzuty są dzisiaj, gdy reforma powiatowa jest coraz bardziej realna, stawiane od nowa.
- Jedynym powodem, dla którego są tworzone powiaty jest chęć zmawiających się w tej sprawie ugrupowań, czyli AWS, UW, SLD, do ulokowania swoich lokalnych polityków na posadach w miastach powiatowych - mówi Stanisław Michalkiewicz, lider pozaparlamentarnej Unii Polityki Realnej.
- SLD ma nadzieję, że na poziomie powiatów stara kadra dawnego aparatu partyjnego zachowała większe wpływy niż w dużych miastach; to jeden z powodów, dla których Sojusz zaangażował się w popieranie idei tworzenia powiatów - uważa Piotr Marciniak z pozaparlamentarnej Unii Pracy, zwolennik powiatów.
- Być może opór PSL przeciw powiatom wynika z obawy, że powstanie powiatów relatywnie obniży rangę społeczności gminnych, gdzie PSL czuje się silniejszy - co może spowodować odpływ sympatyków w kierunku partii "powiatowych", mających charakter ogólnonarodowy, a nie klasowo-chłopski - sądzi Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki.
Powiaty wzmocnią partie
Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie.
- W tej chwili całe życie polityczne koncentruje się na poziomie centralnym. Zagospodarowanie politycznej przestrzeni między poziomem gminnym a centralnym, do czego przyczynią się wybory regionalne, będzie wzmacniało struktury partyjne - mówi Piotr Marciniak z UP.
Michał Kulesza, sekretarz stanu odpowiedzialny za reformę samorządową: - Reforma wzmocni partie, bo stworzy szanse na nowe kariery polityczne. W Polsce brakuje w tej chwili naturalnych drabin kształtowania się elit. Wybory lokalne to umożliwią. Wybory do rad powiatowych zaangażują partie, które będą musiały się nauczyć myśleć o powiecie.
- Reforma samorządowa, zwłaszcza wprowadzenie powiatów, o ile nie będą one jednostkami sztucznymi lecz będą odzwierciedlały rozmieszczenie terytorialne społeczności lokalnych, wzmocni cały system partyjny, a nie jakieś pojedyncze ugrupowania - Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. - Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne i będzie chciało je artykułować za pośrednictwem systemu partyjnego.
- Na pewno reforma zweryfikuje polską scenę polityczną, ale pozytywnie: wyeliminuje partie kanapowe, partie jednego pomysłu, które istnieją często dzięki mediom - uważa Krzysztof Janik z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. - Zmienią się wartości programowe życia politycznego, bo walka o władzę w powiecie, w województwie, będzie wymagała programu, a nie haseł. W Sejmie coraz mniej będzie amatorszczyzny, coraz więcej profesjonalnych polityków.
Jan Lityński, Unia Wolności: - Na pewno to będzie moment niezmiernie ważny dla dalszego istnienia partii politycznych w Polsce.
- To zależy od ordynacji. Jeśli do startu w wyborach dopuszczone będą tylko podmioty partyjne, a taka jest tendencja na Zachodzie, to siłą rzeczy powiaty wzmocnią partie - mówi Wojciech Włodarczyk z Ruchu Odbudowy Polski.
Osłabią partie
- System partyjny jest w Polsce diabelnie rachityczny, zupełnie prowincjonalny - mówi Janusz Dobrosz z Polskiego Stronnictwa Ludowego. - Każdej partii, z punktu widzenia technicznego, ta zmiana zaszkodzi. Reforma, którą ja nazywam landyzacją, oddali struktury partyjne wszystkich organizacji od gminy. Zwiększy się odległość zwykłego obywatela do miasta wojewódzkiego. Jeśli to będzie 200 kilometrów, to partie zatracą społecznikowski charakter. Rolnicy, rzemieślnicy, będą mieli za daleko to województw, do silnych organizacji partyjnych. Partie będą ograniczały się do biznesmenów, do ludzi, którzy mają czas.
Bez wpływu
Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne w Polsce. Na podstawie województwa gdańskiego mówi, że życie publiczne w terenie i tak koncentruje się w naturalnych ośrodkach, miejscowościach, które staną się powiatami. Nie podziela opinii, że partie nie mają struktur terenowych. - Środowiska polityczne w miastach, które zostaną powiatami, już są. Dlatego powstanie powiatów nie powinno dużo zmienić; usankcjonuje to, co już jest. A jeśli politycy uważają, że ich zadaniem jest działanie na rzecz rozwoju demokracji, to niezależnie od opcji muszą się zgodzić, że zaangażowanie w politykę jak największej liczby ludzi jest dobre - mówi.
Skorzystają najwięcej
- Bardzo niekorzystnie na sytuację całej prawicy wpłynie zmniejszenie liczby województw. Niemożliwe będzie wygranie na tych terenach wyborów przez ugrupowania koalicji rządowej. Ugrupowania prawicowe będą tu pamiętane jako te, które zlikwidowały województwo - przestrzega Krzysztof Tchórzewski z PC w AWS, zwolennik reformy.
Zdaniem Jacka Rybickiego z AWS, opinia, że AWS wprowadza reformę, licząc na zbudowanie dzięki niej struktur w terenie, jest bezpodstawna. - My sobie dajemy dobrze radę bez powiatów. W czasie wyborów pełnomocnik AWS był w każdej gminie; nam nie są potrzebne powiaty do budowania struktur.
Opinię swojego klubowego kolegi uważa za prawdopodobną. - Obawiam się tego. Ale reforma ustrojowa kraju jest ważniejsza niż doraźny interes polityczny. - Jeżeli województwo gdańskie jest czwarte w Polsce pod względem wypracowanego dochodu, a województwo słupskie jest na końcu listy, to kto zyska na wspólnym budżecie? Słupskie - dodaje.
- Opinia, że reforma wzmocni tylko partie, które ją wprowadzają jest absurdalna - uważa Michał Kulesza. - Każda z partii może stanąć do tego wyścigu na równych prawach. Ugrupowania, które nigdy nie miałyby szansy dostać się do parlamentu, mogą zaistnieć w powiatach.
Na przewidywania, że popierające reformę ugrupowania stracą sympatię w miastach, które przestaną być miastami wojewódzkimi, Kulesza odpowiada, że nie musi tak być. - Dokładamy wielkich starań, aby tak się nie stało. Dlatego tak ważne jest, by pokazywać drugą stronę medalu; miasta, które stracą status województwa, zyskają co innego, na przykład zamierzamy tam bardzo inwestować w edukcję. I to nie będzie łapówka dla tych miast, lecz naturalny efekt reformy.
Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe. - W niektórych miejcowościach funkcjonują nawet nasze nieoficjalne rejony, działacze z kilku gmin spotykają się w dawnych powiatach, rozmawiają i dla nas stworzenie struktur na tym szczeblu nie będzie po prostu żadnym problemem - mówi. Jest zwolennikiem tezy, że "nomenklatura UW i SLD wzmocni się na skutek wprowadzenia powiatów".
- Zyskają oczywiście przede wszystkim ugrupowania, które, bądź na skutek spuścizny PRL, jak SLD, bądź dzięki innym czynnikom, jak AWS, mają silne struktury - mówi Piotr Marciniak z UP. AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie. Każda władza, która reorganizuje struktury administracji ma pewien atut - dzięki temu, że jest władzą, jest bardziej widoczna.
Edmund Wnuk-Lipiński: - Byłoby bardzo niefortunne, gdyby reforma była potraktowana w kategoriach łupu partyjnego. Oczywiście nastąpi zjawisko, że ugrupowania będące przy władzy skorzystają, bo będą atrakcyjniejsze przez sam ten fakt; to one będą zapraszały ludzi, mówiąc żargonem, będą rozdawały karty. Ale pamiętajmy, że to jest reforma samorządowa, więc decydujący głos będą miały społeczności lokalne i to one przede wszystkim będą decydowały.
- Nowa sytuacja spowoduje, że ostaną się tylko partie najmocniejsze, które mają struktury i przede wszystkim ludzi. Obliczamy wstępnie, że łącznie, do wyborów gminnych, powiatowych, wojewódzkich, trzeba będzie wystawić kilkadziesiąt tysięcy kandydatów - mówi Krzysztof Janik z SLD.
- Znam te opinie, że na reformie skorzystają partie, które będą ją wprowadzały. Reforma stwarza wszystkim równe szanse na zbudowanie struktur. To nie jest problem UW czy SdRP. Wygrają te partie, które będą zdolne przygotować się do nowych wyścigów o władzę. Dodaje, że zdobył mandat z Tarnowa jako jedyny z listy SLD (startował z pierwszej pozycji), choć niektórzy koledzy dopisywali mu na plakatach "likwidator województwa".
- Zyskają te partie, które będą umiały znaleźć się w powiatach - mówi Jan Lityński z UW. - To prawda, że bycie przy władzy przyciąga. No, ale tę władzę trzeba było najpierw zdobyć. Trzeba umieć być atrakcyjnym. Jeżeli reforma zostanie wprowadzona teraz, to na dłuższą metę ugrupowania koalicyjne skorzystają, ponieważ za dwa, trzy lata będzie już widać pozytywne efekty reformy także w miastach, które stracą status wojewódzki.
- Wiele na to wskazuje, że powiaty wzmocnią partie, zwłaszcza te, które teraz są przy władzy. Partie rządzące wzmocnią się także dlatego, że uzyskają dodatkowe źródło finansowania - z kasy publicznej - uważa Stanisław Michalkiewicz z UPR.
- Wydaje mi się, że głównie skorzysta SLD. Nie bez powodu zgadza się na powołanie powiatów. Co prawda wydaje się, że AWS myśli podobnie - iż wybory lokalne pomogą jej zbudować struktury - ale większe możliwości będzie miał SLD ze swoim zdyscyplinowanym elektoratem - uważa Wojciech Włodarczyk z ROP.
Co dla siebie
Polityk UP uważa, że wprowadzenie powiatów będzie dla jego partii korzystne - Dla nas ogromnym problemem jest luka między poziomem centralnym a gminą - wyznaje Piotr Marciniak. O ile w dużych miastach jesteśmy znani, o tyle w małych miejscowościach w ogóle nas nie ma. Musimy być w stanie "zagospodarować" tych wyborców, a powiaty stwarzają częściowo taką możliwość.
- My się o siebie nie obawiamy. Damy sobie radę - mówi Janusz Dobrosz z PSL.
- Do wyborów szliśmy pod tymi hasłami i musimy je zrealizować, inaczej zrobilibyśmy to samo co poprzednicy, którzy m. in. dlatego opóźniali reformę, by nie stracić poparcia wyborców - oświadcza Jacek Rybicki z AWS.
- Każdej partii reforma może posłużyć do budowy struktur, nie widzę powodu, by mówić, że UW skorzysta bardziej niż inne. Natomiast jest istotne, że widać zaledwie parę partii, które będą w stanie stanąć w powiatach na silnych nogach - Jan Lityński z UW.
Stanisław Michalkiewicz, UPR: - To się okaże. Reforma samorządowa doprowadzi do wielkich napięć w poprzek ugrupowań.
- Przyglądamy się właśnie naszym strukturom i to wcale nie wygląda tak kolorowo jak się uważa - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Ogniwa muszą walczyć o jakąś władzę, na przykład w terenie, aby się wzmacniać. A w tej chwili jest zastój. Dopiero powstawanie powiatów uaktywni struktury, bo będzie o co walczyć.
- Widzimy tworzenie powiatów pod kątem interesu ogólnonarodowego. Kolejny szczebel samorządu musi powstać - mówi Wojciech Włodarczyk z ROP. - Ale nie obawiamy się też o siebie. Wynik wyborów parlamentarnych daje nam pozycję średniej partii. Nie jesteśmy uzależnieni od struktur władzy lokalnej, bo nie budowaliśmy partii, wspierając się na działaczach lokalnego szczebla władzy; naszym elektoratem są działacze lokalni nie związani z władzą w terenie. | Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie będą musiały zauważyć miasteczka. Kiedy w 1992 roku rząd robił przymiarki do wprowadzenia reformy powiatowej, politycy mawiali, że Unia Demokratyczna chce dzięki powiatom zbudować sobie struktury w terenie. Przypisywanie SLD zamiaru wykorzystania przewagi, którą dawało mu posiadanie aparatu partyjnego w miasteczkach, było jednym ze sposobów, w jaki politycy PSL pacyfikowali próby uruchomienia reformy.Interpretowanie stosunku do powiatów w kategoriach politycznych strat i zysków działa też w drugą stronę: przyczyną sprzeciwu PSL wobec powiatów jest to, że PSL, silne w gminach, czuje się słabe w miasteczkach.Te zarzuty są dzisiaj stawiane od nowa.
politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie.- Zagospodarowanie politycznej przestrzeni między poziomem gminnym a centralnym, do czego przyczynią się wybory regionalne, będzie wzmacniało struktury partyjne - mówi Piotr Marciniak z UP.Michał Kulesza, sekretarz stanu: - Reforma wzmocni partie, bo stworzy szanse na nowe kariery polityczne.
- System partyjny jest w Polsce rachityczny - mówi Janusz Dobrosz z Polskiego Stronnictwa Ludowego. - Każdej partii ta zmiana zaszkodzi. Reforma oddali struktury partyjne wszystkich organizacji od gminy.
Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne. - Środowiska polityczne w miastach, które zostaną powiatami, już są. powstanie powiatów usankcjonuje to, co już jest.
- niekorzystnie na sytuację prawicy wpłynie zmniejszenie liczby województw. Niemożliwe będzie wygranie na tych terenach wyborów przez ugrupowania koalicji rządowej - przestrzega Krzysztof Tchórzewski z PC w AWS.Zdaniem Rybickiego, opinia, że AWS wprowadza reformę, licząc na zbudowanie dzięki niej struktur w terenie, jest bezpodstawna. - Opinia, że reforma wzmocni tylko partie, które ją wprowadzają jest absurdalna - uważa Kulesza. - Każda z partii może stanąć do wyścigu na równych prawach. Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe. - Zyskają ugrupowania, które mają silne struktury - mówi Piotr Marciniak z UP. AWS i UW zyskają więcej, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi.
- Do wyborów szliśmy pod tymi hasłami i musimy je zrealizować - oświadcza Rybicki.- Każdej partii reforma może posłużyć do budowy struktur, nie widzę powodu, by mówić, że UW skorzysta bardziej niż inne - Jan Lityński z UW.- Widzimy tworzenie powiatów pod kątem interesu ogólnonarodowego. Kolejny szczebel samorządu musi powstać - mówi Wojciech Włodarczyk z ROP. |
TECHNOLOGIE
Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych
Komputer sterowany myślą
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni.
Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia.
Elektrody w mózgu
Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii.
Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci.
Elektroniczna telepatia
Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90.
Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli.
System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów.
Homoelektronicus
Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość.
Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem.
Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych. | Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. |
PODRĘCZNIKI
We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy
Walka o ucznia
ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować.
W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.
Bogata oferta
- Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki.
Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki).
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane.
- Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok.
Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP.
- Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat.
- Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN.
W oczekiwaniu na kolejki
Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła.
- Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników.
- Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego.
- To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak.
Nowe firmy
Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne.
- Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek).
W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli.
Ceny wzrosną
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej.
Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski.
Urok ćwiczeń
Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji.
Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla. | Reforma oświaty obliguje do wymiany podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum. We wrześniu będzie prawdopodobnie brakować podręczników a przed księgarniami ustawią się kolejki.
Nauczyciele nie wiedzą jakie podręczniki wybierać, a wydawnictwa czekają na akceptację MEN.
Pojawi się około 400 nowych tytułów.
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne szykują nowe podręczniki, nie wiadomo jednak które podręczniki zostaną zatwierdzone przez MEN. WSiP zakłada jednak wyższy nakład niż w latach poprzednich.
Inni wydawcy są ostrożniejsi.
W związku z reformą w sierpniu odbędzie się specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej.
Refroma to wyzwanie, ale i szansa dla wydawnictw (zwłaszcza nowych na rynku).
Ceny podręczników wzrosną o ok. 10%.
Ogromny wybór atrakcyjnych podręczników będą mieli też nauczyciele. |
BEZPIECZEŃSTWO
Nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność
Wiarygodność obrony
ROMUALD SZEREMIETIEW
W okresie PRL system militarny był zdominowany przez struktury i środki ofensywne, tj. wojska operacyjne. Po 1989 roku Polska zaczęła budować system defensywny. Jednak mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. Jest to szczególnie widoczne w odniesieniu do utworzenia i rozbudowy zasadniczego środka obrony państwa - wojsk Obrony Terytorialnej (OT).
Szczęśliwie jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Nie wolno jednak zapominać, że podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy liczącym się członkiem NATO, wnosząc do sojuszu narodową bezbronność.
Preludium klęski
Wojsko trwale cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Rośnie prestiż zawodu oficera WP (czwarta pozycja - po lekarzu, nauczycielu i adwokacie). A jednocześnie Polaków cechuje mała wiara w narodowe zdolności do obrony kraju. Przeciętny obywatel uważa, że skoro Polska nie jest supermocarstwem, to w razie wojny jest skazana na przegraną. Ten brak wiary cechuje także kadrę zawodową sił zbrojnych RP. Może to być rezultat "obróbki doktrynalnej" wojska w okresie Układu Warszawskiego. Wtedy w Polsce dominowało taktyczne spojrzenie na wojnę (strategią zajmowano się w Moskwie, a nie w Warszawie). Dla dowódcy LWP rezultat wojny był wynikiem stosunku sił: liczby własnych żołnierzy do liczby żołnierzy przeciwnika, czołgów do liczby czołgów, samolotów do liczby samolotów itp. Dziś, gdy nie mamy "wsparcia" tysięcy sowieckich czołgów, samolotów i rakiet, może wydawać się, że Wojsko Polskie nie ma szans w razie konfliktu zbrojnego.
W świadomości społeczeństwa, ukształtowanej pamięcią o minionych wojnach i powstaniach, obrona militarna Polski kojarzy się z wysiłkiem skazanym na klęskę. Przygotowania do obrony to niejako preludium tej klęski. Politycy, zdając sobie sprawę z tego stanu świadomości, uspokajają społeczeństwo zapewnieniami, że "Polsce nic nie zagraża". W konsekwencji pojawia się jednak wątpliwość co do celowości służby wojskowej i sensu przygotowań obronnych Polski dzisiaj, w czasie pokoju. Skoro nic nam nie grozi, to po co wydawać pieniądze na wojsko? Tymczasem to zaniedbania i opóźnienia, a nie przygotowania do obrony prowadziły do nieszczęść, do przegranych wojen i powstań.
Kreowanie przyszłości
Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu i wzbogacaniu tożsamości narodowej, podnoszeniu standardu życia obywateli oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu.
Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do tworzenia, kształtowania, kreowania przyszłości państwa polskiego. Zlekceważenie przygotowań obronnych było i będzie głównym źródłem utraty suwerenności, możliwych klęsk i tragedii.
W krajach demokratycznych wydatki na wojsko rywalizują z wydatkami na inne świadczenia. Obserwujemy też wzrost znaczenia innych czynników wpływających na pozycję danego kraju w międzynarodowym układzie sił, takich, jak potencjał ekonomiczny, stabilność wewnętrzna, wkład w rozwój kultury i cywilizacji światowej, siła moralno-etyczna i realistyczna polityka zagraniczna, umiejętnie kojarząca własne interesy narodowe z interesami społeczności międzynarodowej. Ale to wcale nie oznacza, że armia utraciła swoją pozycję w stosunkach międzynarodowych. Nadal przecież obowiązuje reguła, że polityka zagraniczna nie poparta siłą staje się bezsilna. Można dodać, że siła i skuteczność polityki zagranicznej w zakresie bezpieczeństwa jest wypadkową umiejętnego użycia wszelkich środków, a w ostateczności także siły zbrojnej.
Dlatego obrona militarna Polski nie może być improwizowanym zrywem podejmowanym dopiero w obliczu agresji. Jest ona podstawą trwałości państwowości polskiej umożliwiającą sprawowanie pozostałych funkcji przez państwo w polityce zagranicznej i wewnętrznej.
Zwielokrotnić siłę
Współcześnie sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronnej (w przypadku sojuszy obronnych) i umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Jednak aby poważnie myśleć o sojuszu, należy przede wszystkim posiadać potencjał cenny z punktu widzenia sojuszników. Innymi słowy, państwo w sojuszu obronnym powinno mieć taki system obrony (i sposoby jej prowadzenia), aby było zdolne wytrwać do momentu otrzymania pomocy sojuszników.
Podstawą skutecznej, właściwej strategii obronnej państwa jest umiejętne wykorzystanie atutów, jakie daje obrona własnego terytorium. Dlatego przewaga obrony tkwi w tym, iż obrońca może przygotować i wykorzystać do walki z wojskami operacyjnymi najeźdźcy nie tylko swoje wojska operacyjne, ale również te środki, których nie może wykorzystać napastnik, tj. wojska terytorialne, walory obronne i przygotowanie obronne terytorium, pomoc ze strony przygotowanej obronnie własnej ludności oraz działania nieregularne w masowej skali (powstanie ludowe) podejmowane przez wyszkoloną i zorganizowaną wojskowo ludność.
Głównym problemem obrony militarnej Polski było i jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. Należy więc odwołać się do środków właściwych dla obrony Polski ujętych w struktury organizacyjne i funkcjonalne stanowiące siłę obronną Polski, będącą przeciwieństwem siły ofensywnej, tworzonej przez agresora w celu wykonania uderzenia i wtargnięcia do innego państwa. Sprowadzanie możliwości obrony militarnej Polski do stosunku sił i środków wojsk operacyjnych (Polski i sąsiadów), a formy obrony Polski do bitwy walnej (generalnej) bądź też obrony manewrowej przy pomocy wojsk operacyjnych jest przejawem braku zrozumienia potrzeb w zakresie strategii obrony militarnej III RP.
Atut własnego terytorium
Posługiwanie się - być może nieświadomie - schematami doktrynalnymi Układu Warszawskiego pomniejsza możliwości obronne Polski. W skali taktyczno-operacyjnej przyjmowane są tzw. stosunki sił nacierających do broniących się jako gwarantujące atakującemu zwycięstwo - 3:1 bądź 6:1. Nie daje to właściwego obrazu sytuacji na szczeblu strategicznym, gdzie ponadto należy uwzględniać uwarunkowania wynikające z przestrzeni obronnej Polski. Z jednej strony mamy wprawdzie kilkusetkilometrowe fronty i setki ważnych obiektów oraz rejonów do obrony, ale z drugiej - możliwość wykorzystania fundamentalnego dla obrony atutu własnego terytorium i przygotowanego do obrony społeczeństwa. To bowiem tworzy środki właściwe dla obrony państwa.
W tworzeniu siły obronnej III RP chodzi o przygotowanie właściwych do obrony sił i środków militarnych, takich, jakie miała dawna Polska, kiedy była potęgą militarną w Europie, i jakie współcześnie mają na przykład Dania, Francja, Niemcy, Norwegia, Szwajcaria czy Szwecja. Siła obronna państwa polskiego - jak każdego z wymienionych wyżej - jest oparta na wykorzystaniu (zagospodarowaniu) korzyści strategicznych obrony własnego terytorium. To one właśnie pozwalają stworzyć wystarczającą siłę do skutecznego odstraszania agresora bądź też odparcia agresji nawet wielekroć silniejszych sił uderzeniowych (ofensywnych).
Odstraszyć agresora
Siłę obronną III RP stanowić muszą:
- Wojska operacyjne, komponent uderzeniowy i mobilny sił zbrojnych - ograniczony (układem CFE) co do liczby środków i żołnierzy, ale o wysokim stopniu profesjonalizmu, z nowoczesnym uzbrojeniem. Wojska te powinny być zdolne do działań w ramach akcji sojuszniczych NATO poza Polską, a także do manewru na kierunki uderzenia agresora i wykonania przeciwuderzeń (kontruderzeń) lub wzmocnienia obrony na własnym terytorium.
- Wojska Obrony Terytorialnej - masowy, oparty na przeszkolonych rezerwach, komponent sił zbrojnych, mobilizowany i wykorzystywany do obrony rejonów zamieszkania żołnierzy, uzbrojony w środki do zwalczania czołgów, samolotów i śmigłowców - nowoczesne przenośnie granatniki, rakiety przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Wojska te muszą być zawczasu przygotowane m.in. do natychmiastowego - z chwilą wtargnięcia agresora - podjęcia działań nieregularnych w masowej skali. Kiedy przyjmiemy pomoc sojuszniczej siły, OT będą osłaniać i wspierać wojska sojuszu.
- Przygotowanie obronne całego społeczeństwa, instytucji i zakładów do wsparcia wysiłku wojsk oraz do ratowania ludzi, dobytku i środowiska przed skutkami wojny, katastrof technicznych i klęsk żywiołowych.
- Wykorzystanie i przygotowanie obronne terytorium. W tym do najpilniejszych zadań siły obronnej III RP należy zaliczyć:
- tworzenie obrony terytorialnej (terytorialnych organów dowodzenia);
- zmianę charakteru obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej z długoterminowej (12 miesięcy) na krótkoterminowe szkolenie podstawowe (3 - 4 miesiące) w jednostkach (ośrodkach) szkoleniowych OT oraz późniejsze doskonalenie umiejętności żołnierskich w okresowych ćwiczeniach i szkoleniach;
- podjęcie masowej produkcji przez własny przemysł, przy współpracy z Zachodem, nowoczesnych przenośnych środków przeciwpancernych, przeciwlotniczych i przeciwokrętowych;
- rozważenie stosownie do potrzeb obronnych wielkości potrzebnej infrastruktury wojskowej - szczególnie koszar w miastach - i zagospodarowanie jej przez wojska OT;
- stosowną politykę kadrową przy obsadzie stanowisk dowódczych w wojsku oraz kierowniczych w MON.
W Polsce mamy znaczną liczbę ludności, spore możliwości produkcji nowych generacji taniej i skutecznej lekkiej broni przeciwpancernej i przeciwlotniczej, w miarę nowoczesny przemysł obronny oraz możliwość przygotowania wojsk do prowadzenia działań regularnych i nieregularnych w masowej skali. Polska ma tworzywo, z którego można zbudować siłę skutecznie odstraszającą potencjalnego agresora. Będzie ona istotnym elementem wzmocnienia NATO oraz zapewni wiarygodność obronną Polski jako członka tego sojuszu.
Autor jest sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą ministra obrony narodowej. | mimo wielu zmian w wojsku nie stworzono jeszcze odpowiedniego dla III RP systemu obronnego. jesteśmy członkiem NATO, co gwarantuje Polsce bezpieczeństwo. jednak podstawą współpracy sojuszniczej jest to, co Polska wniesie do NATO, czyli sprawność obronna i nasz narodowy potencjał militarny. Interes narodowy Polski polega na: zabezpieczeniu przed agresją i zachowaniu suwerenności państwowej, zachowaniu tożsamości narodowej oraz utrzymaniu stabilności politycznej w kraju i jego zewnętrznym otoczeniu.Cechą charakterystyczną dla stosunków międzynarodowych jest dążenie państw do przetrwania oraz ochrona i promocja własnych interesów. Z tych powodów obrona militarna Polski, przygotowana i funkcjonująca w czasie pokoju, jest także narzędziem do kształtowania przyszłości państwa polskiego. sojusze określa się jako środek do zwiększania własnego bezpieczeństwa. Celem jest zwielokrotnienie własnej siły obronneji umocnienie poczucia bezpieczeństwa państw tworzących dany sojusz. Głównym problemem obrony militarnej Polski jest poszukiwanie takiej strategii obrony, która gwarantowałaby jej skuteczność w obliczu przewagi militarnej wielkich sąsiadów. |
W sobotę do Białego Domu wprowadza się 43. prezydent Stanów Zjednoczonych
Bush bez retuszu
George W. Bush na poważnie zaczął zajmować się polityką 7 lat temu. W sobotę wprowadza się do Białego Domu.
FOT. (C) AP
KRZYSZTOF DAREWICZ
Z WASZYNGTONU
Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu.
Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie."
- Czy to nie zastanawiające, dlaczego to właśnie on został prezydentem - pytają zarówno entuzjaści, jak i krytycy George'a Busha, oczekując potwierdzenia swych tak odmiennych ocen nowego gospodarza Białego Domu. I w jego biografii poszukują również odpowiedzi na pytanie, jakim będzie prezydentem.
Pierwsze kroki
George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut, jako pierwsze dziecko Barbary (Pierce) Bush i George'a Herberta Walkera Busha. Wywodząca się z Ohio rodzina Barbary jest spowinowacona, poprzez jej dziadka Scotta, z 14. prezydentem Franklinem Pierce. Rodzina Bushów, również pochodząca z Ohio, szczyci się koligacjami z brytyjską rodziną królewską i, według niektórych źródeł, George senior jest odległym, w trzynastej linii, kuzynem królowej Elżbiety II. Jego dziad, Samuel Prescott Bush, był magnatem stalowym w Ohio i doradzał prezydentowi Hooverowi. Jego ojciec zaś, Prescott Sheldon Bush, pomnożył rodzinną fortunę jako bankier i został senatorem ze stanu Connecticut.
Barbara i George poznali się w 1941 roku na zabawie tanecznej, a po czterech latach pobrali się. Kiedy na świat przyszedł George Walker, jego ojciec (po służbie w czasie wojny w lotnictwie marynarki wojennej) kończył akurat studia na uniwersytecie Yale. Choć pochodzili z zamożnych rodzin, dorabiali się samodzielnie. W swym pierwszym, małym mieszkanku w czynszowej kamienicy łazienkę musieli dzielić z mieszkającymi po sąsiedzku prostytutkami.
Bushowie wrócili do Teksasu i osiedli w Midland, wówczas stolicy naftowego biznesu. Zamieszkali na osiedlu nazywanym "Wielkanocne Pisanki", bo szeregowe domki, wszystkie takie same, pomalowane były na rozmaite krzykliwe kolory. Ich był niebieski. Barbara zajmowała się wychowywaniem dzieci, a George'owi wiodło się w pracy coraz lepiej. W roku 1953 założył z kolegami własną firmę wierceń naftowych, Zapata Petroleum Co., i wkrótce Bushowie mogli przenieść się do większego domu, z basenem w ogrodzie.
George'a W. posłano do publicznej szkoły podstawowej. Uczył się przeciętnie, nie lubił czytać książek i czasem dostawał od dyrektora szkoły linijką po tyłku za urwisostwo. "Georgie" był dzieckiem niezwykle żywym, wszędzie go było pełno, zawsze skupiał na sobie uwagę. Zbierał karty z gwiazdami baseballa, które wysyłał idolom z prośbą o autograf.
George jest ulubionym synem swojej matki. Zajęty biznesem ojciec rzadko kiedy miał czas zajmować się wychowywaniem dzieci i jego wpływ na charakter George'a był znacznie mniejszy niż matki. Ona wpajała mu takie wartości, jak przywiązanie do domowego ogniska, skromność. Obserwując ojca, George uczył się, że ciężka, systematyczna praca pozwala dorabiać się i jest podstawą życiowych sukcesów. Bushowie bowiem, choć z czasem sami stali się zamożni, nigdy nie uważali się za bogatych i nie nabrali "pańskich" manier.
Z domu George wyniósł również tolerancję dla kolorowych. Gdy któregoś razu Barbara usłyszała, że jej 7-letni syn powtarza za dziećmi sąsiadów brzydkie określenia na Murzynów, mocno wytargała go za uszy.
W 1954 roku ojciec zabrał George'a w odwiedziny do dziadka, senatora, w stołecznym Waszyngtonie. Wtedy po raz pierwszy zobaczył Biały Dom i Kongres. Pięć lat poźniej George, wówczas uczeń siódmej klasy, sam zadebiutował w "polityce", wygrywając wybory na klasowego "prezydenta". Notabene, chłopak, który z nim przegrał, Jack Hans, cztery lata poźniej pokonał w wyborach na "wiceprezydenta" harcerskiej organizacji chłopca z Arkansas, Billa Clintona.
Śladami ojca
Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover, w stanie Massachusetts. Tej samej, w której uczył się jego ojciec. Od tej też pory George będzie cały czas podążał śladami ojca, skazany na ciągłe, choć często frustrujące, porównania z jego dokonaniami.
Obaj studiowali na uniwersytecie Yale, zostali pilotami, szukali szczęścia w biznesie naftowym w Midland, startowali w wyborach do Kongresu, no i zostali prezydentami Stanów Zjednoczonych. Ba, George nawet zaręczył się po raz pierwszy w wieku dwudziestu lat, podobnie jak ojciec.
W Phillips Academy Bush senior był prymusem i kapitanem drużyny baseballowej. Jego synowi wiodło się o wiele gorzej. Już na egzaminie wstępnym z angielskiego otrzymał zero, uczył się słabo i choć wstąpił do drużyny baseballowej, to też nie był gwiazdą. Za to był duszą towarzystwa i szybko zyskał sobie przydomek "Lip" (Pyskacz), bo słynął z ciętego języka i miał zdanie na każdy temat.
W szkole tej George objawił swe talenty organizatorskie i zamiłowanie do pracy zespołowej, "żeby wszyscy czuli się dobrze". Przewodził więc kibicom szkolnej drużyny futbolowej, a jako członek zespołu rockandrollowego "The Torqueys" ani nie grał, ani nie śpiewał, lecz klaskał, zachęcając innych do zabawy. Był przy tym zaprzeczeniem snobizmu. W odróżnieniu od kolegów, w przepisowych marynarkach i pod krawatami, nosił się w pomiętej koszuli, wojskowej kurtce i przy każdej okazji podkreślał, że jest z tej "prawdziwej Ameryki", czyli z Teksasu.
Długich włosów nie zapuścił
Gdy George w 1964 roku dostał się na uniwersytet Yale w New Haven, żeby studiować historię, jego ojciec właśnie sprzedał za milion dolarów swe udziały w firmie naftowej i miał już za sobą pierwszą dużą, nieudaną, kampanię polityczną. Na Yale Bush senior zaliczał się do najlepszych studentów, przewodził drużynie futbolowej i elitarnemu studenckiemu stowarzyszeniu Phi Beta Kappa, którego członkowie pomagają sobie poźniej w robieniu zawodowych karier. George do najlepszych studentów oczywiście nie należał, ale dzięki swej wrodzonej bezpośredniości i luzowi był na kampusie jednym z najbardziej lubianych studentów. Dlatego inne, wybitnie rozrywkowej natury, studenckie stowarzyszenie Delta Kappa Epsilon wybrało go na swego przewodniczącego. Zakrapianych alkoholem imprez było bez liku i choć koledzy George'a z owych czasów nie przypominają sobie, żeby przesadzał z piciem, to jednak dało to początek jego długo trwającej skłonności do nadużywania alkoholu.
Na wrzącym od protestów przeciwko wojnie w Wietnamie uniwersytecie George trzymał się z dala od polityki i lewicujących "dzieci-kwiatów". Nie uczestniczył w demonstracjach, nie zapuścił długich włosów, zamiast rocka słuchał soul i udzielał się w "podziemnym" bractwie Skull and Bones. Tu też wybrano go na szefa za "zdolności przywódcze", nadając przydomek "Temporary" (Tymczasowy), bo sam nie mógł sobie żadnego wymyślić podczas inicjacji. Wraz z klubowymi kolegami George'a dwukrotnie aresztowano za "chuligaństwo". Raz za "pożyczenie" bożonarodzeniowego wianka z drzwi hotelu, a drugi raz za wyrwanie "na pamiątkę" tyczki na boisku po meczu drużyny futbolowej.
Na Yale George przeżył swój pierwszy poważny romans, z Cathryn Wolfman, koleżanką z Houston. Zaręczyli się i nawet dali zapowiedzi na ślub, ale zanim do niego doszło, związek rozleciał się i do dziś nie za bardzo wiadomo, kto doprowadził do zerwania. Ponoć dotąd są przyjaciółmi. Koledzy z lat studenckich wspominają, że George nigdy nie dawał poznać po sobie, iż jest synem bogatego już wtedy i wpływowego polityka. On sam często podkreślał, że "nienawidzi snobizmu".
Wszystko wskazuje na to, że George niezbyt przyjemnie wspomina uczelnię. Na jego życzenie Yale nie ujawnia jego, zapewne miernych, ocen, ani razu też w ciągu ostatnich trzydziestu lat George nie wziął udziału w spotkaniach absolwentów uniwersytetu.
Lata latania
W maju 1968 roku, na dwa tygodnie przed otrzymaniem dyplomu, George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Wojna wietnamska wkraczała właśnie w apogeum, a ojciec George'a był już wtedy kongresmanem. Nie brak opinii, że to Bush senior, choć głośno popierał udział Ameryki w wojnie, celowo "załatwił" synowi służbę w jednostce, z której poborowi akurat nie trafiali do Wietnamu.
Kurs i aktywne latanie trwały dwa lata. W tym czasie George prowadził wieczorami bujne życie towarzyskie, a mieszkał w eleganckim osiedlu Chateaux Dijon w Houston. Nie wiedząc jeszcze, że jego mieszkanką jest również jego przyszła żona, młoda bibliotekarka Laura Welch. Zresztą wtedy George był nawet, choć krótko, kandydatem na męża córki prezydenta Nixona, Tricii. Na pierwsze spotkanie z nią Nixon przysłał po George'a do Houston swój samolot, ale oboje nie przypadli sobie do gustu. Za to kwitła przyjaźń Nixona z Bushem seniorem, który po nieudanej próbie zdobycia senatorskiego fotela został mianowany przez prezydenta ambasadorem przy ONZ.
Egzaminu na prawo na uniwersytecie w Houston nie zdał, a praca w firmie zajmującej się importem tropikalnych roślin nie wciągnęła go. Latem 1972 roku George pojechał na wakacje do Waszyngtonu, gdzie jego ojciec został akurat przewodniczącym Partii Republikańskiej. Pewnego dnia George zabrał, wtedy 16-letniego, brata Marvina na piwo i obaj pijani zjawili się w domu. Gdy ojciec zaczął go rugać, George rzucił się na niego z pięściami. Do poważniejszej bójki podobno nie doszło, ale nauczką było to, że ojciec odesłał obu synów do Houston, żeby pracowali w ośrodku pomocy dla dzieci z patologicznych rodzin i "poznali życie od innej strony". Byli tam jedynymi białymi i, jak wspominają wychowankowie tego ośrodka, George okazał się nie tylko idealnym wychowawcą, ale wręcz pozbawionym krzty zarozumiałości kumplem.
Po roku George dostał się na studia w najlepszej uczelni ekonomicznej - Szkole Biznesu Uniwersytetu Harvarda. W tym elitarnym przybytku, kuźni talentów dla Wall Street, syn lidera Partii Republikańskiej nie ukrywał, że kariera na Wall Street jest ostatnią rzeczą, która go interesuje. Uczył się byle jak, ostentacyjnie tępił chodzących do opery i sączących najlepsze koniaki "snobów", żuł tytoń, spluwał i pił coraz więcej ulubionej, podłej whisky "Wild Turkey". Zdobył to, co chciał - podstawy biznesu - i bez żalu rozstał się z uczelnią.
Biznes i polityka
Latem 1975 roku wrócił z Cambridge do Teksasu, "gdzie nie liczy się dyplom czy nazwisko, lecz praca i szczęście". Jednak George pracą urzędnika w firmie naftowej się nie zadowolił i ku powszechnemu zaskoczeniu postanowił w roku 1977 walczyć o fotel kongresmana. Bodaj najbardziej zdziwiona tym była jego matka, która uważała młodszego syna Jeba za lepiej nadającego się na polityka. George wprawdzie wygrał prawybory - i to z rywalem popieranym przez starającego się wtedy o prezydenturę Ronalda Reagana - ale starcie z kandydatem demokratów, stanowym senatorem Kentem Hence, sromotnie przegrał. Nie pomogły mu nawet manewry ze strony ojca, wówczas dyrektora CIA i przeciwnika Reagana w prezydenckich prawyborach.
Cień ojca tak bardzo zraził George'a do polityki, że nawet gdy ten został wybrany na wiceprezydenta, a potem prezydenta, Bush junior konsekwentnie tkwił w postanowieniu, iż nie wróci do polityki, dopóki ojciec nie przejdzie na emeryturę.
Kampania o wejście do Izby Reprezentantów miała dla George'a jedną jasną stronę. W jej trakcie bowiem poznał Laurę Welch, która akurat odwiedzała w Austin, stolicy Teksasu, wspólnych znajomych. Wystarczyły tylko trzy miesiące od pierwszego spotkania i 5 listopada 1977 roku odbył się ich ślub. Bo, jak wyznaje Laura, "na wiele sposobów czułam, jakbym go znała całe życie". W roku 1981 urodziły się im bliźniaczki, które ochrzczono Barbara i Jenna, po babciach.
Rozgoryczony polityczną porażką George przeniósł się z żoną do jej rodzinnego Midland, wracając tym samym do miejsca, w którym karierę w biznesie naftowym zaczynał jego ojciec. Czy pozostało mu cokolwiek innego, jak znów pójść w jego ślady? Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych, Arbusto Energy Inc. A gdy Bush senior został w 1981 roku wiceprezydentem, w tę miernie prosperującą firmę wpompowało dodatkowy kapitał wielu magnatów amerykańskiego biznesu. Najprawdopodobniej z góry licząc się ze stratą, bo na początku 1985 roku ich inwestycje o łącznej wartości 4,5 mln dolarów przyniosły ledwie 1,5 mln dolarów zysku. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku, z kapitałem netto 835 tys. dolarów.
To był przełomowy dla George'a rok, ale z zupełnie innego względu. 28 czerwca, w dzień po suto zakrapianym przyjęciu z okazji jego 40. urodzin, George postanowił: "koniec z piciem". Jak sam twierdzi, zerwać z niszczącym go nałogiem i na nowo odkryć wiarę w Chrystusa pomogły mu dwie osoby. Bezgranicznie wierna żona Laura, która w końcu powiedziała mu "albo ja, albo butelka", oraz przyjaciel rodziny, ewangelicki kaznodzieja Billy Graham.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło. Wycofane z naftowego biznesu pieniądze zainwestował w drużynę baseballową Texas Rangers, którą kupił do spółki z paroma kolegami. Na sprzedaży swych udziałów w tej drużynie dwa lata temu George zarobił prawie 16 mln dolarów. Szczęście zaczęło się również doń uśmiechać w polityce. Konsekwentnie doczekawszy, aż ojciec wyprowadzi się z Białego Domu, George stanął, w 1994 roku, do walki o posadę gubernatora Teksasu. Lojalny i ceniący lojalność, zaskarbił sobie zaufanie republikańskich konserwatystów i z ich pomocą pokonał arcytrudnego przeciwnika - urzędującą gubernator, demokratkę Ann Richards.
Stawiając na pracę zespołową, współpracę z lokalnymi demokratami i udział przedstawicieli wszystkich grup etnicznych w zarządzaniu stanem, po czterech latach dokonał jeszcze większego wyczynu. Ponownie bowiem wygrał, w listopadzie 1998 roku, wybory na gubernatora, stając się pierwszym w historii Teksasu gubernatorem sprawującym urząd przez dwie kadencje. I od razu zaczął przygotowywać się do walki o Biały Dom.
W sobotę wprowadzi się doń jako 43. prezydent Stanów Zjednoczonych. - | Entuzjaści widzą w nim odbicie szekspirowskiego portretu księcia Hala, poźniejszego króla Henryka V, urodzonego przywódcy, który pędził hulaszczą młodość. Krytycy przyrównują go do Henryka IV, co to został królem tylko dzięki urodzeniu.Jedni i drudzy odwołują się do tej samej biografii George'a Busha. Mało zdolnego studenta i mało udanego biznesmena, który jeszcze piętnaście lat temu kierował bankrutującą firmą. Człowieka jawnie i długo unikającego politycznych wyzwań i równie długo uzależnionego od alkoholu. Legitymującego się ledwie sześcioletnim stażem w służbie publicznej, w czasie którego na dodatek dwa lata poświęcił na zabiegi o prezydenturę. Kogoś, kto dokładnie dziesięć lat temu powiedział angielskiej królowej Elżbiecie II: "To ja jestem czarną owcą w naszej rodzinie."
George Walker Bush urodził się 6 lipca 1946 roku w New Haven, w stanie Connecticut. Od jesieni 1961 roku zaczyna się nowy rozdział w życiu George'a - samodzielność. Rodzice postanowili bowiem posłać go do elitarnej i niezwykle rygorystycznej Phillips Academy w Adnover. W maju 1968 roku George zgłosił się w bazie lotniczej Gwardii Narodowej pod Houston na kurs pilotów. Latem 1975 roku wrócił do Teksasu. Dzięki powiązaniom rodziny Bushów z bogatymi inwestorami George zgromadził pieniądze na własną firmę wierceń naftowych. Z tego ciągle ocierającego się o bankructwo przedsięwzięcia George ostatecznie wycofał się w 1986 roku.To był przełomowy dla George'a rok. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w życiu George'a wszystko się odmieniło. |
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie
Stracone złudzenia
Komentarz: Gołota znów zadziwił
Fot. (C) AP
JANUSZ PINDERA
Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse.
Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy.
W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów.
W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego.
Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej.
W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę.
Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu.
Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił.
Dramat w ringu. Bokser walczy o życie
Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny.
Komentarz
Gołota znów zadziwił
Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata.
Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie.
Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy.
Janusz Pindera | Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. Wprawdzie przegrał w pojedynku z Michaelem Grantem, ale udowodnił, że potrafi walczyć.
Gołota to dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie.
Ponownie jednak prysły sny o potędze i raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, następne starcie najprawdopodobniej było by z Witalijem Kliczką, mistrzem świata WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Czy moze też zawiesi rękawice na kołku? |
Z prof. Jerzym Szackim, socjologiem, rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Kłopotliwy dar wolności
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
Rz: Od dwunastu lat Polska jest krajem suwerennym. Możemy wreszcie stanowić o sobie, budujemy demokratyczne struktury państwa, ale czy naprawdę jesteśmy narodem wolnym?
JERZY SZACKI: Co to jest wolność - filozofowie biedzą się nad tym pytaniem od starożytności. Dobrej definicji nie ma, a jeśli nawet są jakieś niezłe definicje, to często okazuje się, że ludzie, którzy do którejś z nich pasują, niekoniecznie czują się wolni. W Polsce stopień wolności jest wysoki, ale niekoniecznie przekłada się to na dobre samopoczucie obywateli. Z reguły jest tak, że człowiek w niewoli myśli, że nic lepszego nad wolność istnieć nie może, kiedy jednak przestaje być niewolnikiem, od razu odkrywa dziesiątki innych dolegliwości, które nie mają nic wspólnego z jej brakiem. O tym, że jest się wolnym, myśli się niewiele wtedy, kiedy rzeczywiście jest się wolnym, bo wtedy górują inne zmartwienia.
Według klasyka liberałów Monteskiusza wolność to wartość, która daje dostęp do innych wartości. Czy Polacy mają tego świadomość, że wolność dała im taką możliwość?
Wolność jest na pewno warunkiem koniecznym, żeby dokonywać wyboru innych wartości, ale nie jest warunkiem wystarczającym. Aby z wolności w pełni korzystać, trzeba mieć jeszcze dostęp do innych rzeczy. Kiedy zniewolenie jest oczywiste, jesteśmy skłonni myśleć, że właśnie wolności potrzeba nam najbardziej. Nie dla każdego jednak wolność jako taka jest dobrem najbardziej pożądanym. Wielu ludzi pragnie wolności dlatego, że wyobraża sobie, iż kiedy ona nastanie, to i garnek będzie pełny, i dzieci będą grzeczniejsze i wszystko będzie świetnie. Tymczasem wolność otwiera jedynie jakieś możliwości, nie zaspokaja natomiast wszystkich potrzeb. Podobnie funkcjonowało u nas zresztą pojęcie demokracji. Demokracja miała oznaczać nie tylko głosowanie raz na cztery lata, ale i rozwiązanie wszystkich problemów, które się narzucały, kiedy demokracji nie było.
Wolność najpełniej realizuje się w demokracji?
Nie znamy żadnego innego systemu politycznego, w którym wolność jednostki byłaby w tak wysokim stopniu zagwarantowana. Znamy jednak demokracje zabójcze dla wolności jednostki.
Co ma pan na myśli?
Myślę o sytuacji, kiedy większość zamyka gębę mniejszości. Ale znamy też dyktatury, skądinąd bardzo okrutne, pod którymi na przykład wolność gospodarcza istniała w dość szerokim zakresie. Sytuacja będzie zatem inaczej oceniana przez kogoś, kto jest zainteresowany głównie wolnością gospodarczą, inaczej przez kogoś, kto jest bardziej wrażliwy na wolność słowa, na te swobody, które polegają na tym, że można mówić to, co się myśli, że można się organizować, działać czy wreszcie wpływać na to, jak wygląda i co robi rząd.
Biorąc pod uwagę te wszystkie możliwości, czy Polacy w pełni korzystają z wolności?
Myślę, że polski system polityczny stwarza możliwości korzystania z niej na bardzo przyzwoitym poziomie, nie gorszym być może niż najlepsze liberalne demokracje. Natomiast jest znacznie gorzej, gdy w grę wchodzi wykorzystywanie tych formalnych możliwości. Najkrócej mówiąc, mamy porządną konstytucję, natomiast nie mamy rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego. Brakuje nam nawyków, które w wielu krajach pozwalają ludziom bronić swoich interesów i załatwiać wiele ważnych dla nich spraw bez pomocy takiego lub innego urzędu. Bez czekania aż mądry urzędnik o wszystkim pomyśli. U nas, kiedy pojawia się problem społeczny albo pisze się list do gazety, albo narzeka, jaki okropny jest rząd, bo nie wyremontował jezdni na naszej ulicy, czy też nie zapobiegł temu, że krany przeciekają. Pierwsze pytanie rzadko dotyczy tego, co sami możemy zrobić.
Większe szkody w myśleniu obywatelskim przyniosło chyba 45 lat komunizmu niż 123 lata zaborów.
Nie potrafię w ten sposób porównywać. Nie ulega jednak wątpliwości, że nastąpił upadek ducha obywatelskiego zarówno w porównaniu z II Rzecząpospolitą, jak i w porównaniu z zaborem austriackim czy pruskim, w dużo mniejszym stopniu rosyjskim. Na Węgrzech w okresie międzywojennym liczba organizacji pozarządowych była wielokrotnie większa niż obecnie. Podejrzewam, że w Polsce jest podobnie. Komunizm był z założenia systemem nastawionym na likwidację działalności obywatelskiej jako tej, która wymyka się spod kontroli władzy. Podejrzewano, że za każdą niezależną inicjatywą, kryją się jakieś okropne polityczne zamysły. Zniszczono samorządność, spółdzielczość, samopomoc i wiele innych dobrych rzeczy.
Na początku lat 90. ksiądz Józef Tischner pisał o "nieszczęsnym darze wolności", mówił, że Polacy bardziej niż przemocy boją się wolności. Czy wciąż boimy się wolności? Czy dlatego nie korzystamy z niej w pełni?
To nie jest kwestia strachu przed wolnością, ale zanik skłonności do tego, aby możliwie wiele rzeczy próbować najpierw robić samemu, nawet wtedy, gdy na pozór sytuacja jest niesprzyjająca. Osadnicy w Ameryce Północnej musieli sami się organizować i dawać sobie radę z trudnymi warunkami, bo nie było nikogo, żadnej władzy, która by ich w tym zastąpiła. Natomiast u nas jest bardzo rozpowszechnione poczucie, że od wszystkiego są władze. A wolność potrzebna jest głównie po to, aby na nie naciskać i je krytykować.
A może nasza demokracja ogranicza samodzielność Polaków? Choćby na polu ekonomicznym uprzywilejowując niektórych przez nieprecyzyjne przepisy i złe prawo?
Istnieje, oczywiście, niemało przeszkód w rozwoju samorzutnych działań i sporo podejrzliwości w stosunku do nich. O przepisach i prawie też dużo złego dałoby się powiedzieć. Działalność gospodarczą krępują z pewnością bardziej, niż jest to niezbędne. Nie mam pewności, co jest u nas najgorsze: wady prawa czy bylejakość i opieszałość jego stosowania.
Może my w ogóle nie mamy potrzeby bycia wolnymi? Z badań wynika, że dla połowy Polaków z podstawowym wykształceniem nie jest ważne, czy rządy są demokratyczne, a więc te, które najpełniej gwarantują wolność, czy niedemokratyczne.
Dotyczy to nie tylko ludzi słabo wykształconych. Jest duża kategoria ludzi, którzy powiadają, że jest całkowicie nieważne, jaki istnieje ustrój, jak długo nikt mi się nie wtrąca do tego, co robią i jak długo ich warunki życia są znośne. Takie postawy występują we wszystkich społeczeństwach. Nie o to zresztą chodzi w demokracji, aby wszyscy zajmowali się nieustannie polityką. Chodzi tylko o świadomość, że los każdego obywatela zależy między innymi od polityki i za bierność płaci się niekiedy wysoką cenę. Kiedy zostaje wprowadzona dyktatura, zazwyczaj niektórzy protestują, ale większość ludzi na ogół się dostosowuje. Nie dla wszystkich ludzi wolność jest wartością bezwzględną. Niektórzy ludzie mówią: "a na cholerę mi wolność, skoro nie mam za co kupić dzieciom podręczników do szkoły, nie mam pracy, nie mam żadnych widoków na przyszłość". I trudno mieć do kogokolwiek żal, że w ten sposób rozumuje, bo wolność jest rzecz wspaniałą, ale jej uroki dostrzegają najlepiej ludzie wolni od elementarnych trosk życia codziennego, zastanawiający się głównie nie nad tym, jak przetrwać, ale co zrobić ze sobą i ze światem.
Być może dlatego, że wykorzystali już wolność ekonomiczną do zaspokojenia swoich potrzeb.
Albo odziedziczyli środki, które pozwoliły im wieść lepsze życie niż innym w społecznej hierarchii. Wielu ludzi chciałoby mniej wolności, a więcej chleba, mniej wolności, a więcej porządku.
Uważa pan profesor, że część osób oddałaby wolność za bezpieczeństwo ekonomiczne?
Tak myślę. Większość dyktatorów XX wieku swoje sukcesy zawdzięczała nie tyle nagiej sile, ile temu, że do przekonania ludzi trafiały zapewnienia, iż zamiast daru wolności, z którym nie wiedzieli, co zrobić, otrzymają coś dla nich w danej chwili ważniejszego. Nie każdy musi wiedzieć, że żaden dyktator nie dotrzymał swoich obietnic lub dotrzymywał ich tylko tak długo, jak długo nie umocnił dostatecznie swej władzy.
Erich Fromm powiedział, iż ludzie uciekają od wolności i sami wybierają sobie Hitlera. Czy dyktatura byłaby możliwa w naszym kraju?
Na razie nie dostrzegam takiego niebezpieczeństwa, ale jest to możliwe w każdym kraju, w którym źle się dzieje - tym bardziej że do ustanowienia dyktatury wystarcza zwykle zdeterminowana i dobrze zorganizowana mniejszość połączona z dezorientacją i biernością większości.
Wodzowskie metody kierowania partią stosuje Andrzej Lepper i metody te podobają się wielu zewnętrznym obserwatorom.
Niejednokrotnie spotykałem ludzi, którzy otwarcie mówili, że byliby zadowoleni, gdyby była silna władza zdolna zlikwidować niedole i absurdy, które dotykają nas na co dzień. Jest to zrozumiała tęsknota - z tym, że w takim rozumowaniu tkwi zasadniczy błąd. Zakłada ono mianowicie, iż ten silny człowiek będzie miał niezmiennie dobre chęci, a ponadto będzie rozporządzał niezwykłą mądrością i wystarczającą potęgą, aby usunąć wszystko, co ludziom dolega. A to jest sytuacja z krainy baśni.
Uważa pan profesor, że Polacy wolności nie chcą, nie cenią jej?
Nie można powiedzieć, że nie chcą, ale na pewno nie bardzo wiedzą, co z wolnością robić. I wielu z nich niekoniecznie potrafi się z wolności cieszyć, bo nie umie sobie wyobrazić, jakie korzyści wraz z wolnością na nich spłynęły. Sporą rolę gra też słabość pamięci o niewoli oraz to, że coraz liczniejsze jest pokolenie, które samo niewoli nie doświadczyło.
Można skorzystać z wolności wyborów i wybrać taki parlament i rząd, który stworzy warunki do rozwoju ekonomicznego. Ale sądząc po frekwencji wyborczej i tego nie chcemy.
Podczas ostatnich wyborów frekwencja była, rzec można, w normie. Dla mnie zdumiewającą sprawą była tylko frekwencja wyborcza w czerwcu 1989 roku, kiedy wydawało się, że każde dziecko wie, jaka jest stawka. A jednak prawie 40 procent uprawnionych nie głosowało. W krajach naszego regionu udział w wyborach parlamentarnych jest dużo liczniejszy niż u nas. To daje do myślenia.
Co w takim razie z naszym przekonaniem, że jako naród jesteśmy "wolnościowcami"?
Przysłowiowe polskie umiłowanie wolności w wielu wypadkach jest tylko umiłowaniem możliwości mówienia "nie". A protest i twórczość to dwie różne rzeczy. Nie zapominajmy też o tym, że o wolność walczyła zazwyczaj mniejszość. To o niej opowiadają, słusznie zresztą, podręczniki historii.
Czyli ciągle jest to wolność od czegoś, a nie wolność do czegoś. Może z tego powodu elitom politycznym tak trudno przychodzi budować polityczne programy dla Polski? Jest program zjednoczenia Polski ze strukturami europejskimi i drugi - mu przeciwny, ale nie ma określenia miejsca oraz roli Polski po realizacji pierwszego czy drugiego programu.
Rzeczywiście na wyższych poziomach polskiej polityki nie ścierają się jakieś konkretne wizje naszej demokracji, społeczeństwa, kultury. Ci, którzy są za integracją z Unią Europejską, umieją sobie wyobrazić jej ogromne korzyści oraz to, co groziłoby Polsce, gdyby pozostała na uboczu jednoczących się wielkich organizmów polityczno-gospodarczych. Ale w skali masowej te programy funkcjonują, z jednej strony, jako do pewnego stopnia irracjonalne nadzieje i, z drugiej strony, jako jeszcze bardziej irracjonalny strach. W dyskusji toczonej przez politycznych profesjonalistów też nie ma wiele elementów, które wykraczałyby ponad "za" czy "przeciw".
Może dlatego, że te programy nie są właściwie oryginalne, ale wtórne. Z jednej strony jest powielanie modelu zachodniego, a z drugiej międzywojennej myśli endeckiej.
Na pewno jest to wtórne. Pierwsza z klisz jest obecna w Polsce od stuleci, jej początki sięgają XVIII wieku, kiedy targowiczanie atakowali Konstytucję 3 maja z powodu tego, że była w ich oczach "obca" i sprzeczna z polską tradycją. W tradycji endeckiej, a i katolickiej, zepsuty Zachód jawił się jako przeciwieństwo zdrowej polskiej wsi. Te schematy myślowe trwają, chociaż świat się zmienił. W wielu wypadkach w istocie nie chodzi zresztą o Europę. Politycy świadomi lęków, które są w ludziach, usiłują po prostu je wykorzystać. - | JERZY SZACKI: W Polsce stopień wolności jest wysoki, ale niekoniecznie przekłada się to na dobre samopoczucie obywateli. Aby z wolności w pełni korzystać, trzeba mieć jeszcze dostęp do innych rzeczy. wolność otwiera jedynie jakieś możliwości, nie zaspokaja natomiast wszystkich potrzeb.
Wolność najpełniej realizuje się w demokracji?
Nie znamy żadnego innego systemu politycznego, w którym wolność jednostki byłaby w tak wysokim stopniu zagwarantowana. Znamy jednak demokracje zabójcze dla wolności jednostki. znamy też dyktatury, pod którymi na przykład wolność gospodarcza istniała w dość szerokim zakresie.
mamy porządną konstytucję, natomiast nie mamy rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego. To zanik skłonności do tego, aby możliwie wiele rzeczy próbować najpierw robić samemu. Natomiast u nas jest bardzo rozpowszechnione poczucie, że od wszystkiego są władze. Istnieje, oczywiście, niemało przeszkód w rozwoju samorzutnych działań. O przepisach i prawie też dużo złego dałoby się powiedzieć.
Nie dla wszystkich ludzi wolność jest wartością bezwzględną. Większość dyktatorów XX wieku swoje sukcesy zawdzięczała temu, że do przekonania ludzi trafiały zapewnienia, iż zamiast daru wolności otrzymają coś dla nich w danej chwili ważniejszego.
Czy dyktatura byłaby możliwa w naszym kraju?
jest to możliwe w każdym kraju - do ustanowienia dyktatury wystarcza zwykle zdeterminowana i dobrze zorganizowana mniejszość połączona z dezorientacją i biernością większości.
Polacy wolności nie chcą?
na pewno nie bardzo wiedzą, co z wolnością robić. wielu nie umie sobie wyobrazić, jakie korzyści wraz z wolnością na nich spłynęły. Sporą rolę gra też słabość pamięci o niewoli. Dla mnie zdumiewającą sprawą była frekwencja wyborcza w czerwcu 1989 roku, kiedy prawie 40 procent uprawnionych nie głosowało. polskie umiłowanie wolności w wielu wypadkach jest tylko umiłowaniem możliwości mówienia "nie". A protest i twórczość to dwie różne rzeczy.
na wyższych poziomach polskiej polityki nie ścierają się jakieś konkretne wizje naszej demokracji, społeczeństwa, kultury. Ci, którzy są za integracją z Unią Europejską, umieją sobie wyobrazić jej ogromne korzyści. Ale w skali masowej te programy funkcjonują, z jednej strony, jako do pewnego stopnia irracjonalne nadzieje i, z drugiej strony, jako irracjonalny strach. Na pewno jest to wtórne. W tradycji endeckiej zepsuty Zachód jawił się jako przeciwieństwo zdrowej polskiej wsi. Te schematy myślowe trwają, chociaż świat się zmienił. |
Formuła 1 - kult Ferrari
"Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu.
Taniec czarnego konia
(C) AP
Piotr Kowalczuk
"Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki".
Manifest futuryzmu
Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej.
Wszystkie drogi prowadzą do Maranello
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę.
Sklep z zabawkami
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki.
Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach.
Biją dzwony
W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny.
Zjednoczenie dusz
Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta".
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził.
Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani.
Honoru broni Niemiec
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca.
Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi.
Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW.
Prorok Enzo
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello.
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie".
Początki biznesu
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda.
To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka. | Od lat 40 we Włoszech istnieje kult wyścigów samochodowych a przede wszystkim aut Ferrari, które wygrały ponad 5000 wyścigów, a kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Ferrari skupia wokół siebie tysiące kibiców. W Maranello gdzie znajduje się fabryka czerwonych aut można także zwiedzić archiwum i muzeum Ferrari gdzie znajdują się zarówno fotografie, silniki, gogle czy rysunki techniczne, a także egzemplarze czerwonych bolidów. Wyścigi samochodowe stały się prawdziwym sportem narodowym dla Włochów, ale legenda Ferrari przekroczyła granice. Do klubu Ferrari chce należeć każdy. Enzo Ferrari został uznany za osobę mającą największy wpływ na rozwój wyścigów samochodowych w XX wieku. |
Wadliwa struktura i szkodliwe otoczenie
Świat wokół TVP
JAN DWORAK
Po przemianach roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała bardzo mocno zetatyzowana, czyli bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej. O jej funkcjonowaniu głos decydujący mają politycy, a nie środowiska dziennikarskie, twórcze czy np. samorządowe.
Nie jest to sytuacja niezwykła. Tak mniej więcej, jak dzisiaj w Polsce, telewizja publiczna wyglądała na zachodzie Europy dwadzieścia i więcej lat temu. Wykorzystywali ją, a w każdym razie próbowali wykorzystywać, traktując jako jedno z narzędzi kierowania państwem politycy, także ci najwybitniejsi, jak Charles de Gaulle czy Konrad Adenauer. Od tamtych czasów minęła jednak epoka. Dziś w krajach Unii Europejskiej zadania telewizji publicznych umieszcza się gdzieś na pograniczu kultury, instytucji społeczeństwa obywatelskiego i przemysłu audiowizualnego, zwracając szczególną uwagę na ten kontekst jej działania, który wiąże się z błyskawicznym rozwojem technologicznym mediów.
Decyzje sprzed dekady
Obecną sytuację Telewizji Polskiej wyznaczyło kilka strategicznych decyzji sprzed dziesięciu lat. W roku 1990 było to powstrzymanie prywatyzacji II Programu (w innych krajach regionu, np. w Czechach, do niej doszło) oraz rozwinięcie biura reklamy, co pozwoliło na bardzo obfite czerpanie pieniędzy z rynku komercyjnego.
W latach 1992 i 1993 uchwalenie ustawy o radiofonii i telewizji wyznaczyło nowe ramy dla telewizji: powstała jedna silna spółka akcyjna skarbu państwa. Decyzja ta spowodowała, że w odróżnieniu od większości państw regionu w Polsce telewizja publiczna przetrwała do dziś jako największy nadawca, w znacznym stopniu autonomiczny od władzy wykonawczej, ale niewiele zmieniony strukturalnie, nieprzygotowany organizacyjnie do wyzwań rynkowej konkurencji.
Telewizja Polska przeżyła w ciągu ostatnich dwunastu lat trzy odmienne epoki: okres trudności ekonomicznych z powodu załamania gospodarki PRL, okres prosperity, kiedy była monopolistką w połowie lat 90. i okres ponownych trudności ekonomicznych, wynikających z pojawienia się konkurencji.
Inne czynniki nie odgrywają w tej "historii gospodarczej" żadnej istotnej roli - nawet przekształcenie telewizji w spółkę prawa handlowego. Wystarczy porównać obowiązujący regulamin spółki z dokumentami dawnego Radiokomitetu i tzw. p.j.o. - państwowej jednostki organizacyjnej Telewizja Polska, by stwierdzić, że wewnętrzna struktura nie zmieniła się wcale tak bardzo. Wszystkie kierownictwa p.j.o. i zarządy spółki, choć w różnych proporcjach, odpowiadają za grzech zaniechania - wszystkie zapowiadały reformę telewizji i żadne z nich tego nie zrobiło. Obecny zarząd co prawda reformę zaczął, ale nikt nie wie, jakie jest jej stadium dzisiaj.
Poszukiwanie panaceum
Do dziś telewizja publiczna nie jest więc przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura, szczególnie oddziałów terenowych, oraz znaczne przerosty zatrudnienia (poczynając od najwyższych szczebli zarządu), którego nie udaje się zmniejszyć.
Przestrzegałbym przed poszukiwaniem na te kłopoty panaceum. Zazwyczaj wymienia się kilka środków, które mają wyleczyć wszelkie zło: zmienić ustawę, zlikwidować formę spółki prawa handlowego, zapewnić stosowny przypływ środków - najlepiej z budżetu państwa. Wszystkie te pomysły mają charakter zaklinania rzeczywistości i biorą się albo z czystej bezradności, albo z chęci powrotu do bezpiecznej przeszłości - zakładają, że telewizja publiczna nie powinna brać udziału w rywalizacji rynkowej.
Uważam inaczej. To nie forma spółki powoduje, że w TVP nie istnieją jasne kryteria oceny pracy, nie funkcjonuje system motywacji i awansu zawodowego pracowników, zwłaszcza dziennikarzy, a każdy pracownik w dowolnej chwili może znaleźć się na dowolnym stanowisku albo zostać zwolniony. Także nie forma spółki powoduje, że nie pojawiły się zapowiadane od dawna konkursy na programy, a proces układania ramówki nie podlega czytelnym regułom.
Przecież to nie ustawa jest winna temu, że wśród skrajnie rozbudowanego kierownictwa wyższego i najwyższego szczebla panuje chaos kompetencyjny. Trudno jest ustalić, kto naprawdę odpowiada za program i w jakim zakresie: zarząd, poszczególni jego członkowie w ramach podziału odpowiedzialności, dyrektorzy anten, dyrektorzy agencji produkcyjnych, producenci wewnętrzni czy wreszcie twórcy i dziennikarze. Bo na pewno nie odpowiadają za program te ciała, które słowo "program" mają w nazwie: Rada Programowa i Biuro Programowe.
Ustawa oczywiście nie jest aktem doskonałym, wymaga zmian - także w zakresie organizacji mediów publicznych. Choćby w sprawie społecznej kontroli programu. Dziś oceny programu może dokonywać Rada Programowa, której niejasne miejsce w strukturze spółki i status ciała opiniodawczo-doradczego dają minimalną rolę we wpływie na postępowanie zarządu.
A to właśnie Rada Programowa powinna stać się reprezentantem opinii publicznej, wskazywać na kluczowe zadania stojące przed telewizją publiczną i mieć taką pozycję w strukturze firmy, aby jej głos nie mógł być zlekceważony. Być może powinna to być pozycja komisji rewizyjnej przewidziana dla spółki z o.o. w kodeksie spółek handlowych. Na pewno jednak skład Rady Programowej powinien uwzględniać większą złożoność opinii publicznej niż tylko podział na ugrupowania polityczne.
Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu. Z jasno określonymi zadaniami, z systemem motywacji jej pracowników, z przejrzystymi regułami gospodarki finansowej.
Tymczasem wszystkie działania naprawcze blokowane są przez nieustanny polityczny spór czy walkę o wpływy, którą bez końca toczą o telewizję wszystkie ugrupowania polityczne. Jeśli więc szukać jednego klucza do uruchomienia właściwej dynamiki zmian, to jest nim jawny consensus głównych sił politycznych dotyczący telewizji publicznej.
Być może dałoby się go zbudować z uwzględnieniem następujących założeń:
1. Telewizja publiczna jest domeną kultury, jedną z najważniejszych instytucji odpowiedzialnych współcześnie za tworzenie tożsamości narodowej i tożsamości innych wspólnot społecznych.
2. Telewizja publiczna powołana jest do rozpowszechniania i tworzenia programu, a nie generowania zysku. To odróżnia ją od innych spółek prawa handlowego, nie zwalnia jej jednak ani z konkurencji na rynku mediów, ani ze stałego doskonalenia struktury wewnętrznej.
3. Rolą polityków jest dbałość o bezstronność i maksymalną neutralność telewizji w debacie publicznej, natomiast kierowanie nią powierzone zostaje osobom kompetentnym i obdarzonym niezbędnym do pełnienia tych funkcji autorytetem.
Po dwunastu latach
Na przełomie lat 80. i 90. nie było w polskiej telewizji masowych czystek, choć musieli odejść ludzie skompromitowani służbą dla propagandowej machiny totalitaryzmu. Ważniejsze było przekształcanie struktur prawnych i budowanie nowych podstaw ekonomicznych, a w dziedzinie programu - tworzenie właściwych standardów etycznych i zawodowych, choćby w czasie pierwszych kampanii wyborczych demokratycznej Polski.
Później właściwie wszyscy - od prawa do lewa - mieli szansę kierować telewizją i za nią odpowiadać. Dzisiaj najwyższy czas zmienić reguły gry - jasno odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją.
Niedawno Rada Programowa jednomyślnie, właśnie w obliczu dwóch zagrożeń - upolitycznienia i komercjalizacji - wezwała kierownicze gremia ugrupowań politycznych, aby określiły swój stosunek do mediów w swoich programach wyborczych. W interesie publicznym, a w szczególności w interesie całej polskiej kultury jest, aby ten apel nie zawisł w powietrzu.
Autor jest przewodniczącym Rady Programowej TVP. | Po roku 1989 Telewizja Polska została odideologizowana, lecz pozostała zetatyzowana, bardziej służy strukturom państwa, szczególnie partiom politycznym, mniej opinii publicznej.
Do dziś telewizja publiczna nie jest przygotowana strukturalnie, aby skutecznie stawiać czoła konkurencji. Jej problemy to: kosztowna i nieefektywna struktura, szczególnie oddziałów terenowych, oraz znaczne przerosty zatrudnienia.
Potrzeba całej gamy środków, którymi posługuje się prawodawstwo, wiedza o mediach i współczesne zarządzanie, aby telewizja stała się instytucją dobrze służącą społeczeństwu. wszystkie działania naprawcze blokowane są przez polityczny spór czy walkę o wpływy, którą toczą o telewizję wszystkie ugrupowania polityczne.
najwyższy czas jasno odgraniczyć prawa i odpowiedzialność polityki od odpowiedzialności i kompetencji ludzi kierujących publiczną telewizją. |
Z generałem armii Czesławem Piątasem, szefem Sztabu Generalnego rozmawia Zbigniew Lentowicz
Nie grozi nam bunt oficerów
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Rząd przyjął program przebudowy i modernizacji technicznej armii, a ostatnio zaakceptował projekt ustawy o finansowaniu reformy sił zbrojnych. Od zmian nie ma już odwrotu...
CZESŁAW PIĄTAS: My nie chcemy odwrotu, zamierzamy szybko wprowadzać niezbędne zmiany, dalsze odkładanie tego procesu prowadzi donikąd. Oczekujemy na ustawę, która zapewni stabilność finansowania, a więc także stabilność reform.
Zaczynamy od wycofywania przestarzałego sprzętu i broni, której konserwacja i utrzymanie kosztuje. Pod młotek pójdzie opuszczony przez wojsko majątek koszarowy. Przede wszystkim będziemy jednak rozstawać się z kadrą.
Nie stać dziś Polski na armię dwustutysięczną, a musimy się modernizować.
Kadra twierdzi, że od lat mieliśmy w armii ciągłą reformę, z mizernym efektem.
Od początku lat 90. dokonywane są zmiany, polegające głównie na zmniejszaniu liczebności wojska. Teraz chcemy jednak poprawić przede wszystkim zdolności bojowe sił zbrojnych.
Rozpoczęliśmy właśnie najgłębszą i chyba najszybszą przebudowę armii wśród krajów sojuszu. Za sześć lat w wyniku tych zmian trzecia część armii osiągnie standardy NATO, co znaczy, że będzie możliwe pełne współdziałanie polskich oddziałów z siłami koalicji u nas, ale też w operacjach poza granicami kraju.
Utrwali się więc już dziś zauważalny podział na wojsko lepsze, bo natowskie i zaniedbaną armię drugiej kategorii?
Całe siły zbrojne współdziałają z NATO. Musimy mieć jednak grupę jednostek, która bardzo szybko osiągnie pełną zdolność wypełniania wszelkich wymagań sojuszniczych. Część sił zbrojnych musi być do natychmiastowego użycia, pozostała po pewnym okresie przygotowań. Aby współdziałać z sojuszem, musimy usprawnić rozpoznanie, łączność, przepływ informacji, automatyzować systemy dowodzenia i kierowania ogniem. Niezbędny jest szybszy dopływ nowego uzbrojenia - zwłaszcza systemów precyzyjnego rażenia, środków transportu lotniczego i morskiego. Musimy też lepiej wyposażyć szeregowego żołnierza, począwszy od mundurów, butów, kamizelek kuloodpornych, po radiotelefony i sprzęt ochrony przez skażeniami.
Usprawnić musimy logistykę, tak by wojsko było zdolne do przetrwania w skrajnych warunkach, czasami bardzo daleko od macierzystych baz. Chodzi nam także o poprawę organizacji zaopatrzenia, zapewnienie odpowiednich warunków żywienia, czy chociażby ewakuacji drogą powietrzną rannych z pola walki. Przede wszystkim musimy się jednak szkolić. Intensywniej niż do tej pory.
To wszystko planujecie z myślą o siłach reagowania, a pozostałe jednostki?
Oprócz jednostek o wysokiej gotowości użycia, będziemy dysponować, podobnie jak inne państwa NATO wojskiem o umiarkowanej gotowości i niższej gotowości - tu sytuowałyby się przede wszystkim jednostki tzw. stacjonarnej logistyki, czyli bazy materiałowe i siły pomocnicze, działające na zapleczu oraz jednostki Obrony Terytorialnej, a także część sił głównych wojsk operacyjnych.
Według nieoficjalnych szacunków w tym roku, pierwszym roku rewolucyjnej sześciolatki, odejdzie z wojskowej kadry około 6 tys. osób. Dlaczego do dziś do wszystkich 71 garnizonów, które znalazły się na liście przeznaczonych do skreślenia, nie dotarły rozkazy o likwidacji? Nie można tak długo trzymać kadry w niepewności.
Lista garnizonów jest już gotowa i znana większości zainteresowanych. Pozostały jeszcze tylko ostatnie, drobne rozstrzygnięcia. Oczekiwaliśmy też na decyzję rządu w sprawie ustawy o finansowaniu sił zbrojnych. Ta decyzja gabinetu jest jednym z ostatnich kroków, które mają zagwarantować stabilność, a zwłaszcza realizm planów. Moim zdaniem to prawdziwy przełom.
Akcja obrony garnizonów jest gwałtowna, władze lokalne zarzucają wam, że nie konsultujecie swych decyzji, że przyczyniacie się do upadku lokalnej gospodarki i produkujecie kolejnych bezrobotnych.
Nie my odpowiadamy za bezrobocie. Zmieniając mapę garnizonów, kierowaliśmy się względami operacyjnymi, wynikającymi z potrzeb obronnych kraju i współdziałania z siłami sojuszu, a kluczową rolę odegrały także wyliczenia ekonomiczne. Szansę na pozostanie miały tylko te garnizony, w których wojsko będzie miało zapewnione dobre warunki socjalne, bez konieczności wydawania kroci na remonty koszar, najlepsze (ale też najtańsze) możliwości szkolenia, bo np. po sąsiedzku jest duży poligon. Oceniam, że poważne problemy ze względu na skalę zmian będziemy mieli w pięciu, siedmiu największych restrukturyzowanych garnizonach i przede wszystkim tam skierujemy pomoc rekonwersyjną dla kadry. Pozostałe kilkadziesiąt garnizonów to zazwyczaj niewielkie placówki: małe jednostki, węzły łączności, lokalne sztaby wojskowe czy obiekty administracji.
Rozgoryczeni oficerowie pytają, dlaczego Leszno, a nie Gubin, czy jest sens wycofywać się z Krosna Odrzańskiego, dlaczego wbijacie gwóźdź do ekonomicznej trumny w pogrążonym w strukturalnym bezrobociu Koszalinie?
W Lesznie powstanie silna jednostka przeciwlotnicza i nie tylko tradycje o tym przesądziły. Priorytet mają w każdym przypadku, w tym także, względy operacyjne. Kadra chętnej przemieści się do Leszna niż do Gubina, a to także musimy brać pod uwagę.
W Krośnie Odrzańskim nie likwidujemy wszystkich jednostek, jednak warunki np. łączności dla dowództwa zdecydowanie lepsze są w Żaganiu. Argumenty można by mnożyć: za wyborem Świętoszowa, Wędrzyma, Orzysza na przykład, przemawiają najniższe koszty szkolenia (poligon na miejscu) i już zainwestowane tam miliony. Za pozostawieniem w Krakowie batalionu "czerwonych beretów" - oprócz innych względów, również szczególna, naprawdę wyjątkowa więź z miastem i lokalną społecznością oraz tradycje.
W zeszłym roku kadra odchodziła z wojska niechętne, w tym zaplanowaliście, że koszary opuści prawie trzy razy tyle zbędnych żołnierzy zawodowych, co w 2000 roku. Jakim cudem?
Wdrażana właśnie etatyzacja, która porządkuje sprawy kadrowe, spowoduje także, że dla części kadry po prostu zabraknie miejsca w armii. W najgorszej sytuacji pozostają oficerowie, musimy bowiem w siłach zbrojnych zdecydowanie zmienić proporcje na korzyść podoficerów i chorążych.
Ojczyzna, z którą podpisali kiedyś kontrakt na całe życie, zrezygnuje po prostu z żołnierskich usług?
Nie chciałbym, aby nastąpiło trwałe przerwanie więzi odchodzącej kadry ze sferą obronności. Umiejętności nabyte w służbie będą przydatne w cywilu. Zamierzamy szczególnie chronić kadrę ze zlikwidowanych jednostek, to przede wszystkim ona otrzyma oferty służby w rozbudowywanych (bo będą i takie) jednostkach czy wzmacnianych właśnie garnizonach. Dowódcy jednak otrzymali instrukcje: mają również oceniać przydatność do służby kadry w garnizonach, które nie są likwidowane. Mogą dokonać wyboru najlepszych. Część kadry zdejmie mundur ze względu na emerytalny wiek, inni nie zechcą przenieść się z rodziną do innego garnizonu, czy wreszcie zgodzić się na obniżenie stopnia, co w niektórych wypadkach wymusza etatyzacja.
Świadomość personalnych konsekwencji reformy zapewne jeszcze nie dotarła do wielu zainteresowanych. Gdy dotrze, to czy grozi nam bunt oficerów masowo zwalnianych z armii?
Nie może być o tym mowy, bo przeczyłoby to istocie armii. Mogę obiecać, że skoncentrujemy się na przygotowaniu dobrego programu rekonwersji, który powinien ułatwić start zwalnianym wojskowym. Moim zdaniem należałoby dodatkowo rozważyć możliwość wypłacenia kadrze najbardziej dotkniętej skutkami redukcji odpraw, które dałyby szansę młodym ludziom na odnalezienie się poza wojskiem. Pracujemy nad tym.
Wszystkim zwalnianym, a także rezerwistom będziemy proponować programy przekwalifikowania się. Duże nadzieje wiążemy z powołaniem pełnomocnika MON ds. rekonwersji. Może uda mu się przy okazji wyegzekwować przepisy zapewniające byłym wojskowym pierwszeństwo w zatrudnieniu na administracyjnych stanowiskach związanych z obronnością państwa.
Czy jednak uda się nam rozstać z odchodzącymi żołnierzami elegancko, na co po latach służby w pełni zasługują? Chciałbym, żeby w rezerwie pamiętali, że im przynajmniej szczerze i po ludzku podziękowano.
Rozmawiał Zbigniew Lentowicz | Rząd przyjął program przebudowy i modernizacji technicznej armii.
CZESŁAW PIĄTAS: zamierzamy szybko wprowadzać niezbędne zmiany.
Zaczynamy od wycofywania przestarzałego sprzętu i broni. będziemy rozstawać się z kadrą. Za sześć lat w wyniku zmian trzecia część armii osiągnie standardy NATO.
w tym roku odejdzie z wojskowej kadry około 6 tys. osób.
skoncentrujemy się na przygotowaniu dobrego programu rekonwersji. |
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też
Mniej lub bardziej bezpośrednio
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu.
Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań.
Prezydenci i terminy
Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie.
Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami.
Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska.
Silny burmistrz, słaba rada
O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie.
W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy.
Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK.
Urząd to nie łup
Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami.
W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji.
Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć.
Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym.
Dwie czy jedna tura?
Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk.
Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej.
Diabeł w szczegółach
Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie.
Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych.
Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku".
Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu.
Współpraca AST
JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO
Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy.
Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich.
Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów.
Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu.
Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie.
Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach.
Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji.
Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości.
SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH
Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego.
Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą.
Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański.
- Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara. | sejmowa podkomisja zajmuje się pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, Platforma wzmacnia pozycję burmistrza, uniezależniając go od radnych. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory. |
SUMO
Ten sport wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz
Moc rodem z niebios
Sławomir Luto, waży obecnie 190 kg, ale na stanowczą prośbę żony zamierza zrzucić kilka kilogramów. MACIEJ SKAWIŃSKI
MICHAŁ HOLEWJUSZ
Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Spora część tamtejszych nastolatków nie potrafi już jeść tradycyjnymi pałeczkami, a do najpopularniejszych sportów w tym kraju należą baseball, golf i piłka nożna. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo - misterium łączące w sobie elementy teatru, religii i walki.
Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach (mawashi) mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe. Według długotermiowych prognoz pogodny na początku lutego w Nagano ma być jednak kilka stopni poniżej zera.
"Nawet gdyby doskwierało im dotkliwe zimno, to na pewno tego po sobie nie pokażą - przekonuje Jacek Wasilewski, japonista, komentator zawodów sumo. - Ich twarze zawsze pozostają kamienne. Okazywanie jakichkolwiek emocji uważają za słabość niegodną bogów, z którymi w pewien sposób są utożsamiani".
Cyrk pod czerwoną latarnią
Filozofia sumo związana jest bowiem ze zmaganiami bogów o dominację. Pierwsze zapiski o ludzkich zmaganiach pochodzą dopiero z 720 roku naszej ery z Księgi Dziejów Japonii - Nihongi, w której opisano walki o ziemię wasali cesarza Suina. "Sumo wywodzi się z praktyk religijnych, obrzędów ku czci różnych bóstw, modłów o lepsze zbiory czy deszcz - opowiada Wasilewski. - W VIII wieku sumo wyszło ze świątyń i trafiło na cesarski dwór, gdzie stało się jedną z największych atrakcji".
Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. Potężni zawodnicy sumo służyli w tamtym okresie również w wojsku. Ich siła i sprawność były wykorzystywane na polu bitwy, gdzie potrafili bez problemów zatrzymać konia. Tak było do czasu pojawienia się muszkietów, które do Japonii przywieźli Portugalczycy w XVI wieku. Spowodowało to, że mistrzowie sumo wrócili do świątyń. Coraz częściej organizowano również walki uliczne. Zawodnicy sumo stali się wtedy na wskroś kuglarzami, cyrkowcami. "W sumo walczyły również kobiety, przeważnie te spod czerwonych latarni, które często za przeciwników miały ślepców. Była to ulubiona rozrywka wielu domów publicznych" - opowiada Wasilewski.
Szaty kapłana shinto
W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu, czyli z dohyo, lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. Trzy imprezy są organizowane w Tokio, po jednej w Osace, Fukuoce i Nagoi. W każdym z tych miast buduje się przed zawodami specjalny betonowy postument, na którym znajduje się ring o średnicy pięciu metrów. Samo dohyo jest zbudowane z ubitej trzciny ryżowej, na którą sypie się później glinę. W efekcie powstaje klepisko o specyficznej sprężystości. Nad samym dohyo znajduje się ozdobny daszek symbolizujący kopułę świątyni. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych. "Sędzia zawodów jest ubrany na przykład w szaty kapłana shinto, a do wydawania poleceń zawodnikom służy mu specjalny wachlarz - mówi Jacek Wasilewski. - Zarówno on, jak i spikerzy zawodów mówią językiem starojapońskim, z którego większość widzów rozumie tylko nazwiska zawodników."
Walki herosów
W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie. "Sama walka trwa kilka sekund - mówi Sławomir Luto, jeden z niewielu polskich zawodników startujących w sumo sportowym (amatorskim). - Jest to połączenie wysiłku ciężarowca i sprintera biegającego stumetrówkę. Cały czas napięte do granic wytrzymałości mięśnie, walka na bezdechu, a po chwili jest już po wszystkim. Tego trzeba się nauczyć".
Zmagania zawodników sumo wciąż odzwierciedlają walki bogów, któż bowiem w obecnych czasach może sobie pozwolić na wagę ponad 200 kg, nie mówiąc już o dwumetrowym wzroście. Dla niskich i nieco zakompleksionych z tego powodu Japończyków ci wspaniali herosi utożsamiają jakąś nadludzką siłę, moc rodem z niebios. W tym przedstawieniu niebem jest ring, a przegrany stacza się w piekielną otchłań.
Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring. Sami zawodnicy przed walką tupią nogami na dohyo, by odgonić złe duchy. W tym samym celu sypią na ring piasek z solą. "Można sobie wyobrazić, co się czuje, kiedy sól wedrze się do krwawiącej rany. Przekonałem się o tym już kilkakrotnie" - mówi Luto. Zawodnicy sumo otwierają również i pokazują dłonie - demonstrują w ten sposób czystość tej walki. Klaśnięcia mają na celu polecenie własnej osoby uwadze bogów, którzy decydują o wyniku walki. Po meczu sędzia na swoim wachlarzu podaje zwycięzcy kopertę z czekiem. "Pisano o dopingu w sumo, o zażywaniu narkotyków przez zawodników, o kupowaniu i sprzedawaniu walk, o mafii, ale nigdy o pieniądzach. To temat tabu, którym nikt w Japonii się nie zajmuje. Są to na pewno spore sumy. Jakie - możemy się tylko domyślać" - mówi Jacek Wasilewski.
Tabu
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, ewentualnie naturalizowanych mężczyzn żółtej rasy, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach, podobnie jak w samochodowej Formule 1. Wszyscy zawodnicy z jednej drużyny wspólnie trenują, jedzą z jednego kotła. Co jedzą? Przede wszystkim dużo, do tego piją ogromne ilości piwa, które wzmaga apetyt. Diety zawodników są kolejną tajemnicą w tym sporcie. Gra przecież toczy się o wielkie pieniądze. "Gościłem raz w tokijskiej tradycyjnej restauracji odwiedzanej przez japońskich mistrzów. Na początku podano wywar z pasztetu, do którego wrzucono kolejno ryby i warzywa. Po zjedzeniu tego wywar uzupełniono ryżem i jajkami - na masę" - wspomina Luto, który waży obecnie 190 kg przy wzroście 194 cm. Nasz zawodnik - na stanowczą prośbę żony - zamierza się jednak odchudzać.
Kariera sportowa zawodników sumo trwa średnio 10 - 12 lat. W tym czasie muszą zarobić na całe życie. Walczą bowiem najdłużej do osiągnięcia 35. roku. Po skończeniu kariery często swoimi nazwiskami firmują dobre restauracje albo prowadzą szkoły walki.
"W tym sporcie trening jest naprawdę katorżniczy. Trzy czwarte dnia to zajęcia siłowe, sprawnościowe, techniczne. Niech nie zmylą nikogo tusza i wałki tłuszczu. Oni mają niesamowitą siłę, są szalenie elastyczni i szybcy. Ich nogi to same mięśnie" - mówi Jacek Wasilewski.
Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Od 1993 roku ten najwyższy tytuł nosi Akebono, do którego dwa lata później dołączył Takanohana. O wszystkich nominacjach i degradacjach decyduje Japońska Federacja Sumo. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira. W tej ostatniej grupie po każdych zawodach następują spore przetasowania. Słabe występy decydują o degradacji poszczególnych zawodników, jedynie tytuł wielkiego mistrza jest dożywotni. Trzeba również powiedzieć, że mistrzowie sumo są niekwestionowanymi idolami japońskich nastolatek. Zawodnicy sumo skutecznie konkurują pod tym względem z gwiazdami muzyki czy kina.
Zabawa w przedszkolu
We wrześniu 1996 roku na zjeździe Polskiego Związku Zapaśniczego podjęto uchwałę o wprowadzeniu do regulaminu nowej dyscypliny - sumo. "Jest to dyscyplina pokrewna do zapasów. Sumo jest naturalnym elementem stylu klasycznego - mówi sekretarz generalny PZZ, Andrzej Wojda. - Nowa dyscyplina pozwala wielu naszym zapaśnikom przedłużyć sportową karierę. Nie oznacza to jednak, że to sport tylko dla zapaśników. Liczymy generalnie na młodzież akademicką, na judoków, rugbystów, ciężarowców, a nawet kulturystów" - dodaje.
Sumo sportowe (amatorskie) jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów. "Dla starych mistrzów sumo amatorskie to takie sportowe przedszkole" - ocenia krótko Jacek Wasilewski. -Niemniej zależy im na promocji tego sportu na świecie. Dlatego szkolą sędziów, pomagają w organizacji zawodów".
Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W świetlaną przyszłość tego sportu na naszym kontynencie głęboko wierzy Andrzej Wojda, który mówi: "Ja sam nie mogłem przez kilka godzin oderwać wzroku od maty. Każda walka jest niesamowicie ekspresyjna i chociaż trwa krótko, to ma inną dramaturgię. Nigdy nie wiadomo, kto wygra, bo jeden ruch może decydować o zwycięstwie. Weszła w to już telewizja, a zatem będą i pieniądze" - przekonuje. Sumo prężnie rozwija się głównie w Niemczech, Estonii, Bułgarii, Finlandii i Kanadzie. Teraz przyszła kolej na Polskę.
W zeszłym roku nasza reprezentacja w składzie: Sławomir Luto, Jacek Jaracz, Marek Garmulewicz i Mariusz Rzeszewski, była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. "Na razie nie planujemy otwierania nowych klubów ani inwestowania dużych pieniędzy w ten sport. Chcemy przede wszystkim wykorzystać bazę, doświadczenie i środki naszego związku" - mówi Andrzej Wojda.
Japończycy ubiegają się o organizację igrzysk olimpijskich w Osace w 2008 roku i bardzo by chcieli, żeby ich sport narodowy wszedł do programu olimpijskiego. | Amerykanizacja stylu życia w Japonii charakteryzuje się nie spotykaną gdzie indziej dynamiką. Jedyne, co pozostało w japońskiej kulturze bez wątpienia rdzenne, to sumo.Japońscy mistrzowie sumo, stanowiący niewątpliwie wizytówkę tego kraju, zostali zaproszeni przez organizatorów zimowych igrzysk w Nagano do udziału w ceremonii otwarcia. Półnadzy zawodnicy w tradycyjnych pasach mają wprowadzić na olimpijski stadion wszystkie reprezentacje narodowe.
Filozofia sumo związana jest ze zmaganiami bogów o dominację. Sumo było podstawowym elementem szkolenia samurajów i według specjalistów dało początek wielu innym sztukom walki. W 1923 roku Japońska Federacja Sumo skodyfikowała zasady tego sportu. W skrócie: zwycięstwo polega na wypchnięciu przeciwnika z ringu lub spowodowaniu, że dotknie on podłoża inną częścią ciała niż stopa. W ciągu roku odbywa się w Japonii sześć turniejów w tradycyjnym sumo. W towarzyszącym walkom przebogatym ceremionale mieszają się elementy wielu religii, teatru i tradycji wojennych.W 15-dniowym turnieju każdy z zawodników musi stoczyć jedną walkę dziennie. Liczba wygranych spotkań decyduje o zwycięstwie.Przed walką sędzia ocenia nastawienie zawodników - muszą być spokojni, skoncentrowani, mieć równy oddech. W innym wypadku mogą być nie dopuszczeni na ring.
W Japonii do elity tradycyjnego sumo, skierowanego wyłącznie do rodowitych Japończyków, należy około 40 zawodników. Są oni zgrupowani w stajniach . Diety zawodników są tajemnicą w tym sporcie. Obecnie w Japonii jest dwóch wielkich mistrzów - Yokozuna. Niżej w hierarchii jest Ozeki, czyli mistrz, dalej są Komusubi (starsi juniorzy), Sekiwake i Maegashira.
Sumo sportowe jest eksportową odmianą japońskiej konkurencji. Wprowadzano tu kategorie wagowe i zrezygnowano z części tradycyjnych obrzędów.Sumo powoli zdobywa sobie zwolenników zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jest to sport telewizyjny, o czym mogą świadczyć godzinne transmisje na sportowym kanale Eurosport. W zeszłym roku nasza reprezentacja była na mistrzostwach świata w Tokio, gdzie wywalczyła miejsce w czołowej ósemce. |
Komitety obywatelskie, czyli jak hartowała się demokracja
Dzielenie tortu
18 grudnia 1988 roku. Pierwsze spotkanie w warszawskim kościele przy ul. Żytniej. Na zdjęciu - przy stole od lewej: Andrzej Wielowieyski, Bronisław Geremek, Lech Wałęsa, Leszek Kołakowski, Tadeusz Mazowiecki, Gustaw Holoubek
FOT. ERAZM CIOŁEK
MARCIN DOMINIK ZDORT
Jest grudzień 1988 roku. Od kilku miesięcy trwają już negocjacje niektórych liderów podziemnej "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje jednak wystarczającego poparcia dla tych negocjacji w kierownictwie związku. On i jego ówczesne otoczenie - Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik - chcą utworzyć blok przychylnych sobie społecznych autorytetów, gotowych do poparcia kompromisu z komunistami. Po naradzie Wałęsa podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność".
Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich, które praktycznie znikły z firmamentu wraz z wyborami 1991 roku, gdy rolę reprezentanta obozu solidarnościowego przejęły partie polityczne.
Kadry do wyborów
Początek był 18 grudnia 1988 roku w warszawskim kościele przy ulicy Żytniej, gdzie spotkało się 135 osób zaproszonych przez Wałęsę do Komitetu Obywatelskiego. W gronie członków Komitetu nie znaleźli się politycy uważani przez otoczenie Wałęsy za zbyt skrajnych, nieskłonnych do porozumienia z władzą (KPN i Solidarność Walcząca) lub przez nich lekceważeni (gdański Kongres Liberałów). Osobami nadającymi ton pierwszemu i następnym spotkaniom byli - oprócz Geremka, Kuronia i Michnika - Stefan Bratkowski, Marcin Król, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Moskwa, Witold Trzeciakowski, Andrzej Wielowieyski i Henryk Wujec, którego Komitet wybrał na sekretarza. Pierwsze zebrania to podział zadań i przygotowanie do obrad Okrągłego Stołu, które rozpoczęły się w lutym 1989 r.
Niedługo po powstaniu Komitetu przy Lechu Wałęsie, wraz z sygnałami o liberalizacji postawy władz, w wielu miejscach Polski zaczynają działać regionalne komitety obywatelskie. To one - w trakcie przygotowań do wynegocjowanych przy Okrągłym Stole kontraktowych wyborów - odegrały rolę organizatorów kampanii i zgłaszały kandydatów na parlamentarzystów.
Po zakończeniu negocjacji okrągłostołowych w Komitecie rozpoczęła się dyskusja na temat tego, jaką reprezentację powinna wystawić opozycja w wyborach. Aleksander Hall proponował zaproszenie do współpracy przedstawicieli tych organizacji opozycyjnych, które nie uczestniczyły w Okrągłym Stole lub wręcz go kontestowały. Zwyciężyła jednak koncepcja Kuronia i Geremka, aby nie poszerzać wyborczej reprezentacji. Mimo tego prowadzono rozmowy m.in. z Leszkiem Moczulskim, który jednak uznał zaproponowane mu trzy miejsca na listach Komitetu Obywatelskiego za niewystarczające.
Postanowienie KO zaważyło na decyzjach m.in. Halla i Mazowieckiego, którzy uznali, że nie będą startować w kontraktowych wyborach.
Początek sporu
Po czerwcowym głosowaniu ośrodek decyzyjny przesunął się z Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" do Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, któremu przewodniczył Bronisław Geremek. Odsunięty został Wałęsa, który nie kandydował w wyborach. Jego dawne otoczenie zajęło się sprawowaniem władzy i pracami parlamentarnymi. Przewodniczący "Solidarności" zaczął tracić wpływy na rzecz swoich dawnych doradców, co mocno go zaniepokoiło. Niedługo po wyborach wraz z Krajową Komisją Wykonawczą "Solidarności" zdecydował więc o rozwiązaniu regionalnych komitetów obywatelskich. Ta decyzja przez kierownictwo OKP została jednak odrzucona i był to pierwszy widoczny sygnał rozpoczęcia sporu nazwanego później "wojną na górze".
U jego źródeł stały dwie różne koncepcje rozwoju obozu solidarnościowego i kształtu politycznego państwa. Koncepcja Geremka, Kuronia i Michnika zakładała, że ruch obywatelski będzie trwał jako w miarę jednolita formacja dokonująca - jako zaplecze rządu Mazowieckiego - wspólnie z reformatorami z PZPR dzieła przebudowy ustrojowej i gospodarczej Polski. Miała to być formacja scentralizowana, nie deklarująca się ani jako prawica, ani jako lewica - te pojęcia przywódcy OKP uważali za nieaktualne. Przeciwnicy zarzucali Bronisławowi Geremkowi, że zmierza do utworzenia nowej "siły przewodniej narodu".
Na czele grupy kontestującej pomysły kierownictwa OKP stanął Jarosław Kaczyński, podówczas senator powołany przez - niezadowolonego z sytuacji - Wałęsę na redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność". Sojusznikiem Kaczyńskiego został Zdzisław Najder, którego w lutym 1990 Wałęsa powołał na przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego. Najder i Kaczyński zmierzali do wykształcenia się z solidarnościowego ruchu obywatelskiego nowego sposobu organizacji sceny politycznej. Rolę lewicy pełniłoby w nim stronnictwo Geremka, Kuronia i Michnika, prawicą byłaby partia tworzona właśnie przez Jarosława Kaczyńskiego - Porozumienie Centrum. Kaczyński liczył, że dzięki temu polska scena polityczna będzie w całości zagospodarowana przez partie solidarnościowe, a partia postkomunistyczna - choć będzie nadal funkcjonować - pozostanie na marginesie. Aby zrównoważyć układ sił w KO, na zaproszenie Zdzisława Najdera do Komitetu dokooptowano 24 nowe osoby - przedstawicieli dotychczas lekceważonych organizacji antykomunistycznych.
Walka o komitety
Objęcie kierownictwa KO przez Zdzisława Najdera nie odbyło się jednak bezkonfliktowo. Administrujący dotychczas Komitetem Henryk Wujec kontestował decyzje Najdera i utrudniał mu podejmowanie jakichkolwiek działań. Wałęsa podjął więc decyzję o odwołaniu Wujca ze stanowiska sekretarza Komitetu Obywatelskiego. Wujec nie przyjął dymisji do wiadomości, stwierdzając, że tylko Komitet może go usunąć ze stanowiska. Na to Wałęsa odpowiedział krótką depeszą: "Czuj się odwołany".
Na forum Komitetu Obywatelskiego dochodziło już do otwartych spięć między Mazowieckim a Wałęsą, którzy prowadzili wojnę podjazdową. 17 czerwca 1990 roku Andrzej Wielowieyski zorganizował spotkanie przedstawicieli części komitetów obywatelskich, podczas którego - nie informując o tym Zdzisława Najdera - zwołano na 1 lipca posiedzenie ogólnopolskiej konferencji komitetów obywatelskich. Tego dnia miało dojść do przekształcenia komitetów w stałą organizację pod przywództwem Zbigniewa Bujaka, Geremka i Wujca. Jednocześnie miał zostać rozwiązany krajowy Komitet Obywatelski, którym kierował Najder. Lech Wałęsa i Zdzisław Najder uprzedzili plany swoich konkurentów i na 30 czerwca zwołali własne spotkanie komitetów.
Jednak sytuacja wyjaśniła się już sześć dni wcześniej podczas spotkania krajowego Komitetu Obywatelskiego, gdzie Wałęsa ostro zaatakował swoich przeciwników, oni odpłacili mu pięknym za nadobne, a następnie wystąpili z Komitetu. Przeprowadzone w następnych dniach konkurencyjne konferencje regionalnych komitetów obywatelskich wykazały, że większą popularnością cieszy się Wałęsa. Na jego spotkanie przybyło ponad 170 delegatów, a na spotkanie zwołane przez Wujca i Wielowieyskiego zaledwie 70.
Równocześnie z utarczkami na spotkaniach i konferencjach komitetów obywatelskich obie strony konfliktu budowały własne struktury polityczne.
Rodzą się partie
Jarosław Kaczyński utworzył Porozumienie Centrum (miało być szeroką koalicją ugrupowań centroprawicowych, udział w nim deklarowały początkowo m.in. Kongres Liberałów Janusza Lewandowskiego oraz jeden z odłamów PSL), natomiast Zbigniew Bujak, Adam Michnik i Henryk Wujec powołali lewicowy Ruch Obywatelski - Akcję Demokratyczną, która w obozie prorządowym współpracowała z konserwatywnym Forum Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla i Kazimierza Ujazdowskiego.
Podział i rozpad komitetów obywatelskich ostatecznie przypieczętowały dwie kolejne kampanie wyborcze. W kampanii prezydenckiej 1990 roku komitety obywatelskie były wykorzystywane przez sztaby wyborcze Mazowieckiego i Wałęsy jako przyszły składnik budowanych wówczas intensywnie partii politycznych. Jednak jeszcze przed wyborami parlamentarnymi 1991 roku komitety obywatelskie były partnerem samodzielnym i atrakcyjnym politycznie - świadczyć może o tym kształt koalicji wyborczych, które utworzyły najważniejsze ugrupowania solidarnościowe.
Najmniejszą część komitetów obywatelskich udało się uszczknąć Unii Demokratycznej - utworzonej przez Mazowieckiego po przegranej batalii o prezydenturę. Z komitetów skorzystały natomiast partie wspierające w kampanii zwycięskiego Wałęsę - PC startowało w wyborach wraz z częścią komitetów jako Porozumienie Obywatelskie Centrum, a Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe jako Wyborcza Akcja Katolicka w sojuszu ze zrzeszającym inną część komitetów Chrześcijańskim Ruchem Obywatelskim. ZChN, utworzone jeszcze w 1989 roku, nie brało oficjalnie udziału w walce o komitety obywatelskie, choć niewątpliwie z ich kadr korzystało.
Wyraźnie poza sporem o komitety był też zawiązany w połowie 1990 roku Kongres Liberalno-Demokratyczny, budujący swoją tożsamość na nieco innych podstawach.
Po 1991 roku nastał czas polityki partyjnej. Ci działacze ruchu komitetów, którzy nie wstąpili do żadnego stronnictwa politycznego, powoli tracili na znaczeniu. Tort, jakim były komitety obywatelskie, został podzielony. -
Miało być pięknie i uroczyście - na niedzielę 17 czerwca 2001 r. zaplanowano uroczyste spotkanie jubileuszowe ruchu komitetów obywatelskich w Sali Kolumnowej Sejmu. W programie były przemówienia Lecha Wałęsy, Jerzego Buzka, Mariana Krzaklewskiego i Macieja Płażyńskiego. Niestety, pozostały tylko w programie. W dniu święta komitetów nie przybył żaden z mających przemawiać. Premier przysłał swojego doradcę ds. mediów Andrzeja Urbańskiego, który rozdał jubilatom medale. Przygotowaną wcześniej deklarację o konieczności zjednoczenia obozu posierpniowego przyjęto bez dyskusji. | Jest grudzień 1988 roku. Od kilku miesięcy trwają już negocjacje niektórych liderów podziemnej "Solidarności" z komunistycznymi władzami. Lech Wałęsa nie czuje jednak wystarczającego poparcia dla tych negocjacji w kierownictwie związku. Po naradzie Wałęsa podejmuje decyzję - trzeba powołać komitet obywatelski przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność".Tak rozpoczęła się ponaddwuletnia historia ruchu komitetów obywatelskich, które praktycznie znikły z firmamentu wraz z wyborami 1991 roku. |
POLSKA-UE
Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców
Ceny istotniejsze niż obawy
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału.
Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw.
Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się.
Bruksela chce wyliczeń
Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE.
Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać.
Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie?
Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny.
Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz.
Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju.
Biura w Polsce drogie
Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia.
W małych miejscowościach taniej
Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc.
Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie.
W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych.
Warszawa prawie jak zachód
Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw.
Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw.
Ile za grunty orne
Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro.
Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha.
Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko | Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się.
argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE.Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości. Zdaniem dyplomatów Unii polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz Guenter Verheugen powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju. |
The Race - wyścig jakiego nie było
Sztorm na żywo
KRZYSZTOF RAWA
Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita".
Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador.
Śladem bohaterów Verne'a
Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom.
Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund.
Kamery na maszt
Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa.
Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu.
Wabik na sponsorów
Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze.
Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent.
Ryzyko nowości
Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego.
Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA).
Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1.
"Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego
Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich. | 31 grudnia 2000 roku o północy rozpocznie się The Race - około dziesięć superjachtów wystartuje z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leeuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien przypłynąć do Marsylii. The Race będzie wielkim sportowym widowiskiem - ma je obejrzeć 7,5 miliarda telewidzów w ponad 170 krajach. Pełną opiekę medialną nad regatami będzie sprawować firma Trans World International. Sponsorzy wydarzenia, którzy umieszczą na jachtach swoje reklamy, liczą na szybki zwrot z inwestycji. Na razie do wyścigu zakwalifikowała się tylko polska załoga kapitana Romana Paszkego na sprawdzonym w wielu rejsach katamaranie Polpharma-Warta. |
PO RAPORCIE "RZECZPOSPOLITEJ"
Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana
Przemoc, ekshibicjonizm, pseudonauka
RYS. PAWEŁ GAŁKA
IRENEUSZ KRZEMIŃSKI
Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona drugi raz przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" (19. 12. 2000), jest przedsięwzięciem imponującym. Tym ważniejszym, że w Polsce na oglądanie telewizji poświęca się bardzo dużo czasu, a inicjatywa podobna do niemieckiej - jeden dzień w tygodniu bez telewizji - chyba nie ma szans powodzenia.
Nie znam naukowych przedsięwzięć na dużą skalę analizujących zawartość telewizyjnych programów, dziennikarskie studium wypełnia więc ważną lukę w budowaniu naszej "medialnej" samowiedzy. Ponieważ taką analizę przeprowadzono drugi raz, można dostrzec utrwalające się tendencje i uchwycić nowości.
Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Pamiętam sprzed lat rysunkowe filmiki produkcji ZSRR "Nu, pogodi", które budziły moją żywą niechęć. Tym się różniły od filmów disneyowskich, że obecny był w nich element brutalnej przemocy, również symbolicznej, polegającej na wyśmiewaniu przegranego "zajca". Wobec dzisiejszych produkcji - to było zgoła niewinne. Na szczęście pojawiły się też nowe, żywe i interesujące programy dla dzieci, które zyskały aprobatę obserwatorów.
Według ich obliczeń liczba scen przemocy w telewizji publicznej, zwłaszcza w pierwszym programie, wzrosła. Jest to jeden z przejawów upodabniania się publicznej telewizji do stacji komercyjnych. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" zwrócili też uwagę na stałą obecność seksu i golizny w telewizji. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana.
Nowe zjawisko - ekshibicjonizm
Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje i uczucia, bezwzględnie drąży powikłane związki albo po prostu podgląda ludzkie życie. Jest ich coraz więcej i są coraz bardziej obrzydliwe. Telewidzowie zamieniają się w podglądaczy i coraz częściej sami dołączają do występujących. Programy te mają bowiem charakter interakcyjny, zawsze z widownią i na ogół z połączeniem telefonicznym. Przygotowujący je dziennikarze przypominają małomiasteczkowe plotkary siedzące w oknach i obserwujące każdy ruch bliźnich.
Przodująca pod tym względem okazała się stacja, która z początku reklamowała się jako "telewizja na poziomie", czyli TVN. Już w ubiegłorocznym raporcie "Rzeczpospolitej" odnotowano specyficzne epatowanie widza "podglądaniem z dreszczykiem" w TVN, skupiające się wtedy na życiu więźniów i ich wyznaniach. Teraz rzutki i inteligentny zespół dziennikarski włączony został w produkcję programów jeszcze bardziej moralnie podejrzanych, z "Agentem" na czele, który stanowi niewątpliwe przygotowanie do słynnego już "Wielkiego Brata" (zamyka się grupkę ludzi i podgląda ich wszędzie; widzowie eliminują co jakiś czas kolejną osobę, a zwycięzca, oczywiście, zdobywa nagrodę). Rozrastający się w programie TVN "Telewizjer" wydaje mi się programem coraz bardziej odrażającym, bo zbudowanym na mieszaninie plotkarstwa, pseudoinformacji, pseudo- i paranauki, astrologii i wszelkich dziwactw potraktowanych komercyjnie. A ponieważ w TVN zebrano dobry i ambitny zespół, nic dziwnego, że tę mieszaninę idiotyzmu, ohydy i pseudowspółczucia podaje się w bardzo sprawny dziennikarsko sposób. Czasem nawet wyrobiony widz może dać się "uwieść". Jakże nieprzyjemne jest rozczarowanie, gdy się wykryje cały fałsz tych produkcji.
Moje własne doświadczenia jako widza w pełni potwierdzają diagnozę dziennikarzy, którzy słusznie zwrócili uwagę na to, że TVN - prezentując się jako telewizja ambitna i "na wyższym poziomie" - w gruncie rzeczy wprowadza na ekran kolejne komercyjne i manipulacyjne programy. Polsat wydaje się uczciwszy, bo nikomu nie sugeruje, że ma ambicje, a i jemu zdarzają się ambitniejsze produkcje.
Pseudonauka i miraże nagród
Namnożyło się konkursów, jeden głupszy od drugiego, oraz programów typu "Milionerzy", kuszących widzów mirażem wielkich pieniędzy i atmosferą, która jest mieszaniną meczu i ruletki. Może tylko tradycyjna "Wielka gra" ma poza rozrywkowymi jakieś edukacyjne funkcje. Zgodnie z poczynionymi przez obserwatorów uwagami, główną motywacją i do grania, i do oglądania są wysokie nagrody. Popularność tych programów jest więc wynikiem marzeń o dużych pieniądzach.
Warto odnotować również pojawienie się filmów, ba, zgoła seriali dokumentalnych, albo paradokumentalnych, którym też przyświeca zasada podglądactwa, często podbudowana naukowym autorytetem. Szczególne znaczenie mają tu programy medyczne. Zdaje się, że wyparły one filmy przyrodnicze, do niedawna tak popularne i chętnie oglądane. Takie "dokumenty" czasem są cennymi obrazami, na ogół jednak wykorzystują w całkowicie dowolny albo nawet cyniczny sposób naukowców i naukową wiedzę dla epatowania widza drastycznością obrazów. Znowu przewodzi tu TVN.
Wnioski - to, po pierwsze, zachwianie wzorów przyzwoitości, wzorów szacunku dla ludzkich uczuć i problemów. Dziennikarze, pokazując dramatyczne sytuacje i powikłane losy, wcale nie zamierzają dać widzom okazji do refleksji i pogłębienia umiejętności wzajemnego zrozumienia między ludźmi. Są zarazem prymitywnie moralistyczni i całkowicie amoralni.
Po drugie, uderza niezwykły wprost prymitywizm myślowy programów telewizyjnych, oferowanie widzowi pseudonauki i pseudoinformacji. Telewizję polską wypełniły poza quizami dla półgłówków filmiki "rozrywkowe", tzw. sitcomy, wytwór telewizji amerykańskiej, szokujący prostactwem. U nas rozpowszechniły się chyba jeszcze bardziej niż w telewizji niemieckiej, gdzie się zadomowiły, przerobione na coś jeszcze gorszego, zgodnie z ciężkim poczuciem humoru naszych zachodnich sąsiadów. W USA kretyńskie filmiki oglądane są głównie przez nastolatków. Od dawna też toczy się dyskusja nad ograniczeniem ekshibicjonistycznych talk-showów. U nas te najgorsze wzorce stają się normą programową.
To, co dobre - w środku nocy
W innych krajach telewizja publiczna znacząco różni się od komercyjnej. W polskiej telewizji publicznej mamy do czynienia ze wszystkimi moralnie dwuznacznymi tendencjami. Wypełniona jest po brzegi tym, czym żyją telewizje komercyjne. Można jej przypisać nawet pierwszeństwo w nadawaniu niektórych programów, na przykład seriali dokumentalnych i paranaukowych. Telewizyjna "Jedynka" oferuje taką samą liczbę głupkowatych quizów, jak telewizje komercyjne, nie mówiąc już o tzw. talk-showach. Czy i na ile telewizja publiczna spełnia więc swe ustawowe funkcje?
Gdy podliczyć określonego typu programy - wszystko się zgadza. Kultury, publicystyki i dobrych filmów jest tyle, ile być powinno. Ale szefowie telewizji wybrnęli z sytuacji niezwykle pomysłowo i cynicznie. Otóż telewizja publiczna staje się interesująca po godz. 22.00 lub 23.00. Wtedy można zobaczyć kontrowersyjne dokumenty, które mówią o istotnych problemach kraju i świata, cykle programów filmowych, a także programy muzyczne, baletowe, operowe i dodatkowe edycje Teatru Telewizji. A poza tym - sitcomy, quizy, idiotyzm nowel i seriali.
Telewizyjna publicystyka przybrała kształt szczególny: zamiast budzić refleksję, "miga obrazkami". Politycy różnej maści, acz też dość wyselekcjonowani, są głównymi dyskutantami i ekspertami, co naprawdę trudno zaakceptować. Uderza rosnąca liczba pseudodyskusji z udziałem publiczności, która na ogół używana jest jako tło - barwny tłumek, przemieszczający się z "nie" na "tak" i odwrotnie. Nie udało mi się zobaczyć ani jednego programu w telewizji publicznej, po którego obejrzeniu miałbym poczucie, że przynajmniej zarysowano w pełni jakiś doniosły i gnębiący nas na co dzień problem.
Odnoszę wrażenie, że poziom dziennikarstwa w telewizji publicznej wyraźnie się obniża. Informacja jest tak skonstruowana, że nie można dotrzeć do istoty rzeczy, na przykład przyczyny konfliktu, który został barwnie opowiedziany i zilustrowany. Zapewne to efekt założenia o tzw. bezstronności dziennikarskiej, które na ogół i tak jest łamane, choćby komentarzem albo tonem głosu i treścią dziennikarskich pytań. Ale zarazem ten model zabrania dziennikarzowi dokonania analizy, zbadania po czyjej stronie jest racja, jakie argumenty mają jedni, a jakie drudzy, jakie motywy i jakie interesy reprezentują strony sporu. Bez takiego wglądu w przebieg konfliktów i dyskusji nie można naprawdę w pełni odpowiedzieć na pytanie, co się dzieje i dlaczego.
Gusty można kształtować
Przed laty telewizyjna Jedynka pełniła niezwykle ważną funkcję wychowawczą, rozwijając program telewizji edukacyjnej. Pasmo to pozostało, ale i tam górę wzięła "telewizja obrazkowa". Funkcje edukacyjne, zwłaszcza wobec dorosłych widzów, realizuje jednak telewizja nie tylko w programach stricte edukacyjnych. Ludzie uczą się najwięcej z przykładów. Telewizyjne podglądactwo to manipulacja ludzką potrzebą wiedzy o tym, jak żyją i jak działają inni, jak sobie radzą w różnych życiowych sytuacjach.
Ta potrzeba w społeczeństwie polskim wydaje się szczególnie silna, bo przecież wszyscy uczymy się żyć w nowej rzeczywistości i musimy z nią sobie jakoś radzić. Programów, które mówiłyby o tym, jak ludzie potrafią odnieść sukces, jak rozwiązują problemy, w telewizji publicznej praktycznie nie ma. Jak się pracuje na sukces? Oto pytanie, które wypełnia nawet w komercyjnych telewizjach zachodnich programy o aktorach, politykach czy biznesmenach. Takie programy w telewizji publicznej mogłyby pomóc wielu ludziom.
Zasadzie konkurowania z telewizją komercyjną towarzyszy założenie, że takie są gusty szerokiej publiczności. Siła tego argumentu w dużym stopniu płynie z tego, że jest on samospełniającym się proroctwem. Działanie "pod publiczkę" utwierdza tylko określone wzorce i one stają się właśnie gustami ogółu. To nie tyle gusty publiczności wpływają na telewizję, ile telewizja na ludzkie gusty. Dlatego telewizja publiczna powinna mieć nieco inne ambicje niż te, które dają o sobie znać obecnie. Właśnie ona powinna być standardem i normą. Ona powinna wyznaczać wzorce dla nadawców, eksperymentować z różnymi formami i treściami telewizyjnych programów.
Nie wolno jej zaniedbywać funkcji obywatelskich. Niestety, dziennikarstwo staje się w naszej publicznej telewizji coraz bardziej upolitycznione i służy określonym politycznym aktorom. Nawet jeśli robi to dość subtelnie, burzy proporcje i uniemożliwia pełną, swobodną dyskusję. Najwyższa pora na dyskusję o działaniu publicznych mediów i o zmianach ustawowych, które wyzwoliłyby je spod władzy polityków.
Autor jest profesorem socjologii | Analiza programów telewizyjnych, przeprowadzona przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej", jest przedsięwzięciem imponującym. można dostrzec utrwalające się tendencje.
Obecność przemocy jest stała nawet w bajkowych programach dla dzieci. Wypełnione seksem programy proponowane są widzowi już od rana.
Pojawiła się cała gama programów, w których bezwstydnie odsłania się ludzkie emocje albo podgląda ludzkie życie. uderza niezwykły prymitywizm myślowy programów telewizyjnych. Programów, które mówiłyby o tym, jak ludzie rozwiązują problemy, w telewizji publicznej praktycznie nie ma. |
ROZMOWA
Henryka Pieronkiewicz, prezes zarządu PKO BP SA
Utrzymać 18 procent rynku
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Jak ocenia pani obecną pozycję rynkową PKO BP i czy ma pani jakiś pomysł, aby tę pozycję utrzymać, a może nawet wzmocnić?
HENRYKA PIERONKIEWICZ: PKO BP jest obecnie niekwestionowanym numerem jeden na rynku, szczególnie jeśli chodzi o bankowość detaliczną, czyli segment obecnie najbardziej atrakcyjny. Bank od trzech lat utrzymuje udział w granicach 18 proc. w bardzo dynamicznie rozwijającym się rynku. A trzeba pamiętać, że trzy lata temu 18 proc. oznaczało zupełnie co innego niż teraz, bo wtedy aż 70 proc. gospodarstw domowych właściwie nie korzystało z usług banków, a dziś - jak uważają niektórzy - te relacje się odwróciły.
Uda się pani utrzymać taki udział w rynku w przyszłości?
Taki jest mój ambitny plan. Nie mogę powiedzieć, co będziemy robić, aby ten udział utrzymać, bo wiadomo, że konkurencja nie śpi.
Co pani zdaniem jest najmocniejszą stroną banku, a jakie są jego słabości?
Najmocniejszą stroną jest rzesza klientów. Proszę zwrócić uwagę, że samych kont osobistych mamy ponad 3,7 mln.
PKO BP tradycyjnie ma jednak ogromną grupę klientów o najniższych dochodach, na których obsłudze banki nie zarabiają zbyt wiele...
Ktoś ich też musi obsługiwać - z pełnym szacunkiem dla nich. Myślę, że nie będziemy ich tracili z pola widzenia, ale niewątpliwie będziemy starali się wyjść z atrakcyjną i nowatorską ofertą do klientów o wyższych dochodach. Drugim atutem banku jest jego sieć. My docieramy praktycznie do każdego klienta, przy czym sieć z jednej strony może być niewątpliwym atutem, z drugiej istotną przeszkodą. Dlatego jednym z istotnych kierunków działania będzie efektywne zarządzanie siecią, tak aby wykorzystać jej rozległość.
A jakie są słabości banku?
Słabości są ogólnie znane i źle się stało, że w ostatnich miesiącach właściwie mówiono jedynie o słabościach banku, co jest dla niego krzywdzące.
Jedną z podstawowych słabości jest relatywnie niski kapitał. Przyczyny niedopasowania kapitału do wielkości aktywów, którymi PKO BP zarządza i ogromnej rzeszy klientów, w dużej mierze leżą poza bankiem i są uwarunkowane historycznie. Ich rozwiązanie, czyli udzielenie rządowych gwarancji na portfel starych kredytów mieszkaniowych, nie zależy bezpośrednio od nas. My chcemy się skupić na tych działaniach, które od nas zależą.
Co będzie pierwszym widocznym dla klientów efektem objęcia prze Panią stanowiska prezesa PKO BP.
Trudno odpowiedzieć na takie pytanie. Przy tak rozległej sieci droga pomiędzy wypracowaniem koncepcji a jej realizacją w najodleglejszych placówkach jest bardzo długa. Aby klienci odczuli, że dobre pomysły są realizowane, musi minąć jakiś czas. Będziemy się starali zaktywizować sprzedaż oferty, która moim zdaniem jest naprawdę ciekawa. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co udało się bankowi zrobić w ostatnich trzech latach, a szczególnie w ubiegłym roku. Proszę zwrócić uwagę, że kiedy PKO BP wyszło na rynek z Superkontem, to stało się ono wzorem do naśladowania dla innych banków.
Jako prezes będzie pani w nietypowej sytuacji, ponieważ bank ma kuratora, który ma akceptować decyzje zarządu. Jak pani to ocenia?
Podejmując decyzję o objęciu stanowiska znałam sytuację. Sądzę, że nie będziemy wchodzili sobie w drogę z panem Andrzejem Topińskim, a na samym początku taki układ będzie korzystny dla banku. Mam świadomość, że na co dzień może być trudno to realizować i nie wykluczam, że może dochodzić do jakichś dyskusji, ale w ostatecznym rozrachunku pewnie będziemy dogadywali się tak, żeby bank tego nie odczuł. Prezes Topiński przez 5 lat kierowania PKO BP zrobił wiele, aby przybliżyć bank klientom i zrobić z niego nowoczesną instytucję.
Pani opinia o sposobie kierowania PKO BP przez prezesa Topińskiego jest bardzo dobra, inaczej niż rady banku, która odwołała go, zarzucając mu błędy w zarządzaniu bankiem.
Nie chcę w to wnikać; być może rada miała swoje powody. Ja oceniam pana Topińskiego jak prezesa i robię to z pozycji osoby z zewnątrz, która próbowała konkurować z tym bankiem. Rada współpracowała z zarządem na bieżąco i jeżeli dostrzegła błędy w kierowaniu bankiem, to miała niezbywalne prawo podjąć taką, a nie inną decyzję. Dyskusyjna jest tylko kwestia formy i czasu, w którym decyzja została podjęta, ale to już pozostawiam bez komentarza.
Zgodnie z deklaracjami ministra skarbu PKO BP ma zostać sprywatyzowany bez udziału inwestora strategicznego. BPH, z którego pani odeszła, był do niedawna w podobnej sytuacji: był sprywatyzowany częściowo i bez udziału inwestora strategicznego. Jak pani ocenia możliwości rozwoju banku przy takiej koncepcji prywatyzacji.
W przypadku BPH, pierwszy etap prywatyzacji był fatalny z wielu powodów, w tym niezależnych od ówczesnych decydentów. Wszystko odbyło się pod presją Funduszu Prywatyzacji Polskich Banków, który stawiając pewne środki na restrukturyzację systemu bankowego postawił też konkretne warunki, w tym określił harmonogram prywatyzacji. Jakiś bank musiał być wtedy sprywatyzowany i padło na BPH. A sytuacja na giełdzie w tym czasie była najgorsza z możliwych na wprowadzenie takiej dużej spółki i dlatego sprzedano tylko około połowy akcji, z czego większość została objęta w ramach gwarancji przez inwestorów zagranicznych, bez żadnych zobowiązań z ich strony. Późniejsza sprzedaż akcji posiadanych jeszcze przez skarb państwa musiała tę sytuację uwzględniać.
W PKO BP mamy szansę wypracowania unikalnej koncepcji prywatyzacyjnej i jest to prawdziwe wyzwanie intelektualne i realizacyjne. Ponieważ jest to jeden z ostatnich prywatyzowanych banków, można wykorzystać zebrane doświadczenia i nie popełnić wcześniejszych błędów. Między BPH i PKO BP nie ma też prostej analogii przede wszystkim z powodu zupełnie innej historii i pozycji w systemie bankowym, w tym roli na rynku detalicznym. Trzeba też wziąć pod uwagę opinię publiczną, która oczekuje, że PKO BP pozostanie bankiem polskim i cokolwiek można rozumieć pod tym stwierdzeniem, na pewno tego bagatelizować nie można.
Jak w takim razie mógłby, według Pani, wyglądać akcjonariat tego banku po prywatyzacji?
Można sobie wyobrazić, że ten akcjonariat byłby na tyle rozproszony, żeby żaden z akcjonariuszy nie uzyskał istotnej przewagi. Myślę, że jakąś szansą dla banku mogą być fundusze emerytalne. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że te, które się liczą, są zarządzane przez spółki z kapitałem zagranicznym, ale ja bym się tego nie obawiała, ponieważ mimo że one mają zagranicznych inwestorów to jednak interes widzą tu, na rynku polskim i nie widzę możliwości, aby mogły działać w sprzeczności z interesem tego rynku.
A jak duży pakiet akcji i jak duży wpływ na bank powinien zachować skarb państwa?
Mając na uwadze doświadczenia połowicznej prywatyzacji BPH, będę usiłowała przekonać decydentów, żeby od razu sprywatyzować bank w całości, to znaczy, żeby udział skarbu państwa pozostał nieduży. Uważam, że skarb państwa z wielu powodów nie jest dobrym właścicielem i wobec tego nie powinien odgrywać istotnej roli w akcjonariacie.
Prywatyzacja bez udziału strategicznego inwestora ogranicza możliwości pozyskania kapitału...
Mam tego świadomość i to jest kolejne wyzwanie, które stoi przed zarządem. Ale żeby opracować koncepcję dokapitalizowania, musimy wiedzieć, jaki będzie ostateczny sposób rozwiązania problemu starego portfela kredytów mieszkaniowych. Jeżeli okaże się on naprawdę korzystny dla banku, to może nie będzie w pierwszych latach aż tak palącego problemu braku kapitału. Poza tym można sobie wyobrazić również i taką sytuację, że część dochodów z prywatyzacji PKO BP pozostanie w tym banku. Będzie to trudne w sytuacji ogromnych potrzeb finansowych państwa, ale nie jest niemożliwe.
A kiedy najwcześniej może dojść do prywatyzacji banku? Pod koniec 2001 r.?
Może wcześniej, być może udałoby się to zrobić w połowie 2001 r., to zależy od wielu czynników. Są pewne reżimy proceduralne, których się też nie przeskoczy, choćby przeprowadzenie przetargu na wybór doradcy.
PKO BP zatrudnia 40 tysięcy osób i dość powszechna jest opinia, że jest w nim znaczny przerost zatrudnienia. Ile osób powinien, pani zdaniem, zatrudniać bank tej wielkości?
Nawet gdybym znała odpowiedź na to pytanie, byłabym nieodpowiedzialna udzielając odpowiedzi. Ale i tak przedwczesne byłoby spekulowanie na ten temat, dopóki bank nie zostanie w pełni zinformatyzowany, a wykonywane czynności zautomatyzowane. Przy tej liczbie klientów wdrożenie zautomatyzowanego systemu obsługi masowych operacji i czynności powinno od razu wyzwolić efekt skali zarówno po stronie kosztów - właśnie w postaci prostych rezerw w zatrudnieniu - ale także dzięki istotnemu spadkowi kosztu jednostkowego operacji. Obecnie jesteśmy na końcowym etapie wyboru dostawcy systemu informatycznego. Wykonujemy 700 mln operacji rocznie i jeśli one nie są wystandaryzowane i zautomatyzowane, to koszt ich wykonania jest ogromny.
Rozmawiał Waldemar Grzegorczyk | PKO BP jest obecnie niekwestionowanym numerem jeden na rynku, szczególnie jeśli chodzi o bankowość detaliczną, czyli segment obecnie najbardziej atrakcyjny. Bank od trzech lat utrzymuje udział w granicach 18 proc. w bardzo dynamicznie rozwijającym się rynku. Nie mogę powiedzieć, co będziemy robić, aby ten udział utrzymać, bo wiadomo, że konkurencja nie śpi. Najmocniejszą stroną jest rzesza klientów. Drugim atutem banku jest jego sieć. Jedną z podstawowych słabości jest relatywnie niski kapitał.
Przy tak rozległej sieci droga pomiędzy wypracowaniem koncepcji a jej realizacją w najodleglejszych placówkach jest bardzo długa. Aby klienci odczuli, że dobre pomysły są realizowane, musi minąć jakiś czas. Będziemy się starali zaktywizować sprzedaż oferty, która moim zdaniem jest naprawdę ciekawa.
Podejmując decyzję o objęciu stanowiska znałam sytuację. Sądzę, że nie będziemy wchodzili sobie w drogę z panem Andrzejem Topińskim, a na samym początku taki układ będzie korzystny dla banku. Mam świadomość, że na co dzień może być trudno to realizować i nie wykluczam, że może dochodzić do jakichś dyskusji, ale w ostatecznym rozrachunku pewnie będziemy dogadywali się tak, żeby bank tego nie odczuł.
W przypadku BPH, pierwszy etap prywatyzacji był fatalny z wielu powodów, w tym niezależnych od ówczesnych decydentów. W PKO BP mamy szansę wypracowania unikalnej koncepcji prywatyzacyjnej i jest to prawdziwe wyzwanie intelektualne i realizacyjne. Ponieważ jest to jeden z ostatnich prywatyzowanych banków, można wykorzystać zebrane doświadczenia i nie popełnić wcześniejszych błędów. Mając na uwadze doświadczenia połowicznej prywatyzacji BPH, będę usiłowała przekonać decydentów, żeby od razu sprywatyzować bank w całości, to znaczy, żeby udział skarbu państwa pozostał nieduży. być może udałoby się to zrobić w połowie 2001 r., to zależy od wielu czynników. |
TRANSFORMACJA
Z upadkiem ustroju nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej i kulturowej wspólnoty oraz zanikanie odpowiedzialności za państwo
Bilans pierwszej dekady
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
ANDRZEJ KOJDER
Nie sposób przewidzieć w szczegółach modelu państwa i gospodarki, jaki wyłoni się po zakończeniu transformacji. Ale na pewno Polska będzie państwem o ustabilizowanym ustroju demokratycznym, z przewagą parlamentu nad innymi organami władzy, z gospodarką rynkową i z umiarkowanym uczestnictwem obywateli w życiu politycznym, w którym dominować będą trzy, cztery partie. Transformacja, podobnie jak kryzys czy rewolucja, nie może trwać bez końca. W pewnym momencie nie tyle dobiegnie kresu, ile zacznie być widziana przez socjologów i politologów jako zjawisko zakończone, minione, przeszłe.
Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Zmienił się status Polski na mapie świata: przestaliśmy być prowincją imperium. Staliśmy się peryferium Europy z szansami na rychłe, pełne członkostwo w elicie państw Unii Europejskiej. Niektóre przemiany pierwszej dekady są zgodne z kierunkiem dotychczasowego rozwoju państw unijnych, i przybliżają spełnienie naszych europejskich aspiracji. Inne - wraz ze stabilizacją części struktur poprzedniego ustroju - aspiracje te wyraźnie osłabiają i opóźniają ich realizację.
Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne tyleż z punktu widzenia wewnątrzkrajowego, co i międzynarodowego, przede wszystkim unijnego.
- Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. Od 1994 roku roczny wzrost produktu krajowego brutto wynosi około 6 procent. Przewiduje się, że wzrost ten utrzyma się na tym poziomie w najbliższych latach, co będzie m.in. powodowało zmniejszanie się bezrobocia.
- W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Zmniejsza się obszar własności państwowej, poszerza się natomiast sfera własności prywatnej.
- Stabilizują się nowe zawody (w dziedzinie konsultingu, marketingu, bankowości, public relations itp.), różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom.
- Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Rodzaj, ilość i jakość konsumowanych dóbr jest nie tylko wskaźnikiem pozycji społecznej, lecz także służy ludziom do samookreślania się i budowania własnej tożsamości.
- Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Nowej elicie służy taka reklama, która nie tyle informuje o towarach wprowadzanych na rynek i ich zaletach, ile przekonuje potencjalnych konsumentów, że ten kto nie ma pewnych produktów, przestaje być człowiekiem pełnowartościowym, godnym zaufania i z przyszłością.
- Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Elektorat większości partii politycznych nie pokrywa się z podziałami społecznymi.
- Zmienia się koncepcja polskości. To, co "polskie", przestaje być kategorią etniczną, staje się polityczną. Cudzoziemcy są dla Polaków coraz bardziej swojscy. Wśród przybyszów z byłego ZSRR nie odróżnia się etnicznych Rosjan, nazywa się ich "Ruskimi", choć w rzeczywistości są to także Ukraińcy, Białorusini, Litwini lub Gruzini. Badanie Demoskopu z maja 1997 roku ujawniło, że ponad połowa Polaków (53 procent) uważa, iż ludziom prześladowanym w swoim kraju z powodów politycznych, rasowych czy religijnych, należy umożliwić zamieszkanie w Polsce. Za osiedleniem się cudzoziemców w Polsce są przede wszystkim ludzie do 29. roku życia, z wykształceniem co najmniej średnim. Pozytywny stosunek do cudzoziemców wyraźnie zwiększa się wraz z obyciem w świecie.
Do zjawisk szczególnie niekorzystnych - zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i ze względu na reperkusje międzynarodowe - należy zaliczyć:
- Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. Około 10 procent społeczeństwa dotknęła różnego typu marginalizacja. Najdotkliwiej jej skutki odczuli robotnicy wykwalifikowani, których liczba zmniejszyła się w ciągu dekady o jedną trzecią. Wprawdzie część dawnych robotników wykwalifikowanych sprywatyzowała się, ale jeszcze większa część "zmarginalizowała się".
- Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. Co piąty Polak pracuje na roli, a w zachodniej Europie co dwudziesty - trzydziesty obywatel. Ponad połowa z 4 milionów gospodarstw nie ma wodociągów, 80 procent nie ma telefonów. Sprzęt rolniczy jest przestarzały, pola rozdrobnione. Tylko 50 tysięcy rolników uprawia więcej niż 5 hektarów.
- Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. Polaków nie łączą wspólne cele kulturowe. Tylko w sytuacjach zagrożenia Polacy skłaniają się do solidarnych działań zbiorowych.
- Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. Niedostatek mieszkań hamuje ruchliwość społeczną - zwłaszcza w grupie inteligencji o specjalistycznych kwalifikacjach.
- Polacy nie są dostatecznie wykształceni. 11 - 16 procent Polaków lokuje się w dolnym poziomie alfabetyzacji, tj. umiejętności pisania i czytania. Ludzi z wyższym wykształceniem jest w Polsce mniej niż 10 procent; w krajach Unii Europejskiej 30 procent. Wykształcenie absolwentów szkół wyższych jest coraz gorsze. Żeby osiągnąć w dziedzinie oświaty wskaźniki Unii Europejskiej, trzeba by kształcić na poziomie szkoły średniej 35 procent młodzieży. Wszystko wskazuje, że nie nastąpi to prędko. W Polsce dokonuje się "dziedziczenie" (odtwarzanie) wykształcenia, zwłaszcza w niższych kręgach społeczeństwa. W 1997 roku badania ujawniły, że 71 procent dzieci ojców z wykształceniem podstawowym uzyskuje co najwyżej wykształcenie zasadnicze zawodowe.
- Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. To oni propagują innowacje, wprowadzają i upowszechniają nowe technologie, nowe style działania itp. W krajach Unii Europejskiej do klasy średniej należy około 36 procent społeczeństwa, w Polsce trzy-, czterokrotnie mniej. Przy dotychczasowych nakładach na edukację, znacznie poniżej 1 procentu dochodu narodowego brutto, doścignięcie zachodniej Europy w liczebności klasy średniej będzie trwało wiele lat, a przecież świat nie stoi w miejscu.
- Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Jedni chcą zachowania jak największej niezależności gospodarczej i pozostawienia całej własności w polskich rękach (choć nie bardzo wiadomo, czyje ręce są "polskie"), inni postulują jak najpełniejsze włączenie się do Wspólnot Europejskich, włącznie ze swobodnym kupowaniem polskiej własności przez cudzoziemców.
Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie, które jednak dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej nie mają większego znaczenia.
- Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. Jedni za tę samą pracę zarabiają bardzo dużo, inni bardzo mało. Niektóre tradycyjne zasoby finansowe Polaków, jak oszczędności dewizowe, zdewaluowały się, lecz pojawiły się nowe, na przykład odzyskane domy. Wolny rynek stworzył możliwości szybkiego zdobycia dużego kapitału - zarówno w sposób dozwolony prawem, jak i nielegalny. Wydatne poszerzenie się tzw. szarej strefy sprzyja postępującemu rozwarstwieniu majątkowemu polskiego społeczeństwa.
- Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. Jej obraz w publicznej dyskusji i w społecznej świadomości Polaków podlega ciągłej reinterpretacji i nie ma wyraźnych, powszechnie przypisywanych mu znamion i rysów swoistych.
- Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Przejawem emancypacji ciała jest manifestowane prawo do swobodnego nim dysponowania. Takie jest tło - mówiąc w skrócie - ekspansji agencji towarzyskich ("towarem" są przyjemności ciała), prostytucji, pornografii, dietetyki oraz wydatne ożywienie dyskusji na temat kontroli urodzin.
Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo.
Wyrazem więzi społecznej jest poczucie bliskości i swojskości, wspólne interesy i dążenia, identyfikowanie się ze środowiskiem i konformizm wobec norm, które w nim obowiązują. Mówiąc "my", wskazujemy na krąg ludzi, do których mamy zaufanie, czujemy się wobec nich lojalni i gotowi jesteśmy solidarnie z nimi działać.
Wraz z upadkiem głównych instytucji dawnego ustroju i legitymizujących go autorytetów (nawet jeśli rachitycznych i sztucznie kreowanych) nastąpiła destrukcja dawnych form więzi społecznej, które ożywiała opozycja "my" (społeczeństwo) - "oni" (władza). Krach struktur realnego socjalizmu i szybkie, na oczach społeczeństwa, przystosowanie się nomenklatury do nowych warunków ustrojowych, wytworzyły swoistą próżnię normatywną i stan rozchwiania wartości. Miejsce osłabionego zaufania zajmuje cynizm, manipulacja zastępuje lojalność, a niewiara w powodzenie solidarnych działań owocuje obojętnością. Areną nieobyczajności, bezkarności, braku obywatelskiej odpowiedzialności staje się świat większej (państwowej) i mniejszej (samorządowej) polityki. To stamtąd płyną sygnały, że nie istnieją niezbywalne powinności, że niemal wszystko jest dozwolone, że egoizm, prywata czy kłamstwo, to pojęcia względne. To utrudnia kształtowanie się społeczeństwa obywatelskiego, upowszechnianie się postaw prospołecznych i respektu dla prawa.
Mimo nasilenia się destruktywnych tendencji liczne grupy (m.in. w towarzystwa naukowe, wspólnoty religijne, ruchy ekologiczne) afirmują wartości ideowe i usiłują bezinteresownie, według społecznikowskich wzorców, angażować się w sprawy publiczne. Prawość, rzetelność, sumienność, hart ducha i odwaga cywilna dla nich nie trącą staroświecką stęchlizną i ciągle coś konkretnego znaczą. Narasta też moralny sprzeciw wobec brutalnych zbrodni, okrucieństwa i bezwzględności. Zjawisko to poświadcza twierdzenie Emila Durkheima, że "zbrodnia budzi sumienia". Nowe technologie porozumiewania się ludzi: "wspólnoty wirtualne", internetowe grupy dyskusyjne, poczta elektroniczna i sieć komputerowa, ludzi raczej łączą, niż dzielą, i pozwalają na uczuciowe identyfikowanie się z innymi.
Zmiany w postawach Polaków nie wpływają w znaczniejszym stopniu na strukturę społeczną. Większość dzieci "dziedziczy" pozycję (i z reguły wykształcenie) rodziców. Dzieci rolników pozostają rolnikami, robotników - robotnikami, inteligentów - inteligentami itd. Oznacza to, że struktura społeczna pozostaje stabilna i nie otwarta na tyle, by awans społeczny był tylko sprawą osobistych zdolności i tzw. siły uczciwego przebicia się.
W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. Negatywy nie przeważają nad pozytywami. Powodów do optymizmu jest chyba tyle samo co powodów do obaw, że w przyszłym stuleciu Polsce i Polakom nadal częściej będzie pod górkę niż z górki.
Autor jest prof. dr. hab. w Katedrze Socjologii Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy. | Wątpliwości nie budzi teza, że po roku 1989 rozpoczął się nowy okres w dziejach Polski i Polaków. Przegląd przeobrażeń zacznę od wyliczenia tych dziedzin, które są dla Polski i Polaków korzystne. Wśród krajów postkomunistycznych Polska ma najdynamiczniej rozwijającą się gospodarkę. W wyniku prywatyzacji i reprywatyzacji zmieniają się stosunki własnościowe. Stabilizują się nowe zawody, różnicują się także wyraźnie wymagania stawiane pracownikom. Wzrasta gospodarcze i społeczne znaczenie konsumpcji. Tworzy się nowa elita dużych pieniędzy i dużych wpływów nie tylko w gospodarce, ale także w administracji i polityce. Pragnienia i gusty tej elity zaspokajają producenci ekskluzywnych dóbr i dostawcy specjalnych usług. Sympatie polityczne i preferencje wyborcze są tylko w części uzależnione od dochodów i miejsca zajmowanego w strukturze społecznej. Zmienia się koncepcja polskości. Do zjawisk szczególnie niekorzystnych należy zaliczyć:- Powstanie licznej warstwy (podklasy) bezrobotnych i ludzi marginesu społecznego. - Polska wieś nie tylko w niewielkim stopniu uczestniczy w rozwoju gospodarczym, ale jakby zastygła w dziewiętnastowiecznym kształcie. - Nie ukształtowała się żadna, względnie powszechna w polskim społeczeństwie hierarchia wartości. - Utrwaliły się dawne układy interesów, powiązania biznesowe i finansowe oraz zależności służbowe. - Polacy nie są dostatecznie wykształceni. - Brakuje klasy średniej: ludzi wolnych zawodów, menedżerów i pracowników biurowych o wysokich kwalifikacjach. Wizerunkowi Polski nie służą zaciekłe spory o nasze przyszłe usytuowanie w strukturach międzynarodowych. Pod koniec dekady zmian ustrojowych występują w Polsce również zjawiska oceniane przez jednych pozytywnie, przez innych negatywnie.- Wyraźny wzrost rozpiętości dochodów z pracy. - Specyficznym, pozafinansowym przejawem nowego rozwarstwienia jest spór o niedawną, peerelowską przeszłość. - Wśród odzyskanych sfer wolności poczesne miejsce zajęła cielesność i seks. Jakąkolwiek przykładać by miarę do polskich przemian, politycznych, gospodarczych, moralnych i innych, nie ulega wątpliwości, że towarzyszy im osłabienie więzi społecznej, erozja poczucia kulturowej wspólnoty i zanikanie odpowiedzialności za państwo.
W bilansie pierwszej dekady III Rzeczypospolitej Polskiej trudno dopatrzyć się nadwyżki osiągnięć, ale nie ma też manka. |
RYNEK PRACY
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne
Dożywocie z bezrobociem
ALEKSANDRA FANDREJEWSKA
Rozmowy z byłymi pracownikami pegeerów bywają podobne. - Mogę wszystko robić - zapewnia bezrobotny. - Prowadzi pan samochód? - Nie. - Jaki ma pan wyuczony zawód? - Nie mam. - To co pan umie robić? - Wszystko - odpowiada niewzruszenie i jest tego pewien, w pegeerze był od wszystkiego, bo tak się pracowało: w polu, w oborze i dookoła obejścia.
W niektórych gminach województwa koszalińskiego bez pracy jest oficjalnie co trzeci mieszkaniec. "Oficjalnie" dlatego, że specjaliści szacują, iż w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie. Pracą na roli zajmuje się cała rodzina, choć nie jest to potrzebne. Dorosłe dzieci nie wyjeżdżają z domu, bo nie znajdują zatrudnienia. Chyba że za zachodnią granicą. W Niemczech pracują w gospodarstwach rolnych jako sezonowi robotnicy. Jedni jadą dzięki informacjom uzyskanym "pocztą pantoflową" - tych jest więcej. Inni korzystają z legalnego zatrudnienia, w którym pośredniczy Wojewódzki Urząd Pracy. Są wsie (szczególnie na południu i w środku Koszalińskiego), w których na kilkadziesiąt, kilkaset dorosłych mieszkańców stałą pracę ma kilkanaście osób.
"Bezrobotni na wsi to ludzie o zawodach rolniczych (dojarz, traktorzysta), których charakteryzuje bardzo niski poziom wykształcenia i kwalifikacji zawodowych - około 80 procent bezrobotnych ma wykształcenie zawodowe lub podstawowe, nawet niepełne podstawowe. Charakteryzuje ich bardzo niski poziom aktywności zawodowej, brak chęci do zmiany kwalifikacji, niechęć do szkoleń i przekwalifikowania" - napisali koszalińscy eksperci. Przygotowali wnioski dotyczące bezrobocia na wsiach w województwie. Na początku kwietnia przy "koszalińskim okrągłym stole" po raz drugi spotkali się przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz kilkudziesięciu ekspertów. Dyskutowali "w sprawie ograniczenia i łagodzenia skutków bezrobocia".
- Oczekuję odpowiedzi na trzy pytania: w jakim kierunku iść, z kim współpracować oraz kogo uznać za mało angażującego się, a kto jest lokomotywą w przeciwdziałaniu bezrobociu - rozpoczął Jerzy Mokrzycki, wojewoda koszaliński.
Zapisano 59 wniosków, przez pięć miesięcy (od listopada) formułowano je w grupach roboczych.
Koszalińskie jest na jedenastym, dwunastym miejscu pod względem liczby bezrobotnych. Znacznie wyżej usytuowało się w rankingu stopy bezrobocia - na trzecim miejscu ze stopą bezrobocia ponad 24 procent.
Zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. Pięćdziesiąt dwa tysiące ma etaty w różnych przedsiębiorstwach, a ponad 90 tysięcy mieszkańców pobiera emerytury i renty. Średnie zarobki są o około 18 procent niższe od przeciętnych w kraju. Kilkanaście tysięcy mieszkańców nadmorskich miejscowości "zarabia na turystach". Dochód, jaki uzyskują w czerwcu - sierpniu, musi im wystarczyć na cały rok.
Co trzeci bezrobotny nie pracuje dłużej niż rok. - Cztery lata temu co drugi bezrobotny nie był zatrudniony przez ponad 12 miesięcy - tłumaczy Bronisław Janik, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy.
Rynek pracy w rejonach, w których przez czterdzieści, trzydzieści lat państwowe gospodarstwa rolne były jedynymi przedsiębiorstwami, jest podobny w całym kraju. Większość byłych pracowników ma niskie kwalifikacje, przyzwyczajona jest do pracy nakładczej. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza. Część ziemi leży odłogiem. Niewielu byłych pracowników PGR dzierżawi gospodarstwa rolne. W Koszalińskiem jest ich dosłownie kilkoro. W Wojewódzkim Urzędzie Pracy wymieniają bezbłędnie z pamięci nazwiska i adresy dwóch rodzin. W województwie ponad 30 procent gruntów ornych to odłogi i ugory.
Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych. Od czterech lat rejony Koszalińskiego zaliczane są do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym.
Doświadczenia, nie tylko koszalińskie, pokazują, że metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. Pełnią bardziej funkcję socjalną, niż pomagają znaleźć stałe miejsce pracy: - Są niewystarczające - poprawia Anna Truszkowska z Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej.
Koszalińskie zaliczone jest do regionów zagrożonych szczególnie wysokim bezrobociem strukturalnym od czasu skonstruowania listy: - Wszędzie tam, gdzie była wysoka stopa bezrobocia, ale istniał przemysł, spadło ono wyraźnie - tłumaczy Anna Truszkowska. - Nie dzieje się tak w regionach, w których do początku lat dziewięćdziesiątych jedynymi przedsiębiorstwami były pegeery i spółdzielnie kółek rolniczych. Tam, tak jest w Koszalińskiem, bezrobocie zahamowano.
W ciągu czterech lat liczba ludzi bez pracy zmalała o blisko 18 tysięcy. Mimo to województwo nadal znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia.
Na rynku pracy operuje się pojęciem "stopa bezrobocia": stosunku osób zarejestrowanych w pośredniakach do wszystkich aktywnych zawodowo. Nie w pełni odzwierciedla to faktyczną liczbę bezrobotnych: - Potocznie mówimy, że najwięcej bezrobotnych jest w Koszalińskiem, Słupskiem, Suwalskiem i Wałbrzyskiem. Tam jest najwyższa stopa bezrobocia. Najwięcej jednak bezrobotnych jest gdzie indziej, na południu kraju, na przykład w Katowickiem - powiedział Marek Góra, ekspert współpracujący z Instytutem Spraw Publicznych, wicedyrektor biura pełnomocnika rządu do sprawy reformy zabezpieczenia społecznego.
Wiceminister Maciej Manicki przyznał, że korzystanie z pojęcia "stopa bezrobocia" nie odpowiada rzeczywistej liczbie ludzi bez pracy. Odzwierciedla natomiast faktyczne problemy zatrudnieniowe: - Jeśli w Warszawie bez pracy jest około 5 procent mieszkańców, to jest ich prawie tyle samo co w Koszalińskiem. Ale za to jakże więcej mają możliwości znalezienia pracy, ilu w mieście istnieje pracodawców, a ilu na terenach po pegeerach? Nie można tych liczb i zjawisk ze sobą porównywać.
Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" utwierdzała Jerzego Mokrzyckiego w przekonaniu, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Innego zdania był tylko Waldemar Łukiewski, wójt Tychowa: - Przemysł, przemysł i jeszcze raz przemysł może postawić województwo na nogi. Tylko on może stworzyć szybko stałe miejsca pracy. Rolnictwo i turystyka nam tego nie zapewnią. Potrzebujemy specjalnego programu rządowego, takiego jak w latach 1950 - 1980. Ówczesny rozwój zawdzięczaliśmy jedynie odpowiedniej polityce państwa, któremu zależało na zagospodarowaniu ziem odzyskanych. Naszych problemów nie rozwiążemy środkami lokalnymi - motywował wójt, prawnik, niegdyś naczelnik gminy.
Jego gmina wytypowana została (zabiegali o to) do specjalnego pilotażowego (w każdym województwie jedna "rolnicza gmina") programu przeciwdziałania bezrobociu na wsi, który działa pod auspicjami Ministerstwa Rolnictwa: - Rada Ministrów nie zdecydowała się, by programowi nadać rządową rangę - żałuje Waldemar Łukiewski. W gminie bez pracy jest co trzeci dorosły mieszkaniec. Waldemar Łukiewski jest nie tylko szefem gminnego samorządu, jest menedżerem na miarę potrzeb gminy. Dąży do stworzenia trzystu stałych miejsc pracy. Obecnie zatrudnienie znalazło już 230 osób. W Tychowie istnieje nowoczesna przetwórnia mleka, wytwórnia serów oraz zainwestowała firma przetwórstwa ryb. Trzecie nowe przedsiębiorstwo istnieje w miejscowości Doble - "Polfish" z niemieckim inwestorem.
Wójt prowadzi bogatą korespondencję z różnymi pracodawcami. Zachęca do inwestowania. Gmina zapewnia odpowiednią infrastrukturę komunalną - w tym roku chcą zbudować nową oczyszczalnię ścieków i wspólnie z Telekomunikacją rozbudować linię telefoniczną. Skorzysta z tego trzystu nowych abonentów w gminie. Gotowa jest kanalizacja sanitarna, muszą jeszcze w całej gminie zainstalować gaz. Korzystają przede wszystkim ze wsparcia z wojewódzkiej Agencji Restrukturyzacji.
W innych gminach (Borne Sulimowo, Białogard, Kołobrzeg, Świdwin, Szczecinek, Drawsko Pomorskie) rejonowe urzędy pracy stworzyły i realizują programy specjalne przeciwdziałania bezrobociu. Rada Gminy Świdwin postulowała na spotkaniu "okrągłego stołu" zrezygnowanie z wymagania od bezrobotnych, by pracowali co najmniej 365 dni w ciągu 18 miesięcy, zanim uzyskają zasiłek.
W ubiegłym roku w Koszalińskiem zaproponowano około 24 tysięcy miejsc pracy. Dziesięć tysięcy propozycji dotyczyło zatrudnienia tymczasowego, interwencyjnego (wspomaganego z pieniędzy publicznych, z Funduszu Pracy). Przy pracach interwencyjnych zatrudniono 6700 osób, przy robotach publicznych pracowało 3370 osób. Ponad 450 bezrobotnym udzielono pożyczek z Funduszu Pracy, by mogli rozpocząć działalność gospodarczą.
W Koszalińskiem przeszkolono 2800 bezrobotnych.
Tej wiosny około dwóch tysięcy bezrobotnych z Koszalińskiego i sąsiedniego Słupskiego będzie sadziło lasy.
- Jeśli nie ma inwestorów, nowych pracodawców, to organizujemy prace interwencyjne i roboty publiczne - tłumaczy Bronisław Janik. Zwykle po ich zakończeniu zaledwie kilka procent zatrudnionych uzyskuje stałe zatrudnienie, jednak te formy "wspierania bezrobotnych" są ważne też z innych powodów. W gminach powoli powstaje infrastruktura: - Potencjalnego pracodawcę interesuje przede wszystkim, czy jest oczyszczalnia ścieków, kanalizacja i jakie jest połączenie ze światem - twierdzi Waldemar Łukiewski.
Przedsiębiorcy z lekkim uśmiechem słuchają o ulgach podatkowych, jakie mogą zaproponować samorządy gminne. Rozpatrują je przy lokalizacji inwestycji w dalekiej kolejności.
Na kwietniowym spotkaniu w sprawie bezrobocia w Koszalinie zastanawiano się nad stworzeniem wokół miasta specjalnej strefy ekonomicznej, tak jak w Łodzi czy Wałbrzychu. Uważają, że zwolnienia i ulgi z podatku dochodowego, jakie rząd zaproponował dla specjalnych stref, są zachętą dla przedsiębiorców.
Byli także zgodni co do tego, że słusznie koszaliński kurator Stanisław Polańczyk dba o rozwój szkół ogólnokształcących. - Coraz więcej młodzieży powinno się uczyć w liceach, jak najmniej w szkołach zawodowych. Ludzie po ogólniakach są bardziej podatni na przekwalifikowanie - potwierdzali mówcy. Narzekali na stopień zagmatwania przepisów. Postulowali poprawę "niezrozumiałego, nieczytelnego, nierzadko zbyt rygorystycznego" prawa. Proponowali, by całe województwo objąć siecią ośrodków informacji biznesowej, a w każdym urzędzie gminy zatrudnić specjalistę do spraw przedsiębiorczości, który początkującym przedsiębiorcom powie, gdzie i co mają załatwić, pomoże w sporządzeniu biznesplanów, wypełni wniosek do agend Unii Europejskiej. Radzili tworzyć instytucje poręczeń kredytowych, które pozwolą przedsiębiorcom i rolnikom zaciągać pożyczki na rozwój firm i gospodarstw rolnych.
Wicewojewoda koszaliński Bolesław Kilian podpowiadał szefowi: - Za dużo kopania rowów i układania chodników. Inwestujmy. A niektóre zakłady adoptujmy... Na czym owa adopcja zakładów miałaby polegać, tego wicewojewoda nie wyjaśnił. Proponowano, by nie znikały rzemieślnicze profesje garncarzy i kowali artystycznych. - Tylko komu mieliby sprzedawać swoje wyroby? - zapytał ktoś scenicznym szeptem.
Uznano, iż sojusznikami wojewody powinny być samorządy gospodarcze (Koszalińska Izba Przemysłowo-Handlowa, Koszalińska Izba Rolna, cechy rzemiosł różnych, związki kupców). One mogą zadbać o dostęp przedsiębiorców do doradztwa finansowego i podatkowego. Z nimi można tworzyć plany i programy szkoleń tak dla przedsiębiorców, jak i bezrobotnych, których firmy mogłyby zatrudnić. Mogłyby organizować cykliczne spotkania z przedstawicielami urzędów skarbowych, ZUS, Inspekcji Pracy. Wreszcie - razem z samorządami - można pokusić się o organizację lokalnych wystaw i targów, wydawanie katalogów, informatorów i folderów promujących miasta i produkty w nich wytwarzane.
I choć w Koszalinie zastanawiano się nad lokalnymi rozwiązaniami, rozmówcy zwrócili uwagę, że 45-procentowa składka na ZUS powoduje zawyżanie kosztów pracy. Niektórzy chcieliby, aby zakład pracy nie musiał płacić wynagrodzenia pracownikom przez pierwszych 35 dni choroby. Za niski jest dodatek szkoleniowy dla bezrobotnych i stypendium dla absolwentów na stażu pracy.
Bezrobotni niechętnie zmieniają miejsce zamieszkania i przyzwyczajenia.
W ostatnich latach synonimem biedy jest robienie zakupów "na kredyt", wpisywanie długów do specjalnego sklepowego zeszytu. Sprzedawczyni w Tychowie na pytanie, czy kredytuje zakupy, odpowiedziała: - Oczywiście, każdy kiedyś musi kupić pół litra.
Niewielkim zainteresowaniem (i to w całym kraju) cieszy się propozycja, by osoby bez pracy zamieszkałe w rejonach szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem szukały zatrudnienia poza domem. Mogą wtedy otrzymać zwrot kosztu mieszkania w nowym miejscu. Wiceminister Maciej Manicki zastanawia się, dlaczego organizacje pozarządowe nie wykorzystują możliwości zapisanej w ostatniej noweli ustawy o zatrudnieniu i przeciwdziałaniu bezrobociu: nie organizują robót publicznych!?
Według Marka Góry tylko co trzeci, co czwarty bezrobotny szuka pracy. Jeden z wójtów w Koszalińskiem prosił, by nie ujawniać jego poglądów. Dla części bezrobotnych pozostawanie bez pracy jest stylem życia. Przyzwyczaili się, że otrzymają zasiłek z urzędu pracy, potem wesprze ich pomoc socjalna, potem przez jakiś czas popracują (legalnie lub nie) i znowu zasiłek. Opowiedział o tym, jak jednemu mieszkańcowi popegeerowskiej wsi, który wydzierżawił ziemię, ktoś podpalił zboże na polu. Ów dzierżawca skarżył się, że najprawdopodobniej zrobili to sąsiedzi.
Andrzej Piłat, prezes Krajowego Urzędu Pracy, spuentował plenarną dyskusję w Koszalinie: - Pytał mnie kiedyś jeden dziennikarz: Panie Piłat, za ile lat chcecie zlikwidować bezrobocie? Nigdy, bo zlikwidować bezrobocie to znaczy zlikwidować ten ustrój - odpowiedziałem.
współpraca Jolanta Stempowska - "Głos Pomorza" | Metody przeciwdziałania bezrobociu na terenach popegeerowskich nie są skuteczne. W niektórych gminach województwa koszalińskiego oficjalnie bez pracy jest co trzeci mieszkaniec. W rzeczywistości w wielu indywidualnych gospodarstwach rolnych istnieje utajone bezrobocie.Na początku kwietnia odbyło się w Koszalinie spotkanie, na którym przedstawiciele administracji samorządowej, służb wojewody, pracodawcy, związkowcy oraz eksperci dyskutowali o ograniczaniu i łagodzeniu skutków bezrobocia.
W Koszalińskiem zarejestrowanych jest około 54 tysięcy bezrobotnych. We wsiach nie ma rozwiniętych usług, zamiera handel i działalność gospodarcza, ponad 30 procent gruntów ornych to odłogi i ugory. Mieszkańcy wsi stanowią ponad 45 procent wszystkich bezrobotnych.Województwo koszalińskie zaliczane jest do szczególnie zagrożonych wysokim bezrobociem strukturalnym - znajduje się na czele rankingu stopy bezrobocia, choć bezrobocie zmalało tam o 18 procent. Większość uczestników "koszalińskiego okrągłego stołu" twierdziała, że w województwie powinno się rozwijać rolnictwo, przetwórstwo rolno-spożywcze, turystyka i usługi. Nieliczni - że tylko przemysł może stworzyć szybko stałe miejsca pracy oraz że region potrzebuje specjalnego programu rządowego. Na spotkaniu zastanawiano się też nad stworzeniem wokół Koszalina specjalnej strefy ekonomicznej. Wyrażono też potrzebę zmiany przepisów, objęcia województwa siecią ośrodków informacji biznesowej oraz współpracy z samorządami gospodarczymi. |
RYZYKO FINANSOWE
Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa
Nie tak drogo, jak się wydaje
Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna.
Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei.
Jak skalkulować
Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy.
- Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy.
Drogo, ale może być drożej
Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei.
- Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości.
- Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy.
Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych.
Bolesne skutki
O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji.
- To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem.
Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje.
Kogo każe rynek
Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase.
Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza.
Danuta Walewska
- Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych. | Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko Powinny robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna. zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest tańsze, niż to może się wydawać. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres zabezpieczamy. Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku. czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji. Chase jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych na rynku złotowym. |
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat
Powrót królowej Egiptu
KRZYSZTOF KOWALSKI
W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut.
Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata.
Zaproszenie w 1960 roku
Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni.
W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin.
Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów.
Czerwona barwa
Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem".
Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu.
Przeróbki i rozbiórka
W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut.
Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. -
W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze.
Sukces polskiej archeologii
Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu:
W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii.
Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki.
Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari.
Zwieńczenie ciężkiej pracy
Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego:
Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo.
Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii.
Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik.
Nowe, nieznane wizerunki
Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu:
Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony.
Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów. | W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk w 1960 roku. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii. |
UE - POLSKA
Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników
Europaradoksy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JANUSZ A. MAJCHEREK
Po nadspodziewanie ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego komisarze i funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks i przejaw zagubienia w poczynaniach unijnych władz.
Polityka i logika
W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Niektórzy obserwatorzy i komentatorzy skłonni byli tym tłumaczyć przesadną, ich zdaniem, kontrakcję zastosowaną w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów, przy obojętności na współrządzenie innymi krajami UE przez partie komunistyczne. Okazuje się jednak, że europejska lewica czuje potrzebę podjęcia z prawicowymi populistami rywalizacji w ochronie narodowych interesów przed "obcymi".
To paradoks, ale niekoniecznie zaskakujący. Niemiecka SPD rozpoczęła rządy z zielonymi od deklaracji "większego realizmu" w polityce poszerzania UE, co wywołało w Polsce poważne zaniepokojenie. Obecnie duńscy socjaldemokraci forsują ustawodawstwo antyimigracyjne przekraczające postulaty Haidera. Gaullista Jacques Chirac czy chadek Helmut Kohl mogli śmiało obiecywać Polakom przyłączenie do UE w 2000 r. nie tylko dlatego, że nic ich to nie kosztowało, ale ponieważ niczym nie groziło - ich akurat nie podejrzewano, że mogą niedostatecznie uwzględniać narodowe interesy swych państw. Socjaldemokraci i socjaliści najwyraźniej boją się, że takie zarzuty mogą im być postawione; czynią więc gesty mające je oddalić. Organizując bojkot rządu z udziałem ksenofobów w Austrii, chcą jednocześnie uniknąć narażania się ksenofobom w swoich własnych krajach.
Co to ma wspólnego z zamysłami ojców-założycieli europejskiej wspólnoty i jej deklarowanymi ideałami? Najpierw trzeba by ustalić, co to ma wspólnego z elementarną logiką.
Kto jest lepszym demokratą
Komisarz i przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą i nie mogą lekceważyć, a tym bardziej prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE.
Wygląda na to, że frustracje kilku milionów obywateli jednego z najbogatszych państw Unii, zaniepokojonych domniemaną perspektywą podzielenia się swoim dobrobytem z nowymi krajami członkowskimi, są dla niektórych członków władz UE ważniejsze niż frustracja 40 milionów Polaków i tyluż obywateli innych krajów kandydackich, którym po raz kolejny daje się do zrozumienia, że obecnością w granicach UE mogą rozdrażnić nacjonalistów i szowinistów w kilku krajach Unii. Głosowanie lub choćby tylko groźba głosowania tychże na partię Haidera i jemu podobnych jest argumentem przeciwko uznaniu za równych - im, pełnoprawnym Europejczykom - obywateli kraju, w którym żadna partia ekstremistyczna, radykalna czy populistyczna nie ma szans na wejście do parlamentu. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch i poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów, rządzonych przez polityków w pełni respektujących europejskie wymogi.
Beneficjenci i winowajcy
Tym sposobem, w dziesięć lat po upadku komunizmu i rozpadzie sowieckiego imperium, największymi beneficjentami tych zmian okazali się dawni mieszkańcy NRD, którzy - otwarcie, choć oględnie mówiąc - nieszczególnie się do nich przyczynili. Będąc uznanymi za pełnoprawnych członków wspólnoty europejskiej, mogą teraz sprzeciwiać się przyjęciu do niej tych, którzy oddali Europie pod tym względem nieco - określając to znów delikatnie - większe przysługi.
Ciekawe, czy ktoś w Brukseli lub Berlinie zastanawia się, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-niemieckie, systematycznie od lat poprawiające się, a teraz zagrożone niepewnością i powiększaniem dystansu, akurat po przeniesieniu niemieckiej stolicy blisko polskiej granicy.
Przy tym wszystkim główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny, co wykazały przykłady Portugalii i Hiszpanii, którym również narzucono wieloletnie okresy ograniczeń w dostępie do tego rynku; okazały się one zbędne. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Stany Zjednoczone przyjmują tłumy imigrantów z całego świata i mają bezrobocie dwa razy niższe od unijnego. Różnice widać na przykładzie losów europejskiej waluty, systematycznie tracącej w stosunku do dolara. Zamiast szukać i wyjaśniać swoim obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej, co mogłoby wzmóc niezadowolenie z polityki gospodarczej UE, lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. Tymczasem wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że to polscy konsumenci utrzymują co najmniej kilkaset tysięcy miejsc pracy w krajach UE, tracąc je u siebie, choć jednocześnie osiągają od niemal dziesięciu lat wzrost gospodarczy wyższy od unijnego.
Proamerykańskie skłonności
Odpychanie Polski przez Unię Europejską kierowałoby ją nieuchronnie w objęcia innych partnerów i patronów. W przeciwieństwie do niektórych mieszkańców tego regionu Polacy na pewno nie będą szukać sprzymierzeńców na wschodzie, lecz tradycyjnie o wiele dalej - za oceanem.
W Europie już i tak postrzega się nas jako nazbyt proamerykańskich. Według niektórych brukselskich obserwatorów to jeden z powodów rezerwy wobec aspiracji Polski do członkostwa w UE. Posądzając Polaków o nadmierne sprzyjanie interesom Stanów Zjednoczonych, polityką przymykania im drzwi do Europy w istocie popycha się ich w amerykańskie objęcia, faktycznie im miłe. Mając Polakom za złe proamerykańskość, robi się wiele, by tę skłonność jeszcze w nich rozbudzić.
Broniąc i wzbraniając
Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Próby tworzenia militarnej reprezentacji UE oznaczają, że dopuszcza się wyłączenie Polski (oraz Czech i Węgier) z udziału w kształtowaniu wspólnej polityki obronnej krajów Unii, których jest ona militarnym sojusznikiem w ramach NATO. Polacy mogą dojść do wniosku, że Unia Europejska ma inne, osobne interesy geostrategiczne oraz odrębną, nie obejmującą Polski strategię ich obrony. Inaczej mówiąc: że w ramach NATO polskie wojsko ma zadanie bronić całego europejskiego obszaru paktu w jednakowym stopniu, a kraje UE inaczej traktować będą swoje zobowiązania sojusznicze wobec siebie niż wobec Polski.
W Brukseli mogą sobie nie zdawać sprawy, z czym takie sugestie lub podejrzenia kojarzą się Polakom, w kontekście ich historycznych doświadczeń z zachodnimi sojusznikami. Nie mówiąc o tym, że ich potwierdzenie uczyniłoby z nich jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca i sojusznika USA. Chcąc ograniczyć amerykańską supremację w europejskiej strefie obronnej, europejscy politycy i stratedzy zmierzają do tego, by ją umocnić na wschodnioeuropejskiej flance.
Być może już tylko do czystych spekulacji można zaliczyć przypuszczenie, że usztywniając negocjacje z krajami kandydackimi, władze Unii Europejskiej chciałyby je zniechęcić i wywołać w ich społeczeństwach rozczarowanie, by móc im przypisać winę za opóźnienie tego procesu. W każdym razie skrupulatniej nasłuchuje się nastrojów wśród własnych wyborców krajowych niż opinii negocjujących kandydatów.
Nie obrażać się
Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby obrażanie się i zniechęcanie, a w rezultacie rezygnowanie z własnych aspiracji. Polacy nie mogą swoim postępowaniem ułatwiać Haiderowi narzucania Unii Europejskiej zmian w polityce poszerzania.
Wymaga to wzmocnienia, a nie osłabienia wysiłków integracyjnych, które - obiektywnie przyznając - w ostatnich miesiącach osłabły. Polska ma zaległości negocjacyjne i dostosowawcze, które powinna szybko nadrabiać. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie czy austriackie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom, odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom (jak to się zdarzyło ostatnio choćby przy zwiększaniu wpływów Deutsche Banku w BIG Banku Gdańskim czy w głosowaniu sejmowym nad dostosowaniem do unijnych standardów wielkości udziału zagranicznych inwestorów w mediach elektronicznych). Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników. Jeśli w Unii Europejskiej wątpią, czy zasługujemy na członkostwo, to musimy te wątpliwości rozpraszać, a nie obrażać się.
Znacznie łatwiej byłoby tym problemom stawiać czoło nie w pojedynkę, a zatem bardzo pożądane staje się nasilenie kontaktów i współdziałania ze stojącymi wobec tych samych zagrożeń krajami wyszehradzkimi. | główny powód niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich. Zamiast wyjaśniać obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że polscy konsumenci utrzymują kilkaset tysięcy miejsc pracy w UE. |
The Race - wyścig jakiego nie było
Sztorm na żywo
KRZYSZTOF RAWA
Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita".
Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador.
Śladem bohaterów Verne'a
Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom.
Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund.
Kamery na maszt
Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa.
Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu.
Wabik na sponsorów
Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze.
Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent.
Ryzyko nowości
Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego.
Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA).
Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1.
"Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego
Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich. | Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia.Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia. |
DYPLOMACJA
Trwa wymiana kadr
Wracają ambasadorzy wysłani przez Rosatiego
Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zaaprobowała wczoraj wniosek szefa MSZ o wydelegowanie jako ambasadora na Łotwę Tadeusza Fiszbacha ( na zdjęciu z prawej) . Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał także Zenon Kuchciak ( z lewej) , były negocjator w Czeczenii, potem zastępca szefa Obrony Cywilnej. Ma pojechać do Taszkientu.
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Obecnemu szefowi MSZ Władysławowi Bartoszewskiemu przypada w udziale dokonanie ważnej wymiany kadr w polskich placówkach dyplomatycznych. Kończą się kadencje ambasadorom wysłanym na placówki w latach 1996 - 1997 przez Dariusza Rosatiego, szefa resortu spraw zagranicznych w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Jednak można jeszcze spotkać w polskiej dyplomacji nielicznych ambasadorów wysłanych na placówki w 1995 roku, gdy po raz pierwszy szefem MSZ był Bartoszewski, a prezydentem Lech Wałęsa.
Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zaaprobowała wczoraj wniosek szefa MSZ o wydelegowanie jako ambasadora na Łotwę Tadeusza Fiszbacha. W czasie strajków 1980 roku pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. W stanie wojennym za sympatie solidarnościowe odwołany ze stanowiska pierwszego sekretarza KW i wysłany na radcę Ambasady PRL w Helsinkach. Po rozwiązaniu PZPR założyciel Polskiej Unii Socjaldemokratycznej, współpracującej w Sejmie kontraktowym z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym.
Na Litwie ambasadorem zostanie prawdopodobnie Jerzy Bahr, obecny ambasador RP w Kijowie. Zajmie na placówce miejsce Eufemii Teichmann, koleżanki Dariusza Rosatiego ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Kandydatura Bahra stwarza szanse na wyjście z impasu w sprawie obsady tej placówki, który powstał w związku z oprotestowaniem przez prezydenta wcześniejszego kandydata, zgłoszonego przez MSZ w czasie negocjacji - Jerzego Marka Nowakowskiego, doradcy Jerzego Buzka.
Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał także Zenon Kuchciak, były negocjator w Czeczenii, potem zastępca szefa Obrony Cywilnej. Ma pojechać do Taszkientu. Zastąpi tam ambasadora z wieloletnim stażem w dyplomacji PRL - wysłanego przez Rosatiego - który tworzył tę placówkę od zera.
W notesie ministra
Dariusz Rosati preferował swoich dawnych znajomych z organizacji młodzieżowych, Szkoły Głównej Planowania i Statystyki lub sięgał po dyplomatów z kilkudziesięcioletnim stażem. Kandydaci zyskiwali pozytywną opinię Sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, w której większość miały wówczas SLD i PSL.
Ale były wyjątki. Zdarzało się, że Dariusz Rosati przesyłał sejmowej komisji do akceptacji, oprócz takich "pewnych" kandydatów, nazwisko kogoś kojarzonego raczej z obozem solidarnościowym. Tak na przykład wyjechał do Kinszasy Bronisław Klimaszewski - przesłuchiwany przez komisję razem z Tadeuszem Mulickim, kandydatem do wyjazdu do Tunezji, z długim stażem w dyplomacji PRL, Andrzejem Bilikiem (kandydatem na ambasadora w Algierii), byłym szefem programów informacyjnych w TVP, i Krzysztofem Suprowiczem (kandydatem na ambasadora w Jemenie) w przeszłości zawodowo związanym z aktywnością "Budimeksu" w Iraku.
Część ambasadorów wysłanych przez Rosatiego już wróciła do kraju - ich następców powołał poprzednik Bartoszewskiego, Bronisław Geremek. Większość właśnie wraca lub wkrótce wróci. Zadanie wymiany tej kadry przypadło Władysławowi Bartoszewskiemu.
Z polskich placówek dyplomatycznych wracają też ambasadorzy ze stażem dłuższym od stażu wysyłanych w 1996 i w 1997 roku. Są to ci, których wysyłał na placówki w 1995 r. Bartoszewski, gdy był po raz pierwszy szefem MSZ. Sytuacja kompetencyjna była wówczas skomplikowana. Pod kandydaturami zgłoszonymi przez Bartoszewskiego podpisywał się premier z SLD (Józef Oleksy), akceptowała je sejmowa komisja zdominowana przez SLD i PSL, a dyplomatów mianował prezydent Lech Wałęsa. Zdarzało się więc, że Bartoszewski do pakietu kandydatów na ambasadorów przesyłanych do zaopiniowania komisji włączał jedno nazwisko, które miało na pewno spodobać się lewicowej większości w komisji i stonować jej sprzeciw wobec innych kandydatów.
Mieli wyjechać najpierw
Gdy w 1997 roku Bronisław Geremek został szefem MSZ, w Sejmie przypuszczano powszechnie, że w pierwszej kolejności odwoła z placówek najbardziej głośne kandydatury Rosatiego: Ewę Spychalską z Białorusi, Andrzeja Załuckiego z Rosji, Wojciecha Lamentowicza z Grecji i Daniela Passenta z Chile. Tak się nie stało; z tej czwórki do kraju wróciła dotychczas jedynie Spychalska, była szefowa OPZZ.
Geremek postanowił nie skracać kadencji ambasadorom nagle, bez wyraźnego powodu. Zapewne chciał uniknąć prawdopodobnego w takiej sytuacji sprzeciwu prezydenta. Odwołanie Spychalskiej stało się możliwe z powodu jej kontrowersyjnych wypowiedzi dla prasy białoruskiej.
Szef MSZ spróbował zmienić Andrzeja Załuckiego, następcę Stanisława Cioska w Moskwie, który przed wyjazdem był podsekretarzem stanu w MON, a przedtem dyrektorem gabinetu premiera Józefa Oleksego. Minister nie skrócił mu nagle kadencji, lecz przystąpił do wymiany, gdy zbliżała się ona do końca. Kandydatem była Agnieszka Magdziak-Miszewska, doradca premiera Jerzego Buzka. W czasie uzgadniania tej kandydatury z prezydentem okazało się jednak, że Aleksander Kwaśniewski jej nie akceptuje. Załuski mimo upływu kadencji pozostaje więc ambasadorem w Moskwie.
Wkrótce wrócą
Wkrótce wróci do Polski z placówki w Czechach Marek Pernal. Wyjeżdżał do Pragi z przygodami. Zdominowana przez SLD i PSL Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych odrzuciła w 1995 roku jego kandydaturę. Było to wówczas odbierane jako zemsta lewicy na Pernalu za jego zaangażowanie - jako dyrektora Biura do spraw Wyznań w URM - w sprawę konkordatu. Ale ówczesny szef MSZ Władysław Bartoszewski zdecydowanie podtrzymał jego kandydaturę, a prezydent Lech Wałęsa ją podpisał.
Nowym ambasadorem w Pradze ma zostać Andrzej Krawczyk, historyk, w latach 90. pracownik m.in. Urzędu Rady Ministrów, od marca 2000 r. w MSZ. Został w połowie listopada zaakceptowany przez sejmową komisję. Teraz czeka na zgodę czeskiego rządu, a potem jego nominacja trafi na biurko prezydenta Kwaśniewskiego.
Wymiana obejmuje najważniejsze placówki. Jedną z nich jest przedstawicielstwo RP przy Unii Europejskiej, gdzie stanowisko ambasadora RP zajmuje obecnie Jan Truszczyński. Zastąpi go Iwo Byczewski. Współpracownik Krzysztofa Skubiszewskiego, były podsekretarz stanu w MSZ, przez ostatnich pięć lat pracował poza dyplomacją - w radzie nadzorczej Alcatel Polska i w amerykańskiej firmie prawniczej.
W Berlinie ambasadorem będzie Jerzy Kranz, obecny wiceszef MSZ, negocjator odszkodowań dla robotników przymusowych. Przyszedł do MSZ w 1990 r. Zmieni na stanowisku Andrzeja Byrta.
Z Oslo wróci wkrótce Stanisław Jan Czartoryski. Z MSZ związał się w 1990 roku. Zgłaszał go Dariusz Rosati, szef MSZ z SLD, ale uchodził za kandydata solidarnościowego. Na jego miejsce pojedzie do Oslo prawdopodobnie Andrzej Jaroszyński, anglista, w MSZ od 1990 roku, były konsul w Chicago i zastępca ambasadora w Waszyngtonie. Czeka na zgodę strony norweskiej.
Z Estonii wróci w przyszłym roku Jakub Wołąsiewicz. Jego miejsce zajmie prawdopodobnie Wojciech Wróblewski, zaakceptowany przez sejmową komisję przed kilkoma dniami. Był rzecznikiem prasowym MSW na początku lat 90., a od 1992 r. do 1997 r. radcą ambasady w Wilnie, dyrektorem Instytutu Polskiego.
Rafał Wiśniewski, dyrektor Departamentu Dyplomacji Kulturalnej w MSZ, hungarysta, zastąpi w Budapeszcie wysłanego przez Rosatiego Grzegorza Łubczyka.
Pierwsi w kolejce
Zwolni się wkrótce placówka w Brasilii. Do kraju wróci ambasador Bogusław Zakrzewski, w dyplomacji od 1962 roku, przed wyjazdem pracownik Biura Stosunków Międzyparlamentarnych w Kancelarii Sejmu.
Kończy się kadencja w Bagdadzie Romanowi Chałaczkiewiczowi, także wysłanemu przez Rosatiego. Jest zawodowym dyplomatą, arabistą, w PZPR do końca.
Zmiana obejmie placówkę we Włoszech. Wróci obecny ambasador Maciej Górski, były prezes Polskiej Agencji Informacyjnej. Kandydatem do Rzymu jest Michał Radlicki, dyrektor generalny w MSZ.
Nie wiadomo na razie, kto pojedzie do Indii na miejsce, które będzie zwalniał Krzysztof Mroziewicz, były kierownik działu zagranicznego "Polityki", także wysłany na placówkę przez Rosatiego.
Ponad trzy lata na placówce w Limie jest Wojciech Tomaszewski. Jako chargé d'affaires był w grudniu 1996 r. przez pięć dni przetrzymywany wraz z innymi zakładnikami przez partyzantów z Ruchu Rewolucyjnego Tupaka Amaru. Pracował m.in. w Komisji Handlu Zagranicznego Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa Śródmieście oraz w Centrali Handlu Zagranicznego Universal.
Ambasador w Hawanie Jan Janiszewski podobnie - jest na tym stanowisku ponad trzy lata, w przeszłości także pracował w Komisji Handlu Zagranicznego Komitetu Dzielnicowego PZPR Warszawa Śródmieście oraz w jednym z przedsiębiorstw handlu zagranicznego.
Trzy lata mijają na placówce w Nairobi Andrzejowi Olszówce. Jest dyplomatą z kilkudziesięcioletnim stażem.
Z placówki w Belgradzie powinien wracać do kraju Sławomir Dąbrowa, dyplomata z wieloletnim stażem w PRL, wysłany do Belgradu przez Dariusza Rosatiego. W MSZ od 1960 roku, ostatnio jako wicedyrektor Departamentu Instytucji Europejskich.
Z Buenos Aires powinien wkrótce wracać Eugeniusz Noworyta, w dyplomacji od 1958 roku, były szef PZPR w MSZ.
Można też się spodziewać wniosku szefa MSZ dotyczącego ambasady w Bejrucie. Tadeuszowi Strulakowi, w dyplomacji od lat 50., mijają trzy lata na tym stanowisku.
Ze Sztokholmu będzie wkrótce wracał Ryszard Czarny, były senator SLD, minister edukacji w rządzie Józefa Oleksego.
Wymieniani będą ambasadorowie w Damaszku i w Trypolisie.
Nadszedł też już czas, by do Polski wrócili Wojciech Lamentowicz z Grecji, przed wyjazdem doradca prezydenta Kwaśniewskiego, oraz Daniel Passent, publicysta "Polityki", z Chile.
Jest wakat na stanowisku ambasadora w Turcji i w Kinszasie. Kandydat do stolicy Konga otrzymał pozytywną opinię komisji, ale nie ma zgody władz kongijskich na objęcie stanowiska.
Dobiega powoli końca kadencja Stefana Mellera w Paryżu. Zaczynał pracę w MSZ w 1990 r., wyjeżdżając do Paryża pełnił funkcję podsekretarza stanu. Nie wiadomo na razie, kto będzie jego następcą. Przed kilkoma tygodniami pojawiła się w Sejmie pogłoska, że wśród ewentualnych kandydatów jest Barbara Labuda, minister w Kancelarii Prezydenta.
Szef MSZ będzie wkrótce proponował kandydatów na nowego ambasadora w Bernie oraz, prawdopodobnie, w Tokio i Kopenhadze. Pilna stanie się sprawa obsady stanowiska w Kijowie - gdy odejdzie Jerzy Bahr.
Ambasadorowie roku 2000
W 2000 roku prezydent podpisał osiemnaście nominacji na nowych ambasadorów, m.in. w USA, Kuwejcie, Kanadzie, Tunezji, Finlandii, RPA, Korei Płd., Hiszpanii, Austrii, na Cyprze.
W latach 1998 - 1999 nowymi ambasadorami RP zostali m.in. Janusz Stańczyk, wcześniej wiceminister spraw zagranicznych - został ambasadorem przy ONZ w Nowym Jorku, Andrzej Chodakowski, twórca filmu "Robotnicy '80", w Albanii.
Kazimierz Groblewski | Kończą się kadencje ambasadorom wysłanym na placówki w latach 1996 - 1997 przez Dariusza Rosatiego, szefa resortu spraw zagranicznych. KSZ zaaprobowała na Łotwę Fiszbacha.
Na Litwie ambasadorem zostanie Bahr. Pozytywną opinię sejmowej komisji otrzymał Zenon Kuchciak. Ma pojechać do Taszkientu. w Czechach Marek Pernal. Nowym ambasadorem ma zostać Andrzej Krawczyk. przedstawicielstwo RP przy Unii Europejskiej Iwo Byczewski. Jest wakat w Turcji i Kinszasie.
MSZ będzie proponował kandydatów na ambasadora w Bernie oraz w Tokio i Kopenhadze. |
Sto lat obchodzi Dom Narodowy Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką
Dom jak testament
W okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski
DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA
Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką.
W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność u progu poprzedniego stulecia.
W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, znał w mowie i piśmie cztery języki: niemiecki, francuski, łacinę i grekę. Korzystał z Czytelni Ludowej, która działała w Cieszynie od 1861 roku. Dzięki zapiskom w "Pamiętniku Starego Nauczyciela" poety i nauczyciela Jana Kubisza wiemy, że studiował dzieła Kaczkowskiego, Korzeniowskiego, Jeża, Mickiewicza. W swym domu zgromadził ogromny księgozbiór polskich dzieł. Nikt nie miał wątpliwości, że czuje się i jest Polakiem. Nic więc dziwnego, że kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia.
W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki.
- Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. I nie omylił się. Cienciała został posłem do Rady Państwa w Wiedniu i właśnie w Domu Narodowym składał rodakom sprawozdania ze swej działalności - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka, która do Domu Narodowego przychodziła w latach 70. na zajęcia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Cieszyńskiej. Jednak o tym, że jest prawnuczką budowniczego tej placówki, nikt wówczas nie chciał pamiętać. Z goryczą mówi, że o Franciszku Górniaku przypomniano sobie dopiero niedawno.
Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka który był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego
Jan, ojciec jej ojca Franciszka i stryja Jana, jako wiceprezes Macierzy Szkolnej i wicedyrektor Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek, członek "Sokoła", był do czasów podziału Śląska Cieszyńskiego aktywnym działaczem Domu Narodowego. Bywać w nim przestał, gdy w 1919 roku granica odcięła jego rodzinną Sibicę od Polski, zostawiając ją na terytorium Czechosłowacji. Podobnie jak Jan Kubisz, autor hymnu "Płyniesz Olzo" i najważniejszej do dziś pieśni Zaolzian "Ojcowski Dom", podobnie jak wielu innych rodaków zza Olzy, przyrzekł sobie, że jego noga granicy tej nie przekroczy, bo znaczyłoby to, że uznał jej ważność. Ten jeden z fundatorów istniejącego do dziś Gimnazjum Polskiego w Czeskim Cieszynie i wielu innych placówek oświatowych na Zaolziu prawdopodobnie właśnie w Domu Narodowym odbierał wiosną 1939 roku nadany przez premiera RP Felicjana Sławoj-Składkowskiego Krzyż Niepodległości i Srebrny Krzyż Zasługi. Aresztowany w pierwszym dniu wojny przez Niemców, osadzony w więzieniu i torturowany, zmarł w 1940 roku.
Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej i od 1989 roku członka Zarządu Miasta. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer ewidencyjny w 31. Pułku w Cieszynie, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną , działacz mającej siedzibę w Domu Narodowym Macierzy Szkolnej. Był świadkiem powstania tu w 1914 roku sztabu Legionu Śląskiego i wizyt brygadiera Józefa Piłsudskiego. Był przy powołaniu Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, która 30 października 1918 roku ogłosiła, że "proklamuje uroczyście przynależność państwową Księstwa Cieszyńskiego do wolnej, niepodległej Polski i obejmuje nad nim władzę państwową". Był też jednym z najważniejszych uczestników spisku polskich oficerów, którzy po proklamacji zajęli garnizon wojskowy w Cieszynie rozbrajając Niemców.
- Moja babcia, Maria Władysława z Lukasów Woliczko, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Przechowuje świadectwa, że opowieści te nie były gołosłowne: zaproszenia na rauty i bale, zjazdy absolwentów założonego w 1895 roku Polskiego Gimnazjum, wieczorki Mickiewiczowskie, Sienkiewiczowskie, Kościuszkowskie... Jak silne było oddziaływanie patriotyczne Domu Narodowego najlepiej świadczy, że Maria Władysława i jej mąż Józef Woliczko odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty i uciekli z Cieszyna do Generalnej Guberni. Wrócili tu dopiero w 1968 roku. Ich wnuk, Mariusz Makowski, właśnie w Domu Narodowym przeszedł podstawową edukację kulturalną. A kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego, dziś konsulem RP w Ostrawie i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, dziś marszałkiem województwa śląskiego, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili organizowane wspólnie z Czechami i Polakami z Zaolzia imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą.
- Dziś Dom Narodowy nie tylko promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jest siedzibą wielu organizacji pozarządowych, ale znów jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. A przy tym jest symbolem coraz lepiej rozwijającej się współpracy transgranicznej w tym regionie - mówi Mariusz Makowski. - Pradziadek Lukas chyba byłby z nas zadowolony - dodaje. -
Zdjęcia Rafał Klimkiewicz | Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji.W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki. |
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają w nosie i używają ich tylko instrumentalnie
Wilki, owce i politycy
RYS. ANDRZEJ LICHOTA
MACIEJ RYBIŃSKI
Zacznijmy od bajeczki. Za górami, za lasami, złe wilki, udoskonalając swoje metody działania, pożarły wszystkie owce. Wśród psów pasterskich wystąpiło natychmiast powszechne bezrobocie i niewielkim dla nich pocieszeniem było to, że złym wilkom działo się jeszcze gorzej. Nie miały kogo pożerać i zdechły z głodu.
Ale mogło też być odwrotnie. Psy pasterskie, świetnie wyszkolone i czujne, zagryzły wszystkie wilki podkradające się do stada. Zabrakło wilków, zabrakło niebezpieczeństwa, psy pasterskie poszły na bezrobocie. Wynika z tego, że umiar ze strony zarówno wilków, jak i psów pasterskich jest warunkiem ich zatrudnienia.
Jest to wcale nie bajeczny opis wzajemnych stosunków między pracodawcą a pracownikiem, a precyzyjniej - pracodawcą i reprezentującymi pracowników związkami zawodowymi. Związki muszą uważać, żeby nie zagryźć pracodawców, pracodawcy nie mogą zagłodzić pracowników.
Niewczesny alarm
Ale taka jasna sytuacja w naszej, polskiej bajce nie występuje. Mamy jeszcze polityków, którzy ocknęli się przed wyborami i uderzyli na alarm, zapowiadając, że będą walczyć z bezrobociem. Więcej, mamy dwa ugrupowania polityczne, których istotną częścią są wielkie organizacje związkowe - "Solidarność" i OPZZ. Co gorsza, nasi politycy, sposobiący się do walki z bezrobociem, są nie tylko zakładnikami syndykalistycznego sposobu myślenia, ale także populistami i amatorskimi samoukami w ekonomii. Z przerażeniem myślę, że jeśli po wyborach niektóre pomysły prezentowane dziś podczas kampanii wyborczej zostaną zrealizowane, to nie tylko wzrośnie bezrobocie, ale zrujnowana zostanie gospodarka i splądrowany budżet państwa.
Pomysły na zwalczanie bezrobocia, jakie nam do tej pory zaprezentowano, są mało konkretne, nieprzekonujące, wprost naiwne. Wygląda na to, że głównym narzędziem walki z bezrobociem i podnoszenia zatrudnienia jest wola polityczna. Dobre chęci kandydatów do władzy. Jakieś sojusze, porozumienia, konferencje i sympozja. Krótko mówiąc, obrady i bankiety. Dyskursywny sposób na bezrobocie, to znaczy zagadywanie problemu, jest jeszcze stosunkowo najmniej szkodliwy. Gorzej, kiedy politycy, nagadawszy się już do syta, po wyjściu z sali obrad wezmą się za manipulowanie, grzebanie przy gospodarce. Za wprowadzanie do niej elementów sterowania pozarynkowego.
Wobec takiej perspektywy poczciwie prezentuje się pomysł Unii Pracy powołania centralnego urzędu do walki z bezrobociem. Taki urząd, oczywiście, nie zwalczy bezrobocia, ale poprawi nieco sytuację na rynku pracy, zatrudniając kilkuset, a może kilka tysięcy urzędników. Na budżet tego urzędu będą się jednak musieli złożyć podatnicy mający pracę i niewykluczone, że część z nich pójdzie na bruk w związku ze wzrostem kosztów pracy. I bilans może wyjść na zero albo nawet być ujemny.
Niemiecka kopia
Patrząc na Polskę dzisiejszą można dojść do wniosku, że jesteśmy narodem zaślepionych germanofili. Mamy systemy świadczeń społecznych i sposoby ich finansowania skopiowane z niemieckich, a teraz, mając bezrobocie wyższe wprawdzie niż w Niemczech zachodnich, ale niższe niż w dawnej NRD, zamierzamy - sądząc z politycznych deklaracji - kopiować niemieckie wzory walki z bezrobociem, mimo że okazały się one nieskuteczne.
Byłem naocznym świadkiem, a poniekąd i uczestnikiem - biorąc udział w rozmaitych konferencjach - walki z bezrobociem w zjednoczonych Niemczech. Jest to bardzo pouczająca historia, gdyby oczywiście nasi politycy byli nie tylko skłonni, ale też i zdolni, aby się uczyć.
Pierwszy sposób, czyli ukrywanie
Otóż pierwszym sposobem na walkę z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku (tzw. Warteschleife) w przypadku urzędników, a przede wszystkim kursy zawodowe dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia, dzięki czemu bezrobocie na papierze różni się od rzeczywistego o około 3 miliony osób. Oczywiście, utrzymanie takiej armii ludzi kosztuje, dlatego zwiększa się składkę ubezpieczenia socjalnego, co powoduje podrożenie kosztów pracy, a w efekcie spadek zatrudnienia.
Od początku akcji zwalczania bezrobocia w zjednoczonych Niemczech, to znaczy od roku 1991, fronty przebiegały następująco: eksperci ekonomiczni Bundesbanku uważali, że winę za wysokie bezrobocie ponoszą zbyt wysokie koszty pracy; pracodawcy domagali się przedłużenia czasu pracy, aby poprawić koniunkturę, co umożliwiłoby tworzenie nowych stanowisk; związki zawodowe natomiast żądały skrócenia czasu pracy i zwiększenia wydatków budżetowych na kursy dokształceniowe dla bezrobotnych.
W 1995 roku związki zawodowe zaproponowały powołanie sojuszu dla pracy - porozumienia związków, pracodawców i rządu dla zmniejszenia bezrobocia. Związki za ograniczenie żądań płacowych domagały się gwarancji tworzenia nowych miejsc pracy. Sojusz upadł, zanim jeszcze naprawdę powstał.
Rok później nowo powołany Instytut Rynku Pracy i Badań Zawodowych przedstawił plan zmniejszenia do roku 2000 bezrobocia o połowę - to znaczy z 4,7 do 2,3 milionów osób. Podstawowe założenia tego planu to likwidacja nadgodzin, ograniczenie podwyżek płac do poziomu inflacji, znaczne zmniejszenie wysokości składek socjalnych i podatków, zwiększenie inwestycji publicznych kosztem subwencji dla gospodarki prywatnej.
Zamiast tego rząd przyjął w 1998 roku Narodowy Plan Zatrudnienia, którego najważniejszym punktem był apel do gmin o stworzenie 100 tysięcy miejsc pracy dla osób pobierających zasiłki socjalne.
W tym czasie jeden bezrobotny kosztował budżet 40 300 marek, a jeden zatrudniony z każdych zarobionych stu marek otrzymywał tylko 64,60, zaś jego 100 marek kosztowało pracodawcę 125,10 marki. Niemiecki robotnik pracował najkrócej na świecie - 1573 godziny. A równocześnie Niemcy przepracowali 1 miliard 830 milionów nadgodzin - to znaczy wykonali pracę, dla której należałoby zatrudnić 1200 tysięcy osób.
W tym samym roku rząd, tym razem czerwono-zielony, odnowił inicjatywę sojuszu dla pracy. Po rocznych debatach rząd, związki i pracodawcy uzgodnili stworzenie dodatkowych 10 tysięcy miejsc dla uczniów w zakładach pracy. Był to jedyny punkt, w którym osiągnięto porozumienie.
Dziesięcioletnia walka z bezrobociem przyniosła w całych Niemczech wzrost liczby bezrobotnych z 2,7 do 4,28 miliona osób. W Niemczech zachodnich bez pracy jest 9 proc., w Niemczech wschodnich 18 proc. ludzi w wieku produkcyjnym. I to pomimo wpakowania w tym okresie w dawną NRD niewyobrażalnej sumy 2 bilionów marek.
Ucieczka kapitału
Skuteczna walka z bezrobociem rozbija się o fundamentalną różnicę poglądów między związkami zawodowymi i pracodawcami. Pracodawcy coraz częściej przenoszący produkcję do krajów bardziej życzliwych dla przedsiębiorców - a nie miejmy złudzeń, że chodzi o Polskę, znacznie lepsze warunki stworzyły choćby Belgia i Austria - uważają, że rozwój gospodarczy, a więc i tworzenie miejsc pracy hamuje wysoki poziom podatków i składek socjalnych, a także rozrost biurokracji i nadmiar przepisów. Związki natomiast są zdania, że istniejące do wykonania w Niemczech pensum pracy należy podzielić na większą liczbę osób i w związku z tym dla zmniejszenia bezrobocia wystarczy dalej skracać czas pracy, zakazując równocześnie pracy w nadgodzinach.
Niemiec na zachodzie pracuje przeciętnie 35 godzin tygodniowo, na wschodzie 39, ale to są dobrowolnie zawarte umowy taryfowe związków zawodowych z pracodawcami. Ustawowy czas pracy to nadal 48 godzin. W Polsce skrócono czas pracy do 40 godzin sejmową ustawą i zapowiada się dalsze jego skracanie w ten sam sposób. Biedny kraj na dorobku, potrzebujący zagranicznych inwestycji, nałożył sobie sam absurdalne ograniczenie ustawowe w imię ideologii. Bo przecież realizacja postulatów gdańskich z 1980 roku to dziś już czysta ideologia, niemająca nic wspólnego z realiami gospodarczymi.
W Niemczech problemem jest to, że bezrobotni, mimo iż wszyscy o nich mówią z troską, nie są przez nikogo reprezentowani. Bezrobotni nie płacą składek związkowych i nie wybierają władz związku, ich interesy muszą więc ustępować przed interesami zatrudnionych i zorganizowanych. U nas jest trochę inaczej - nasze związki zawodowe nie zajmują się tak naprawdę ani interesami pracowników, ani bezrobotnych, tylko polityką. Obie wielkie organizacje są skrajnie upolitycznione, więc nie mogą prowadzić żadnego dialogu z pracodawcami. Tam, gdzie akcje związkowe mogłyby przynieść jakieś pożytki pracobiorcom, ale jako nie skierowane przeciw aktualnemu rządowi, nie miałyby wartości propagandowej - nie są w ogóle organizowane.
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają dokładnie w nosie i używają ich tylko instrumentalnie - jako alibi politycznego albo jako maczugi do walenia po głowach politycznych przeciwników. A struktura bezrobocia jest u nas zupełnie podobna do wschodnioniemieckiej - mamy gigantyczną armię ludzi nieprzystosowanych pod żadnym względem do wykonywania jakiejkolwiek pracy w cywilizacyjnych i ustrojowych warunkach współczesności. Ani żadne akcje, ani deklaracje nie pomogą i bezrobocie raczej wzrośnie niż spadnie. Chyba że wrócimy pod rządami SLD i UP do zasad PRL i będziemy ukrywać bezrobocie nie tyle w statystykach, ile w fikcyjnym zatrudnieniu na państwowym.
W sprawie zatrudnienia wilki powinny się porozumieć bezpośrednio z psami pasterskimi i szukać kompromisu. To jest jedyna droga. Trzeba tylko trzymać z daleka od takiego dialogu polityków. - | głównym narzędziem walki z bezrobociem jest jego ukrywanie. Wypróbowane środki to praca w skróconym wymiarze godzin, przejściowy stan spoczynku w przypadku urzędników, a przede wszystkim kursy dla bezrobotnych. Wszystkie te kategorie nie są uwzględniane w statystykach bezrobocia, dzięki czemu bezrobocie na papierze różni się od rzeczywistego o około 3 miliony osób. Oczywiście, utrzymanie takiej armii ludzi kosztuje, dlatego zwiększa się składkę ubezpieczenia socjalnego, co powoduje podrożenie kosztów pracy, a w efekcie spadek zatrudnienia.
Bezrobotnych w Polsce wszyscy mają w nosie i używają ich tylko instrumentalnie - jako alibi politycznego albo jako maczugi do walenia po głowach politycznych przeciwników. Ani żadne akcje, ani deklaracje nie pomogą i bezrobocie raczej wzrośnie. Chyba że wrócimy do zasad PRL i będziemy ukrywać bezrobocie nie tyle w statystykach, ile w fikcyjnym zatrudnieniu na państwowym. |
ROZMOWA
Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych
Barbarzyńcy u progu
- Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej.
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
Konferencja "Ku wspólnocie demokracji", która rozpoczyna się dzisiaj w Warszawie, została zwołana w 20-lecie powstania "Solidarności". Był pan obecny przy narodzinach "S" i uczestniczył w jej dziesięcioletniej walce o demokrację w Polsce. Jakie przesłanie wynika z dziedzictwa "Solidarności" dla krajów zmierzających do demokracji?
BRONISŁAW GEREMEK - Jest to konferencja bez precedensu - tak ze względu na miejsce, bo odbywa się w Warszawie, jak ze względu na temat. Zarówno czas, jak i miejsce nie są przypadkowe. Czas to przede wszystkim przełom tysiąclecia - milenium. Ale także, jak pan zauważył, 20-lecie zrywu "Solidarności". To jeden z ważnych elementów przesłania konferencji, która nie ma być spotkaniem klubu tych, którzy osiągnęli sukces. Ma być miejscem, z którego pójdzie w świat znak nadziei.
Przecież dwadzieścia lat temu polska "Solidarność" porwała się na zadanie zupełnie beznadziejnie - nie dysponując żadnymi środkami przemocy, żadnymi instrumentami demokratycznego państwa. I osiągnęła sukces. Bez użycia przemocy, odwołując się do fundamentalnych wartości, które stanowią o europejskiej tradycji i o wspólnocie międzynarodowej.
Jest rzeczą ważną, że ta konferencja odbywa się w Warszawie - tak mocno doświadczonej przez wojnę jak niewiele miast na świecie - że dzieje się to w Polsce, której udało się wytrącić pierwszy kamień z muru berlińskiego, a w dziesięć lat później odbudować demokrację. I że odbywa się to w Europie Środkowej, która u schyłku XX wieku po dwóch systemach totalitarnych i dwóch wojnach światowych odzyskała wolność i zbudowała instytucje demokratycznego państwa prawa.
Nie znaczy to wcale, że podczas tej konferencji zamierzamy udzielać lekcji, uznając, że demokracja jest wyłącznie dziedzictwem europejskim. W Warszawie są wszak przedstawiciele największej demokracji świata - Indii. Jest tutaj także demokracja o szczególnym doświadczeniu - Stany Zjednoczone. Jest Republika Mali, która zapowiada przemiany demokratyczne na kontynencie, na którym na ogół się to nie udawało. Nie jest to więc konferencja europocentryczna, ale wspólna, rzec można - globalna.
A co z wielkimi nieobecnymi? Jak pozyskać dla światowej demokracji Chiny i kraje arabskie? Czy widzi pan szansę, żeby kraje te pojawiły się na następnych spotkaniach tego typu?
To jeden z fundamentalnych problemów tej konferencji. Jej sukces zależy od tego, czy będzie otwarta, czy nie będzie instrumentem wykluczenia. Ale skoro nie ma czegoś takiego jak bezpłatny lunch, jak pouczają nas liberalni ekonomiści, to i na tej konferencję musi być jakiś bilet wstępu. Jej wielkim przesłaniem jest wszakże to, że demokracja jest procesem. Za niezwykle optymistyczny uważam fakt, że są kraje, które wyrażają żal, że nie zostały zaproszone, choć podejmowały starania, żeby się tu znaleźć. Państwa - tak jak ludzie - lubią się przeglądać w lustrze. Dziś nie ma wśród zaproszonych Chin, nie ma niektórych krajów europejskich - Jugosławii, Białorusi - ale jest nadzieja, że na następnej konferencji już będą, bo istotą tego procesu nie jest wykluczanie, ale włączanie.
Najlepiej powołana do włączania tzw. nowych demokracji wydaje się być Unia Europejska, ale ostatnio prezentuje w tej mierze coraz większą wstrzemięźliwość...
Jest to znak osłabienia poczucia wielkiej satysfakcji Europy z powodu końca zimnej wojny. Wydawało się, że to, co zaczęła polska "Solidarność" - likwidację podziału Europy, dokończy Unia Europejska, doprowadzając do zjednoczenia kontynentu. Ostatnim momentem europejskiego entuzjazmu po 1989 roku był szczyt Unii w Helsinkach, na którym nieoczekiwanie podjęta została decyzja rozpoczęcia negocjacji z wszystkimi 12 kandydatami. Ale potem Unia przestraszyła się własnej odwagi. Uznano, że tak szeroko zakreślone pole rozszerzenia może doprowadzić do osłabienia integracji europejskiej. Wielcy architekci tego procesu - Helmut Schmidt, Giscard d'Estaing, Jacques Delors - wyrażają niepokój, że wznoszona przez półwieku budowla może się rozpaść.
To nie tylko problem elit politycznych, ale także problem postaw społecznych. Niektóre społeczeństwa Unii Europejskiej są przestraszone: u progu pojawili się "barbarzyńcy". Ci "barbarzyńcy" będą chcieli opanować miejsca pracy, będą chcieli wejść ze swoimi produktami na rynki europejskie i będą się domagać pomocy finansowej od Unii. Co ciekawe, ów niepokój społeczny w mniejszej mierze dotyka zamożnych krajów skandynawskich, które mogłyby przecież bronić klubu bogatych. W niewielkim stopniu znajdziemy go także wśród ongiś ubogich krajów południa Europy - Hiszpanii, Portugalii, Grecji. Dotyczy on przede wszystkim krajów, które stworzyły Unię. Tak wielkich trudności nigdy jeszcze na naszej drodze do Unii nie spotkaliśmy. Jest to kwestia w pierwszym rzędzie naszych relacji z wielkimi adwokatami sprawy polskiej, a mianowicie Niemcami i Francją.
Oba te kraje uważa pan za naszych wielkich adwokatów?
Uważam, że jest w polskim interesie, aby takimi były. Pojawiła się bowiem tendencja opóźnienia procesu rozszerzenia. Niektóre przyjazne dla nas kraje powiadają: nie spieszcie się, lepiej dobrze się przygotujcie, wejdźcie do Unii z mocną pozycją, uzyskajcie jak najwięcej. Są to argumenty racjonalne, ale według mego najgłębszego przeświadczenia sprzeczne z interesem Polski i sprzeczne z interesem Unii Europejskiej.
Dat nie należy mistyfikować. Ale data, którą Polska sobie wyznaczyła i do której przekonała inne kraje pierwszej grupy kandydatów - 1 stycznia 2003 roku - jest datą ważną. Jeżeli nie uda nam się zrealizować tego strategicznego celu, to wówczas nie tylko Polska będzie miała kłopoty wewnętrzne, ale nie będziemy też mieli wpływu na proces przemiany wspólnoty, do której wchodzimy. Nie będziemy również mieli wpływu na decyzje budżetowe, a zatem konsekwencje są daleko idące. Mogłoby to oznaczać, że ten pociąg pod nazwą "Unia Europejska" odjedzie ze stacji, na której miał z nami spotkanie.
Odjazd tego pociągu może również wywołać propozycja utworzenia Federacji Europejskiej, przedstawiona przez ministra Fischera. Przecież w ten sposób ów pociąg, do którego chcemy wsiąść, przyspiesza biegu.
W sprawie propozycji Fischera rząd polski nie zajął stanowiska. Członkiem Unii Europejskiej jeszcze nie jesteśmy. I nie jesteśmy zainteresowani zabieraniem głosu w sprawie, która wewnątrz Unii jest tak kontrowersyjna.
Czy to oznacza, że Polska nie chce wybierać pomiędzy federalistami i przeciwnikami federacji?
Na szczęście Polska nie musi zajmować stanowiska w tej chwili. Natomiast mam swoje zdanie na ten temat jako obywatel i jako polityk. Uważam, że bogactwem Europy jest różnorodność narodów, kultur narodowych - propozycja utworzenia państwa federalnego nie odpowiada tej tradycji. Na razie zresztą propozycje Joschki Fischera należą wyłącznie do kręgu politycznej retoryki i politycznej wizji - nie mają wpływu na kształt obecnej reformy unijnych instytucji i na decyzje, które zapadają na konferencji międzyrządowej.
Rzecz jasna, warto się zastanowić nad tym, jaka Unia może być w przyszłości. I do jakiej Unii my chcielibyśmy wejść. Wizja ministra Joschki Fischera jest ciekawa z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że opiera architekturę Unii na zasadzie subsydialności, a więc zasadzie podziału kompetencji między różnymi szczeblami władzy. Po drugie dlatego, że mówi o Unii Europejskiej jako wspólnocie państw narodowych. A po trzecie dlatego, że dostrzega, iż awangarda Unii nie może być zamkniętym kręgiem, który jednych włącza, a innych wyklucza, ale winna być grupą otwartą, która powstaje metodą wzmocnionej współpracy. Taką metodą powstał obszar Schengen jako przestrzeni bez granic czy Euroland z jedną monetą likwidującą monety narodowe.
Powiedział pan, że w polskim interesie leży, aby naszymi adwokatami były zarówno Niemcy, jak i Francja. Pełna zgoda, ale jak tego dokonać?
Z Niemcami sprawa jest prostsza, albowiem w niemieckim interesie narodowym leży, by Polska weszła do Unii Europejskiej. Francuzów trzeba dopiero o tym przekonać. Musimy znaleźć sposób na to, by rozproszyć obawy Francji, że rozszerzenie wzmocni rolę Niemiec w Europie. Groźba niemieckiej hegemonii to stały motyw francuskiej historii od dwóch stuleci. Musimy ją także przekonać, że rozszerzenie nie zagraża wspólnej polityce rolnej, w której utrzymaniu Francja upatruje swój narodowy interes. Że Polska, która wchodzi do Unii z dużym rolnictwem, nie stanowi dla niej zagrożenia, a przeciwnie - w tej sprawie będziemy sojusznikiem, jakiego Francja nigdy jeszcze w Unii nie miała.
Chciałbym jednocześnie, by w polskiej polityce rosła rola Wielkiej Brytanii. To dzięki dialogowi polsko-brytyjskiemu udało nam się uzyskać najlepsze rozwiązanie w kwestii wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony.
Czyli jakie?
Chodziło nam o to, aby został nawiązany stały, zinstytucjonalizowany dialog pomiędzy NATO a Unią Europejską. I podczas szczytu w Feirze to zostało postanowione. Szło nam również o to, by podobny status nadać dialogowi 15 krajów Unii z sześcioma państwami NATO, które do Unii nie należą. To także zostało dzięki współpracy z Brytyjczykami w końcu przyjęte. Wielka Brytania staje się coraz bardziej europejska, a jednocześnie zachowuje obawy wobec nadmiernych tendencji federalistycznych. W tym punkcie może znaleźć zrozumienie w nowych krajach członkowskich.
Przystąpienie do Unii oznacza konieczność zrzeczenia się niektórych elementów suwerenności. I jest zrozumiałe. Chcę jednak pana, jako historyka i polityka, zapytać, jakich atrybutów suwerenności wyrzekać się nie należy?
Uważam, że Polska powinna mieć suwerenną politykę zagraniczną.
Nie ulega wątpliwości, że w polityce bezpieczeństwa opłaca się nam wchodzić w sojusze. Zresztą, jak powiedział generał de Gaulle, w sojusze wchodzi się nie po to, by osłabiać suwerenność, ale po to, by ją wzmacniać. Wiemy to także z własnej historii. Natomiast polityka zagraniczna jest wyrazem suwerenności o kapitalnym znaczeniu i musi być własna. Toteż obserwowałbym z uwagą dyskusję o wspólnej polityce zagranicznej w Unii Europejskiej.
Za rzecz niezwykle ważną uważam też zachowanie roli parlamentu narodowego. Dotychczasowe próby demokratyzacji Unii nie zdołały pokonać progu obojętności obywatela. Obywatel Europy jest przede wszystkim obywatelem swojego państwa narodowego i w wyborach do parlamentu narodowego bierze udział o wiele chętniej niż w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Parlament narodowy wytwarza poczucie obywatelskości. A jedną z największych gróźb dla demokracji jest obojętność obywateli.
Trzeba także zachować suwerenność gospodarczą. Do Unii powinniśmy wchodzić jako państwo o otwartej gospodarce, bez protekcjonistycznych barier. Ale musimy bronić własnych interesów, które nie zawsze są zgodne z interesami multinarodowych korporacji. A czasami są im przeciwstawne.
Mając suwerenną politykę zagraniczną, obywatelską kontrolę na życiem politycznym i broniąc własnych interesów gospodarczych, jesteśmy zdolni realizować nasze interesy narodowe. Należą do nich również rozwinięte stosunki gospodarcze z krajami spoza Unii Europejskiej. W naszym żywotnym interesie leży przyciąganie na przykład inwestycji amerykańskich, a także utrzymywanie infrastruktury NATO-wskiej.
Nie mówię tego wszystkiego po to, by dołączać do chóru hiobowych głosów na temat zagrożeń, przed jakimi rzekomo stoi Polska. Przeciwnie, Polska stoi przed ogromną szansą. Trzeba tylko umieć ją mądrze wykorzystać.
Rozmawiał Jan Skórzyński | Konferencja "Ku wspólnocie demokracji", która rozpoczyna się dzisiaj w Warszawie, została zwołana w 20-lecie powstania "Solidarności". Zarówno czas, jak i miejsce nie są przypadkowe. Czas to przede wszystkim przełom tysiąclecia. To jeden z ważnych elementów przesłania konferencji, która Ma być miejscem, z którego pójdzie w świat znak nadziei. Jest rzeczą ważną, że ta konferencja odbywa się w Warszawie - tak mocno doświadczonej przez wojnę - że dzieje się to w Polsce, której udało się wytrącić pierwszy kamień z muru berlińskiego. |
Nie tylko ugrupowania postsolidarnościowe mają prawo zabierać głos w debacie o dzisiejszym sensie idei "Sierpnia" - także SLD powinien być w niej stale obecny
Wartości pod różnymi dachami
Michał Tober
Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski ("Rz" 22 maja). Bez wahania udziela sobie także odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku. "Jednostronna i tendencyjna teza" (Janusz A. Majcherek), "jednostronne i naiwne ujęcie" (Bronisław Wildstein), "upadek rozumu indywidualnego", "absurdy" rodem z "propagandowych broszur lokalnych ogniw SLD" (Jarosław Gowin) - to tylko garść reakcji na historyczne spekulacje Mażewskiego.
Temperatura tej dyskusji nie jest pochodną trafności lub absurdalności tezy wyjściowej. Wynika raczej z charakteru pytania, które zostało publicznie zadane. Historyczno-publicystyczne "co by było gdyby" jest zazwyczaj niewinną zabawą, urozmaiceniem naukowego dyskursu. Problem pojawia się jednak wówczas, gdy dotyczy ono wydarzeń, idei lub osób, o których w tym kontekście mówić nie wolno, nie wypada lub nie należy.
"Sierpień" 1980 pasuje jak ulał do tej właśnie kategorii. Lektura kolejnych polemik nasuwa nieodparte wrażenie, iż grzechem Mażewskiego nie są historyczne i logiczne niekonsekwencje, których w artykule nie brakuje. Grzechem jest tu raczej pycha autora - zadawanie pytań w sprawach jednoznacznych, zbadanych ponad wszelką wątpliwość, "uklepanych". Z "Solidarnością" jest u Mażewskiego trochę tak jak z poezją Słowackiego w "Ferdydurke" Gombrowicza. "Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca...?"
W perspektywie wartości
Dyskusja o dziedzictwie "Sierpnia" jest niezwykle trudna, kiedy towarzyszy jej metodologiczny zamęt. Pomocne mogą tu być pewne kategorie opisu i wyjaśniania historii proponowane przez wybitnego metodologa prof. Jerzego Topolskiego. Po pierwsze - historia jako ciąg działań przyczynowo-skutkowych, odpersonalizowanych faktów. Po drugie - historia pojmowana w kategoriach działań ludzkich, uwikłana wprawdzie w uwarunkowania, ale jednak subiektywna, uzależniona od ludzi. Do tej tradycji intelektualnej można dodać trzeci jeszcze pryzmat służący rozumieniu historii - w perspektywie aksjologicznej, gdzie wyjaśniamy fakty i działania jako realizację wartości motywujących ruchy społeczne, zwłaszcza w okresach dziejowych burz i przełomów. W tych trzech wymiarach można postrzegać przebieg zmian jakościowych w najnowszej historii Polski.
Pytanie o znaczenie powstania "Solidarności" dla dzisiejszej Polski, jej kondycji i charakteru, powinno nas skłaniać zwłaszcza ku kategorii ostatniej - kategorii wartości. Problem z oceną dziedzictwa "Sierpnia" pojawia się jednak, gdy należy rozstrzygnąć o źródłach, przemianach i kontynuacji sierpniowej tradycji. Czy wciąż żywotnym czynnikiem jest program pierwszej "Solidarności"? Czy też niezwykle pojemny, pracowicie uzupełniany i przepakowywany przez ostatnich dwadzieścia lat worek idei, postulatów i wartości?
Program samorządnej Rzeczypospolitej, powiązany dodatkowo z "socjalnym romantyzmem" gdańskich postulatów strajkowych z sierpnia 1980 roku, trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną i perspektywiczną wizję rozwoju nowoczesnego państwa. Należy jednak uwzględnić fakt, iż w tamtych realiach był to jednak jakiś pomysł na odebranie monopolu PZPR, odpartyjnienie zakładów pracy i pobudzenie społecznej aktywności.
Szczęśliwa niewierność
Recenzowanie i krytyka politycznego programu "Sierpnia" jest jednak dość jałowa. Najlepszym komentarzem do programu z roku 1980 jest to, iż jego twórcy nie próbowali nawet wcielać go w życie, gdy mogli to robić w majestacie państwa i prawa po roku 1989. Z przekąsem można powiedzieć, iż ta niewierność pierwszej "S" była ich wielką i niezaprzeczalną zasługą, zwłaszcza dla tworzenia podstaw nowoczesnej gospodarki rynkowej.
Skoro po "Sierpniu" nie ostał się konkretny program, musimy zwrócić się w stronę wartości, do których odwoływała się pierwsza "Solidarność". Trafnie wymienia niektóre z nich Jarosław Gowin. To społeczeństwo obywatelskie, solidarność sumień, otwarty charakter wspólnoty, religia niezideologizowana. Po roku 1989 próbę czasu wytrzymała w zasadzie jedynie idea budowy społeczeństwa obywatelskiego. Jest to "obywatelskość" wciąż mocno fasadowa, ale proces ten trwa przecież lata. Co do pozostałych wyznaczników, to w przypadku zdecydowanej większości politycznych depozytariuszy tradycji sierpniowej trudno mówić o prymacie etyki nad polityką, przyjaznej otwartości na inne postawy ideowe i tradycje historyczne, religii odseparowanej od bieżącej polityki.
"Sierpień" nie przetrwał więc nie tylko w postaci spójnego programu politycznego. Próbie czasu z trudem opierają się również wartości, które ze sobą niósł. Choć wciąż istnieje jako ważny punkt odniesienia, w warstwie praktycznej polityki jest jednak prawie nieuchwytny.
Zamrożenie przemian i ducha rewolucji
Porażka "Solidarności" ma podobne źródła i naturę, co porażki wszelkich romantycznych ruchów rewolucyjnych. "Solidarność" z roku 1980, a następnie z 1989 była bowiem ruchem rewolucyjnym, choć była to rewolucyjność szczególnego rodzaju.
Polityczne i społeczne przyczyny przegranych rewolucji są od zawsze niezmienne. Po pierwsze - planu rewolucyjnego nigdy nie udaje się zrealizować w pełni (choć przywódcy rewolucji bardzo mocno weń wierzą). Po drugie - rewolucjoniści wierzą, że stan ducha z romantycznych dni rewolucji będzie trwał wiecznie. Entuzjazm i zdolność do poświęceń są tymczasem ulotne. Patrząc z tej perspektywy, stan wojenny przyczynił się do przedłużenia żywotności "Sierpnia". 13 Grudnia oznaczał represje i zamrożenie demokratycznych przemian, ale oznaczał jednocześnie hibernację ducha rewolucyjnego, który mógł bez wyraźnego uszczerbku odrodzić się w roku 1989. Utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego oznacza wyraźną cezurę - koniec okresu romantycznej rewolucji. Bodajże prof. Jan Baszkiewicz, wybitny znawca dziejów i mechanizmów rewolucji, porównał kiedyś rewolucję do burzy, do konieczności, oczyszczającej atmosferę. Burza rządzi się jednak swoimi prawami, a następujące bezpośrednio po niej zjawiska atmosferyczne mają już zupełnie inne przyczyny, przebieg i charakter.
Ochronić spuściznę
Odejściu od programu i wartości "Solidarności" towarzyszyła także dekompozycja solidarnościowej strony sceny politycznej. Wojna na górze, kolejne podziały i rozłamy roznieciły walkę o historyczny status strażników świętego ognia. Szczegółowo opisuje to Jakub Kowalski ("Rz" 16 maja), przywołując dokumenty programowe prawicowych partii i komitetów wyborczych. Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, kto i w jakim stopniu ma prawo do korzystania z politycznego spadku pierwszej "Solidarności".
Taki stan rzeczy powinien skłaniać do ostatecznego odpersonalizowania i odpartyjnienia przesłania "Sierpnia". Nie chodzi tu o pozbawianie kogokolwiek praw do własnej biografii. Nie chodzi o zamazywanie różnic pomiędzy "katami i ofiarami" - że posłużę się językiem prawicowych publicystów. Warto natomiast chronić spuściznę "Solidarności" przed pójściem na dno wraz ze swoimi "jedynymi" nosicielami.
"Wartości mają to do siebie, że znajdują schronienie pod różnymi dachami" - to zdanie "zdrajcy" i "renegata" Andrzeja Celińskiego. Zabawne w tych przykrych epitetach jest to, że nadają mu je politycy i publicyści o nieporównywalnie mniejszych prawach do solidarnościowego rodowodu. Celiński i wielu ludzi jemu podobnych pozwalają spojrzeć na wartości "Sierpnia" z zupełnie innej, wymykającej się politycznym schematom perspektywy. Nie oznacza to, iż SLD kiedykolwiek będzie próbował zawłaszczać etosowe korzenie. Tradycja "Sierpnia" stała się już jednak wartością ogólnonarodową i także ugrupowania o odmiennej proweniencji historycznej muszą odnosić się do niej z należytą powagą. W debacie publicznej, a wzorem takiej debaty powinna być kampania parlamentarna, muszą padać pytania o dzisiejszy wymiar i sens idei "Sierpnia". Ugrupowania postsolidarnościowe nie są jedynymi, które w tej debacie mają prawo zabierać głos, także SLD powinien być w niej stale obecny. Ludzi, którzy pragną dziś urzeczywistnienia tych wartości, nie powinno to niepokoić lub dotykać.
Fakty i retoryka
Klęska czteroletnich rządów postsolidarnościowych jest oczywista, nawet jeśli rozmiar wyborczego triumfu SLD nie będzie taki, jak przewidują dzisiejsze sondaże. 17-procentowe bezrobocie, rosnące obszary nędzy, nieudane reformy, zanik dialogu społecznego. Zestawienie tych faktów z górnolotną retoryką solidarnościową wypada śmiesznie i strasznie zarazem.
Cytowany już Jarosław Gowin pisze: "Politycznej klęski obozu Solidarności nie można wykluczyć. Jeśli nastąpi, nie będzie to jednak katastrofa Polski. Katastrofą byłaby klęska idei solidarności". Dalej proponuje środki zaradcze: "Teraz, kiedy staliśmy się krajem kapitalistycznym, potrzeba nam więcej solidarności społecznej, troski o tych, których mechanizmy gospodarcze bez ich winy spychają na margines".
Zaraz, zaraz... Gdzieś już to czytałem! Chyba w przywoływanych przez Jarosława Gowina "propagandowych broszurach lokalnych ogniw SLD"...
Autor jest rzecznikiem prasowym SLD | Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski. udziela odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w 1980 roku. "Jednostronna i tendencyjna teza", "naiwne ujęcie" - to garść reakcji na spekulacje Mażewskiego.Temperatura tej dyskusji Wynika z charakteru pytania, "co by było gdyby" jest zazwyczaj niewinną zabawą. Problem pojawia się, gdy dotyczy ono wydarzeń, idei lub osób, o których mówić nie należy.
Pytanie o znaczenie powstania "Solidarności" dla dzisiejszej Polski powinno nas skłaniać ku kategorii wartości. Problem z oceną dziedzictwa "Sierpnia" pojawia się jednak, gdy należy rozstrzygnąć o źródłach i kontynuacji sierpniowej tradycji. Program samorządnej Rzeczypospolitej trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną i perspektywiczną wizję rozwoju nowoczesnego państwa.
Recenzowanie i krytyka politycznego programu "Sierpnia" jest jałowa. Najlepszym komentarzem do programu z roku 1980 jest to, iż jego twórcy nie próbowali nawet wcielać go w życie po roku 1989. ta niewierność pierwszej "S" była ich zasługą.Skoro po "Sierpniu" nie ostał się konkretny program, musimy zwrócić się w stronę wartości, do których odwoływała się "Solidarność". To społeczeństwo obywatelskie, solidarność sumień, otwarty charakter wspólnoty. Po roku 1989 próbę czasu wytrzymała jedynie idea budowy społeczeństwa obywatelskiego.
Odejściu od programu i wartości "Solidarności" towarzyszyła dekompozycja solidarnościowej strony sceny politycznej. Taki stan rzeczy powinien skłaniać do ostatecznego odpersonalizowania i odpartyjnienia przesłania "Sierpnia". Tradycja "Sierpnia" stała się wartością ogólnonarodową i także ugrupowania o odmiennej proweniencji historycznej muszą odnosić się do niej z należytą powagą.
Klęska rządów postsolidarnościowych jest oczywista. bezrobocie, rosnące obszary nędzy, nieudane reformy. Zestawienie tych faktów z górnolotną retoryką solidarnościową wypada śmiesznie i strasznie zarazem. |
Państwo i pieniądze
O żadnej reformie nie można jeszcze powiedzieć, że w jej wyniku sytuacja się poprawiła
Miało być lepiej i taniej
ILUSTRACJA MARTA IGNERSKA
KRZYSZTOF BIEŃ
Reformy państwa i gospodarki przeprowadza się po to, aby po pierwsze było lepiej, a po wtóre - taniej. Lepiej w sensie wyższej jakości takich usług jak ochrona zdrowia, oświata czy bezpieczeństwo i w sensie atrakcyjniejszej oferty proponowanej nabywcom przez przedsiębiorstwa. Sama poprawa jakości to jednak jeszcze za mało.
O prawdziwym sukcesie jakiejkolwiek reformy można mówić dopiero wtedy, kiedy nie powoduje ona wzrostu wydatków z budżetu i podatkowych obciążeń społeczeństwa, a przeciwnie - przyczynia się do budżetowych oszczędności.
Rząd Jerzego Buzka, za co mu chwała, podjął cztery niezbędne wielkie reformy społeczne - ochrony zdrowia, administracji, emerytur, oświaty. O żadnej nie można jeszcze powiedzieć, że dzięki jej wprowadzeniu jest lepiej. Dobitnie o tym świadczą słabe oceny tych reform w społecznych sondażach. W ochronie zdrowia powszechny standard usług specjalnie się nie poprawił, a w opinii wielu ludzi korzystanie z nich jest teraz trudniejsze. Nie zniknęło także dzikie współfinansowanie z kieszeni pacjentów. Reforma administracji nie zwiększyła samodzielności finansowej samorządów. Nadal "wiszą" one na garnuszku subwencji budżetowych. Na reformie emerytur ciąży niewydolność systemu komputerowego ZUS-u. O efektach później wprowadzonej reformy oświatowej będzie można mówić dopiero za kilkanaście lat.
Nieopanowane wydatki
O finansowych efektach reform też trudno powiedzieć coś pewnego. Żadna z nich nie jest w sposób publiczny monitorowana, czy rozliczana. Dane są fragmentaryczne, rozproszone i spóźnione. Okazją do takiej poważnej oceny i samooceny mogłaby być na przykład coroczna sejmowa debata budżetowa. Opasłe tomy projektu budżetu i dokumentów mu towarzyszących nie zawierają jednak nawet próby oceny efektywności reform. Nie ma też danych pozwalających na samodzielne oceny sensowności i skuteczności dokonywanych zmian. Zamiast obywatelskiej dyskusji o stanie finansów publicznych mamy kolejną porcję demagogicznej kłótni polityków w Sejmie.
Kto chce dokonać oceny efektywności reform, zadowolić się musi danymi ogólnymi bądź pośrednimi. Najbardziej niepokoi wielkość udziału tzw. sztywnych wydatków budżetu, związanych m.in. z subwencjonowaniem samorządów, obsługą długu, finansowaniem emerytur i wydatków administracji. Pomimo pewnej decentralizacji finansów publicznych - za finansowanie oświaty i ochrony zdrowia odpowiadają teraz głównie samorządy - udział ten nieustannie rośnie. W 1999 roku wydatki nazywane sztywnymi pochłonęły 57,7 proc. budżetowych pieniędzy. W tym roku ich udział wzrósł do 60,9 proc., a w przyszłym - jak wynika z rządowego projektu - sięgnie aż 63,1 proc.
Oznacza to, że mimo reform dziedziny te pochłaniają coraz więcej pieniędzy i stają się większym obciążeniem dla budżetu i podatników. I to przy wysokim jak na Europę tempie rozwoju gospodarczego, sięgającym 5 proc. w skali roku. Aby zahamować narastanie tej niebezpiecznej tendencji, należałoby rozwijać gospodarkę - przy takiej samej jak dziś efektywności reform - w tempie nie 5, ale bliżej 10 proc. rocznie. Strach pomyśleć jak niewiele pieniędzy zostałoby w budżecie do bardziej swobodnej dyspozycji, gdyby tempo wzrostu gospodarczego spadło do 2 - 3 proc. rocznie. Przygrywkę do takiej sytuacji mamy właśnie w tej chwili. Rząd na skutek mniejszych wpływów budżetowych musi w końcówce roku ciąć wydatki aż o 3,5 proc.
Nie tylko składka
Z punktu widzenia społeczeństwa największe znaczenie ma reforma służby zdrowia. Przeważają oceny negatywne. Dla oceny ekonomicznej znamienne jest ustępstwo rządu i podniesienie z 7,5 do 7,75 proc. składki na ubezpieczenie zdrowotne. Choć składka rośnie, pieniędzy nadal brakuje i będzie ich brakować, nawet gdyby wynosiła 10 i 11 proc. (tak daleko sięgają postulaty), jeżeli większym środkom budżetowym nie będzie towarzyszyć skuteczniejsza publiczna kontrola ich wykorzystywania.
W służbie zdrowia, tak jak w każdej dziedzinie, potrzebna jest dogłębna restrukturyzacja, o czym świadczą statystyki liczebności lekarzy i pielęgniarek oraz wykorzystania łóżek szpitalnych. Można współczuć pielęgniarkom, że bardzo mało zarabiają. Trzeba jednak zarazem zapytać, dlaczego wobec tego tak kurczowo trzymają się publicznej służby zdrowia. Dlatego m.in., że nie stworzono im, tak jak na przykład górnikom, zachęt finansowych do odejścia z państwowych szpitali do prywatnych placówek, bądź też do otwierania prywatnej praktyki pielęgniarskiej.
Powiedzmy jednak sobie szczerze, że wymagania wobec pracowników prywatnej służby zdrowia są znacznie wyższe niż w publicznych placówkach medycznych. Ile z dzisiejszych protestujących pielęgniarek utrzymałoby się u prywatnych pracodawców? Ile z nich ma wystarczające kwalifikacje, aby móc samodzielnie pracować w swoim zawodzie, chociaż potrzeb pielęgnacyjnych w starzejącym się społeczeństwie będzie raczej przybywać, niż ubywać.
Proces restrukturyzacji służby zdrowia rozpoczął się, ale do jego końca jeszcze daleko. Warto przyjrzeć się pieniądzom wyciekającym z kas chorych na refundację leków. Trzeba też wreszcie odpowiedzieć sobie na trudne pytanie, jaki zakres opieki zdrowotnej powinien każdemu "należeć się", a jaki powinien stać się domeną prywatnej służby zdrowia, wspomaganej systemem dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Ani rząd, ani Sejm nie wykazują specjalnej chęci zajęcia się tym niewątpliwie trudnym problemem..
Karta, czyli tarcza
Skuteczniejsza reforma potrzebna jest także w oświacie. Obecne sejmowe przepychanki wokół nowelizacji nieszczęsnego - dla rządu - zapisu Karty Nauczyciela, mówiącego o minimalnym poziomie uposażenia pedagogów to w rzeczywistości zasłona dymna. Prawdziwy problem tkwi w tym, że biorąc pod uwagę zmiany demograficzne i zmniejszone w związku z tym potrzeby edukacyjne, nauczycieli jest za dużo. Redukcja kadr jednak nie następuje. Ponieważ Karta gwarantuje podwyżki, i to znaczące, wszystkim nauczycielom, nic dziwnego, że w budżecie brakuje pieniędzy.
Środowiska nauczycielskie potrafią skutecznie bronić się przed restrukturyzacją swojej dziedziny. Tak właśnie ocenić należy naciski wywierane na polityków,aby przyspieszyć albo wydłużyć obowiązek szkolny. Z prawdziwą, efektywną - w sensie wydatku publicznych pieniędzy - reformą nie ma to oczywiście nic wspólnego. Prawdziwa reforma polegałaby bowiem na pozostawieniu w szkołach najlepszych jedynie nauczycieli. Byłaby to przy okazji droga do likwidacji, a przynajmniej ograniczenia oświatowej szarej strefy, jaką jest plaga wymuszanych często na rodzicach i dzieciach korepetycji, na których ci sami nauczyciele - ale za większe pieniądze - uczą po południu tego, czego nie nauczyli rano, w szkole.
Opóźniony zapłon
Efektywność reformy emerytalnej będzie można dobrze ocenić dopiero wtedy, kiedy na emeryturę zaczną przechodzić ci, którzy zdecydowali się składać część pieniędzy w II filarze. Moment ten nastąpi najwcześniej w 2010 roku. Wówczas bowiem w wiek emerytalny wejdą kobiety, które w roku startu reformy nie przekroczyły jeszcze 50-tki.
Osoby te nie decydowały się jednak raczej na porzucanie ZUS-u, dlatego na test nowego systemu emerytalnego trzeba będzie poczekać jeszcze dłużej. Już teraz jednak niepokoi niewydolność systemu elektronicznego ZUS-u. Zewnętrznymi jej przejawami są: kiepska ściągalność należności przez ZUS i opóźnienia w przekazywaniu pieniędzy Otwartym Funduszom Emerytalnym. Równie niepokojące jest odsuwanie w czasie momentu poddania się przez ZUS publicznemu osądowi, jakim będzie pokazanie przyszłym emerytom ile już, przez lata, nazbierali kapitału początkowego.
Koszty biurokracji
Najmniej efektywna, jeśli chodzi o koszty funkcjonowania, okazuje się reforma administracyjna. Jej założeniem była decentralizacja kompetencji, co jak można było się spodziewać spowoduje redukcję zatrudnienia. Do niczego takiego nie doszło.
Na szczeblu centralnym stale powstają nowe urzędy. Najnowsze to Ministerstwo Rozwoju Regionalnego i Budownictwa, Urząd Regulacji Telekomunikacji oraz startująca od nowego roku Państwowa Agencja Certyfikacji. W terenie powstał nowy szczebel administracyjny - powiaty, podczas gdy stare szczeble - urzędy wojewódzkie nie uległy specjalnemu odchudzeniu.
Z najnowszych danych GUS (po trzech kwartałach 2000 roku) wynika, że w administracji publicznej pracuje tylko o 4,3 tysiąca mniej urzędników niż w 1998 roku. W administracji państwowej zatrudnienie spadło wprawdzie o 41,7 tysiąca osób, ale w nowych urzędach powiatowych znalazło zatrudnienie w ciągu ostatnich dwóch lat 51,5 tysiąca osób. Gwałtownie pączkuje, również nowa, wojewódzka administracja samorządowa. W 1999 roku pracowało w niej 4,2 tysiąca, a w bieżącym już 6,2 tysiąca osób. U wojewodów pracę straciło w ciągu ostatniego roku tylko 15 osób.
Ile kosztuje nas nieskuteczna walka z biurokracją? Trudno precyzyjnie ocenić. W projekcie budżetu nie ma odpowiedzi na tak proste pytanie, ponieważ obejmuje on tylko finanse w skali państwa, nie dotyczy budżetów samorządowych.
Ze zbiorczego zestawienia wynika, że administracja publiczna kosztować nas będzie w przyszłym roku około 6,4 mld złotych, czyli o 12,4 proc. więcej niż w obecnym. Biorąc pod uwagę inflację, można przewidywać, że wydatki na administrację publiczną wzrosną w przyszłym roku realnie o prawie 5 proc. Nie ma też żadnych gwarancji, że są to już koszty ostateczne. Praktyka pokazuje bowiem, że nieznacznemu kurczeniu się administracji państwowej towarzyszy szybki rozrost, lepiej zresztą opłacanej, administracji samorządowej. I w tej dziedzinie, tak jak w wielu innych, statystyka nie jest chętnie upubliczniana.
Następne w kolejce
Wiele dziedzin nadal czeka na reformy. Spróbujmy wyliczyć najkosztowniejsze: wojsko, sądownictwo, bezpieczeństwo. Zmian wymaga też rynek pracy i system podatkowy. Bez nich gospodarka nie wchłonie bowiem kilku milionów nowych rąk do pracy. W gospodarce pierwsze korzyści przynosi reforma górnictwa. Jednak hutnictwo, przemysł zbrojeniowy, zakłady chemiczne nie doczekały się restrukturyzacji. Dopiero u jej progu jest PKP.
Efektem wszystkich reform powinno być nie tylko podwyższenie jakości usług społecznych i lepsza oferta przedsiębiorstw, ale także obniżenie kosztów funkcjonowania tych dziedzin. Bez osiągnięcia tego ekonomicznego wymiaru lekcje reform trzeba będzie jak w przypadku służby zdrowia, oświaty i administracji, dłużej przerabiać, a być może nawet zaczynać od nowa. | Rząd Jerzego Buzka podjął cztery niezbędne wielkie reformy społeczne - ochrony zdrowia, administracji, emerytur, oświaty. mimo reform dziedziny te pochłaniają coraz więcej pieniędzy.
największe znaczenie ma reforma służby zdrowia. Przeważają oceny negatywne. Choć składka rośnie, pieniędzy nadal brakuje. potrzebna jest dogłębna restrukturyzacja.
Skuteczniejsza reforma potrzebna jest także w oświacie. problem tkwi w tym, że biorąc pod uwagę zmiany demograficzne i zmniejszone potrzeby edukacyjne, nauczycieli jest za dużo.
Efektywność reformy emerytalnej będzie można dobrze ocenić dopiero wtedy, kiedy na emeryturę zaczną przechodzić ci, którzy zdecydowali się składać część pieniędzy w II filarze. najwcześniej w 2010 roku. Już teraz jednak niepokoi niewydolność systemu elektronicznego ZUS-u.
Najmniej efektywna okazuje się reforma administracyjna. Jej założeniem była decentralizacja kompetencji, co spowoduje redukcję zatrudnienia. Do niczego takiego nie doszło.
Efektem wszystkich reform powinno być nie tylko podwyższenie jakości usług społecznych i lepsza oferta przedsiębiorstw, ale także obniżenie kosztów funkcjonowania tych dziedzin. |
List z Paryża Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości
Z pamięcią o dziesięciu sprawiedliwych
ANTONI GRYZIK
Jestem Francuzem pochodzenia polskiego. Choć w swoim czasie pozbawiono mnie obywatelstwa polskiego, zawsze czułem się kulturowo zakorzeniony w kraju moich przodków - niektórzy z nich czasem nosili myckę.
Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Myślę o Normanie Finkelsteinie i jego książce "Przedsiębiorstwo Holokaust". Tak grubymi (nie jedwabnymi) nićmi szyte są niektóre argumenty wymieniane w dyskusji. Jak byśmy nagle powrócili, przeniesieni jakimś wehikułem czasu do dwudziestolecia międzywojennego i do seansów w kawiarni "Ziemiańska" pomiędzy Tuwimem a Nowaczyńskim. Widziane z Francji, wszystko to wydaje się egzotyczne. Czytam wypowiedzi nieocenzurowane w dzienniku waszego konkurenta "Gazety", w którym coraz bardziej daje się odczuć rosnącą falę antysemityzmu. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. Reagują oni jak stereotyp Polaka w kawale z książki dowcipów żydowskich "Przy szabasowych świecach" zatytułowanym "O polskim antysemityzmie". Przypomnę go: Polak stwierdza, że Żydów jako takich nie znosi, z wyjątkiem - i tu wymienia listę swoich znajomych Żydów, opisując ich w superlatywach. Żyd na to mu odpowiada, oczerniając indywidualnie wszystkich tych, których wymienił jako oszustów, złodziei itp. konkludując, że poza tym nie pozwoli oczerniać narodu żydowskiego tak w ogóle.
Nie chciałbym, aby pomyślano, że źle oceniam przygotowanie merytoryczne redaktorów prowadzących dyskusję ("Jedwabne, 10 lipca 1941 - zbrodnia i pamięć", "Rz" 53, 3 - 4.03.2001 r.). Ale ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. W formie eleganckiej, na płaszczyźnie intelektualnego konwenansu, zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, że Żydzi nigdy niczego złego nie zrobili Polakom, a jakby nawet, to należy to zrozumieć, tak bardzo zawsze Polak pogardzał Żydem, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny, tylko czasem szumowina itd., że z drugiej strony Żydzi powinni też zdać sobie sprawę, iż nie są niewiniątkami. I poszły konie po betonie! Powróciła obustronna paranoja. Po co nam to wszystko dziś, w 2001 roku?
Ileż ja tu, w Paryżu, takich dyskusji się nasłuchałem... W 1982 roku zorganizowałem spotkanie mające na celu pojednanie pod hasłem "Pamięć żydowska a solidarność". Niestety, wszystko się skończyło na pyskówce. Nawet biednemu Brandysowi dostało się od antysemitów, gdy próbował bronić dobrego imienia Polaków. A przecież istnieje literatura, łatwo dostępna, która w sposób czytelny mogłaby uzmysłowić obecnemu pokoleniu głęboki sens historyczny konfrontacji polsko-żydowskiej. Przeczytajmy raz jeszcze na przykład "Mój wiek" Wata. Wiele lat temu napisałem tekst do dziennika "Liberation", aby spróbować uspokoić dyskusję o polskim antysemityzmie. Powiedziałem tam zdanie, które chciałbym, aby ktoś kiedyś powiedział spokojnie nad Wisłą: "Gdy dwa plemiona żyją pod jednym dachem przez tysiąc lat, codzienność nie składa się wyłącznie z aktów braterskiej miłości. Konflikty, nienawiść i zbrodnie musiały być również na porządku dziennym".
Broniąc imienia Polaków dorzuciłem, że wydaje mi się karykaturalne, gdy ktoś sobie wyobraża, iż winna jest zawsze jedna strona. Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd. Było, jak było. Dziś trzeba raz zwyczajnie powiedzieć, że w sytuacji porozbiorowej ludność polskojęzyczna, zraniona w swej tożsamości instynktownie reagowała wrogością wobec ludności, która w swej masie odmawiała asymilacji kulturowej, a często wręcz asymilowała się poprzez pryzmat kultury okupanta. Kapuściński napisał w tym kontekście świetny artykuł na temat mechanizmów ludobójstwa w dzienniku "Le Monde des Debats".
Klimat, jaki się tworzy obecnie w Polsce w wyniku dyskusji o Jedwabnem, martwi mnie coraz bardzie,j bo mam jeszcze w Polsce rodzinę. Moi bliscy mówią mi, że coś niedobrego zaczyna się dziać, coś wisi w powietrzu. Może my już tak (kwestia obciążenia genetycznego) jesteśmy wszyscy przeczuleni; może reagujemy jak spłoszone ptaki.
Stańmy sobie raz porządnie twarzą w twarz, Polacy wszystkich odcieni, tożsamości prywatnych czy religijnych, wywalmy sobie prosto z mostu wszystko, co złe, ale na miłość boską, nie zapominajmy o tym, co było dobre. Bóg obiecał Lotowi, że uratuje Sodomę i Gomorę, jak się tam znajdzie dziesięciu sprawiedliwych mężów. Czy nie mamy w stosunkach polsko-żydowskich po obu stronach dziesięciu sprawiedliwych, których pamięć by nam pomogła budować wspólnie w trzecim tysiącleciu naszą wspólną Sodomę i Gomorę - Polskę?
Pamiętajmy o Róży Luksemburg, co chciała wymazać Polskę z mapy Europy, ale nie zapominajmy jednocześnie pejsatego chasyda z obrazu Grottgera. Pamiętajmy o tych młodych Żydach, co zbałamuceni komunistyczną propagandą przyłączyli się do wojsk sowieckiej Rosji w 1920 roku. Ale pamiętajmy także o setkach chłopców z galicyjskich szetteli, co na ochotnika zaciągnęli się do Pierwszej Brygady w 1916 roku. Poznałem tu, we Francji jednego z nich, stuletniego dziś doktora Maurycego Wajdenfelda, przyjaciela i tłumacza Korczaka. Z dumą pokazywał mi Virtuti Militari za udział w wyprawie kijowskiej i list pochwalny marszałka. Pamiętajmy o tych, co kolaborowali z sowieckim okupantem w 1939 roku, ale nie zapominajmy o tysiącach tych, co męczeństwem lub śmiercią w łagrze przypłacili chęć przyłączenia się do polskiej armii na emigracji, jak Herling-Grudziński. Pamiętajmy o Menachemie Beginie, który zdezerterował z Pierwszego Korpusu, ale uklęknijmy przed mogiłami z gwiazdą Dawida na cmentarzu pod Monte Cassino.
A w Jedwabnem, płacząc nad męczeństwem okrutnie zamordowanych, wdzięczną myśl kieruję do tych, co z narażeniem życia uratowali kilka ludzkich istot, późniejszych świadków, bez zeznań których pies z kulawą nogą nigdy by się nie dowiedział o prawdzie. Próbuję sobie wyobrazić, jak ciężko musiało im być po wojnie, patrząc codziennie w oczy sąsiadom, którzy z pewnością gdzieś tam mieli do nich żal o to, że nie zrobili tak jak większość mieszkańców. Bohaterom zawsze było trudno, gdy ucichło echo armat.
A może byśmy im dzisiaj pomnik postawili? Dlaczego tylko w Izraelu jest miejsce pamięci poświęcone Sprawiedliwym? Dlaczego nigdy nie pomyśleliśmy o czymś podobnym w Polsce, zamiast czekać, aż w obcym kraju obcy naród ich osądzi i wyróżni? Czy nas wszystkich, zjednoczonych nareszcie ponad podziałami religijnymi, nie stać na podobny gest, by w ten sposób zainaugurować nowe tysiąclecie?
Autor jest profesorem w Ecole Superieure de la Realisation Audiovisuelle. | Na duszy mi lżej, że się zbrodnię potępia i nareszcie prawdę mówi o ludzkim cierpieniu. Ale jako specjalista od problematyki komunikacji widzę może jaśniej niż inni sens manipulacji, w której skład wchodzi przypomnienie sprawy Jedwabnego. Wiem, że większość tych, co dzisiaj psioczą na Żydów, najczęściej nie są autentycznymi antysemitami. Ale boję się, że jeśli źle pokieruje się dyskusją o Jedwabnem, to mogą nimi zostać naprawdę. ze zdumieniem zauważyłem, że gdy zaczęto poruszać dogłębnie problematykę współżycia Żydów z resztą społeczeństwa polskiego, wszystko się nagle usztywniło i zatriumfowała niewiedza i wzajemna nietolerancja. W formie eleganckiej, na płaszczyźnie intelektualnego konwenansu, zaczęto niemalże "rzucać mięsem". Jedni krzyczą, że wszystko to, co się zarzuca Żydom to kłamstwo i skandal, że Żydzi nigdy niczego złego nie zrobili Polakom, a jakby nawet, to należy to zrozumieć, tak bardzo zawsze Polak pogardzał Żydem, a drudzy na to, że wręcz przeciwnie, że Polak jako taki jest dobry i szlachetny, tylko czasem szumowina itd., że z drugiej strony Żydzi powinni też zdać sobie sprawę, iż nie są niewiniątkami. I poszły konie po betonie! Powróciła obustronna paranoja. Po co nam to wszystko dziś, w 2001 roku?
Przeszłość jest bardzo ważna. Ale teraźniejszość i przyszłość niosą w sobie inne wyzwania niż wieczne przeżywanie dawnych krzywd. |
Kamyczek do ogródka pani Ewy Drzyzgi
Więcej niż etykieta
RYS. MAYK MAJEWSKI
ROBERT PUCEK
Z przyjemnością przeczytałem w "Polityce", jak pani Barbara N. Łopieńska, chcąc zadać nieco ryzykowne pytanie Pawłowi Hertzowi, powiedziała: "Ale - proszę wybaczyć śmiałość - czy po czterdziestce również pan zmądrzał?" Pani Drzyzga nie bawi się w takie staroświeckie konwenanse. Na samym początku programu "Rozmowy w toku" podchodzi do pana Adama, którego, podobnie jak ona, pierwszy raz w życiu na oczy widzimy i który jej ani brat, ani swat (na oko mógłby być ojcem), i pyta bezceremonialnie: "Od kiedy nie możesz się kochać normalnie?"
Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach.
Pani Drzyzdze, która nie wykorzystała ostatniej szansy przewidzianej dla niej przez mądrych taoistów, dedykuję dwa maleńkie cytaty z głośnej niegdyś książeczki pt. "Grzeczność na co dzień" autorstwa Jana Kamyczka: "Obowiązuje zasada, że przejście na formę ty można proponować tylko wówczas, gdy istnieje niemal pewność, że będzie to mile przyjęte", bowiem "nie mamy obowiązku być na ty z każdą osobą, która na to reflektuje, czy to w chwilowej euforii, czy z interesu". Nawet z Ewą Drzyzgą.
Moralność
Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić.
Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Na twarzach wszystkich pań maluje się dezaprobata. Zaczynam podejrzewać, że gdyby nasz bohater był chuliganem i bez dania racji prał innych mężczyzn pod budką z piwem, panie w studiu uznałyby go za człowieka nieprzystosowanego, któremu trzeba pomóc, ponieważ jednak zbił zdradzającą go żonę, damski sanhedryn nie ma dla niego żadnej litości i ocenia z całą surowością "starego kodeksu".
Intymność
Wzbudzając niekłamane współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać tylko raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. Innym razem zniszczona, niemal bezzębna kobiety opowiada o tym, jak jej mąż, alkoholik i sadysta, gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki), a ją samą bił podczas stosunku. To program o molestowaniu.
W pewnym momencie biedna kobieta zaczyna mówić o kochance męża. "Nie wystarczały mu twoje córki i ty?!" - pyta zdumiona Ewa Drzyzga. Słucham przerażony i zakłopotany. Przecież córki tej kobiety, dwudziestokilkuletnie dziewczęta, które o wszystkim powiedziały swoim mężom bodaj na dwa dni przed programem, gdzieś mieszkają i pracują. Czy aby na pewno wszyscy sąsiedzi i koledzy z pracy okażą im w tej sytuacji tylko chrześcijańskie współczucie i zrozumienie?
Dlatego ludziom, którzy biorą udział w tych programach, chciałbym zadedykować słowa mej ulubionej średniowiecznej księgi: "mistrz powiada, że jeśli nie musisz dzielić się swoją tajemnicą, nie powierzaj jej nikomu... Mistrz mówi: dopóki zachowujesz tajemnicę, trzymasz ją w sobie jak w więzieniu, lecz kiedy ją wyjawisz, to ona będzie więziła ciebie" (Brunetto Latini Skarbiec wiedzy).
Bezczelność
Dzięki "Rozmowom w toku" poznajemy pana Stanisława, który za pieniądze, ale - jak zapewnia - przede wszystkim po to, by "się sprawdzić", a także z chęci niesienia pomocy bezdzietnym parom został tzw. dawcą nasienia. Wstydu wystarczyło mu na tyle, by nie pokazać własnej twarzy, choć do telewizji się oczywiście pokwapił. Zresztą intuicja go nie zawiodła, bo nawet niewybredna publiczność wyczuła, że ma do czynienia z płatnym onanistą i niechętnie pomrukuje, iż znalazł sobie sposób na dorabianie do pensji.
Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". Mój Boże, gdybym miał w sobie tyle współczucia dla bliźnich, ile ma - lub usiłuje nas przekonać, że ma - pani Drzyzga, już dawno pracowałbym w hospicjum. Ale to chyba jakieś nieporozumienie.
W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością, co "choć może i nie tak niszcząca dla ludzkiego obejścia, jak którykolwiek z siedmiu grzechów głównych, niemniej przykłada się znacznie do pogłębienia wszelkich moralnych plag trawiących społeczność Zachodu" (Robert Nisbet Przesądy). I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy".
Brak danych
Wygląda na to, że trochę przedwcześnie narzekaliśmy na "Big Brothera", który okazał się całkiem poczciwym programem dla niewyrobionych intelektualnie nastolatków. Organizatorom udało się tak skutecznie zinfantylizować dwanaścioro Polaków, że ich przygody przypominają obrazki z nieprzyjemnie przedłużających się kolonii, a może gromadka ta z przyrodzenia była już infantylna i sentymentalna niczym bohaterowie wenezuelskiego serialu? "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera".
Z drugiej strony nie bagatelizowałbym niebezpieczeństw stwarzanych nawet przez najbardziej niewinne programy, które masowo oglądają młodsze nastolatki. Ilość i sens słów wypowiadanych w nich bez odrobiny zastanowienia jest doprawdy przerażająca. Już wkrótce dzieci, które tego słuchają, mogą dojść do wniosku, że mówienie i myślenie są funkcjami autonomicznego układu nerwowego. Ostatnio mój przyjaciel po nieudanej próbie nawiązania kontaktu ze swoją przyjazną telewizji siedemnastoletnią siostrzenicą zauważył melancholijnie: "tym dzieciom brak po prostu danych, by zrozumieć, że nie mają racji". | Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić. Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel. Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci charakterystyczną dla telewizji bezczelnością. |
ROZMOWA
Profesor Edmund Mokrzycki, socjolog
Oczu zamydlić się już nie da
FOT. JAKUB OSTŁOWSKI
Czy politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? Są lepszymi politykami?
EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Ludzie z AWS są wyraźnie przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która z natury rzeczy przyciąga inny typ ludzi.
Inny, czyli jaki?
O bardzo emocjonalnym charakterze. Albo bardzo pryncypialnych, albo mających słomiany zapał. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu ogólnego, państwowego. Czyli mających nadmierną skłonność do bezkrytycznego utożsamiania własnego interesu z interesem publicznym. Każdy człowiek ma taką skłonność. Ale profesjonalny polityk nie pokazuje, że nie potrafi odróżnić interesu publicznego od własnego. A polityczny dyletant, amator tego nie potrafi.
Czy rzeczywiście obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Bo gdy się obserwuje odbiór polityki, to głównym zarzutem jest właśnie ten, że politycy nie trzymają się zasad.
To jest inna sprawa. Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. I oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes grupowy, zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się wtedy tylko kluczem do ochrony własnego interesu. Nie mam złudzeń co do charakteru tego ugrupowania. Pryncypialiści są tam różni.
Każda formacja polityczna uczy się sposobów zachowań od swoich poprzedników i w swoim własnym gronie. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki, profesjonalizacji aparatu administracyjnego. A właściwie pozostaje ona zaledwie w sferze postulatów.
To znaczy, że przez 10 lat ci, którzy byli wcześniej w opozycji, niczego się nie nauczyli?
Dlaczego mieliby niczego się nie nauczyć. Nie zmienia to jednak tego, że zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. A poza tym, w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Sojusz przecież traktuje je instrumentalnie jako formację wspierającą, kontynuując tradycję partii sprzymierzonych. Natomiast AWS wywodzi się ze szkoły związków zawodowych. I obudowana jest mniejszymi, par excellence, politycznymi formacjami.
Jakie to ma konsekwencje dla stylu i charakteru uprawiania polityki?
Chyba dosyć oczywiste.
Oczywiste byłoby to, że troszczy się o los zwykłych ludzi?
Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Mimo że na przykład konserwatywna część Akcji bardzo by tego chciała. Ale jest blokowana przez swój zasadniczy człon i musi siedzieć w miarę spokojnie, cicho. Wtedy, kiedy AWS narzuca choćby politykę przemysłową wyrastającą z analizy interesów związków zawodowych.
Ludzie zarzucają obozowi rządzącemu przede wszystkim to, że nie broni interesów zwykłych ludzi.
To, że zarzucają, nie znaczy, że słusznie. Bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Myślę, że AWS wychodzi ze skóry, żeby zaspokajać potrzeby części środowisk pracowniczych. Tych - i to mój zasadniczy zarzut pod adresem AWS - które są w stanie odwołać się do siły i są w stanie zagrozić politycznemu establishmentowi. W odniesieniu do tych części środowisk pracowniczych AWS robi naprawdę bardzo, bardzo dużo. Znacznie więcej niż robić powinna.
Panie profesorze, czy z tego wynika, że polityka jest po prostu grą pozorów?
Zależy, jaka i gdzie robiona. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna.
W dojrzałych demokracjach jest tak, że ludzie tak naprawdę interesują się polityką tylko wtedy, kiedy idą do wyborów. Może na tym właśnie polega dojrzałość?
To nie jest tak. Ludzie interesują się polityką wtedy, kiedy idą do wyborów, natomiast uprawiają ją na co dzień. Poprzez silną sieć stosunków międzyludzkich, które powodują, że jeśli na przykład ich przedstawiciel w gminie, starostwie itd. zafunduje sobie uposażenie absurdalnie wysokie, to wtedy natychmiast wylatuje. Robi się niesamowity szum wokół tego.
A dlaczego u nas takich mechanizmów nie ma?
Kultura polityczna nie rodzi się na kamieniu. Byliśmy przecież pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką czytając książki bądź gazety. Natomiast reaguje na różne sytuacje polityczne, a najżywiej na politykę lokalną, która się dzieje wokół. U nas ta sieć na dole jest niewydolna, dlatego tak trudno ludzi zmobilizować i tak bardzo nie pojmują oni rzeczywistości politycznej. Tak łatwo nimi manipulować...
Nie jest wcale tak łatwo, bo AWS ma ogromne trudności ze sprzedawaniem czegokolwiek, sądząc po sondażach.
Po takim czasie trudno utrzymać poparcie. Nie jesteśmy narodem głupców. U nas ludzie ciągle oczekują, że zmiana ekipy przyniesie wreszcie to dobre rządzenie i stanie się cud - zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie w sondażach jest bardzo wysokie. Każda zaczyna od ogromnego kredytu zaufania, który potem stopniowo traci.
To może rację ma były prezydent Lech Wałęsa, który przekonuje, że "zmęczony materiał" trzeba wymienić na nowy, że wtedy będzie lepiej? Czy to jest uzasadnione socjologicznie?
Żeby wymienić obecną ekipę na ekipę Wałęsy? Byłemu prezydentowi chodziło zapewne o manewr, który był wykonywany skutecznie przez SLD. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS i w ogóle w ekipie rządzącej na pewno dałyby skutek bardzo pożądany z punktu widzenia interesów obecnej koalicji. Pytanie tylko, czy w tej chwili można by taki manewr wykonać, i z jakim skutkiem.
A skąd wątpliwości?
Może sprawy zaszły już zbyt daleko. Poparcie dla AWS tak bardzo spadło, że pojawia się wątpliwość, czy w świadomości społecznej byłby to wiarygodny zwrot, który może coś jeszcze zmienić, czy jest to raczej mydlenie oczu opinii publicznej. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. Czy tam nie doszło do rozprzężenia tak znacznego, że wyłonienie nowej ekipy, która byłaby w stanie podjąć skutecznie rządzenie krajem, jest już być może niemożliwe.
I czym to się zakończy?
Scenariusze są różne. Jeden z nich to trwanie w dotychczasowym układzie i czynienie drobnych kroków, które mają coś zmienić, ale niewiele zmienią. Zakończeniem w tym przypadku będą nowe, terminowe wybory, z przewidywanym ogromnym sukcesem SLD. Inna możliwość to rozbicie samej AWS, nie tylko faktyczne, jak jest teraz, ale formalne. To jednak jest już rozmowa dla polityka, nie dla socjologa.
Ponownie więc pytanie dla socjologa. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Bo premii za to chyba nie będzie.
Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Jest to równia pochyła. Ale może tak musi być, ponieważ odbiór AWS jest na tyle krytyczny, że społeczeństwo raczej nie uwierzy w autentyczność zmiany, potraktuje ją jako manewr pozorowany, który ma tylko dobrze wyglądać, a w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. I intuicyjnie przewiduję, że tak będzie, bo AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania i w konsekwencji dokonać odpowiednich zmian w rządzie. Na razie nic nie wskazuje, aby taka siła istniała. Jest to również konsekwencja struktury władzy w samej Akcji.
Czy można jednak coś zrobić, aby w odbiorze społecznym taka zmiana była wiarygodna?
Jaką socjotechniką się posłużyć? Nie ma czegoś takiego, nie można społeczeństwu oczu zamydlić do tego stopnia. Trzeba by było rzeczywiście dokonać radykalnych, zasadniczych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. Jakieś prawdopodobieństwo tego, że tak się stanie, istnieje. Ludzie bardzo potrzebują zmiany i są gotowi uwierzyć niemal we wszystko. Ale na pewno nie są gotowi uwierzyć "głębokim" zmianom w rządzie, jakie przeprowadzane były dotychczas. Bo były to zmiany mniejsze niż kosmetyczne. To było zlekceważenie opinii społecznej. Mogło być odebrane, i pewnie było, jako arogancja ze strony rządu.
Cały czas mówimy o AWS. A co z drugim członem obozu rządzącego, czyli z Unią Wolności? Jak wynika z sondaży, wyborcy nie odeszli od Unii.
Unia Wolności jest tylko partnerem w tym widowisku, które się przed nami toczy. Jest partnerem jakby przymusowym. W społecznym odbiorze gra - nieładna, a czasami nawet żenująca - rozgrywa się na boisku AWS, a nie Unii. UW zachowuje się przyzwoicie, bo nie dystansuje się demonstracyjnie od swojego partnera, a to robi dobre wrażenie. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie w tych wszystkich rozgrywkach niczego nie można jej zarzucić. Nawet nie widać wewnętrznych różnic w Unii Wolności.
Czyli UW jest partią bardziej profesjonalną, posiadającą znajomość socjotechniki?
Ależ oczywiście, tak.
A dlaczego właściwie premierowi Buzkowi nic się nie udaje, w sensie społecznego odbioru?
Premier Buzek na początku miał znakomite notowania.
Było bardzo dużo osób, które nie miały zdania, ale tych, które miały negatywną opinię, było rzeczywiście bardzo niewiele. I co się stało?
Stało się, po pierwsze, to, że reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu, a niektóre, jak reforma służby zdrowia, w fatalnym. I to było widoczne "w telewizorach". A potem zaczął się cały ciąg wydarzeń, kiedy rząd powinien zacząć rządzić. Pokazać, że rządzi. Że ma zdanie, że jest rządem silnym, bo miał przecież ku temu warunki. Jednak w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby i coraz słabszy. A za to konsekwencje ponosi premier. Premier ma takie cechy osobowości, które tłumaczą, dlaczego Jerzy Buzek jest słabym premierem.
To znaczy?
Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, a nie forsowania swojej linii. Pojawia się pytanie, czy premier Buzek ma jakąś linię dla swojego rządu. Czy jest to raczej zygzak będący wypadkową tego, co zdarzy się wokół, a zwłaszcza co zdarzy się na szczytach AWS. Przy takim społecznym wizerunku ani rząd, ani premier nie mogą mieć dobrych notowań.
Gdy polityk jest odbierany jako agresywny i twardy, to też się chyba ludziom nie podoba?
To zależy, jak jest agresywny. Na przykład w Rosji Putin ludziom bardzo się podoba. A u nas jest bardzo dobrze ugruntowany mit Piłsudskiego jako polityka, który dobrze rządził Polską, zapomina się przy tym o jego ciągotach autorytarnych. Nieprawdą jest, że silny polityk byłby w Polsce źle przyjęty, gdyby był skuteczny. W różnych sondażach i wypowiedziach, a nawet w prasie, wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą.
Dającą poczucie bezpieczeństwa?
Tak, ale dającą również przekonanie, że rząd wie, czego chce i potrafi to realizować.
Ugodowy polityk - niedobrze, i arogancki - też niedobrze. Jaki ma być?
Dobry. A taki może być mocny albo miękki. Pod warunkiem że ten miękki będzie skuteczny, a ten mocny nie będzie zbyt zbliżał się do modelu dyktatorskiego, że pozostanie w granicach władzy przyzwolonej przez społeczeństwo.
Panie profesorze, czy rządzący - rząd, premier, ugrupowania koalicyjne - powinni brać pod uwagę sondaże opinii publicznej? A może takie śledzenie notowań do niczego nie prowadzi?
Oczywiście, warto je śledzić. To jest informacja. Ale politycy powinni podchodzić do sondaży z odpowiednim dystansem. Jak do informacji o tym, co ludzie mówią w odpowiedzi na zadane pytania. Z tego zbyt daleko idących wniosków wyciągać nie można, choć nie można ich lekceważyć. Ale polityk, który kieruje się wyłącznie informacjami z sondaży, nie jest politykiem. Bo polityk powinien mieć program dla społeczeństwa, a nie starać się tylko o to, by zostać wybranym w następnych wyborach. A ludzie widzą, kiedy postępuje się w tak koniunkturalny sposób.
Jeśli natomiast politycy w ogóle nie biorą pod uwagę notowań opinii publicznej, to ich zachowanie może być z kolei traktowane jako aroganckie.
Raczej jako szaleństwo polityczne.
Rozmawiała Małgorzata Subotić | Czy politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? Są lepszymi politykami?EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Czy obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Bo gdy się obserwuje odbiór polityki, to głównym zarzutem jest właśnie ten, że politycy nie trzymają się zasad. Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. I oprócz pryncypialistów są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes grupowy, zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się wtedy tylko kluczem do ochrony własnego interesu. Panie profesorze, czy polityka jest po prostu grą pozorów?Zależy, jaka i gdzie robiona. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna. Panie profesorze, czy rządzący - rząd, premier, ugrupowania koalicyjne - powinni brać pod uwagę sondaże opinii publicznej? A może takie śledzenie notowań do niczego nie prowadzi?Oczywiście, warto je śledzić. Ale politycy powinni podchodzić do sondaży z odpowiednim dystansem. |
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska '97
Młoda klasyka
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński (na zdjęciu - z prawej; obok Magdalena Kuta i Lech Łotocki) - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. FOT. JACEK DOMIŃSKI
Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Dwa reprezentowały romantyzm, jedno - literaturę staropolską. Było to również spotkanie młodych, głównie trzydziesto-, czterdziestoletnich reżyserów, dość istotnie kształtujących już oblicze teatrów w Polsce. Wspierała ich (dla równowagi) para reżyserów starszego pokolenia.
W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Staropolszczyznę zaprezentowali gospodarze - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu w widowisku "Barok" według scenariusza i w reżyserii Wiesława Hołdysa. Romantyzm polski znalazł sceniczne odzwierciedlenie w "Balladach i romansach" Adama Mickiewicza w opracowaniu tekstu i reżyserii Ireny Jun z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach oraz w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu.
Obecność tych spektakli nie zaznaczyła się mocniej w werdykcie jury. Jedynie Juliusz Krzysztof Warunek otrzymał wyróżnienie za rolę Mefistofela w "Pani Twardowskiej" z katowickich "Ballad i romansów", a dwie opolskie aktorki odebrały (ex aequo) po raz pierwszy na tym festiwalu przyznawaną nagrodę publiczności: Grażyna Misiorowska za role Persony w Czerwieni, Chłopca i Śmierci w "Baroku", a także Szwaczki w "Ich czworgu" oraz Judyta Paradzińska za role Dziewki, Dewotki, Demona Dilgi i Kokoszki w "Baroku".
Ich czterech
Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu.
Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. I chociaż sami nie występowali, wciąż byli nagabywani przez opolskich fanów teatru o autografy. W tym roku zabrakło bowiem gwiazd. Kogoś takiego jak Andrzej Łapicki, który gościł tu ostatnio (jako aktor i reżyser) ze "Ślubami panieńskimi" Fredry.
Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu "Ich czterech", wykonany na zakończenie 22. OKT przez kameralny skład opolskich filharmoników. Tytuł nawiązywał do sztuki Zapolskiej, którą - jako jedną z trzech propozycji - mieli w konkursie gospodarze. Sprawcą powstania tego krótkiego utworu (sam Mozart mógłby go Pawluśkiewiczowi pozazdrościć) był Jan Nowicki. Wyraził bowiem życzenie, by mieć jakąś ilustrację muzyczną rozpoczynającą i kończącą odczytywanie werdyktu. Kompozytor zareagował błyskawicznie i w ten sposób Adam Sroka, dyrektor artystyczny opolskiego festiwalu (jak i teatru), zyskał dla OKT wspaniały sygnał muzyczny.
Jurorzy odbyli następnie spontanicznie zaimprowizowane spotkanie - najdłuższe na tegorocznym festiwalu, z najliczniej zebraną publicznością. I najciekawsze. A werdykt jury, mimo że w jego składzie zabrakło w tym roku krytyków, zasadniczo zgodny był chyba z ich odczuciami.
Bzik teatralny
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie, który był dyplomem młodego twórcy. "Bzik " zgarnął największą pulę nagród. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Pisaliśmy już o tym znakomitym, inspirującym, świeżo odczytanym scenicznie Witkacym. W całej rozciągłości podpisuję się więc pod tą decyzją jury.
Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. To kolejny faworyt tegorocznego festiwalu teatralnej klasyki.
Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Szczecińska "Iwona " jest przykładem niezwykle rzetelnej, profesjonalnej roboty teatralnej. Wprawdzie pomysł wprowadzenia w obręb tekstu Gombrowicza pokazu najnowszej mody w rytm muzyki techno mógł budzić uzasadnione obawy, jednak - po obejrzeniu przedstawienia - uważam decyzję Anny Augustynowicz za słuszną. Muzyki jest tylko tyle, ile należy. W całym spektaklu zadziwiającym jednością formy i treści nie ma ani jednej pustej sekundy.
Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. W jego ujęciu Zapolska nie jest - na szczęście - kolejnym katalogiem farsowych chwytów, lecz przejmującą rodzinną psychodramą, rozpiętą gdzieś pomiędzy tragedią a komedią.
Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca według "Śmierci Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego.
Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi - niekiedy dopiero starującymi w swoich artystycznych zawodach. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Goliński był również reżyserem tego spektaklu, nagradzanego śmiechem i burzliwymi brawami przez widzów, aczkolwiek gubiącego sensy w jawnym zmierzaniu w stronę farsy.
Romantycy na tarczy
Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne, choć w przypadku 22. OKT (jak i, oczywiście, prawie każdego innego festiwalu) dałoby się wskazać kilka osób nimi nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących. Kreacje aktorskie stworzyli np. Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie ") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie"), świetną muzykę skomponował Jerzy Chruściński do "Wariata i zakonnicy" Witkacego z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, a scenografię do tego spektaklu - Andrzej Dziuk i Marek Mikulski.
Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. Nazwiska wieszczów firmowały utwory, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Akademicka z ducha inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu okazała się nadto ascetyczna i oschła. Mickiewiczowskie "Ballady i romanse" w reżyserii Ireny Jun z katowickiego Teatru Śląskiego to pastiszowo-parodystyczne widowisko, które - moim zdaniem - znacznie lepiej sprawdziłoby się w kameralnych warunkach. Tymczasem zostało rozdęte do niebywałych inscenizacyjnych rozmiarów, w których jak na dłoni widać było niedostatki warsztatowe śpiewających wykonawców.
Gombrowicz na pół podzielony
Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. Czy pojęcie: "klasyka polska" nie powinno ulec przewartościowaniu? Przyjęta przez inicjatorów festiwalu data graniczna dla utworów klasycznych to rok 1945. Stwarza to dość absurdalną sytuację, w której przedstawienie "Iwony, księżniczki Burgunda" można na festiwal zaprosić, a "Ślubu" tego samego autora już nie. Oczywiście w latach 70. pamięć wojny była jeszcze znacznie świeższa. Dojrzewają jednak nowe pokolenia, dla których dzisiaj autorzy powojenni - Różewicz czy wczesny Mrożek - to już praktycznie historia.
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich. Ci ludzie znakomicie czują puls epoki, nawet gdy przenoszą na scenę utwory sprzed 90 lat. Myślę, że wkrótce poradzą sobie również z repertuarem romantycznym, dla którego odbioru nie ma dziś chyba właściwego klimatu.
Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji. Uhonorował twórców i artystów wchodzących w zawodowe życie. O tym można przeczytać w prasie ("Rzeczpospolita" sprawowała nad festiwalem patronat prasowy), usłyszeć w radio czy zobaczyć w telewizji. Nie sposób jednak oddać znakomitej atmosfery towarzyszącej festiwalowym imprezom. Spektaklom i późniejszym emocjonującym spotkaniom twórców i artystów z publicznością i krytykami. Tych planowanych na małej scenie i tych "pozaprotokolarnych" w teatralnym bufecie. To trzeba przeżyć. Opole zaprasza za rok.
Janusz R. Kowalczyk | Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosińskiza rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu.Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu. |
Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia.
Pocieszy cię Dr Frotka
FOT. PIOTR KOWALCZYK
HARALD KITTEL
- Idą klauny! Idą klauny! Dzieci na oddziale gastrologicznym Szpitala-Pomnika Centrum Zdrowia Dziecka w podwarszawskim Międzylesiu krzyczą wniebogłosy, gdy korytarzem pokrytym zadeptanym linoleum nadchodzą terapeuci z fundacji Dr Clown. Zaraz zacznie się przedstawienie. Dla każdego łóżka osobno.
- Jak masz na imię? - wydziera się Dawid prosto w ucho Doktora Frotki, śmiesznego klauna, który naprawdę nazywa się Anna Borkowska.
Chłopiec dostaje czerwony nosek z gąbki, który zakłada sobie na nos. I nos zmienia się zaraz w nos klauna. Dawid w mig staje się roześmianym dzieckiem biegającym po szpitalnym korytarzu. Zaraz potem w kilku jasnych pokojach chore dzieci próbują żonglować talerzami wirującymi na długich patyczkach. Uczą się odwijać z ręki długie sznurki, które dopiero co pocięte na kawałki teraz są całe, i tasować karty, tak by działy się cuda. Buzie rozjaśniają się, a po paru chwilach malcy paradują po oddziale, machając zwierzętami ugniecionymi wprawnymi palcami klaunów z długich, kolorowych balonów. Gdy opuszczamy oddział na ósmym piętrze, jest wesoło, nawet pielęgniarki i rodzice się cieszą. Słychać gwar rozmów i chichoty maluchów.
Początki
- Na samym początku uczyłam się. Dostałam materiały z podobnej fundacji działającej w Austrii. Potem zaczęłam szukać ludzi. Najlepiej, żeby kandydaci mieli wykształcenie przygotowujące do pracy z chorym dzieckiem. Potem można ich wyszkolić na artystów - mówi Anna Czerniak, prezes zarządu fundacji Dr Clown. Pomysł wyszedł od dwóch Austriaków, którzy robią w Polsce interesy, ale nie śpieszno im na afisz. Sponsorują fundację anonimowo. Początki nie były łatwe. W szpitalach nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było najpierw pokazać, że nie zagrażają dzieciom i personelowi.
- Pracowałam w szpitalu przy Litewskiej w szkole szpitalnej. Znali mnie lekarze i personel. Czułam się tam jak u siebie. Byłam przekonana, że zostaniemy przyjęci z otwartymi ramionami. Było inaczej. Najpierw rozmowa z dyrektorką szpitala, potem z personelem, trzeba było wytłumaczyć, na czym polega nasza terapia. Że to jest lekarz albo terapeuta przebrany za kolorowego klauna, który tworzy wizerunek doktora śmiesznego. Wtedy dopiero usłyszeliśmy: spróbujcie - mówi Anna Czerniak. Podobnie było w Instytucie Matki i Dziecka. Ale i tam spróbowali. Później było już łatwiej.
- Na początku obserwowali nas wszyscy. Chodzili za nami krok w krok, sami próbowali nawet żonglować. Pielęgniarki, siostry zakonne, lekarze. Byli ciekawi, co robimy i jak robimy. Teraz już nie zwracają na nas uwagi - mówi Anna Borkowska. - Rodzice byli trochę nieufni: dorośli ludzie, a jacyś tacy pomalowani. Wygłupiają się. Pajace, przebierańcy. Teraz już tak nie mówią.
Dziś klauni mają pełne ręce roboty. Są w pięciu warszawskich szpitalach.
- Cele naszej terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. To terapia zabawą, bajką, muzyką. Psycholodzy szpitalni akceptują naszą pracę, bo widzą, że to zgodne z najnowszymi trendami, według których takiej terapii potrzebuje każdy pacjent - uważa Anna Czerniak.
W fundacji dziewięcioro terapeutów pracuje na etacie. Codziennie jeżdżą z oddziału na oddział białym fordem, który zafundował darczyńca.
- Nie mamy czasu, żeby gdzieś jeszcze pojechać. Jest nas za mało, a pieniędzy na nowe etaty brak. Ostatnio byłyśmy w szpitalu dziecięcym w krakowskim Prokocimiu. Chcemy tam założyć grupę terapeutyczną taką samą jak w Warszawie. Ale to wymaga czasu i pieniędzy. Na razie będziemy tam jeździć raz w miesiącu - planuje Anna Czerniak.
Zostać klaunem
- Byłam dyrektorem szkoły cyrkowej w Julinku. Miałam pomóc szkolić terapeutów w fundacji. Po dwóch godzinach szefowa zaproponowała mi pracę. Spodobała mi się ta idea. W ciągu miesiąca zmieniłam pracę - mówi Anna Borkowska, która pięć razy w tygodniu występuje przebrana za Doktora Frotkę.
- Największym problemem było założyć strój, umalować się i przyjąć osobowość klauna. Bo to nie jest proste raptem się przestawić. Nie myślałam, że z dyrektora stanę się klaunem - mówi Anna Borkowska. - Gdybym wiedziała, że kiedyś będę klaunem, to bym się przez trzynaście lat pracy cyrkowej lepiej do tego przygotowała.
Dwa lata temu Anna Czerniak dała do gazety ogłoszenie. Szukała ludzi po studiach, którzy kochają dzieci i mają zdolności artystyczne. Przyszło 150 osób. Każdy chciał pracować z dziećmi, każdy chciał się przebrać za klauna i zarabiać w ten sposób na życie.
- Ale nie każdy może - mówi Czerniak, która osobiście przesłuchała wszystkich kandydatów.
Przyjęła do pracy siedem osób. Dwie potem zrezygnowały, bo nie wytrzymały napięcia.
- To coś trzeba mieć w sobie. Myślę, że ja mam - uważa Anna Borkowska. - Nie jest prosto być klaunem. To wymaga dojrzałości. Mam swoje lata, doświadczenia, przemyślenia. To nie problem pomalować się, mogłabym tak chodzić po ulicy. Ale za to się płaci. Trzeba mieć odporność, mechanizmy obronne. Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Tam nie ma wesołych ludzi. Są potworne choroby. Pracujemy ze wszystkimi dziećmi. Rozmawiają z nami nieraz zrozpaczeni rodzice. Trzeba dla nich znaleźć odpowiednie słowa. Wysłuchać ich. Ja wszystko przyjmuję, a wychodząc nie mam komu przekazać. Staję się pojemnikiem na nieszczęście. Dlatego trzeba się umieć bronić - uważa Anna Borkowska. - Bo inaczej wpada się w pułapkę. Człowiek wychodzi i myśli: jak ten świat jest źle zrobiony.
Praca w szpitalu
W ciasnym pokoiku hotelu dla matek przy Centrum Zdrowia Dziecka tłoczno. Łucja Wójcik przebrana w jasne sztruksowe ogrodniczki maluje sobie twarz farbami, które rozrabia wodą. Anna Borkowska maluje pędzelkiem nos na czerwono. - Dziś nie mogę mieć noska z gąbki. Czasem zdarza mi się od niego straszny katar. Dziś lepszy będzie nos malowany - mówi.
Marzena Przybylska przypina do ubrania plakietkę z napisem "Dr Żwirek". Trzeba sprawdzić plecaki, czerwonych nosów nie może zabraknąć. Za chwilę idziemy na gastrologię.
Agata i Bartek, już nastolatki, dostają noski. Potem lekcja czarowania. Wreszcie Dr Frotka robi dla nich zwierzęta z długich i cienkich balonów. Anna Borkowska szybko skręca dla Agaty słonia na szczęście. Bartek dostaje małego rotweilera. Za chwilę dołącza do nich Paweł, który ciągnie ze sobą stojak na kroplówkę, usta zasłania mu maseczka. Paweł chce pieska. Po chwili na korytarzu Asia i Dawid hałasują, ucząc się żonglerki cyrkowymi talerzami.
Kontakt z dzieckiem zaczyna się różnie. Czasami od opiekunów, czasami od dziecka z sąsiedniego łóżka. Dziecko chore ma prawo mieć zły humor.
- Nie będę się bawić, pokazuje nam dziecko. Ale dziewczyny próbują do skutku. Próbują rozmawiać. Pytają o zainteresowania, opowiadają zabawne historyjki, próbują dziecko zająć, ożywić. Jeśli się uda takiemu doktorowi klaunowi dotrzeć do takiego malca, to bardzo się tym chwalą - mówi Anna Czerniak.
- Czasami wiem, że dziecko umrze. Staram się wtedy o tym nie myśleć. Nie jestem mu w stanie pomóc. Muszę tylko mu dać chwilę zapomnienia. Chcę, żeby przez moment nie myślało o niczym innym, jedynie o tym, co razem z nim robię - mówi Anna Borkowska.
- Ta praca to nie zawsze są wygłupy i nie zawsze to mogą być wygłupy. Na oddziałach szpitalnych są dzieci w ciężkim stanie. Wtedy trzeba rozmawiać, i to umiejętnie. Żeby dzieci odprężyć, zlikwidować stres. Spowodować, żeby dziecko czuło wewnętrzny spokój - mówi Anna Czerniak.
- To jest też praca z rodzicami. Rozmawia się z nimi. Trzeba im często uświadamiać, że nie mogą stać obok łóżeczka z opuszczonymi głowami. Rodzice stają z boku i przyglądają się, jak to jest, kiedy pracujemy z dziećmi. Uczą się uśmiechać - mówi Anna Borkowska.
Ale zmusić małych pacjentów do zabawy się nie da.
- Dziecko musi chcieć. Terapeutki szukają sposobów, jakimi mogłyby do dziecka dotrzeć. Nasze zadanie to praca przy łóżku. Jak się wchodzi na salę szpitalną, to dopiero można podjąć decyzję, jaką formę zabawy przyjąć - mówi Borkowska.
Niezapomniane wizyty
- Zawsze będę pamiętała moje pierwsze spotkanie z dziewczynką umierającą w Centrum Zdrowia Dziecka. To było wstrząsające przeżycie. Nie było z nią kontaktu. Wiedziałam, że dziecko umiera, matka wiedziała. Tuż przed Bożym Narodzeniem zaprosiła mnie matka. Wyszła po mnie na korytarz. Opowiadała córeczce o choince, o świętach, o prezentach. To, co robiłam, robiłam chyba bardziej dla matki. Była tak dzielna, że podziwiałam ją za tyle siły. Mówiła normalnym głosem, uśmiechała się, a z oczu płynęły jej łzy. Tylko matka tak potrafi. Byłam tam dziesięć minut. W pewnej chwili dziecko zrobiło grymas. To był uśmiech na zmęczonej, zniekształconej twarzyczce. Radość tej matki widzę do dziś - mówi Borkowska. - Myślę sobie: jak to dobrze, że są tacy ludzie jak ona.
- Po naszej wizycie zdarza się, że pielęgniarka mówi: "Co wyście z nim zrobili? Był taki trudny, a odzyskał chęć do życia" - opowiada Anna Czerniak.
- Dzieci już od drzwi nas widzą. Biegną, żeby zapytać, co dziś im pokażemy - mówi Borkowska. - Ale najbardziej czekają na nas dzieci leżące.
Chore maluchy dużo się uczą. Kręcą talerzem na kiju. Czarują. Tasują karty. Robią sztuczki ze sznurkami. Uczą się żonglować. Po powrocie ze szpitala, nieraz po kilkumiesięcznym pobycie, nie czują się gorsze.
- Bo one też coś potrafią, czują się dowartościowane pośród swoich kolegów - uważa Anna Borkowska.
Profesjonaliści
- Nie uzurpujemy sobie prawa do leczenia śmiechem. Sam śmiech i optymizm nie poradzi sobie z chorobą. Muszą być lekarze, medycyna. Możemy tylko wspomagać. Wiemy, że człowiek, który jest radosny i się śmieje, lepiej się czuje. Jego krew szybciej krąży. Szybciej myśli, organizm sprawniej pracuje. Wydzielają się hormony, endorfiny, które wywołują ogarniający całe ciało optymizm - podkreśla Anna Czerniak.
- Każde z nas ma wyższe wykształcenie i jest merytorycznie przygotowane do pracy z dzieckiem chorym. Naszą słabością jest strona artystyczna. Albo pedagog, albo lekarz. Nikt nie może nam zarzucić, że robimy błędy w postępowaniu z dziećmi - mówi Borkowska, która sama kończyła rewalidację przewlekle chorych i kalekich.
Co poniedziałek doktorzy klauni spotykają się na szkoleniu.
- Otrzymuje się cały worek sztuczek, gagów, sposobów poruszania się, min, śmiesznych gestów. To są poważni ludzie, których trzeba tego uczyć, bo oni nie mają tyle tego w sobie - mówi Anna Czerniak.
Praca na oddziale trwa co najmniej pięć godzin, nieraz nawet siedem. Przedtem trzeba się przygotować, umalować, przebrać. Zostaje się dłużej, gdy dzieci chcą jeszcze trochę się pobawić. Wtedy reszta zespołu czeka.
- To pierwsza praca, w której wszyscy witają mnie uśmiechem - uśmiecha się Anna Borkowska. - Dwadzieścia lat pracowałam na kierowniczych stanowiskach. A to jest pierwsza praca, w której nikt do mnie nie ma o nic pretensji. Wszyscy tylko się uśmiechają.
Konto: Fundacja "Dr Clown", Bank PKO SA IX/O Warszawa 12401125-30131330. | Anna Czerniak, prezes zarządu fundacji Dr Clown. Początki nie były łatwe. nie słyszano o klaunach, którzy zabawiają dzieci na oddziałach. Trzeba było pokazać, że nie zagrażają dzieciom. Że to lekarz albo terapeuta przebrany za klauna, który tworzy wizerunek doktora śmiesznego.
Dziś klauni mają pełne ręce roboty.
- Cele terapii to likwidacja stresu, zapomnienie o bólu. terapia zabawą, bajką, muzyką.- Cały czas przyjmujemy na siebie ludzkie nieszczęście. Każde dziecko to historia. Są potworne choroby.
Nie uzurpujemy sobie prawa do leczenia śmiechem. Muszą być lekarze. Możemy tylko wspomagać. |
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie
Tajemnica królów nubijskich
Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej)
FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI
KRZYSZTOF KOWALSKI
Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha.
Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później.
W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii.
Korzenie
Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane.
Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej.
Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu.
Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia.
Krzyż
Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo?
-Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów...
Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim.
Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu.
Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii.
Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała
FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI
Polityka
W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe.
W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce:
- Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia.
Pielgrzymi
Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła".
Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych.
Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego".
Fenomen
Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka.
W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. - | Dr Bogdan Żurawski dokonał niezwykłego odkrycia: na pustyni nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą, w odkopanym niedawno przez Polaków kościele, natrafił na grobowce chrześcijańskich królów Nubii. W żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Imponująca jest również liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach. Zdaniem dra Żurawskiego odkryte kaplice były miejscem pośmiertnego kultu królewskiego i popularnym celem pielgrzymek. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej.
Na terytorium Nubii od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. W I tysiącleciu p.n.e. wykształciło się państwo Kusz, które na krótko zawładnęło nawet Egiptem. Po podbiciu Egiptu przez Rzym, królestwo Kusz wciąż wiodło niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Około 350 roku n.e. król Ezana władający schrystianizowanym państwem Aksum podporządkował sobie część Nubii. Od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na te obszary. W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów. Chrześcijaństwo kwitło. Jego rozwoju nie zahamowały nawet podboje Arabów w VII w. Islam zwyciężył na tych terenach dopiero w XIV wieku.Dziś krainą tą władają Egipt, Sudan i islam.
Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka. |
ANALIZA
Co dałaby zmiana premiera
MAŁGORZATA SUBOTIĆ
To tak, jakby jechać samochodem we mgle i po ciemku, krętą drogą; nie wiadomo, czym to się zakończy. W ten sposób obecną sytuację w AWS, a szerzej w obozie rządzącym, określa Jan Maria Jackowski, jeden z 74 posłów, którzy podpisali wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza.
Właśnie ten wniosek stał się papierkiem lakmusowym kryzysu politycznego, największego w dotychczasowej historii Akcji.
Kryzysu, który może się zakończyć nie tyle odwołaniem ministra skarbu, ile zmianą premiera, utratą przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera, podziałem Akcji. Ale może też skończyć się niczym. To znaczy, że dyscyplinująco-zastraszające zabiegi kierownictwa Akcji okażą się skuteczne i Emil Wąsacz utrzyma się na stanowisku. Ale tym razem nic nie pozostanie już po staremu, poziom frustracji polityków AWS przekroczył bowiem granice bezpieczeństwa i rośnie w tym samym tempie, w jakim spadają notowania rządu oraz głównego ugrupowania ten rząd wspierającego.
Ściany z obu stron
Obie strony konfliktu "wokół Wąsacza" znalazły się pod ścianą. Kierownictwo Akcji, Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek z tego powodu, że ustąpienie w sprawie ministra oznacza utratę kontroli nad decyzjami personalnymi. Jeśli jedna grupa posłów może odwołać ministra - wbrew stanowisku szefa rządu - to inna może tak uczynić z kolejnymi, dowolnie wycinać ze składu Rady Ministrów jej członków. Nielojalność, czyli publiczne załatwianie spraw, które winny być załatwione w zaciszu gabinetów, zostałaby nagrodzona. A na to żaden polityczny lider pozwolić sobie nie może.
Z kolei buntownicy, tzn grupa wnioskodawców znalazła się pod ścianą z rozmaitych powodów, jest to bowiem grupa bardzo niejednorodna. (Na tym zresztą polega jej słabość.) Ale buntowników łączy jedno - strach. Strach przed politycznym niebytem. Poparcie dla rządu jest najniższe w historii III Rzeczypospolitej, i ten stan utrzymuje się od wielu tygodni. A potencjalni wyborcy AWS topnieją systematycznie. Jeśli nic nie zmieni się w obrazie rządzących dzisiaj, to do następnego Sejmu łatwiej będzie się dostać z list PSL, a może nawet Unii Pracy.
Tak jak kiedyś wyjście z AWS oznaczało dla prawicowych polityków przeniesienie się z bezpiecznego, choć nie zawsze komfortowego okrętu, do małej szalupy, tak dzisiaj sytuacja zdaje się odwracać.
- Doszliśmy do granicy, teraz aktem pragmatyzmu będzie wyjście z AWS, wyjście z tego autobusu, który zaraz rozbije się o najbliższe drzewo - uważa jeden z najbardziej zdeterminowanych wnioskodawców, choć determinacji nie wystarcza mu już, by wypowiedzieć się pod nazwiskiem.
Przy takim nastawieniu części posłów, straszak Mariana Krzaklewskiego, że niepokorni nie zostaną umieszczeniu na listach poselskich w następnych wyborach, może okazać się mało straszny.
Pożądanie zmiany
Nie tylko grupa wnioskodawców, ale także część polityków, którzy podpisanie się pod tym wnioskiem uważają za naruszanie elementarnych zasad etyki polityka, chce zmiany. Różnie tę zmianę definiują: jako powrót do programu AWS, jako odrzucenie dotychczasowego stylu rządzenia, jako przywrócenie rzeczywistego przywództwa w obozie rządzącym itd.
Te wszystkie "chęci" może zaspokoić jedna zmiana: na stanowisku premiera. I jest to ruch, przynajmniej pozornie, najprostszy.
Pierwszym z polityków Akcji, który publicznie mówił o potrzebie zmiany szefa rządu, był Aleksander Hall ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Było to już we wrześniu ubiegłego roku, przy nieudanych próbach tzw. głębokiej rekonstrukcji rządu.
Nawet wtedy Hall nie był odosobniony, to, o czym mówił głośno, inni rozważali na sejmowych korytarzach. Dzisiaj grono to znacznie się powiększyło. I kwestionowanie Jerzego Buzka, jako premiera jest jednocześnie kwestionowaniem stylu przywództwa Mariana Krzaklewskiego. Buntownicy mówią wprost: "Tandem Buzek - Krzaklewski może nas doprowadzić tylko do katastrofy".
Ludzie oczekują twardego rządzenia, a sympatią obdarzają partie i polityków, którzy wiedzą, czego chcą. Taka opinia staje się niemal powszechna w kręgach AWS. Coraz więcej polityków powtarza tezę o niezbędności silnego przywództwa.
Tymczasem, jak twierdzi pragnący zachować anonimowość poseł Akcji, "premier jest końcem smyczy Mariana Krzaklewskiego". Tę brutalną ocenę w łagodniejszych słowach potwierdzają też inni, mówiąc, że Jerzy Buzek bez Mariana Krzaklewskiego nie podejmie nawet najdrobniejszej decyzji personalnej.
- Zmiana premiera spowodowałaby natychmiastowy wzrost notowań nie tylko rządu, ale i AWS, przynajmniej o 6 - 7 procent - przekonuje jeden z wnioskodawców. I na nowego premiera proponuje Macieja Płażyńskiego, obecnego marszałka Sejmu, argumentując, że byłby on realnym premierem, a nie "rządową końcówką przewodniczącego Krzaklewskiego".
Praktyka zderzaków
Rzeczywiście, jak potwierdzają socjolodzy, nowy człowiek na stanowisku szefa rządu, powinien od razu przynieść wzrost rządowych notowań w opinii publicznej. Tę prawidłowość wykorzystywał w praktyce politycznej były prezydent Lech Wałęsa. Aż w nadmiarze korzystał z teorii zderzaków, wymieniając, niczym w samochodach, kolejnych premierów.
Marian Krzaklewski natomiast od początku nie był wielbicielem zderzakowej teorii. Gdy tworzył się rząd Buzka, publicznie wyjaśniał, iż kompletowanie gabinetu trwa dość długo, ponieważ będzie to rząd na całe cztery lata. I nawet w gronie autorów wniosku o odwołanie ministra Emila Wąsacza są przeciwnicy zmiany premiera. Należy do nich Jan Maria Jackowski, który uważa, że byłby to manewr niebezpieczny. Kolejne targi personalne, podpisywanie na nowo umowy koalicyjnej - na tym zyskałaby Unia Wolności, która ma silniejszą pozycję niż dwa lata temu. Jego zdaniem każdy następny rząd byłby gorszy, bo AWS miałaby mniejsze wpływy. - Każda z frakcji w Akcji ze zwiększoną energią chciałaby poszerzyć swoje wpływy - dodaje związany z Radiem Maryja poseł AWS Jan Maria Jackowski. Przyznaje jednak, że walka o większy wpływ trwa także teraz.
Problem kierownicy
Najczęściej wymienianym ewentualnym kandydatem na nowego premiera jest Maciej Płażyński (AWS). Poza nim pojawia się jeszcze tylko kandydatura Mariana Krzaklewskiego jako naturalnego premiera - lidera koalicji.
Inne nazwiska nie padają, może także dlatego, że większość przedstawicieli obozu rządzącego uważa, iż publiczne mówienie o zmianie premiera, nawet jeśli taką zmianę należałoby przeprowadzić, jest szkodliwe. - Takie publiczne rozważania podważają wiarygodność i autorytet rządzących - ocenia Wiesław Walendziak, z SKL. - Dyskusja tak naprawdę toczy się na łamach gazet, a nie tam, gdzie toczyć się powinna, czyli w gremiach politycznych - uważa polityk SKL. Podkreśla jednak, że sytuacja jest poważna, a szef rządu nie może być szefem krajowej komisji koordynacyjnej, tylko silnego ośrodka władzy, który byłby w stanie wyjść z zakrętu, na jakim znalazł się rząd i energicznie dokończyć wprowadzane reformy.
Na pytanie, jak do tego doprowadzić, Walendziak opowiada, że być może przez zmianę premiera, ale musiałaby to być zmiana przeprowadzona pod kontrolą, a nie wymuszona szantażem. Walendziak mówi też o innym warunku: - Jak komuś się wydaje, że zmiany przeprowadzi się w konfrontacji z Marianem Krzaklewskim, to się myli. Jeśli wyrwie się kierownicę Krzaklewskiemu, to nikt jej nie przejmie, a pojazd zwany AWS szybko się rozbije - wyjaśnia i dodaje: - Klucz do rozwiązania sytuacji ma Marian Krzaklewski.
Z tym ostatnim twierdzeniem zgadzają się niemal wszyscy w obozie rządzącym, ale część z nich wyciąga odmienne niż Walendziak wnioski. Dla nich remedium na dramatyczną sytuację AWS w notowaniach opinii jest właśnie osłabienie pozycji Krzaklewskiego, by nie powiedzieć "wyrwanie mu kierownicy". | 74 posłów podpisało wotum nieufności dla ministra skarbu Emila Wąsacza, co świadczy o największym kryzysie politycznym w dotychczasowej historii rządu AWS. Kryzys ten może doprowadzić nawet do zmiany premiera i utratę przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera. Nie tylko nastroje wśród AWS uległy gwałtownemu pogorszeniu, lecz także notowania rządu i głównego ugrupowania znacząco spadły. |
Bezgraniczna swoboda, ale nie dla Telewizji Familijnej
Wolność dla reklamy
MARCIN DOMINIK ZDORT
Atak na "Big Brothera" jest jawnym zamachem na wolność słowa - twierdzi Jakub Bierzyński (4 kwietnia 2001). Szkoda, że szef domu mediowego OMD nie wspomniał o owej wolności, gdy jeszcze niedawno wzywał swoich kolegów z branży reklamowej do bojkotu i "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Telewizji Familijnej".
Kalki myślowe naiwnego liberalizmu
Przełom 1989 roku dla większości Polaków oznaczał odzyskanie suwerenności narodowej i swobody politycznej. Dla wielu jednak ważniejsze było zrzucenie ograniczeń w sferze obyczajowej - teraz miało być "tak jak na Zachodzie": na ulicach sex shopy, w kioskach czasopisma erotyczne, a na ekranach telewizorów krew i pornografia. Wszystko to było - jak tłumaczono - atrybutem wolności, przedstawianym jako świadectwo przezwyciężenia komunistycznego totalitaryzmu. W kwietniu 1990 roku zniesiono cenzurę, a tych, którzy przestrzegali przed odrzuceniem wszelkich zasad, nazwano fundamentalistami religijnymi. Zarzucano im, że dążą do budowania państwa wyznaniowego, do islamizacji kraju. Fundamentem ustrojowym nowej Polski miał się stać liberalizm rozumiany jako pełna dowolność w sferze wartości i wychowania. A instrumentem wcielenia owego ustroju miały być "wolne media" upowszechniające "proste jak cep" kalki myślowe.
Od tego czasu minęło dziesięć lat i wydawało się, że ów nadzwyczaj pryncypialny nurt intelektualny, jakim było domaganie się pełnej swobody w każdej sferze, bezpowrotnie przeminął. Na szczęście jednak na lamach polskiej prasy udało mi się odkryć pogrobowca owego świeżego i naiwnego liberalizmu, który ponownym odkrywaniem prawd już dawno powiedzianych ubarwił monotonny klimat publicystycznej powagi i odpowiedzialności. Mam na myśli Jakuba Bierzyńskiego, którego tekst zatytułowany "Prywatny gust i publiczny interes" opublikowała 3 kwietnia 2001 roku "Rzeczpospolia".
Autor tego artykułu okazał się uważnym czytelnikiem prasy z początku lat dziewięćdziesiątych i w sposób nader wierny oddał panujące podówczas w okolicach "Gazety Wyborczej" prądy myślowe. "Jestem dorosłym człowiekiem i mam zamiar sam dokonywać wyboru tego, co chcę oglądać w telewizji i co będą oglądały moje dzieci. Przez większość mojego życia bardzo starannie dobierano mi program i, prawdę mówiąc, mam tego dosyć" - pisze autor "Prywatnego gustu", oburzając się na krytyczne słowa Jarosława Sellina, a następnie całej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w odniesieniu do programu "Wielki Brat".
Junta o nazwie KRRiTV
Bierzyński ma głębokie przemyślenia sięgające samej istoty demokracji. Otóż - jak twierdzi - najważniejszym argumentem za swobodą dla "najambitniejszego przedsięwzięcia telewizyjnego" (jak reklamuje się "Big Brother") jest jego ogromna popularność. "Jakim prawem urzędnicy chcą zdjąć z anteny program, który ogląda około 30 procent populacji?" - wybucha słusznym oburzeniem autor "Prywatnego gustu", dodając, że nawet jeśli "Big Brother" jest rzeczywiście - jak stwierdziła KRRiTV - "apoteozą knajactwa, głupoty, prostactwa i prymitywizmu", to co z tego? "Krajowej Radzie nic do tego". Bierzyński jest ponad prymitywnymi argumentami, mówiącymi, że jeszcze większą oglądalność miałyby prezentowane zamiast "Big Brothera" filmy pornograficzne czy - od czasu do czasu - egzekucje na żywo.
Przemyślenia dyrektora OMD sięgają także konkretnych propozycji głębokich zmian ustrojowych, które ograniczą "niekontrolowaną władzę Rady". Dlaczego jest to konieczne? Bo Krajowa Rada Radiofonii - sugeruje Bierzyński - napominając TVN, zachowuje się jak peerelowska cenzura.
Autor "Prywatnego gustu" dzięki swojej przenikliwości i wrażliwości na totalitarne zagrożenia jako jedyny zauważył, że niepostrzeżenie Polska zamieniła się w republikę bananową, którą rządzi junta o dźwięcznej nazwie KRRiTV. Ta instytucja "zaczyna zagrażać podstawom demokracji w Polsce", "ucieka się do nieformalnych gróźb" i szantażuje niezależne media.
"Teoria procesów zachodzących w biurokratycznych strukturach opisuje dość dobrze zjawisko wynaturzania się biurokracji" - pisze Jakub Bierzyński. Zgodnie z tą teorią Rada (podobnie jak każda inna władza totalitarna) "najwyraźniej traci kontakt z rzeczywistością".
W tej sytuacji bezkompromisowy demokrata Bierzyński odrzuca nie tylko wszelkie ograniczenia, ale także samą ideę instytucji przedstawicielskich, do których należy Krajowa Rada. Autor "Prywatnego gustu" za niebezpieczny przesąd uznałby pogląd, że system demokratyczny polega na tym, iż większość swoim przedstawicielom powierza władzę w różnych dziedzinach. Jako propagowanie totalitaryzmu potraktowałby chyba stwierdzenie, iż owe władze dbać mają nie tylko o równowagę ekonomiczną, ale też o porządek moralny.
Nie ma wolności dla konkurencji TVN
Dobrze, że dyrektor OMD pisze tylko o Polsce. Jego oburzenie musiałoby być przecież stokroć większe, gdyby wspomniał o sytuacji w Wielkiej Brytanii. Tam społeczeństwo wciąż nie uświadomiło sobie konieczności wprowadzenia zaawansowanej demokracji (według teorii Bierzyńskiego) i oficjalnie działa cenzura filmowa, a będąca wzorem niezależności medialnej BBC wielokrotnie - dla dobra narodu - sama ograniczała swoją swobodę. Na szczęście Polacy, nie ulegający takim przesądom jak Anglicy, na pewno znacznie chętniej zrealizują zalecenia dyrektora OMD: nie zabronią emisji reality shows ani nie zakażą oglądania "Wielkiego Brata" swoim dzieciom. Są rodzicami, mogą więc wychowywać dzieci tak, jak chcą, nie izolując ich od rzeczywistości "okrutnego świata", od ekshibicjonizmu i podglądactwa. A Krajowej Radzie - jak pisze Bierzyński - "nic do tego".
Są jednak sytuacje, że nawet tak bezkompromisowy obrońca demokracji i wolności słowa jak dyrektor OMD musi wypowiadać się w nieco innym tonie. W swoim wcześniejszym tekście (dostępnym na stronie internetowej jego firmy) poświęconym Telewizji Familijnej Jakub Bierzyński wezwał swoich kolegów zajmujących się handlem reklamą do "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Familijnej". "To prywatne pieniądze mają trzymać ją przy życiu. To pieniądze nasze i naszych klientów. Radziłbym sobie i wam, moi koledzy, wydawać je gdzie indziej".
Nie potępiajmy jednak pochopnie dyrektora OMD za zmianę przekonań czy dostosowywanie ich do sytuacji. Przyjmijmy, że kierowała nim rewolucyjna zasada, iż "nie ma wolności dla wrogów wolności". A Familijna "ma mieć wyraźne oblicze światopoglądowe" i "propagować wartości chrześcijańskie". Co może oznaczać - dokończmy zdanie za Bierzyńskiego - że nowa stacja telewizyjna będzie propagować totalitaryzm podobny do tego, któremu ulegała Krajowa Rada.
Aż dziwne, że u tak głębokiego ideologa liberalizmu jak dyrektor OMD pojawia się kwestia o pozornie tak małej wadze jak reklama. W artykule w "Rzeczpospolitej" potraktowana została nieco marginalnie, do rangi zasadniczego problemu ustrojowego urasta w innych tekstach, gdyż "celem reklamy jest wzrost sprzedaży, czyli kreacja popytu, a konsumpcja właśnie napędza gospodarkę".
Jednak w artykule poświęconym Telewizji Familijnej dyrektora OMD nie zajmowały raczej sprawy ideowe. Bierzyński pisał o tym, że "w wypadku uruchomienia Familijnej na polskim rynku podaż czasu reklamowego wzrośnie o 50 proc.", a "tak gwałtowne poszerzenie oferty musi się skończyć obniżeniem ceny" reklam. A byłoby to groźne przede wszystkim dla "stacji telewizyjnej TVN, która (...) przeżywa problemy finansowe".
I dlatego także wzywał do bojkotu Familijnej, choć ten pomysł z wolnym rynkiem i liberalizmem niewiele miał wspólnego. Cóż, Jakub Bierzyński jest przecież nie tylko ideologiem wczesnego liberalizmu, ale także szefem agencji pośredniczącej m.in. w sprzedaży reklam - blisko współpracującego z TVN domu medialnego OMD. | Przełom 1989 roku dla większości Polaków oznaczał odzyskanie suwerenności narodowej i swobody politycznej. Dla wielu jednak ważniejsze było zrzucenie ograniczeń w sferze obyczajowej. W kwietniu 1990 roku zniesiono cenzurę. Fundamentem ustrojowym nowej Polski miał się stać liberalizm rozumiany jako pełna dowolność w sferze wartości i wychowania. A instrumentem wcielenia owego ustroju miały być "wolne media". |
ROZMOWA
Piotr Janeczek, prezes Zarządu Huty im. Tadeusza Sendzimira SA
Konsolidacja tylnymi drzwiami
FOT. ŁUKASZ TRZCIŃSKI
Rz: Cały czas twierdził Pan, że negocjacje Huty Katowice z inwestorami zagranicznymi zakończą się fiaskiem. I tak się stało. Dlaczego?
PIOTR JANECZEK: Nie widziałem i nie widzę w aktualnej sytuacji Huty Katowice wartości, za które inwestor chciałby zapłacić i na tym zarobić oraz mieć pewność zwrotu zainwestowanych pieniędzy. Z tych samych powodów kończyły się niepowodzeniem wszystkie, wieloletnie negocjacje innych polskich hut z inwestorami zagranicznymi. Przypomnę bezoowocne rozmowy m.in. z: Sidmarem, Voest Alpine, British Steel, Hoogovensem, Corusem. Nie oszukujmy się, niby dlaczego inwestor zachodni miał brać np. Hutę Sendzimira z 17 tysiącami ludzi, robić restrukturyzację, podpisywać kosztowny pakt socjalny, finansować potężne inwestycje? Przecież biznesplan HTS zakładał konieczność zainwestowania 1 mld dolarów, tymczasem zysk netto firma miała uzyskać najwcześniej w 2004 roku, a dzisiejszy poziom zatrudnienia, kilka lat później. Czy to nie była czysta abstrakcja?
To po co inwestorzy w ogóle tracili czas na negocjacje? Była to gra na opóźnienie zmian w naszym hutnictwie?
Myślę, że coś w tym jest. Koncerny stalowe z Unii Europejskiej nie są zbyt zainteresowane byśmy byli silni i osłaniali swój rynek.
Ale znów pojawił się pomysł pozyskania inwestora zagranicznego. Tyle, że jednego dla czterech hut. Ministerstwo Skarbu Państwa rozesłało w tej sprawie zaproszenie do wybranych producentów stali. Czy to znaczy, że nagle zjawiły się nowe wartości, które zainteresują zagraniczne koncerny?
Pojawiła się nowa jakość: oferowane są cztery huty razem. Do sprzedania wystawione są akcje lub część aktywów Sendzimira i Katowic oraz akcje Cedlera i Floriana. To jest 70 procent potencjału hutnictwa w Polsce i znaczna część naszego rynku. Inwestor nie musi się obawiać przyszłej, niezdefiniowanej konkurencji wewnętrznej. Inna jest sytuacja w Hucie Sendzimira. W wyniku restrukturyzacji jest ona rentowna.
Ale przecież Huta Katowice znajduje się w sytuacji, gorszej niż na wiosnę!
Przyszły inwestor nie musi brać czterech hut w całości. Mogą być różne konfiguracje i możliwości rozwiązań, jak choćby wykorzystanie, za zgodą właściciela, tylko niektórych składników majątku.
Na przykład rozebranie Huty Katowice na części?
Tam już nie ma co rozbierać. Jeśli już brać, to tylko całość samych aktywów.
Czy sądzi Pan, że ta najnowsza oferta prywatyzacyjna resortu skarbu ma szanse?
Do lutego 2001 r. będziemy wiedzieli, czy i jakie są propozycje inwestorów. To pozwoli ministerstwu zorientować się, na jakie pieniądze będzie można liczyć z zewnątrz, a pieniędzy tych nam bardzo potrzeba. Ważne jest tylko, żeby proces odbywał się szybko, a nie ciągnął latami.
Sprzedaż czterech hut jednemu inwestorowi, to konsolidacja ok. 70 proc. branży stalowej, tylko że niejako tylnymi drzwiami. A jeśli do sprzedaży nie dojdzie?
Zawsze powinno się mieć kilka rozwiązań. Inaczej się wtedy rozmawia z inwestorami. Tymczasem przez dziesięć ostatnich lat zazwyczaj siadaliśmy do rozmów nieprzygotowani, tylko z jedną słuszną koncepcją. Gdy ona upadała, pozostawało rozgoryczenie lub zagrożenie marszem zdesperowanych załóg na Warszawę. Nikt nie zastanawiał się nad alternatywą, co robić w sytuacji, gdy nie będzie inwestora ani w Katowicach ani w Nowej Hucie, ani w całym hutnictwie. Teraz branża jest pod ścianą, zwłaszcza Huta Katowice i kilkanaście innych firm, a najbardziej zagorzali przeciwnicy konsolidacji mają strach w oczach i nagle mówią o niej przychylnie, jako o sensownym wyjściu w razie braku inwestora.
Z tymi wielkimi długami branży? Sama Huta Katowice obciążona jest balastem ok. 2,6 mld zł.
W trakcie konsolidacji trzeba dokonać restrukturyzacji także poprzez upadłość i likwidację niektórych zakładów. Cały proces konsolidacyjny hutnictwa trzeba zacząć od ustalenia realnych celów rynkowych i finansowych Podstawą musi być wieloletni program marketingowy i wynikający z niego plan przemysłowy. Nowa struktura musi być efektywna i rentowna. Z hut wybrać należy te aktywa, które są potrzebne. Resztę zlikwidować lub sprzedać. Partnerami winni być: skarb państwa, banki - bo aktywa w zagrożonych firmach są tam zastawione za długi - oraz Huta im. T. Sendzimira, która jest w stanie cały proces przeprowadzić tworząc jedną firmę hutniczą, produkującą wyroby płaskie i długie, z wyłączeniem drutu i stali jakościowych.
Dzięki konsolidacji branży, w ciągu 3 lat powinna powstać silna, duża i przynosząca zyski firma stalowa. Zdolna do zaciągania kredytów na inwestycje. Dopiero wtedy możną ją będzie sprywatyzować za duże pieniądze, wprowadzić na giełdę. Skarb państwa będzie musiał ponieść pewne koszty, ale z nawiązką zarobi w przyszłości.
A gdyby prywatyzacja i konsolidacja branży nie wchodziły w grę?
Wtedy czekają nas lawinowe upadłości większości hut. Utrzyma się tylko się kilka z nich, w tym na pewno Huta T. Sendzimira. Dziś nie da się już ratować sytuacji drogą postępowań układowych, gdyż sprywatyzowane instytucje finansowe żądają - i słusznie - efektywności, nie akceptują zbyt wysokiego ryzyka. To jest normalne zachowanie w gospodarce rynkowej.
Tymczasem, obok koncepcji szukania jednego inwestora dla czterech głównych hut, pojawiła się jeszcze inna propozycja: projekt budowy w Szczecinie dużej walcowni blach austriackiej grupy Voest Alpine. Co Pan o nim sądzi?
Ta inwestycja stoi w sprzeczności z programem restrukturyzacji polskiego hutnictwa. Zgoda na zbudowanie huty Voest Alpine byłaby wyrazem skrajnej nieodpowiedzialności. Chyba że władze państwa powiedzą, że nie widzą żadnych szans dla istniejących już hut i z pełną świadomością godzą się na ich upadłość, bo do tego w gruncie rzeczy doprowadzić może budowa nowej huty w Szczecinie.
Huta im. T. Sendzimira udowodniła, że możliwe jest wprowadzenie zmian, które szybko mogą dać efekty. Bez uciekania się po pieniądze inwestora zagranicznego.
W połowie ubiegłego roku mieliśmy sytuację nie lepszą niż Huta Katowice obecnie. Nie oglądając się na nic, zaczęliśmy porządki na własnym podwórku. Postawiliśmy sobie wówczas zadanie, żeby deficytowa dotychczas huta, dzięki restrukturyzacji finansowej i organizacyjnej, do końca 2000 roku osiągnęła zysk netto 68 mln zł. Drugim celem było poprawa płynności finansowej, aby można było regulować zobowiązania, odzyskać i umocnić pozycję lidera na polskim rynku wyrobów płaskich i tym samym stworzyć warunki do pozyskania pożyczek na niezbędne inwestycje w części przetwórczej. Do tego doszły m.in. komputeryzacja, zmiana metod zarządzania i sprzedaży naszych wyrobów. I to się udało. Sprzedaż wzrosła o 40 procent Po trzech kwartałach mamy 103,7 mln zł zysku netto, gdy w tym samym okresie roku poprzedniego było 130 mln zł strat. Osiągamy 4-proc. rentowność netto. W tym, roku wydaliśmy ok. 50 mln zł, na odprawy dla zwalnianych pracowników. 30 czerwca 1999 r. w Hucie im. T. Sendzimira pracowało 16 680 osób, z końcem 2000 roku nie będzie ich więcej jak 9800. Ponad 1200 pracowników odejdzie w przyszłym roku. Te potężne redukcje, przeprowadzane są bez wstrząsów, z osłonami dla pracowników.
Poprawiając kondycję finansową, poprawiliśmy wizerunek naszej firmy u instytucji finansowych i po z górą dwóch latach doszło od zawarcia kontraktu na finansowanie modernizacji walcowni gorącej, która ma podstawowe znaczenie dla całej branży. Warunkiem zaangażowania się banków zagranicznych są gwarancje skarbu państwa, o co wystąpiliśmy. W ramach restrukturyzacji hutnictwa, w budżecie 2000 roku jest przewidziana możliwość gwarancji do 1 mld zł, lecz do tej chwili nie wykorzystano ani złotego, bo żadna z hut - prócz Sendzimira - nie posiada zdolności kredytowej.
Rozmawiał Jerzy Sadecki | negocjacje Huty Katowice z inwestorami zagranicznymi zakończą się fiaskiem. Dlaczego?
PIOTR JANECZEK nie widzę w aktualnej sytuacji Huty Katowice wartości, za które inwestor chciałby zapłacić i na tym zarobić oraz mieć pewność zwrotu zainwestowanych pieniędzy.
po co inwestorzy tracili czas na negocjacje? Była to gra na opóźnienie zmian w naszym hutnictwie?
Koncerny stalowe z Unii Europejskiej nie są zbyt zainteresowane byśmy byli silni i osłaniali swój rynek.
znów pojawił się pomysł pozyskania inwestora zagranicznego.
Pojawiła się nowa jakość: oferowane są cztery huty razem. To jest 70 procent potencjału hutnictwa w Polsce. Inwestor nie musi się obawiać przyszłej, niezdefiniowanej konkurencji wewnętrznej.
najnowsza oferta prywatyzacyjna resortu skarbu ma szanse?
jeśli do sprzedaży nie dojdzie?
Zawsze powinno się mieć kilka rozwiązań. Inaczej się wtedy rozmawia z inwestorami. Tymczasem przez dziesięć ostatnich lat zazwyczaj siadaliśmy do rozmów nieprzygotowani, z jedną słuszną koncepcją. Gdy upadała, pozostawało rozgoryczenie. Nikt nie zastanawiał się nad alternatywą. branża jest pod ścianą,
W trakcie konsolidacji trzeba dokonać restrukturyzacji także poprzez upadłość i likwidację niektórych zakładów. Podstawą musi być wieloletni program marketingowy i wynikający z niego plan przemysłowy. powinna powstać silna, duża i przynosząca zyski firma stalowa.
Huta im. T. Sendzimira udowodniła, że możliwe jest wprowadzenie zmian, które szybko mogą dać efekty. Bez uciekania się po pieniądze inwestora zagranicznego.
Postawiliśmy sobie zadanie, żeby deficytowa dotychczas huta, dzięki restrukturyzacji finansowej i organizacyjnej, osiągnęła zysk.
Poprawiając kondycję finansową, poprawiliśmy wizerunek naszej firmy u instytucji finansowych. |
MEDIA
Nieoczekiwana koalicja AWS - PSL - SLD
Komentarz: Radiowa transakcja
Nowy prezes Polskiego Radia
Ludowiec Ryszard Miazek został nowym prezesem publicznego radia. Zmian w zarządzie dokonano głosami ośmiu członków rady nadzorczej związanych z AWS, PSL i SLD. Tylko przewodniczący rady Andrzej Długosz (związany z UW) sprzeciwił się tej zmianie.
- Jeżeli ktoś z AWS powie mi teraz, że w mediach rządzi koalicja SLD - PSL - UW, to będę mu się śmiał w twarz - mówił tuż po głosowaniu kompletnie zaskoczony Andrzej Długosz.
Rada zdecydowała się we wtorek wieczorem przyjąć dymisję dwóch ludowców w zarządzie PR: prezesa Stanisława Popiołka i Henryka Cicheckiego. Ich miejsce zajęli Ryszard Miazek (prezes telewizji publicznej w latach 1996 - 1998, redaktor naczelny "Zielonego Sztandaru") oraz wysoki rangą działacz PSL Stanisław Kolbusz.
Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW skutecznie je dotąd blokowały. Ludowcy chcieli wymienić swoich przedstawicieli po incydencie z początków października ubiegłego roku. Wtedy to jeden z dyrektorów PR opisał w liście do prezesa Popiołka, jak skutecznie wzmacniana jest obecność ludowców na antenie stacji. We wtorek na kolejnym już posiedzeniu rady nadzorczej w tej sprawie AWS nieoczekiwanie zmieniła zdanie i głosowała razem z SLD i PSL.
AWS: to nasz pierwszy ukłon
- Jak Kali ukraść krowę, to dobrze, jak Kalemu ukraść krowę, to źle - tak skomentował krytyczne opinie UW o decyzji rady nadzorczej sekretarz Klubu AWS Andrzej Szkaradek. Jego zdaniem prawica dotąd tylko traciła na pozostawaniu w opozycji, bo - w przeciwieństwie do swojego rządowego koalicjanta - nie miała żadnego wpływu na media publiczne. - To nasz pierwszy ukłon w stronę ludowców. Chcemy, by wszystkie ugrupowania miały wpływ na to, co się dzieje w mediach - wyjaśnia Szkaradek. Wspólnego głosowania z SLD nie traktuje jako porażki prawicy, która dotąd głośno odżegnywała się od takich sojuszy. - Porażką jest brak współpracy z UW - twierdzi sekretarz Klubu Akcji.
Wspólne głosowanie przedstawicieli AWS i SLD "ani zmartwiło, ani ucieszyło" rzecznika Klubu SLD Andrzeja Urbańczyka. Czy to początek współpracy prawicy z lewicą? - Nie widzę w tym nic złego. Skoro członkowie rady nadzorczej współpracują ze sobą, nie bacząc na interesy polityczne, to dowód na to, że dochodzi do odpolitycznienia mediów publicznych - ocenia Urbańczyk.
Marek Sawicki, wiceprezes PSL, również utrzymuje, że nominacji Miazka nie należy traktować jako decyzji politycznej. - Tu układy polityczne nie miały znaczenia - mówi. Jego zdaniem nowy prezes PR nie jest osobą zaangażowaną politycznie, ale dobrym fachowcem i menedżerem. - Sądzę, że właśnie dlatego zaakceptowała go AWS, pamiętając, iżto właśnie Miazek wyprowadził TVP z bardzo trudnej sytuacji - uważa lider PSL.
Tymczasem prawicowy członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jarosław Sellin nie ukrywa, że z jego punktu widzenia nie ma różnicy między byłym prezesem a obecnym. - Poprzedni prezes oficjalnie przecież akceptował polityczne nominacje na stanowiska w Polskim Radiu. Nie przypuszczam, by obecny prezes prowadził inną politykę - mówi.
Nowy sojusz?
Niektórzy działacze prawicy liczą na to, że wtorkowe głosowanie będzie pierwszym krokiem do rozbicia sojuszu medialnego SLD, PSL i UW. - Skłócenie tego frontu jest dla nas korzystne - mówi polityk AWS. Czy jednak koalicja z ludowcami i postkomunistami może być trwała? - PSL nigdy nie ukrywało, że w wielu kwestiach programowych bardzo mu blisko do AWS. Cieszyłbym się także, gdyby Akcja zaakceptowała ewentualny sojusz z SLD. PSL jest partią środka i chętnie będzie współpracować z obiema stronami - zapewnia Marek Sawicki.
Jednak zdaniem niektórych obserwatorów głosowanie rady nadzorczej może jeszcze bardziej scementować dotychczasowy układ panujący w mediach. - Unia przez wiele tygodni dzielnie trzymała się w radiu razem z nami. A teraz pokazaliśmy im figę - martwi się jeden z prawicowych polityków. Podobny pogląd wyraża Jerzy Wierchowicz, szef Klubu UW: - AWS dowiodła, że jest niewiarygodna.
- Nie ma sensu płakać za Unią, bo gorzej z nią już być nie mogło. Nigdy nie troszczyła się o nasz interes, zawsze o własny, a my tylko na tym traciliśmy - odpowiada na to inny polityk prawicy. - Akcja jest uczciwsza choćby dlatego, że jako ugrupowanie niczego w radiu nie zyskała. Unia też nic nie straciła, a przy okazji załatwiliśmy ważną dla państwa sprawę: zgodę na powołanie szefa Instytutu Pamięci Narodowej.
Według nieoficjalnych informacji, właśnie obiecane poparcie ludowców dla nowego kandydata na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Andrzeja Chwalby (prorektora Uniwersytetu Jagiellońskiego) było ceną za wejście AWS w układ z ugrupowaniami wywodzącymi się z dawnego systemu. - Ale czy można wierzyć ludowcom? - drwi jeden z polityków prawicy, przeciwny takim sojuszom. - Popierając Miazka, wygłupiliśmy się niemiłosiernie. Mam tylko cichą nadzieję, że nie skompromitujemy się drugi raz, gdy ludowcy zapomną o naszym układzie podczas głosowania na szefa IPN. LUZ, M.D.Z.
Od powołania koalicji z UW w 1997 roku AWS zabiegała o zlikwidowanie monopolu ludowców i SLD w mediach publicznych. Już w umowie koalicyjnej AWS i UW zapisały, że "wolne, rzetelne i bezstronne media publiczne są gwarantem rozwoju demokracji". Koalicja zapowiedziała zmianę formuły Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz przekształcenia Telewizji Polskiej i Polskiego Radia w "instytucje prawdziwie publiczne i obiektywne". W tym celu miała zostać przeprowadzona "konieczna nowelizacja" ustawy o radiofonii i telewizji.
Unia wybrała jednak współpracę z SLD, dzięki której rekomendowane przez nią osoby (m.in. Juliusz Braun w Krajowej Radzie, Walter Chełstowski w TVP, Eugeniusz Smolar w PR) weszły w skład władz instytucji medialnych. Po kilku kryzysach koalicyjnych AWS udało się nakłonić UW do podpisania w październiku ubiegłego roku. aneksu do umowy koalicyjnej, w którym znalazła się m.in. zapowiedź "podjęcia skutecznych działań służących budowie wolnych, rzetelnych i bezstronnych mediów w sposób określony w umowie koalicyjnej". Aneks nie doprowadził jednak do żadnych zmian we władzach publicznych mediów.
KOMENTARZ
Radiowa transakcja
Jedną z nielicznych instytucji, cieszących się dużym zaufaniem społecznym, jest Polskie Radio. Udało mu się nie tylko utrzymać dominującą pozycję na konkurencyjnym rynku mediów, ale również autorytet związany z szanowaną i cenioną ofertą programową. Instytucja o tak dobrej reputacji nie powinna być poddawana niejasnym partyjnym rozgrywkom albo być przedmiotem politycznych transakcji. Za mało jest instytucji obdarzonych autorytetem, by nadwyrężać je przez tego typu zachowania.
Wczorajsza decyzja rady nadzorczej Polskiego Radia o wymianie dwóch członków zarządu na dwóch innych daje podstawy do przypuszczeń, że kryją się za nią niekoniecznie względy merytoryczne. Odwołanie - bez podania powodów - prezesa oraz członka zarządu instytucji zaufania publicznego, zarazem spółki prawa handlowego, i powołanie na ich miejsce redaktora naczelnego PSL-owskiego "Zielonego Sztandaru" oraz partyjnego urzędnika pozostawia wątpliwości. Nawet jeśli prezes sam podał się do dymisji, jej przyczyny powinny być chociaż podane do publicznej wiadomości. W przeciwnym razie nie uniknie się pytań, czy jest to dymisja merytoryczna czy polityczna.
Bożena Wawrzewska | Ludowiec Ryszard Miazek został nowym prezesem publicznego radia. Zmiana była możliwa, ponieważ AWS, głosując zgodnie z PSL i SLD, przeciwstawiła się woli swojego koalicjanta UW. Zmian we władzach publicznego radia spodziewano się od wielu tygodni, ale AWS i UW skutecznie je dotąd blokowały. Teraz AWS zmieniła nieoczekiwanie zdanie. Sekretarz klubu tłumaczył, że prawica traciła dotąd na pozostawaniu w opozycji, nie mając żadnego wpływu na media publiczne. Rzecznik SLD uważa, że głosowanie w radzie nadzorczej ponad podziałami partyjnymi świadczy o odpolitycznieniu mediów publicznych. Wiceprezes PSL również jest zdania, że rada nadzorcza nie kierowała się względami politycznymi, stawiając na dobrego fachowca i menedżera. To właśnie zalety wybranego kandydata zadecydowały, zdaniem PSL, o przychylności AWS. Prawicowy członek KRRiT uważa jednak, że nowy prezes radia jest równie mocno zamieszany w politykę, co poprzedni. AWS podkreśla, że niczego przez ostatnie głosowanie nie zyskała, a załatwiła jedynie ważny dla państwa interes – wybór szefa IPN. Wg nieoficjalnych informacji ceną za wejście AWS w układ z PSL i SLD była właśnie zgoda PSL na powołanie dyrektora IPN. Polskie Radio jako jedna z nielicznych instytucji w Polsce cieszy się powszechnym autorytetem. Nie powinno być więc narażane na polityczne rozgrywki. Nie podano przyczyn dymisji poprzedniego prezesa. Zachodzi więc obawa, że zmiana nie miała jednak charakteru politycznego. |
Byłoby dobrze, gdyby minister Bartoszewski podczas wizyty w USA tyle uwagi, ile Jedwabnemu, poświęcił majątkowym roszczeniom Żydów wobec Polski
Na pięć minut przed pożarem
KRZYSZTOF DAREWICZ Z WASZYNGTONU
Gdy półtora roku temu do nowojorskiego sądu wpłynął pozew zbiorowy kilkunastu Żydów przeciwko Polsce o zwrot utraconego przez nich po wojnie mienia, wywołało to w naszym kraju przeważnie negatywne reakcje.
Ale nawet po ogłoszeniu treści pozwu w "Gazecie Wyborczej" nie doszło do publicznej debaty nad zawartymi w nim zeznaniami Żydów o prześladowaniach, które towarzyszyły próbom odzyskania domów zajętych po wojnie przez Polaków.
W uzasadnieniu pozwu adwokaci wystąpili z twierdzeniem o "planowym" przeprowadzaniu antyżydowskich represji przez polskie władze i posunęli się do porównania ich z nazistowską polityką eksterminacji Żydów. Adam Michnik w "Gazecie Wyborczej" nazwał pozew "zbiorem bezczelnych kłamstw", a adwokatów "łajdakami bez sumienia", którzy "dramat holokaustu postanowili wykorzystać jako okazję do gry sądowej o duże pieniądze". Ale już relacje samych poszkodowanych mogły posłużyć za materiał do rzeczowych analiz lub choćby postawienia głośno pytania, czy Polska jest cokolwiek winna Żydom. Tak się nie stało i pomiędzy retoryką nie znających historii Polski adwokatów a historycznie uzasadnionymi zeznaniami ich klientów postawiono znak równości.
Tymczasem miały miejsce dwie ważne rzeczy. Tak zwani holokaust lawyers, czyli amerykańscy adwokaci żydowskiego pochodzenia zajmujący się dochodzeniem roszczeń ofiar zagłady, "sądową grą o duże pieniądze" i posługujący się retoryką, która w Szwajcarii i Niemczech częstokroć wywoływała oburzenie, doprowadzili do wypłacenia Żydom odszkodowań przez banki szwajcarskie oraz do utworzenia przez Niemcy funduszu rekompensat za przymusową pracę w III Rzeszy. Z tego funduszu dostanie odszkodowania również kilkaset tysięcy Polaków. Ciekawe, czy dziś ktokolwiek nazwałby "łajdakami bez sumienia" mecenasów Melvina Urbacha lub Melvina Weissa, którzy przyczynili się do powodzenia negocjacji ze Szwajcarią i RFN, a jednocześnie reprezentują Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce? Zwłaszcza że ukazali się też "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa i wielu Polaków dowiedziało się o masakrze w Jedwabnem. Rozgorzała dyskusja o stosunkach polsko-żydowskich, która mogła się wszak już odbyć półtora roku temu, jeśli nie wcześniej.
Jedwabne po raz pierwszy
13 sierpnia 1996 roku dziennik "The New York Times" opublikował list Morlana Ty Rogersa z nagłówkiem "Polacy muszą jeszcze stawić czoło swej powojennej przeszłości". Rogers, którego ponad dwudziestu krewnych zginęło w Jedwabnem, napisał, że mordu dokonali Polacy, podał liczbę ofiar (ponad 1600) i datę 10 lipca 1941 roku. Pisał o spaleniu Żydów w stodole i o pomniku z napisem, że zbrodni dokonali Niemcy. Listu Rogersa nie można było przegapić, gdyż ukazał się obok listu ówczesnego zastępcy ambasadora RP w USA Andrzeja Jaroszyńskiego, który odpowiedział na wysunięte przez Yaffę Eliach oskarżenie, że żołnierze AK zamordowali jej matkę i brata w Ejszyszkach.
A jednak, choć sprawa Ejszyszek blednie przy skali mordu w Jedwabnem, o tej pierwszej rozpisano się w Polsce szeroko, list Rogersa zaś uznano za antypolską prowokację. "Redakcja uznała za celowe, z jakichś tylko jej znanych względów, umieścić list Ambasady RP między dwoma paszkwilami antypolskimi w formie listów czytelników. Autor jednego z nich »odkrywa«, że w jednej małej miejscowości »lokalni Polacy« 10 lipca 1941 roku spalili żywcem 1600 miejscowych Żydów!" - napisała 14 sierpnia 1996 roku "Trybuna". Jej komentator Zygmunt Słomkowski zaś zauważył, iż "nasuwa się przykre podejrzenie, że są kręgi żydowskie w USA, które nie chcą dopuścić do rzetelnego wyjaśnienia wspólnej przeszłości polsko-żydowskiej, dążą do podsycania niezdrowych emocji i wyraźnie starają się sypać piasek w tryby rozwijającego się dialogu polsko-żydowskiego". "Antypolską wymowę" zarzuciła listowi Rogersa korespondentka "Życia" Danuta Świątek, a "Słowo - Dziennik Katolicki" 16 sierpnia 1996 roku przytoczyło za PAP fragmenty "skandalicznego" listu z komentarzem, że są to "kolejne oskarżenia Polaków o antysemityzm".
Na Rogersa, który usiłował zainteresować Polaków sprawą Jedwabnego na internetowym polsko-żydowskim forum dyskusyjnym, posypały się oskarżenia o "rewizjonizm, faszyzm, szerzenie nienawiści do Polaków" itp.
Taka oto "debata" na temat Jedwabnego i stosunków polsko-żydowskich odbyła się cztery i pół roku temu. W Polsce tak samo wolnej jak dziś, której prezydentem był ten sam Aleksander Kwaśniewski - teraz gotów przepraszać za Jedwabne. "Gazeta Wyborcza" miała zaś tego samego redaktora naczelnego, który teraz opublikował na łamach tego samego "New York Timesa" długi wywód ze słowami: "Kiedy jednak słyszę, że książka Grossa, która ujawnia prawdę o zbrodni, jest kłamstwem wymierzonym przez międzynarodowy żydowski spisek przeciw Polsce, to wtedy rośnie we mnie poczucie winy.
Te kłamliwe dzisiejsze wykręty są bowiem faktycznym usprawiedliwieniem tamtej zbrodni". W sierpniu 1996 roku ani "Gazeta Wyborcza", ani "Rzeczpospolita" nie wspomniały słowem o liście Rogersa. Dlaczego? Nie wiem. A dlaczego tematu nie podjęły ówczesne władze i politycy, którzy znali tekst listu Rogersa z depeszy PAP i z innych gazet, o raportach sporządzanych przez MSZ nie wspominając? Podobno tematowi wtedy "ukręcono głowę", żeby nie zaszkodził naszym staraniom o członkostwo w NATO. Jeśli to prawda, to niezbyt budująca. Bo gdyby Polska podjęła temat wówczas, a nie dopiero teraz, postawiona pod ścianą przez książkę Grossa, odkryto by w archiwach tyle, ile można odkryć dziś, a przy okazji udowodniłaby, że na prawdzie zależy nam bez względu na to, co napiszą amerykańskie gazety.
Tak więc komuś, kto pamięta losy listu Rogersa, obecne reakcje Polaków na sprawę Jedwabnego mogą wydawać się zastanawiające. Bo cóż takiego zmieniło się w ciągu tych czterech lat w Polsce, oprócz tego, że jesteśmy w NATO? Komuś, kto z kolei przygląda się losom pozwu Żydów przeciwko Polsce, reakcje te wydawać się mogą wręcz zdumiewające. Wygląda bowiem na to, że tylko przyparci do muru i przerażeni tym, "co o nas powiedzą inni", zdobywamy się na wyjęcie głowy z piasku.
Reprywatyzacja - kwestia niezałatwiona
Od początku obecnej dyskusji o Jedwabnem powtarza się w niej motyw zaniepokojenia, że prawda o masakrze wywoła wzrost antypolskich nastrojów, zwłaszcza wśród amerykańskich Żydów. Podejmujemy więc desperackie wysiłki, żeby temu zapobiec. Służyła temu niedawna wizyta prezesa Instytutu Pamięci Narodowej profesora Leona Kieresa w Stanach Zjednoczonych, służą też listy wysyłane przez ambasadora RP w Waszyngtonie do redakcji pism publikujących materiały na temat Jedwabnego.
Dokładnie z ukazaniem się książki "Sąsiedzi" na rynku amerykańskim zbiegnie się, raczej nie przypadkiem, wizyta ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Ministrowi towarzyszyć ma spora grupa osób, które tłumaczyć będą przedstawicielom żydowskich środowisk nasz pełny skruchy punkt widzenia na temat Jedwabnego. Godne to pochwały, tyle tylko, że nie bardzo wiadomo, czego chcemy dowieść. Ci Żydzi, którzy szczerze darzą Polskę sympatią, darzyć ją będą nadal i ani Jedwabne, ani wizyty wysokiego szczebla nic tu zasadniczo nie zmienią. Natomiast dla reszty, czyli dla większości, "prawda" o Jedwabnem nie stanowi żadnego szoku czy sensacji, gdyż potwierdza tylko głęboko zakorzenione przekonanie o polskim antysemityzmie i kolaboracji Polaków z Niemcami w czasie holokaustu. Dla tych Żydów, z którymi polskie delegacje się nie spotykają, o wiele bardziej przekonującym gestem pojednania ze strony Polaków, niż słowa żalu i skruchy za Jedwabne, byłoby wyjaśnienie kwestii mienia. Tymczasem właśnie tutaj przepaść staje się coraz szersza.
Pomijam złożoność problemu reprywatyzacji w Polsce. Ale od pojawienia się pozwu zbiorowego Żydów nasze władze zachowują się tak, jakby nie bardzo wiedziały, co z tym fantem zrobić. Tłumaczenie, że wszystko załatwi ustawa reprywatyzacyjna, było wygodnym wykrętem, lecz tylko wykrętem, ponieważ po przyjrzeniu się układowi na naszej scenie politycznej nietrudno było przewidzieć, jaki będzie los ustawy i że szerszej reprywatyzacji jeszcze długo w Polsce nie będzie, jeśli w ogóle zostanie przeprowadzona. Weto prezydenta unicestwiło możliwość powoływania się na ustawę i na razie jedyną reakcją Polski na pozew jest domaganie się od nowojorskiego sądu, by roszczeń Żydów w ogóle nie rozpatrywał.
Z prawniczego punktu widzenia jest to strategia o tyle uzasadniona, że Polskę jako państwo chroni immunitet suwerenności i amerykańskie sądy teoretycznie nie powinny tu mieć jurysdykcji. Ale taki punkt widzenia nie uwzględnia ani wizerunku Polski w oczach Żydów, na którego ratowaniu tak bardzo się skupiamy z powodu Jedwabnego, ani choćby faktu, że za pozwem stoją ci sami Żydzi, których za Jedwabne chcemy przepraszać.
Rok temu odbyła się przed polskim konsulatem w Nowym Jorku kilkudziesięcioosobowa demonstracja Żydów domagających się zwrotu mienia. Byli wśród nich dawni więźniowie obozów koncentracyjnych, była młodzież z żydowskich szkół, politycy, dziennikarze. Ale drzwi konsulatu były na głucho zamknięte. Nikt do uczestników demonstracji nie wyszedł, nie wysłuchał ich racji, nie przedstawił naszego punktu widzenia. Dotąd też nie podjęto żadnego wysiłku, by z tymi Żydami nawiązać dialog, umożliwić im w Polsce dochodzenie roszczeń, zapoznać z przepisami, przełamać ich uraz do Polski jakimś symbolicznym choćby gestem. Czy dlatego, że jeszcze nikt nie napisał w "New York Timesie" o przeżyciach Żydów, którzy zostali po wojnie przepędzeni przez Polaków ze swych domów?
Dialog, ale z kim?
Losy ustawy reprywatyzacyjnej, w której ostatecznej wersji znalazł się zapis ograniczający prawo do odzyskania mienia wyłącznie do obecnych obywateli RP, tylko utwierdziły Żydów w przekonaniu, że Polska ich dyskryminuje. Zarzut ten zdominował niedawne przesłuchania w Zgromadzeniu Ustawodawczym stanu Nowy Jork, które zorganizowano z inicjatywy Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce. I znów, na sali przesłuchań, i to akurat wtedy, kiedy zabiegano o zneutralizowanie niechętnych Polsce reakcji na tle sprawy Jedwabnego, głosu Polski zabrakło. Naszym władzom nie wypadało wprawdzie wysłać do złożenia zeznań oficjalnych przedstawicieli, gdyż mogłoby to służyć za podstawę do zakwestionowania strategii zasłaniania się "immunitetem suwerenności", lecz gdzie podziali się polscy intelektualiści, historycy, działacze organizacji społecznych?
Dlaczego znów nie wykorzystano okazji, by głośno i wyraźnie powiedzieć, że nikt w Polsce Żydów nie dyskryminuje, że na reprywatyzację Polski nie stać, że każdy, Polak czy Żyd, ma prawo dochodzić swych roszczeń przed polskim sądem. Może nie wszystkich by to przekonało, ale przynajmniej niektórym pomogło zrozumieć, że to nie Polacy powinni płacić za wojnę, holokaust i komunizm.
W 1996 roku, gdy "New York Times" publikował listy Morlana Ty Rogersa o Jedwabnem i Yaffy Eliach o Ejszyszkach, Ambasada RP w Waszyngtonie wydała oświadczenie, w którym "wyraża zdziwienie, że gdy rząd Polski dąży do wyjaśnienia bolesnych faktów w stosunkach polsko-żydowskich, mogą pojawiać się takie nieuzasadnione oskarżenia". Najważniejszy jest dialog - powtarzamy. Ale jaki i z kim? Z ciągle tą samą grupką lubiących Polskę Żydów?
Właśnie z nimi, reprezentującymi Amerykański Komitet Żydowski, odbyło się niedawno spotkanie w Ambasadzie RP w Waszyngtoinie. W "dialogu" uczestniczyli też przedstawiciele polskich organizacji, głównie młodzieżowych. W jednym z przemówień ktoś z kierownictwa Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego wspomniał o wysiłkach, by do polskich podręczników szkolnych wprowadzić więcej faktów związanych z historią polskich Żydów. Słuszny to postulat, tyle tylko, że w "dialogu" powinien obowiązywać ruch dwukierunkowy. Ale postulat, by poprawić podręczniki w żydowskich szkołach w USA, w których Polaków posądza się o zbrodnie i okrucieństwa większe nawet niż Niemców, jakoś się nie pojawił. Dlaczego? Bo "ów" dialog polega dotychczas przeważnie na mówieniu sobie komplementów i nie dociera, niestety, do szkół. "To są inni Żydzi, konserwatywni" - wyjaśnił mi jeden z uczestników spotkania w ambasadzie, członek Amerykańskiego Komitetu. By zaraz dodać, iż "tak prywatnie" też uważa, że "Polacy nie byli w czasie wojny lepsi niż Niemcy".
Skutki uboczne
Nawet jeśli nowojorski sąd uwzględni racje Polski i odrzuci pozew Żydów, prowadzona przez nich kampania i tak zataczać będzie coraz szersze kręgi. Z parlamentów stanowych i z lokalnych mediów piąć się będzie ku szczeblom federalnym i mediom o międzynarodowym zasięgu. Wpisuje się ona bowiem w nowy nurt roszczeń ofiar holokaustu, uruchomiony pozwami przeciw Szwajcarii i Niemcom, a teraz zaczynający obejmować Austrię, Francję i kraje Europy Środkowej.
Polska, niegdyś największe skupisko Żydów, nie uniknie ani oskarżeń, ani roszczeń, a już tym bardziej teraz, gdy wychodzą na jaw ciemne karty naszej historii, jak Jedwabne. Dlatego owemu "dialogowi", w którym usiłujemy "wyjaśniać bolesne fakty w stosunkach polsko-żydowskich", powinna przyświecać nie tylko zasada ruchu dwukierunkowego, lecz przede wszystkim - tylko z pozoru komiczna - maksyma, iż "straż pożarna powinna zjawić się na pięć minut przed pożarem". Jest to możliwe, gdyż dzięki "Sąsiadom" Jana Grossa w Polsce temat ten przestał być tabu i już dyskutuje się o sprawach polsko-żydowskich bez niedomówień. Jest to również niezbędne dlatego, że kultywowane przez wielu Żydów stereotypy "Polaka antysemity" i "Polaków gorszych od Niemców" książka "Sąsiedzi" i sprawa reprywatyzacji utrwalają.
Może się to nam nie podobać, ale na takie "skutki uboczne" musimy być przygotowani. Tak jak na to, że mimo zamiarów Romana Polańskiego, który właśnie rozpoczął w Warszawie zdjęcia do filmu "Pianista" według wspomnień Władysława Szpilmana, ma szanse powstać kolejny, po "Liście Schindlera", obraz, z którego znowu będzie wynikać, że Żydów w Polsce w czasie wojny ratowali nie Polacy, lecz "dobrzy Niemcy". O przymiarkach do filmu, który miałby choćby cień szansy na zdobycie takiego światowego rozgłosu jak filmy Spielberga czy Polańskiego, a jednocześnie pokazywał Polaków ratujących podczas holokaustu Żydów, nie słychać.
Minister Bartoszewski będzie prowadził w Stanach Zjednoczonych dialog z przedstawicielami środowisk żydowskich o sprawie Jedwabnego. Byłoby dobrze, gdyby on i towarzysząca mu delegacja przynajmniej tyle wagi i czasu, ile Jedwabnemu, poświęcili kwestii majątkowych roszczeń Żydów wobec Polski. Bez wyraźnego powiedzenia Żydom, na co mogą, a na co nie mogą w tej kwestii liczyć, znajdziemy się bowiem znów w sytuacji z roku 1996 - zmarnowanej szansy na dialog z Żydami o rzeczywistości, zanim zacznie ona skrzeczeć. - | Gdy półtora roku temu do nowojorskiego sądu wpłynął pozew zbiorowy kilkunastu Żydów przeciwko Polsce o zwrot utraconego przez nich po wojnie mienia, wywołało to w naszym kraju przeważnie negatywne reakcje.
nie doszło do publicznej debaty nad zawartymi w nim zeznaniami Żydów o prześladowaniach, które towarzyszyły próbom odzyskania domów zajętych po wojnie przez Polaków.
holokaust lawyers doprowadzili do wypłacenia Żydom odszkodowań przez banki szwajcarskie oraz do utworzenia przez Niemcy funduszu rekompensat za przymusową pracę w III Rzeszy. ukazali się "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa i wielu Polaków dowiedziało się o masakrze w Jedwabnem.
"The New York Times" opublikował list Morlana Ty Rogersa. Rogers, którego ponad dwudziestu krewnych zginęło w Jedwabnem, napisał, że mordu dokonali Polacy, podał liczbę ofiar i datę 10 lipca 1941 roku. list Rogersa uznano za antypolską prowokację. W sierpniu 1996 roku ani "Gazeta Wyborcza", ani "Rzeczpospolita" nie wspomniały słowem o liście Rogersa. Dlaczego? A dlaczego tematu nie podjęły ówczesne władze i politycy? Podobno tematowi wtedy "ukręcono głowę", żeby nie zaszkodził naszym staraniom o członkostwo w NATO.
Od początku obecnej dyskusji o Jedwabnem powtarza się w niej motyw zaniepokojenia, że prawda o masakrze wywoła wzrost antypolskich nastrojów. Podejmujemy desperackie wysiłki, żeby temu zapobiec.
od pojawienia się pozwu zbiorowego Żydów nasze władze zachowują się tak, jakby nie bardzo wiedziały, co z tym fantem zrobić. jedyną reakcją Polski na pozew jest domaganie się od nowojorskiego sądu, by roszczeń Żydów w ogóle nie rozpatrywał.
Polskę jako państwo chroni immunitet suwerenności i amerykańskie sądy teoretycznie nie powinny tu mieć jurysdykcji. taki punkt widzenia nie uwzględnia ani wizerunku Polski w oczach Żydów, ani faktu, że za pozwem stoją ci sami Żydzi, których za Jedwabne chcemy przepraszać.
Losy ustawy reprywatyzacyjnej utwierdziły Żydów w przekonaniu, że Polska ich dyskryminuje. Zarzut ten zdominował przesłuchania w Zgromadzeniu Ustawodawczym stanu Nowy Jork, które zorganizowano z inicjatywy Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce. Dlaczego nie wykorzystano okazji, by głośno i wyraźnie powiedzieć, że nikt w Polsce Żydów nie dyskryminuje, że na reprywatyzację Polski nie stać, że każdy, Polak czy Żyd, ma prawo dochodzić swych roszczeń przed polskim sądem.
Polska, niegdyś największe skupisko Żydów, nie uniknie ani oskarżeń, ani roszczeń, a już tym bardziej teraz, gdy wychodzą na jaw ciemne karty naszej historii, jak Jedwabne. Dlatego "dialogowi", w którym usiłujemy "wyjaśniać bolesne fakty w stosunkach polsko-żydowskich", powinna przyświecać maksyma, iż "straż pożarna powinna zjawić się na pięć minut przed pożarem". Minister Bartoszewski będzie prowadził w Stanach Zjednoczonych dialog z przedstawicielami środowisk żydowskich o sprawie Jedwabnego. Byłoby dobrze, gdyby on i towarzysząca mu delegacja przynajmniej tyle wagi i czasu, ile Jedwabnemu, poświęcili kwestii majątkowych roszczeń Żydów wobec Polski. |
Dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności
Liberum veto i zabytki
RYS. PAWEŁ GAŁKA
JAN PRUSZYŃSKI
"Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Znamienne, że prasa pełna nerwowych wypowiedzi dotyczących mienia Żydów polskich pomija sprawy zabytków budownictwa, dzieł sztuki i rzemiosł artystycznych, księgozbiorów i archiwaliów.
Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu?
Czym była nacjonalizacja
Nacjonalizacja anno 1945 była - podobnie jak "komunalizacja" - aktem represji realizowanym z naruszeniem obowiązującego prawa. Reforma rolna rozpoczęta w 1944 roku nie rozwiązała problemów wsi polskiej, gdyż nie to było jej celem. "Nacjonalizacja podstawowych gałęzi gospodarki narodowej zlikwidowała bazę kapitału, a przeprowadzenie reformy rolnej spełniło tę samą funkcję w stosunku do obszarnictwa" - pisano w podręcznikach prawa.
Odbieranie właścicielom ich mienia, pod nadzorem i przy udziale funkcjonariuszy UB i MO, nie było nacjonalizacją, tj. unarodowieniem, lecz konfiskatą na rzecz państwa, uzasadnioną założeniami ideologii, nie zaś względami sprawiedliwości czy tym bardziej gospodarności.
Gdyby było inaczej, nie byłaby potrzebna ani ochrona policyjna, ani zakaz przebywania dłużej niż jedną dobę właścicieli parcelowanych majątków na terenie powiatów, w których były one położone, ani zagrożenie karą śmierci każdemu, kto w świetle dekretu z 1944 roku o ochronie państwa "utrudniałby wprowadzanie w życie reformy rolnej albo nawoływał do czynów skierowanych przeciw jej wykonywaniu lub publicznie pochwalał takie czyny".
Zgodnie z przepisami przejęciu podlegały jedynie nieruchomości wraz z inwentarzem oraz urządzeniami przemysłu rolnego. W większości parcelowanych majątków znajdowały się jednak obiekty znacznej wartości historycznej i artystycznej, dzieła sztuki i pamiątki osobiste pokoleń ich właścicieli, księgozbiory i archiwa. Ich spisywanie i ocenę powierzono "komitetom folwarcznym" nie mającym żadnego przygotowania i zawłaszczono na podstawie rozporządzenia ministra rolnictwa z 1 marca 1945 roku.
W świetle przepisów - co potwierdziło orzecznictwo SN i NSA - minister ten nie miał kompetencji do decydowania w sprawach "wartości naukowej, artystycznej lub muzealnej" i decyzje podjęte na podstawie jego rozporządzenia były od początku nieważne z mocy prawa.
Kłopoty z bogactwem
Około dwudziestu tysięcy nieruchomości wraz z wyposażeniem znalazło się w posiadaniu państwa, bez jakiejkolwiek koncepcji ich zagospodarowania. Obiekty, które dziś bez wyjątku zaliczylibyśmy do zabytków, były wykorzystywane do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem, nieremontowane i opuszczane po zdewastowaniu. Wyzyskiwano je nie tylko na siedziby PGR, szkoły i ośrodków zdrowia, ale wzorem sowieckim na magazyny nawozów, substancji żrących, paliw i składów ziemiopłodów, co powodowało ich przyspieszone niszczenie. "Mnie, towarzysze, cieszy, jak rozbierają te zamki, bo to ginie burżuazja" - głosił oficjalnie wysoki funkcjonariusz partyjny, a dyrektor PGR użytkującego dawny zbór jako... chlew: mówił: "przedtem świnie heretyki tu siedziały, to teraz też świnie mogą tu być, tylko pożyteczniejsze".
Nie inaczej postąpiono z budynkami miejskimi poddanymi dewastującemu reżimowi "gospodarki komunalnej". Była to kolejna, choć pośrednia zemsta na właścicielach. "Władza ludowa" realizowała nie tylko zasadę "sprawiedliwości społecznej", ale także walki klasowej. Wszyscy mieli do wszystkich pretensje, nikt nie był u siebie, a przedstawiciele władzy, przebywający gdzieś na wysokości, brali na siebie wygodną rolę "właściciela" rozdzielającego cudze dobra według własnego uznania tym, którzy w jej mniemaniu na nie zasługiwali.
Na masowe porzucanie zdewastowanych budynków zabytkowych "przeznaczonych do zagospodarowania społecznego" rząd reagował wydawaniem uchwał o lokalizacji w nich zakładów produkcyjnych. Dewastacja zasobu budowlanego trwała z różnym nasileniem aż po schyłek PRL.
"Mienie podworskie"
Ignorowanym produktem dekretu z 6 września 1944 roku była konfiskata zasobów artystycznych określanych odtąd pogardliwą nazwą "mienia podworskiego". Pracownikom Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków, a zwłaszcza jej Wydziału Muzealnictwa, oraz znacznej części pracowników muzeów zabrakło wyobraźni. Dowolność dysponowania zasobem przekraczającym możliwości "zagospodarowania" uczyniła z nich współsprawców zniszczeń.
Przyzwyczajenia wyniesione z lat okupacji i brak odpowiedzialności pozwalały na dokonywanie swoistej selekcji zasobu według nigdzie niezapisanych kryteriów. W inwentarzach nie notowano, ile i jakich obiektów trafiło do muzeów, ile zostało skierowanych do sprzedaży w sklepach DESA, ile "rozdysponowywano" darmo lub za ułamek rzeczywistej wartości między wybrańców, darowano podczas wizyt państwowych i partyjnych, a ile "wypożyczono" urzędom państwowym lub prominentom.
Podobnie traktowano księgozbiory, których większość była niszczona na miejscu, część włączana do bibliotek miejskich i publicznych, skąd były wycofywane w ramach kolejnych reorganizacji lub po prostu przywłaszczane i sprzedawane w antykwariatach. Tysiące książek trafiły na makulaturę lub na... kompost, znacznie mniej do Biblioteki Narodowej.
Mimo upływu lat wiedza o zasobie muzeów nie była lepsza. Według raportu o stanie muzealnictwa polskiego z 1982 roku miał on wynosić "około 7 milionów obiektów", a w 1987 roku 9 milionów 214 tysięcy obiektów oraz 18 tysięcy depozytów. Ten przyrost zbiorów był kolejnym przykładem tezy udanie przedstawionej przez Ilię Erenburga, dotyczącej mnożenia królików w urzędniczej wyobraźni. Kontrole wykazywały niedociągnięcia w inwentaryzacji, brak oszacowania zbiorów i spisów z natury, ale raporty z nich były utajniane przez resort kultury "w interesie społecznym".
Odbudowa zabytków zniszczonych podczas drugiej wojny nie zmienia faktu, że liczniejsze od odrestaurowanych dzieła uległy zniszczeniu. Planowana i realizowana przebudowa ustroju spowodowała niszczenie przejawów i dokumentów przeszłości, zatem argumentowanie, iż dzięki przemianom społecznym były one lepiej chronione i szerzej udostępniane, jest tak absurdalne, że nie zasługuje na polemikę. Ochrona zabytków była iluzoryczna, opieka zaś ograniczona do zabytków wykorzystywanych gospodarczo. Doprowadzono do ruiny kilkadziesiąt tysięcy obiektów budownictwa miejskiego i wiejskiego, tysiące rozebrano na materiał budowlany.
Znaczna część obiektów nie była zresztą nigdy zarejestrowana. Konfrontacja bilansu zasobu zabytkowego odebranego przed ponad półwieczem z zachowaną jego częścią jest niepodważalnym dowodem państwowego wandalizmu. Dziedzictwem minionego ustroju jest zafałszowanie historii, ośmieszenie patriotyzmu i działania we wspólnym interesie i dla wspólnego dobra. Zabytki przestały identyfikować społeczności lokalne i wzmagać poczucie przynależności do własnego narodu lub choćby własnego miejsca na ziemi.
Co gorsza, zrównanie z dziełami sztuki wytworów nie mających wiele wspólnego z artyzmem, talentem, a nawet zwykłą starannością wykonania dawnych wieków spowodowało zamęt pojęciowy i trudności oceny, z którymi będą borykać się przyszłe pokolenia pracowników muzealnictwa i konserwatorstwa.
Łatwiej zmienić ustrój niż przyzwyczajenia
Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Faktem jest, że przywrócenie praw właścicielskich coraz mniej licznym "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników.
Stosunek różniących się doktrynalnie i programowo przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych i członków społeczeństwa do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci, podejrzliwości i zawiści. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności, a tym bardziej "własności społecznej" - gdyż kategoria taka prawnie nie istnieje. Zwolennicy referendum za reprywatyzacją lub przeciw niej nie zauważają, że równałoby się ono rozstrzygnięciu, czy należy przestrzegać prawa.
Racje prawne byłych właścicieli ustępują też interesom posiadaczy dzieł sztuki i zabytków, którzy weszli w ich posiadanie dawniej lub obecnie wskutek tzw. prywatyzacji nie będącej prawnym przeciwieństwem wywłaszczenia, lecz rozporządzaniem cudzym mieniem. Państwo i jego instytucje - przede wszystkim Agencja Własności Rolnej - wyprzedały liczne zabytki nieruchome, mimo że prawa własności były wątpliwe, zaniżając w dodatku wartość zbywanych nieruchomości lub nawet określając ją jako zerową. Sprzedano w ten sposób kilkanaście zamków, m.in. w Baranowie Sandomierskim, w Krokowej, Łagowie Lubuskim i Rydzynie, oraz kilkadziesiąt pałaców i dworów. Niektóre, jak zamek w Książu, sprzedano za symboliczną złotówkę, inne darowano osobistościom lub partiom. To, że zespoły pałacowo-parkowe stały się po dokonanym przez nabywców remoncie zadbanymi rezydencjami, nie zmienia wadliwości nabycia praw. Inne, o wielkiej kubaturze i nie mniejszej wartości historycznej, czekają na swój los: całkowite zniszczenie lub "sprywatyzowanie".
W pomysłach tzw. uwłaszczenia, których jednym z przykładów była ustawa z 14 lipca 2000 roku o zasadach realizacji programu powszechnego uwłaszczenia obywateli, zignorowano specyfikę zabytków nieruchomych, co następnie "naprawił" Senat, stanowiąc, że "z uwłaszczenia wyłączone są budynki wpisane do rejestru zabytków na podstawie przepisów ustawy o ochronie dóbr kultury", tj. domy i mieszkania dzielnic staromiejskich stanowiące w wielu miejscowościach większość zasobu budowlanego. Do tego uwłaszczenie "użytkowników" kamienic zabytkowych i mieszkań komunalnych byłoby nieoczekiwaną gratyfikacją ich wieloletniego niedbalstwa widocznego w większości miast polskich.
Jak oddać, by nie oddawać?
Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Wyłączono z tego zespoły pałacowo-parkowe określone mianem "szczególnie znaczących dla kultury narodowej": Arkadii, Gołuchowa, Kozłówki, Łańcuta, Nieborowa, Niedzicy, Opinogóry, Oporowa, Pieskowej Skały, Pszczyny, Rogalina, Wilanowa oraz Królikarni. Zrozumiała jest niechęć do oddawania właścicielom lub ich spadkobiercom obiektów wysokiej wartości, nie tylko artystycznej i historycznej, ale i materialnej, o które państwo dbało - inaczej niż o większość zabytków nieruchomych, szczególnie, że nie jest pewne, czy byliby w stanie zająć się nimi i czy nie sprzedaliby ich obrotnym biznesmenom. Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo.
Kryterium "szczególnego znaczenia dla kultury" jest zresztą - podobnie jak "oczywisty charakter zabytkowy" - określeniem na tyle pojemnym, że na jego podstawie można dowolnie powiększać listę wyłączeń. Rzecz nie w tym, czy wydzielić spod reprywatyzacji tylko wielkie rezydencje, dwory i dworki, "sprywatyzowane" zabytkowe młyny, wiatraki, kuźnie, warsztaty i pomieszczenia fabryczne, ale czy to "szczególne znaczenie" spowoduje skuteczną opiekę nad obiektami w gestii państwa lub samorządów, zagrożonymi zniszczeniem, ponieważ środki przeznaczane na ich utrzymanie są równe świadomości kulturalnej decydentów.
W przeciwieństwie do regulacji "reprywatyzacji" nieruchomości rozwiązania dotyczące zwrotu dzieł sztuki były powierzchowne, by nie rzec niedbałe. Artykuł 58 ust. 1 ustawy mówił, że osobie uprawnionej przywraca się na jej wniosek własność rzeczy będących dobrami kultury w rozumieniu ustawy o ochronie dóbr kultury i pozostających w posiadaniu muzeów lub instytucji publicznych. Główną przeszkodą realizacji byłaby trudność ilościowego i jakościowego określenia obiektów podlegających zwrotowi.
Ustawa zobowiązała muzea publiczne do sporządzenia w ciągu sześciu miesięcy "wykazów ruchomych dóbr kultury"! Wątpliwe, by muzea lekceważące rozporządzenia ministra kultury i sztuki w sprawach ewidencji i inwentaryzacji chciały i mogły wykonać je w tak krótkim terminie. Władze Muzeum Narodowego poinformowały oficjalnie, że w ich zbiorach znajduje się zaledwie 321 obiektów podlegających zwrotowi, choć do niedawna twierdziły, iż w wyniku zwrotu "opustoszałyby muzea".
Swego rodzaju kuriozum jest przepis, na podstawie którego można by orzec o zachowaniu do siedmiu lat obiektu przez dotychczas nim władającego. Pomysłodawcy zdawali się nie zauważyć sprzeczności tego rozwiązania z artykułem 64 konstytucji, przewidującym możliwość ustawowego ograniczenia własności, jednak "w zakresie, w jakim nie narusza ono istoty prawa własności".
Warto zauważyć, że prywatyzacja dotyczy wyłącznie zabytków nieruchomych, reprywatyzacja miała obejmować zabytki nieruchome i ruchome, a uwłaszczenie wyłączało je całkowicie, co wskazuje na celowość łącznej regulacji problematyki własności obiektów mających znaczenie dla dziedzictwa narodowego, "strzeżonego" w świetle artykułu 5 Konstytucji RP.
Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną, jakże podobne do działań, które w odleglejszej przeszłości hamowały działalność ustawodawczą.
Autor jest prawnikiem, profesorem w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Od wielu lat specjalizuje się w problematyce ochrony dziedzictwa kultury. Jest autorem wielu publikacji, m.in. monografii "Prawna ochrona zabytków architektury w Polsce" (1977), "Ochrona zabytków w Polsce. Geneza, organizacja, prawo" (1989), "Dziedzictwo kultury Polski, jego straty i ochrona" (w druku). | "Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP.
Nacjonalizacja anno 1945 była aktem represji realizowanym z naruszeniem obowiązującego prawa. Odbieranie właścicielom ich mienia było konfiskatą na rzecz państwa, uzasadnioną założeniami ideologii. W większości parcelowanych majątków znajdowały się obiekty znacznej wartości historycznej i artystycznej. Obiekty, które zaliczylibyśmy do zabytków, były wykorzystywane do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem, nieremontowane i opuszczane po zdewastowaniu. przedstawiciele władzy brali na siebie wygodną rolę "właściciela" rozdzielającego cudze dobra według własnego uznania.
Ignorowanym produktem dekretu z 6 września 1944 roku była konfiskata zasobów artystycznych określanych pogardliwą nazwą "mienia podworskiego". W inwentarzach nie notowano, ile i jakich obiektów trafiło do muzeów, ile zostało skierowanych do sprzedaży w sklepach DESA, ile "rozdysponowywano" darmo lub za ułamek rzeczywistej wartości między wybrańców, darowano podczas wizyt państwowych i partyjnych, a ile "wypożyczono" urzędom państwowym lub prominentom.
Odbudowa zabytków zniszczonych podczas drugiej wojny nie zmienia faktu, że liczniejsze od odrestaurowanych dzieła uległy zniszczeniu. Znaczna część obiektów nie była zresztą nigdy zarejestrowana.
zabytki będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności.
Racje prawne byłych właścicieli ustępują też interesom posiadaczy dzieł sztuki i zabytków, którzy weszli w ich posiadanie wskutek tzw. prywatyzacji będącej rozporządzaniem cudzym mieniem. Państwo i jego instytucje wyprzedały liczne zabytki nieruchome, zaniżając wartość zbywanych nieruchomości. To, że zespoły pałacowo-parkowe stały się po dokonanym przez nabywców remoncie zadbanymi rezydencjami, nie zmienia wadliwości nabycia praw.
Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Wyłączono z tego zespoły pałacowo-parkowe określone mianem "szczególnie znaczących dla kultury narodowej". Rzecz w tym, czy to "szczególne znaczenie" spowoduje skuteczną opiekę nad obiektami w gestii państwa lub samorządów, zagrożonymi zniszczeniem, ponieważ środki przeznaczane na ich utrzymanie są równe świadomości kulturalnej decydentów.
Warto zauważyć, że prywatyzacja dotyczy wyłącznie zabytków nieruchomych, reprywatyzacja miała obejmować zabytki nieruchome i ruchome, a uwłaszczenie wyłączało je całkowicie, co wskazuje na celowość łącznej regulacji problematyki własności obiektów mających znaczenie dla dziedzictwa narodowego.. |
Pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych
Polskie poczucie tragizmu
RYS. PAWEŁ GAŁKA
ZDZISłAW NAJDER
Podstawowym składnikiem zbiorowej świadomości Polaków jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Ta świadomość tragizmu oraz skłonność do buntu różni nas dzisiaj i od praktycznego Zachodu, i od tracącego poczucie ciągłości historycznej Wschodu.
Między Wschodem a Zachodem
Od ponad tysiąca lat Polska obwieszcza swoją przynależność do Zachodu. Kościół rzymskokatolicki jest od początku najważniejszym składnikiem i symbolem tej przynależności. Zdarzało się, że naszą "zachodniość" kwestionowano; przykładem może być ucieczka do Francji polskiego króla Henryka Walezego. Od końca XVIII wieku bezpośredni zachodni sąsiedzi zaprzeczali prawu Polski do odrębnego istnienia. Wówczas jednak także od Zachodu, głównie z Francji, płynęło dla nas wsparcie moralne i wolnościowe natchnienie: najbardziej pamiętnym dokumentem jest "Warszawianka".
Od Wschodu Polska bywała najeżdżana przez wyznawców islamu; z tym sobie jakoś radziła. Ale od końca XVIII wieku słowiański Wschód usiłował Polskę po prostu wchłonąć i w sobie rozpuścić. Przymusowe wcielenie do bloku sowieckiego po roku 1945 było dalszym ciągiem tych usiłowań. Dzisiaj jest inaczej; mało kto już kwestionuje, że Polska jest częścią składową Zachodu. Ukraiński historyk, profesor Harvardu, powiedział niedawno, że błędne jest widzenie w Polsce "pomostu między Europą a Wschodem", bo Polska po prostu jest Europą.
Mit Jagiellonów
Za tę jednoznaczność zapłaciliśmy wszakże wysoką cenę: jest nią naruszenie tożsamości i ciągłości tak historycznej, jak i terytorialnej. Dzisiejsza Polska znajduje się w miejscu, w którym nigdy przed połową XX wieku nie była, natomiast rozerwany został jej związek z ziemiami, na których powstała istotna część dorobku naszej kultury narodowej.
W porównaniu z dotychczasowymi swoimi dziejami Polska jest dzisiaj państwem prawie monoetnicznym i bardziej spoistym kulturowo niż Francja czy Włochy. Ale jednocześnie Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach świadomie nawiązują już nie do zafałszowanego w PRL mitu piastowskiego, lecz do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów. Zwycięstwo tego mitu można uznać za pogrobowy sukces Józefa Piłsudskiego, Polaka z Litwy.
Mit ten jednak nie miałby szans na wskrzeszenie, gdyby duch jagielloński nie przenikał tak dogłębnie dziejów kultury polskiej już od czasu fresków w lubelskiej kaplicy zamkowej Władysława Jagiełły, a więc od początku XV wieku. Był to duch współżycia. Współżycia pokojowego w dwu znaczeniach: wieloetniczne państwo nie rozszerzało się przez podboje, ale przez dobrowolne unie, a kultura polska nie była innym narzucana, ale przyciągała do siebie, co widać najlepiej w okresie porozbiorowym, kiedy spolonizowało się tylu Austriaków i Niemców, a granica obszaru polskojęzycznego przesunęła się dalej na wschód. Na Zachodzie bywało zwykle inaczej: przykładem krwawy podbój Szkocji przez Anglików lub jakobińskie porządki Francuzów.
Europejski poligon
W połowie XX wieku Polska stała się poligonem europejskich doświadczeń militarnych, etnicznych i ideologicznych. Trzykrotnie była terenem działań wojennych na wielką skalę; przez osiem lat, od 1939 do 1947 roku, trwały na jej obszarze walki partyzanckie. W roku 1944 stoczono sześćdziesięciotrzydniową bitwę o jej stolicę. Trzykrotnie doznała okupacji komunistycznej, raz nazistowskiej. Na ziemiach Rzeczypospolitej rozegrał się główny akt zagłady Żydów europejskich. Po roku 1945 miliony Polaków zostały przesiedlone lub spontanicznie zmieniły miejsce zamieszkania. Ziemiaństwo, warstwa społeczna, która przez pół tysiąca lat stanowiła rdzeń kultury polskiej, uległo likwidacji; inteligencja poniosła olbrzymie straty najpierw liczbowe, później moralne.
Te wielkie zbiorowe doświadczenia wywarły ogromny wpływ na kulturę polską. Niekoniecznie w sensie powstałych już pod ich wpływem dzieł, ale w sensie świadomości. Polska świadomość kulturowa przejawia się dzisiaj nade wszystko w pamiętnikach, ogłaszanych dokumentach życia zbiorowego; dołączają się do tych przejawów poezja i powieść.
Życie na cmentarzach
Podstawowym składnikiem tej zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Pamiętamy o wygnaniu Polaków, wypędzeniu Niemców i zagładzie Żydów. Wiemy, że żyjemy na cmentarzach - a Polacy są zapewne narodem najczęściej odwiedzającym groby. Niedawno ustanowiono w centrum Gdańska cmentarz Nieistniejących Cmentarzy, na placu, który był miejscem pochówku od XII wieku i gdzie w latach czterdziestych zniszczono "niemieckie" nagrobki. Ten cmentarz, otwarty wspólnie przez katolickiego arcybiskupa, islamskiego mułłę, ewangelickiego pastora i żydowskiego rabina, jest dla mnie symbolem ważnego składnika polskiej kultury.
Przez świadomość tragizmu rozumiem zdawanie sobie sprawy z tego, że coś, co wysoko cenimy, wyłoniło się na drodze zniszczenia czegoś innego, także cennego. Prosty i materialny przykład takiej sytuacji opisał niedawno Tadeusz Chrzanowski: oto warszawska Starówka została odbudowana przy użyciu cegieł uzyskanych przez wyburzanie zabytków piastowskiego Głogowa. Przykładem najbardziej znanym jest bohaterska legenda Powstania Warszawskiego, symbol gotowości do najwyższego poświęcenia w obronie zbiorowego honoru Polaków.
Poczucie tragizmu jest obce nowoczesnym postawom relatywistycznym, typowym dla tak zwanego postmodernizmu. Tragizm wprowadza do naszej świadomości składnik eschatologiczny, ten wymiar duchowy, o którego potrzebie tak często słyszymy. Być może właśnie obecność poczucia tragizmu sprawia, że religia zajmuje wciąż tak poczesne miejsce w polskim życiu kulturowym. Warto przy tym zauważyć, że tak często odnotowywana i przeciwstawiana areligijności Europejczyków religijność Amerykanów jest zupełnie inna: jest optymistyczno-dobroduszna, tragizmu wręcz unikająca.
Schronienie w wyobraźni
Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. Zniszczenia i niedostatki realiów nadrabiamy wyobraźnią. I właśnie nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże, tak treściowe, jak i emocjonalne, owego poczucia tragizmu. Tak wiele z tego, co kochamy, za czym tęsknimy, zostało bezpowrotnie zniszczone. Tak wiele z tego, do czego jesteśmy serdecznie przywiązani, jest od nas oddzielone. Śnimy o Wilnie i Krzemieńcu, zamkach nowogródzkim i kamienieckim; restaurujemy synagogi i kirkuty; w zamkach pruskich junkrów odbywamy spotkania przyjaźni.
Śpiewamy o Niemnie i o Czeremoszu, czytamy książki o małych żydowskich miasteczkach, jak Drohobycz Brunona Schulza, w Szczecinie wybieramy zasłużonych obywateli miasta spośród jego dawnych i obecnych mieszkańców, we Wrocławiu i Warszawie wzruszamy się lwowskimi piosenkami Mariana Hemara. Podnieśliśmy z ruin warszawskie i gdańskie Stare Miasta oraz ratusze poznański i zamojski; ratujemy zachowane dworki i dwory. Wiemy, że "nasz świat jest nietrwały - chaos intencje ludzkie mgłą otacza". Od Zbigniewa Herberta uczymy się, że pamięć o zmarłych to zobowiązanie dla żywych.
Nasz hymn narodowy jest także hymnem zobowiązania. Jego słowa przypominają nam codziennie, że losem człowieka jest walka z nietrwałością. Jednocześnie odrzucają to, co jest, na rzecz tego, co być powinno, co musimy swoim wysiłkiem stworzyć. I to jest również tradycyjny składnik naszej kultury: brak zgody na aktualną rzeczywistość, postulaty zmiany - w imię wolności, w imię wierności, w imię przerabiania zjadaczy chleba w aniołów. Sami rozpięci jesteśmy między przeszłością tragiczną (która sprawia, że nasze święta państwowe nie są świętami radości, jak gdzie indziej, ale rozpamiętywania) a przyszłością otwartą Europy.
Egzotyczny heroizm
A jak widzą nas z zewnątrz? Nie mam na myśli potocznych stereotypów, ale widzenie przez ludzi kultury. Dla Zachodu Europy jesteśmy egzotyczni przez nasze tradycje heroiczno-szaleńcze, upamiętnione w takich utworach jak "Jacobowsky i pan pułkownik" Franza Werfla czy" Pan Kiehot" Gunthera Grassa, a także przez naszą cywilizacyjną pograniczność. Jesteśmy kresami Europy. Sąsiedzi od wschodu - a przypominam, że ani Litwini, ani zwłaszcza Ukraińcy nie chcą być umieszczani w Europie Wschodniej, lecz przynajmniej w Środkowowschodniej - są otwarci na nasze tradycje okcydentalne, jak obywatelska podmiotowość jednostek i zbiorowości, samorząd lokalny, podporządkowanie władzy prawu, a stosunków międzyludzkich umowom, niepodporządkowanie religii państwu i wiara, której się broni - ale której się nie narzuca.
Nie ma potrzeby przemilczać, że Europa ducha, Europa prawa i sztuki sięgała tak daleko, jak daleko sięgały ongiś granice I Rzeczypospolitej, wspólnej kolebki Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Na jej obszarze spotykały się i przenikały kultury, ale składnik łacińsko-europejski był zawsze obecny. Tym śmielej powinniśmy o tym przypominać, że cywilizacja polska nie była cywilizacją podboju. Dzisiaj zresztą zmieniły się kanony stosunków międzynarodowych i ani za kulturą, ani przed kulturą nie idzie już miecz...
Nie trzeba chcieć pełnić funkcji misjonarza, by mieć poczucie misji - misji spełniania się, misji realizowania własnego modelu. Model polski, powtórzę, to model wyczulenia na historię i na tragizm ludzkich losów. W zetknięciu ze Wschodem model ten uwydatnia podmiotowość jednostki świadomej swoich wyborów oraz wspólnoty świadomej swoich dokonań i katastrof. Zakłada poczucie odpowiedzialności moralnej za osobowe i zbiorowe decyzje. Zakłada postawę czynną: "bądź wierny - idź". Wyrażony jest w słowach Norwida: "Ojczyzna to wielki - zbiorowy - obowiązek". Ani od tego modelu, ani od swojej roli, narzucanej przez nasze geokulturowe położenie, kultura polska nie powinna uciekać.
Tylko naród niepodległy jest w stanie dokonywać zbiorowego rachunku sumienia, spoglądać w oczy tragediom własnego losu. Tylko kultura niepodległego narodu może ze świadomości tragedii czerpać nie tylko gorzkie lekcje przetrwania, ale i mądrość rozumienia osobowej i zbiorowej doli człowieczej.
Niepodległość zbyt oczywista
Dlatego na zakończenie pozwolę sobie na chwilę wspomnienia. Piętnaście lat temu miałem zaszczyt otwierać w Londynie Kongres Kultury Polskiej na Obczyźnie. Mówiłem wówczas o tym "Co kultura polska może dzisiaj dać światu?". Nie muszę na tej sali przypominać, jak bardzo ówczesna sytuacja Polski i Polaków różniła się od dzisiejszej. Sam byłem wówczas banitą skazanym na śmierć i pozbawionym obywatelstwa przez własnych rodaków. A kultura polska dawała wówczas sobie i światu przede wszystkim to, że się nie poddawała.
Dopiero niepodległość umożliwiła otwarte zadawanie pytania o miejsce Polski między Zachodem a Wschodem. Co znacznie ważniejsze, dopiero niepodległość pozwala nam stanąć wobec największego zbiorowego dramatu Polaków, jaki rozegrał się po drugiej wojnie światowej. Odbudowaliśmy wówczas naszą Ojczyznę z ruin, z wysiłkiem, radością i dumą - a równocześnie trwały sowieckie wywózki, komunistyczne skrytobójcze mordy i trwał beznadziejny opór "żołnierzy wyklętych", o których historia "głucho milczała". Obawiam się, że dzisiaj traktujemy niepodległość jako coś oczywistego. Taka postawa jest sprzeczna z duchem polskich tradycji. Niepodległość nie jest obecnie zagrożona, ale pamięć o jej tragicznej cenie powinna pozostać wyróżniającym składnikiem naszej kultury.
Tekst wystąpienia Zdzisława Najdera na forum "Polska pośrodku Europy" podczas Kongresu Kultury Polskiej. | Od ponad tysiąca lat Polska obwieszcza swoją przynależność do Zachodu. Od końca XVIII wieku bezpośredni zachodni sąsiedzi zaprzeczali prawu Polski do odrębnego istnienia. słowiański Wschód usiłował Polskę wchłonąć. Dzisiaj mało kto już kwestionuje, że Polska jest częścią składową Zachodu. Za tę jednoznaczność zapłaciliśmy wszakże wysoką cenę: jest nią naruszenie tożsamości i ciągłości tak historycznej, jak i terytorialnej. Polska jest dzisiaj państwem prawie monoetnicznym. Ale Polacy w swoim myśleniu o sobie i o sąsiadach nawiązują do mitu wielonarodowej Polski Jagiellonów.
W połowie XX wieku Polska stała się poligonem europejskich doświadczeń militarnych, etnicznych i ideologicznych. Te wielkie zbiorowe doświadczenia wywarły ogromny wpływ na kulturę polską, w sensie świadomości. Podstawowym składnikiem tej zbiorowej świadomości jest dzisiaj poczucie tragizmu ludzkiego losu. Przez świadomość tragizmu rozumiem zdawanie sobie sprawy z tego, że coś, co wysoko cenimy, wyłoniło się na drodze zniszczenia czegoś innego, także cennego. Być może właśnie obecność poczucia tragizmu sprawia, że religia zajmuje wciąż tak poczesne miejsce w polskim życiu kulturowym.
Jako zbiorowość odczuwamy wyjątkowo silnie potrzebę ciągłości. nasz narodowy mit ciągłości dziejowej Polaków stanowi konkretne podłoże owego poczucia tragizmu. Tak wiele z tego, co kochamy, zostało bezpowrotnie zniszczone. Nasz hymn narodowy jest hymnem zobowiązania. Jego słowa odrzucają to, co jest, na rzecz tego, co musimy swoim wysiłkiem stworzyć.
Sąsiedzi od wschodu są otwarci na nasze tradycje okcydentalne, jak obywatelska podmiotowość jednostek i zbiorowości, podporządkowanie władzy prawu, niepodporządkowanie religii państwu.
Nie trzeba chcieć pełnić funkcji misjonarza, by mieć poczucie misji - misji realizowania własnego modelu. Model polski Zakłada poczucie odpowiedzialności moralnej za osobowe i zbiorowe decyzje. Zakłada postawę czynną. Ani od tego modelu, ani od swojej roli, narzucanej przez nasze geokulturowe położenie, kultura polska nie powinna uciekać.
Obawiam się, że dzisiaj traktujemy niepodległość jako coś oczywistego. Taka postawa jest sprzeczna z duchem polskich tradycji. Niepodległość nie jest obecnie zagrożona, ale pamięć o jej tragicznej cenie powinna pozostać wyróżniającym składnikiem naszej kultury. |
REPRYWATYZACJA
Pozew Żydów żądających zwrotu mienia
Polska w sądzie w Nowym Jorku
Marcowa demonstracja w Nowym Jorku
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
Dziś sąd w Nowym Jorku wysłucha uzasadnienia wniosku polskich władz o odrzucenie pozwu zbiorowego, w którym grupa Żydów domaga się zwrotu utraconego po wojnie mienia. Strona polska uważa, że chroni ją immunitet suwerenności, a amerykańskie sądy nie mają kompetencji do rozstrzygania o sprawach majątkowych w naszym kraju. Adwokaci Żydów twierdzą natomiast, iż dopuszczając się po wojnie prześladowań wobec Żydów i uniemożliwiając im odzyskanie mienia, władze polskie pogwałciły prawo międzynarodowe.
Adwokaci Edward Klein i Melvin Urbach złożyli w czerwcu zeszłego roku w nowojorskim sądzie pozew w imieniu 11 polskich Żydów, którzy domagają się zwrotu utraconych po wojnie nieruchomości i odszkodowań za użytkowanie ich przez skarb państwa. Pozew ten ma charakter "zbiorowy", co oznacza, że w przypadku wyroku korzystnego dla składających go osób, wszystkie inne osoby występujące z analogicznymi roszczeniami miałyby prawo do odzyskania mienia i odszkodowań. Stroną pozwaną jest rząd Polski oraz skarb państwa.
Pierwszy krok
Strona polska, którą reprezentuje w tej sprawie nowojorska kancelaria prawnicza White and Case, wystąpiła z wnioskiem o "odrzucenie pozwu w całości". - Jest to pierwszy krok, który ma na celu przekonanie sądu, że pozew ten nie powinien być w ogóle rozpatrywany na gruncie prawa amerykańskiego - wyjaśnił "Rz" mecenas Owen C. Pell z kancelarii White and Case. - We wniosku tym argumentujemy, że Polskę i skarb państwa chroni immunitet suwerenności. Dowodzimy też, iż amerykański sąd nie ma kompetencji do decydowania w sprawach dotyczących mienia na terenie Polski.
Jednak zdaniem mecenasa Edwarda Kleina sąd nie powinien przyjąć argumentów strony polskiej. - Będziemy dowodzić, że Polski nie chroni w tym przypadku immunitet, ponieważ takie historyczne fakty jak pogrom kielecki i inne pogromy, zagarnięcie mienia Żydów przez polskie władze i zmuszanie Żydów do opuszczenia Polski po wojnie lub w 1968 roku stanowiły pogwałcenie prawa międzynarodowego. Również czerpanie korzyści z zagarniętego mienia przez skarb państwa, który ma komercyjne interesy na terenie Stanów Zjednoczonych, pozbawia Polskę, w naszym przekonaniu, immunitetu suwerenności - powiedział "Rz" mecenas Klein. - Twierdzenie, że sąd amerykański nie ma kompetencji do rozpatrzenia sprawy ze względu na jej meritum, jest fałszywe i stanowi dla polskich władz dogodną wymówkę - uważa Klein. - Mienie jest wprawdzie na terenie Polski, ale poszkodowani mieszkają w Stanach Zjednoczonych, ponieważ z Polski ich wypędzono i polskie sądy nie chcą uznać ich praw. Poza tym, dziś przelot z Warszawy do Nowego Jorku zajmuje raptem kilka godzin, a materiał dowodowy można bez trudu tłumaczyć zarówno z angielskiego na polski, jak z polskiego na angielski.
Przekonać Kormana
We wrześniu ubiegłego roku analogiczny pozew zbiorowy złożony przez czterech Żydów w sądzie w Chicago został odrzucony. Sędzia uznał chroniący Polskę immunitet suwerenności i orzekł, że roszczenia o zwrot majątku znajdującego się na terenie Polski nie podlegają jurysdykcji amerykańskich sądów. Zdaniem kancelarii White and Case, która również reprezentowała stronę polską w chicagowskim sądzie, precedens ten powinien przyczynić się do odrzucenia pozwu przez sąd w Nowym Jorku. Ale mecenas Klein uważa, że przyczyną odrzucenia pozwu w Chicago było złe jego przygotowanie od strony merytorycznej oraz brak doświadczenia w tego rodzaju sprawach zarówno w przypadku adwokatów, jak i sędziego. Sędzia Edward Korman z Okręgowego Sądu Wschodniego Dystryktu Nowego Jorku, do którego wpłynął pozew 11 Żydów, ma ogromne doświadczenie w sprawach o odszkodowania dla ofiar holokaustu. Sędzia ten prowadził, między innymi, sprawę o odszkodowania dla żydowskich właścicieli kont w bankach szwajcarskich, która doprowadziła do negocjacji między bankami a Światowym Kongresem Żydów i zawarcia porozumienia o wypłaceniu przez banki odszkodowań w wysokości 1,3 mld dolarów Do sędziego Kormana wpłynęło też wiele pozwów zbiorowych o odszkodowania za pracę przymusową w III Rzeszy, co doprowadziło do negocjacji z niemieckimi firmami i władzami, które zakończono porozumieniem o wypłacie prawie 5 mld dolarów odszkodowań dla byłych robotników przymusowych.
Procedura sądowa w przypadku pozwów zbiorowych jest bardzo skomplikowana i długotrwała. Gdyby sąd odrzucił wniosek strony polskiej o nierozpatrywanie pozwu, to ma ona prawo, jako suwerenne państwo, wystąpić z apelacją do sądu wyższej instancji. Prawo takie przysługuje również mecenasom składającym pozew w przypadku, gdyby sędzia Korman przychylił się do argumentacji strony polskiej. Sędzia Korman może zastanawiać się nad decyzją nawet kilka miesięcy, i dlatego zanim w ogóle doszłoby do rozpatrywania pozwu, sprawy czysto proceduralne zająć mogą nawet kilka lat. - Adwokatom może to nie sprawiać różnicy, ale nie leży to ani w interesie poszkodowanych, którzy są przeważnie w bardzo podeszłym wieku, ani w interesie demokratycznej Polski, której powinno zależeć na jak najszybszym zadośćuczynieniu ofiarom niesprawiedliwości - zauważył w rozmowie z "Rz" mecenas Klein.
Naciski polityków
Żądania Żydów o zwrot mienia w Polsce wspierane są przez niektórych amerykańskich polityków. Apele do polskich władz o uwzględnienie roszczeń Żydów w ustawie reprywatyzacyjnej wystosowane zostały m.in. przez grupę ponad pięćdziesięciu członków Izby Reprezentantów amerykańskiego Kongresu, kongresową Komisję do spraw Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, Radę Miejską Nowego Jorku, a także grupę rewidentów finansowych stanów Nowy Jork, Kalifornia, Pensylwania, Teksas, Floryda i Kansas oraz członka Zgromadzenia Stanowego Nowego Jorku Dova Hikinda, który reprezentuje największe w Stanach Zjednoczonych skupisko Żydów ocalałych z holokaustu. Kilku kongresmanów zwróciło się też w ubiegłym roku do Komisji Spraw Międzynarodowych Izby Reprezentantów o zorganizowanie przesłuchań na temat zwrotu mienia Żydom w Polsce. Władze polskie odpowiadają na te apele zapewnieniami, że problem zostanie uregulowany przez ustawę reprywatyzacyjną. Jednak, jak wiadomo, od wielu lat projekt ustawy reprywatyzacyjnej nie może doczekać się aprobaty Sejmu, a w najnowszym kształcie wyklucza on roszczenia osób nie posiadających obecnie polskiego obywatelstwa.
Negocjacji nie będzie
Dzisiejsza rozprawa w nowojorskim sądzie wzbudza znaczne zainteresowanie mediów. Z informacji uzyskanych przez "Rz" wynika, że relacje z niej przekazane będą przez czołowe amerykańskie media, a także stacje telewizyjne z Niemiec, Wielkiej Brytanii i paru innych państw europejskich. Przed rozprawą specjalne oświadczenia wspierające pozew zamierzają wydać Carl McCall, główny rewident finansowy stanu Nowy Jork, oraz Alan Hevesi, główny rewident finansowy miasta Nowy Jork. McCall i Hevesi, którzy są wpływowymi postaciami w amerykańskich kręgach finansowych i gospodarczych, zmusili banki szwajcarskie do podjęcia negocjacji ze Światowym Kongresem Żydów, grożąc bojkotem szwajcarskich interesów komercyjnych w USA. - Uważam, że jest to pozew uzasadniony, stawiający sprawę jasno i zgodny z oczekiwaniami poszkodowanych. Musi bowiem dojść do zapewnienia zadośćuczynienia wszystkim ofiarom holokaustu, bez względu na ich narodowość, obywatelstwo czy religię - powiedział "Rz" Alan Hevesi, pytany, czy popiera pozew przeciwko Polsce. Ponieważ projekt ustawy reprywatyzacyjnej wyklucza roszczenia Żydów, którzy opuścili po wojnie Polskę, w przekonaniu Hevesiego oraz Dova Hikinda, najlepszym rozwiązaniem byłoby podjęcie przez polskie władze negocjacji w sprawie uregulowania tego problemu. - To mogą być skomplikowane, długie rozmowy i wszyscy wiemy, że niezbędne będą kompromisy. Jednak lepszego wyjścia niż rozmowy nie ma. Problem sam nie zniknie i Polska jak najszybciej powinna udowodnić, że jest innym krajem niż PRL - mówił Hikind w wywiadzie dla "Rz", opublikowanym 2 grudnia tego roku. Hikind zapowiedział w nim, że jeśli Polska nie rozwiąże problemu zwrotu mienia, to będą kontynuowane naciski polityczne i organizowane różne publiczne akcje, żeby o tej sprawie pisano na pierwszych stronach gazet. Hikind nie wykluczył też "namawiania amerykańskich firm, które prowadzą interesy z Polską, do zastosowania bojkotu".
Władze polskie zdecydowanie odrzucają sugestie podjęcia negocjacji. - Jeśli polski rząd chciałby z kimkolwiek rozmawiać na temat roszczeń, to jest to wyłącznie kwestia decyzji politycznej i nie ma żadnego związku z pozwem, który powinien być przez nowojorski sąd bezwarunkowo odrzucony - uważa mecenas Owen C. Pell. | sąd w Nowym Jorku wysłucha uzasadnienia wniosku polskich władz o odrzucenie pozwu zbiorowego, w którym grupa Żydów domaga się zwrotu utraconego po wojnie mienia. Strona polska uważa, że chroni ją immunitet suwerenności, a amerykańskie sądy nie mają kompetencji do rozstrzygania o sprawach majątkowych w naszym kraju. Adwokaci Żydów twierdzą, iż dopuszczając się po wojnie prześladowań Żydów, władze polskie pogwałciły prawo międzynarodowe. |
ROZMOWA
Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii
Nasza orientacja proeuropejska jest jasna
FOT. ARCHIWUM
Jak ocenia pan okres swej prezydentury po ponad trzech latach i w obliczu kolejnych wyborów prezydenckich, które odbędą się jesienią?
PETRU LUCINSCHI: - Stoimy wciąż przed trzema problemami. Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane, a ostatnich kilkadziesiąt lat żyliśmy w Związku Radzieckim i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana jak jedna wielka hala fabryczna, w gospodarkę rynkową. Jednocześnie, od ogłoszenia niepodległości nasze związki gospodarcze ukierunkowane dawniej wyłącznie na wschód przestały funkcjonować tak jak dawniej, bo na wschodzie spadło zainteresowanie współpracą z nami. Wreszcie jest kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych na różnych poziomach życia społecznego. Tu również brak nam tradycji.
Przemiany w tych dziedzinach nie przyniosły jeszcze odczuwalnych dobrych rezultatów, choć w bieżącym roku powinny już być one zauważalne. Natomiast gdy chodzi o naszą pozycję w świecie, to Mołdawia stała się bardziej znana w Europie. Nasza orientacja proeuropejska jest jasna.
Jeśli tak, to jak pan chce pogodzić dążenie do udziału w integracji europejskiej z faktem, że Republika Mołdawii pozostaje członkiem Wspólnoty Niepodległych Państw?
Pańskie pytanie zdaje się logiczne, ale pomija pewne elementy rzeczywistości. WNP jest organizacją regionalną, podobnie jak Współpraca Gospodarcza Krajów Morza Czarnego (BSEC), w której też aktywnie działamy i nikt nam w tej sprawie nie zadaje podobnych pytań. WNP widziana jest za bardzo pod kątem politycznym. My uczestniczymy tylko w wymiarze gospodarczym Wspólnoty, a nie na przykład wojskowym - tego porozumienia nie ratyfikowaliśmy. Zwracamy uwagę, by dokumenty WNP, które podpisujemy, nie były przeszkodą w integracji z Europą. Problem raczej w tym, że Europa nie może się zdecydować ani w sprawie Mołdawii, ani w sprawie Ukrainy...
My też mamy z tym pewne problemy...
Wy nie macie żadnych problemów, bo jesteście już objęci integracją, podobnie jak kraje bałtyckie. W sprawie krajów bałtyckich Europa zadecydowała, że są one jej integralną częścią. A więc pytanie należy postawić Unii Europejskiej. My robimy, co możemy. Jeśli mamy dobre stosunki gospodarcze z Ukrainą, Rosją, a nawet Białorusią, to dlatego, że znajdujemy tam zbyt na wyroby naszej produkcji.
Polska też handluje z tymi krajami, a nie jest członkiem WNP. Jakie są konkretne korzyści ze statusu członka Wspólnoty?
68 proc. naszego handlu to handel z nimi. Potrzebujemy kontaktów z ludźmi, którzy mają tam duże interesy. Są też ułatwienia celne, konsularne, większa wolność poruszania się. I tyle. Polska też z pewnością potrzebuje współpracy z Rosją. Ale nawiasem mówiąc, zanim Mołdawia miała związki z Rosją, miała je z Polską - już w czternastym wieku.
Pod koniec ubiegłego roku upadł rząd Iona Sturzy, który był postrzegany na Zachodzie jako reformatorski. Jaki charakter ma rząd jego następcy, Dumitru Braghisa?
Rząd Sturzy był oparty na ścisłym podziale tek między ugrupowaniami koalicji będącej konglomeratem wielu partii. Gdy utracił większość parlamentarną, można było rozpisać przedterminowe wybory. Większość deputowanych zdecydowała się jednak poprzeć rząd zbudowany nie na zasadzie podziału stanowisk pomiędzy partie. Właśnie mija 100 dni urzędowania rządu Braghisa, który kontynuuje politykę reform i integracji europejskiej, a jednocześnie zaczął się zajmować codzienną rzeczywistością ekonomiczną i zwrócił większą uwagę na problemy korupcji i przestępczości gospodarczej. Rząd Sturzy zajęty był bardziej makroekonomią, stosunkami z międzynarodowymi instytucjami finansowymi itd.
Czy parlament jest równie reformatorski?
Tam jest wiele dziecinady. Rząd zwrócił się ostatnio do parlamentu o zgodę na prywatyzację strategicznych dziedzin naszej gospodarki: produkcji wina i tytoniu. Partie, które wspierały gabinet Sturzy i które mają prywatyzację w swoim programie, nie chcą głosować za tym, bo to nie ich rząd. Interes kraju nie liczy się. Domagają się natomiast, by frakcja komunistyczna, która głosowała za rządem Braghisa, głosowała też za prywatyzacją. A komunistom z kolei przeszkadza w tym doktryna. To wszystko jest godne ubolewania.
Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta. Dlaczego?
System parlamentarny funkcjonuje dobrze, gdy są dwie alternatywne siły polityczne zmieniające się u steru władzy w wyniku wyborów. U nas jest konglomerat ugrupowań. Niby jest jakaś prawica, lewica i centrum, ale są i partie trudne do określenia. Jak z tego zbudować większość? Była koalicja większościowa i po siedmiu miesiącach rozpadła się. Tymczasem mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje? A więc może należy wzmocnić konstytucyjnie władzę wykonawczą.
Istnieje forma demokracji z silną władzą prezydenta. Jest przy tym niezależne sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, parlament. Do niedawna było tak na przykład w Finlandii, która teraz, gdy jej sytuacja w pełni ustabilizowała się, stała się republiką parlamentarną. Silny prezydent jest też na Cyprze, którego sytuacja jest trochę analogiczna do naszej, bo tak jak u nich północ kraju, tak u nas Naddniestrze to separatystyczne republiki utworzone siłą i nieuznawane przez społeczność międzynarodową. Inny przykład to Chorwacja za rządów Tudjmana.
Chorwacja Tudjmana nie była w pełni demokratyczna.
Wiem, chcę tylko powiedzieć, że silne rządy prezydenckie wynikały z sytuacji tego kraju, dopóki nie umocnił swej państwowości. Myśmy natomiast przyjęli system będący kompilacją różnych elementów demokracji europejskiej i po sześciu latach wszystkie siły polityczne są zgodne, że trzeba to jakoś zreformować. Pracujemy nad tym otwarcie, we współpracy m. in. z Radą Europy.
Jak wyglądają stosunki mołdawsko-rumuńskie?
Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych...
Jednak w 1918 roku Besarabia weszła w skład Rumunii...
Na niewiele ponad dwadzieścia lat. A czy Austria nie była przez kilka lat częścią Niemiec? Podobna jest sytuacja między Mołdawią a Rumunią. Proszę zwrócić uwagę, że choćby w ostatnich dziesięcioleciach rozrosły się tu miasta, do których napłynęli Rosjanie, Ukraińcy. Coś się tu zmieniło. Niezależnie jednak od tego jesteśmy za jak najściślejszymi stosunkami z Rumunią. I mamy je w bardzo wielu dziedzinach.
Moje pytanie nie tyle dotyczyło perspektyw zjednoczenia, ile raczej wiązało się z faktem, że Rumunia, tak z wami związana kulturowo, jest waszym sąsiadem bardziej zaawansowanym na drodze integracji europejskiej i w przyszłości granica z nią może się okazać waszą granicą z Unią Europejską, jak dla Polski obecnie granica z Niemcami.
My też chcielibyśmy graniczyć z Unią przez Niemcy, ale cóż robić. Mówiąc jednak poważnie: staramy się w pełni wykorzystywać sąsiedztwo z Rumunią, również w perspektywie integracji europejskiej.
Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza i wycofania stamtąd rosyjskiej XIV Armii?
Rosja zajmuje jasne stanowisko, gdy chodzi o konieczność zachowania integralności terytorialnej Mołdawii. Mam nadzieję, że wraz z prezydenturą Władimira Putina to się zrealizuje. Zdajemy sobie sprawę, że trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii. Wszystko zależy od polityki rosyjskiej, częściowo ukraińskiej, a poza tym od stanowiska Europy, OBWE, nawet ONZ. My w żadnym razie nie chcemy konfliktu zbrojnego, tylko rozwiązania pokojowego. A do wyprowadzenia XIV Armii Rosja zobowiązała się podczas szczytu OBWE w Stambule w listopadzie ubiegłego roku.
Rozmawiał w Kiszyniowie Bogumił Luft
Republika Mołdawii leżąca między Prutem a Dniestrem to historyczna Besarabia, wschodnia część niegdysiejszego Hospodarstwa Mołdawskiego, jednej z trzech struktur państwowych, w których przez wieki kształtował się naród rumuński. Besarabia nie weszła jednak w skład państwa rumuńskiego powstałego w połowie XIX wieku ze zjednoczenia Mołdawii i Wołoszczyzny, bo wcześniej, w 1812 roku, została zagarnięta przez Rosję. Do Rumunii przyłączyła się dopiero w 1918 roku. Moskwa zajęła ją powtórnie w 1940 roku na mocy paktu Ribbentrop - Mołotow. By ją odbić, Rumunia przystąpiła u boku Niemiec do wojny przeciw ZSRR. Po wojnie Stalin utworzył na terenie Besarabii Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką. W chwili rozpadu ZSRR republika ta proklamowała niepodległość. | Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii: Stoimy wciąż przed trzema problemami. Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane, a ostatnich kilkadziesiąt lat żyliśmy w Związku Radzieckim i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana, w gospodarkę rynkową. Jednocześnie, od ogłoszenia niepodległości nasze związki gospodarcze ukierunkowane dawniej wyłącznie na wschód przestały funkcjonować tak jak dawniej, bo na wschodzie spadło zainteresowanie współpracą z nami. Wreszcie kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych na różnych poziomach życia społecznego. Tu również brak nam tradycji.Przemiany w tych dziedzinach nie przyniosły jeszcze odczuwalnych dobrych rezultatów. Natomiast gdy chodzi o naszą pozycję w świecie, to Mołdawia stała się bardziej znana w Europie. Nasza orientacja proeuropejska jest jasna. |
Będzie mniej pieniędzy na programy kulturalne
Kryzys finansów w telewizji
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Planowane na początku roku dziesięcioprocentowe cięcia wydatków w poszczególnych działach i redakcjach telewizji publicznej okazały się niewystarczające - napisała wczoraj "Gazeta Wyborcza". Dlatego zarząd poprosił o poszukanie dalszych dziesięcioprocentowych oszczędności. Z naszych wiadomości wynika, że planowane przychody na ten rok są znacznie mniejsze od osiągniętych w zeszłym roku.
Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn.
- Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym: "Reklam jest tyle, ile dwa lata temu - minus reklamy funduszy emerytalnych. Doszła za to znacznie większa liczba pośredników. Z powodu restrykcyjnej ustawy dotyczącej reklamy piwa stracimy 60 - 70 mln zł". (Senat zrezygnował z łagodzących ustawę poprawek po tekście "Rz" na temat lobbingu browarów - red.).
- Coraz mniejsze wpływy z abonamentu (ludzie mniej chętnie płacą): "Mieliśmy 473 miliony w zeszłym roku, to o 56 milionów złotych mniej, niż obiecała nam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji". (Słowa rzecznika o spadku wpływów z abonamentu są sprzeczne z danymi KRRiTV, które zamieszczamy w tabelce.).
- Brak kanałów tematycznych: "Ministerstwo Skarbu Państwa blokuje naszą propozycję. Efekt jest taki, że telewizyjna Dwójka (zamiast np. kanał informacyjny) emituje obrady Sejmu (kosztuje to 17 mln rocznie) i nie można znaleźć nikogo, kto chciałby się przed lub po obradach reklamować".
- Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę - mówi rzecznik Cieliszak.
Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.
Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. Twierdzi, że telewizja sponsoruje na przykład zewnętrzną produkcję filmów, choć nie ma pieniędzy na własną działalność. - W oddziałach terenowych już w tym roku niczego nie będzie się produkować, a w Warszawie zakaz zostanie za chwilę wydany. Stanie się tak, że ludzie będą siedzieli bezczynnie, obok bezczynnie będzie stał sprzęt, a to uzasadni kolejne zwolnienia już nie 500, ale 1500 osób.
Najmoła podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Wszyscy widzą, jakie są wyniki przedwyborczych sondaży - tłumaczy.
- "Solidarność" krytykuje, ale gdy przychodzi do zwolnień (etaty to duża część wysokich kosztów stałych TVP), wtedy gorąco protestuje wraz z innymi - ponad dwudziestoma - związkami zawodowymi telewizji - mówi Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jego zdaniem przyszedł czas, by bardziej zdecydowanie wprowadzać reformę telewizji, której elementem - nie jedynym, ale istotnym - są zwolnienia.
W związku z mniejszymi wpływami z reklam, telewizja publiczna będzie musiała ograniczyć wydatki
FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI
- Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze m.in. z abonamentu - uważa Bogusław Chrabota, dyrektor programowy komercyjnej telewizji Polsat. - Jeśli telewizja publiczna mówi, że swoją misję finansuje z reklam, to chciałbym się przyjrzeć jej dokumentom finansowym. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Każda stacja komercyjna przy niej to wzór oszczędności.
Kulturalne cięcia
Perspektywą cięć budżetowych najbardziej przerażeni są twórcy programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej - mówi się o pięćdziesięcioprocentowych redukcjach wydatków - i Teatru Telewizji.
- Jeśli zapadną decyzje o cięciach, liczba nowych premier spadnie aż czterokrotnie - mówi anonimowy współpracownik TVP.
Jak potwierdził Jacek Weksler, szef Teatru TVP, w tym roku nie powstaną: "Wesele" Mikołaja Grabowskiego, "Romeo i Julia" Radosława Piwowarskiego, nie zostanie przeniesiony ze Starego Teatru "Faust" Jerzego Jarockiego. Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki, w tym nad "Czwartą siostrą" Janusza Głowackiego. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu. Dokończone zostaną seriale "Quo vadis", "Wiedźmin", "Przedwiośnie", ale TVP nie weźmie już udziału we współfinansowaniu "Pianisty" i "Chopina".
- Ukryte cięcia wydatków miały miejsce już od dawna - mówi jeden z producentów teatralnych. - Średni koszt spektaklu dla Programu I wynosi 400 tysięcy, dla Programu II - 300 tysięcy złotych. Tyle że budżety nie zmieniają się od dwóch lat. Inflacja rosła, ograniczaliśmy więc dni zdjęciowe, co odbija się na jakości.
- Wszystko zaczęło się od zatrzymania produkcji "Wesela" Mikołaja Grabowskiego, na które zaplanowano tyle pieniędzy, że można by za tę kwotę wyprodukować dwa spektakle (chodzi o 900 tys. zł. - red.) - komentuje Sławomir Zieliński, dyrektor Jedynki. - Jednak bieda dotknie wszystkie działy - także publicystykę, rozrywkę. Decyzje zarządu jeszcze nie zapadły. Do tego czasu nie mogę mówić o konkretach.
- Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP.
- Podjęliśmy uchwałę protestacyjną przeciwko projektom cięć budżetów programów muzyki poważnej, filmów fabularnych i Teatru Telewizji, któremu zwłaszcza w Programie II grozi zniknięcie - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, przewodnicząca Rady Programowej TVP.
Reklam nie tak mało
Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Faktycznie w zeszłym roku i TVP, i część prywatnych stacji zanotowały spadek przychodów z reklam. Jednak w tym roku biuro reklamy telewizji publicznej zmieniło strategię działania, bardziej elastycznie negocjując ceny. W efekcie TVP w pierwszym kwartale zanotowała wyraźny wzrost przychodów z reklam. Tyle że te dane mogą być mylące - analitycy mnożą czas reklamowy przez nominalne stawki, tymczasem telewizje stosują duże, czasem kilkudziesięcioprocentowe rabaty. Zdaniem analityków ogólne wydatki na reklamę telewizyjną utrzymają się na poziomie z 2000 roku albo nieco spadną.
Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu - mają one w tym roku wynieść 559 mln zł, o 18 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Jednak prognozy wpływów nie muszą się spełnić - według danych Krajowej Rady w pierwszy kwartale tego roku TVP dostała z abonamentu o 18 mln zł mniej, niż zakładano w budżecie.
Anita Błaszczak
Jacek Cieślak
Paweł Reszka | Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd.Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym. Coraz mniejsze wpływy z abonamentu. |
PARTIE
O pozycji polityków powinni decydować wyborcy
Drogi i bezdroża Akcji
RYS. DARIUSZ PIETRZAK
JAN MARIA JACKOWSKI
Po wyborach prezydenckich rozpoczęto publiczną debatę o przyszłości Akcji Wyborczej Solidarność. Została ona zdominowana przez skrzętnie podchwyconą przez media dyskusję o sprawach personalnych. Mniej mówi się o tym, czym ma być AWS i jak należy zmienić platformę jej politycznego funkcjonowania.
Nie jest tak, że w Polsce prawica nie ma poparcia społecznego, nie ma wizji, nie ma programu. Sukcesy obozu SLD biorą się w znacznej mierze ze słabości prawicy i z jej błędów. Warto się tu odwołać do doświadczeń Hiszpanii, kraju katolickiego o porównywalnej z Polską liczbie mieszkańców. Tam, po okresie rządów generała Franco, przez wiele lat rządzili socjaliści. Rozdrobniona prawica przegrywała kolejne wybory. Dopiero formuła Partido Popolare, zaproponowana przez Aznara, doprowadziła do wyjścia z impasu spowodowanego jałowymi sporami o ocenę przeszłości i o wizję nowoczesnej prawicy. Do dziś w środowiskach prawicowych w Madrycie trwa ożywiona dyskusja, jak zapewnić równowagę między skrzydłem konserwatywnym a liberalnym.
Doświadczenie Hiszpanii jest o tyle pouczające, że tam prawica "dochodziła do siebie" kilkanaście lat, i to w sytuacji gdy środowiska prawicowe uczestniczyły - choć w warunkach ustroju autorytarnego - w oficjalnym życiu publicznym. Natomiast w III Rzeczypospolitej prawica zaczynała działać przed jedenastu laty, po prawie półwiecznym niebycie w okresie PRL, praktycznie od zera.
Dwa skrzydła Akcji
Podstawowym problemem AWS jest znalezienie w ramach różnych środowisk, tworzących obóz prawicy, optymalnej platformy politycznej, otwierającej drogę ku przyszłości. Sztuka polega na wypracowaniu takiej formuły, która przy zachowaniu kultury jedności szanowałaby odrębność i dzięki której przezwyciężono by ułomność procedur decyzyjnych.
Wielonurtowość i wielopartyjność z jednej strony stanowią bowiem siłę, z drugiej jednak mogą być przyczyną słabości. Myślenie partykularne, a nie kategoriami całości, oraz brak spójnych zasad organizacyjnych osłabia cały obóz. Obecna formuła Akcji generuje konflikty między partiami (a w ramach partii między poszczególnymi ich frakcjami), spory personalne i bezwzględną walkę o stanowiska oraz pozycje poszczególnych "modułów". A między częścią "związkową" i "partyjną" utrzymuje się permanentne napięcie. Prawicowe środowiska tworzą interesujące szkoły polityczne, ale bez współpracy z najsilniejszym podmiotem, jakim jest związek zawodowy, nie są zdolne do samodzielnego funkcjonowania na scenie politycznej.
Tymczasem w AWS istnieją dwa zasadnicze skrzydła: konserwatywno-liberalne i konserwatywno-narodowe. Ich podstawą są poglądy polityków, którzy je tworzą. Pierwsze skrzydło jest bardziej euroentuzjastyczne i odwołuje się do indywidualizmu oraz doktryny wolnorynkowej, drugie - bardziej eurosceptyczne, opiera się na personalizmie chrześcijańskim i nie ukrywa inspiracji społeczną nauką Kościoła. W Akcji są również i tacy, którzy nie identyfikują się z tymi nurtami przede wszystkim dlatego, że nie mają wyrazistej formacji ideowej i programowej.
Ten podział przebiega przez prawie wszystkie środowiska tworzące AWS. Wydaje się więc, że zamiast dyskutować o parytetach, algorytmach i innych "technicznych" sposobach udoskonalania Akcji, należałoby wyciągnąć wnioski z tego zasadniczego kryterium podziału.
Należy zatem dążyć, aby konfiguracja AWS, przynajmniej na razie, przebiegała wokół dwóch filarów: konserwatywno-liberalnego oraz konserwatywno-narodowego. Być może w przyszłości na drodze ewolucji powstanie jedna partia, być może każdy z tych nurtów będzie stanowił odrębne środowisko polityczne. Jeżeli zostanie zrealizowana propozycja Andrzeja Olechowskiego, który zaprosił UW i SKL do budowy nowego obozu politycznego z udziałem jego sztabów z wyborów prezydenckich, powstanie alternatywa dla AWS. Rozpocząłby się wtedy rozpad prawicy na akceptowaną przez lewicę oraz liberałów i na drugą - bezwzględnie zwalczaną i marginalizowaną.
Zanim ten spór zostanie rozstrzygnięty, by uniknąć toczonych publicznie i wykorzystywanych przez przeciwników wyniszczających konfliktów personalnych oraz bitwy między zwolennikami jednej partii a tymi, którzy chcą (a byłoby to rozwiązanie najgorsze) zachować status quo, lepiej zdecydować się na rozwiązania realne.
Nowa formuła
Kluczem organizującym Akcję byłaby taka konstrukcja jej kierownictwa, by obok przewodniczącego (który jest zdolny do spojenia Akcji) do ścisłego kierownictwa należeli dwaj jego zastępcy będący liderami nurtu konserwatywno-narodowego i konserwatywno-liberalnego. Niezaspokojenie oczekiwań związanych z istnieniem tych dwóch frakcji i nadanie mu sformalizowanej struktury oznacza, że podziały będą nieuniknione, a dezintegracja będzie się pogłębiała.
Nikt mnie nie przekona, że wszystkie grupy, związek czy poszczególne partie mają jakąkolwiek szansę samodzielnego politycznego występowania w imieniu prawicy. Poparcie dla prawej strony można mierzyć w skali między 40 a 50 procent społeczeństwa, podczas gdy poparcie dla poszczególnych środowisk w AWS można liczyć co najwyżej w skali od 4 do 5 procent.
Organizacyjne usankcjonowanie dwóch skrzydeł Akcji zmniejszyłoby konflikty między częścią "związkową" a "partyjną", między poszczególnymi partiami i frakcjami wewnątrz nich. Gdyby taka była konstrukcja władz Akcji od początku, nie doszłoby do secesji, które osłabiły AWS.
Nie obawiajmy się czerpania wzorów z trwałych formacji prawicowych na świecie. Na przykład wśród republikanów w USA zazwyczaj dwa lata przed wyborami prezydenckimi ujawniają się liderzy odległych od siebie frakcji: konserwatywnej i bardziej izolacjonistycznej oraz liberalnej i bardziej otwartej na nowinki. Ale po upływie czasu, na skutek publicznej debaty, opinia się uciera i wyłoniony zostaje lider, który potrafi połączyć oba skrzydła. Następuje zatem rozstrzygnięcie weryfikowane w sposób demokratyczny, a wybrany w ten sposób polityk jest kandydatem w wyborach prezydenckich.
Nieliczenie się w z tym, że ugrupowanie musi być wewnętrznie podzielone, jest pisaniem wyroku śmierci. Jeżeli AWS nie zostanie uporządkowana według faktycznych linii podziału, będzie wewnętrznie rozrywana podziałami niepolitycznymi. Liczyć się będą prywatne ambicje w licznych partiach, branżowe i regionalne interesy części związkowej. Inwencja w dziedzinie dzielenia się jest nieograniczona.
Rola polityków wywodzących się ze związku zawodowego polega na programowym wsparciu tego skrzydła, które bardziej im odpowiada. I na zabieganiu o realizację programu w tak uporządkowanej strukturze. Możemy sobie wyobrazić działacza kultury wywodzącego się ze związku, który będzie wspierał skrzydło konserwatywno-liberalne, i innego działacza podejmującego problematykę rolnictwa, który będzie się identyfikował ze skrzydłem konserwatywno-narodowym.
Władza wyborców
Zmieniając platformę politycznego funkcjonowania Akcji, nie można zapomnieć, że wybory parlamentarne mogą się odbyć za kilka miesięcy. Już dziś, choć to powinno być zrobione wiele miesięcy przed wyborami prezydenckimi, potrzebny jest consensus co do konstrukcji list w wyborach parlamentarnych. Powinien zostać określony katalog zasad programowych obligatoryjny dla wszystkich. Konieczne są kryteria oceniające kandydatów na listy wyborcze, uwzględniające przede wszystkim takie cechy, jak uczciwość, kompetencja, doświadczenie oraz ich dokonania. Niezbędne są także jasne kryteria zapewniające reprezentatywność obu nurtów oraz gwarancje ich przestrzegania.
Takie porozumienie stonowałoby nastroje wewnątrz Akcji i działałoby na rzecz jedności, która jest poważnie zagrożona, ponieważ w części konserwatywno-liberalnej krąży pomysł wspólnego działania z Unią Wolności, a w skrzydle konserwatywno-narodowym mogą się pojawić pomysły stworzenia jakiejś przestrzeni politycznej na prawo. To wszystko może się zdarzyć wbrew doświadczeniom i rozsądkowi. Bo w okresach przedwyborczych ani rozsądek, ani doświadczenia nie muszą ogrywać decydującej roli, jak już niestety było w 1993 roku.
Trzeba dać możliwość dokonania wyboru obywatelom. W ten sposób po wyborach 2001 r. zostałyby określone proporcje poszczególnych środowisk współtworzących Akcję. O pozycji polityków decydowaliby wyborcy. Wtedy prezydium klubu, skonstruowane nie na zasadzie parytetów, lecz działające w wyniku mandatu pochodzącego z demokratycznej weryfikacji przeprowadzonej przez sympatyków i zwolenników prawicy, miałoby silną władzę i stanowiłoby realne kierownictwo obozu prawicowego. Obozu, który nie byłby organizowany na podstawie mało czytelnych dla społeczeństwa kryteriów podziału i zakulisowych gier różnych grupek, ale działałby na podstawie porozumienia swoich rzeczywistych frakcji.
Potrzeby jest też dialog ze środowiskami będącymi obecnie poza AWS. Na razie wszyscy deklarują dobrą wolę i chęć rozmów, lecz naprawdę ani Akcja, ani te środowiska nie są zdeterminowane, by dialog prowadzić.
Istotne jest też porozumienie z Unią Wolności i Polskim Stronnictwem Ludowym dotyczące nowej ordynacji wyborczej do Sejmu. Paradoksalnie zarówno AWS, UW, jak i PSL mogłoby przyjąć wspólne stanowisko dotyczące wielkości okręgów wyborczych i sposobu liczenia głosów. Uniemożliwiłoby to powstanie sytuacji, kiedy lista -popierana np. przez 35 procent wyborców - zdobywa bezwzględną większość mandatów i jest w stanie zmonopolizować władzę w Polsce.
Realne jest również porozumienie AWS z UW dotyczące przyszłorocznej ustawy budżetowej oraz terminu wyborów parlamentarnych. Po co inicjatywę dotyczącą kalendarza wyborczego oddawać w ręce SLD i Aleksandra Kwaśniewskiego.
Autor jest posłem AWS. Nie należy do żadnej partii. | Po wyborach prezydenckich rozpoczęto publiczną debatę o przyszłości Akcji Wyborczej Solidarność. Nie jest tak, że w Polsce prawica nie ma poparcia społecznego, nie ma wizji, nie ma programu. Sukcesy obozu SLD biorą się w znacznej mierze ze słabości prawicy i z jej błędów.
Podstawowym problemem AWS jest znalezienie w ramach różnych środowisk, tworzących obóz prawicy, optymalnej platformy politycznej, otwierającej drogę ku przyszłości. Sztuka polega na wypracowaniu takiej formuły, która przy zachowaniu kultury jedności szanowałaby odrębność i dzięki której przezwyciężono by ułomność procedur decyzyjnych. Tymczasem w AWS istnieją dwa zasadnicze skrzydła: konserwatywno-liberalne i konserwatywno-narodowe. Ich podstawą są poglądy polityków, którzy je tworzą. Wydaje się więc, że zamiast dyskutować o parytetach, algorytmach i innych "technicznych" sposobach udoskonalania Akcji, należałoby wyciągnąć wnioski z tego zasadniczego kryterium podziału.Należy zatem dążyć, aby konfiguracja AWS, przynajmniej na razie, przebiegała wokół dwóch filarów: konserwatywno-liberalnego oraz konserwatywno-narodowego.
Kluczem organizującym Akcję byłaby taka konstrukcja jej kierownictwa, by obok przewodniczącego do ścisłego kierownictwa należeli dwaj jego zastępcy będący liderami nurtu konserwatywno-narodowego i konserwatywno-liberalnego. Niezaspokojenie oczekiwań związanych z istnieniem tych dwóch frakcji i nadanie mu sformalizowanej struktury oznacza, że podziały będą nieuniknione, a dezintegracja będzie się pogłębiała.
Zmieniając platformę politycznego funkcjonowania Akcji, nie można zapomnieć, że wybory parlamentarne mogą się odbyć za kilka miesięcy. Już dziś, choć to powinno być zrobione wiele miesięcy przed wyborami prezydenckimi, potrzebny jest consensus co do konstrukcji list w wyborach parlamentarnych. Trzeba dać możliwość dokonania wyboru obywatelom. W ten sposób po wyborach 2001 r. zostałyby określone proporcje poszczególnych środowisk współtworzących Akcję. O pozycji polityków decydowaliby wyborcy. |
KUBA
Nic nie zapowiada rychłego końca reżimu Fidela Castro
Opozycja przy "Stole Refleksji"
RAFAŁ KASPRÓW
Hawana może zmylić zagranicznego turystę. Na zadbanym lotnisku, podczas oczekiwania na bagaże, na monitorach telewizyjnych można zobaczyć reklamy nowoczesnych szpitali, egzotycznych alkoholi czy ekskluzywnych hoteli - jak wszędzie na świecie. Stare centrum Hawany w znacznej części zostało, staraniami UNESCO, odnowione. Ulice starej Hawany przyciągają eleganckimi lokalami i sklepami oferującymi wszystkie światowe produkty. Do rozpadających się dzielnic oddalonych od ścisłego centrum zagląda niewielu turystów.
Spotkanie dysydentów
Brak dostępu do mediów i ciągłe zagrożenie represjami powodują, że działające nielegalnie opozycyjne partie mają niewielu członków. 21 września w Hawanie kilkudziesięciu dysydentów spotkało się, aby po raz pierwszy podpisać deklarację dotyczącą dalszych działań - program powołania "Stołu Refleksji umiarkowanej opozycji". Podobieństwo do polskiego okrągłego stołu jest nieprzypadkowe. Dysydentom chodzi o to, aby reżim podzielił się władzą i usiadł do rozmów.
Nad wspólnym, liczącym kilkadziesiąt stron dokumentem 6 ugrupowań pracowało przez kilka miesięcy. Wcześniej dokument został zaprezentowany kilkudziesięciu członkom wszystkich biorących udział w spotkaniu partii. Każdy coś dopisał. Deklaracja jest więc bardzo zróżnicowana - pogodzić musi wszystkich. Z jednej strony zawiera marksistowski żargon o walkach klas i słabości kapitalizmu, a z drugiej apeluje o umożliwienie działalności prywatnych przedsiębiorstw. Najważniejsze są jednak samo spotkanie i wspólna deklaracja.
Nikt nie chce kapitalizmu
W wielorasowej Kubie zebrani w jednym pomieszczeniu dysydenci wyglądają jak delegaci na konferencję ONZ. By podpisać dokument, spędzili w mieszkaniu w centrum Hawany kilka godzin. Jeden z nich, jadąc na spotkanie, wiózł w torbie duży termos, podobny do tego, którego używał Jacek Kuroń. - Zawsze zabieram ze sobą termos z kawą - tłumaczy pięćdziesięcioletni opozycjonista o siwych włosach. Ma na sobie popularną na Kubie wśród panów w średnim wieku jasną koszulę z dwoma pasami kwiatowych wzorów. Na koszulach podobieństwo między opozycjonistami się jednak kończy. Różni ich bardzo wiele: stosunek do prywatyzacji, dekomunizacji, historii i socjalizmu.
Chwilowe zamieszanie wywołał brak młotka do przybicia kubańskiej flagi.
Wreszcie po odczytaniu wspólnej deklaracji stojący w dużym kręgu dysydenci kolejno składali podpisy pod dokumentem. Każdy w siedmiu egzemplarzach. Atmosfera była napięta.
- To historyczna chwila - oznajmił Pedro Pablo Alvarez Ramos z Consejo Unitario de Trabajadores Cubanos. Oczekujący na podpisanie dokumentu prowadzili żywą dyskusję i chętnie rozmawiali z jedynym dziennikarzem spoza Kuby.
- Za kilka lat na Kubie najsilniejsi będą socjaldemokraci. Tutaj nikt nie chce budować kapitalizmu - chodzi raczej o socjalizm, taki jaki wprowadzał Olof Palme - mówi sekretarz generalny Manuel Cuesta Morua z Corriente Socialista Democratico Cubano.
- Trzeba zrozumieć specyfikę Kuby. Złe doświadczenia z kapitalizmem z czasów rządów Batisty, tradycyjna latynoska lewicowość, propaganda Castro, a wreszcie strach przed amerykańskimi Kubańczykami powodują, że nikt nie myśli tutaj o wprowadzeniu kapitalizmu - tłumaczy jeden z dysydentów.
- Polacy są tradycyjnymi wrogami Rosjan. Dlatego u was socjalizm nie mógł się udać. Mieliście jednak świetnych ekonomistów - Brusa, Rakowskiego - mówi Fernando Sanchez Lopez, przewodniczący Partido Solidaridad Democratica.
Wiedza o Polsce i innych krajach Europy Środkowowschodniej wśród działaczy opozycji jest nikła. Oficjalne media mówią o wielkim bezrobociu, biedzie i problemach z dostosowaniem się do kapitalizmu.
- Sens reżimowej propagandy jest mniej więcej taki: jeśli porzucicie socjalizm, to przyjdą kapitaliści, z którymi wy, mali i prości ludzie, sobie nie poradzicie. Tak jak w Polsce. Dlatego cieszcie się, że macie bezpłatne szkolnictwo i dobrą opiekę medyczną, za którą nie musicie płacić - mówi czarnoskóry, uśmiechnięty opozycjonista.
O co walczą umiarkowani
Konieczność przemian wynika z nadzwyczajnej sytuacji Kuby - stwierdza deklaracja. A także z wyczerpania się dotychczasowego modelu politycznego, kryzysu ekonomicznego i moralnego oraz całkowitego braku perspektyw na przyszłość. Swobodę w działaniu partii politycznych opozycjoniści uznają za jedno z praw podstawowych. Będzie to gwarancją, że nie powtórzą się złe doświadczenia z historii Kuby. Transformacja ustrojowa ma być procesem stopniowym i pokojowym. Składać ma się z dwóch etapów: reformy struktur państwa i dopuszczenia nowych aktorów na scenę polityczną. Powinna być ściśle kontrolowana, ale autorzy mają świadomość, że dynamika tego procesu "może być burzliwa i gwałtowna, co może uniemożliwić racjonalne sterowanie zmianami".
Deklaracja stwierdza, że "żadne państwo nie ma prawa godzić w suwerenność Kuby, stosując metody ekonomiczne, polityczne czy dyplomatyczne.... Ekonomia i polityka kubańska powinny otworzyć się na inne państwa, co uniemożliwia podwójne ujarzmienie, któremu są poddane: ze strony kubańskiego rządu, a także z powodu izolacji Kuby, której patronuje rząd amerykański".
Większość uczestniczących w spotkaniu opozycjonistów reprezentowała poglądy lewicowe. Chwilami trudno było dociec, czy bardziej boją się reżimu, czy Kubańczyków z USA i kapitalizmu. Sygnatariusze deklaracji należą do umiarkowanych wrogów reżimu. Ci bardziej radykalni są w więzieniach lub na emigracji.
- Uważam, że słuszne byłoby odsunięcie ludzi reżimu od ważnych urzędów państwowych i polityki po upadku Castro. Chciałbym też, aby dokonano zwrotu zagrabionego przez państwo majątku. Powinna nastąpić prywatyzacja, ale nikt na razie nie wie, jak ją zorganizować - mówi organizator spotkania.
Pinar del Rio
Kilkaset kilometrów od Hawany mieszka Dagoberto, człowiek, którego działalność można przyrównać do tego, co w Polsce stanu wojennego robił ks. Jerzy Popiełuszko. W oddalonym o kilkaset kilometrów od Hawany Pinar del Rio w małym kościele kilkadziesiąt osób spotyka się, by dyskutować o demokracji.
- Uczymy podstawowej wiedzy o tym, czym jest demokracja, ekonomia i społeczeństwo otwarte - mówi katolicki dysydent.
Przez cały dzień ścina palmy. Rząd nie chce dać mu żadnej innej pracy. Wieczorami i w wolne dni organizuje akcje pomocy i szkolenia. Korzystając z pomieszczeń kościelnych, bez odpowiednich środków, przede wszystkim książek, przeszkolił już 1500 osób. Co tydzień jest zabierany na policję, gdzie mówią mu, że "zetrą go na proch". Przyzwyczaił się.
- Kiedy papież przyjechał na Kubę, niosłem przed nim Biblię. To był najważniejszy dzień w moim życiu - mówi Dagoberto. Zarówno on, jak i hierarchowie Kościoła w Hawanie twierdzą jednak, że po wizycie Jana Pawła II w relacjach między reżimem a Kościołem niewiele się zmieniło. Zwykłe spotkanie kardynała z członkiem rządu załatwia się miesiącami.
Blokada
Władza decyduje, kto i z czym wsiada na pokład samolotu. Kontrolowane są nawet wszystkie połączenia internetowe wychodzące z Kuby. Wysyłanie e-maila do Stanów Zjednoczonych, i na odwrót, w ogóle nie jest możliwe. Rządowe komputery sprawdzają wszystkie próby połączeń międzynarodowych zawierające określone hasła, nazwiska dysydentów lub strategiczne miejsca. Nawet jeżeli wysłana informacja nie przysporzy nadawcy kłopotów, to wiadomość po prostu nie dochodzi do celu.
- Nigdy nie udało mi się mieć komputera dłużej niż dwa tygodnie. Zawsze służba bezpieczeństwa go konfiskowała - mówi jeden z liderów opozycji.
Sprawność policji politycznej na Kubie jest znacznie wyższa niż w dawnych europejskich demoludach. Władze przyznają, że obecnie jest na Kubie 394 więźniów politycznych. Ilu jest naprawdę, nie wie nikt.
- W kubańskich więzieniach są dziesiątki ludzi, które spędziły w nich większość dorosłego życia. Mamy kilkunastu więźniów politycznych, z których każdy mógłby być kubańskim Mandelą albo kandydatem do nagrody Nobla. Świat jednak się nimi nie interesuje, bo Castro wciąż ma duże poparcie - mówi Rafael Sanchez, jeden z liderów uchodźców kubańskich w USA. - Rzeczy, za które ściga się dziś Pinocheta, w państwie Castro są wciąż powszechną praktyką - dodaje.
Za rządów Castro uciekło z wyspy około miliona ludzi. Na emigrację zdecydowała się znaczna część dysydentów i inteligencji. Ci, którzy pozostali, przeważnie skończyli w więzieniach. Na międzynarodowe apele o uwolnienie dysydentów władza nie reaguje. Castro podkreśla, że wrogowie rewolucji pozostaną w więzieniach. W zamian za milczenie o prawach człowieka reżim oferuje wspólne interesy. Francuskie, włoskie, hiszpańskie, niemieckie i kanadyjskie firmy inwestują na wyspie od kilku lat. Dla nich jest to wymarzony rynek, gdyż dzięki amerykańskiemu embargu pozbawieni są tu konkurencji zza oceanu, tak uciążliwej nawet w Europie. Toteż zagraniczne koncerny godzą się na wypłacanie pensji swoim kubańskim pracownikom za pośrednictwem władz. W praktyce wygląda to tak, że np. kanadyjski Sherit wypłaca 9500 dolarów rocznie za każdego zatrudnionego Kubańczyka rządowi Kuby. Od rządu pracownicy otrzymują miesięcznie równowartość około 20 dolarów. To spora pensja na wyspie, gdzie miesięczne zarobki wahają się od 6 do 15 dolarów.
Apele bez odpowiedzi
Władze Kuby, zagraniczni goście, dysydenci - wszyscy ocenili spotkanie przywódców Hiszpanii, Portugalii i krajów Ameryki Łacińskiej w Hawanie jako sukces. Fidel Castro jest zadowolony, bo pokazał, że USA są odosobnione w bojkocie Kuby, a w dokumencie końcowym znalazła się krytyka amerykańskiego embarga. Dysydenci czują się dowartościowani dzięki spotkaniom z prezydentami i premierami. Uczestnicy szczytu cieszą się, że mieli okazję wygłosić apele o demokrację i poszanowanie praw człowieka.
Zamykając obrady, Castro oznajmił, że potwierdziły one, iż członków iberoamerykańskiej rodziny łączy "duch jedności" i chęć "szczerego dialogu". Kubański przywódca nie pozostawił złudzeń co do możliwości rychłych zmian w jego kraju. Przeciwnie, mówił o fiasku "tych, którzy próbowali skłonić Kubę do opuszczenia drogi rewolucji". Nie komentował apeli o poszanowanie praw człowieka, chociaż niemal wszyscy zagraniczni przywódcy próbowali go skłonić do liberalizacji reżimu. - Tylko dzięki autentycznej demokracji i poszanowaniu praw człowieka kraje Ameryki Łacińskiej będą mogły stawić czoło wyzwaniom XXI wieku - powiedział król Hiszpanii Juan Carlos. - Demokracja jest najlepszym sojusznikiem rozwoju - przekonywał prezydent Portugalii Jorge Sampaio. - Nie może być mowy o suwerennym narodzie bez wolnych mężczyzn czy kobiet - tłumaczył prezydent Meksyku Ernesto Zedillo.
Silniejsi czują się opozycjoniści. Wprawdzie szczyt poprzedziły aresztowania, ale władze nie przeszkodziły bezprecedensowym w historii komunistycznej Kuby spotkaniom zagranicznych gości z liderami opozycji. Dzięki temu dysydenci mieli własny iberoamerykański szczyt. MT-O
Zdaniem polskiego ambasadora w Hawanie Jana Janiszewskiego reżimowi nie jest potrzebna żadna opozycja. Nawet taka, którą mógłby kontrolować. Jedynym zagrożeniem dla reżimu jest Ameryka. Za najważniejszego działacza opozycji ambasador uważa przewodniczącego Partii Solidarności Demokratycznej - miłośnika Brusa i Rakowskiego. Działalność opozycji na Kubie polski dyplomata ocenia nie najlepiej. Jego zdaniem opozycja nie jest w stanie zebrać się razem i zrobić czegokolwiek. Ocenia, że działające na Kubie partie opozycyjne liczą zaledwie po kilku członków.
- W swoim kalendarzu mam 200 partii i nie mogę powiedzieć, żeby któraś z nich była ważna, bo wszystkie są skłócone. Spokojnie doczekam końca swojej kadencji, zanim opozycja podejmie próby wspólnego działania - powiedział mi ambasador. Tego samego dnia opozycjoniści kubańscy podpisali dokument o wspólnym "Stole Refleksji". | 21 września w Hawanie kilkudziesięciu dysydentów spotkało się, aby podpisać deklarację dotyczącą dalszych działań - program powołania "Stołu Refleksji umiarkowanej opozycji". Nad wspólnym dokumentem 6 ugrupowań pracowało przez kilka miesięcy. Deklaracja jest bardzo zróżnicowana - pogodzić musi wszystkich. W wielorasowej Kubie zebrani dysydenci wyglądają jak delegaci na konferencję ONZ. Różni ich bardzo wiele: stosunek do prywatyzacji, dekomunizacji, historii i socjalizmu.
Swobodę w działaniu partii politycznych opozycjoniści uznają za jedno z praw podstawowych. Transformacja ustrojowa ma być procesem stopniowym i pokojowym. Składać ma się z dwóch etapów: reformy struktur państwa i dopuszczenia nowych aktorów na scenę polityczną. Deklaracja stwierdza, że "żadne państwo nie ma prawa godzić w suwerenność Kuby".
Większość uczestniczących w spotkaniu opozycjonistów reprezentowała poglądy lewicowe. Sygnatariusze deklaracji należą do umiarkowanych wrogów reżimu. Ci bardziej radykalni są w więzieniach lub na emigracji.
W Pinar del Rio w małym kościele kilkadziesiąt osób spotyka się, by dyskutować o demokracji.
- Uczymy podstawowej wiedzy o tym, czym jest demokracja, ekonomia i społeczeństwo otwarte - mówi katolicki dysydent.
po wizycie Jana Pawła II w relacjach między reżimem a Kościołem niewiele się zmieniło. Zwykłe spotkanie kardynała z członkiem rządu załatwia się miesiącami.
Sprawność policji politycznej na Kubie jest znacznie wyższa niż w dawnych europejskich demoludach. Władze przyznają, że obecnie jest na Kubie 394 więźniów politycznych. Ilu jest naprawdę, nie wie nikt.
W zamian za milczenie o prawach człowieka reżim oferuje wspólne interesy. Francuskie, włoskie, hiszpańskie, niemieckie i kanadyjskie firmy inwestują na wyspie od kilku lat. Dla nich jest to wymarzony rynek, gdyż dzięki amerykańskiemu embargu pozbawieni są tu konkurencji zza oceanu.
Władze Kuby, zagraniczni goście, dysydenci - wszyscy ocenili spotkanie przywódców Hiszpanii, Portugalii i krajów Ameryki Łacińskiej w Hawanie jako sukces. Fidel Castro jest zadowolony, bo pokazał, że USA są odosobnione w bojkocie Kuby, a w dokumencie końcowym znalazła się krytyka amerykańskiego embarga. Dysydenci czują się dowartościowani dzięki spotkaniom z prezydentami i premierami. Uczestnicy szczytu cieszą się, że mieli okazję wygłosić apele o demokrację i poszanowanie praw człowieka. |
Usunięcie z USA wszystkich imigrantów, zamknięcie Żydów w gettach, rozwiązanie amerykańskiej armii - to postulaty kandydatów, którzy nie mają szans na prezydencki fotel
Za plecami faworytów
Keyes ze swym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Dlatego murzyńska społeczność uważa go za dywersanta.
FOT. (C) AP
KRZYSZTOF DAREWICZ
z Waszyngtonu
O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Co nie oznacza, że apetyty na prezydencki fotel ma tylko owa czwórka.
Drzwi do Białego Domu są bowiem teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego.
Keyes i stereotypy
Legitymuje się doktoratem prestiżowego Uniwersytetu Harvarda i ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore, Bradley, Bush czy McCain. Jako doświadczony dyplomata potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. Z rutyną prowadzącego radiowe audycje typu talk-show bez trudu zapędza rywali w kozi róg doborem argumentów. Swym programem moralnej odnowy przekonuje zarówno skrajnych konserwatystów, jak i zagorzałych liberałów. Ale mimo to nie jest faworytem. W mediach wspomina się o nim trochę albo wcale. Czy dlatego, że jest Murzynem?
Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nawet nad zbierającym najwięcej pochwał za naturalne zachowanie McCainem. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji: "Panowie, przecież w ogóle nie o to chodzi". Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu.
Do historii wyborczych debat telewizyjnych przejdzie dyskusja przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, podczas której Keyes zmusił republikańskich rywali do uznania prymatu wiary nad każdym innym aspektem życia. Kiedy bowiem na zamknięcie debaty jej uczestnicy mieli wygłosić końcowe przemówienia, Keyes zaintonował modlitwę. Chcąc nie chcąc pozostali musieli pochylić głowy i przyłączyć się do niej, by potwierdzić tym wyższość argumentów Keyesa. W rezultacie zdobył on w Iowa 14 proc. głosów, choć na kampanię w tym stanie wydał ledwie 250 tys. dol. Wydawcę Steve Forbesa, który zdobył wtedy 30 proc., Iowa kosztowała 10 mln dol.
Jednak w kolejnych prawyborach Keyes plasował się już na szarym końcu. Stał się bowiem, co było nieuchronne, ofiarą stereotypów. "Czy jesteś ochroniarzem?" - zapytali jacyś dwaj faceci relacjonującego prawybory dla telewizji CNN znanego czarnoskórego dziennikarza Leona Harrisa. Ten sam stereotyp, że dobrze ubrany Murzyn może być raczej ochroniarzem, kierowcą lub kelnerem niż VIP-em (bardzo ważną osobą), mści się również na Keyesie. W małych północnych stanach, gdzie tolerancja wobec czarnoskórych jest większa, mógł on jeszcze liczyć na jakieś poparcie, ale na południu, gdzie wielu do dziś z łezką w oku wspomina niewolnictwo, nie może już liczyć na cokolwiek.
Keyes jest też ofiarą stereotypu, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem, ze swym ortodoksyjnym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. W Iowa, na przykład, najwięcej głosów oddali na Keyesa zachwyceni nim biali studenci. Toteż murzyńskie media zupełnie ignorują Keyesa, a murzyńska społeczność uważa go za dywersanta lub wręcz za nowego "wuja Toma".
Pieniądze i sondaże
Wyborom prezydenckim nieodłącznie towarzyszy dyskusja o pieniądzach. Są więc tacy, którzy uważają, że pieniądze znaczą wszystko, i od nich wyłącznie zależy być albo nie być poszczególnych kandydatów. Zwolennicy tej teorii dowodzić będą, że to przecież głównie z powodu pustek w kasie już w przedbiegach musiała się wycofać republikanka Elizabeth Dole. Pani Dole sama zresztą uzasadniała w ten sposób swą rezygnację, nad którą niektórzy ubolewają do dziś, bo tym samym znów nie spełnią się przepowiednie, że prezydentem USA zostanie kobieta.
Do teorii, że pieniądze są najważniejszym atutem kandydatów, będzie również pasował jak ulał Alan Keyes, którego rezygnacja jest tylko kwestią czasu. Ze swymi 3 milionami dolarów Keyes nie może się bowiem równać z dysponującym 15 milionami McCainem, nie wspominając o Bushu, który zgromadził 68 milionów dolarów. Tylko na swe telewizyjne i radiowe ogłoszenia w Karolinie Południowej, gdzie odbędą się następne prawybory republikańskie, Bush wydał dotąd tyle, ile wynosi cały budżet wyborczy Keyesa.
Według innej szkoły myślenia bez przekonującego programu, osobowości i poparcia różnych grup społecznych nawet najzamożniejszy kandydat jest skazany na porażkę. Tu za najlepszy przykład może służyć superbogaty wydawca Steve Forbes, który po trzech rundach prawyborów wycofał się, choć stać go na przeznaczenie na kampanię nawet stu lub więcej milionów dolarów. Rzecz się ma podobnie ze stałym kandydatem Partii Reformatorskiej, teksańskim miliarderem Rossem Perotem, który teoretycznie mógłby kupić wszystkich pozostałych kandydatów, poparcie mediów oraz głosy wyborców i jeszcze zostałoby mu sporo na przyjemności.
Skoro więc pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i niezaprzeczalną charyzmę, co w takim razie powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on czy pani Dole odpadają w konfrontacji z nieciekawymi medialnie i nieróżniącymi się zbytnio programami faworytami w rodzaju Busha czy Gore'a? Oczywistą przyczyną jest po części brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia z postulatami do właściwego adresata. Keyes na własną zgubę ignoruje czarnoskórych, a pani Dole, choć wiadomo, że najsilniejszy kobiecy elektorat jest po stronie demokratów, startowała z ramienia republikanów.
Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. Zadziwiające jest bowiem, jak wielu wyborców, którym podoba się Keyes, oddaje w końcu głosy na kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś prowadzi w sondażach i media cały czas to podkreślają. Na tym właśnie polega specyfika prawyborów, podczas których elektoratowi wmawia się, żeby "nie marnował głosów" i stawiał na faworyta partyjnego establishmentu, bo ponoć chodzi nie tyle o wypromowanie któregoś z kandydatów, ile o wizerunek całej partii.
Ofiarą takich zachowań wyborców może wkrótce paść również John McCain, jeśli w Karolinie Południowej Bush, pokonany przez swego konkurenta w New Hampshire, zdoła nawet "za pięć dwunasta" wykazać się choćby minimalną przewagą w sondażach. Dopiero podczas właściwych wyborów konfrontacja między kandydatami nabiera największego znaczenia i dopiero wtedy takie osobowości jak Keyes mogłyby w pełni zademonstrować swą ewidentną przewagę nad konkurentem. Wtedy bowiem Amerykanie głosują bardziej sercem niż głową, ale do tego czasu o "innych kandydatach" nikt już nie będzie pamiętał.
Ekstremiści i żartownisie
Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Pod tym względem prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej - grono postaci tak barwnych, że hollywoodzcy producenci powinni bić się o kontrakty z nimi na główne role w filmach.
Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Ostatnio Buchanan otrzymał oficjalne poparcie dla swej kandydatury od byłego lidera Ku-Klux-Klanu Davida Duke'a. Poirytowało to nawet Jesse Venturę, innego barwnego działacza "reformatorów", który zanim został gubernatorem stanu Minnesota, był gwiazdą wrestlingu - amerykańskiej odmiany zapasów. Ventura wycofał swe poparcie dla Buchanana i przeniósł je na magnata budowlanego oraz bohatera skandali towarzyskich Donalda Trumpa. Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści".
O ile o kandydatach Partii Reformatorskiej, za którymi bądź co bądź stoją wielkie pieniądze, media wspominają raz na jakiś czas, o tyle wieści o kandydatach drugiego bieguna "ekstremy" trzeba już szukać na łamach gazet ze świecą. A przecież kandydat i zarazem założyciel oraz lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. Kongres, który jego zdaniem trwoni czas na bezsensowne debaty, powinien obradować nie więcej niż 90 dni w roku, a ponadto wszyscy kongresmani oraz prezydent powinni raz na jakiś czas pracować w czynie społecznym na rzecz obywateli. Byle nie przy wyrębie lasów, wierceniu szybów naftowych czy wypasie bydła na gruntach publicznych, gdyż to też, w myśl programu pacyfistów, powinno być zakazane. | O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. inni kandydaci też mają do zaproponowania wiele ciekawego.
Keyes ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore, Bradley, Bush czy McCain. Jako doświadczony dyplomata potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. Swym programem moralnej odnowy przekonuje zarówno skrajnych konserwatystów, jak i zagorzałych liberałów. mimo to nie jest faworytem. Czy dlatego, że jest Murzynem?
W małych północnych stanach mógł liczyć na jakieś poparcie, ale na południu nie może już liczyć na cokolwiek.
Keyes jest też ofiarą stereotypu, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Toteż murzyńska społeczność uważa go za dywersanta.
bez przekonującego programu, osobowości i poparcia różnych grup społecznych nawet najzamożniejszy kandydat jest skazany na porażkę. Skoro pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i charyzmę, co w takim razie powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on czy pani Dole odpadają w konfrontacji z nieciekawymi faworytami? Oczywistą przyczyną jest brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia z postulatami do właściwego adresata. Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. elektoratowi wmawia się, żeby "nie marnował głosów" i stawiał na faworyta partyjnego establishmentu.
Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści. Pod tym względem prym wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej. Pat Buchanan uważa, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle proponuje likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. |
POWÓDŹ
Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia
Tylko głupi się nie boi
Opole 1997
FOT. MACIEJ SKAWIŃSKI
MAREK SZCZEPANIK
W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Trzy lata po przejściu wody tysiąclecia samorządowcy alarmują - przedłużają się prace przy likwidacji skutków powodzi, brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna.
- Nigdzie na świecie nie buduje się wałów na ochronę przed wodą, która statystycznie przypada raz na tysiąc lat - tłumaczy kierownik opolskiego oddziału Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej Tadeusz Pawłowski, do którego należy m.in. administrowanie opolskim odcinkiem koryta Odry. - Wały są obliczane i budowane na wodę stuletnią. Nie należy zapominać, że ochrona przeciwpowodziowa to nie tylko wysokie wały. W przyszłym roku zakończymy prace, których celem jest zwiększenie przepustowości rzek w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu, a tym samym odciążenie miejskich umocnień. Sama przebudowa węzłów wodnych w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu zapewni znaczącą ochronę mieszkańców tych miast przed powodzią. Przez cały czas zbiorniki koło Nysy są gotowe do przyjęcia stu milionów metrów sześciennych wody. Już dziś jest znacznie lepiej niż w 1997 roku, a kiedy zostanie wybudowany zbiornik w Raciborzu, możemy zapanować nawet nad bardzo dużą wodą - zapewnia Pawłowski.
Uniknąć tych samych błędów
Tego optymizmu nie podziela burmistrz Głuchołaz Jan Szawdylas. - Cieszę się, że mieszkańcy Kędzierzyna i Opola mogą spać spokojniej. Mnie jednak interesuje moja gmina i problemy jej mieszkańców, a te są ciągle związane z powodzią. Niestety, ta zawsze dociera najpierw do nas - mówi Szawdylas. Na poparcie swoich słów pokazuje pismo do marszałka Sejmu, w którym prosi o pomoc w odbudowie zniszczonego w 1997 roku muru oporowego na Białej Głuchołaskiej. Przez wyrwę w tym murze woda wdarła się do uzdrowiskowej części miasta. - W ubiegłym roku znowu mieliśmy powódź i kolejny raz woda weszła do miasta. Jesteśmy miastem uzdrowiskowym, ale ludzie nie przyjeżdżają do nas, bo i do czego. Kto zainwestuje pieniądze w terenie ciągle narażonym na zalanie i gdzie miasto ma znaleźć piętnaście milionów złotych na odbudowę zdroju, skoro od trzech lat nie ma z niego dochodów - denerwuje się burmistrz.
- Staramy się zrobić jak najwięcej - mówi odpowiedzialny za odbudowę i modernizację wałów dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych Tadeusz Cygan. - Powódź ujawniła wszystkie błędy. Teraz staramy się je wyeliminować. Dlatego jako główny cel przyjęto ochronę dużych skupisk ludzkich. Zgodnie z planami główne prace w Kędzierzynie-Koźlu i Opolu powinny zostać zakończone w przyszłym roku. Mamy nadzieję, że w tym samym czasie w rejonie Opola rozpocznie się budowa obszaru zalewowego, do którego będzie kierowana woda z fal powodziowych. Po zbudowaniu siedmiu kilometrów wałów powstanie teren zalewowy o pojemności przekraczającej dwadzieścia milionów kubików. Zdaniem szefa WZMiUW do zadań pilnych należy jeszcze zaliczyć budowę dziesięciu kilometrów nowych wałów chroniących wsie gminy Lubsza i ulepszenie zabezpieczeń Lewina Brzeskiego i Nysy.
Bez zapłaty
Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. Tu zaczyna się problem. Od początku roku firmy pracujące na rzecz WZMiUW nie otrzymują zapłaty za wykonane prace. Jak tłumaczy Cygan, nie mogą jej dostać, bo na jego konto do tej pory nie wpłynęła złotówka z funduszy pomocowych przewidzianych w rezerwie budżetowej i Funduszu Rozwoju Społecznego Rady Europy. Mimo to firmy nie przerywają pracy. Prezes spółki Polwod Stanisław Staniszewski, którego firma wykonuje gros robót przy odbudowie i modernizacji wałów, na swoją działalność bierze już komercyjne kredyty. Mniejsi wykonawcy nie mają takich możliwości. Wśród przedsiębiorców mówi się o kilku firmach, które zbankrutowały, nie doczekawszy się należności. Dyrektor Cygan powodów takiego stanu upatruje w skomplikowanych procedurach rozliczeń prac i w związanych z nimi zasadach uruchamiania nowych transz pieniędzy. - Na ten rok na prace przy wałach przyznano mi 12,5 miliona złotych. Już wykonane prace pochłonęły 70 procent tej kwoty. A mam informację, że przyznany limit może zostać zredukowany. Prac nie mogę cofnąć, więc w lipcu powinienem wstrzymać roboty - rozważa Cygan. Zdaniem zadłużonych przedsiębiorców wstrzymanie prac oznacza dla części z nich likwidację. Sytuację komplikuje system prowadzenia prac. W Opolu na przykład jest trzech inwestorów. RZGW modernizuje kanał Ulgi, WZMiUW obwałowanie na lewym brzegu wyspy Bolko. Prawy brzeg tego samego odcinka przypadł miastu. Każdy inwestor pieniądze pozyskuje w różny sposób i w różnym tempie. WZMiUW ze swoimi pracami (podwyższenie o metr istniejących wałów) chce uporać się przed końcem roku, a wtedy dopiero miejska część inwestycji się rozpocznie. Gdyby więc przyszła woda w wysokości podobnej do tej sprzed trzech lat, zalałaby prawobrzeżną część miasta w rejonie Komendy Wojewódzkiej Policji.
Nadzieja w smoku
W Urzędzie Wojewódzkim opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. System monitoringu ochrony kraju ma dopiero powstać. Alarmowany przez mieszkańców przy każdym deszczu burmistrz Głuchołaz ma już swój system pomiaru wód. Jeździ w sobie znane miejsca na rzece i w ten sposób stara się określić skalę grożącego Głuchołazom niebezpieczeństwa. Powodzi nadal boją się mieszkańcy gminy Lubsza. - Nasze wsie leżą na terenie położonym poniżej koryta Odry - opowiada wójt Lubszy Wojciech Jagiełłowicz. Co gorsza, wybudowane jeszcze przez Niemców umocnienia opierają się na niestabilnym gruncie. W kasie rolniczej gminy, gdzie co piąty dorosły ma prawo do zasiłku dla bezrobotnych, brakuje pieniędzy na wszystko. Także na odbudowę zniszczeń powodziowych (woda zalała 70 procent powierzchni gminy). Woda przyniosła też straty niematerialne. W ocenie pracującej w Lubszy psycholog Teresy Brandys-Tylipskiej u powodzian widoczne są objawy zespołu stresu pourazowego, objawiające się m.in. zmniejszoną aktywnością, osłabieniem więzi społecznych. - Tylko głupi się nie boi, a woda nie będzie czekać, aż ludzie zrobią umocnienia - mówi Jan Mykita z całkowicie zalanego przez powódź Dobrzynia. Takiej wody nic nie powstrzyma. Syn już przygotował na strychu miejsce na meble, gdyby znowu nas zalało. Tu nie ma życia. Przez cały czas szukam miejsca, żeby przenieść chociaż część swojej szkółki krzewów, bo tu nie chcą nawet nas ubezpieczyć. Żeby chociaż ktoś dał mi gwarancję, że w tym roku nas nie zaleje. Ale czy ktoś taki istnieje? - martwi się gospodarz.
- Zrobiono bardzo dużo i nie można tego negować. Jednak gdyby przyszła taka fala jak w 1997 roku, obecne umocnienia nie zapewnią pełnego bezpieczeństwa ludziom mieszkającym w sąsiedztwie Odry i jej dopływów - mówi były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński. Wiadomo, że wały buduje się na wodę "stuletnią". W razie wody "tysiącletniej" czy "trzystuletniej", która nawiedziła Górny Śląsk w 1985 roku, ważne jest szybkie obliczenie, dokąd woda dojdzie i skąd należy ewakuować ludzi i ich mienie. Do tego konieczne jest utworzenie nowoczesnego systemu monitoringu stanu wód opartego na automatycznych pomiarach i komputerach, a nie archaicznych wodowskazach odczytywanych przez strażników wałowych, jak jest teraz. Informacje o tym, że budowa systemu przekładana jest na kolejne lata, są po prostu zatrważające. Boję się, że gdyby dziś przyszła fala podobna do tej z 1997 roku, naszą najmocniejszą stroną kolejny raz okazałaby się improwizacja - uważa były wojewoda opolski Ryszard Zembaczyński. | W Opolskiem ciągle żywa jest sprawa powodzi. Mimo zaawansowanych prac przy modernizacji umocnień groźba powodzi jest nadal realna. Tempo i priorytety robót zależą od pieniędzy. opracowano plany mobilizacji sił i środków koniecznych do ewakuacji ludzi z miejsc zagrożonych powodzią. Aby jednak system ewakuacji zadziałał na czas, konieczne jest uruchomienie nowoczesnego monitoringu rzek. ma dopiero powstać. |
ROSJA
Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom.
Zwrot ku Azji
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej.
Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem.
W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA.
Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow.
Rozczarowanie Zachodem
Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej.
Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju".
Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu.
Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej.
W stronę Chin
Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA.
Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego".
Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy.
Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne.
Uzbrajanie sąsiada
Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS.
W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia.
Nieśmiałe ostrzeżenia
Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji.
Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii
Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie.
Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu. | Polityka zagraniczna Rosji kieruje się w stronę Azji, szczególnie Chin. Stosunki między Rosją i Chinami określane są jako "konstruktywne partnerstwo". Chińczycy nie chcą zbliżać się do Rosji bardziej niż do USA, choć zależy im na gospodarczej współpracy. Rosyjscy eksperci stawiają tezę, że Europa Zachodnia i USA są niezadowolone z rozwoju gospodarczego Rosji i chcą kontrolować napływające do Rosji inwestycje. Takie myślenie może doprowadzić do samoizolacji Rosji.
Rosji zależy na dobrych stosunkach z Chinami ze względu na pretensje terytorialne Pekinu. Koszty konfliktu na pograniczu rosyjsko-chińskim z lat 60. były dla Rosji ogromne. Dowódcy wojskowi w Rosji obawiają się, że demarkacja granicy nie gwarantuje, że Chiny nie będą zgłaszały kolejnych roszczeń. Tymczasem Pekin kupuje od Rosji nowoczensą broń. Dla rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego jest to szansa na rozwój, ale ta broń może być wykorzystana przez Chiny także przeciwko Rosji. Rosyjskie MSZ dementuje te pogłoski. Media sugerują jednak, że w XXI wieku Chiny zainteresują się Syberią. |
OPINIE
Fałszywa jest teza, że duża liczba powiatów to cena za zlikwidowanie znacznej liczby województw - twierdzą naukowcy z Europejskiego Instytutu Rozwoju Regionalnego i Lokalnego
Powiaty potrzebne tylko przy dużych regionach
ZYTA GILOWSKA, GRZEGORZ GORZELAK, BOHDAN JAŁOWIECKI
Dzięki koalicji AWS - UW zakończyliśmy rozważania, czy reformować terytorialną organizację kraju. Możemy podjąć dyskusję, jak to robić.
Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.). Działamy na rzecz regionalizacji, prowadząc badania, publikując książki i artykuły oraz uczestnicząc w zespołach ekspertów. Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.
- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.
- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa, ponieważ mogą one przejąć jedynie niektóre funkcje dotychczasowych małych województw, a nie rządu centralnego. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. Tak więc regionalizacja powinna poprzedzać powiatyzację lub być wprowadzona jednocześnie.
- Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł. Będzie wzrastał dlatego, że regionalizacja zagraża istotnym interesom prowincjonalnych elit w województwach przeznaczonych do likwidacji, a zmieniając geografię wyborczą kraju, stwarza ryzyko dla całej klasy politycznej. Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości.
Centrum - województwa - powiaty
Decentralizacji powinny przede wszystkim podlegać kompetencje rządu, to bowiem właśnie administracja rządowa uległa najmniejszym zmianom po 1989 roku. Kompetencje administracji rządowej są skupione na szczeblu centralnym. To ten właśnie szczebel powinien podlegać decentralizacji, a więc oddać kompetencje i zadania innym jednostkom - dużym województwom samorządowym, w których obecna byłaby oczywiście także władza rządowa. Oddanie regionom (województwom) większości spraw związanych z rozwojem społeczno-gospodarczym uwolniłoby rząd centralny od zagadnień drobiazgowych i pozwoliłoby na przeprowadzenie fundamentalnej reformy centrum. (Rząd mógłby przyjąć na przykład następującą strukturę: Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Ministerstwo Skarbu i Budżetu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich, Ministerstwo Edukacji, Nauki i Kultury, Ministerstwo Ochrony Środowiska, Ministerstwo Zdrowia, Pracy i Opieki Społecznej.)
Utworzenie dużych województw samorządowych pozwoliłoby także na podjęcie wielu bardzo ważnych funkcji, których w obecnej t.o.k. nikt nie może pełnić we właściwy sposób (na przykład tworzenie regionalnych systemów innowacji i transferu technologii, współpraca przygraniczna, tworzenie silnych instytucji wspierających rozwój regionów itp.).
Regionalizacja kraju (utworzenie dużych samorządowych województw jako regionów samorządowych w państwie unitarnym) jest znacznie ważniejszym elementem decentralizacji kraju niż przywrócenie powiatów samorządowych.
Funkcje powiatu są ograniczone (opieka zdrowotna, edukacja ponadpodstawowa, służby pracy, niektóre inne usługi publiczne) i uzupełniające w stosunku do funkcji obecnie spełnianych przez gminy. Przywrócenie powiatu tylko w bardzo nikłym stopniu przyczyni się do decentralizacji administracji rządowej. Nie będzie również zabiegiem zwiększającym potencjał rozwoju gospodarczego. Powiat jest strukturą wtórną w stosunku do regionalizacji kraju.
Województwa
Granice jednostek przestrzennych zależą od ich kompetencji. Oznacza to, że wyznaczanie granic powinno być oparte na kryteriach o znaczeniu powszechnym, ogólnokrajowym, w żadnym zaś stopniu nie powinno być podporządkowane interesom cząstkowym, na przykład jakiejś elity regionalnej.
Można sformułować jasną i precyzyjną zasadę regionalizacji, spełniającą wymóg powszechności. Stolicami nowych województw powinny zostać wielkie metropolie o znaczeniu ogólnokrajowym, które są zdolne podołać szerokim kompetencjom nowych województw (Bydgoszcz z Toruniem, Gdańsk, Katowice, Kraków, Łódź, Poznań, Szczecin, Warszawa, Wrocław), oraz miasta we wschodniej części kraju (Białystok, Lublin, Olsztyn, Rzeszów). Daje to trzynaście województw.
Jakiekolwiek zwiększenie tej liczby narusza tę zasadę i prowokuje do postulowania tworzenia coraz to nowych województw, które to propozycje nie wynikają z żadnej ogólnej zasady, a są manifestacją interesów elit tego czy innego województwa. Zwiększanie liczby województw ponad trzynaście otwiera pole do przetargów politycznych, których rola powinna być minimalizowana przy projektowaniu reformy o tak fundamentalnym znaczeniu.
Powiaty
Powiat ma być jednostką organizującą publiczne usługi ponadpodstawowe zgodnie z potrzebami i preferencjami społecznymi, przy możliwie małej skali zasileń finansowych z budżetu państwa. Powiat powinien być więc wyposażony w podstawowe urządzenia infrastruktury społecznej i instytucjonalnej. Powinien mieć odpowiednią liczbę ludności, a miasto będące jego siedzibą nie powinno mieć mniej niż około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Powinien dysponować wystarczającą bazą podatkową. Siedziba władz powiatowych powinna być łatwo dostępna dla mieszkańców.
Jak wynika z przeprowadzonych studiów, w myśl tych kryteriów sensowne byłoby utworzenie w Polsce nie więcej niż dwustu powiatów. Tymczasem twierdzi się, że jednostek tych miałoby być trzysta sześćdziesiąt pięć (w tym trzysta dwadzieścia powiatów ziemskich i czterdzieści pięć miejskich).
Tego rodzaju sieć byłaby nie tylko bardzo kosztowna, ale równocześnie niefunkcjonalna i marnotrawna. W razie utworzenia ponad trzystu powiatów wiele z nich liczyłoby po trzy, cztery gminy, co jest niezgodne z założeniami powiatowej reformy, której głównym celem jest zapewnienie koordynacji działań na większej przestrzeni. Takie małe powiaty, których siedziby liczyłyby zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, nie byłyby w stanie pełnić funkcji przewidzianych dla nich ustawą o samorządzie powiatowym. Znaczna ich część byłaby tak słaba finansowo, że dominującym źródłem ich finansów musiałyby być środki przekazywane z budżetu państwa.
Zmniejszenie liczby powiatów pozwoliłoby na utworzenie jednostek silniejszych finansowo i funkcjonalnie. W obliczu rozwoju motoryzacji i komunikacji publicznej miasta powiatowe byłyby również łatwo dostępne (trzysta powiatów to sieć utworzona w epoce dominacji transportu konnego). Mniejsza liczba powiatów to także mniejsze koszty stałe funkcjonowania tego szczebla t.o.k. oraz lepsze kwalifikacje kadr administracji samorządowej i rządowej na szczeblu powiatowym.
Tylko razem z reformą finansów publicznych
Decentralizacja t.o.k. musi być przeprowadzona równocześnie z decentralizacją polskiego systemu budżetowego. Tylko w ten sposób nowe jednostki samorządu terytorialnego zyskają prawo stanowienia swoich własnych budżetów, a zakres przedmiotowy budżetu państwa zostanie znacznie pomniejszony.
Operacja taka nie wystarczy jednak do odzyskania przez podmioty władzy publicznej pełnej kontroli nad publicznymi zasobami finansowymi i nie zapobiegnie utrwalaniu się niekorzystnych zjawisk w gospodarowaniu tymi zasobami (niska dyscyplina budżetowa, mało czytelne zasady udzielania dotacji, wzrost wydatków publicznych, rozpraszanie dochodów publicznych). Dlatego reformę t.o.k. musi funkcjonalnie i metodologicznie wyprzedzać reforma finansów publicznych. W jej ramach najważniejsze jest ustanowienie nowych, bardziej precyzyjnych zasad cyrkulacji publicznego pieniądza. Chodzi głównie o to, by budżety publiczne (a więc budżet państwa i budżety jednostek samorządu terytorialnego) objęły praktycznie wszystkie dochody publiczne. Oznaczać to będzie radykalne zmniejszenie liczby instytucji pozabudżetowych uprawnionych do pobierania i wydatkowania publicznych zasobów finansowych (jednostek pozabudżetowych, funduszy celowych i rozmaitych agencji państwowych). Budżety tych instytucji zostaną włączone do budżetu państwa oraz budżetów wojewódzkich i powiatowych.
Finalnym celem obu reform - t.o.k. oraz finansów publicznych - będzie konsolidacja budżetów publicznych w formę zwartego systemu finansowego państwa.
Cel ten odpowiadałby głównym zamierzeniom reformatorskim wobec całej sfery budżetowej. W takim ujęciu reformy cząstkowe, tj. reformy poszczególnych segmentów tej sfery (zwłaszcza ochrony zdrowia i edukacji), powinny być ustrojowo, finansowo i chronologicznie podporządkowane reformom głównym, t.o.k. i finansów publicznych. Dopiero przeprowadzenie tych reform i konsolidacja finansów publicznych dostarczyłyby informacji o rzeczywistych kosztach wykonywania podstawowych usług publicznych, kosztach niemożliwych do oszacowania w obecnym systemie finansów państwa.
Interes mieszkańców czy interes elit
Autorzy reformy powinni pamiętać, że chodzi tutaj o zmiany, które mają usprawnić i unowocześnić sposób rządzenia państwem, a nie zaspokajać interesy elit lokalnych. Dla większości obywateli ostateczna siatka województw i powiatów nie ma większego znaczenia - ma natomiast znaczenie ich sprawność w obsłudze obywatela i rozwoju gospodarki. Badania wskazują, że oprócz Śląska i w mniejszym stopniu Wielkopolski nie istnieje w Polsce wyraźna identyfikacja regionalna. Podobnie bezzasadne wydaje się wskazywanie, że istnieje identyfikacja mieszkańców z określonymi układami ponadlokalnymi, które tworzyłyby siatkę ponad trzystu powiatów.
Za tworzeniem możliwie dużej liczby województw i powiatów optują przedstawiciele lokalnych elit politycznych i administracyjnych, nie zaś sami mieszkańcy. Elity te, dążąc do zapewnienia sobie stanowisk i wpływów, używają nieprawdziwych argumentów, mówiących, że dążenia te są wyrażane przez ludność. Niestety, argumentom tym dają wiarę politycy szczebla centralnego.
Formułowane są tezy, iż duża liczba powiatów jest ceną, jaką trzeba zapłacić za zlikwidowanie znacznej liczby województw. Jest to teza fałszywa, a jest ona wynikiem przyjmowania postulatów elit za dążenia mieszkańców. W rezultacie decyzje o fundamentalnym i długofalowym znaczeniu dla całego kraju zostają uwikłane w doraźne przetargi polityczne i są poddane wpływom lokalnych grup interesów.
Tryb przygotowania i wprowadzenia reformy
Reforma t.o.k. powinna być wprowadzona jedną ustawą łączącą reformę powiatową i wojewódzką. Ustawa powinna być przygotowana przez ekspertów i zaakceptowana przez ścisłe centra kierownicze rządzących partii. Ustawa tylko w możliwie niewielkim stopniu powinna być przedmiotem dyskusji w Sejmie, a na pewno nie powinna stać się przedmiotem debaty ogólnokrajowej. Powinna być wprowadzona szybko. Czas pracuje przeciwko fundamentalnym reformom, w których głosujący za nimi posłowie narażają się lokalnym grupom interesów. Jeżeli całościowa reforma organizacji terytorialnej kraju nie zostanie dokonana w ciągu kilku następnych miesięcy, nie zostanie dokonana w ogóle lub też zostanie wprowadzona częściowo - na przykład wprowadzi się ponad trzysta powiatów i pozostawi obecne województwa - co będzie rozwiązaniem znacznie gorszym, niż gdyby nic nie zmieniano.
Autorzy współpracują z Europejskim Instytutem Rozwoju Regionalnego i Lokalnego Uniwersytetu Warszawskiego | Europejski Instytut Rozwoju Regionalnego i Lokalnego od wielu lat postuluje wprowadzenie nowej terytorialnej organizacji kraju (t.o.k.).Nasze doświadczenia upoważniają nas do zabrania głosu, dlatego też zwracamy się do osób odpowiedzialnych za decentralizację kraju z następującymi postulatami.- Decentralizacja państwa jest możliwa jedynie przez przekazanie uprawnień rządu centralnego samorządowym regionom, ponieważ tylko duży region jest zdolny do udźwignięcia przekazanych mu zadań i uprawnień.- Utworzenie powiatów nie oznacza decentralizacji państwa. Powiaty są potrzebne jedynie w przypadku utworzenia dużych regionów. - Utworzenie najpierw powiatów, a następnie regionów, i to dopiero w perspektywie 2000 roku, zagrażałoby decentralizacji państwa, a więc jego żywotnym potrzebom, ponieważ w miarę zbliżania się do końca kadencji obecnego parlamentu opór wobec regionalizacji będzie rósł.Może się zdarzyć, że powiaty zostaną utworzone w istniejącej siatce województw, co nie tylko nie będzie prowadzić do decentralizacji funkcji państwa, ale przeciwnie - utrwali jego centralizację, a kompromitując reformę, uniemożliwi jej przeprowadzenie w przyszłości. |
Najważniejszymi sprawami politycznymi w najbliższych 12 miesiącach będzie dla Polski kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z Unią Europejską
Rok Tygrysa
RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA
KAZIMIERZ DZIEWANOWSKI
Rozpoczął się rok 1998 - w chińskim kalendarzu Rok Tygrysa. Zaczęło się też coś, co można by nazwać - na podobieństwo papuziej, kurzej czy krowiej - chorobą tygrysią. Wywołuje ona wstrząsy i niepokój na całym świecie: na Wall Street, na polskiej giełdzie, w londyńskim City, w niemieckim Bundesbanku, w Tokio. Nie jest to choroba wirusowa, ale jest zaraźliwa.
Rok 1998. Jaki będzie? Oczywiście nikt tego nie wie, ale wielu publicystów na świecie sądzi, że będzie miał rozstrzygające znaczenie dla wielu zasadniczych kwestii w kluczowych rejonach świata.
Czy kryzys będzie zaraźliwy?
Zacznijmy od chleba, czyli od gospodarki. W tej dziedzinie rok 1998 powinien odpowiedzieć na kilka pytań o ogromnej wadze. Po pierwsze: Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie i okaże się nieprzyjemnym wspomnieniem bez większych konsekwencji, czy też doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? W tej chwili możliwe jest i jedno, i drugie. Możliwe jest przeniesienie choroby do Europy. Sytuacja gospodarcza w tak ważnych krajach jak Niemcy i Francja jest skomplikowana i nie można jej uznać za krzepiącą. W lecie 1997 r. zebrała się nawet konferencja wybitnych amerykańskich i niemieckich ekspertów gospodarczych, podczas której wylansowano nieoczekiwaną nazwę dla Niemiec i Francji: "kraje cofające się w rozwoju". Francja ze swymi problemami socjalnymi i roszczeniową postawą społeczeństwa od dawna budzi obawy, ale nazwanie "niemieckiej lokomotywy" krajem cofającym się jest czymś nowym.
Odpowiedź na pytanie, czy kryzys wschodnioazjatycki okaże się zaraźliwy, będzie ważna dla innej kluczowej kwestii roku 1998: losów waluty europejskiej. Euro ma być wprowadzone 1 stycznia 1999 r. Dziś spora liczba krajów Unii Europejskiej (w tym Niemcy i Francja) jest zdecydowana dotrzymać terminu. Jednak rozszerzenie kryzysu mogłoby poważnie temu zagrozić. Inaczej mówiąc, euro urodzi się, jeżeli "choroba tygrysia" nie okaże się zaraźliwa.
Chcieliśmy dobrze, wyszło jak zwykle
Następnym problemem roku 1998 jest gospodarka rosyjska. Wciąż nie potrafi ona wejść na drogę normalnego wzrostu, choć spodziewano się tego w roku 1997. "Economist" przypomniał z tej okazji posępne stwierdzenie premiera Czernomyrdina, wypowiedziane już trzy lata temu: "Spodziewaliśmy się poprawy, ale wszystko potoczyło się jak zwykle".
W roku 1998 kwestia owej poprawy (lub jej braku) nabierze jeszcze głębszego znaczenia. W prasie zachodniej (pisał o tym między innymi właśnie "Economist") podkreśla się, że banki i biznes świata rozwiniętego wykazują coraz większą niecierpliwość wobec Rosji. Potencjalne możliwości rynku rosyjskiego są oceniane wysoko i nie brakuje chętnych, którzy chcieliby tam inwestować. Ale dotychczasowe doświadczenia były zniechęcające.
Jest tego wiele przyczyn. Po pierwsze: brak przejrzystego ustawodawstwa finansowo-podatkowego i obezwładniająca biurokracja. Po drugie: brak stabilizacji politycznej, niepewny stan zdrowia prezydenta Jelcyna, obawy przed zaburzeniami, które mogłyby ugodzić w inwestorów (zwłaszcza strach przed ewentualnym objęciem władzy przez komunistów i nacjonalistów). Po trzecie: wysoki poziom przestępczości. Po czwarte: brak wiary w stabilność waluty, wynikający z niesprawności systemu bankowego, niemożności skutecznego ściągania podatków, z ogromnych rozmiarów szarej strefy gospodarczej. Po piąte: zadłużenie zagraniczne i wyciekanie na prywatne konta za granicą kapitałów, które miały być przeznaczone na restrukturyzację gospodarki.
To wszystko sprawia, że wielkie firmy zachodnie zachowują wprawdzie w Rosji (najczęściej w Moskwie) swe przyczółki, jednak powstrzymują się przed inwestycjami na znaczącą skalę.
Jeżeli rok 1998 nie przyniesie przełomu, a przynajmniej wyraźnej poprawy, nasili się pewne zjawisko, które już obecnie rodzi obawy rosyjskiej klasy politycznej. Otóż wielki kapitał zachodni, zwłaszcza amerykański, wykazuje rosnące zainteresowanie tymi republikami postradzieckimi, które dysponują bogactwami naturalnymi, przede wszystkim zaś ropą naftową i gazem. Już w roku 1997 wkroczył tam na poważną skalę i to zarówno z poszukiwaniami naftowymi, jak i budową rurociągów. Zapewne w roku 1998 prace (i inwestycje) zostaną przyśpieszone. Jeśli więc Rosja nie zintensyfikuje reform i nie zanotuje poważniejszego wzrostu gospodarczego - wtedy stanie w obliczu marginalizacji. Inwestorzy zagraniczni zmienią kierunek swych zainteresowań. Może to dotyczyć nie tylko republik WNP, ale i rosyjskiego regionu dalekowschodniego; takie zaś republiki jak Azerbejdżan, czy Kazachstan po jakimś czasie wyprzedzą Rosję pod względem poziomu dochodu narodowego i poziomu życia. To zaś musiałoby spowodować nasilenie tendencji odśrodkowych wewnątrz samej Federacji Rosyjskiej.
W ostatnich latach swego istnienia ZSRR doświadczał dramatycznego spadku produkcji naftowej. Spadła ona niemal o jedną trzecią, a kryzys był tak dotkliwy, że ograniczono komunikację lotniczą, armia przeżywała wielkie trudności w Afganistanie, natomiast o rozwoju motoryzacji w ogóle nie mogło być mowy. Dziś wkroczenie zachodniej technologii i kapitału zmieniło sytuację jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Trwają dyskusje na temat nowych złóż i trasy nowych rurociągów. Trudno o lepszą ilustrację niewydolności gospodarki komunistycznej.
Wspomniany tu już "Economist", w numerze specjalnym poświęconym perspektywom gospodarczym w roku 1998, zwraca też uwagę na inne zjawisko dotyczące Rosji. Przewiduje mianowicie w 1998 roku pięćdziesięcioprocentowy wzrost eksportu rosyjskiej broni, zwłaszcza samolotów MiG i Suchoj, sprzedawanych Chinom, Indiom i innym krajom azjatyckim. Ale i to ma swoje ograniczenia. Rosja wciąż zbywa produkty, których technologie zostały opracowane przed upadkiem ZSRR, nie ma zaś środków na nowe badania. Przewidywany boom eksportowy nie potrwa więc długo. Słabością rosyjską w tej dziedzinie jest również kiepska jakość obsługi gwarancyjnej, złe zaopatrzenie w części, itd.
Kwestia brudnego mleka
Trudności w stawieniu czoła konkurencji zagranicznej to zresztą nie tylko problem rosyjski. Również polski. Przykład polskich mleczarni i produkowanego przez nie mleka pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać prawdziwej rywalizacji międzynarodowej.
Warto tu zwrócić uwagę na dość charakterystyczną polską reakcję na tę sprawę. Od razu podniosły się głosy, że Europa chce zniszczyć nasze rolnictwo, a nawet pozbawić nas tożsamości narodowej. Jeżeli jednak nasza tożsamość polegałaby na piciu brudnego mleka, to pijmy je sobie nadal, ale nie liczmy, że uda nam się sprzedać je za granicą. Zagranicznym klientom nie zależy bowiem na naszej tożsamości, tylko na zdrowych produktach. Na tym samym powinno zresztą zależeć również rodzicom polskich dzieci.
Myślę, że w roku 1998 możemy się natknąć na więcej podobnych problemów. Będzie tak, mimo że niektórym naszym ekonomistom i politykom wydaje się, że to my możemy stawiać Unii warunki. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zostaniemy sami z brudnym mlekiem.
Istnieje natomiast inny problem - naprawdę trudny. To sprawa tak zwanego porozumienia z Schengen. Z jednej strony to rzecz wspaniała, o której przez kilkadziesiąt lat mogliśmy tylko marzyć: porozumienie w sprawie całkowitej swobody poruszania się wewnątrz Unii - bez wiz i kontroli paszportowych. Uczestnictwo w tym porozumieniu jest warunkiem przystąpienia do UE. Na jego mocy każdy obywatel kraju członkowskiego uzyskuje prawo swobodnego poruszania się na terenie UE, a także podjęcia pracy - jeśli ją znajdzie.
Istnieje jednak również świat zewnętrzny - i tu się zaczynają trudności. Mają z nimi nieustannie do czynienia Włosi z powodu Albańczyków, a ostatnio także Kurdów. Mają do czynienia Francuzi - głównie z powodu Algierczyków i innych mieszkańców Afryki. Mają kłopoty Niemcy, Anglicy, Skandynawowie. Teraz problem zaczynamy mieć również my.
Nadzieja w podróżach
Polska prowadziła dotąd otwartą i liberalną politykę wizową wobec swych wschodnich sąsiadów. Było to korzystne i dla nich, i dla nas. Przede wszystkim z przyczyn gospodarczych - wiadomo, że istnieje ożywiona i korzystna prywatna wymiana towarowa między naszymi krajami. Warszawski Stadion Dziesięciolecia plasuje się według oficjalnych danych w czołówce naszych przedsiębiorstw handlu zagranicznego i ma obroty rzędu kilku miliardów dolarów rocznie. Podobnie, choć może na mniejszą skalę (z wyjątkiem słynnego bazaru pod Łodzią), jest w wielu innych miejscach. Ale chodzi nie tylko o to.
Ogromne znaczenie ma polityczna wymowa tej otwartości. Rozprasza ona w znacznym stopniu pojawiające się na Wschodzie obawy związane z naszym przystąpieniem do NATO. Fakt, że do Polski przyjeżdża co roku parę milionów Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Rosjan, Gruzinów, Ormian, Kazachów i tak dalej, że handlują oni, pracują, nawiązują tysiące kontaktów - to wszystko ma wagę ogromną. Uśmierza lęki, ukazuje prawdziwy obraz Polski, skutecznie przeciwdziała nieprzychylnej nam propagandzie. Myślę, że ma to tak wielkie znaczenie, jakie miały i mają polskie podróże do Niemiec, USA, Francji, Wielkiej Brytanii.
Nieraz mówi się o mafii, praniu pieniędzy, kradzieżach. Te same argumenty spotyka się w Niemczech w odniesieniu do Polaków. W USA też można niejedno usłyszeć o ludziach z Polski, którzy nielegalnie pracują w Ameryce. Ale wszystko to jest drobiazgiem w porównaniu z ogromnymi korzyściami ekonomicznymi, politycznymi, psychologicznymi, jakie płyną z takiego ruchu między krajami. Nie ma wspanialszego czynnika stabilizującego aniżeli te podróże - jakże nieraz biedne i skromne, ale jakże dla wszystkich pożyteczne.
Niepotrzebne bariery
Lecz tu pojawia się problem Schengen. Jest rzeczą zrozumiałą, że Unia Europejska, znosząc wszelkie kontrole graniczne między państwami członkowskimi, musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. Polska nie może się temu sprzeciwiać. Jednak Polska ma wszechstronny i sięgający daleko interes narodowy w popieraniu swobody podróży oraz zbliżenia z Zachodem i ze Wschodem. Co więcej, myślę, że na popieraniu tego polega coś w rodzaju polskiej misji.
Nie leży w naszym interesie odcięcie się barierą od Wschodu; ani w interesie Unii Europejskiej. Jakie więc znaleźć wyjście? Co zaproponować? Szczerze mówiąc - nie wiem, ale jestem pewny, że otwiera się tu przed nami szeroka niezbadana przestrzeń, którą powinniśmy spenetrować; znaleźć pomysł, który stanowiłby oryginalny polski wkład w przyszły kształt Unii. Zapewne trzeba znaleźć takie rozwiązanie, które wprowadzałoby co prawda pewną kontrolę ruchu, ale nie byłoby podobne do dawnego, sztywnego i nieprzyjaznego ludziom systemu wizowego. Nie oddawałoby decyzji w ręce obojętnych urzędników, nie zmuszało ludzi do udowodnienia przed wjazdem, że nie są bandytami, ani nie zmuszało ich do beznadziejnego czekania na łaskawe przyzwolenie. Budziłoby to wrogość, a my powinniśmy budować zaufanie.
I o tym trzeba dyskutować z Unią, bronić czystej idei współpracy europejskiej - również z tymi krajami, które nie są zaproszone do Unii. Nie należy natomiast bronić brudnego mleka.
Ważny marzec
Zacząłem od spraw gospodarczych, ale jak zawsze łączą się one ściśle z polityką. Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski właśnie kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE. Sprawa sojuszu jest już kwestią najbliższych tygodni. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w marcu powinna zapaść decyzja w Senacie USA. Jeżeli dwie trzecie senatorów opowiedzą się za naszym bezpieczeństwem i włączeniem Polski do zachodniej organizacji obronnej - inne parlamenty członkowskie zapewne tę decyzję poprą. Gdyby tak się nie stało... Wydaje się jednak, że decyzja powinna być pozytywna.
Wiąże się to z drugim pytaniem politycznym Roku Tygrysa: z losem prezydentury Billa Clintona. Wielu publicystów w Ameryce pisze dziś o nim jako o prezydencie, który utracił energię i siłę przebicia. Ale ma on przecież przed sobą jeszcze trzy lata. I jest człowiekiem ambitnym. Rozszerzenie NATO, włączenie doń najsilniejszych demokracji Europy Środkowej (co nie znaczy, że nie mających problemów wewnętrznych), nadanie sojuszowi nowej roli Wielkiego Stabilizatora będzie osiągnięciem, które zapewni Clintonowi trwałe miejsce w historii. Jak mawiają Amerykanie: nic nie jest tak skuteczne jak sukces. Ale też nic tak skutecznie nie przekreśla polityka jak porażka. Myślę, że prezydent Clinton odniesie sukces.
Drugie wielkie pytanie polityczne wiąże się z rozwojem sytuacji w Rosji. Trzecie - z sytuacją w Chinach. Czwarte z Ukrainą. Piąte z Niemcami, nadchodzącymi wyborami, kanclerzem Kohlem. Szóste z islamem.
A reszta to sprawy gospodarcze, od których trzeba było zacząć. I na których na ogół się kończy. | Rok 1998 będzie miał rozstrzygające znaczenie dla wielu zasadniczych kwestii w kluczowych rejonach świata. Czy kryzys finansowy, jaki dotknął wschodnioazjatyckie "tygrysy", przeminie, czy też doprowadzi do zapaści o zasięgu światowym? W tej chwili możliwe jest i jedno, i drugie. Następnym problemem roku 1998 jest gospodarka rosyjska. Wciąż nie potrafi ona wejść na drogę normalnego wzrostu. Przykład polskich mleczarni i produkowanego przez nie mleka pokazuje, że nie będzie nam łatwo sprostać prawdziwej rywalizacji międzynarodowej. pojawia się problem Schengen. Jest rzeczą zrozumiałą, że Unia Europejska, znosząc wszelkie kontrole graniczne między państwami członkowskimi, musi ustanowić kontrolę na granicach zewnętrznych. Polska nie może się temu sprzeciwiać. Nie leży w naszym interesie odcięcie się barierą od Wschodu; ani w interesie Unii Europejskiej. Jakie więc znaleźć wyjście? powinniśmy znaleźć pomysł, który stanowiłby oryginalny polski wkład w przyszły kształt Unii. Najważniejszymi sprawami politycznymi w nadchodzącym roku będzie dla Polski właśnie kwestia członkostwa w NATO i początek rokowań z UE. Sprawa sojuszu jest już kwestią najbliższych tygodni. nadanie sojuszowi nowej roli Wielkiego Stabilizatora będzie osiągnięciem, które zapewni Clintonowi trwałe miejsce w historii. |
MEDYCYNA
Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe
Uzdrawiająca chimera
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii.
Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.
Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc.
Metoda ostatniej szansy
O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej.
Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność.
Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta.
Dać nadzieję
W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy.
Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji.
- Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł.
24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne
Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób.
Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii.
Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie.
Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki.
W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL | Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę.
Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe.
W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony, lecz stopniowo zastępowany komórkami z krwi dawcy.Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. |
Skarb państwa traci rocznie około pół miliona złotych przez niekorzystną umowę z Toeplitzem
Skórzany interes społeczny
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Dzisiaj Towarzystwo Wydawnicze i Literackie za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł.
FOT. PIOTR KOWALCZYK
KRZYSZTOF HAŁADYJ
Prywatna spółka Krzysztofa Teodora Toeplitza od siedmiu lat wynajmuje od państwowego Ośrodka Dokumentacji Zabytków atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony przez nią czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
Nieruchomość przy ul. Brzozowej 35 położona jest na warszawskim Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Na 144 mkw. stoi czteropiętrowa kamienica o łącznej powierzchni 422 mkw. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki oraz prawo własności do położonej na niej kamienicy uzyskał, na podstawie ustawy, Ośrodek Dokumentacji Zabytków.
Przy okazji formalności związanych ze spłatą nieruchomości Sąd Wojewódzki w Warszawie dokonał jej wyceny. Cenę działki ustalił na 81,4 tys. zł, a cenę położonej na niej kamienicy, uznanej przez sąd za obiekt zabytkowy, na ponad 400 tys. zł. Dodatkowo ODZ został zobowiązany do uiszczania stałej rocznej opłaty w wysokości 1,5 procent wartości gruntu na konto Wydziału Realizacji Budżetu Urzędu Wojewódzkiego w Warszawie. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł.
Siedziba Toeplitza
19 kwietnia 1994 roku Marek Konopka, dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy przy Brzozowej 35 z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim, będącym współwłasnością Krzysztofa T. Toeplitza oraz Ryszarda Wojciechowskiego. Towarzystwo za przekazane dotacje z Ministerstwa Kultury - kierowanego wówczas przez Kazimierza Dejmka - rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". Kamienica przy Brzozowej miała być jego siedzibą.
ODZ wynajął Towarzystwu na cele biurowo-redakcyjne lokal o powierzchni 152 mkw., za 1500 złotych miesięcznie. Umowa zakazywała Towarzystwu podnajmowania lokalu innym podmiotom bez zgody ODZ. Co ciekawe, w umowie nie znalazły się żadne zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia ze względu na inflację oraz możliwości wygaśnięcia umowy w chwili zaprzestania wydawania "Wiadomości Kulturalnych".
Oficjalnie bowiem "Wiadomości", jak zapewniał minister Dejmek, miały być przedsięwzięciem o ogólnospołecznym charakterze. Tym zresztą tłumaczono gigantyczne dotacje (łącznie ok. 4 mln zł), dzięki którym tygodnik mógł przez cztery lata ukazywać się na rynku. Ale i tak nie uchroniło go to od bankructwa w 1998 roku.
Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Dziwne aneksy
Pierwotna umowa pomiędzy ODZ a spółką Toeplitza została, za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Dzisiaj Towarzystwo za lokal o powierzchni 422 mkw. płaci 5500 zł. Na wolnym rynku, jak wynika z ustaleń "Rzeczpospolitej", za podobną kamienicę uzyskać można co najmniej 45 tys. złotych.
Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też z trzech do dziesięciu lat okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu. Sprawiło to, że ODZ, a faktycznie Ministerstwo Kultury, utraciło kontrolę nad nieruchomością. Umowy zawartej na czas określony - 10 lat, nie można bowiem jednostronnie wypowiedzieć.
Na specjalnych zasadach
Dzisiaj trudno doszukać się jakiegoś "ogólnospołecznego charakteru" użytkowania przez Toeplitza nieruchomości przy Brzozowej 35. Mają tam swoją siedzibę jego prywatne pisma "Moda Skórzana" (kwartalnik współredagowany przez Bożenę Toeplitz, żonę KTT), miesięcznik hiphopowo-desko-rolkowy "Ślizg" (współredagowany przez Franciszka Toeplitza, syna KTT), Towarzystwo Wydawnicze i Literackie spółka z o.o. (obecnie własność małżeństwa Toeplitzów), a także lewicowy tygodnik "Przegląd" (jego redaktorem naczelnym jest Jerzy Domański).
Pytany o powody tak niskiego czynszu płaconego przez Towarzystwo, Toeplitz odpowiada, iż wynika to z tego, że kamienica wykorzystywana jest w interesie społecznym. Jako przykład podaje działalność wydawniczą swojej spółki. Jednak nie potrafi wymienić z pamięci przykładów publikacji.
Niechętnie mówi także o finansach. Podkreśla jednak, że umowa najmu ma charakter społeczny, a nie handlowy. - Nasza działalność wydawnicza służy dobrze pojętemu interesowi społecznemu - mówi Toeplitz - nie można więc od nas wymagać, byśmy płacili za najem tak jak instytucje komercyjne. Teatry i muzea też są przecież traktowane na specjalnych zasadach - twierdzi KTT.
Były naciski
Do sprawy niezwykle korzystnej dla Toeplitza umowy najmu powrócił dopiero minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. 26 lipca 2000 roku w piśmie do dyrektora ODZ Roberta Kunkela stwierdził, że zasady prowadzenia gospodarki finansowej przez ODZ budzą jego poważne zastrzeżenia. Zażądał wyjaśnień od Kunkela i poprosił o przedstawienie stanu faktycznego. Równolegle ministerstwo wszczęło kontrolę wewnętrzną, której wyniki wskazywały wyraźnie na niefrasobliwość i niegospodarność urzędników zawierających umowę z Toeplitzem.
W odpowiedzi Kunkel podał, że korzystne dla KTT aneksy podpisywane były na wyraźne życzenia ówczesnego ministra kultury Kazimierza Dejmka. Według wyjaśnień Roberta Kunkela, on sam nie miał praktycznie wyjścia. Dysponowanie nieruchomościami ministerstwa odbywa się bowiem nie tyle za zgodą ministra, ile na jego wyraźne polecenie. - W razie odmowy podpisania umowy - mówi Kunkel - mogłem pożegnać się z pracą. Zapytany, czy podejmował jakieś próby zmiany niekorzystnej umowy już po odejściu ministra Dejmka, Kunkel odpowiada: - Oczywiście. Niestety umowa jest tak skonstruowana, że bez zgody Toeplitza nie ma mowy o jej zmianie. Wysyłane przez nas pisma w tej sprawie były po prostu ignorowane.
Potwierdza to Michał Urbanowski, obecny dyrektor ODZ. - W lutym zaproponowaliśmy podpisanie dodatkowego aneksu aktualizującego umowę, jednak Towarzystwo odmówiło rozmów na ten temat - mówi.
- Umowa jest ważna i nie widzę powodu, aby ją zmieniać - twierdzi Toeplitz.
Czy oznacza to, że ministerstwo jest bezradne? - Niestety tak - mówi Michał Urbanowski - z umowy wynika, że wszystko zależy teraz od Toeplitza.
Potwierdza to analiza prawna, która wpłynęła do ministerstwa 15 stycznia 2001 r. Według niej umowy w obecnym kształcie nie da się w żaden sposób wypowiedzieć, natomiast waloryzacja wysokości czynszu może zostać dokonana tylko na drodze sądowej, co jest kosztowne i długotrwałe.
Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko Robert Kunkel, niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany przez ministra Ujazdowskiego w grudniu 2000 roku. Można spotkać się z opiniami, że Kunkel był tylko kozłem ofiarnym, który zapłacił za decyzję Dejmka, ówczesnego ministra kultury. Dejmek, przyznaje, że kamienica została przekazana w najem Toeplitzowi na jego wyraźne polecenie. - Chodziło o zapewnienie "Wiadomościom Kulturalnym" siedziby - mówi. Zaprzecza jednak, jakoby to on układał umowę. - Będąc ministrem, nie miałem czasu zajmować się ustalaniem wysokości czynszu w jakiejś tam kamienicy. Za szczegóły odpowiadał ówczesny szef ODZ - dodaje Dejmek. | Prywatna spółka KrzysztofaToeplitza od siedmiu lat wynajmuje atrakcyjną kamienicę na Starym Mieście. Płacony czynsz nijak się ma do cen na warszawskim rynku nieruchomości. Poważne wątpliwości budzi także umowa najmu. Od siedmiu lat traci na niej skarb państwa. W tym roku około pół miliona złotych.
Nieruchomość położona na Starym Mieście tuż obok Barbakanu i niedaleko Rynku. Jej właścicielem jest skarb państwa, a podmiotem faktyczne nią władającym - Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
W grudniu 1990 roku prawo użytkowania wieczystego zabudowanej działki uzyskał, Ośrodek Dokumentacji Zabytków. Dziś ODZ płaci rocznie z tego tytułu 6300 zł. 1994 roku dyrektor ODZ, podpisał umowę najmu kamienicy z Towarzystwem Wydawniczym i Literackim. Towarzystwo rozpoczynało właśnie wydawanie lewicowego tygodnika "Wiadomości Kulturalne". ODZ wynajął Towarzystwu lokal za 1500 złotych miesięcznie. w umowie nie znalazły się zapisy dotyczące waloryzacji czynszu, jego podnoszenia oraz możliwości wygaśnięcia umowy.Chociaż "Wiadomości Kulturalne" dawno już upadły, Krzysztof T. Toeplitz wciąż kamienicę wynajmuje. I czerpie z tego spore pieniądze.
Pierwotna umowa została za pomocą licznych aneksów, gruntownie zmieniona. Stopniowo powiększano wynajmowaną powierzchnię lokalową. Wykreślono również zakaz podnajmowania lokalu innym podmiotom. Wydłużono też okres wynajmu z możliwością jego przedłużenia na czas nieokreślony. W umowie nie uwzględniono jednak możliwości podniesienia czynszu.Kto więc ponosi odpowiedzialność za ten stan? Oficjalnie tylko niefortunny dyrektor ODZ, który podpisał niekorzystny aneks. Dlatego m.in. został odwołany w 2000 roku. |
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń
Kłamcy w pułapce
PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI
Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków.
Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo.
Usta prawdy
Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami.
Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc.
Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy.
"FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych.
Stres oszusta
Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona.
Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw".
"Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających.
Coraz bliżej pewności
W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi.
Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali.
Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację.
Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie.
Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. -
Podręczny poligraf
Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet.
Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem.
Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57.
Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW
Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc.
Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu. | Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków.
"Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo.
Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje". W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością. Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. Nieświadome reakcje organizmu mogą zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Nigdy nie ma stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę. Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. |
POLICJA
Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce
Kolczyk w uchu majora
IWONA TRUSEWICZ
Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców.
Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie.
Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje.
W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie.
Pieprzem w mafię
Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje.
- Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk.
Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby.
Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji.
- Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy.
W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza.
- W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada.
Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym.
Już nie szukam innej pracy
Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze.
Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy.
- Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi.
Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski.
Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną.
- Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby:
- W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo.
Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe.
- W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem.
W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić".
We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy.
- Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin.
- Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi.
"Ekstradycja" może być
Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat.
- Dlaczego został pan policjantem?
- To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje.
Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit.
Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego.
Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska.
- Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości.
- A "Ekstradycja"?
- Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą".
Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie.
- Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek.
Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko.
Po co akademia?
- Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć.
Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach.
Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej.
Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier.
W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych. | Na początku kwietnia w Polsce ćwiczyli słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej. Akademia została założona przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku jej słuchacze przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie odwiedziło dwudziestu dwóch policjantów i dwie policjantki z siedmiu krajów środkowej Europy. Wszyscy pracują w policji kryminalnej i na co dzień zajmują się przestępczością zorganizowaną. Byli wśród nich porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky, major Karl-Heinz Wochermayr z Salzburga, nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden, młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej i polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków. Katerina ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Wcześniej pracował jako szkolny pedagog i kurator nieletnich przestępców. Karl-Heinz pracował wcześniej jako celnik. Zarabia ok. 2700 USD miesięcznie. Jego praca nie jest niebezpieczna. Zajmuje się m.in. zorganizowanymi gangami Rumunów napływających do miast. Klaus zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. Od dwóch lat rozpracowuje włoską mafię. Mówi, że w jego pracy najważniejsze są dokumenty. Porucznik z Budepesztu rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. Na swoim stanowisku zarabia około 450 DEM. Przyznaje, że jego praca jest niebezpieczna. Z zawodu jest prawnikiem. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. Śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Mówi, że nie ma kompleksów w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii. |
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska '97
Młoda klasyka
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński (na zdjęciu - z prawej; obok Magdalena Kuta i Lech Łotocki) - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. FOT. JACEK DOMIŃSKI
Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Dwa reprezentowały romantyzm, jedno - literaturę staropolską. Było to również spotkanie młodych, głównie trzydziesto-, czterdziestoletnich reżyserów, dość istotnie kształtujących już oblicze teatrów w Polsce. Wspierała ich (dla równowagi) para reżyserów starszego pokolenia.
W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Staropolszczyznę zaprezentowali gospodarze - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu w widowisku "Barok" według scenariusza i w reżyserii Wiesława Hołdysa. Romantyzm polski znalazł sceniczne odzwierciedlenie w "Balladach i romansach" Adama Mickiewicza w opracowaniu tekstu i reżyserii Ireny Jun z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach oraz w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu.
Obecność tych spektakli nie zaznaczyła się mocniej w werdykcie jury. Jedynie Juliusz Krzysztof Warunek otrzymał wyróżnienie za rolę Mefistofela w "Pani Twardowskiej" z katowickich "Ballad i romansów", a dwie opolskie aktorki odebrały (ex aequo) po raz pierwszy na tym festiwalu przyznawaną nagrodę publiczności: Grażyna Misiorowska za role Persony w Czerwieni, Chłopca i Śmierci w "Baroku", a także Szwaczki w "Ich czworgu" oraz Judyta Paradzińska za role Dziewki, Dewotki, Demona Dilgi i Kokoszki w "Baroku".
Ich czterech
Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu.
Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. I chociaż sami nie występowali, wciąż byli nagabywani przez opolskich fanów teatru o autografy. W tym roku zabrakło bowiem gwiazd. Kogoś takiego jak Andrzej Łapicki, który gościł tu ostatnio (jako aktor i reżyser) ze "Ślubami panieńskimi" Fredry.
Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu "Ich czterech", wykonany na zakończenie 22. OKT przez kameralny skład opolskich filharmoników. Tytuł nawiązywał do sztuki Zapolskiej, którą - jako jedną z trzech propozycji - mieli w konkursie gospodarze. Sprawcą powstania tego krótkiego utworu (sam Mozart mógłby go Pawluśkiewiczowi pozazdrościć) był Jan Nowicki. Wyraził bowiem życzenie, by mieć jakąś ilustrację muzyczną rozpoczynającą i kończącą odczytywanie werdyktu. Kompozytor zareagował błyskawicznie i w ten sposób Adam Sroka, dyrektor artystyczny opolskiego festiwalu (jak i teatru), zyskał dla OKT wspaniały sygnał muzyczny.
Jurorzy odbyli następnie spontanicznie zaimprowizowane spotkanie - najdłuższe na tegorocznym festiwalu, z najliczniej zebraną publicznością. I najciekawsze. A werdykt jury, mimo że w jego składzie zabrakło w tym roku krytyków, zasadniczo zgodny był chyba z ich odczuciami.
Bzik teatralny
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie, który był dyplomem młodego twórcy. "Bzik " zgarnął największą pulę nagród. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Pisaliśmy już o tym znakomitym, inspirującym, świeżo odczytanym scenicznie Witkacym. W całej rozciągłości podpisuję się więc pod tą decyzją jury.
Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. To kolejny faworyt tegorocznego festiwalu teatralnej klasyki.
Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Szczecińska "Iwona " jest przykładem niezwykle rzetelnej, profesjonalnej roboty teatralnej. Wprawdzie pomysł wprowadzenia w obręb tekstu Gombrowicza pokazu najnowszej mody w rytm muzyki techno mógł budzić uzasadnione obawy, jednak - po obejrzeniu przedstawienia - uważam decyzję Anny Augustynowicz za słuszną. Muzyki jest tylko tyle, ile należy. W całym spektaklu zadziwiającym jednością formy i treści nie ma ani jednej pustej sekundy.
Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. W jego ujęciu Zapolska nie jest - na szczęście - kolejnym katalogiem farsowych chwytów, lecz przejmującą rodzinną psychodramą, rozpiętą gdzieś pomiędzy tragedią a komedią.
Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca według "Śmierci Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego.
Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi - niekiedy dopiero starującymi w swoich artystycznych zawodach. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Goliński był również reżyserem tego spektaklu, nagradzanego śmiechem i burzliwymi brawami przez widzów, aczkolwiek gubiącego sensy w jawnym zmierzaniu w stronę farsy.
Romantycy na tarczy
Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne, choć w przypadku 22. OKT (jak i, oczywiście, prawie każdego innego festiwalu) dałoby się wskazać kilka osób nimi nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących. Kreacje aktorskie stworzyli np. Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie ") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie"), świetną muzykę skomponował Jerzy Chruściński do "Wariata i zakonnicy" Witkacego z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, a scenografię do tego spektaklu - Andrzej Dziuk i Marek Mikulski.
Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. Nazwiska wieszczów firmowały utwory, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Akademicka z ducha inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu okazała się nadto ascetyczna i oschła. Mickiewiczowskie "Ballady i romanse" w reżyserii Ireny Jun z katowickiego Teatru Śląskiego to pastiszowo-parodystyczne widowisko, które - moim zdaniem - znacznie lepiej sprawdziłoby się w kameralnych warunkach. Tymczasem zostało rozdęte do niebywałych inscenizacyjnych rozmiarów, w których jak na dłoni widać było niedostatki warsztatowe śpiewających wykonawców.
Gombrowicz na pół podzielony
Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. Czy pojęcie: "klasyka polska" nie powinno ulec przewartościowaniu? Przyjęta przez inicjatorów festiwalu data graniczna dla utworów klasycznych to rok 1945. Stwarza to dość absurdalną sytuację, w której przedstawienie "Iwony, księżniczki Burgunda" można na festiwal zaprosić, a "Ślubu" tego samego autora już nie. Oczywiście w latach 70. pamięć wojny była jeszcze znacznie świeższa. Dojrzewają jednak nowe pokolenia, dla których dzisiaj autorzy powojenni - Różewicz czy wczesny Mrożek - to już praktycznie historia.
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich. Ci ludzie znakomicie czują puls epoki, nawet gdy przenoszą na scenę utwory sprzed 90 lat. Myślę, że wkrótce poradzą sobie również z repertuarem romantycznym, dla którego odbioru nie ma dziś chyba właściwego klimatu.
Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji. Uhonorował twórców i artystów wchodzących w zawodowe życie. O tym można przeczytać w prasie ("Rzeczpospolita" sprawowała nad festiwalem patronat prasowy), usłyszeć w radio czy zobaczyć w telewizji. Nie sposób jednak oddać znakomitej atmosfery towarzyszącej festiwalowym imprezom. Spektaklom i późniejszym emocjonującym spotkaniom twórców i artystów z publicznością i krytykami. Tych planowanych na małej scenie i tych "pozaprotokolarnych" w teatralnym bufecie. To trzeba przeżyć. Opole zaprasza za rok.
Janusz R. Kowalczyk | Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były młode. Na dziewięć spektakli sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Jury tworzyło czterech ludzi teatru: Andrzej Domalik, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Edward Linde-Lubaszenko oraz Jan Nowicki. Grand Prix otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego. "Bzik" zgarnął największą pulę nagród. przegranych znalazłbym wśród romantyków. Podczas tegorocznych OKT odżyła dyskusja na temat ich formuły. |
Telewizja publiczna
TVP miota się od misji do komercji i z powrotem
Odmrozić skansen
Beata Modrzejewska
"Mundial 2002" będzie transmitowany przez Polsat, podobnie mecze Ligi Mistrzów do 2003 roku. To kolejne pole stracone przez TVP. Konkurencja będzie odbierać TVP atrakcyjne pozycje i telewidzów dopóty, dopóki ta nie zrozumie, kim jest i o jakie programy zamierza walczyć.
W pierwszej połowie 1999 r. programy telewizji publicznej oglądało mniej osób niż rok wcześniej. Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. To dobrze - zwłaszcza dla telewizji publicznej. Im większa będzie ofensywa telewizji prywatnych, tym szybciej ludzie TVP uświadomią sobie, że nie mają sensu próby pokonania konkurencji na jej polu, czyli w szeroko rozumianej komercji. Natomiast szeroka oferta telewizji komercyjnych uświadomi telewidzom, jakich programów im brakuje. I właśnie po nie, po pogłębioną publicystykę, niebłahą informację, programy edukacyjne, kulturalne, literackie, naukowe, oświatowe telewidzowie będą wracać do TVP.
Niektórzy mogą uznać, że oczekiwanie, iż takie programy będzie tworzyć i emitować TVP to mrzonka. A przecież ustawa o radiofonii i telewizji stanowi, że do zadań publicznej telewizji należy (m.in.) w szczególności "popieranie twórczości artystycznej, literackiej, naukowej oraz działalności oświatowej". Czy dzisiaj telewizja publiczna te zdania wypełnia?
Grzech pierworodny, czyli partyjność
Wadliwy system wybierania medialnych decydentów, wedle zapewnień twórców, miał się z czasem sam uregulować. Niestety nie był tak uprzejmy i coraz bardziej kuleje. Politycy wybrali swoich kolegów do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, ci z kolei powiązanych z politykami członków rad nadzorczych mediów publicznych i powiązane ze sobą składy zarządów. Członkowie zarządów podobierali dyrektorów programów itd. To w znakomity sposób uniemożliwiło zdystansowanie telewizji do świata polityki.
Jednak na funkcjonowanie TVP wielki wpływ ma to, że nikt tak naprawdę nie wie, czego należy od niej oczekiwać: jaki procent programów łatwych, jaki ambitniejszych, tzw. misyjnych, jaki etos postępowania powinien obowiązywać jej pracowników (i kierownictwo), czy postawić na dziennikarstwo partyjne czy zobiektywizowane itd. Telewizja publiczna nie ma tożsamości.
Z tych przyczyn wynika jej podatność na manipulację, ręczne sterowanie i polityczne przepychanki. Władze telewizji z lubością cytują sondaże, z których wynika, iż w oczach Polaków TVP ma autorytet większy od naczelnych organów państwa. Ale czy ciągły udział w awanturach, potyczkach, obrzucaniu się inwektywami może budować autorytet? Może Polakom chodzi o coś innego i zakreślając odpowiedź: "mam zaufanie do TVP", myślą "wierzę w prognozę pogody"?
Skansen, czyli telewizja dworska
TVP "musi uczestniczyć w kreowaniu kierunków rozwoju nowych technik" - napisał przewodniczący KRRiTV Juliusz Braun i dodał: "telewizja publiczna nie może stać się skansenem".
Ale jest. Jak twierdzą pracujący na Woronicza nadal na korytarzach straszy klimat znany z filmu "Człowiek z marmuru". Jak wygląda apolityczność TAI pokazał protest przeciwko wpływom PSL, zakończony odejściem wiceszefa Jacka Maziarskiego, który ujawnił jak bardzo TVP kibicuje SLD i PSL. Apolityczność Jedynki pokazał konflikt wokół programu "Tygodnik polityczny Jedynki" i jego reperkusje: bronienie przez prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego jednostronnego upolitycznienia dziennikarzy i finał w postaci bojkotu programu przez koalicję rządzącą.
Rok 1999 zaczął się znamiennie - życzenia sylwestrowe z kielichem szampana w dłoni składał telewidzom szef Jedynki Sławomir Zieliński, a nie, jak najczęściej bywało spikerzy prowadzący tego dnia program. W ogromnym show Maryli Rodowicz, emitowanym również wtedy, kamera skwapliwie filmowała gnące się w rytm przebojów kierownictwo TVP. Również podczas populistycznych gali piosenki można bez trudu zauważyć na widowni telewizyjnych decydentów.
Niestety, nie można zwalić winy na operatorów, że są lizusami i dlatego filmują szefostwo. Te tony wazeliny spływają z góry. Pracownicy nie mają wątpliwości, czego oczekują ich przełożeni. Tam, gdzie jest szef i kamera, szef musi przemówić. Telewizja publiczna jest telewizją dworską, więc kłania się w pas również szefom. A przecież TVP korzysta z majątku państwowego zbudowanego ongiś z naszych podatków, a i teraz - po przekształceniach - dostaje od Polaków donacje w postaci abonamentu; jej szefowie zachowują się zaś tak, jakby w TVP już się uwłaszczyli.
Ranking, czyli konkurencja
Według badań firmy AGB udział Programu I TVP w pierwszym półroczu 1999 r. wyniósł 28,3 procent. W 1998 r. Jedynka zajmowała jedną trzecią rynku telewizyjnego, a rok wcześniej - o 2 procent więcej. Badania OBOP nieznacznie się różną, ale przedstawiają ten sam trend - ograniczanie pola TVP.
Jaki dystans dzieli TVP od konkurencji? Pozornie olbrzymi, ale gdy spojrzeć na każdy program TVP z osobna, to siła jej polega głównie na obszarze, który zajmuje w eterze. Różnice między liderami nie są duże. We wrześniu Polsat miał 24 proc. rynku. Dwójka - 18 proc., a TVN - 11 proc. Pozostałe dwa kanały TVP są, a jakby ich nie było. Tylko 3,5 proc. rynku zajmuje sieć regionalnych oddziałów TVP (w ciągu roku straciły 2 proc. rynku), jeszcze słabiej wypada TV Polonia.
"TVP broni pozycji lidera" - można przeczytać w Biuletynie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Owszem, broni, ale pojawiają się dwa pytania: dlaczego broni i jakim kosztem.
Przecież nie po to uwolniono rynek mediów elektronicznych, żeby utrzymać monopol TVP! Właśnie wolny rynek i konkurencja miała ją zmusić do przekształceń: do racjonalizacji zatrudnienia, robienia programów dla widzów, a nie dla polityków. Jedyna nowa idea pojawiła się na Woronicza, gdy dogorywał Radiokomitet. Piotr Gaweł wymyślił, jak zdobyć reklamy dla TVP. I od tej pory reklama stała się - obok polityki - najważniejszym punktem odniesienia dla telewizyjnych władców.
I właśnie pieniądze z reklamy płynące wartkim strumieniem zablokowały reformy w TVP. Bo skoro nie trzeba nic robić, by mieć widzów i reklamy - to po co podejmować niepopularne decyzje? I tak TVP zamroziła dawniejsze układy, stosunki, podejście do pracy, a nawet liczbę pracowników. Gdy pojawiły się stacje konkurencyjne zaczęto wprowadzać programy atrakcyjne, a mało ambitne. Mało kto dziś pamięta, że przed kilkoma laty TVP programowo nie nadawała disco polo. Dzisiaj na pewno telewizja publiczna oddałaby muzyce chodnikowej sporo czasu w prime timie, za to przedstawiciel władz powiedziałby, patrząc wprost w kamerę, że emisja tego programu zarobi na programy ambitniejsze, których tytułów nie umiałby wymienić.
Problem gadających głów
"Bogaci się bogacą, a biedni biednieją" - wbrew pozorom nie jest to wypowiedź z sondy ulicznej na temat sytuacji w kraju, tylko pytanie postawione przez dziennikarza programu publicystycznego profesorowi ekonomii i ministrowi finansów Leszkowi Balcerowiczowi. Nic dziwnego, że mimo wzywania do odpowiedzi zdecydowanym "i co pan na to", trudno było profesorowi ekonomii zmierzyć się z taką dawką populizmu i prymitywizmu. Pogarda dla widzów wiąże się z pogardą dla gości. Zaproszeni do udziału w publicystycznych programach często przejmują jego prowadzenie, bo prowadzący nie wie, o co chodzi.
Najtrafniejsza w ostatnim czasie diagnoza stanu telewizji publicznej pochodzi z jej wnętrza. I nic dziwnego, któż lepiej ją zna od jej pracowników. W jednej z relacji z Festiwalu Filmowego w Gdyni Maciej Orłoś zadał pytanie Sławomirowi Rogowskiemu z kierownictwa TVP (szefowi Agencji Filmowej): "Czy to prawda, że TVP wspiera filmy ambitne?". "Telewizja publiczna wspiera filmy różne. Od misji do komercji. Od komercji do misji" - odpowiedział pytany.
I to jest to! TVP miota się od misji do komercji i z powrotem. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje i to przywileje przeliczane na złotówki. A jeśli jakieś przywileje, to najpierw powinny być widoczne pożytki, jakie z niej ma społeczeństwo. I argument, że pożytkiem jest dostarczanie rozrywki stał się śmieszny, gdy umożliwiono działalność stacjom prywatnym.
Ci, którzy mają wpływ na TVP, czyli członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a za ich pośrednictwem politycy, powinni uświadomić sobie, że TVP nie jest za darmo. Ktoś na nią płaci: ludzie, którzy płacą abonament oraz reklamodawcy i sponsorzy, którzy płacą dlatego, że widzowie oglądają TVP. Nie można debatować o tym, iż w TVP jest za dużo płytkich programów i reklam, nie biorąc pod uwagę tego, że właśnie na ich zbieranie nastawiona jest TVP.
Nie można mnożyć oddziałów regionalnych TVP ani kanałów, czy to naziemnych, czy satelitarnych, czy cyfrowych, nie zastanawiając się, z czego je utrzymać. Z abonamentu? Dlaczego ludzie mieliby go płacić? Trzeba im na to pytanie odpowiedzieć, udowodnić, że warto mieć telewizję publiczną. Szefowie TVP, skoro tak lubią pokazywać się publiczności, niech wystąpią i zaprezentują rozliczenie, na co poszły pieniądze z abonamentu: na jakie programy, jakie filmy, jakie imprezy. To wzbudziłoby zaufanie i może powstrzymało ludzi od wyrejestrowywania telewizorów.
Najlepiej byłoby, gdyby odnowa telewizji publicznej wyszła z niej samej. Jednak trudno w to uwierzyć, by kierownictwo TVP widziało potrzebę zmian. Władza demoralizuje. Zwłaszcza jak na jej potwierdzenie ma się sześć tysięcy pracowników, trzy programy ogólnopolskie i jeden satelitarny, a wkrótce platformę cyfrową.
---------
Wykorzystałam badania OBOP, oraz AGB Polska (za Biuletynem KRRiTV). | "Mundial 2002" będzie transmitowany przez Polsat, podobnie mecze Ligi Mistrzów do 2003 roku. To kolejne pole stracone przez TVP. Konkurencja będzie odbierać TVP atrakcyjne pozycje i telewidzów dopóty, dopóki ta nie zrozumie, kim jest i o jakie programy zamierza walczyć.
Z każdym rokiem zmniejsza się udział TVP w rynku telewizyjnym. To dobrze - zwłaszcza dla telewizji publicznej. Im większa będzie ofensywa telewizji prywatnych, tym szybciej ludzie TVP uświadomią sobie, że nie mają sensu próby pokonania konkurencji na jej polu, czyli w szeroko rozumianej komercji. Natomiast szeroka oferta telewizji komercyjnych uświadomi telewidzom, jakich programów im brakuje. I właśnie po nie, po pogłębioną publicystykę, niebłahą informację, programy edukacyjne, kulturalne, literackie, naukowe, oświatowe telewidzowie będą wracać do TVP.
Jednak na funkcjonowanie TVP wielki wpływ ma to, że nikt tak naprawdę nie wie, czego należy od niej oczekiwać. Telewizja publiczna nie ma tożsamości.Z tych przyczyn wynika jej podatność na manipulację, ręczne sterowanie i polityczne przepychanki.
Telewizja publiczna jest telewizją dworską, więc kłania się w pas również szefom. A przecież TVP korzysta z majątku państwowego zbudowanego ongiś z naszych podatków, a i teraz dostaje od Polaków donacje w postaci abonamentu; jej szefowie zachowują się zaś tak, jakby w TVP już się uwłaszczyli.
TVP miota się od misji do komercji i z powrotem. Uważa, ze z samego tytułu "telewizji publicznej" należą jej się przywileje i to przywileje przeliczane na złotówki. Ci, którzy mają wpływ na TVP powinni uświadomić sobie, że TVP nie jest za darmo. Ktoś na nią płaci: ludzie, którzy płacą abonament oraz reklamodawcy i sponsorzy, którzy płacą dlatego, że widzowie oglądają TVP.
Najlepiej byłoby, gdyby odnowa telewizji publicznej wyszła z niej samej. Jednak trudno w to uwierzyć, by kierownictwo TVP widziało potrzebę zmian. Władza demoralizuje. |
PROKURATURA
Umorzenie największych śledztw w sprawie niegospodarności w PFRON
Dobre intencje prezesów
Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący UP, który trzy lata temu złożył zawiadomienie o przestępstwie.
Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej (według NIK były to często działania bezprawne i niegospodarne), zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON.
Wadliwa okazała się ustawa z 9 maja 1991 roku o zatrudnianiu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, która weszła w życie już 1 lipca 1991 roku. Według warszawskiej prokuratury zbyt krótki okres vacatio legis sprawił, że Fundusz nie miał czasu przygotować się do działalności, a równocześnie zarządy PFRON obarczono zakresem obowiązków "porównywalnych z zadaniami aparatu skarbowego całego państwa".
Przeciw "quasi-mafii"
Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów. Przykładem skrajnej niegospodarności była utrata 45 mln złotych w spółce Normiko Holding (w tej sprawie prokuratura skierowała do sądu dwa akty oskarżenia, w tym przeciwko byłemu prezesowi PFRON, Zbigniewowi M.). Wiśniewski argumentował, że PFRON dofinansowuje niewiarygodne spółki, które nie rozliczyły się z wcześniejszych dotacji. Jednocześnie zarząd Funduszu nie ściągał pieniędzy od firm zobowiązanych do wpłat na PFRON - pod koniec 1995 roku należności od 300 podmiotów gospodarczych opiewały na 200 milionów złotych. Do końca 1995 roku Fundusz nie skierował na drogę egzekucji administracyjnej ani jednej sprawy.
Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował.
W 1996 roku posłanka Unii Pracy Krystyna Sienkiewicz, po lekturze raportu NIK, nazwała PFRON "quasi-mafią", natomiast Stanisław Wiśniewski skierował sprawę do prokuratury. W rewanżu ówczesny prezes PFRON Roman Sroczyński, dziś poseł SLD, doniósł do prokuratury na Wiśniewskiego, zarzucając mu przestępstwo... rozgłaszania nieprawdziwych zarzutów o postępowaniu kierownictwa PFRON. Wiśniewskiego chronił jednak immunitet poselski. Kolejne zawiadomienie dotyczące niegospodarności w PFRON NIK złożyła w prokuraturze w grudniu 1997 roku.
Rostimex, czyli zdarzenia losowe
W październiku 1996 roku prokuratura wszczęła dwa śledztwa. Pierwsze dotyczyło niegospodarności w wydatkach PFRON, drugie - zaniechania ściągania składek. Przez trzy lata badano, czy członkowie kolejnych zarządów Funduszu popełnili przestępstwo polegające na niedopełnieniu obowiązków i przekroczeniu uprawnień.
Jednym z ważniejszych wątków pierwszego śledztwa były pożyczki dla bydgoskiego zakładu pracy chronionej Rostimex II, udzielane w latach 1994 - 1995. 750 tys. zł na zakup linii technologicznej do produkcji butelek typu Pet przyznał tej spółce Leszek Kwiatek. Kolejne 650 tys. zł dał Karol Świątkowski. Sprawa Rostimeksu zakończyła się skandalem - okazało się, że nie obciążono hipotek na rzecz PFRON, a linia produkcyjna, nie dość że nie została przewłaszczona na PFRON, nigdy nie została przez spółkę kupiona. Jesienią 1995 r. okazało się, że firma jest na krawędzi bankructwa, zwalnia inwalidów, a jej konta zajęte są przez komornika na poczet zadłużenia wobec dostawców. W kwietniu 1996 r. Piotr R., właściciel Rostimeksu, poprosił PFRON o zgodę na przejęcie firmy przez inny zakład pracy chronionej - przedsiębiorstwo Roan. Informował o trudnej sytuacji finansowej Rostimeksu, spowodowanej "licznymi niepowodzeniami produkcyjnymi oraz nieprzychylnymi zdarzeniami losowymi".
Fałszywe dokumenty
Analizę obydwu firm PFRON powierzył kancelarii adwokackiej Verpol mecenasa Andrzeja Werniewicza, który przez miesiąc zarobił 183 tysiące złotych. Fundusz sprzedał później wierzytelność Rostimeksu wartą nominalnie 1,7 mln zł spółce "Wody mineralne" za... 100 tysięcy złotych.
Według NIK prezesi PFRON, przyznając lekką ręką niewiarygodnej firmie pożyczki bez zabezpieczeń, popełnili przestępstwo. Zdaniem prokuratury szefowie Funduszu są bez winy, gdyż kondycję Rostimeksu badał wcześniej Agrobank, który obsługiwał pożyczkę, a w świetle posiadanych przez PFRON dokumentów wydawało się, że jest ona w pełni zabezpieczona. Dopiero później wyszło na jaw, że właściciel Rostimeksu fałszował dokumenty - Piotrowi R. prokuratura postawiła już zarzuty.
Po upadku Agrobanku PFRON nie wiedział, co dzieje się z pieniędzmi pożyczonymi Rostimeksowi. "Trzyosobowa obsada Działu Pożyczek nie pozwalała na monitorowanie spłaty oraz sprawdzenie prawidłowości wykorzystania środków" - argumentuje prokurator Krystyna Nogal-Załuska w 144-stronicowym uzasadnieniu umorzenia śledztwa.
Drogi mecenas i bezkonkurencyjna Hera
Prokuratura odrzuciła zarzuty NIK dotyczące intratnych zleceń dla kancelarii adwokackiej Verpol - bez przeprowadzenia konkursu ofert i analizy kosztów. Kancelaria nieraz wyręczała dział prawny Funduszu, pobierając 30 - 50 tys. zł za tydzień pracy. Prokuratura zbadała tylko jedno zlecenie, dotyczące analizy ekonomiczno-prawnej upadającej firmy Mrass z Łodzi. "Zlecenie opracowań prawnych określonej kancelarii adwokackiej świadczyć może o wysokiej ocenie przygotowania zawodowego zatrudnionych w niej pracowników, jak również o rzetelności jej pracy - twierdzi prokurator Krystyna Nogal-Załuska. - Praca prawnika i jej jakość nie może być postrzegana i oceniana poprzez wybór najkorzystniejszej oferty, a w tym przypadku najtańszej oferty".
Podobnie prokuratura oceniła zlecenia z wolnej ręki dla Biura Doradztwa i Usług Hera w Katowicach, zawierane - zdaniem NIK - na warunkach wyjątkowo korzystnych dla zleceniobiorców. Tajemnicą poliszynela było, że właściciel tej spółki jest zaprzyjaźniony z jednym z szefów Funduszu. Prokuratura uznała argumenty prezesa Hery Czesława Wydmańskiego, że na rynku związanym ze spółdzielczością inwalidów jego firma nie miała konkurencji, gdyż inne firmy konsultingowe "nie znały specyfiki tego sektora gospodarki".
Przeciążone komputery
Śledztwo w sprawie nieegzekwowania przez PFRON obowiązkowych wpłat od zakładów pracy zostało umorzone, gdyż - zdaniem prokuratury - wyegzekwowanie tych pieniędzy było niemożliwe. Lokal PFRON był zbyt ciasny, aby utworzyć odpowiednią liczbę stanowisk pracy połączonych siecią komputerową. Od początku istnienia PFRON nie miał bazy danych o płatnikach; jeśli płatnik sam nie zarejestrował się w Funduszu, nikt od niego nie domagał się wpłaty. "Fundusz nie był w stanie ogarnąć skali problemu związanego z dużą liczbą płatników" - twierdzi prokuratura. W przypadku awarii przeciążonej sieci przestawały działać wszystkie komputery. Pieniędzy od firm nie można było ściągać, gdyż "na ówczesnym etapie komputeryzacji Funduszu nie było możliwe ustalenie wiarygodnego stanu ich należności". Zdaniem prokuratury kolejni prezesi PFRON zrobili wszystko, co możliwe, aby skomputeryzować Fundusz.
Od decyzji prokuratury o umorzeniu śledztwa - podtrzymanej przez Prokuraturę Apelacyjną - odwołał się obecny zarząd PFRON. Ostateczną decyzję o tym, czy śledztwo umorzyć, czy kontynuować - podejmie sąd.
Ściganie płatników
- Umorzenie tych śledztw jest wielkim skandalem - powiedział "Rz" Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący Unii Pracy. - Jak można mówić, że sześciu prezesów w ciągu sześciu lat miało za mało czasu, aby skomputeryzować Fundusz? Takie tłumaczenie jest absurdalne. Dostarczyłem do prokuratury kilka kilogramów dokumentów, potwierdzających, że w PFRON były nadużycia i pospolite "przekręty".
Według wiceminister finansów Doroty Safjan, PFRON do dziś ma duże kłopoty w ściąganiu składek, a ewidencja płatników jest dziurawa. Fundusz temu zaprzecza.
- W ubiegłym roku rozliczono prawie 22 tysiące podmiotów - mówi rzecznik PFRON Krzysztof Perkowski. - Z wpłatami zalega ponad tysiąc firm. Są to zaległości z ubiegłych lat, które systematycznie rozliczamy.
Leszek Kraskowski | prezesi PFRON w latach 1993 - 96 nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura.
Według NIK prezesi PFRON, przyznając niewiarygodnej firmie pożyczki bez zabezpieczeń, popełnili przestępstwo. Prokuratura odrzuciła zarzuty NIK dotyczące intratnych zleceń dla kancelarii adwokackiej. Śledztwo w sprawie nieegzekwowania przez PFRON obowiązkowych wpłat od zakładów pracy zostało umorzone. |
MłODZIEŻ I RELIGIA
Panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom
Krajobraz z szatanem
ELżBIETA POŁUDNIK
Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi.
Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu. Zabrane z grobu dwie czaszki używano do satanistycznych obrzędów. W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom.
Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi.
"Jestem satanistą"
- mówi o sobie 21-letni Krzysztof. Pracuje w jednym z zakładów rolnych w Białej Podlaskiej. Kupił biblię La Veya na stoisku w Warszawie za 30 złotych. To nic złego - mówi. - Gdybyśmy odbijali ją na powielaczach i rozprowadzali, to może byłoby to przestępstwo - zastanawia się. - Ale to przecież jest legalne wydawnictwo. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm. Zaskakuje słownictwem i znajomością zjawisk kulturowych. "Satanizm jest religią - mówi - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym, jak humanizm. Jak przeczytałem biblię satanistyczną, to myślę, że jest to lepsze niż religia. Do kościoła nie chodzę od końca podstawówki. To nie ma sensu. Ograniczenia, umartwianie się to nie dla mnie. La Vey mówi, żeby korzystać z życia, i ja się z nim zgadzam. Bez satanizmu nie da się tego robić". Krzysztof proponuje pożyczenie mi biblii La Veya. Teraz jednak nie ma jej u siebie, pożyczył koledze. "Może pani przeczytać. Przecież to niczym nie grozi" - mówi.
Szepela zna. - Jak się napił, to miał taką śrubę, że coś śpiewał. Co? Teksty kapel metalowych. Satanistycznych też. Krzysztof nie zgadza się z opinią, że satanista to człowiek zawsze ubrany na czarno. Glany, czarna kurtka, pentagram - to pomyłka. - Ja tak się nie ubieram, a jestem satanistą. Suchy i Szepel? No, oni zawsze chodzili na czarno. Czy były czarne msze? Nie wiem. Jeśli były obrzędy, to ja w nich nie brałem udziału - mówi Krzysztof. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. Poszedłem do Szepela, bo miał urodziny. Grzesiek chciał, byśmy poszli na plac Wolności. Kupiliśmy wódkę i poszliśmy do parku. "Bagsik" mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę.
W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik" pisał coś na kształt własnej biblii. Niewiele tam notatek z lekcji - tylko kilka pierwszych kartek. Potem rysunki, wiersze, opowiadania, luźne notatki. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę. "Czy może istnieć ród wampirów, inny niż znany z literackich przekazów i zabobonów. Kiedyś o tym pomyślę z długopisem w ręku" - napisał na jednej kartce.
Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego "Maksyma" w Białej Podlaskiej, mówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość, panujące powszechnie zło, beznadziejność to powszechny temat w twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miałem z nim kontakt tylko przez kilka tygodni. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać, gdy lepiej się poznamy. Obiecał pokazać mi wszystkie swoje teksty, kiedy je dokończy - jak się wyraził. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki" - mówi Wiesław Gromadzki.
Dotrzeć do własnego dziecka
"Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z bialskich poganek, która utrzymywała bliskie kontakty z satanistami. Dorota przed pięcioma minutami wyszła z domu w towarzystwie innej poganki, znacznie bardziej chyba wtajemniczonej w arkana satanizmu.
Mijając nas naciągnęła na głowę spiczasty kaptur czarnej bluzy ukrywając twarz. Obydwie nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Matka Doroty nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Może bym coś podejrzewała, gdyby nie wracała na noc do domu. Ale ona nie sprawiała kłopotów - tłumaczy. - Pracuję w szkole, w której uczy się córka. Mam ją cały czas na oku. Ona była tylko świadkiem. Jak dowiedziałam się o tym, od razu zwolniłam się ze szkoły i pojechałam na policję. Ona była tylko świadkiem - tłumaczy z uporem. To przykre dla mnie. Wychowuję cudze dzieci w szkole, a nie potrafiłam dotrzeć do własnego dziecka" - dodaje.
Metalowe miasto
"Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty, kiedy były jeszcze uczennicami podstawówki. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach.
Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów. KAT koncertował w Białej Podlaskiej ponad dwa lata temu - w październiku 1994 roku. Metalowe zespoły przyjeżdżały tu zresztą często. "To zawsze było metalowe miasto" - mówią młodzi ludzie. - Dobrze się bawiłem na koncertach metalowych - mówi "Krynia" deklarujący się jako satanista. - Kiedyś było łatwiej zdobyć kasety, bo można było kupić pirackie. Teraz są drogie, nie zawsze można sobie pozwolić na kupienie nowości. Czasem się wymieniamy, pożyczamy sobie. W sklepie muzycznym w centrum miasta dwie gabloty to kasety z metalem. "Metal" można zresztą kupić w każdym muzycznym sklepie.
"Ale o co chodzi?!"
To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. W tonie rozmowy daje się wyczuć rozdrażnienie, wręcz agresję. Najchętniej wyrzuciłyby nas za drzwi. Uważają, że ich dzieci nie są złe, a to, co się stało, to jakaś pomyłka.
W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno.
Kapłan się zaparł?
Taka postawa wydaje się być bardzo na rękę 19-letniemu "Panasiowi". Uważany jest za trzeciego kapłana sekty. Szczupły, niewysoki, o śniadej cerze i ciemnych oczach nastolatek jest wyraźnie zdenerwowany.
Przyznaje, że gra w zespole muzycznym. Satanistyczne nagrania kolportowane były najprawdopodobniej wśród podobnych grup w całej Polsce. "Nie ma żadnej sekty - mówi - to tylko gazety tak wypisują. »Suchy« (aresztowany Paweł K. - red.) przychodził czasem do mnie posłuchać, jak gramy. Ale prawie go nie znałem. A Szepela (czarny biskup - red.) to znałem tylko z widzenia. Z placu Wolności. Co tam robił? A co miał robić! Pił. Czarne msze?! Jakie czarne msze!. Nic nie wiem. Wszyscy młodzi się z was śmieją. Idźcie pogadać z innymi, których też zatrzymała policja!".
"Sataniści to świry"
- mówią może dwunasto-, trzynastoletni chłopcy palący papierosy na klatce schodowej jednego z osiedlowych klubów kultury. Mają na sobie szaliki kibiców sportowych. Wracają właśnie z meczu. "My się z nimi nie zadajemy, bo to są wariaci. Oni są nienormalni. Jeden satanista to rzucał w przechodniów na ulicy nożyczkami. Chodzą tu po osiedlu, ale my z nimi nawet nie rozmawiamy. Ale policja też moim zdaniem źle robi - mówi jeden z dzieciaków - bo zatrzymują na ulicy osoby ubrane na czarno. Sam widziałem, jak obok szkoły zgarnęli jedną dziewczynę. Cała była w czarnym ubraniu, ale to nie była satanistka - tłumaczy. - Jak będzie pogrzeb, to chyba też wszystkich zaaresztują, bo będą na czarno! - dzieciaki wybuchają gromkim śmiechem. - Ale jutro na pewno ktoś się powiesi! Na pewno, na pewno się powiesi! Dlaczego? Bo jutro jest trzynasty. Zawsze teraz, jak będzie trzynasty, to będą się wieszać" - mówią wszyscy z pełnym przekonaniem.
Takie rzeczy w Białej?!
- mówią zdziwieni mieszkańcy miasta. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują wszyscy z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi.
- Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony.
- Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria".
Sataniści to dziennikarze
Dyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści, chcieliby mówić przy tej okazji o sukcesach kierowanych przez nich placówek. Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. - Lepiej jest pokazywać osiągnięcia, których mamy niemało - mówią. "To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał wzburzony dyrektor LO, w którym uczył się jeden z nieżyjących chłopców. Ma żal do dziennikarzy, że szkalują jego szkołę. Samorząd wystosował nawet list otwarty do mediów. "Nieprawdziwa była informacja o wystawie prac satanistycznych w szkolnej galerii" - napisali uczniowie. Faktem jednak jest, że prace Marcina trafiły na wystawę obrazującą osiągnięcia plastyczne uczniów. Nie da się ukryć ich charakteru. Dyrektor we wcześniejszej rozmowie z dziennikarzami przyznał, że "rysunki były jednorodne tematycznie i dotyczyły innego świata". Wiadomość o bialskich uczniach powiązanych z grupami satanistycznymi poruszyła całe środowisko oświatowe. "Problem zaczyna być postrzegany w kategoriach politycznych, a nawet personalnych. Próby rozgrywania własnych interesów w sposób wykorzystujący ten szokujący problem trzeba nazwać wprost - nieprzyzwoitością" - powiedział długoletni nauczyciel jednej z bialskich szkół średnich, który woli zachować anonimowość.
Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży, który miał okazję rozmawiać z członkami grupy.
Honor satanisty
Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Honor to jedyna chyba pozytywna wartość, jaką akceptują. Pojmują go jednak również na swój sposób. Absolutyzują go. Często utożsamiają z zemstą. Życie nie jest dla nich ważne, swoisty honor tak. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Żyją we własnym świecie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Starają się ją zgłębiać.
Filozofia przewrotna
"Zajmowałem się różnymi filozofiami - mówi Wiesław Gromadzki - satanistyczna zaskakiwała mnie o tyle, że była przewrotna. Szatan zajmuje miejsce Boga. Jest ich zdaniem potężniejszy. Zło jest wszechmocne i zwycięża, a oni widzą w tym sens. To sprzeczne i niezrozumiałe dla nas, ale zło paradoksalnie zajmuje w tej ideologii miejsce dobra i staje się dla nich wartością, wokół której budują swoją wizję świata. Czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka nie da się na to »złapać«. Młodzi, niedojrzali widzą w tym jednak dreszcz emocji, coś odmiennego. Podejrzewam, że większość z nich weszła w to z takich pobudek. Potem trudno im jednak z tego wyjść".
Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Jest Cyganem z Transylwanii w USA. Z zawodu był treserem zwierząt. W dzieciństwie opowiadano mu legendy o wampirach i czarownicach. Gdy miał 15 lat, zainteresował się okultyzmem. Potem został zdeklarowanym satanistą. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa. La Vey pojawił się w filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zagrał w nim rolę szatana.
Sataniści przejęli wiele z symboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. Jezus zajmuje miejsce szatana. Krzyż jest odwrócony do góry nogami. Monstrancja z hostią to dla nich lewiatan. Każdy satanista podkreśla, że chrześcijaństwo jest jego największym wrogiem.
"Tu jest potrzebna mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć". (Apokalipsa św. Jana. 13,18 - Biblia Tysiąclecia)
Autorka jest publicystką "Dziennika Wschodniego" | Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich.Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu.W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom."Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach.Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów.W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi.- Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony.- Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria".Dyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści mają żal do prasy, że nagłaśnia problem.Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. |
ROZMOWA
Henri Tessier, arcybiskup Algieru
Wierzę w zakończenie dramatu
Algieria jest arabskim krajem muzułmańskim, gdzie obowiązują inne zwyczaje i tradycje i gdzie w dodatku trwa wojna między państwem a islamskimi terrorystami. Czy w tych warunkach może ksiądz biskup pełnić swoją misję?
ARCYBISKUP HENRI TESSIER: - Życie codzienne w Algierze bywa niełatwe, należy omijać niektóre drogi, nie poruszać się nocą, planować każdy krok. Ale w czasach trudnych, w momentach niebezpiecznych ludzie stają się sobie bliżsi, serdeczniejsi, lepiej się rozumieją i bardziej szanują.
Do nas, katolików, Algierczycy mają większe zaufanie, niż jeszcze kilka lat temu. Myślę, że dlatego, iż pozostaliśmy z nimi w tych ciężkich, dramatycznych chwilach. Muzułmanie zbliżyli się do chrześcijan. Zrozumieli, że trzeba współpracować w walce ze złem. Jeszcze trzy lata temu nie rozmawiałbym z panem, bo interpretacja mojej wypowiedzi mogłaby posłużyć jako pretekst do ataku na jakiś kościół lub księdza. Teraz widzę większy sens mojej pracy, a współpraca z Algierczykami układa się jak nigdy dotąd.
Świat mówi dziś o islamskim zagrożeniu. Od Algierii poprzez Egipt, Iran, Palestynę, Pakistan, Afganistan, Bośnię przelewa się fala fundamentalizmu, żądań powrotu do islamu z czasów Mahometa w VI wieku. Jak ksiądz biskup ocenia to zagrożenie?
Żyję tu od 1953 r. Przyjechałem do Algierii z rodzicami, byłem wtedy studentem. Obserwowałem rozwój islamizmu niemal od początku. To nie chrześcijanie pierwsi zostali dotknięci problemem islamskiego radykalizmu. Najpierw w społeczności muzułmańskiej doszło do sporów o to, jak rozumieć naukę Mahometa i jak ją interpretować. Pojawiły się sekty i bractwa, krytykujące model życia w państwach islamskich, szczególnie w regionie Bliskiego Wschodu - pierwsza z takich grup powstała w latach trzydziestych w Egipcie. Organizacje te głosiły powrót do "czystości" wiary, wzywały do zahamowania edukacji i zaczęły prześladować przedstawicieli władzy, a przede wszystkim intelektualistów, ludzi z otwartą głową.
W Algierii też na pierwszy ogień poszli ludzie mądrzy i otwarci, często współpracujący z Kościołem. Mogę podać wiele nazwisk lekarzy i naukowców, którzy zostali zamordowani przez islamistów. Ginęli także przywódcy religijni, którzy współdziałali z katolikami w pracy dla dobra społeczeństwa. Celem ataków ekstremy była również inteligencja muzułmańska, bo skrajności nie uznają odwagi bycia innym i otwartym na innych.
Islamizm, czy jak kto woli fundamentalizm, dotarł do Algierii z Bliskiego Wschodu. Algierczycy, których dobrze poznałem, w większości nie mają skłonności do ekstremizmu. Fundamentalizm jest obcy tradycji ich rodziców i dziadków. Algierczycy są normalnymi ludźmi, bardzo otwartymi i przyjaznymi.
Kiedy po raz pierwszy doszło do ataku na Kościół?
W 1993 r. grupa uzbrojonych ludzi weszła do klasztoru i domagała się od zakonników udzielania im stałej pomocy, w tym żywnościowej, a także płacenia haraczu. Chciano ich wystraszyć, zmusić do ucieczki. Ale zakonnicy zostali. Powiedzieli swoim prześladowcom, że oni mogą wyjechać, lecz wieśniacy, z którymi żyli na co dzień, nie uciekną, bo nie mają dokąd. Nigdy przedtem więzi przyjaźni między zakonnikami a miejscowymi ludźmi nie były tak serdeczne. Ale 27 marca 1996 r. zakonnicy zostali porwani i zamordowani. To spowodowało, że poczuliśmy się solidarni z tym cierpiącym narodem. Bycie w Algierii stało się naszym powołaniem. Solidarność - słowo tak dobrze znane w Polsce - w algierskiej codzienności nabrało nie mniej ważnego znaczenia.
Jeśli ktoś zagraża Kościołowi katolickiemu, to bojówki islamskie, które tak samo nastają na swoich. Żyjąc razem, w otoczeniu muzułmanów, dajemy światu świadectwo, że większość wyznawców islamu to tacy sami ludzie jak my, akceptujący ludzi innej wiary. Konflikt, który dotknął Algierię, paradoksalnie podkreślił wagę poszanowania innej wiary, innych ludzi - co nigdy dotąd w takim wymiarze nie miało miejsca.
Czy fundamentalizm w Algierii to rzeczywiście ideologia religijna, czy raczej gra polityczna, wykorzystywanie religii do wyeliminowania przeciwników?
Sprawa jest bardzo złożona. Pierwsze objawy niezadowolenia pojawiły się w końcu lat 80. Po trzydziestu latach życia w pseudosocjalizmie ludzie doszli do wniosku, że coś jest nie tak. Ci, którzy mówili im o skromności i konieczności poświęcania, rozbijali się luksusowymi samochodami i żyli w willach. Naród zaś był coraz biedniejszy, a tysiące młodych nie miały pracy.
Ten kryzys został umiejętnie wykorzystany przez grupy religijnej ekstremy. Wezwania do walki o zmiany usłyszano z meczetów. Walka o lepsze życie, o uwolnienie się od wszechwładnej partii Frontu Wyzwolenia Narodowego (FLN), to były nośne hasła. Dzięki nim stworzono masowy ruch poparcia dla zmian, a partia islamska bez problemu wygrała najpierw wybory lokalne, potem pierwszą turę wyborów parlamentarnych. Władze zareagowały, wprowadzając stan wyjątkowy, który mamy do dziś.
Czy islamiści to jednak rzeczywiście radykalni wyznawcy islamu? Kiedy w imieniu Boga zabija się niewinnych, gwałci i morduje - jak można mówić o wierze?
Nie można im odmówić wiary w model społeczeństwa oparty na skrupulatnym przestrzeganiu nauk zapisanych w Koranie. Islamiści wierzą, że są sługami Allaha, że mordując niewiernych i tych muzułmanów, którzy tej ideologii nie akceptują, wypełniają jego misję. Obecnie mamy ramadan (muzułmański post) i cała Algieria mówi o wzroście zagrożenia ze strony islamistów. Bo oni uaktywniają się w tym okresie, podkładają bomby, mordują całe wsie. Ideolodzy takiego działania, autorzy piszący teksty wzywające do takich czynów, propagują taki model islamu. Nie zapominajmy, że w Kościele też była inkwizycja, torturowano i zmuszano ludzi do wyznawania nieprawdy. Błędy nie dotyczą tylko islamu. Ludzie się mylą i będą się mylić.
Jednak tak rozumiany islam odstręcza od religijnych fanatyków większość Algierczyków. Nie widzą oni w ekstremistach ludzi wiary.
Według czarnych scenariuszy dojdzie do wojny świata cywilizacji zachodniej, chrześcijańskiej, ze światem cywilizacji muzułmańskiej. Taką myśl zawiera między innymi praca Samuela Huntingtona. Jakie jest zdanie księdza biskupa w tej sprawie?
Refleksje profesora Huntingtona wywołały reakcję w Egipcie, Maroku, Algierii i Tunezji. Na niebezpieczeństwo islamskiej ekstremy zwrócili uwagę muzułmanie - przecież żyją oni w świecie, który staje się globalną wioską, i nie chcą być postrzegani jako ludzie pragnący powrotu do czasów średniowiecza. Większość dzisiejszych muzułmanów szuka porozumienia, a nie konfrontacji.
Nie doceniamy ich odwagi. Kiedy bojówki islamskie ogłosiły w 1998 r., że początek roku szkolnego należy zbojkotować, bo szkoła jest "niedobra", rodzice 7 milionów dzieci posłali do szkół. Były zamachy, bomby, zabijano nauczycieli, ale to nie islamiści wygrali. Wygrali Algierczycy.
Czy widzi ksiądz szansę na pokój w Algierii?
Ludzie dojrzewają, odwracają się od gwałtu i terroru. Prawda jest taka, że niektórzy z nich szukali w terrorze rozwiązania algierskich problemów. Gwałty, mordy popełniane przez islamistów zweryfikowały wiele ocen. Już niewielu Algierczyków akceptuje ekstremistów. Bez poparcia, które spada każdego dnia, nie mają oni szansy na przetrwanie. Jestem optymistą, wierzę w zakończenie dramatu.
Rozmawiał: Ryszard Malik
- W Algierii żyje kilka tysięcy katolików, pracuje 110 księży i zakonników oraz 170 zakonnic.
Zwłoki młodego żołnierza z podciętym gardłem zostały porzucone na górskiej drodze na wschód od Algieru. Wojskowy został zamordowany przez islamistów, gdy w niedzielę wieczorem wracał do miejsca zakwaterowania. Dzień wcześniej, w sobotę, czterech uzbrojonych bojowników islamskich zostało zabitych, a dziewięciu żołnierzy rannych podczas operacji przeprowadzonej przez siły bezpieczeństwa w okolicy miejscowości Boufarik, 35 km od stolicy. Tego samego dnia w różnych incydentach w tym samym regionie zginęło dziewięć innych osób. Aż trzydzieści osób zabili islamiści w piątek, zatrzymując samochody na głównej drodze Algier - Oran. Od początku tegorocznego ramadanu, miesiąca muzułmańskiego postu, islamiści zabili w Algierii 130 osób. B.L., AFP | Algieria jest arabskim krajem muzułmańskim gdzie w dodatku trwa wojna między państwem a islamskimi terrorystami. Czy w tych warunkach może ksiądz biskup pełnić swoją misję?
ARCYBISKUP HENRI TESSIER: Życie codzienne bywa niełatwe. Ale w czasach trudnych ludzie stają się sobie bliżsi, serdeczniejsi, lepiej się rozumieją i bardziej szanują.
współpraca z Algierczykami układa się jak nigdy dotąd.
Świat mówi dziś o islamskim zagrożeniu. Jak ksiądz biskup ocenia to zagrożenie?
Obserwowałem rozwój islamizmu niemal od początku. fundamentalizm, dotarł do Algierii z Bliskiego Wschodu. Algierczycy, w większości nie mają skłonności do ekstremizmu.
Czy fundamentalizm w Algierii to rzeczywiście ideologia religijna, czy raczej gra polityczna?
Sprawa jest bardzo złożona.
Czy widzi ksiądz szansę na pokój w Algierii?
Jestem optymistą, wierzę w zakończenie dramatu. |
PODZIAŁ ADMINISTRACYJNY KRAJU
Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich
Potrzebne korekty na mapie
RYS. PAWEŁ GAŁKA
EDMUND SZOT
Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów, choć były one dość silne, kiedy nowy podział terytorialny dopiero się kształtował. Różnymi formami nacisku próbowano, często zresztą z pomyślnym skutkiem, wpływać na podejmowane wówczas decyzje.
Wprowadzając reformę administracji, zapowiedziano, że przez dwa lata, tzn. do końca grudnia 2000 roku, można będzie zgłaszać wnioski w sprawie zmian podjętych wówczas decyzji i tyczyć będą one mogły nie tylko granic gmin, ale także kształtu powiatów i województw. A nawet samej liczby województw. Tyle tylko, że inny jest tryb rozpatrywania tych wniosków. W sprawie granic gmin, powiatów i województw zmiany są wprowadzane w drodze rozporządzenia Rady Ministrów, natomiast decyzje o tworzeniu bądź znoszeniu województw zostały zarezerwowane dla Sejmu RP.
Korekta zasadniczego podziału terytorialnego państwa może być jednak przeprowadzana dopiero na podstawie oceny nowego podziału, której do 31 grudnia bieżącego roku dokonają Sejm, Senat i Rada Ministrów.
Pierwsze korekty
W wyniku nowego podziału administracyjnego Polska składa się obecnie z 16 daleko niejednakowych pod każdym względem województw oraz równie zróżnicowanych 308 powiatów i 65 miast na prawach powiatu. Bardzo zróżnicowane są także gminy. W niektórych mieszka mniej niż dwa tysiące osób, inne liczą ponad dwieście tysięcy mieszkańców. Duże różnice zarówno pod względem liczby ludności, jak i potencjału ekonomicznego poszczególnych jednostek utrudniają ich porównywanie i przyczyniają się do powstawania opinii o województwach, powiatach i gminach "lepszych" oraz "gorszych", a więc nie mających jednakowych szans rozwoju. To nic nowego, niepokojące jest natomiast to, że opinia ta często znajduje potwierdzenie w praktyce.
Kilka niewielkich korekt granic gmin, powiatów, a nawet województw mamy już za sobą. I tak w wyniku protestów mieszkańców Pogorzałego (1130 mieszkańców) i Skarżyska Książęcego (1650 mieszkańców) odłączono je od województwa mazowieckiego i przyłączono do województwa świętokrzyskiego.
- Nie było inicjatywy, by przyłączyć do naszego województwa cały powiat szydłowiecki - mówi Henryk Kwiecień, zastępca dyrektora w Wydziale Organizacji i Nadzoru w Urzędzie Wojewódzkim w Kielcach. - Władze Szydłowca sprzeciwiały się przyłączeniu do nas nawet tych dwóch miejscowości.
Wyciągnięto z tego wniosek, że Szydłowiec woli wchodzić w skład województwa ze stolicą nie w Kielcach, a w Warszawie.
W sprawie wprowadzenia następnych korekt granic gmin, powiatów i województw różne środowiska podejmują dozwolone prawem działania, ale ich skutków na razie nie widać. Mieszkańcy Elbląga na przykład zdecydowaną większością głosów ("za" głosowało 98,7 proc. uczestników referendum) opowiedzieli się za przynależnością ich miasta do województwa pomorskiego, nie zaś do warmińsko-mazurskiego, w skład którego Elbląg wchodzi obecnie. Frekwencja w referendum wyniosła 44,7 proc., co wystarczało, aby wyniki takiego głosowania władze potraktowały poważnie.
Niektóre gminy powiatu Chojnice zgłosiły chęć przynależności do województwa kujawsko-pomorskiego, jednak mieszkańcy samych Chojnic wolą pozostać, tak jak teraz, w województwie pomorskim. Jedna z gmin województwa kujawsko-pomorskiego - Janowiec Wielkopolski - zgłosiła chęć przejścia do województwa wielkopolskiego. Ustalono nawet termin referendum w tej sprawie, ale z przeprowadzenia go w końcu zrezygnowano.
Kilkanaście miast nadal czyni starania, by stać się siedzibą powiatów, ale inicjatywa ta pozbawiona jest szans.
Województw nadal za dużo
Niektórzy politycy obecny podział terytorialny kraju krytykują w sposób bardziej zasadniczy. Zdaniem jednego z nich niepotrzebnie utworzono dwa "kadłubkowe", jak się wyraził, województwa: świętokrzyskie i kujawsko-pomorskie, za istnieniem których, jego zdaniem, nie przemawiają żadne racje. Ani ekonomiczne, ani społeczne. Tyle że województwo świętokrzyskie bez istotnych powodów okrojono na rzecz województwa mazowieckiego, do którego przyłączono siedem powiatów dawnego (sprzed 1975 roku) województwa kieleckiego (z Kielecczyzny odpadł także powiat Opoczno, który jest obecnie w województwie łódzkim). Wystarczył pretekst, że mieszkańcy Radomia podobno nie lubią mieszkańców Kielc. W województwie kujawsko-pomorskim tradycyjna niechęć Torunia do Bydgoszczy okazała się, na szczęście, przeszkodą za małą i miast nie rozłączono. "Święta wojna" między Bydgoszczą i Toruniem zakończyła się w końcu pojednaniem.
Zdaniem ekspertów, jeśli województw w Polsce jest obecnie za dużo, to niekoniecznie o te właśnie dwa. Są inne, których utrzymanie może stać się w przyszłości przyczyną nieoczekiwanych kłopotów. Jednym z nich jest województwo lubuskie. Utworzone zostało podobno z inicjatywy polityków ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, którzy chcieli zasłużyć się lokalnej społeczności. Większych racji za istnieniem województwa lubuskiego nie widać. Urzędnik, który miał odwagę to powiedzieć, nie sprawuje już swojej wysokiej funkcji, tym niemniej problem istnieje. I będzie narastał.
Zdaniem profesora Jerzego Regulskiego, niegdyś pełnomocnika rządu (w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego) do spraw reformy samorządu terytorialnego, prezesa Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, województwo lubuskie nie ma sensu. Można przewidywać, że wkrótce strefa podmiejska Berlina przekroczy granicę polsko-niemiecką, a po wejściu Polski do Unii Europejskiej nic nie stanie na przeszkodzie, by w tym województwie osiedlali się także Niemcy, którzy stąd będą dojeżdżali do pracy w Berlinie. Gdyby województwo lubuskie podzielono między dwa inne - dolnośląskie i wielkopolskie - miejscowa ludność miałaby oparcie we Wrocławiu i Poznaniu. Są to jednostki terytorialne znacznie większe i silniejsze od małego i słabego województwa lubuskiego.
Nie liczba najważniejsza
Racji swojego istnienia będzie musiało bronić także nieszczęśnie okrojone województwo świętokrzyskie, może jeszcze parę innych.
Jednak nie sama liczba województw jest najważniejsza, ale ich możliwość decydowania o własnych sprawach. Na razie nie jest ona zbyt duża, wiele decyzji nadal zapada na szczeblu centralnym, reforma funkcjonowania ministerstw była bardzo powierzchowna i Polsce nadal potrzebna jest decentralizacja. Ponadto profesor Regulski uważa, że błędem było upolitycznienie stanowiska wojewody, który stał się przez to zakładnikiem partii politycznych. Skutek jest taki, że urzędy wojewódzkie są obecnie kilka razy większe od urzędów marszałkowskich, gdy powinno być akurat odwrotnie.
Nieszczęsnym pomysłem było utworzenie powiatów grodzkich. Wśród równych znalazły się w ten sposób powiaty "równiejsze", a stworzono je m.in. po to, by miastom będącym wcześniej siedzibami zlikwidowanych urzędów wojewódzkich "osłodzić" gorycz bycia teraz zaledwie siedzibą powiatu. Tylko trzy byłe miasta wojewódzkie: Ciechanów, Piła i Sieradz, roztropnie zrezygnowały z tego wątpliwego zaszczytu, rozumując, że przyniesie więcej szkody niż pożytku. I rzeczywiście, jak wynika z badań Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, okalające byłe miasta wojewódzkie powiaty ziemskie cechują najniższe w kraju wskaźniki rozwoju gospodarczego i społecznego.
Z dokonanej przez najwyższe władze oceny nowego podziału terytorialnego kraju wyniknie zapewne także potrzeba korekty liczby powiatów. Ale na pewno nie w kierunku jej zwiększenia, o co nadal zabiega kilkanaście miast, gdyż część powiatów obnaży swą słabość i będzie musiała zostać zlikwidowana. Jeszcze przed wprowadzeniem reformy co przytomniejsi politycy i eksperci ostrzegali, że powiatów będzie za dużo i rozsądniej byłoby utworzyć ich o kilkadziesiąt mniej.
Nie będzie chyba natomiast większej korekty liczby gmin. W tej sprawie w Polsce od początku uznano, że gmina powinna być jednostką na tyle silną, aby jej mieszkaniec jak najwięcej spraw mógł załatwić na miejscu. Inaczej jest we Francji, gdzie do utworzenia gminy wystarczy, aby liczyła ona sześć dorosłych osób. Bo pięć nie może wybierać mera. | Spośród czterech wprowadzonych przez obecną koalicję reform tylko jedna nie wzbudza większych kontrowersji - reforma podziału terytorialnego państwa. Utworzenie w miejsce 49 tylko 16 nowych województw oraz ogniwa pośredniego w postaci 373 powiatów i miast na prawach powiatu przyjęte zostało bez większych sprzeciwów. przez dwa lata, tzn. do końca grudnia 2000 roku, można będzie zgłaszać wnioski w sprawie zmian podjętych wówczas decyzji. |
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI
Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie
Dokąd zmierzasz, kasacjo?
ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ
Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji.
Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego.
Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji.
Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN.
Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę.
Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi.
Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji.
Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu.
W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze.
Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron.
W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania.
SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej.
Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82).
Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane.
Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji.
Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić.
Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej | Chodzi o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych. opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja, zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu. Rzecz w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. |
KOBIETY
Gender Studies, czyli wrażliwość na płeć
Feministki na uniwersytecie
ELIZA OLCZYK
Notariusz z małego miasteczka odmówił młodej kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z mężem. Ponieważ klientka była niezamężna, notariusz - jedyny w mieście - kazał jej przyjść z ojcem i dopiero w jego obecności spisał akt notarialny. Wszelkie szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka.
- To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji, z którym spotkałyśmy się podczas naszych badań nad stosowaniem prawa w Polsce - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium działającego od czterech lat na Uniwersytecie Warszawskim.
Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację uprawianą pod pozorem nauczania oraz wprowadzenie terroru feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu itd., czyli terroru politycznej poprawności. Autorka artykułu stwierdziła, że dzieje się tak "na wszystkich wydziałach o tej nazwie, jakie zna", zastrzegając jednocześnie, że nie wie dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego.
- Gender Studies spotykają się z obelgami i oskarżeniami o krzewienie feminizmu, typowymi dla prawicowej nowomowy, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion.
Odnawianie znaczeń
Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa. - Zerwanie z tradycjami zawsze budzi opór - uważa profesor Paweł Dydel z Uniwersytetu w Białymstoku, który na Gender Studies prowadzi zajęcia na temat kategorii płci w psychoanalizie.
- Psychoanaliza jest bardzo ważnym punktem odniesienia w teorii feminizmu. Zygmunt Freud, który przez feministki jest krytykowany za patriarchalizm, pierwszy wprowadził do filozofii pojęcie płci jako kategorii kulturowej. Nie oznacza to jednak, że moje seminaria są zajęciami o feminizmie. Gender Studies nie można utożsamiać z feminizmem. Jest to raczej oferta zmiany perspektywy w spojrzeniu na tradycję europejską oraz nowej interpretacji wielu zjawisk. Ta nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny.
Dyskryminacja nie wprost
Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów.
- Humanistyka polega na nieustannym odnawianiu znaczeń - mówi. - Wypowiedzi językowe w literaturze mogą być nacechowane etnicznie lub społecznie i tego się nie kwestionuje. Dlaczego więc dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny. Część osób kwestionuje jednak tezę, że płeć w literaturze nie jest neutralna, lecz konstruktywna.
Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion. - Na moje wykłady przychodzą uczeni innych specjalności i prowadzą ze mną debaty w obecności studentów - to jest niesłychanie twórcze - mówi. - Przez wiele lat miałam swoją wąską specjalność, teraz potrzeba mi interdyscyplinarności.
W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać.
Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć - np. do niedawna z urlopu wychowawczego oraz dni wolnych na opiekę nad chorym dzieckiem mogła korzystać wyłącznie kobieta, bo przepis mówił o "pracownicy". Pozostały jeszcze pojedyńcze przepisy, które nie traktują równo kobiet i mężczyzn, np. różny wiek emerytalny (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn) lub przepis mówiący o tym, że w rodzinie zastępczej tylko kobieta ma prawo do urlopu wychowawczego.
Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies.
Z badań, jakie prowadziła nad orzecznictwem, wynika na przykład, że gwałty (99 proc. ofiar to kobiety) są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. - W naszych sądach pokutuje stereotyp, że doniesienia o zgwałceniach często są fałszywe - mówi prof. Zielińska. - Tymczasem z badań wynika, że fałszywe doniesienia o gwałcie stanowią zaledwie 2 do 5 proc. wszystkich zgłoszeń gwałtów, nieco mniej niż w przypadku fałszywych doniesień o popełnieniu innych przestępstw.
Stereotyp w sądzie
Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo.
Nieletnie dziewczyny, które popełniły przestępstwo lub wykroczenie, podczas przesłuchania i w sądach dla nieletnich zawsze pytane są o utrzymywane przez nie stosunki seksualne i o źródło utrzymania, nastoletni chłopcy zaś pytani są o to tylko wówczas, gdy przestępstwo, które popełnili, związane jest bezpośrednio z życiem seksualnym (zjawisko to określa się mianem seksualizacji przestępstw, a tzw. wykolejenie seksualne świadczy na niekorzyść dziewcząt).
- Jeżeli prawo mówi, że kobieta i mężczyzna mają takie same prawa i obowiązki w małżeństwie, to przy sprawach rozwodowych nie powinno się na niekorzyść kobiety interpretować faktu, że nie prała mężowi koszul, jeżeli mąż również nie prał jej rzeczy. Tymczasem w naszych sądach jako zarzut pod adresem żony traktuje się to, że nie gotowała, nie prała, nie prasowała, nie sprzątała, czyli nie dokładała starań, aby stworzyć wspólny dom. Mężczyznom w ogóle nie stawia się takich zarzutów - mówi Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, która prowadziła badania w sądach rodzinnych.
- Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę, bo porządkują rzeczywistość - mówi profesor Eleonora Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów, a u nas tak się właśnie dzieje.
Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami.
- Jest to nowa dziedzina i będzie się rozwijała - mówi profesor. - Tym bardziej że na tego rodzaju studia jest spore zapotrzebowanie społeczne. Kiedyś z powodów ideologicznych likwidowano na uniwersytetach wydziały teologiczne. Teraz się je przywraca - zresztą słusznie - traktując je jako pewną dziedzinę wiedzy, którą można bezstronnie uprawiać. W podobny sposób należy traktować Gender Studies.
Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze na Gender Studies było 110 słuchaczy - dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników organizacji pozarządowych, tłumaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy. | Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa.Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów.W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu.Profesor Eleonora Zielińska zgadza się, że bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies.Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. |
BUDŻET 2000
Posłowie bardziej pamiętali o swoich wyborcach, niż o potrzebach kraju
Co winien żubr, że nie żyje na Podkarpaciu
RYS. MARCIN CHUDZIK
KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA
Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych.
Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze.
Nie były to zresztą wielkie pieniądze. W tym roku komisja postanowiła niemal w pełni zawierzyć rządowym wyliczeniom, więc kwota, na jaką obcięła wydatki niektórym resortom i instytucjom, nie przekroczyła 66 mln zł. Dla porównania: rok temu posłowie znaleźli oszczędności na ponad 220 mln zł, dwa lata temu - na 278 mln zł, trzy lata temu - na prawie 650 mln zł.
Z oświaty na oświatę
Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Przy zaplanowanym na przyszły rok prawie 4,7-mliliardowym budżecie policji była to kropla w morzu.
Ktoś mógłby spytać: a GROM? Przecież komisja zwiększyła budżet tej jednostki o ponad 8 mln zł. To prawda, tyle że jednocześnie zabrała je z wydatków na... bezpieczeństwo publiczne. Było to więc tylko zwykłe przesunięcie, spowodowane przeniesieniem GROM z jednego resortu (MSWiA) do drugiego (MON).
Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. Najpierw członkowie komisji zgodnie przyznawali, że wydatki na szkoły i opiekę zdrowotną nie wystarczają na pokrycie potrzeb, gdy jednak doszło do ostatecznych decyzji, zwiększyli środki na Internet w gimnazjach, zabierając je z... rezerwy na reformę oświaty. Natomiast zaplanowana przez rząd druga rezerwa - na działania osłonowe i restrukturyzację w ochronie zdrowia - posłużyła komisji za doskonałe źródło, z którego można było sfinansować wydatki na wybrane szpitale w wybranych województwach.
Zabrać żubrom, dać Bieszczadom
Nie był to jedyny przejaw partykularyzmu. Właściwie dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie.
Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego (propozycji dotyczących tego regionu było więcej, ale często sprowadzały się do jednego wniosku, rozpisanego pod kilkoma pozycjami). To nic, że posłowie, przyznając większe środki na zabytki podkarpackie, zabierali jednocześnie pieniądze zabytkom krakowskim, a zwiększając wydatki na trzy przejścia drogowe na Podkarpaciu, zmniejszali jednocześnie środki na przejścia drogowe w całej Polsce. Nie pamiętali przy tym lub nie chcieli pamiętać, że jedno z tych trzech przejść, w Korczowej, dostało już w tym roku dodatkowe środki, które miały wystarczyć na dokończenie jego budowy.
Absurdalna była propozycja odebrania miliona złotych Krajowemu Centrum Doradztwa, Rozwoju Rolnictwa i Obszarów Wiejskich, by pieniądze te przekazać na doradztwo rolnicze w województwie podkarpackim. Jeszcze bardziej groteskowo brzmiało uzasadnienie: pozostawienie środków w Krajowym Centrum byłoby przejawem centralizacji, a my jesteśmy za decentralizacją (jednocześnie wnioskodawcy zapomnieli, że rok temu nie sprzeciwiali się, by wydatki na to samo Krajowe Centrum Doradztwa zwiększyć aż trzynastokrotnie). Trudno odmówić słuszności ich obecnej argumentacji, ale dlaczego akurat decentralizacja miałaby oznaczać przesuwanie środków do jednego województwa?
Nie inaczej trzeba ocenić propozycję, by pół miliona złotych zabrać Białowieskiemu Parkowi Narodowemu i przekazać go dwóm innym parkom: Bieszczadzkiemu i Magurskiemu. Wnioskodawcy argumentowali, że chcieliby, aby dodatkowe środki posłużyły na odbudowę stacji meteorologicznej na bazie upadłego Igloopolu. Dlaczego akurat miałoby to się odbyć kosztem białowieskich żubrów?
Wy nas - my was
Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic: ani na straż pożarną, ani na inspekcje sanitarne i weterynaryjne, pomoc społeczną i wiele innych dziedzin życia. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze.
Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Zwłaszcza jeśli uda się to zrobić na zasadzie wymiany: wy nam poprzecie przejście graniczne na Podkarpaciu, my pomożemy wam dostać więcej pieniędzy na regionalny ośrodek pomocy społecznej na Podlasiu.
Wskutek takich lub podobnych układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu 26 mln zł. To więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce.
- Zdziwiłabym się, gdyby w drugim sejmowym czytaniu budżetu nie zebrały się grupy posłów z innych województw, by złożyć wnioski o zwiększenie wydatków w ich regionach - podsumowała postępowanie kolegów posłanka UW Helena Góralska.
Nie czas na założenia
Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie chodzi o to, by z góry podważać resortowe wyliczenia (tak jak to robili kilka dni później posłowie opozycyjnego SLD), ale można było przynajmniej spytać przedstawicieli ministerstwa, czym uzasadniają tak duży optymizm i jakie wyjścia awaryjne przewidują na wypadek, gdyby wskaźniki wyraźnie się pogorszyły. Na nic zdały się pytania dwojga posłów Unii Wolności (Heleny Góralskiej i Andrzeja Wielowieyskiego) oraz posła PSL (Mirosława Pietrewicza), skoro ich dociekliwości nie wsparli koledzy z AWS.
Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Wielu z nich ograniczyło się jedynie do prezentacji danych liczbowych i mało brakowało, by bez zastrzeżeń "przeszedł" budżet takich instytucji, jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Nie budził podejrzeń sprawozdawcy ani planowany zakup 40 samochodów przez PIP, ani koszty budowy siedziby tej inspekcji we Wrocławiu, ani nawet brak informacji o przewidywanym wzroście płac.
Idealnie wypadł w ocenie innego posła sprawozdawcy złożony w ostatniej chwili plan finansowy PFRON. Dopiero później okazało się, że nie ma w nim wielu istotnych danych o planowanych na 2000 rok wydatkach, a z tych, które PFRON przedstawił, wynikało, iż niektóre formy jego działalności będą... zanikać (na przykład tworzenie miejsc pracy, dofinansowanie usług transportowych dla niepełnosprawnych dzieci i młodzieży). W przypadku instytucji, która miałaby w 2000 roku wydać 1,6 mld zł, a oprócz tego trzymać 305 mln zł w bonach skarbowych, ponad 51 mln w akcjach i przeszło 79 mln zł na rachunkach bankowych, informacja o ograniczaniu niektórych form pomocy dla niepełnosprawnych mogła wydawać się co najmniej dziwna.
Pokrzyczymy, darujemy
Ale nawet tam, gdzie od początku pojawiały się zastrzeżenia, komisja w swoich ostatecznych decyzjach nic nie zmieniała. Czasami czyniła wręcz odwrotnie. Z niezrozumiałych względów przyznała na przykład dodatkowy milion złotych Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć zastrzeżeń do słabych efektów pracy tej instytucji miała niemało.
Po wielokrotnym ponaglaniu rządu, by uregulował wszystkie zaległe zobowiązania z tytułu przynależności Polski do międzynarodowych organizacji, posłowie postanowili ostatecznie... obciąć budżet MSZ o 20 mln zł zaplanowanych właśnie na te składki.
Po ujawnieniu bulwersujących informacji o trzydziestopięciomilionowym środku specjalnym w Urzędzie Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (trzykrotnie wyższym niż środki z budżetu państwa na funkcjonowanie tej instytucji), jeden z posłów postanowił złożyć wniosek o... zwiększenie budżetu UNFE o 10 mln zł (na szczęście wniosek nie uzyskał większości w komisji).
Właściwie tylko w przypadku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posłowie zachowali się konsekwentnie, krytykując i ostatecznie obcinając budżet tej instytucji o prawie 22,8 mln zł.
Idealnie też nie bywało
Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej. Nie twierdzę, że w latach poprzednich było idealnie. Zasadą kilku ostatnich budżetów stało się na przykład lukrowanie prognoz dotyczących dochodów tylko po to, by zawyżone "papierowe" wpływy przekazać na z góry upatrzone cele. W tym roku - trzeba przyznać - dzielenia skóry na niedźwiedziu nie było. Nie było też zwiększania wydatków na własne diety i biura poselskie, przy jednoczesnych cięciach wydatków na płace w innych urzędach. A tak zdarzyło się rok temu. Ale nie sposób też nie zauważyć, że gdy dzielono wówczas budżetowe nadwyżki, dostawali je rolnicy, uczniowie i chorzy w całym kraju. Nie tylko na Podkarpaciu. | Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych.
Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Przy zaplanowanym na przyszły rok prawie 4,7-mliliardowym budżecie policji była to kropla w morzu.
Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. Najpierw członkowie komisji zgodnie przyznawali, że wydatki na szkoły i opiekę zdrowotną nie wystarczają na pokrycie potrzeb, gdy jednak doszło do ostatecznych decyzji, zwiększyli środki na Internet w gimnazjach, zabierając je z... rezerwy na reformę oświaty.Nie był to jedyny przejaw partykularyzmu. Właściwie dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie.Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie chodzi o to, by z góry podważać resortowe wyliczenia (tak jak to robili kilka dni później posłowie opozycyjnego SLD), ale można było przynajmniej spytać przedstawicieli ministerstwa, czym uzasadniają tak duży optymizm i jakie wyjścia awaryjne przewidują na wypadek, gdyby wskaźniki wyraźnie się pogorszyły. Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Wielu z nich ograniczyło się jedynie do prezentacji danych liczbowych i mało brakowało, by bez zastrzeżeń "przeszedł" budżet takich instytucji, jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.Właściwie tylko w przypadku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posłowie zachowali się konsekwentnie, krytykując i ostatecznie obcinając budżet tej instytucji o prawie 22,8 mln zł. |
Gdy kupowali działki, nie wiedzieli, że będą budować na osuwającej się ziemi Na terenach osuwiskowych budować nie można. Tego urzędnicy nie wzięli pod uwagę
Domy utopione w błocie
Budynków na osuwisku stawiać nie można. Dom Mirosława Chmiela (po lewej) przesunął się pięć metrów, przechylił się i pękł. Dom Jolanty Bomby stoi pusty, gdyż nadzór budowlany wstrzymał budowę
FOT. LESZEK KRASKOWSKI
LESZEK KRASKOWSKI
Dom Mirosława Chmiela przesunął się wraz z ziemią o pięć metrów i dziś jest ruiną do rozbiórki, a jego właściciel bankrutem. Władze Cieszyna, które czynne osuwisko zakwalifikowały jako teren pod budowę, nie czują się winne.
Budynek wygląda tak, jak na obrazku namalowanym przez przedszkolaka - jest koślawy, stoi krzywo. Z bliska widać duże szczeliny między bloczkami z betonu komórkowego. Bloczki przypominają źle dociśnięte klocki lego.
- Mieliśmy piękne marzenia - mówi Mirosław Chmiel. - Córka w swoim pokoju zrobiła stolik z desek i pustaków, ławeczkę, przyniosła kwiaty. Teraz dzieci nie chcą tu przyjeżdżać ani oglądać domu. Najbardziej mi szkoda utraconych marzeń. Bardziej niż pieniędzy, które utopiliśmy w tej budowie.
W pobliżu jest malowniczy parów i las. Mirosława Chmiela zachwyciła pełna uroku okolica - dom stoi na końcu drogi, nie słychać samochodów, ale do miasta jest blisko. Gdy kupował działkę, nie przypuszczał, że będzie budował dom na osuwającej się ziemi. Nie wiedział, że jeszcze w latach 70. władze Cieszyna chciały tu sadzić las z uwagi na silnie erozyjny grunt. Stok był mocno nachylony. Ale w 1992 roku grunt przekwalifikowano z rolniczego na budowlany.
Obok budynku Mirosława Chmiela stoi dom Joanny Bomby - w stanie surowym zamkniętym. Na razie nie pęka, ale jest zagrożony innym jęzorem osuwiska. Nadzór budowlany nakazał wstrzymanie wszelkich prac.
- Geologowie orzekli, że należy wykonać ekspertyzę całej skarpy, ale mnie na to nie stać - mówi Joanna Bomba. - Wysłałam pismo do rzecznika praw obywatelskich, bo zanosi się na to, że budynek będzie stał pusty przez wiele lat. Pisałam ten list i płakałam. Utopiliśmy w tym domu dwa miliardy starych złotych, które odkładaliśmy przez dwanaście lat. Ktoś chyba, brzydko mówiąc, wziął w łapę za przystosowanie tych terenów pod budowę. Już w latach 80. leśniczy ostrzegał, że w lesie walą się zdrowe drzewa. Urzędnicy, którzy nie dopełnili swoich obowiązków, powinni skończyć w kryminale.
Pijany las ostrzegał
- Było sporo przesłanek, aby tu nie budować: źródła, skały fliszowe, łupki cieszyńskie - wylicza Mirosław Chmiel. - Stoki na skałach fliszowych jeżdżą, są żywe i osuwają się. Wtedy o tym nie miałem bladego pojęcia. Na przejściu granicznym w Boguszowicach, które jest kilometr dalej, wybudowano w 1990 roku stację transformatorową. Stacja przejechała 10 metrów i trzeba ją było rozebrać. Tych doświadczeń urzędnicy w ogóle nie wzięli pod uwagę.
Edward Waleczek, rzeczoznawca geolog, nie ma wątpliwości: żadnych domów na terenach osuwiskowych stawiać nie można.
- Gdyby pan Chmiel zajrzał do starego planu zagospodarowania przestrzennego lub obejrzał las z charakterystycznie powyginanymi drzewami, mógłby nabrać podejrzeń - mówi Edward Waleczek. - Niestety, zaufał urzędnikom. Taki "pijany las" sugeruje, że na tym terenie już wcześniej były ruchy osuwiskowe. Gdyby urząd zażądał opinii geologa, ta budowa nigdy by się nie rozpoczęła.
Uwaga, dom jedzie
Z uzyskaniem pozwolenia na budowę nie było kłopotu - kierownik Urzędu Rejonowego w Cieszynie wydał je 12 marca 1998 r. Latem budowa ruszyła. Dom stawiano systemem gospodarczym, Mirosław Chmiel sam wykonywał wiele prac.
We wrześniu 1999 roku z budynkiem zaczęło się dziać coś niedobrego, na ścianach pojawiły się pierwsze pęknięcia. Dom stał o metr dalej, niż był wytyczony.
- Kierownik budowy twierdził, że dom jest źle obsypany i dlatego zjeżdża po skarpie - opowiada Mirosław Chmiel. - Zacząłem więc taczką wozić ziemię i obsypywać budynek. Później okazało się, że te nasypy tylko niepotrzebnie dociążają stok, powodując większe ruchy gruntu. Murarz i kierownik nie przewidzieli zagrożenia. Mówili, że dom się osadza na gruncie i że w każdym budynku mogą wówczas powstać rysy i pęknięcia.
Zamiast powiadomić o problemach nadzór budowlany, kierownik budowy wspierany przez rzeczoznawcę postanowił ratować dom swoimi metodami. Mirosław Chmiel z pomocą kolegów miał kopać pod fundamentem do gruntu zwartego, na głębokość minimum dwóch metrów i podbudowywać fundament.
- Przez 21 lat pracowałem w górnictwie, ale nigdy w takich warunkach - mówi Mirosław Chmiel. - Dwa metry pod fundamentem nie było jeszcze żadnego stabilnego gruntu. Gdy przestawaliśmy kopać, od razu powstawało błoto. Ściany wykopu pęczniały pod wpływem wody.
Przestępstwa nie było
W październiku budynek przesunął się o kolejny metr i przechylił, a inwestorowi zabrakło pieniędzy na dalsze wzmacnianie fundamentów.
- Pan Chmiel miał szczęście w nieszczęściu, że mu zabrakło pieniędzy - mówi Edward Waleczek. - Mógł zginąć w czasie tej pracy, mógł stracić jeszcze więcej gotówki, a i tak nie uratowałby budynku. Mówienie o awarii budowlanej w tym przypadku jest nieporozumieniem. Awaria to jest taki stan, który można naprawić. Tu mamy katastrofę budowlaną.
Rzeczoznawca Robert Raszka uważa, że nie popełnił wówczas błędu. Twierdzi, że podbudowy pod fundamenty wykonuje się często. "Pan Chmiel zrobił tylko kilka odcinków i przerwał robotę - zeznał w prokuraturze. - Moim zdaniem, gdyby wykonał wszystkie zalecenia, to do takich odkształceń by nie doszło".
We wrześniu 2000 r. Prokuratura Rejonowa w Cieszynie stwierdziła, że podczas budowy nie było zagrożone życie i zdrowie ludzi (gdyż ziemia osuwała się powoli) i umorzyła śledztwo wszczęte po doniesieniu Mirosława Chmiela.
Siły przyrody
Kierownik budowy Kazimierz Stypa przekonuje, że osuwisko to zdarzenie losowe, którego nie sposób przewidzieć, podobnie jak trzęsienia ziemi. Uważa, że padł ofiarą niekompetentnych urzędników i sił przyrody.
- Od momentu wylania fundamentów do wykonania dachu dom stał trzynaście miesięcy i nie było żadnych odkształceń - mówi Kazimierz Stypa. - Budynek stał stabilnie i nie osiadał pod własnym ciężarem. Ta masa ziemi, która oderwała się na działce powyżej, nacisnęła na budynek i obsunęła go. Urzędnicy dopuścili do budowy w terenie niewłaściwym. W dokumentach nie było żadnej wzmianki, że mogą tu być niekorzystne warunki gruntowe i należy dokonać badań.
Kazimierz Stypa zapewnia, że już we wrześniu 1999 roku, gdy zauważył pęknięcia fundamentów i ścian przyziemia, pojechał do projektanta i powiadomił go. Projektant polecił przekazać sprawę rzeczoznawcy, który z kolei zalecił odwodnienie gruntu wszystkich działek.
Wstęp wzbroniony
Od 2 sierpnia 2000 r. na teren budowy Mirosława Chmiela nie wolno wchodzić - taką decyzję wydał Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego. "Wstęp wzbroniony. Grozi zawaleniem. Zagrożenie życia" - ostrzegają tablice. Budynek trzeba rozebrać.
- Burmistrz powinien wystąpić o wykupienie tej działki i dać mi jakieś odszkodowanie, ponieważ urzędnicy tu wyraźnie zawinili - uważa Mirosław Chmiel.
- Urząd nie popełnił żadnego błędu - mówi burmistrz Cieszyna Bogdan Ficek. - Te tereny były określone w planie zagospodarowania przestrzennego jako działki budowlane. Tak zostały zakwalifikowane przez fachowca, który opracowywał plan. Urzędnik, który nie musi nawet mieć uprawnień budowlanych, nie ma wiele do powiedzenia. Sprawdza poprawność dokumentów pod względem formalnym. To projektant był zobowiązany sprawdzić, na jakim terenie ten budynek powstaje i czy nie zachodzi konieczność specjalnego fundamentowania. Kierownik budowy miał obowiązek sprawdzić, czy grunt ma odpowiednią nośność. Rada miejska, która podjęła decyzję o przeznaczeniu tych gruntów pod budowę, nie jest niczemu winna. To nie są fachowcy od geologii i budownictwa. Rada podjęła decyzję polityczną.
Włodzimierz Cybulski, zastępca burmistrza, przyznaje, że sam nie podjąłby ryzyka, aby swój dom postawić w tak trudnym terenie. Uważa jednak, że gmina nie ma prawa wypłacać osobie prywatnej odszkodowania dopóty, dopóki sąd nie nakaże tego prawomocnym wyrokiem. W przeciwnym wypadku mieszkańcy mogliby bowiem zarzucić władzom gminy, że trwonią wspólny majątek.- | Dom Mirosława Chmiela przesunął się wraz z ziemią o pięć metrów i dziś jest ruiną do rozbiórki, a jego właściciel bankrutem. Władze Cieszyna, które czynne osuwisko zakwalifikowały jako teren pod budowę, nie czują się winne. Obok budynku Mirosława Chmiela stoi dom Joanny Bomby - w stanie surowym zamkniętym. Na razie nie pęka, ale jest zagrożony innym jęzorem osuwiska. Nadzór budowlany nakazał wstrzymanie wszelkich prac.
Edward Waleczek, rzeczoznawca geolog, nie ma wątpliwości: żadnych domów na terenach osuwiskowych stawiać nie można.Z uzyskaniem pozwolenia na budowę nie było kłopotu - kierownik Urzędu Rejonowego w Cieszynie wydał je 12 marca 1998 r. Latem budowa ruszyła. Dom stawiano systemem gospodarczym, Mirosław Chmiel sam wykonywał wiele prac.We wrześniu 2000 r. Prokuratura Rejonowa w Cieszynie stwierdziła, że podczas budowy nie było zagrożone życie i zdrowie ludzi (gdyż ziemia osuwała się powoli) i umorzyła śledztwo wszczęte po doniesieniu Mirosława Chmiela.Kierownik budowy Kazimierz Stypa przekonuje, że osuwisko to zdarzenie losowe, którego nie sposób przewidzieć, podobnie jak trzęsienia ziemi. Uważa, że padł ofiarą niekompetentnych urzędników i sił przyrody.
Od 2 sierpnia 2000 r. na teren budowy Mirosława Chmiela nie wolno wchodzić - taką decyzję wydał Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego. Budynek trzeba rozebrać.
- Burmistrz powinien wystąpić o wykupienie tej działki i dać mi jakieś odszkodowanie, ponieważ urzędnicy tu wyraźnie zawinili - uważa Mirosław Chmiel.- Urząd nie popełnił żadnego błędu - mówi burmistrz Cieszyna Bogdan Ficek. - Te tereny były określone w planie zagospodarowania przestrzennego jako działki budowlane. Tak zostały zakwalifikowane przez fachowca, który opracowywał plan. |
Prawa własności stołecznych scen
Zagrać we własnym domu
JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI
Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra.
Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego.
Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli.
- Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru.
- Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje.
Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia.
- Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany.
Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania.
- Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji.
- Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci.
Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy.
O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej.
Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru.
- Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch.
Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz.
Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje.
- Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe. | Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną Teatru Na Woli.
- Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli - mówi Bogdan Augustyniak. Konieczna jest przeprowadzka Teatru Nowego. Pojawił się projekt budowy nowej sceny na należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę. Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru.
O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi dyrektor Kwadratu. - Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje. |
Z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim, metropolitą gnieźnieńskim, reprezentantem Konferencji Episkopatu Polski przy Komisji Episkopatów Unii Europejskiej (COMECE) rozmawia Ewa K. Czaczkowska
Bronimy godności każdego człowieka
Fot. Piotr Kowalczyk
Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Czy kształt integracji i charakter naszych negocjacji ze strukturami Unii spełnia te warunki?
Arcybiskup Henryk Muszyński: Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Dla nas wspólnota ducha oznacza minimum wspólnych wartości.
- O potrzebie poszerzenia sfery wspólnych wartości mówią także niektórzy unijni politycy, ale czy to nie właśnie owo minimum - solidarność, pomocniczość - umożliwiło powstanie i trwanie tej wspólnoty politycznej i ekonomicznej?
- Niedawno w Brukseli byłem świadkiem, kiedy Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. Oświeceniowe hasła - wolność, równość, braterstwo - to są również wartości chrześcijańskie, lecz pozbawione ewangelicznych korzeni. Solidarność, pomocniczość - te idee są zapisane w Karcie Praw Podstawowych, ale pytanie, w jakim stopniu będą respektowane. Obecnie weryfikuje się, jak dalece kraje bogate będą solidarne z krajami ubogimi i w jakim stopniu kraje uboższe będą w stanie uświadomić innym, że materialne bogactwo nie jest jedyne. A więc komplementarność i wymiana wartości - od tego w dużym stopniu będzie zależało, jaka będzie więź pomiędzy krajami Europy.
- Delors mówi o odniesieniu do Boga, a Episkopat Polski za Janem Pawłem II przypomina, że brak odniesienia do Boga, do religii w Karcie Praw Podstawowych jest ahistoryczny i obraźliwy wobec ojców założycieli wspólnej Europy, z których dwóch być może zostanie beatyfikowanych. Czy to jest główny problem?
- U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej wniesiona w wyniku interpelacji Episkopatu irlandzkiego, co jest dowodem na to, że Unia liczy się z takimi postulatami. Ale wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. Jest to wynik kompromisu i, jak to z kompromisami bywa, nie zadowala ani jednych, ani drugich. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze. Bo nasz dom taki właśnie był od wieków. Wartości chrześcijańskie były w nim respektowane i dlatego, aby się czuć u siebie w tym nowym domu europejskim, oczekujemy, że te wartości zostaną uwzględnione.
- Czy można to połączyć z szacunkiem dla pluralizmu światopoglądowego Europy?
- W dokumencie mówimy w imieniu katolików, chrześcijan, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Dla nas wartości te wypływają z dekalogu, dlatego Kościół będzie bronił dekalogu. Będziemy bronić dwóch tablic dekalogu. Pierwsza ma charakter ściśle religijny, opiera się na objawieniu, druga natomiast zawiera skrót prawa naturalnego. Prawo naturalne jest prawem wszystkich ludzi i dlatego będziemy bronili małżeństwa jako trwałego związku mężczyzny i kobiety. Jeżeli ktoś nie uznaje prawa Bożego, to niechże przynajmniej uzna prawo natury. Małżeństwo to nie jest zalegalizowany związek dwóch egoistów o identycznej orientacji seksualnej, a wspólnota życia, w której musi być miejsce także na dziecko. Dziecko zaś z natury potrzebuje matki i ojca, w przeciwnym razie jest pokrzywdzone, jest okaleczone od strony duchowej, nie może rozwijać się do pełni istoty ludzkiej. Jest to płaszczyzna prawa naturalnego, które zostaje dopełnione przez prawo pozytywne, w naszym rozumieniu - objawienie.
- Kościół formułuje wiele postulatów do władz polskich, do naszych negocjatorów, ale także do Konwentu Europejskiego, do władz Unii. Jeżeli nie będą one realizowane, co to oznacza dla nas, dla Polski? Czy w opinii Kościoła my ze swoimi wartościami nie możemy być w takiej Europie, jaką ona jest?
- Nie chciałbym stawiać wozu przed koniem. Zobaczymy, w jakim stopniu będą uwzględniane nasze postulaty. Ciągle wierzę, że będą brane pod uwagę, dlatego że w Europie jest bardzo wielu ludzi, dla których motywy wiary są ciągle najważniejsze. Nawet jeśli jakiś polityk ich nie podziela, ale patrzy dalekowzrocznie - uwzględni je. Bo w sprawie integracji trzeba patrzeć daleko, gdyż jest to program dla całego pokolenia i dalej.
- Episkopat przestrzega przed instrumentalizacją nauczania Jana Pawła II w kwestii integracji. Tymczasem odbywa się to w wielu środowiskach, a wśród przeciwników integracji w Kościele najgłośniej w Radiu Maryja. Czy z tego właśnie powodu został powołany zespół biskupów do - jak nazwano - "duszpasterskiej troski o Radio Maryja"?
- Zespół został powołany zupełnie niezależnie od opracowanego dokumentu. Nie ma między tymi sprawami związku bezpośredniego, ale istnieje oczywiście związek tematyczny, tak jak na przykład w przypadku feministek.
- Ale feministki z reguły są poza Kościołem...
- Radio Maryja jest cząstką Kościoła i jestem głęboko przekonany, że uwzględni integralne nauczanie biskupów. Jeśli stanie się inaczej, będziemy się do tego ustosunkowywać.
- Wiele niepokojów w dyskusjach o integracji wzbudza właśnie ustawodawstwo dotyczące etyki i widać w tej dziedzinie ogromną manipulację. Przeciwnicy integracji - Liga Polskich Rodzin, Radio Maryja - argumentują, że wejście do Unii oznaczać będzie prawo do eutanazji, aborcji, legalnych związków homoseksualnych. Natomiast niektórzy posłowie lewicy, realizując postulaty swoich środowisk, przedstawiają takie właśnie projekty jako konieczność dostosowania się do wymogów prawa unijnego.
- Jest nieuczciwością zrzucanie winy na innych, gdy istota problemu zależy od nas. Punkt ciężkości leży zdecydowanie w naszym ustawodawstwie. Zależy od naszego parlamentu, od ludzi, których wybieramy i w tym sensie za kształt ustawodawstwa w kwestiach etycznych, moralnych współodpowiedzialny jest każdy obywatel. Jest to nasze autonomiczne prawo i w jego stanowieniu powinna być respektowana wola narodu, tradycja i kultura.
- Europa będzie respektowała nasze ustawodawstwo w kwestiach etycznych?
- Jest to zagwarantowane w Karcie Praw Podstawowych, a jestem przekonany, że również w przyszłej konstytucji europejskiej będzie wyraźne stwierdzenie, iż respektuje się ustawodawstwo narodowe. Oczywiście mogą być jakieś analogie między ustawodawstwem państw, ale może być całkowicie różnie. Proszę zwrócić uwagę, jakie w tych kwestiach są różnice między prawem w Holandii a prawem w Irlandii. Oczywiście mogą być pewne formy pressingu, lobbingu, ale decyzje zależą od nas.
Inną kwestią jest to, jakich będziemy mieli przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Polska, podobnie jak Irlandia, Hiszpania, Włochy, jest postrzegana na zewnątrz jako kraj katolicki. I wielokrotnie politycy pytają mnie, kogo przyślecie do Parlamentu Europejskiego. Oni wiedzą, że największy kraj kandydacki zmieni układy w Parlamencie. A my z kolei robimy straszaka z Unii Europejskiej.
- Episkopat Słowacji zamierza wystąpić do parlamentu słowackiego, aby przyjął ustawę gwarantującą, że w chwili wejścia do Unii ustawodawstwo dotyczące sfery moralnej, zgodne z prawem bożym czy naturalnym, nie będzie zmienione. Czy myśli się o podobnej inicjatywie w Polsce?
- Nie mogę wypowiadać się w imieniu Episkopatu, ale nie jest to wykluczone. Na razie nie ma takich propozycji, ale uważam je za bardzo uzasadnione i nasze działanie powinno pójść w tym kierunku. W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, do rządu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne, a nawet w niektórych przypadkach ponad własne przekonania, by w ten sposób uwzględnić wolę całego narodu i dobro Polski. W przeciwnym razie byłoby to działanie głęboko nieetyczne. Kościół katolicki mówi oczywiście we własnym imieniu, ale myślę, że powinniśmy podjąć działania scalające te opinie z innymi Kościołami, związkami wyznaniowymi i innymi środowiskami.
- Księże arcybiskupie, w dokumencie biskupi mówią Unii: "tak, ale". Czy gdyby dzisiaj miało dojść do głosowania, z takim prawem Unii i takim stanem negocjacji, akcent byłby położony na "tak" czy "ale"?
- Nie mówimy ani za, ani przeciw, lecz podajemy kryteria wartościowania. Decyzja należy do poszczególnych ludzi. Kiedy będę wiedział, do czego się mam ustosunkowywać, to jako obywatel uczynię to, ale teraz jako biskupi dajemy wiernym kryteria oceny. Nie opowiadamy się ani za, ani nie jesteśmy przeciw, wskazujemy tylko, że płaszczyzna ekonomiczna, polityczna nie jest wystarczająca. Europa jest wspólnotą ducha i musi wspólnotą ducha pozostać. Chrześcijaństwo w Europie musi mieć taką cząstkę, która pozwoli trwać tożsamości Europy.
- Czyli każdy wierny w referendum przedakcesyjnym będzie zobowiązany głosować według swojego sumienia?
- Chodzi o to, żeby to był wybór, który widzi dobro całej Europy, przyszłość nie tylko mojego pokolenia, nie tylko korzyść gospodarczą, ale korzyść przyszłych pokoleń, miejsce Polski w przyszłej Europie. Jeżeli nie wejdziemy do Europy, to Polska zostanie na uboczu, nie będzie miała prawa współdecydowania o kształcie Europy.
- Poczucie odpowiedzialności wyklucza więc eurosceptycyzm?
- Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny maksymalnie prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium, przynajmniej w chrześcijaństwie. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina. W systemie demokratycznym każdy ma możliwość zrealizowania wolności w sposób najpełniejszy, ale ustawodawstwo musi maksymalnie gwarantować szacunek dla godności człowieka. I musi służyć rozwojowi poszczególnej jednostki i społeczeństwa. Jest to zatem wytyczenie drogi na bardzo daleką przyszłość, kładzenie fundamentów. Trzeba ludzi przygotować na to, że to będzie wymagało ofiar, wyrzeczeń. Obecne pokolenie nie będzie zbierało owoców, ale trzeba ukazać celowość i sensowność tego długiego procesu. Jeżeli ludzie będą przekonani, że to jest celowe i potrzebne, jeśli nie dla nich, to dla ich dzieci, to myślę, iż można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami.
- I w Unii jest to możliwe?
- Jest to możliwe. Trzeba tylko się wyzbyć lęku, niepokoju, trzeba pogłębić, a nawet odbudować własną tożsamość kulturową, religijną i narodową. Trzeba widzieć sens i trzeba wziąć za ten proces odpowiedzialność, tak aby poszerzenie Unii Europejskiej stanowiło wzbogacenie, a nie zubożenie, i to zarówno dla Unii, jak i dla nas. | Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości.
Niedawno w Brukseli Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. Oświeceniowe hasła - wolność, równość, braterstwo - to są również wartości chrześcijańskie, lecz pozbawione ewangelicznych korzeni. Solidarność, pomocniczość - te idee są zapisane w Karcie Praw Podstawowych. komplementarność i wymiana wartości - od tego w dużym stopniu będzie zależało, jaka będzie więź pomiędzy krajami Europy.
U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej. wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. wartości te wypływają z dekalogu, dlatego Będziemy bronić dwóch tablic dekalogu. Pierwsza ma charakter ściśle religijny, opiera się na objawieniu, druga natomiast zawiera skrót prawa naturalnego. Prawo naturalne jest prawem wszystkich ludzi. |
Brak kilkunastu mandatów zmienia sytuację SLD i każe myśleć o przyspieszonych wyborach z nową ordynacją
Cała władza w ręce zwycięzcy
RYS. PAWEŁ GAŁKA
BRONISŁAW WILDSTEIN
Kilkanaście mandatów, których zabrakło SLD do uzyskania większości w Sejmie, zmieniło radykalnie obraz polskiej sceny politycznej. Partie w Sejmie albo deklarują zasadniczo odmienne od Sojuszu poglądy, albo są jego naturalnymi przeciwnikami. Koalicja z nimi wydaje się niemożliwa. Sytuację dodatkowo komplikują poważne problemy gospodarcze, które mogą przerodzić się w kryzys, napięcia w sytuacji międzynarodowej oraz pogarszanie się ekonomicznej koniunktury, co miało będzie istotny wpływ na sytuację w Polsce.
Luka budżetowa, tak wałkowana ostatnio przez media, jest wyrazem kryzysu opiekuńczego i paternalistycznego państwa. Taki jego model stał się zasadniczą przeszkodą w rozwoju polskiej gospodarki. W odpowiedzi na tę sytuację władza może wybrać jedno z trzech rozwiązań:
1. reformę, tzn. rozmontowanie w dużej mierze owego państwa i redukcję jego agend, aby uczynić je rzeczywiście sprawnym,
2. próbę kunktatorskiego, doraźnego zażegnywania tylko najbardziej palących problemów i "zamiatania pod dywan" (jak określano w odniesieniu do budżetu przeksięgowywanie na przyszły rok kosztów w nadziei, że wszystko jakoś się załatwi) całej reszty, co spowoduje narastanie ich do skali poważnego kryzysu,
3. etatystyczno-protekcyjny model proponowany przez PSL czy "Samoobronę", co gwarantuje szybkie załamanie się polskiej gospodarki, a może i demokracji.
Nadzieja na reformy
W rzeczywistości możemy wyobrazić sobie raczej działania rozpięte między rozwiązaniem 1 a 2. Wbrew bowiem głosom niektórych publicystów, którzy uznali, że sytuacja kraju zmusi SLD do przekształcenia się w polską zbiorową Margaret Thatcher, nie wydaje się to prawdopodobne. Prawdopodobne wydawało się natomiast, że, wbrew swojej dotychczasowej polityce SLD podejmie część niezbędnych reform i będzie próbował lawirować w sprawach innych, co mogłoby pozwolić Polsce bez większych wstrząsów przetrwać trudny czas.
Nadzieję na to budziły ostatnie zachowania części elity SLD, zwłaszcza przedwyborcze wystąpienie najprawdopodobniej przyszłego wicepremiera i ministra finansów Marka Belki. Teraz sytuacja się zmieniła.
Samotność SLD
Ani PSL, ani "Samoobrona" nie są partiami ideologicznymi, choć w różnym stopniu są partiami protestu. Swoją tożsamość budowały na negowaniu gospodarki rynkowej i czarnym obrazie polskiej rzeczywistości, zgodnie z którym wystarczy odebrać ukradzione przez obcych i swoich, wziąć w obronę polską produkcję i rozbudować opiekuńcze funkcje państwa, aby w naszym kraju zapanował powszechny dobrobyt. Oczywiście przywódcy tych partii za udział we władzy pójść mogą na dalekie ustępstwa, jednak trudno wyobrazić sobie zmianę o 180 stopni politycznego credo, gdyż spowodowałoby to zupełną marginalizację tych partii w wyborach następnych. Mogą więc one za udział we władzy zrezygnować ze swoich najbardziej radykalnych roszczeń, ale nie zgodzą się na żadne reformy niezbędne dla Polski, które sugerował Belka.
Wprawdzie PO postuluje reformy znacznie radykalniejsze, ale koalicja z SLD w celu ich wprowadzenia także pozbawia to ugrupowanie racji bytu. Polityczny zamysł PO to budowa alternatywnej siły wobec SLD. Nie można tego robić w koalicji ze swoim głównym przeciwnikiem.
Z oczywistych względów koalicja SLD z PiS czy LRP nie jest możliwa. Dodatkowo okazać się może, że całkowicie dotąd zwasalizowana przez SLD Unia Pracy w nowej sytuacji zacznie domagać się uwzględnienia elementów swojego etatystyczno- opiekuńczego programu. Szczególnie że będzie mogła znaleźć sojuszników w łonie SLD spośród starej gwardii, dla której gospodarka nigdy nie stanowiła problemu. Zawsze przecież można dodrukować pieniędzy, nałożyć podatki i dosypać komu trzeba, nie zapominając o sobie.
Co jest możliwe?
Możliwa jest więc koalicja SLD z PSL (partią jednak znacznie bardziej przewidywalną i cywilizowaną niż "Samoobrona") za cenę ustępstw z jakichkolwiek reform i grożące katastrofą dryfowanie przez najbliższe cztery lata. Przeciwnikiem takiego rozwiązania jest ważny i w tej sytuacji zyskujący na znaczeniu gracz sceny politycznej, jakim jest prezydent Kwaśniewski. Mówił on zresztą już po wyborach, że lepszy jest rząd mniejszościowy niż "egzotyczna" koalicja z PSL. Tylko o ile rząd mniejszościowy, któremu brakuje kilku głosów, można wyobrazić sobie w każdym otoczeniu, o tyle taki, któremu brakuje kilkunastu w otoczeniu niechętnym - znacznie trudniej.
Istnieje wprawdzie możliwość, że SLD potrafi "przekonać" do siebie grupę posłów "Samoobrony". Nic o nich personalnie nie wiemy, ale mamy wszelkie dane, aby podejrzewać, że ich konstrukcja ideowa nie należy do najmocniejszych. Jednak kilkunastoosobowa grupa niezbędna SLD do uzyskania większości to już znacząca część "Samoobrony" i przejęcie ich na stałe przez SLD może być trudne. Zwłaszcza w wypadku partii typu wodzowskiego, jaką jest "Samoobrona".
Logiczne jest więc przypuścić, że SLD starać się będzie o zmianę ordynacji wyborczej - choćby o powrót do obowiązującej w roku 1997, która przy obecnych wyborach dawałaby im bezwzględną większość. Można przypuścić, że w usiłowaniach tych znajdzie sojusznika w PO, która deklarowała potrzebę ordynacji większościowej. Jest pytanie, czy w obecnej sytuacji podtrzymywać będzie ona ten projekt, który dałby wielką przewagę SLD? W każdym razie w długofalowych projektach ugrupowania, które chce przejąć drugie skrzydło sceny politycznej, miałoby to uzasadnienie.
Po zmianie ordynacji wyborczej SLD przy współudziale prezydenta doprowadzić może do przyspieszonych wyborów. W swoim interesie Sojusz będzie dążyć do tego w jak najkrótszym terminie. Ponieważ w każdej sytuacji sprawowanie rządów będzie oznaczało spadek popularności Sojuszu i to tym bardziej radykalny, im dłużej będzie trwało. Wprawdzie gdyby istniała możliwość radykalnych reform, które już w perspektywie dwóch lat mogłyby przynieść poprawę, sprawowanie rządów nie musiałoby wiązać się ze spadkiem (w każdym razie znacznym) popularności. Tylko że w obecnej sytuacji możliwości takiej nie ma, a wyborcy dość prędko zorientują się, że gruszki na wierzbie się nie pojawiły.
Ordynacja ryzykowna, ale konieczna
Perspektywa zmiany ordynacji i przyspieszonych wyborów, jakkolwiek ryzykowna, stwarza nowe możliwości SLD, a w dalszej perspektywie jest również korzystna dla Polski. Albowiem sytuacja, w której partia, zdobywająca ponad 40 proc. głosów, nie jest w stanie rządzić sama, nie jest normalna i prowadzi do osłabienia władzy wykonawczej, a więc destabilizacji państwa. Ugrupowanie, które zdobywa taką większość, winno mieć możność rządzić samodzielnie i ponosić za to pełną odpowiedzialność, a więc podejmować strategiczne, czasowo niepopularne posunięcia, z których rozliczane będzie dopiero po całej kadencji. Dojrzała demokracja polega na oddelegowywaniu władzy, a nie na ciągłym plebiscycie, który jest drogą do pełnego chaosu.
Wprawdzie można z pełnym uzasadnieniem obawiać się przejęcia całości władzy przez postkomunistów, ale są to koszty demokracji i w ogromnej części wina polskich prawicowych środowisk. Nowa ordynacja, najlepiej większościowa, będzie być może wreszcie tym zewnętrznym bodźcem, który pozwoli ukonstytuować się także prawej scenie polskiej sceny politycznej. Inaczej nadal będziemy karykaturą demokracji, a Polska może stoczyć się w głęboki kryzys. - | Kilkanaście mandatów, których zabrakło SLD do uzyskania większości, zmieniło radykalnie obraz polskiej sceny politycznej. Partie albo deklarują zasadniczo odmienne od Sojuszu poglądy, albo są jego naturalnymi przeciwnikami. Koalicja z nimi wydaje się niemożliwa. Sytuację komplikują problemy gospodarcze, które mogą przerodzić się w kryzys, napięcia w sytuacji międzynarodowej oraz pogarszanie się koniunktury. |
OBYCZAJE
Kariera Bogdana Tyszkiewicza
Radny z rewolwerem za paskiem
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.
Bogdana Tyszkiewicza policja zatrzymała po telefonie od mieszkańca Warszawy, że jakiś pijany grozi bronią gościom pubu na Żoliborzu. On utrzymuje, że jedynie spacerował bez marynarki z rewolwerem za paskiem. Według policji nie miał zezwolenia na broń, wygasło kilka tygodni temu. Badanie wykazało 2,5 promila alkoholu we krwi radnego.
O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, międzynarodowy sędzia hokeja, prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, warszawski kupiec (wraz z żoną właściciel dwóch pubów, kilku sklepów) i działacz gospodarczy. "Dla jednych rzutki biznesmen i dobry organizator, dla drugich Nikodem Dyzma" - pisaliśmy o nim w 1998 roku.
Kandydat nieformalny
Karierę w samorządzie i częściowo w polityce zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej - stowarzyszenia stołecznych kupców i rzemieślników. Najpierw zakładał wałęsowski Bezpartyjny Blok Wspomagania Reform. W 1993 roku startował nawet z jego listy z województwa ciechanowskiego do Senatu, ale przegrał. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" (przy nazwisku widniało "ekonomista", choć miał zaledwie wykształcenie średnie techniczne) dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do tworzącego się właśnie Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. W następnych wyborach występował już na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu. Ale przy jego nazwisku nie było informacji, jakie ugrupowanie go rekomenduje. Nieformalnie popierała go mazowiecka "Solidarność". - Formalnej rekomendacji nie miał, nieformalnie poparcie regionu miał - przyznaje jeden z członków ówczesnych władz "S" na Mazowszu. - Związkowcy dziwili się nawet, że ktoś, kto ma tyle kasy i nie jest związkowcem, występuje jako ich przedstawiciel. Bronił tej kandydatury przewodniczący Jacek Gąsiorowski - mówi nasz rozmówca, który woli pozostać anonimowy. - Według moich obserwacji Tyszkiewicz, człowiek towarzyski, otwarty, elokwentny i zamożny, zaimponował przewodniczącemu, który jest prostym związkowcem z Huty Lucchini - dodaje.
Od tej pory Bogdan Tyszkiewicz, na różnych etapach negocjacji w sprawie koalicji w warszawskim samorządzie, był mniej lub bardziej oficjalnym kandydatem "Solidarności" na przewodniczącego rady (został nim na kilka tygodni, ale kiedy zmieniła się koalicja, został odwołany), na prezydenta, na wiceburmistrza gminy Centrum.
Potem mówił, że jest doradcą ministra spraw wewnętrznych Janusza Tomaszewskiego oraz doradcą szefa UKFiT Jacka Dębskiego. Ale i to nie jest pewne. - Z tego, co wiem, nie był na etacie w MSWiA - mówi poseł Piotr Wójcik, który uchodził za bliskiego współpracownika Tomaszewskiego.
Wcześniej Tyszkiewicz zabiegał o stanowisko ministra sportu. Wraz z odejściem obu polityków jego kariera się skończyła. Ostatnio jeszcze liczył na jakąś funkcję przy komisarzu rządu w gminie Centrum, ale i to pragnienie nie zostało spełnione.
Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Jego styl określają: czarny mercedes z kierowcą, złoty zegarek ze złotą bransoletą, czarne ubrania z kolorowymi krawatami. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. Ktoś, kto przedstawiał się jako jego asystent, rezerwował w rządowym ośrodku wypoczynkowym w Łańsku miejsca dla Tyszkiewicza i "bliskiego współpracownika jednego z bosów [pruszkowskiego] gangu" ("Życie" z 13.05.2000 r.).
W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD. Czy organizacjom tym nie przeszkadzało, że taki człowiek reprezentuje je na eksponowanym stanowisku? Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę?
Człowiek z zewnątrz
- Przewodniczący rady to mimo wszystko funkcja papierowa - wspomina poprzednią kadencję samorządu jeden z warszawskich liderów UW Piotr Fogler, wtedy w Partii Konserwatywnej. - Nie ma bezpośredniego wpływu na decyzje, funkcji wykonawczej Tyszkiewicz by nie dostał. Jako przewodniczący był sprawny. Towarzysko bardzo miły, ze wszystkimi żył dobrze - i z lewicą, i z prawicą - dodaje. Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii. - Pozostał człowiekiem z zewnątrz - ocenia Fogler.
- W 1994 roku mało go znaliśmy - mówi szef mazowieckiej Unii Wolności Paweł Piskorski. - W klubie unijnych radnych uzyskał najwięcej głosów jako kandydat na przewodniczącego rady. W trakcie kadencji współpraca z nim systematycznie się pogarszała. Zdawał sobie sprawę, że nie dostanie się na listę kandydatów na radnych w następnych wyborach i przeniósł się do AWS - dodaje.
Dlaczego więc Unia ponownie głosowała na Tyszkiewicza po wyborach w 1998 roku? - Dostaliśmy od przewodniczącego mazowieckiej AWS Jacka Gąsiorowskiego pismo, że Tyszkiewicz jest oficjalnym kandydatem na przewodniczącego rady - wyjaśnia Piskorski. - Jak zaczęlibyśmy grzebać w kandydatach AWS, to oni chcieliby w naszych. W Sejmie Unia głosowała na Jana Marię Jackowskiego z AWS na przewodniczącego Komisji Kultury, chociaż jego poglądy mogły nam nie odpowiadać. Takie są zasady w koalicji.
Na tę samą zasadę powołuje się szef warszawskiego SLD Jan Wieteska: - Przyjęliśmy filozofię, że nie wnikamy w personalia koalicjanta. Obowiązuje zaufanie do partnera. Zresztą Tyszkiewicz wtedy jeszcze nie wyjmował pistoletu. Był trochę innym człowiekiem. Nie wiedziałem, co pije i ile pije. Każdy pije wódkę. On się w tym nie wyróżniał. Żeby kogoś oskarżać, trzeba mieć dowody.
Na bankietach - przeciętnie
Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS (RS AWS, PPChD, ZChN, Ruch Stu). Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). - O Tyszkiewicza proszę pytać Jacka Gąsiorowskiego - odpowiadają posłowie Andrzej Smirnow, Piotr Wójcik, Andrzej Anusz. - Jego kandydaturę na przewodniczącego rady wysunął Region Mazowsze "S", to była kandydatura nie uzgodniona z resztą AWS - przypomina Smirnow.
Jedynie poseł Maciej Jankowski (wystąpił z Klubu AWS w Sejmie), który w 1998 roku mówił, że Tyszkiewicz jest dobrym kandydatem na prezydenta miasta, próbuje go bronić. - To, co się wypisuje o wypadku Tyszkiewicza, to nagonka, hucpa - mówi. - Jak mi wiadomo, rzecz się miała inaczej, niż była opisywana. Alkohol i rewolwer są naganne, ale nie zostało popełnione przestępstwo. Podtrzymuję opinię, że Tyszkiewicz to człowiek, który zna się na mieście, a takich nie ma wielu.
- A jego picie? Nigdy nie widziałem u niego nadmiernej skłonności do alkoholu. Widywałem go i przed południem, i po południu, i na bankietach. Zachowywał się przeciętnie.
Chcieliśmy zapytać przewodniczącego mazowieckiej AWS i regionalnej "Solidarności" Jacka Gąsiorowskiego, dlaczego tak mocno popierał Bogdana Tyszkiewicza, wysuwał jego kandydaturę na różne stanowiska. Dwa razy prosił o przesunięcie rozmowy ze względu na inne zajęcia. Za trzecim rzucił do słuchawki: "Nie będę tego komentował". I przerwał rozmowę.
Filip Frydrykiewicz
Kto głosował na przewodniczącego rady Centrum Bogdana Tyszkiewicza
Lipiec 1994 r.: 61 głosów z Unii Wolności i Samorządności, Forum Samorządowego, SLD - PSL
Listopad 1998 r.: 55 głosów z UW, "S", SKL, SLD | Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.
Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. W następnych wyborach występował na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu.
Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę? |
W Ameryce możliwe jest w zasadzie wszystko. Jednego tylko nikt jakoś nie potrafi sobie wyobrazić - tego, że 98-letni Strom Thurmond miałby po 46 latach zasiadania w Senacie przejść na emeryturę.
Konfederata XX wieku
Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Na waszyngtońskim Kapitolu stoi jego popiersie, a w Columbii, stolicy Karoliny Południowej, i w rodzinnym Edgefield - pomniki. Jego imię noszą między innymi liceum, autostrada, koszary, tama i jezioro. Tak czczony - już za życia - jest legendarny senator Strom Thurmond.
Ale ów heros, faktyczny przewodniczący amerykańskiego Senatu (oficjalnie jest nim wiceprezydent) i czwarta osoba w państwie, czuje się coraz gorzej i niewykluczone, że zrezygnuje z mandatu - alarmują amerykańskie gazety. Ewentualne odejście Thurmonda oznaczałoby nie tylko kres najbarwniejszej kariery XX wieku, ale i - być może - trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Jeżeli jednak dotrwa on do końca kadencji, upływającej w styczniu 2003 roku, będzie pierwszym w historii USA senatorem, który ukończy sto lat piastując urząd.
Stary człowiek i może
Senne prowincjonalne miasteczko Aiken w Karolinie Południowej, gdzie mieści się regionalne biuro senatora, jest skąpane w zieleni. Trawniki przypominają tu miejscami dywany z szyszek, które spadają tysiącami z sosen, jodeł, modrzewi i świerków. Raz w tygodniu do Aiken przyjeżdża do fryzjera 91-letnia Mary, siostra Stroma. W okolicy mieszkają też jej bliźniaczka Martha i najstarsza z sióstr, 94-letnia Gertruda. Aiken to również miasto Nancy Moore, młodszej o prawie pół wieku żony Thurmonda, z którą senator pozostaje od dziesięciu lat w separacji.
Ach, co to był za ślub. Ameryka 1969 roku. Panna - zdecydowanie młoda, 22 lata; cztery lata wcześniej zdobyła tytuł Miss Karoliny Południowej. Pan - w wieku jak najbardziej zaawansowanym, 66 lat, dni chwały dawno, wydawałoby się, za nim. Wydawcy ilustrowanych magazynów zacierali ręce, podstarzali dandysi nabierali chętki, by iść za przykładem, połowa społeczeństwa się śmiała, a druga połowa nie wychodziła ze zdumienia, choć dziwić się nie za bardzo było czemu. W końcu każdy wiedział, że Strom lubi kobiety, a kobiety, z tych czy innych powodów, lubią jego. Nawet dziś, gdy senator odwiedza rodzinny stan, nie przepuszcza na spotkaniach z wyborcami okazji, by zauważyć na głos, jak to miło, że miejscowe damy są wciąż takie eleganckie, urodziwe, atrakcyjne...
Czasami senator daje upust swej fascynacji w sposób nieco bardziej ekspansywny. Będąc już 90-latkiem, nie tracił rezonu i podobno obłapywał w windzie na Kapitolu pewną panią senator, co o mało nie zakończyło się dlań oskarżeniem o molestowanie seksualne. Pytany przez dziennikarki o sprawy polityczne czy społeczne, odpowiada z kolei czasem z błyskiem w oku: "Jest Pani piękną kobietą". Jak wyznał jednej z gazet: "Nie sądzę, by było to naturalne, gdyby człowiek nie interesował się płcią przeciwną. Ja po prostu uwielbiam kobiety, piękne kobiety".
Bawi to całą Amerykę. Dowody na to, że wiara w nadludzkie możliwości Starego Stroma nie słabnie, można znaleźć między innymi w książce "Ol' Strom. An unauthorized biography of Strom Thurmond" (Stary Strom. Nieautoryzowana biografia...) autorstwa Jacka Bassa i Marylin W. Thompson. Na jednym z zamieszczonych w niej dowcipów rysunkowych kobieta przechodząca tuż obok naturalnej wielkości pomnika senatora odwraca się nagle z niedowierzaniem i patrząc na swoją efektowną pupę wykrzykuje: "Na Boga! Przysięgłabym, że ktoś mnie uszczypnął!"
Znana powszechnie skłonność Thurmonda do płci przeciwnej nie oznacza jednak, że jest on wyrozumiały dla każdego mężczyzny o podobnych zainteresowaniach. Kiedy w Senacie debatowano nad losem Billa Clintona, oskarżonego o krzywoprzysięstwo w tak zwanej sprawie Lewinsky, Thurmond zdecydowanie głosował za uznaniem prezydenta za winnego. "Tylko żeby nie było nieporozumień" - podkreślił, gdy rozmawialiśmy o tym w jego waszyngtońskim biurze. "Chodziło o krzywoprzysięstwo! Krzywoprzysięstwo, a nie żadne romanse!!!".
Winogrona gniewu
Pierwsza żona Thurmonda - Jean, z którą, o czym mówią wszyscy, był podobno naprawdę szczęśliwy, zmarła przedwcześnie na raka mózgu. Drugą - Nancy - Strom poznał, gdy pewnego lata pracowała u niego w biurze. Zakochał się i zdecydował na ślub, mimo że był od niej starszy o 44 lata. Przez dłuższy czas wszystko układało się na pozór gładko. W 1982 roku dziennik "Washington Post" napisał, że Nancy wstaje o drugiej w nocy i do 5.30 obrabia pocztę senatora, a potem udaje się z mężem, który miał już wtedy na karku osiemdziesiątkę, na poranną przebieżkę. Dopiero po latach wyszło na jaw, że Nancy ma problemy z alkoholem. Zdecydowała się leczyć dopiero, gdy została zatrzymana przez policję za jazdę po pijanemu i trafiła do aresztu.
Wcześniej jednak na rodzinę spadło ogromne nieszczęście. Córka Thurmondów (mieli oni czworo dzieci), nosząca to samo imię co matka - Nancy - zginęła pod kołami samochodu prowadzonego przez nietrzeźwą kobietę. Kary za jazdę po pijanemu są w Karolinie Południowej raczej surowe - zaostrzył je sam Thurmond, w czasie gdy był gubernatorem. Zabójczyni otrzymała jednak stosunkowo niewysoki wyrok. Być może sąd nie był zbyt srogi w obawie, iż ktoś mógłby powiedzieć, że dzieje się tak, bo ofiarą była córka senatora.
Mówi się niekiedy, że Thurmond, który sam nie pije i nigdy nie pił, wręcz nienawidzi alkoholu. Przed dwoma laty omal nie wpadł w szał, dowiedziawszy się, że producenci wina w USA zamierzają drukować na etykietach butelek treści zachęcające konsumentów do wypitki. Chodziło o stwierdzenie, jakoby wino przez wieki umilało społeczeństwom spożywanie posiłków i że kieliszek bądź dwa kieliszki dziennie zmniejszają ryzyko zachorowania na choroby serca. Zdaniem senatora producenci powinni raczej informować na etykietach, i to wołami, że alkohol zabija sto tysięcy Amerykanów rocznie.
W 1991 roku Thurmondowie zdecydowali się na separację. Powodem miało być właśnie zamiłowanie Nancy do trunków oraz domniemane flirty - z mężczyznami na pewno od senatora młodszymi. I oto w dziesięć lat później Waszyngtonem wstrząsnęła nagle niewiarygodna pogłoska, jakoby Nancy szykowała się do zastąpienia Starego Stroma w fotelu senatora.
Dixie znaczy Południe
Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, maleńkiej mieścinie w Karolinie Południowej. Edgefield zapisało się w historii tym, że gdy wybuchła wojna secesyjna (1861-65), do armii Konfederacji (CSA) zgłosili się wszyscy tutejsi mężczyźni. Miasto wydało też na świat aż dziesięciu gubernatorów; Thurmond był ostatnim z dziesiątki.
Senator jest naprawdę stary. Jego kariera polityczna trwa tak długo, że stał się dla Ameryki symbolem łączącym wiek XIX z XXI. Kiedy w latach 20. kandydował na kuratora oświaty w powiecie Edgefield, głosowali nań między innymi weterani-konfederaci, którzy 60 lat wcześniej walczyli z żołnierzami Abrahama Lincolna w wojnie stanów czy wojnie o niepodległość Południa, jak często nazywa się w tych stronach wojnę secesyjną.
Po ukończeniu studiów Thurmond był prawnikiem, senatorem stanowym i sędzią. Czterech morderców skazanych w procesach, którym przewodniczył, zakończyło swój niechlubny żywot na krześle elektrycznym. Strom wierzył i wierzy w odstraszające działanie kary głównej i to nie tylko za zbrodnię morderstwa. Już jako parlamentarzysta dwukrotnie proponował, by wprowadzić w całym kraju karę śmierci również dla handlarzy narkotyków.
Wróciwszy z drugiej wojny światowej, zajął się na dobre polityką i błyskawicznie został gubernatorem, w czym pomogła mu chwała bohatera z Normandii i zaszczytne odznaczenie wojenne - Purpurowe Serce. Został też rzecznikiem praw stanów - a w szczególności stanów Południa. Ktoś, kto chciał wtedy mieć na Południu coś do powiedzenia, należał do Partii Demokratycznej; republikanom wciąż nie umiano jeszcze bowiem zapomnieć zwycięstwa w wojnie secesyjnej. Wśród demokratów doszło wówczas do poważnego rozłamu na tle stosunku do segregacji rasowej. Południowcy stali na stanowisku, że jej ewentualne zniesienie winno pozostać w gestii poszczególnych stanów, a nie rządu federalnego. Nie mogąc porozumieć się w tej kwestii z ubiegającym się o reelekcję prezydentem demokratą Harrym Trumanem, zdecydowali się rzucić mu wyzwanie. W ten sposób na amerykańskiej scenie politycznej pojawiła się Partia Praw Stanów, czyli dixiekraci (zbitka terminów: Dixie - amer.: Południe i demokraci).
Segregacja dziś, jutro, zawsze
Nowe ugrupowanie postanowiło wystawić własnego kandydata na prezydenta. Postawiono właśnie na Thurmonda. I choć uległ on w wyborach 1948 roku nie tylko Trumanowi, ale i republikaninowi Thomasowi Deweyowi, wygrywając jedynie w Karolinie Południowej, Alabamie, Missisipi i Luizjanie, niewiele brakowało, by jednak został prezydentem. Jak policzono, gdyby zaledwie 21 tysięcy wyborców w stanach Ohio i Illinois głosowało inaczej, ani Truman, ani Dewey nie zdobyliby wymaganej większości głosów. Wyboru prezydenta musiałaby wówczas dokonać Izba Reprezentantów Kongresu. Ponieważ przy ówczesnym układzie sił demokraci za nic nie poparliby Deweya, a republikanie - Trumana, bardzo prawdopodobne jest, że prezydentem zostałby kandydat "kompromisowy", czyli Thurmond.
W 1957 roku senator postawił sobie za zadanie niedopuszczenie do debaty nad ustawą, której przyjęcie znosiłoby segregację rasową. Przez kilka dni przesiadywał w saunie i pił tylko tyle wody, ile musiał. W dniu głosowania porządnie odwodniony pojawił się na senackiej mównicy i nie schodził z niej przez 24 godziny i 18 minut. Mówił i mówił, pochłaniając litrami napoje, a po skończeniu przemówienia przez dwie godziny rozmawiał jeszcze z dziennikarzami. Do toalety nie poszedł ani razu, bowiem zejście z mównicy równałoby się rezygnacji z głosu. Innym razem, przed drzwiami Senatu, pochwycił zapaśniczym chwytem pewnego senatora, chcąc uniemożliwić mu wejście do sali obrad, gdyż ten zamierzał głosować nie po jego myśli. Ustawę jednak ostatecznie przyjęto, choć - między innymi dzięki Thurmondowi - w kształcie nieco odbiegającym od oryginalnego.
Thurmond bardzo długo pozostawał niepoprawnym segregacjonistą. Pohukiwał, że armia i gwardia narodowa, przy pomocy których Waszyngton wcielał na Południu w życie idee równości rasowej, nie będą miały tylu żołnierzy, by "wpuścić Murzynów do naszych domów, kościołów, kin, teatrów i basenów". Blisko mu było do gubernatora Alabamy George'a Wallace'a, niestrudzonego propagatora słynnego hasła "Segregacja dziś, segregacja jutro, segregacja na zawsze". Ale nie mieli racji ci, którzy nazywali Thurmonda rasistą. To on przecież, jeszcze jako gubernator, doprowadził do postawienia przed sądem 28 białych, którzy dopuszczali się linczów, i to on pierwszy zatrudniał Murzynów jako urzędników w swym biurze. Może dlatego do dziś, pytany o tamte lata, mówi, że nie ma sobie nic do zarzucenia - odwrotnie niż nieżyjący już Wallace, który przyznał przed śmiercią, że żył w błędzie.
Jest nie do zastąpienia
Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Dlatego tak wiele osób boi się przyznać wprost, że nieuchronnie zbliża się jego czas.
Co kilka dni senator przewożony jest do szpitala na badania. Ma kłopoty z kojarzeniem, utrzymaniem równowagi, ze słuchem. Zrezygnował nawet z otwierania codziennych sesji Senatu - ceremoniii, na którą jeszcze niedawno potrafił gnać prosto ze szpitala. Kiedy rozmawiałem z nim przed dwoma laty, trzymał się jeszcze kapitalnie i zdawał się być, jak na swój wiek, w pełni sił. Mówił, jak zwykle, niezrozumiałym prawie dla nikogo językiem z akcentem z Głębokiego Południa z początku wieku (dziś już poprzedniego). Jego przeszczepione marchewkowe włosy świeciły w ostrym kwietniowym słońcu, twarz tryskała energią i aż się rozpalał, opowiadając i pokazując mi zdjęcia dziewięciu prezydentów, z którymi pracował (George W. Bush jest dziesiąty). Przypomniało mi się, jak przed wyborami w 1996 roku, kiedy zresztą zapowiedział, że kandyduje po raz ostatni, szef jego kampanii pytał, porównując go z o wiele młodszym konkurentem: "Mam tu 96-latka z 42-letnim doświadczeniem i 42-latka bez żadnego doświadczenia. Kogo wybieracie?".
Dziś kwestia sukcesji po Thurmondzie stała się sprawą wagi państwowej. I dzieje się tak nie tylko dlatego, że jest on czwartą osobą w państwie i gdyby coś złego spotkało nagle Busha, wiceprezydenta Dicka Cheneya i przewodniczącego Izby Reprezentantów Dennisa Hasterta, to on właśnie zostałby prezydentem! W Białym Domu i w Izbie Reprezentantów republikanie rządzą dziś niepodzielnie, ale w Senacie obie partie mają po pięćdziesięciu przedstawicieli. W przypadku kiedy głosowanie kończy się remisem, decyzję podejmuje wiceprezydent, dziś - republikanin. Gdyby jednak Thurmond zrezygnował z mandatu z przyczyn zdrowotnych albo gdyby umarł w trakcie pełnienia urzędu, jego następcę wyznaczy gubernator Karoliny Południowej. A tak się składa, że gubernatorem jest Jim Hodges, demokrata, który z radością mianowałby na miejsce Thurmonda któregoś ze swych partyjnych kolegów, sprawiając, że demokraci mieliby odtąd w izbie większość. Mocno przerażeni obrotem spraw karolińscy republikanie przygotowali już nawet podobno projekt ustawy, zgodnie z którą gubernator mógłby w tego typu sytuacjach czynić sukcesorem wyłącznie członka tego samego ugrupowania, które reprezentował dotychczasowy senator.
Życie mija zbyt szybko
Wychodzący w Columbii dziennik "The State" napisał niedawno, że senator nagrał w ubiegłym roku taśmę wideo, na której prosi gubernatora, by w razie czego wyznaczył na jego następczynię Nancy Thurmond (w USA w razie rezygnacji lub śmierci senatora z reguły nie organizuje się wyborów uzupełniających). Hodges, któremu Nancy zaprezentowała nagranie w listopadzie, twierdzi, że nie wątpi, iż Thurmond dotrwa do końca kadencji, ale odmawia rozmowy na ten temat z dziennikarzami, utrzymując, że nie ma co rozmawiać o czymś, co jest niewyobrażalne. Sam główny bohater przyznaje, że rzeczywiście rozważał złożenie mandatu, ale zmienił zdanie po "otrzymaniu licznych telefonów z Karoliny Południowej i przemyśleniu konsekwencji politycznych". Dodaje, że na razie myśli nie o rychłym umieraniu, ale charlestońskiej gazecie "Post and Courier" wyznał kilka tygodni temu, że choć jako odznaczony weteran drugiej wojny ma prawo do pochówku na Cmentarzu Narodowym Arlington pod Waszyngtonem, chce po śmierci spocząć w Aiken. Na razie jednak - przekonuje - czuje się, jakby miał ze 40 lat mniej i podkreśla, że odziedziczył "dobre geny". Żałuje tylko, mówiąc o całym swym życiu, że "to wszystko minęło zbyt szybko".
Jakby to nie brzmiało okrutnie, każdy w końcu, najdłuższy nawet żywot musi kiedyś mieć swój kres. Dzień, w którym Ameryce zabraknie Stroma Thurmonda, będzie pewnie dla wielu taki, jak dla narratora powieści "Alienista" Caleba Carra pożegnanie Teodora Roosevelta, zmarłego w 1919 roku byłego prezydenta i wyjątkowo nietuzinkowego człowieka: "Teodor leży w ziemi. (...) Myśl, że nie żyje, jest właśnie taka - nie do przyjęcia". -
JAN TRZCIŃSKI | Thurmond to jeden z tych ludzi, o których mówi się, że są nie do zastąpienia - i wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Ale ów heros, faktyczny przewodniczący amerykańskiego Senatu i czwarta osoba w państwie, czuje się coraz gorzej i niewykluczone, że zrezygnuje z mandatu - alarmują amerykańskie gazety. Ewentualne odejście Thurmonda oznaczałoby nie tylko kres najbarwniejszej kariery XX wieku, ale i - być może - trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Strom Thurmond urodził się w grudniu 1902 w Edgefield, maleńkiej mieścinie w Karolinie Południowej. Senator jest naprawdę stary. Jego kariera polityczna trwa tak długo, że stał się dla Ameryki symbolem łączącym wiek XIX z XXI. Po ukończeniu studiów Thurmond był prawnikiem, senatorem stanowym i sędzią. Strom wierzył i wierzy w odstraszające działanie kary głównej i to nie tylko za zbrodnię morderstwa. Thurmond bardzo długo pozostawał niepoprawnym segregacjonistą. Ale nie mieli racji ci, którzy nazywali Thurmonda rasistą. To on przecież, jeszcze jako gubernator, doprowadził do postawienia przed sądem 28 białych, którzy dopuszczali się linczów, i to on pierwszy zatrudniał Murzynów jako urzędników w swym biurze. Może dlatego do dziś, pytany o tamte lata, mówi, że nie ma sobie nic do zarzucenia. wiele osób boi się przyznać wprost, że nieuchronnie zbliża się jego czas.Co kilka dni senator przewożony jest do szpitala na badania. Ma kłopoty z kojarzeniem, utrzymaniem równowagi, ze słuchem. |
PROTESTY
"Samoobrona" - nie skoszarowana grupa wielbicieli Andrzeja Leppera
Ludzie są nieważni, ważny jest wódz
FOT. PIOTR KOWALCZYK
MICHAŁ MAJEWSKI
Andrzej Lepper rozegrał koncertową partię. W jeden miesiąc sprawił, że jego pozbawiona struktur organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia - to wystarczyłoby, żeby "Samoobrona" trafiła do Sejmu.
Lepper ma grubą teczkę w redakcyjnym archiwum. Ta teczka z gazetowymi wycinkami tyje w ekspresowym tempie od początku roku. O przewodniczącym napisano już prawie wszystko. Napisano między innymi, że jest nieokrzesanym łobuzem, ludowym demagogiem, człowiekiem mającym za nic reguły demokracji, szefem organizacji sponsorowanej przez tajemniczych mocodawców. Co by złego o Lepperze nie powiedzieć, trzeba mu jedną rzecz oddać - przez lata rozrób, bezwzględnej walki, stał się nieprawdopodobnym spryciarzem.
"Głośniej!, Głośniej!"
W poprzednią sobotę przewodniczący ściągnął do Warszawy trzystu rolników. W sali konferencyjnej na warszawskim Powiślu nie było wątpliwości, kto jest najważniejszą postacią. Z trybuny płynął miód na serce wodza: "Wyrasta nam większa postać niż Witos", "Czekamy na głos generała", "Andrzej!, Andrzej!". Ludzie zrywali się z miejsc, śpiewali hymn narodowy i "Rotę". Odpowiedzialne zadanie miał Ireneusz Martyniuk, od niedawna pierwszy zausznik Leppera w "Samoobronie". Odpowiadał za doping dla pryncypała. Przeraźliwie grzmiał z mikrofonem w ręce: "Głośniej!, Głośniej!". Na znak Martyniuka tłum zrywał się z krzeseł i wołał: "Prawda!, Prawda!".
Wszystko robiło niemałe wrażenie. Oto członkowie związku oddawali bezgraniczny hołd swojemu przewodniczącemu.
Jedna rzecz budziła wątpliwości.
Chociaż spotkanie oficjalnie nazywało się Radą Krajową "Samoobrony", większość zebranych nie należała do organizacji Leppera - byli po prostu sympatykami przywódcy. To wcale nie przeszkodziło przewodniczącemu zarządzić poważnych głosowań.
I tak wątpliwa Rada Krajowa "Samoobrony" podejmowała uchwały podsunięte przez Leppera. - Treść napiszemy później, teraz przegłosujemy - postanowił przewodniczący. Po czym oddani sympatycy owacyjnie przyjęli uchwały o konieczności samorozwiązania Sejmu, dymisji rządu i wreszcie o wznowieniu blokad oraz marszu na Warszawę. Wszystko to wyglądało bardzo poważnie, jakiś zaniepokojony dziennikarz zwracał Lepperowi uwagę, że te uchwały to po prostu wezwanie do rewolucji. Ale przewodniczący wiele sobie z tego nie robił. Dał rządowi dwa tygodnie na rozwiązanie problemów rolnictwa, a potem udzielał sympatykom korepetycji z taktyki ulicznego pojedynkowania się z policją. Nie było w tym nic nowego i dziwnego, radykalne posunięcia to w końcu "wizytówka" przewodniczącego Leppera.
Ciekawe jest to, że Lepper niespełna tydzień po tych radykalnych zapowiedziach wycofał się z pomysłu "marcowej rewolucji".
Dlaczego zrezygnował?
Partyzantka
Lepper mówi, że jego "Samoobrona" ma milion członków. To kompletna bzdura, w którą z pewnością nie wierzy sam przywódca. Nie wierzy, ale bez wahania powtarza: "»Samoobrona« ma milion członków". Dlaczego opowiada oczywiste kłamstwa? Lepper mówił ostatnio, że studiował klasykę. Dokładniej miał na myśli napisaną przed ponad stu laty "Psychologię tłumu".
Jej autor Gustaw Le Bon pisze tak: "Tłum nie pożąda prawdy i gardzi rzeczywistością, ubóstwia natomiast zwodnicze złudzenia".
Gdyby związek Leppera miał milion członków, przewodniczący nie musiałby czekać z rewolucją do marca, bez wahania zmiótłby całą klasę polityczną w lutym.
- "Samoobrona" to taka partyzantka, która od czasu do czasu wyskakuje z lasu - mówi Ryszard Miazek, polityk PSL i naczelny redaktor "Zielonego Sztandaru".
- Wodzowska organizacja o bardzo słabej strukturze w terenie - określa "Samoobronę" Władysław Serafin, wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych.
Trudno się z takimi ocenami nie zgodzić po obejrzeniu niedawnej Rady Krajowej "Samoobrony". Z pewnością nie tak wyglądają zebrania organizacji, które mają milion członków. - Nie podawajcie dziennikarzom swoich nazwisk! Nie podawajcie informacji o strukturach! - nawoływał Ireneusz Martyniuk, jakby zdając sobie sprawę z tego, że na razie nie ma się czym chwalić. Większość osób w sali w ogóle nie była członkami "Samoobrony", wydelegowany przez Leppera człowiek dopiero w czasie spotkania zbierał numery telefonów i faksów do sympatyków rozrzuconych po kraju. Po tym wszystkim łatwiej zrozumieć, dlaczego Lepper odwołał planowane blokady i marsz na Warszawę. Prawda jest taka, że mimo najszczerszych chęci, Lepper nie dałby rady wyprowadzić ludzi na drogi. Warto przypomnieć, że kilka dni po zawieszeniu blokad Lepper wezwał do ponownego ich ustawiania. Ten apel spotkał się z mizernym odzewem. "Samoobrona", bez poparcia innych organizacji, jest teraz za słaba na wywołanie buntu rolników. Pewnie Lepper wiedział o tym obiecując niedawno z mównicy totalny paraliż kraju i marsz gwiaździsty na Warszawę.
Ale i tak Rada Krajowa to był dobry pomysł przewodniczącego. Radykalne zapowiedzi sprawiły, że wiadomości o Lepperze jeszcze raz trafiły na kolumny gazet, do serwisów radia i telewizji. Poza tym Rada była okazją, żeby zebrać namiary najwierniejszych sympatyków, zachęcić ich do zakładania "Samoobrony" w małych ośrodkach. Przy okazji przewodniczący tradycyjnie obrzydzał rolnikom konkurencyjne organizacje, czyli Polskie Stronnictwo Ludowe, Kółka Rolnicze oraz chłopską "Solidarność". Nie zostawił wątpliwości, kto jest najważniejszy: - dowództwo jest jedno! W Warszawie przy Marszałkowskiej, w siedzibie "Samoobrony"!
Z odrobiną zazdrości
- Okazało się, iż struktury nie są ważne. Wyszło, że najważniejszy jest przywódca - z odrobiną zazdrości mówi Władysław Serafin z Kółek Rolniczych. Z odrobiną zazdrości, bo Serafin nie kwestionuje tego, że to Andrzej Lepper wyrósł na główną postać ostatnich protestów. Lider Kółek Rolniczych z zadumą dodaje: "Nastąpiła identyfikacja mas chłopskich z Andrzejem Lepperem". Stało się tak, mimo że protest organizowały na równi z "Samoobroną", Kółka Rolnicze i "Solidarność" RI.
Gustaw Le Bon, na którego powołuje się Lepper, pisze w "Psychologii tłumu": "Chcąc owładnąć tłumem i pchnąć go do spełnienia jakiegoś czynu, np. by spalił pałac, ginął na barykadach, musimy go możliwie szybko zasugerować. Potrzeba jednak, aby tłum był już podniecony przez pewne okoliczności". W styczniu ludzie byli wystarczająco podnieceni tym, że cena wieprzowiny spadła na samo dno - za kilogram mięsa w skupie płacili ledwie 1,70 - 1,80 zł.
Kiedy rolnicy byli już na drogach, Lepper sprytnie zaczął obrażać liderów związków, z którymi ręka w rękę organizował protest. Przyparci do muru panowie Wierzbicki, Maksymiuk, Serafin zaczęli się tłumaczyć przed rolnikami. O to tylko chodziło Lepperowi. Le Bon pisze tak: "Jeżeli przeciwnik nie zna psychologii tłumu, będzie starał się odeprzeć kłamliwe twierdzenia przez dostarczanie należytych dowodów, zamiast zbijać je równie oszczerczymi twierdzeniami, bo jedynie ten sposób zapewnia szansę wygrania".
Ciekawe, że w wielu miejscach, gdzie stanęły blokady i z sympatią mówiono o Lepperze, nie było w ogóle członków "Samoobrony". Tak było na przykład na jednej z najbardziej uciążliwych blokad w Bedlnie, gdzie rolnicy zatamowali ruch na drodze Poznań - Warszawa.
Nikt z kilkuset chłopów, którzy wylegli na szosę, nie należał do "Samoobrony", ale wszyscy z napięciem czekali na dalsze instrukcje właśnie od przewodniczącego. Kim byli ci rolnicy? Nie było reguły. Ręka w rękę stali obok siebie właściciele nowoczesnych gospodarstw 300- hektarowych i tzw. małorolni, którzy mają przysłowiowe 3 hektary, dwie kury i krowę.
- Lepper ma doskonałą umiejętność wyczuwania nastrojów na wsi. Wie, kiedy ma szansę stanąć na czele. Posługuje się radykalnym językiem, który trafia do zawiedzionych rolników. Moi szwagrowie ostatnio doszli do wniosku, że liczy się tylko Lepper. Dla nich nawet prezes Kalinowski za miękko mówi - opowiada Ryszard Miazek.
Wariant rumuński
Władysław Serafin z Kółek Rolniczych mówi, że ambicje jego organizacji i chłopskiej "Solidarności" sięgają drugiego piętra, natomiast ambicje lidera "Samoobrony" to dach potężnego wieżowca. - Andrzej nie ukrywa, że chodzi mu o obalenie rządu, my takich postulatów nie popieramy - opowiada wiceprzewodniczący Kółek Rolniczych.
Serafin uważa, iż Lepper gra nieczysto: "Andrzej powinnien wreszcie jasno powiedzieć dziennikarzom, że obok związku »Samoobrona« zarejestrował też partię polityczną »Samoobrona«, której jest przewodniczącym. Gdzie kończy się działalność związku, gdzie zaczyna partia polityczna?".
Takich wątpliwości jest więcej. Ściśle tajne są w "Samoobronie" sprawy finansowe.
Sam Lepper z trybuny podczas Rady Krajowej apelował o składki, bo w centrali brakuje na herbatę. Ireneusz Martyniuk, ten odpowiedzialny za doping w sali, zaproponował, żeby delegaci wpłacali do kasy "Samoobrony" po dwadzieścia złotych. Trzeba powiedzieć, iż ten apel nie spotkał się ze odzewem i przed stolikiem nieopodal wyjścia nie było tłumu chętnych do wpłacenia pieniędzy. Skąd więc środki na działalność?
"Polityka" niedawno trafiła na ślad związków Leppera z budzącą grozę, tajemniczą organizacją amerykańskiego biznesmena Lyndona LaRouche. Instytut Schillera, bo o nim mowa, to trockistowska, prorosyjska organizacja zwalczająca m.in. zjednoczeniowe tendencje w Europie. Do tej pory Lepper wystarczająco jasno nie wyjaśnił swoich związków z tym instytutem.
W czasie konferencji prasowych widać, że przewodniczący nie lubi pytań o pieniądze. - Pieniądze pochodzą ze składek rolników - tyle ma do powiedzenia na ten temat.
Od niedawna Lepper nie lubi jeszcze jednego pytania. Nie lubi, kiedy dziennikarze pytają go o Rumunię, a konkretniej o Mirona Cozmę, wodza tamtejszych górników, który za awanturnictwo na ulicach Bukaresztu został skazany przed kilkoma dniami na 18 lat więzienia.
Kiedy pada pytanie, Lepper wyraźnie się peszy, co nie jest zjawiskiem często spotykanym. Peszy się, bo sam we wtorek miał spotkanie z wymiarem sprawiedliwości. Sąd w Lublinie, co prawda nie odwiesił wczoraj roku więzienia za lżenie na wiecach przed kilkoma laty prezydenta RP, Sejmu, premiera i parlamentarzystów, ale nie można wykluczyć, że niekorzystny dla Leppera wyrok zapadnie w innym mieście.
Tak się składa, że podczas niedawnych blokad przewodniczący wyrażał się nie mniej delikatnie o osobach, które teraz zajmują najwyższe stanowiska w państwie. Ma więc podstawy, żeby spodziewać się najgorszego. - Jesteśmy na to przygotowani. Są ludzie, którzy mogą mnie zastąpić - mówił dziennikarzom Lepper, bez charakterystycznej pewności głosu. Już raz w 1994 roku, kiedy przewodniczący siedział w areszcie, Janusz Bryczkowski, skrajny nacjonalista i opiekun skinheadów, próbował odebrać mu "Samoobronę". Od tego wydarzenia przewodniczący jest uważniejszy i od czasu do czasu przewietrza swoje otoczenie z ambitniejszych działaczy. Dzięki temu ma w związku władzę niepodzielną - wyrazów "Samoobrona" oraz Lepper można z powodzeniem używać zamiennie. Reszta "centrali" to gorliwi wykonawcy poleceń szefa. Bez Leppera, który koncertowo wykorzystał ostanie niezadowolenie rolników, nie byłoby "Samoobronie" łatwo. A następna okazja do wyciągnięcia chłopów na blokady nie przytrafi się szybko. Niedługo wiosna, zaczynają się prace w polu i rolnicy nie będą mieć czasu na protesty oraz zdobywanie Warszawy.
Okazją mogą być żniwa i ewentualne problemy ze skupem zboża, co zdarzyło się w zeszłym roku. To może być dobry termin dla związkowców, którzy chcieliby wykorzystać niezadowolenie na wsi. Nie jest pewne, czy to jest termin, który odpowiada Andrzejowi Lepperowi. On sam jeszcze nie wie, czy w sierpniu będzie w sztabie "Samoobrony" przy Marszałkowskiej, czy w zupełnie innym, mniej dostępnym miejscu. | Andrzej Lepper W miesiąc sprawił, że jego organizacja ma w sondażach sześć procent poparcia. przewodniczący ściągnął do Warszawy rolników. oddani sympatycy przyjęli uchwały o konieczności samorozwiązania Sejmu, dymisji rządu. Lepper tydzień po tych zapowiedziach wycofał się z pomysłu. Większość osób w sali w ogóle nie była członkami "Samoobrony". Po tym wszystkim łatwiej zrozumieć, dlaczego Lepper odwołał planowane blokady. Lepper obok związku »Samoobrona« zarejestrował partię polityczną »Samoobrona«, której jest przewodniczącym. Gdzie kończy się działalność związku, gdzie zaczyna partia polityczna?Takich wątpliwości jest więcej. |
Wolność wszystko zaczęła i coś skończyła
Chłopcy z NZS
Listopad 1981 r. strajk solidarnościowy na Uniwersytecie Warszawskim
FOT. (C) ALEKSANDER JAŁOSIŃSKI
KAZIMIERZ GROBLEWSKI
PAWEŁ RESZKA
Wbrew tytułowi Niezależne Zrzeszenie Studentów było i jest organizacją koedukacyjną.
To redaktor Irena Falska tuż przed stanem wojennym lekceważącym mianem "chłopcy z NZS" określiła w "Dzienniku telewizyjnym" strajkujących studentów. Zainteresowanie "Dziennika" NZS świadczy, że władza nie bagatelizowała tej organizacji. Olbrzymi transparent, jaki wywieszono dzień potem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie: "Chłopcy z NZS-u pozdrawiają dziewczynki z telewizji", udowadnia, że "chłopcy" byli dowcipni.
21 listopada NZS obchodzi 20-lecie istnienia. Data jest dosyć przypadkowa, bo tego dnia w 1980 roku nie zdarzyło się nic szczególnego. Dużo działo się i wcześniej, i później. Jacek Czaputowicz, członek ówczesnych władz NZS (dziś zastępca szefa służby cywilnej, a wcześniej dyrektor Departamentu Konsularnego w MSZ), wspomina, że przygotowania zaczęły się jeszcze w 1979 roku.
- Twierdzę, że podjęlibyśmy próbę powołania ogólnopolskiej niezależnej organizacji studenckiej, nawet gdyby nie wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej. Oczywiście powstanie "Solidarności" zmieniło skalę naszej organizacji - mówi. W szczytowym okresie, już w roku 1981 NZS miało 80 tysięcy członków.
NZS, tak jak "Solidarność", zaczęło rodzić się na Wybrzeżu. 27 sierpnia 1980 roku studenci z Gdańska ogłosili listę swoich postulatów, wśród których znajdowało się żądanie powołania niezależnej organizacji studenckiej. Rychło, bo już 2 września powołano Tymczasowy Komitet Założycielski Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich Uniwersytetu Gdańskiego.
I ta data uznawana jest obecnie za rocznicową.
- Problem w tym, że we wrześniu na uczelniach nie ma studentów. We wrześniu więc zrobiliśmy imprezy na uczelniach, a obchody centralne wyznaczyliśmy na 21 listopada - tłumaczy Piotr Sulima, obecny przewodniczący NZS.
Spory i strajki
Paradoksem jest, że we wrześniu 1980 nie istniała jeszcze nawet nazwa NZS. Wybrano ją po długich dyskusjach i sporach dopiero 19 października na zjeździe Niezależnych Organizacji Studenckich w Warszawie. Wtedy też przyjęto statut i wybrano Ogólnopolski Komitet Założycielski. Do tego czasu organizacje rozwijały się spontanicznie, każda na swojej uczelni lub w swoim mieście, bez centralnej czapy. Na tym tle pojawił się ciekawy spór. Część organizacji nie chciała na przykład rezygnować z autonomii. W rezultacie w statucie znalazły się zapisy znacznie ograniczające władzę centrali, a mimo to np. Kraków długo odmawiał podporządkowania się nadrzędnej strukturze.
- To prawda, Kraków zawsze musiał się pomądrzyć - mówi Jarosław Guzy, pierwszy szef NZS, który zresztą był delegatem Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Muszę powiedzieć, że była to taka burza w szklance wody. Spór, który toczył się w ścisłym gronie i nie przekładał się na doły. Najważniejsza była przecież wolność, która przyszła po latach życia i studiowania w gnijącym komunizmie.
Kraków "przyłączył się" w czasie strajku łódzkiego. Czaputowicz twierdzi, że strajk ten był drugim po powstaniu OKZ najważniejszym wydarzeniem w dziejach NZS. Wtedy młoda organizacja starła się z SZSP (Socjalistycznym Związkiem Studentów Polskich) - organizacją oficjalną, bogatą, stanowiącą naturalny szczebel w peerelowskich karierach. Z SZSP wywodzą się tacy m.in. politycy jak Aleksander Kwaśniewski, Marek Siwiec czy Wiesław Kaczmarek.
Strajk łódzki wybuchł, bo władze nie chciały zarejestrować organizacji. Najpierw toczono boje przed sądami, które uznały, że NZS nie jest związkiem zawodowym. To powodowało, iż zgodę na działalność musiało wydać Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki. Jednak i tu procedura się przedłużała. W styczniu 1981 r. wybuchł strajk na Uniwersytecie Łódzkim. Termin był wyjątkowo źle wybrany, trwała sesja zimowa, a potem zaczynały się ferie. Pierwszy stanął Uniwersytet, potem Akademia Medyczna. Władze liczyły, że strajk się nie rozprzestrzeni. Strajkujący chcieli dociągnąć do końca ferii. Gdy wynegocjowano już wszystkie inne postulaty oprócz rejestracji NZS, naczelne władze SZSP wezwały do powrotu do nauki.
- Dzień 16 lutego miał być decydujący. Pytanie brzmiało: czy studenci przyłączą się do strajku na rzecz rejestracji, czy posłuchają SZSP - wspomina Jacek Czaputowicz.
Protest rozprzestrzenił się na cały kraj.
- Chociaż za władzą stał cały aparat propagandowy, czuliśmy poparcie społeczne. Nawet łódzcy cinkciarze zrobili zrzutkę na zakup soków dla studentów - mówi Wojciech Walczak, przewodniczący strajku, późniejszy wiceszef NZS (potem członek założyciel ZChN, dziś w Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Łodzi).
Studenci negocjowali z samym ministrem nauki Januszem Górskim. Anegdota głosi, że minister przyjechał nachmurzony i pełen pretensji. Mówił o tym, że na Politechnice Warszawskiej studenci wywiesili karykaturę Leonida Breżniewa, co jest niebezpieczne i może godzić w sojusze. Głos zabrał Teodor Klincewicz (członek władz NZS, aktywny w podziemiu, zginął tragicznie na początku lat 90.):
- Panie ministrze - zapytał - a gdzie tu miejsce na tradycyjne studenckie jaja?
Rejestracja nastąpiła 17 lutego 1981 roku o godz. 22.15. Do dziś ówcześni przywódcy NZS są dumni, że w jego statucie nie znalazł się zapis o kierowniczej roli PZPR - czym wyprzedzili "Solidarność", gdyż ta miała "kierownicę" wpisaną do aneksu statutu.
- To zasługa Czaputowicza i Wiesława Chrzanowskiego - wspomina Jarosław Guzy. - Wymyślili, że w statucie można powołać się na konstytucję, która mówi o "kierowniczej roli..." i nie ma sensu się powtarzać.
Szklane domy
Pierwszy Zjazd NZS odbył się w kwietniu 1981 r. w Krakowie. Powołano władze zrzeszenia. Pierwszym przewodniczącym został Jarosław Guzy. Zastępcami Klincewicz, Walczak i Leszek Przysiężny z Gdańska. Rzecznikiem prasowym Jacek Rakowiecki (potem publicysta "Tygodnika Powszechnego", sekretarz redakcji w "Gazecie Wyborczej", obecnie naczelny tygodnika "Viva"). Skarbnikiem został Konstanty Radziwiłł, książę i szef NZS na Akademii Medycznej w Warszawie (obecnie uznany lekarz, sekretarz Naczelnej Rady Lekarskiej, ojciec ośmiorga dzieci).
- Zawsze byłem dokładny i akuratny, może to zdecydowało, że zostałem skarbnikiem - mówi Radziwiłł. Dodaje, że NZS było szaloną, młodzieżową rewolucją.
- W moim przypadku tym bardziej szaloną, że nie straciłem roku na Akademii Medycznej. Połączyć takie studia i działalność w NZS było potwornie trudno. Ale wspominam to z dumą i nutką żalu: wszystko było czarno-białe, widzieliśmy wszystko ostrzej i byliśmy młodsi.
Na zjeździe ujawnił się konflikt między środowiskiem lewicowym (związanym z ludźmi z KOR) a narodowym (bliższym działaczom byłego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Ruchu Młodej Polski, KPN).
- Pamiętam spór o obsadę stanowiska redaktora naczelnego tygodnika NZS, który zresztą nigdy się nie ukazał - wspomina Marek Jurek (wtedy członek Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji).
Poza tym NZS działało na wariackich papierach.
- Unosiły nas wiry politycznych wydarzeń. NZS to był nasz kawałek wolnej Polski - wspomina Wojciech Walczak.
Przyjęto uchwałę, że władze NZS pracują społecznie. Nowy przewodniczący wziął urlop dziekański i przeniósł się do Warszawy.
- Mieszkałem u znajomych i żyłem dzięki ich życzliwości. Gdy mnie wybierano, ważyłem 83 kilogramy, gdy wprowadzono stan wojenny ważyłem 68 - mówi Jarosław Guzy.
Na zjeździe nie opracowano szczegółowego programu (dyskusję odłożono na grudzień 1981 r.). Dlatego postulaty Zrzeszenia były dość eklektyczne i różniły się między uczelniami. Powszechnie domagano się na przykład zniesienia języka rosyjskiego: "Górski, Górski miły bracie, daj nam wybór w lektoracie" - śpiewano ministrowi nauki w Łodzi. Potem odmarksizowanie programu studiów (ekonomia polityczna i filozofia marksistowska). Były postulaty ogólnospołeczne: zaprzestanie represji za działalność opozycyjną, uwolnienie więźniów politycznych (25 maja 1981 r. odbyły się manifestacje NZS w całej Polsce w obronie uwięzionych), zniesienie cenzury, zniesienie ograniczeń w podróżowaniu itd.
- Z NZS byłem pierwszy raz na Zachodzie, w Paryżu. Potem mieliśmy jechać do USA, ale zabrali nam paszporty - wspomina Guzy.
Oprócz tego wszystkiego Zrzeszenie walczyło o byt - przydzielenie lokali, telefonów i pieniędzy na działalność. Co prawda organizacja dostała dotację od państwa, ale była ona śladowa. Dlatego działacze NZS myśleli o rozpoczęciu działalności gospodarczej. Jarosław Guzy oświadczył w wywiadzie dla "ITD", że we Wrocławiu NZS będzie otwierało szklarnie. Jednak wkrótce okazało się, że mówił o szklanych domach.
Władza kończy sprawę
Pod koniec 1981 r. władza zaczęła zaostrzać kurs wobec NZS i "Solidarności". 26 października 1981 r. wybuchł strajk w radomskiej Wyższej Szkole Inżynieryjnej. Był to protest przeciwko wyborowi na kolejną kadencję skompromitowanego rektora prof. Michała Hebdy. Na wiecach krzyczano wtedy "Wyhebdalaj!".
Pojawiają się opinie, że strajk był ewidentną prowokacją władz, które już wtedy zaczęły zbierać argumenty mające usprawiedliwić wprowadzenie stanu wojennego. Protest narastał. 12 listopada NZS ogłosiło ogólnopolski strajk ostrzegawczy. Trzy dni później zaapelowało o rozpoczęcie strajków okupacyjnych we wszystkich wyższych uczelniach.
Pod koniec listopada wybuchł strajk w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa. Studenci nie chcieli, by ich szkoła podlegała MSW. Władza nie chciała żadnych ustępstw. Szkoła na wniosek szefa MSZ generała Czesława Kiszczaka została rozwiązana. 2 grudnia ZOMO brutalnie rozbiło strajk. Studentów poparła "Solidarność" i Rada Rektorów.
13 grudnia wprowadzono stan wojenny, a 5 stycznia 1982 r. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wydaje decyzję o rozwiązaniu NZS.
Wielu działaczy Zrzeszenia zostało internowanych. Jarosław Guzy przesiedział ponad rok. Aresztowano również Agnieszkę Romaszewską, członkinię Komisji Rewizyjnej Zrzeszenia.
- Występowaliśmy do władz więziennych o zgodę na ślub, ale nam odmówiono. Pobraliśmy się 26 maja 1982 r., podczas mojej przepustki - wspomina Guzy.
W podziemiu NZS się "rozpuściło".
- Dostarczaliśmy "żołnierzy" całej opozycji - tłumaczy Guzy. W Warszawie aktywny był Teodor Klincewicz, prowadził Grupy Oporu "Solidarni". W Krakowie i Wrocławiu powstały struktury podziemne NZS.
Na głowę funkcjonariusza
Ustawa o szkolnictwie wyższym z 1982 roku była zaskakująco liberalna. Znalazły się w niej wszystkie ważne postulaty studentów z 1981 roku. W tej sytuacji, po zdelegalizowaniu NZS, wielu jego członków próbowało nadal coś robić jawnie. W większości ośrodków ludzie z NZS zaangażowali się w prace samorządu.
Ale 25 lipca 1985 roku Sejm zmienił ustawę o szkolnictwie wyższym. Jak zwykle decyzje dotyczące studentów, niekorzystne dla nich, podjęto w czasie wakacji, by studenci nie mogli zaprotestować.
Grupa aktywnych politycznie studentów zaczęła odtwarzać struktury Niezależnego Zrzeszenia Studentów.
W rzeczywistości powstawało drugie NZS, mało przypominające to z lat 1980 - 1981. Tworzyło go nowe pokolenie studentów. Zasady konspiracji i brak ludzi były powodem, że większość akcji miała charakter kadrowy.
Rozpoczynał się rok akademicki 1987/88. Na Uniwersytet Warszawski miał przyjechać Wojciech Jaruzelski.
- Postanowiliśmy powiesić "gadułę" z nagraną audycją na jego przyjazd - wspomina jedną z typowych akcji Wojciech Lewicki, wówczas student fizyki UW. - Andrzej Anusz jako obstawa stał przed bramą, Mariusz Kamiński schował się w krzakach, a ja wlazłem na drzewo i wieszam - opowiada. - Cały uniwerek był obstawiony. Wyczuwali, że coś może się dziać, lecz nie wiedzieli, co. Stanął jeden pod drzewem, na którym siedziałem, i się rozgląda. To skoczyłem mu na głowę, z młotkiem w ręku. I chodu, w butach o dwa numery za małych. Wyprułem za rektorat, zeskoczyłem ze skarpy. Później mi Kamiński opowiadał, że facet wyciągnął spluwę i krzyczał: "stój, bo strzelam". A Mariuszek po dachach jakichś uciekał i okulary zgubił.
Na Uniwersytecie Warszawskim życie biegło swoim torem, od sesji do sesji. Dla większości studentów konspiracja, ulotki, to były, w połowie lat 80., bezsensowne wygłupy. Istnienie NZS mało kto zauważał. Słabo rozchodzą się podziemne wydawnictwa. Samorząd uczy się funkcjonować pod zmienioną ustawą. Na tych wydziałach, na których był silny, to on kojarzył się z opozycyjnością.
Zdając sobie sprawę z takich nastrojów, ludzie zaangażowani w NZS mieli obawy, czy w przypadku ewentualnej decyzji o wyjściu na powierzchnię nie zostaną uznani - nawet przez aktywną część studentów, udzielających się w samorządzie - za ciało obce, które nie wiadomo, skąd się wzięło.
Już po ujawnieniu okazało się, że obawy były uzasadnione tylko częściowo.
Pokazać się
10 stycznia 1987 roku w Warszawie, w Akademiku Politechniki Warszawskiej przy placu Narutowicza, doszło do nieformalnego II Zjazdu NZS. Udało się powołać władze krajowe, reprezentujące 21 wyższych uczelni w Polsce. Z Warszawy była na spotkaniu reprezentacja Politechniki; nie było Uniwersytetu.
- Stało się to częściowo z przypadku - mówi Andrzej Anusz, wówczas student historii. - Spotkanie organizowali ludzie ściśle związani z pierwszym NZS, Wojciech Bogaczyk, Ryszard Czarnecki. I oni akurat w Warszawie mieli kontakty z Politechniką, nie z nami.
NZS uczelni warszawskich założyło wkrótce Unię NZS Warszawa, która przyłączyła się do krajówki.
W krajówce od początku były konflikty. Ci, którzy zaczęli studia po stanie wojennym, nie bardzo chcieli się podporządkować działaczom "pierwszego" NZS. Spierano się też, czy NZS ma być bardziej związkiem zawodowym studentów czy partią polityczną.
Na przełomie 1987 i 1988 roku podziemne komisje zakładowe NSZZ "S" zaczęły tworzyć jawne komitety założycielskie NSZZ "S", które składały wnioski o rejestrację. Ludzie z NZS podchwycili ten pomysł.
- I tak ileś osób było spalonych. Doszliśmy do wniosku, że ich należy ujawnić - mówi Wojciech Lewicki. - Parę osób, które mogły wyjść, specjalnie zostało. Żeby się całkiem nie odsłonić. Na przykład Zimiński - mówi Lewicki.
Tomasz Zimiński był wówczas, jako student III roku prawa we władzach podziemnej krajówki NZS i przyznaje, że w krajówce była "pewna doza sceptycyzmu" wobec pomysłu jawnej działalności. - Koledzy z mniejszych ośrodków nie wyobrażali sobie tego. Tam esbecja trzymała się bardzo mocno.
- I okazało się, że to był wielki sukces - mówi Tomasz Zimiński. - Ósmego marca 1988, w ciągu kilku godzin, przy jednym wystawionym stoliku do NZS zapisało się 899 osób. Byliśmy poruszeni, nie spodziewaliśmy się, że to tak szybko zaskoczy.
Dziesięciu jawnych
Anusz nosił czapkę w kratkę z daszkiem i chodził w charakterystycznej dla tamtego czasu za dużej zielonej kurtce typu parka. Ale i tak wyglądał najporządniej i najstateczniej. Pozostali w krótkich kurtkach i arafatkach pod szyją. - Szczerze mówiąc, niektórzy koledzy robili na mnie wrażenie wiecznych rewolucjonistów - wyznaje Paweł Lisicki, włączony do grona ujawniających się na UW z racji kierowania aktywnym kołem naukowym na prawie. Większość w adidasach, które milicji do tego stopnia kojarzyły się z przeciwnikami władzy, że na demonstracjach zomowcy otrzymywali polecenia bicia lub zatrzymywania "tych w adidasach".
Najpierw, 18 lutego 1988, odbył się mały wiec, który można nazwać próbą generalną. Przyszło kilkaset osób.
Na 8 marca został zapowiedziany wiec pod hasłem: "NZS wraca". Parę dni wcześniej schowali na terenie uniwersytetu, m.in. w siedzibie samorządu, transparenty i materiały. Rektor prof. Grzegorz Białkowski, przychylny NZS, uprzedzony o zamiarze ujawnienia się, ogłosił 8 marca godziny rektorskie. Nakazał pozamykać bramy uniwersytetu, tak by na teren nie mógł wejść nikt poza studentami i pracownikami. Chodziło o to, by maksymalnie ograniczyć możliwość esbeckiej prowokacji w czasie wiecu.
Przed blisko dwoma tysiącami studentów, na murek obok tablicy upamiętniającej wydarzenia marca 1968 roku, wdrapało się kilkanaście osób z przypiętymi znaczkami NZS. Przygotowany tekst wystąpienia czytało dziesięć ujawniających się osób, każdy po kawałku, podając swoje nazwiska. Zapowiedzieli wtedy złożenie wniosku o rejestrację.
Wieczorem tego samego dnia NZS po raz pierwszy od dawna wyszło na ulice. Tu już nie było chronione bramami uczelni, nieprzekraczalnymi, bez woli rektora, przez milicję. Po mszy w kościele św. Anny manifestanci zamierzali złożyć kwiaty pod pomnikiem Adama Mickiewicza.
- Poszliśmy w pierwszym szeregu, bo kto miał iść? Skoro się rano ujawniliśmy, to nie było rady - mówi Wojciech Lewicki, jeden z ujawnionej "dziesiątki".
Manifestanci ogłosili, że jest to pokojowa manifestacja. Pierwsze rzędy nawet na widok ZOMO usiadły na ulicy. Ale zomowcy zaatakowali. Dali tego wieczoru popis brutalności.
- Próbowaliśmy wyczuć granicę, ile można. Kiedy władza jest w stanie się cofnąć, a kiedy nie. Rano zrobiliśmy wiec, okazało się, że można, to wieczorem zrobiliśmy manifestację - mówi Anusz.
Protesty robotników w kwietniu i w maju1988 roku w Nowej Hucie i Stoczni Gdańskiej doprowadziły do pierwszych od kilku lat strajków solidarnościowych na kilku uczelniach. Ci którzy byli w NZS w 1980 roku już dawno, z wyjątkami, pokończyli uczelnie. Teraz, 4 i 5 maja 1988, po raz pierwszy w swoim życiu, strajkowali na Uniwersytecie Warszawskim ci, dla których wydarzenia z 1980 roku czy stan wojenny to były wspomnienia z końca podstawówki lub początku szkoły średniej.
Wielu uczestników strajku rozczarowało wtedy, że nagle, 5 maja wieczorem, NZS ogłosiło, że go kończy. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, iż działająca jawnie dopiero od dwóch miesięcy grupa już zdążyła się podzielić: na część radykalniejszą i zachowawczą.
Powielacz na Białoruś
Relacje między NZS a "S" są w tym okresie bardzo dobre. Lech Wałęsa nazywa NZS "studencką »Solidarnością«". Drogi rozchodzą się w związku z Okrągłym Stołem. NZS, mimo wahań, decyduje się usiąść do rozmów w podstoliku. Ale umowy nie podpisuje.
- Nie podpisaliśmy umowy, bo nie było w niej gwarancji dla legalizacji NZS - twierdzi Anusz.
Nie znaczy to, że NZS odrzuca porozumienie. Wydarzenia zaczynają tak przyśpieszać, że wszyscy chcą w nich uczestniczyć. Ludzie NZS rozchodzą się w różne miejsca, niektórzy aktywnie pomagają Komitetowi Obywatelskiemu w kampanii przed wyborami 4 czerwca 1989 roku.
Wcześniej, w maju, Sąd Wojewódzki w Warszawie znowu odmawia rejestracji NZS. Spotyka się to z oburzeniem; przecież jest po Okrągłym Stole, kończy się kampania przed wyborami parlamentarnymi.
Wywołuje to strajki na ponad 40 uczelniach w kraju. Ostatecznie 23 września 1989, czyli dopiero po powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, Sąd Najwyższy uchylając decyzję Sądu Wojewódzkiego, zarejestrował NZS.
A potem prawie cała ekipa, która wywalczyła od nowa NZS, i to nie tylko w Warszawie, ale i w innych ośrodkach, wycofała się. W listopadzie 1989 na zjeździe już prawie nikt ze starej gwardii nie kandydował do władz.
- Miałem poczucie, że zrobiłem to, co trzeba było zrobić. I coś się skończyło. Przyszedł czas na nowych, którzy nie zdążyli na konspirację - mówi Tomasz Zimiński.
Na następnym zjeździe szefem został Paweł Piskorski, który w czasie przechodzenia do legalnej działalności nie odgrywał jeszcze żadnej roli.
Na przełomie 1989 i 1990 roku był pomysł, aby zmienić formułę NZS na ruch młodej inteligencji. Taki polski Fidesz. Ale pomysł padł.
- A pamiętam, jak jeszcze w 1988 piłem nad Wisłą piwo z Orbanem (Wiktor Orban, obecnie premier Węgier) - wspomina Zimiński. - Wtedy oni przyjeżdżali do nas uczyć się polityki i oczy szeroko otwierali, bo u nich dopiero się wszystko miało zacząć. Później oni powołali Fidesz, a my się rozeszliśmy.
NZS zaczęło się wikłać w działalność polityczną, przeciągane przez jednych swoich byłych działaczy w stronę Porozumienia Centrum, przez innych w stronę Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Duża grupa z Andrzejem Papierzem (wtedy student historii, jeden z dziesiątki ujawnionych 8 marca, obecnie p.o. dyrektor Centrum Informacyjnego Rządu) poszła pracować do tworzonego Urzędu Ochrony Państwa. Część, jak Mariusz Kamiński (obecnie poseł AWS, szef Ligi Republikańskiej) do Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie Wałęsie. Paweł Lisicki jest sekretarzem w redakcji "Rzeczpospolitej", Andrzej Anusz posłem AWS.
- Myślę, że jako środowisko nie zaistnieliśmy - mówi Tomasz Zimiński, obecnie wydawca "Informacji" w Polsacie.
Cezary Sobieszczak, kolejny z "dziesiątki", która się ujawniła 8 marca 1988 na UW, wówczas student resocjalizacji, nie może znaleźć pracy. Przed dziesięcioma dniami lekarze wycięli mu guza z mózgu. Leży w szpitalu na Banacha i cieszy się, że prawa ręka jest już prawie zupełnie sprawna. Żaden z dawnych kolegów z NZS nie odwiedził go w szpitalu.
W Rembertowie Wojciech Lewicki ma małe, ale własne wydawnictwo. - Jak się zrobiła wolność, to się od razu zwinąłem z NZS. Czemu nie poszedłem jak inni do polityki? Bo nie miałem ochoty. Zobaczyłem, że koledzy już się zaczynają łokciami przepychać, pić wódkę z różnymi palantami. Po co mi to.
Powielacz, na którym drukował "Tygodnik Mazowsze", pojechał przed kilkoma laty na Białoruś. Teraz tam powiela bibułę. | Niezależne Zrzeszenie Studentów 21 listopada obchodzi 20-lecie istnienia. zaczęło rodzić się na Wybrzeżu. w 1980 przyjęto statut i wybrano Ogólnopolski Komitet Założycielski. Rejestracja nastąpiła 17 lutego 1981 roku. Do dziś ówcześni przywódcy NZS są dumni, że w jego statucie nie znalazł się zapis o kierowniczej roli PZPR.Pierwszy Zjazd NZS odbył się w kwietniu 1981 r. w Krakowie. postulaty były dość eklektyczne i różniły się między uczelniami. Pod koniec 1981 r. władza zaczęła zaostrzać kurs wobec NZS i "Solidarności". 5 stycznia 1982 r. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wydaje decyzję o rozwiązaniu NZS.drugie NZS Tworzyło nowe pokolenie studentów. 10 stycznia 1987 roku w Warszawie doszło do nieformalnego II Zjazdu NZS. zapisało się 899 osób. Na 8 marca został zapowiedziany wiec pod hasłem: "NZS wraca". tekst wystąpienia czytało dziesięć ujawniających się osób. Wieczorem NZS wyszło na ulice. zomowcy zaatakowali. Ostatecznie po powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego Sąd Najwyższy zarejestrował NZS. |
ROZMOWA
Elwira Seroczyńska, srebrna medalistka olimpijska ze Squaw Valley: "Czułam się wówczas, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę".
To jedno potknięcie
FOT. MICHAŁ SADOWSKI
Które z wydarzeń zimowych igrzysk olimpijskich w Squaw Valley mocniej utkwiło pani w pamięci - srebrny medal w łyżwiarskim biegu na 1500 metrów czy utrata złotego na 1000 metrów po pechowym upadku na ostatnich metrach?
ELWIRA SEROCZYŃSKA:Trudno rozdzielić te uczucia radości i zawodu. Medal to oczywiście niepowtarzalna satysfakcja, tym bardziej że nie spodziewana dla wszystkich. Upadek to utracona szansa, przed którą już nigdy więcej nie stanęłam, przeżycie tym bardziej przykre, że mógł to być złoty medal.
Długo śnił się pani po nocach ten upadek?
Nie potrafię płakać nad rozlanym mlekiem. Było mi strasznie przykro, ale nie stało się to moją osobistą tragedią. Człowiek powinien patrzeć na życie nieco szerzej niż tylko pod kątem osiągnięć sportowych. Oczywiście tamto wydarzenie można uznać za tragedię sportowca, ale dla mnie nie była to życiowa klęska.
Może bardziej dla polskich kibiców. Już wtedy miała pani szansę zostać "Wojciechem Fortuną w spódnicy". Dwanaście lat przed jego nieoczekiwanym sukcesem i złotym medalem na igrzyskach w Sapporo. Tak jak on znalazła się pani w ekipie w ostatniej chwili.
Okazało się, że do igrzysk można przygotować się szybko i dobrze pod każdym względem. Zostałyśmy objęte przygotowaniami do olimpiady w Squaw Valley we wrześniu 1959 r. tylko ze względu na srebrny medal, który koleżanka Helena Pilejczyk zdobyła w biegu na 1000 m w mistrzostwach świata w sezonie przedolimpijskim. Mnie dokooptowano właściwie jako osobę towarzyszącą jej w treningach i startach. Późno zaczęłyśmy przygotowania, ale tak bardzo cieszyłyśmy się z nominacji, że trenowałyśmy niezwykle intensywnie. Chciałyśmy zaprezentować się jak najlepiej, nie myślałyśmy nawet o sukcesach, jakie było nam dane osiągnąć.
Squaw Valley 1960. Jakie to były igrzyska?
Przede wszystkim dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Potem jeszcze parę razy wyjeżdżałam na igrzyska jako zawodniczka, trener kadry, również osoba prywatna, ale nigdzie nie spotkałam się z taką atmosferą. Teraz poszczególne dyscypliny są rozgrywane w różnych, często od siebie oddalonych, miejscach. Wtedy mieszkaliśmy, jak sama nazwa wskazuje, w "Dolinie Indianki", na ograniczonej przestrzeni ze wspaniałą perspektywą i niezapomnianymi widokami. To pozytywnie wpływało na psychikę, przynajmniej tak wrażliwej osoby jak ja. Czuliśmy się wszyscy bardzo zintegrowani, szczęśliwi. Pamiętam tę radość, tę przepiękną pogodę, kalifornijskie słońce, coś wspaniałego. Żyliśmy jak w wielkiej rodzinie. Były tam dwa duże budynki. W jednym mieszkali mężczyźni, w drugim kobiety. Między tymi domami stała olbrzymia stołówka, w której wieczorami często odbywały się różne imprezy, spotkania, zabawy. Przyjeżdżały na nie gwiazdy Hollywoodu. Spotkaliśmy się m.in. z aktorem Tonym Curtisem, który grał w filmie "Pół żartem, pół serio", i znaną potem amerykańską seksbombą Jane Mansfield. Ciekawe, że powszechnie uznane gwiazdy zupełnie inaczej wyglądają na ekranie, a inaczej, gdy siedzi się dziesięć metrów od nich. Mogę powiedzieć, że wśród sportsmenek w Squaw Valley, biorąc pod uwagę urodę, było więcej "gwiazd filmowych" niż wśród aktorek, z którymi się zetknęłam.
Czy to był pierwszy pani wyjazd za ocean?
Tak. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś, zaraz po naszym przyjeździe z Wilna, Cyganka napotkana na ulicy w Elblągu wywróżyła mi, że "widzi podróż za ocean". Śmiałam się z tego, myśląc, że Cyganka po prostu ma tupet i opowiada kłamstwa.
Uprawiała pani wtedy sport?
Wówczas jeszcze nie. Sportem zainteresowałam się zupełnie przypadkowo. Bardzo chciałam pojechać na ferie zimowe do Zakopanego i tylko dlatego zapisałam się do sekcji łyżwiarskiej, która wyjeżdżała tam na zgrupowanie. Nigdy nie myślałam, że zostanę łyżwiarką, ale byłam osobą ogólnie sprawną. Jeździłam na łyżwach, ale takich najzwyklejszych - przykręcanych do butów - po ubitym śniegu, po ulicy. Widocznie zdradzałam predyspozycje do uprawiania sportu, skoro trener pomyślał, że po pierwszym zimowym zgrupowaniu mogę wystartować w mistrzostwach Polski juniorów, które odbywały się w lutym. Zdobyłam na nich od razu złoty medal. Pewnie dlatego zostałam łyżwiarką. Gdybym nie zaczęła od sukcesu, to najprawdopodobniej na tym zakopiańskim zgrupowaniu w 1951 roku skończyłaby się moja kariera.
A tak zdobyła pani w Squaw Valley jedyny w historii zimowych igrzysk srebrny medal dla Polski.
W swoim pierwszym starcie, na 500 metrów, zajęłam punktowane 6. miejsce. To już była niespodzianka. Nazajutrz na 1500 metrów ścigałam się z Amerykanką. Symptomy dobrej formy pojawiły się już na zgrupowaniu w Medeo. Po przyjeździe do Ameryki też odczuwałam swobodę, ogólną lekkość. Pojechałam najlepiej, jak umiałam. Nie słyszałam nawet, jaki miałam czas. Prawdopodobnie trener przestał wierzyć we wskazania stopera, gdy zobaczył, że jadę na rekord świata. Na tablicę wyników spojrzałam dopiero po minięciu mety. Wtedy był to najlepszy czas dnia i wynik tylko o 0,2 sek. gorszy od rekordu świata. Jechała ze mną jeszcze Helena Pilejczyk, która w ostatniej parze z Lidią Skoblikową uzyskała trzeci czas, a Rosjanka zdobyła złoty medal.
Po tym biegu zapanowała wielka radość w wiosce olimpijskiej. W kolejnym, na 1000 metrów, byłam już faworytką. Trener wystawił mnie tym razem w najlepszej grupie. Startowałam w ostatniej parze. Nikt już nie mógł poprawić mojego wyniku. Słyszałam, jak trener, gdy do mety pozostawało mi około 70 metrów, krzyknął: "Jedziesz na złoty medal". Wchodziłam właśnie w wiraż. Gdy to usłyszałam, starałam się jechać jak najbliżej bandy, by nawet o milimetr nie wydłużyć toru jazdy. Do dziś trudno mi powiedzieć, jak doszło do upadku. Prawdopodobnie najechałam na bandę, którą usypano ze śniegu, kiedyś bowiem nie stawiało się kloców na torze. Słońce mogło lekko stopić bandę, mogła obsunąć się jakaś grudka, o którą zaczepiłam łyżwą, i sen o medalu prysnął. To był najczystszy przypadek. Byłam wtedy w fantastycznej dyspozycji. Nie odczuwałam najmniejszego zmęczenia. Srebrny medal i szansa na drugi, złoty, przyszły jakby same. Nie musiałam się napracować na torze w czasie zawodów, żeby tak szybko pojechać. Tak jest wtedy, gdy zawodnik trafi z najwyższą formą właśnie na zawody. Wówczas sportowiec ma pełną swobodę ruchu, która niesie go do najwyższych osiągnięć. Czułam się wtedy, jakbym miała przyczepione skrzydła i ktoś mi na ucho powiedział: "Udawaj, że jedziesz, a ja zadbam o resztę". To niepowtarzalne uczucie.
Po Squaw Valley kolejna olimpiada odbywała się w Innsbrucku.
Przygotowywałyśmy się do niej już cztery lata. Cały czas pod presją psychiczną, że jesteśmy medalistkami, że się na nas liczy. Podtrzymałam te apetyty złotym medalem na 500 metrów w mistrzostwach świata w 1962 roku w Imatrze w Finlandii. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że w grudniu 1963 r., podczas zgrupowania w Berlinie, rozchorowałam się na zapalenie zatok. Ciągnęło się to dość długo. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że mogę położyć się do łóżka. Leczyłam się i trenowałam. To był błąd. Skończyło się tym, że do Innsbrucka pojechałam ze stanem podgorączkowym. Przeżyłam tam wielką osobistą tragedię. Czułam się bardzo źle, nie miałam na nic siły. Podobnie zresztą Helena Pilejczyk. Ja, która charakteryzowałam się wielką dynamiką, szczególnie na starcie i na pierwszej prostej, która nieraz byłam filmowana przez zagraniczne ekipy jako wzór do naśladowania dla innych łyżwiarek, absolutnie nie znalazłam w sobie sił. Nogi miałam jak z waty. Nie życzę nikomu takich przeżyć: startowania w roli srebrnej medalistki, w pewnym sensie faworytki, gdy jest się kompletnie bezsilnym. Tego się nie da opisać. Starałyśmy się jeszcze ratować. Chodziłyśmy na dodatkowe treningi. Biegałyśmy gdzieś w polu, wykonywałyśmy skoki. Nie udało się. Miejsca w drugiej dziesiątce w porównaniu z nadziejami stanowiły totalną klęskę.
Jakie były pozostałe pani olimpiady?
Innsbruck okazał się dla mnie jakimś fatum. W 1972 r. zostałam trenerem kadry narodowej. Propozycję prowadzenia kadry dostałam pewnie dlatego, że w klubie Sarmata Warszawa wychowałam od samego początku najlepszą wówczas polską łyżwiarkę Romanę Troicką. Niestety ta najbliższa mi zawodniczka zaprzestała wówczas startów, gdyż zaczęła studiować prawo. Prowadziłam w kadrze takie zawodniczki jak Erwina Ryś-Ferens, Janina Korowicka, Ewa Malewicka, Stanisława Pietruszczak. Jeździły fantastycznie. Rysiówna była mistrzynią Europy juniorek, Malewicka medalistką tej samej imprezy. Dziewczyny z roku na rok poprawiały wyniki. Przyszedł czas olimpiady 1976 roku, którą w awaryjnym trybie przeniesiono z Denver do Innsbrucku. Miewam w życiu przeczucia, które się potem sprawdzają. "Boże, znowu ten Innsbruck" - pomyślałam, gdy tylko usłyszałam, gdzie będziemy startować. Dziewczyny jechały tam w wielkiej formie. Pamiętam, jak profesor Tadeusz Ulatowski mówił mi już tam, na miejscu: "Pani Elwiro, niech pani będzie spokojna. Widzę, że one są w fantastycznej formie". Rzeczywiście. Na treningach Polki zwracały uwagę wszystkich konkurentów. Wtedy przyszła jeszcze propozycja startu w Inzell na kilka dni przed olimpiadą. Kierownik wyszkolenia twierdził, że te zawody dobrze zrobią zawodniczkom, że nastąpi tzw. przewyższenie formy. Ja tego nigdy nie stosowałam, ale jako jedyna kobieta w sztabie szkoleniowym nie potrafiłam się przeciwstawić i nie dopuścić do startu w silnie obsadzonych zawodach na dwa dni przed najważniejszą imprezą. Po powrocie z Inzell były to już nie te same dziewczyny. Zmieniły się w ciągu trzech dni. Być może dlatego, że w igrzyskach nie wypadły na miarę oczekiwań. Miały szanse walczyć o miejsca w szóstce, nie powiem, że o medale, a zajmowały 8. - 12. miejsce. Dziś to może byłoby sukcesem. Wtedy kojarzyło się z porażką. Dwa razy byłam w Innsbrucku na olimpiadzie i obydwie imprezy przykro mi się kojarzą.
Już jako działaczka Polskiego Komitetu Olimpijskiego byłam jeszcze na letnich igrzyskach w Moskwie w 1980 roku. Widziałam na własne oczy słynne zwycięstwo Władysława Kozakiewicza na Łużnikach. Cieszyłam się wraz ze wszystkimi Polakami. Zupełnie inaczej przeżywa się zawody sportowe, gdy obserwuje się je z boku, a inaczej, gdy albo samemu się startuje, albo odpowiada za czyjś wynik. Z Moskwy pamiętam niesamowitą kontrolę, jakiej wszystkich poddawano. Trudno było, by ktoś spoza ekipy dostał się do hotelu.
Powiedziała pani, że przyjechała do Elbląga z Wilna.
Tam się urodziłam. Mieszkałam na samej ulicy Ostrobramskiej. Opuściliśmy mieszkanie w 1947 roku. Dosyć późno, w czerwcu, bo mamie zależało, żebyśmy ukończyli szkołę. Kto z Polaków chciał, mógł wyjeżdżać. Większość naszych znajomych zdecydowała się na repatriację. Byli tacy, którzy zostali. Mieli jakieś majątki czy ziemię. Moja babcia też miała ziemię i majątek, ale zostawiła wszystko i wyjechała. Nawet świeżo wykończony duży drewniany dom. Babcia miała trzech synów. Każdy z trzech wujków miał w nim dostać swoją część po założeniu rodziny.
Gdzie stał ten dom?
Dwadzieścia kilometrów od Wilna. Posiadłość nazywała się Dworzec. Po wyjeździe z Wilna już nigdy w niej nie byłam, a bardzo chciałabym pokazać synowi swoje rodzinne strony. Od czasu repatriacji dwa razy jeździłam do Wilna. Raz prywatnie, na zaproszenie znajomych, drugi raz w oficjalnej delegacji na zimowe igrzyska polonijne. Wszystko wydało mi się jakieś inne, mniejsze. Odwiedziłam dom, w którym mieszkałam. Weszłam w podwórko, w znajomą bramę. Zapukałam nawet do mieszkania, ale, niestety, nikogo nie było w domu.
Jaką rolę w pani karierze odegrała Helena Pilejczyk, druga polska medalistka ze Squaw Valley. Mówi się, że wasza rywalizacja była trampoliną do sukcesów?
To oczywiste. Jesteśmy dobrym przykładem, że niekoniecznie trzeba mieć jakieś supermożliwości, by piąć się coraz wyżej po sportowej drabinie. Ta nasza codzienna rywalizacja na zgrupowaniach, treningach, zawodach krajowych, w bardzo trudnych warunkach, których nie chcę już nawet wspominać, przy równorzędnej klasie i osobistych ambicjach, doprowadziła do medalowych osiągnięć na arenie międzynarodowej. To jasne, że Helena była dla mnie motorem, a ja dla niej. Chciałabym tu podkreślić, że przywiązują olbrzymią wagę do rywalizacji stricte sportowej. Starałam się wpajać swoim podopiecznym, że nigdy nie można mieć pretensji do zawodnika, który chce wygrać. Nie można czuć zawiści do kogoś dlatego, że jest lepszy. Każdy trenuje po to, by być najlepszym. Jeśli ktoś ze mną wygrywa, to przede wszystkim powinnam mieć pretensje do siebie, że mu nie dorównuję.
Pozostała pani w sporcie jako trenerka łyżwiarstwa, a potem kierownik wyszkolenia w Polskim Związku Badmintona. Jak zmienił się sport od czasu, kiedy pani go uprawiała?
Trudno porównywać warunki, w jakich trenowałam, z tymi, które ma dzisiejsza młodzież. Ćwiczyliśmy na mniej wygodnych torach naturalnych, ale cieszyliśmy się z wszystkiego. Może dlatego, że sportowe wyjazdy były wówczas dla młodych jedyną praktycznie możliwością zwiedzenia świata. Nie mieliśmy takich wymagań jak dzisiejsza młodzież, za to w każdym z nas było więcej radości. Z biegiem lat młodzież staje się coraz bardziej znudzona, sfrustrowana. Zmieniają się ludzie, zmienia sprzęt. Na olimpiadzie my startowaliśmy w normalnych rajtuzach i swetrach. Dziś są coraz lepsze lodowiska i sprzęt, coraz częstsze zgrupowania w najróżniejszych sportowych ośrodkach, ale talent i praca pozostają wciąż podstawą sukcesu. Z przykrością stwierdzam, że tyle lat minęło, a pan ze mną rozmawia, jakbym nadal była zawodniczką i odnosiła w tej dziedzinie największe osiągnięcia.
Czy praca z badmintonistami to efekt odrzucenia przez środowisko łyżwiarskie?
Myślę, że moje doświadczenia nie zostały wykorzystane do końca. Zrezygnowano ze mnie, jako trenera kadry, tylko po jednym cyklu olimpijskim. Za dużo osób czekało na moje potknięcia. Przez te cztery lata cały czas poprawialiśmy wyniki i to jedno potknięcie na olimpiadzie w Innsbrucku wystarczyło, by mi podziękować za pracę. Nie chcę do tego wracać. Może jestem zbyt wrażliwa, może za bardzo wszystkim się przejmowałam. Po mało satysfakcjonującym mnie okresie pracy w klubie Stegny na nowym torze w Warszawie dostałam propozycję od koleżanki ze studiów w AWF, wówczas sekretarza generalnego Polskiego Związku Badmintona, bym została u nich kierownikiem wyszkolenia. Pracowałam tam sześć lat. Wydaje mi się, że dobrze spełniałam swoją rolę.
Jakie nagrody otrzymała pani za występ w Squaw Valley?
Wtedy nie startowało się dla nagród, bardziej liczyły się względy ambicjonalne, przynajmniej dla mnie. Chodziło o to, by być najlepszym, co wiązało się z szansą wyjazdu na najbardziej prestiżowe zawody. Nagrodą za medal olimpijski było 3000 złotych, a wtedy była to przeciętna pensja pracownika biura w urzędzie państwowym. Dostałam także komplet sztućców od Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. O pieniądzach, o jakich teraz się słyszy, człowiek wówczas nawet nie marzył.
Co w całym życiu dało pani największą satysfakcję?
To, że wykształciłam i wychowałam syna na porządnego człowieka, nie tłumacząc się karierą w sporcie czy sytuacją materialną. Dariusz skończył politechnikę i pracuje jako inżynier w Oxfordzie. Również to, że utrzymuję dobre stosunki z moimi dawnymi zawodniczkami. Zawsze przywiązywałam dużą wagę do tego, żeby znalazły sobie miejsce w życiu. Uważam, że z powodzeniem można pogodzić sport i naukę. Ja w swoim życiu miałam taki okres, w którym trenowałam, studiowałam, wychowywałam dziecko i prowadziłam dom. I wszystko potrafiłam pogodzić. Trzeba tylko naprawdę chcieć i umieć sobie wszystko zorganizować. Jako trenerka starałam się dopingować zawodniczki do systematycznego, rzetelnego treningu, ale i do nauki. Nigdy nie było moim celem przypodobanie się zawodnikom. Zajmowałam taką postawę, jaką uważałam za słuszną i obiektywną. Zawsze mówiłam to, co myślę, i zawsze miałam na to argumenty. Mam wielką satysfakcję, że Romana Troicka skończyła studia i jest radcą prawnym. Do dziś często się spotykamy.
Jakie nadzieje wiąże pani ze startem polskich sportowców w igrzyskach w Nagano?
Szans na medale raczej nie mamy, ale nigdy nie wiadomo, w czyjej kieszeni siedzi marszałkowska buława. Może się zdarzyć taka niespodzianka, jaką sprawiłyśmy w Squaw Valley, choć i my jechałyśmy na igrzyska bez specjalnych nadziei.
rozmawiał: Marek Cegliński | Squaw Valley 1960. Przede wszystkim dla mnie była to pierwsza olimpiada. Byłam zauroczona tym wyjazdem, atmosferą, jaka panowała w wiosce olimpijskiej. Teraz poszczególne dyscypliny są rozgrywane w różnych, często od siebie oddalonych, miejscach. Wtedy mieszkaliśmy, jak sama nazwa wskazuje, w "Dolinie Indianki", na ograniczonej przestrzeni ze wspaniałą perspektywą i niezapomnianymi widokami. To pozytywnie wpływało na psychikę, przynajmniej tak wrażliwej osoby jak ja. Czuliśmy się wszyscy bardzo zintegrowani, szczęśliwi. Pamiętam tę radość, tę przepiękną pogodę, kalifornijskie słońce, coś wspaniałego. Żyliśmy jak w wielkiej rodzinie. W swoim pierwszym starcie, na 500 metrów, zajęłam punktowane 6. miejsce. To już była niespodzianka. Nazajutrz na 1500 metrów ścigałam się z Amerykanką. Symptomy dobrej formy pojawiły się już na zgrupowaniu w Medeo. Po przyjeździe do Ameryki też odczuwałam swobodę, ogólną lekkość. Pojechałam najlepiej, jak umiałam. Nie słyszałam nawet, jaki miałam czas. Na tablicę wyników spojrzałam dopiero po minięciu mety. Wtedy był to najlepszy czas dnia i wynik tylko o 0,2 sek. gorszy od rekordu świata. Po tym biegu zapanowała wielka radość. W kolejnym, na 1000 metrów, byłam już faworytką. Trener wystawił mnie tym razem w najlepszej grupie. Startowałam w ostatniej parze. Nikt już nie mógł poprawić mojego wyniku. Słyszałam, jak trener, gdy do mety pozostawało mi około 70 metrów, krzyknął: "Jedziesz na złoty medal". Wchodziłam właśnie w wiraż. Gdy to usłyszałam, starałam się jechać jak najbliżej bandy, by nawet o milimetr nie wydłużyć toru jazdy. Do dziś trudno mi powiedzieć, jak doszło do upadku. |
ANALIZA
Nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego
Dwa obozy i zakładnik
MAŁGORZATA SOLECKA
W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej. Brakuje nadziei, która towarzyszyła nam do momentu wprowadzenia nowego systemu - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej.
Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. Szczególnie doskwiera nam utrudniony dostęp do specjalistów. Nie chodzi tu nawet o konieczność posiadania skierowania, ale o to, że limity wprowadzane przez kasy chorych powodują ograniczenie liczby przyjmowanych pacjentów.
Antylekarska wojna?
- Reformę ochrony zdrowia należało zacząć od porozumienia ponad podziałami - ocenia dr Madej. Warto przypomnieć, że w pierwszych tygodniach 1999 roku, gdy trwał protest anestezjologów, a do strajków szykowali się pozostali pracownicy służby zdrowia, Naczelna Rada Lekarska wystąpiła z propozycją tzw. okrągłego stołu wszystkich zainteresowanych stron. Do takiego spotkania do tej pory nie doszło.
Nic więc dziwnego, że system ochrony zdrowia przypomina obecnie - z dalszej perspektywy - pole bitwy, na którym naprzeciw siebie ustawiły się dwa wrogie obozy. Obóz reformatorów, organizatorów i urzędników odpowiedzialnych za funkcjonowanie kas chorych i obóz pracowników publicznej służby zdrowia. Jest jeszcze jeden aktor - pacjent: zakładnik obu stron konfliktu.
- Trwa antylekarska wojna - alarmuje dr Krzysztof Madej. Jego zdaniem organizatorzy systemu ochrony zdrowia próbują przerzucić moralną odpowiedzialność za błędy reformy właśnie na lekarzy. Temu ma służyć m.in. utwierdzanie pacjentów w przekonaniu, że limity przyjęć do specjalistów są wewnętrzną, organizacyjną sprawą między placówką a kasą chorych, a pacjenci muszą być przyjmowani w zależności od potrzeb. Pacjent, który nie dostał się do specjalisty i zadzwonił ze skargą do kasy chorych, takie tłumaczenie słyszy najczęściej. Niektórzy urzędnicy kas chorych wręcz oskarżają lekarzy o tzw. strajk włoski - drobiazgowe przestrzeganie litery ustawy ubezpieczeniowej, które daje się we znaki pacjentom.
W stosunku do części lekarzy to na pewno krzywdząca opinia. Tym niemniej takie wypadki, jak żądanie skierowania od lekarza pierwszego kontaktu dla dziecka, które rodzice przywieźli do szpitala ze złamaną nogą, można zinterpretować albo jako uprzykrzanie życia pacjentom (według zasady "jak oni nam, tak my wam"), albo jako przejaw głupoty graniczącej z obłędem. Nie można jednak nie zauważyć, że przynajmniej niektórzy zachowują w tej materii zdrowy rozsądek, traktując limity przyjęć jako element podlegający negocjacjom.
- Nie można zaprzeczyć, że właśnie taki negocjacyjno-umowny system organizacji ochrony zdrowia, oparty na przesłankach czysto liberalnych, powoduje napięcia - uważa dr Madej, zwracając uwagę, iż nastąpiła zmiana nawet w nomenklaturze - mówi się o świadczeniu usług, a nie leczeniu, lekarza zastąpił świadczeniodawca, a posługę lekarską nazywa się usługą.
Pieniędzy za mało
- Niedoinwestowanie ochrony zdrowia jest długoletnie. Co więcej, mają rację ci, którzy twierdzą, że na tę dziedzinę życia można przeznaczyć każde pieniądze, a i tak nie wszystkie potrzeby będą zaspokojone - uważa prezes NRL. Jest jednak - jego zdaniem - próg biedy, poniżej którego rozpoczyna się patologia. I polska ochrona zdrowia ciągle jest poniżej tego progu.
- Błędem reformy był brak zastrzyku kapitałowego - podkreśla dr Madej.
Nadzieje na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania autorzy reformy i część lekarzy pokładają nie tyle w zwiększeniu składki, ile we wprowadzeniu koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych. Takie rozwiązanie pozwoliłoby wprowadzić zarówno system dopłat do części świadczeń, jak i otworzyć rynek dla dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych.
Prezes samorządu lekarskiego zapatruje się jednak na takie rozwiązania sceptycznie. - Medycyna to kategoria usług publicznych. I trzeba szukać optymalizacji metod zarządzania przez dobrze podejmowane decyzje administracyjne, a nie zdawać się na mechanizmy rynkowe - mówi wprost.
Niemniej jest spora grupa lekarzy, którzy właśnie w mechanizmach rynkowych upatrują dla siebie szansy. - To ci, którzy mają nadzieję na zwycięstwo w walce rynkowej. Już zostali zasileni kapitałowo i liczą na to, że pieniądz rzeczywiście przyjdzie za pacjentem - ocenia dr Madej.
Jego zdaniem samorząd lekarski powinien być bardzo ostrożny w wypowiedziach na temat dodatkowych źródeł finansowania ochrony zdrowia. - To może pogłębić proces przerzucania moralnej odpowiedzialności za ograniczenia w dostępie do świadczeń na lekarzy - przestrzega.
Klęska nie tylko lekarzy
Jednym z najpoważniejszych problemów w tym zawodzie są dochody.
Oficjalne zarobki są niskie. Według prezesa NRL jest to efekt niedoinwestowania ochrony zdrowia i nieprzyjęcia w modelu reformy motywacyjnego systemu wynagradzania za pracę. Wprawdzie przy wprowadzaniu nowego systemu mówiło się, że im lekarz będzie przyjmował więcej pacjentów, tym wyższe będą jego zarobki, jednak w zdecydowanej większości publicznych placówek - zwłaszcza w szpitalach - sposób płacenia lekarzom za pracę się nie zmienił.
Zdaniem prezesa NRL dopóki problem płac w ochronie zdrowia nie zostanie rozwiązany, dopóty nie będzie można mówić o rzeczywistej zmianie systemu.
Choć lekarze narzekają, że zarabiają mało, opinia społeczna jest zdania, że ich zawód jest jednym z najbardziej dochodowych (OBOP, luty 2000 rok). Tę rozbieżność można tłumaczyć świadomością społeczną, że coraz więcej pieniędzy lekarze zarabiają dzięki prywatnym praktykom. Jest jednak i inne wytłumaczenie - niemal ośmiu na dziesięciu Polaków (według sondażu OBOP z listopada 1999 roku) jest przekonanych, że lekarze publicznej służby zdrowia biorą łapówki za zabiegi i opiekę nad chorymi. W tym niechlubnym rankingu lekarze zajęli pierwsze miejsce, znacznie wyprzedzając celników, policjantów i urzędników.
Takie wyniki - co trzeba podkreślić - to klęska nie tylko lekarzy. Wszak jednym z podstawowych celów reformy było wyeliminowanie, a przynajmniej ograniczenie szarej strefy w ochronie zdrowia, doprowadzenie do tego, by pacjent, świadom swoich praw wynikających z płacenia składek, nie sięgał do kieszeni, aby dodatkowo zapłacić doktorowi. Tak się jednak nie stało - obecny kształt reformy nie zmienił pod tym względem położenia pacjenta.
Ale jak z wynikami badań opinii społecznej radzą sobie lekarze?
Wątpią i tłumaczą
Po pierwsze, wątpią nie tyle w rzetelność, ile w świadomość ankietowanych osób. - Nie każde wręczenie pieniędzy lekarzowi jest łapówką - przypomina dr Krzysztof Madej. Rzeczywiście - z łapówką mamy do czynienia, gdy lekarz uzależnia wykonanie badań, przeprowadzenie operacji czy wydanie skierowania od "korzyści majątkowej".
Po drugie, przypominają, że przyjmowanie - i dawanie - łapówek jest ścigane przez wymiar sprawiedliwości. Sprawy te mogą również trafić do samorządu lekarskiego i wtedy przeciw lekarzowi wszczynane jest postępowanie. Takie jest stanowisko izb lekarskich. Ale nieoficjalnie można usłyszeć więcej. - Ryba psuje się od głowy. Biorą ordynatorzy, biorą i inni - tłumaczą młodzi lekarze, przerzucając winę za fatalny wizerunek środowiska na "lobby ordynatorsko-profesorskie".
Po trzecie, ujmują rzecz globalnie. - Fatalny system wynagrodzeń w ochronie zdrowia rodzi pokusę korupcji - uważa dr Madej. I na takich rozbieżnych opiniach kończy się dyskusja z lekarzami na temat ich nielegalnych - i legalnych zresztą też - zarobków.
Lekarze pilnują jednego - by tzw. dowodów wdzięczności, wręczanych lekarzowi pieniędzy czy prezentów już po wykonaniu usługi, nie traktować jak łapówki. I w sensie prawnym mają rację - taki gest ze strony pacjenta, zupełnie dobrowolny lub też wymuszony presją otoczenia (wszyscy dają, jak nie dam, na drugi raz mogą być kłopoty - tłumaczą często pacjenci) łapówką nie jest.
Kto ma bronić przed pokusą?
Jednak jak można się domyślać z sondażu, Polacy nie rozróżniają łapówek, "dowodów wdzięczności" i czasami nawet opłat, które mogą być całkiem legalne (wnoszenie opłat na rzecz fundacji, czyli tzw. cegiełek), pod warunkiem że nie uzależnia się od nich przyjęcia do szpitala czy wykonania badań. A z takimi przypadkami również można się jeszcze spotkać, choć zniesienie rejonizacji powinno zniechęcać dyrektorów szpitali do tego rodzaju praktyk.
Ale pokusy pojawiają się nie tylko w relacji lekarz - pacjent. Coraz głośniej jest o przypadkach "kupowania" lekarzy przez firmy farmaceutyczne. Przykład? Ot, choćby sprzed kilku tygodni - kilkudniowe szkolenie zorganizowane przez duży koncern farmaceutyczny w alpejskiej miejscowości w środku sezonu narciarskiego dla kilkudziesięciu lekarzy.
- System ochrony zdrowia, w tym również zasady wynagradzania za pracę, powinien bronić lekarzy przed pokusą korzystania z takich ofert - uważa prezes NRL. Jego zdaniem wyniki badań opinii społecznej dotyczącej korupcji środowiska lekarskiego to samonapędzająca się przepowiednia. - Samorząd lekarski powstał m.in. po to, by walczyć z tym fatum społecznym - podkreśla.
Zdaniem lekarzy media uczestniczą w nagonce na środowisko. Opinie o zmasowanym ataku prasy i telewizji - zwłaszcza telewizji - towarzyszyły w ostatnich kilku tygodniach zjazdom okręgowych izb lekarskich. Że tak samo będzie na zbliżającym się, kwietniowym zjeździe krajowym w Mikołajkach, jest więcej niż pewne.
Byłoby jednak źle, gdyby był to jedyny wniosek lekarzy dotyczący ich wizerunku w oczach opinii publicznej.
W środowej "Rzeczpospolitej" rozmowa z minister zdrowia Franciszką Cegielską. | W najbliższych dniach rząd może się spodziewać wielu gorzkich słów pod adresem reformy ochrony zdrowia - w środę w Mikołajkach rozpoczyna się nadzwyczajny zjazd samorządu lekarskiego. - Nie ma naukowej metody zbadania, czy po reformie jest lepiej, czy gorzej. Sądząc po nastrojach lekarzy, jest gorzej - ocenia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Krzysztof Madej.Według badań opinii społecznej około 80 procent Polaków nie jest zadowolonych z działania ochrony zdrowia. |
GOSPODARKA
Nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy
Dysonanse rozwoju
RYS. ALICJA KRZETOWSKA
HENRYKA BOCHNIARZ
Skutki polskiej przemiany w sferze gospodarki są zaskakujące: prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii.
Dysonans stał się tak poważny, że wśród pracodawców i przedsiębiorców pojawił się nawet kontrowersyjny pomysł stworzenia własnej reprezentacji politycznej, własnej partii, która miałaby artykułować interesy tej grupy wobec gremiów politycznych. To pokazuje, jak bardzo przedsiębiorcy są zdeterminowani w poszukiwaniu swojego miejsca w rzeczywistości społecznej i politycznej. W obecnym układzie czują się niedobrze: stali się motorem polskich przemian, a jednocześnie nie są akceptowani - na listach grup cieszących się społecznym uznaniem i autorytetem zajmują ostatnie miejsca.
Układ czy system
Jest to po części efekt zaszłości: wybierania dróg na skróty, omijania prawa, chorób wieku dziecięcego polskiego kapitalizmu, które, choć dotyczą przecież marginesu, chętnie są przenoszone na wszystkich przedsiębiorców. Częściowo to skutek politycznego populizmu, który wolny rynek i przedsiębiorców czyni odpowiedzialnymi za biedę, bezrobocie, słabość służby zdrowia, edukacji czy wysoką przestępczość. W ślad za tym podejmuje się decyzje niejednokrotnie podważające prawne i ekonomiczne podstawy bytu i rozwoju firm. Z jednej strony głosi się deklaracje o konieczności utrzymania tempa wzrostu gospodarczego i potrzebie walki z bezrobociem, z drugiej - narzuca coraz wyższe koszty pracy, coraz wyższe podatki, coraz większe obciążenia, które pogarszają konkurencyjność polskiej gospodarki nie tylko wobec krajów Unii Europejskiej, ale i sąsiadów, podobnie jak my dopiero do niej aspirujących.
To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju o gospodarce kapitalistycznej stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe, a tylko takie na dalszą metę mogą zapewnić rozwój. Jednak bez partnerskich stosunków z owymi siłami pozycja przedsiębiorców i pracodawców nie zmieni się, nie określimy priorytetów społecznych, gospodarczych czy prawnych. Dlatego, moim zdaniem, stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi, a tylko pogorszy, umocni bowiem i tak już klasowy układ sceny politycznej. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną, w walkę o władzę, która przy nielicznym elektoracie, mimo siły ekonomicznej biznesu, musi być przegrana.
Większość polskich przedsiębiorców i pracodawców tkwi w przekonaniu, że nadal zwyciężają "gospodarka układowa" i klientelizm polityczny, że nie rozwiązania legislacyjne, a dobry układ towarzyski czy korupcyjny zapewnią konkurencyjność firmie. I co gorsza na bliską metę w części przypadków tak jest.
Niestety ciągle wielu przedsiębiorców zapytanych, czy warto walczyć o zmianę złego prawa, która wymaga ich zaangażowania i czasu, odpowiada, że nie warto, a taniej i szybciej będzie, jeśli oni się przystosują, nawet jeśli wymaga to jakichś kombinacji, poddania się absurdowi. Taki jest skutek niewiary w sprawność i rzetelność systemu politycznego, ale też braku perspektywicznego myślenia. Tylko zmiany systemowe mogą stworzyć realne podstawy gospodarczej pomyślności.
Pakt dla pracy
Trudno dziwić się tej niewierze w racjonalność decyzji politycznych. Każdy dzień przynosi bowiem nowe dowody dominacji krótkowzrocznego populizmu, który stał się podstawą działań politycznych i sejmowych głosowań. Kuriozalnym przykładem jest batalia o nowelizację kodeksu pracy.
Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. W przekonaniu części polityków, szczególnie z partii związkowych, cud może się jednak zdarzyć. Rząd skierował do Sejmu nowelizację kodeksu pracy uwzględniającą zaledwie dwa spośród kluczowych czternastu postulatów pracodawców, które miały obniżać koszty i uelastycznić stosunki pracy. Równocześnie w Sejmie będzie głosowany projekt poselski skracania tygodniowej normy czasu pracy z 42 do 40 godzin, pięć dni w tygodniu, i traktowania wolnych sobót jak niedziel i świąt. W efekcie koszty pracy zamiast maleć, wzrosną co najmniej o 7,5 proc., zaś dla firm o czterobrygadowym systemie pracy o 10,5 proc. Gdzie tu logika, gdzie liczenie się z realiami społecznymi i gospodarczymi? W deklaracjach Sejm chce zmniejszenia bezrobocia i szybkiego wzrostu gospodarczego, a równocześnie przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. Ile umów, kontraktów i planów biznesowych nie zostanie dotrzymanych, jeśli praktycznie z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc.? Tak znaczące skrócenie czasu pracy i wolne soboty z pewnością nie przyniosą wzrostu eksportu, nie poprawią efektywności gospodarowania, nie zmniejszą bezrobocia.
Zgubne gwarancje
Postulat "Solidarności" sprzed dwudziestu lat z pewnością zasługuje na uwagę. Trzeba jednak wyraźnie ocenić, czy możemy go zrealizować. Czy Polskę stać już dziś na takie rozwiązanie, skoro godzina pracy kosztuje więcej niż na Węgrzech czy w Czechach, efektywnie pracujemy w roku o 150 godzin mniej niż Brytyjczycy, produktywność netto w przeliczeniu na jednego pracownika jest siedmiokrotnie niższa niż w USA, a produkt krajowy brutto na obywatela sięga ledwie jednej trzeciej średniej w Unii Europejskiej.
Która firma jest w stanie konkurować w takich warunkach? Kto będzie tworzył coraz droższe miejsca pracy? Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Wysokie koszty pracy to ryzyko nie tylko pracodawców, ale i samych pracowników, i to nie tylko tych, którzy pracę mają, lecz przede wszystkim tych, którzy są bezrobotni, w znacznej części długotrwale. Decydując się na podnoszenie kosztów, trzeba myśleć także o ich interesie.
W zaciszu komisji sejmowych przyjęto i inne rozwiązania normujące stosunki zbiorowe pracy. Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy, szczególnie branżowych i ponadzakładowych. To prawda. Jak ma być inaczej, skoro w świetle obowiązującego prawa takie układy są praktycznie nierozwiązywalne! Można w Polsce się rozwieść, ale układu zbiorowego pracy skutecznie wypowiedzieć nie można. W ten sposób związkowi politycy wyobrażają sobie gwarancje socjalne dla swoich członków. W taki sposób odpowiadają na dylemat wielu firm: czy lepiej racjonalizować zatrudnienie i utrzymać firmę, choć z mniejszą załogą, czy też bankrutować, skutkiem czego wszyscy pójdą na bruk.
Przegrana pracodawców jest w rzeczywistości przegraną pracowników: nie będzie nowych miejsc pracy przy tak sztywnym i kosztownym prawie pracy, a więc bezrobocie się nie zmniejszy. Tylko czy związkowi politycy powiedzą o tym członkom swoich związków zawodowych, czy tylko będą powiewać sztandarami, że oto znowu spełnili obietnice, choć na wyrost i na cudzy rachunek?
Siła złego
Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe.
I tak na każdym kroku. W pomysłach dotyczących nowelizacji ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy, inspektor pracy stał się nie tylko kontrolerem, ale i prokuratorem, sędzią, a nawet komornikiem. Jeśli uzna, że pracodawca zalega wobec pracownika z należnościami, sam miałby wydawać postanowienie w tej sprawie i sam wydać tytuł wykonawczy zajmujący konto pracodawcy.
Nowelizacja ustawy o ubezpieczeniu społecznym nakazuje pracodawcom elektroniczne przekazywanie danych do ZUS, co dla najmniejszych firm oznacza bezwzględny nakaz zakupu komputera i odpowiedniego oprogramowania. Teraz coraz głośniej o podwyższeniu składki na ubezpieczenia zdrowotne i składki na ubezpieczenia wypadkowe. Tu opowieści o obniżaniu podatków, a tylnymi drzwiami - kolejne obciążenia.
Farmaceutom niemal z dnia na dzień zmniejsza się marże na leki importowane z 14 na 11 proc., i to, wedle opinii prawników PKPP, w drodze niekonstytucyjnego rozporządzenia ministra finansów.
W projekcie nowelizacji ustaw podatkowych w zakresie leasingu ustawodawca chce przenieść na leasingobiorcę odpowiedzialność za nabycie przez leasingodawcę ulgi podatkowej. W takim przypadku rata leasingowa nie mogłaby być kosztem uzyskania przychodu.
W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko jeśli je sprawdzić, okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem.
Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę. Za każdym razem w przedłożeniu znajduje się uwaga na temat skutków ustawy dla budżetu państwa. Zdaniem pracodawców i przedsiębiorców każdorazowo powinno się także szacować skutki, jakie po nowych regulacjach poniosą przedsiębiorcy.
Docenić pracodawców
Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Ten dialog bardziej przypomina targi o dzielenie krótkiej kołdry, w których zawsze zwycięża liczniejszy, niż rzeczywistą dyskusję związaną z wyborami priorytetów społecznych i gospodarczych, z wyznaczaniem strategii i taktyki rozwoju, z poszukiwaniem rozwiązań doraźnych i przyszłych.
Jedna z przyczyn leży w tym, że dialog toczy się bez głównych sprawców gospodarczego rozwoju - prywatnych pracodawców i przedsiębiorców. Działająca dziś Komisja Trójstronna i jej skład nie odpowiadają ani społecznej, ani gospodarczej rzeczywistości Polski. Dlatego tak ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się skład komisji, dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych, szczególnie po stronie pracodawców. Utrzymywanie monopolu Konfederacji Pracodawców Polskich oznaczałoby konserwowanie starej komisji z wszystkimi negatywnymi konsekwencjami. To w końcu ta konfederacja, która działa od ponad dziesięciu lat, jest odpowiedzialna za tak daleką marginalizację pracodawców, za dzisiejszą bezsilność.
Rozczarowanie zbyt drapieżnym w społecznym odczuciu kapitalizmem, choć bardzo subiektywne i oderwane od prawdziwych kosztów bezpieczeństwa socjalnego realnego socjalizmu, jest faktem, z którym nawet najzagorzalsi zwolennicy wolnego rynku muszą się liczyć. Z kolei pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości i sprowadzanie ich roli do roli przysłowiowego chłopca do bicia kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i logiką rozwoju. W dialogu społecznym, jeśli ma być skuteczny, muszą być także poruszone te zasadnicze kwestie. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. Minione dziesięć lat transformacji udowodniło, że jest to grupa odpowiedzialna, świadoma swojej, nie tylko biznesowej, misji. Grupa coraz częściej nie bacząca na kryteria ekonomiczne, wspierająca edukację, służbę zdrowia, kulturę, lokalne inicjatywy samorządowe, lokalne organizacje. Tę odpowiedzialność trzeba docenić, trzeba zaakceptować.
Autorka jest prezydentem Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, wiceprezesem Polskiej Rady Biznesu. | prywatne firmy tworzą dziś 75 procent PKB, zatrudniają 70 procent wszystkich pracowników i mają 79-procentowy udział w eksporcie. Tej dominującej pozycji w gospodarce nie towarzyszą proporcjonalne wpływy w sferze polityki i miejsce w społecznej hierarchii.
To efekt układu: dwie główne siły polityczne w kraju stanowią partie o zapleczu związkowym. Trudno im, wobec bliskiej perspektywy wyborczej, decydować się na niepopularne rozwiązania systemowe. stworzenie partii przedsiębiorców niczego tu nie poprawi. Zabiegi przedsiębiorców o dobre prawo gospodarcze zamienią się w walkę polityczną.
Nie da się tworzyć nowych miejsc pracy i walczyć z bezrobociem przy wzrastających kosztach i dążeniu do utrzymania wszelkich możliwych gwarancji socjalnych. Sejm przyjmuje regulacje, których skutki dla gospodarki będą fatalne. z dnia na dzień koszty pracy wzrosną od 7,5 - 10,5 proc. Kto będzie ryzykował przyjmowanie nowych pracowników, których nawet w trudnej sytuacji zakładu pracy nie sposób zwolnić! Związki zawodowe narzekają, że w Polsce mało jest układów zbiorowych pracy. Jak ma być inaczej, skoro takie układy są praktycznie nierozwiązywalne!
Podobnie dzieje się z podatkami. Z jednej strony proponuje się obniżenie stawek podatkowych, z drugiej poszerza kategorie kosztów, które nie mogą stać się kosztem uzyskania przychodu. W efekcie, nawet przy niższej stopie, podatki są wyższe.
W uzasadnieniach wielu kosztownych dla firm regulacji autorzy powołują się na dyrektywy Unii Europejskiej, tylko okazuje się, że albo one są mniej rygorystyczne, albo mają dłuższe okresy przejściowe, albo nie są dyrektywą, lecz zaleceniem.
Ani ministerstwa, ani rząd, ani parlament nie sumują obciążeń, jakie w ostateczności spadają na przedsiębiorcę.
Nieustanna walka przedsiębiorców i pracodawców jest między innymi skutkiem słabości dialogu społecznego w Polsce. Dlatego ważne jest, by nowe ustawowe regulacje dotyczące Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych, jakie trafiły do Sejmu, przełamały ten impas. Kluczową kwestią staje się dopuszczenie do dialogu nowych partnerów społecznych. pozbawianie przedsiębiorców i pracodawców poczucia podmiotowości kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Potrzebna jest dyskusja o tym, w jaki sposób ta grupa społeczna ma uczestniczyć w życiu społecznym i politycznym. |
INTERNET
Drzwi do biznesu XXI wieku
Wielkie wojny wirtualne
RAFAŁ KASPRÓW
Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel.
Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią".
Branża raczej przyszłości
Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych.
Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze.
Wyścig trwa
Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP).
- Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica.
Kupić, co się da
Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln).
Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami.
Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel.
- Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku.
Potentat w sieci
Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet.
- Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet.
Portal "Z"?
Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne.
- Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet.
Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe.
Z telefonu w sieć
W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim.
Nadzieja w Vivendi
Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych.
Agora wszystkich zaskoczy?
Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory.
- To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA.
Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem.
- Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu.
ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy.
Na razie dużo strat
Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft.
Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości.
- portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę.
- wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła.
- e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt.
- Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek.
- on line - sieć, obecność w Internecie. | Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu. Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet Optimus SA. W ubiegłym roku Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem. Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin.
Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska. firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach spółkę The Polished Group. W 1999 r. Prokom zakupił spółkę Safe Computing. połowa tegorocznego zysku netto spółki pójdzie na inwestycje w Internet. dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel.
Telekomunikacja Polska SA zapowiedziała, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce.
Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na konsolidującym się rynku internetowym.
W polskiej wojnie o Internet bierze udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich. We wrześniu 1999 r. Netia kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim.
spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów.
Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy , by się na nim utrzymać, potrzeba dużych pieniędzy. |
ROZMOWA
Grzegorz Boguta, były prezes grupy wydawniczej PWN
Jak zostać odchodząc
FOT. ANDRZEJ WIKTOR
Od 1990 roku kierował pan wydawnictwem PWN. Doprowadził je pan do prywatyzacji, z pana nazwiskiem łączą się sukcesy firmy w połowie lat 90. Skąd nagle decyzja o rezygnacji nie tylko ze stanowiska prezesa, ale w ogóle z pracy w Wydawnictwie Naukowym PWN?
GRZEGORZ BOGUTA: Jako współwłaściciel PWN - mam blisko 5 proc. akcji spółki - wystosowałem w połowie września tego roku pismo do pozostałych dużych akcjonariuszy, proponując zmiany w dotychczasowej strukturze własnościowej firmy, w moim przekonaniu nie sprzyjającej jej dalszemu rozwojowi. Po ponad dwóch miesiącach osiągnęliśmy w tej sprawie porozumienie. Jednocześnie doszedłem jednak do wniosku, że więcej mogę zrobić dla PWN, odsuwając się od bieżącego zarządzania. Obecnie bardziej interesuje mnie długofalowa strategia, która pozwoliłaby zwiększyć wartość firmy. Przecież cały czas jestem jej współwłaścicielem. Myślę też o nowych inicjatywach, związanych z wykorzystywaniem ogromnej bazy danych PWN w Internecie. Jako prezes nie miałem na to wszystko czasu.
Jak zamierza pan to robić, nie będąc ani członkiem zarządu, ani rady nadzorczej, ani nawet pracownikiem PWN?
Projekty, które chcę realizować, nie są w żaden sposób związane z bezpośrednim zarządzaniem firmą. Mam podpisany kontrakt z głównym akcjonariuszem spółki - grupą Luxemburg Cambridge Holding Group. Poza tym pozostaję jednym z czterech największych współwłaścicieli PWN. Ponadto porozumienie między akcjonariuszami spółki daje mi wciąż prawo współdecydowania o losach wydawnictwa. Strategię firmy tworzą przede wszystkim jej właściciele.
Wiadomo, że współpraca pomiędzy głównymi akcjonariuszami PWN - grupą LCHG (54,5 proc. akcji) i bankami (EBOiR oraz DBG Osteuropa-Holding GmbH - 16 proc. akcji) nie układała się najlepiej. Czy pańskie odejście z PWN i kontrakt z LCHG nie mają na celu znalezienie nowego inwestora na miejsce banków?
Dyskusje i spory między akcjonariuszami uważam za rzecz normalną. Jednakże sytuacja, w której w PWN jest ponad 300 właścicieli (bo akcjonariuszami są także niektórzy pracownicy wydawnictwa), jest niedobra. Sądzę, że uproszczenie struktury własnościowej i ewentualne zaproszenie jednego dużego inwestora mogłoby sprzyjać długofalowemu rozwojowi wydawnictwa. Moja współpraca z LCHG, po pierwsze, wiąże się z wdrożeniem nowych pomysłów, które pozwolą wykorzystywać dorobek autorski PWN w przyszłości, m.in. w Internecie, po drugie - z działaniami związanymi ze zmianą struktury własności i strategią firmy.
Odchodzi pan zatem, a jednocześnie pozostaje - jako współwłaściciel i jako osoba, która w przyszłości będzie uczestniczyć w negocjacjach z inwestorami.
Pozostaję lojalny w stosunku do PWN. Jestem współwłaścicielem i partnerem tej firmy.
Nie będzie pan jednak żył tylko z dywidendy...
Podpisane kontrakty zapewniają mi byt. Nadal interesuje mnie przyszłość PWN i zwiększenie wartości tego wydawnictwa. To, że jestem współwłaścicielem bardzo dużej firmy, uważam za swój wielki życiowy sukces. Jako akcjonariusz będę pracował dla dalszego rozwoju PWN.
Nie jest tajemnicą, że wyniki sprzedaży książek Wydawnictwa Naukowego PWN są coraz gorsze. Ubiegły rok przyniósł spadek sprzedaży, a zysk został przeznaczony na stworzenie rezerw, przez co akcjonariusze nie dostali dywidendy. Nowi akcjonariusze spółki - EBOiR oraz fundusz inwestycyjny związany z Deutsche Bank - mogli liczyć na lepsze wyniki. Czy nie jest to jedną z przyczyn pańskiej rezygnacji?
Nie, choć rzeczywiście wyniki były gorsze niż oczekiwano. Pragnę jednak podkreślić, że strategia firmy zakładała spadek sprzedaży w 1998, 1999, a także w 2000 roku. Wahania dynamiki rozwoju firmy są typowe dla przedsiębiorstw o takiej, jak nasza, ofercie. W przypadku dużego wydawnictwa wystarczy jeden udany tytuł - takim w połowie lat 90. była "Nowa Encyklopedia PWN" - aby wyniki poszły znacząco w górę. Tego typu przedsięwzięcia wymagają jednak nie tylko inwestycji, ale też kilku lat pracy, a zatem także cierpliwości ze strony inwestorów i akcjonariuszy. Zarząd miał tego świadomość. Co do zysku w 1998 roku - pragnę przypomnieć, że została stworzona rezerwa na inwestycje i niesprzedawalne zapasy książek w wysokości ponad 5 mln dolarów.
Jak wyglądała sytuacja w mijającym roku?
Wyniki sprzedaży Wydawnictwa Naukowego PWN są podobne jak w roku ubiegłym i nie kryję, że zarząd nie jest z nich zadowolony. Obecnie jednak grupę PWN tworzy osiem spółek, w tym dwie działające poza Polską - na Węgrzech i Ukrainie. Tworząc lub przejmując spółki wchodzące w skład grupy zakładaliśmy, że za kilka lat rola Wydawnictwa Naukowego PWN w grupie będzie malała. Na początku ok. 90 proc. obrotu naszej firmy pochodziło ze sprzedaży książek PWN, w tym roku ten udział spadł do ok. 50 proc. i nadal będzie się zmniejszał. Jest to zgodne z moją koncepcją, którą pozostali akcjonariusze akceptowali. Powtórzę jednak, że wyniki finansowe nie są powodem mojej rezygnacji.
Ale są powodem niezadowolenia nowych inwestorów?
Gorsze wyniki niż oczekiwano martwią wszystkich akcjonariuszy. Prawdą jest, że grupa banków, które zainwestowały w PWN w 1997 roku, oczekiwała szybszego i większego niż inni akcjonariusze zwrotu inwestycji. Zakładali, że to będzie 4-5 lat, a to jest mało prawdopodobne. Działalność wydawnicza wymaga dużej cierpliwości, a PWN jest przykładem potwierdzającym tę zasadę, realizowane są tu bowiem głównie projekty długofalowe - słowniki, encyklopedie. Przykładem może być przygotowywany, wspólnie z Oxford University Press, słownik angielsko-polski i polsko-angielski, nad którym pracujemy od czterech lat czy "Wielka Encyklopedia PWN".
W poprzednich latach PWN aktywnie skupował inne firmy działające na rynku wydawniczym - w ubiegłym roku Wydawnictwo Lekarskie PZWL i Agencję Informacji Wydawniczych IPS, wcześniej m.in. Wydawnictwo Prawnicze, firmę Vulcan Media czy Kossuth Publishing na Węgrzech i Yurincom Inter na Ukrainie. W tym roku grupa PWN nie powiększyła się o nowe spółki.
Nie kupiliśmy żadnej nowej firmy, dlatego że postanowiliśmy skupić się na większej integracji spółek, które obecnie tworzą grupę. Stworzyliśmy jednak nową firmę - Ogólnopolski System Dystrybucji Wydawnictw Azymut, który jest jedną z największych sieci sprzedaży hurtowej książek w Polsce. To była ogromna inwestycja, podobnie jak wiele innych, długofalowa. Wierzę jednak, że realizacja tego projektu wpłynie na dalszy rozwój grupy PWN.
Rozmawiał Łukasz Gołębiewski
Grzegorz Boguta jest doktorem nauk chemicznych, biofizykiem. Pracował w zakładzie biofizyki UW. Od 1976 roku był współpracownikiem KOR, rok później zakładał Niezależną Oficynę Wydawniczą Nowa.13 grudnia 1981 roku internowany, później wielokrotnie zwalniany z pracy za działalność opozycyjną, w latach 1983-85 bezrobotny. W negocjacjach Okrągłego Stołu uczestniczył w pracach podzespołu ds. środków masowego przekazu, a następnie był doradcą ds. wydawniczych minister Izabeli Cywińskiej. W 1990 roku został jednogłośnie wybrany przez komisję konkursową na dyrektora Państwowego Wydawnictwa Naukowego. W 1992 roku doprowadził do prywatyzacji PWN, które obecnie jest jednym z największych przedsiębiorstw na polskim rynku wydawniczym. Przez trzy kadencje, w latach 1990-97 był prezesem Polskiej Izby Książki. | kierował pan wydawnictwem PWN. z pana nazwiskiem łączą się sukcesy firmy. Skąd decyzja o rezygnacji?
GRZEGORZ BOGUTA: Jako współwłaściciel PWN - mam blisko 5 proc. akcji spółki - doszedłem do wniosku, że więcej mogę zrobić, odsuwając się od bieżącego zarządzania. Myślę o nowych inicjatywach, związanych z wykorzystywaniem bazy danych PWN w Internecie. |
POLSKA-UE
Wkrótce rozmowy o zakupie nieruchomości przez cudzoziemców
Ceny istotniejsze niż obawy
Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat - powiedzieli nam wczoraj przewodzący obecnie pracom Unii Europejskiej dyplomaci z Finlandii. Ma to nastąpić w czwartek podczas sesji otwierającej negocjacje członkowskie o swobodnym przepływie kapitału.
Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw.
Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE. Zdaniem rządu, jeśli szybki wzrost gospodarczy w nadchodzących dwóch dekadach utrzyma się, to ceny gruntu w Polsce i krajach UE zrównają się.
Bruksela chce wyliczeń
Ze stanowiska przygotowywanego przez UE na czwartkowe spotkanie wynika jednak, że argumenty te nie przekonały "piętnastki". Kraje UE proszą rząd o zdefiniowanie, czym jest "interes narodowy" i jak pogodzić "obawy społeczne" z dążeniem kraju do integracji z UE.
Najwięcej pytań dotyczy sytuacji na polskim rynku nieruchomości: poziomu cen i ich zmian w ostatnich latach, struktury własności, warunków nabywania nieruchomości, istniejących ograniczeń. Nieoficjalnie wiadomo, że w przeciwieństwie m.in. do Czech rząd nie obliczył, jakie są różnice w cenach nieruchomości w Polsce oraz UE i kiedy mogą się one zrównać.
Unia chce także jaśniejszego określenia, jakiego typu własność miałaby zostać objęta okresem przejściowym: czy po przystąpieniu Polski do UE jej mieszkańcy mogliby np. kupić bez ograniczeń kamienicę w Opolu czy nie?
Zdaniem dyplomatów Unii, polskie stanowisko negocjacyjne odzwierciedla przede wszystkim priorytety polityczne niektórych ugrupowań rządzących, nie jest natomiast wynikiem analizy sytuacji na rynku. Dokument okazał się także w wielu miejscach nieprecyzyjny.
Przede wszystkim jednak "piętnastka" chce sprowadzić rozmowy do analizy cen na rynku nieruchomości w Polsce i UE. Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału. - Nie można na tę sprawę patrzeć tylko z punktu widzenia obaw historycznych, których jestem świadom. Doświadczenia z b. NRD wskazują, że swoboda zakupu ziemi zasadniczo stymuluje inwestycje zagraniczne. To zaś jest warunkiem, aby różnica między poziomem życia w Polsce i krajach Unii była coraz mniejsza - powiedział komisarz.
Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. Podaż atrakcyjnych obiektów i terenów jest często ograniczona, m.in. z powodu trudnych warunków finansowania inwestycji, słabej infrastruktury transportowej, problemów z ustaleniem własności. Zdaniem dyplomatów UE, to likwidacja tych ograniczeń - a nie samo otwarcie rynku dla mieszkańców Unii Europejskiej - będzie miała większy wpływ na notowania nieruchomości w naszym kraju.
Biura w Polsce drogie
Międzynarodowa agencja nieruchomości Jones Lang Wooton podaje, że pod koniec 1998 roku cena zakupu biura o zachodnim standardzie w Warszawie (3086 euro/mkw.) była nieco wyższa niż m.in.: w Brukseli, Hadze, Rotterdamie czy Lyonie. W Madrycie wynosiła ona 4808 euro, w Berlinie 5355, we Frankfurcie 6852, w Paryżu 8167 euro. Rekord bił Londyn: 16 046 euro. W tym czasie za mkw. zakładu przemysłowego trzeba było zapłacić w Warszawie 698 euro, więcej niż m.in.: w Paryżu, Brukseli, Rotterdamie czy Lyonie, choć w Berlinie cena wynosi 794 euro, w Wiedniu - 872, w Londynie zaś - 2172 euro. Koszt wynajmu powierzchni sklepowej w Warszawie (823 euro/rocznie) o prestiżowej lokalizacji także jest porównywalny z dużymi miastami zachodniej Europy. Wysokie ceny takich nieruchomości są także m.in. w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. W mniejszych miastach Polski ceny są zasadniczo niższe, ale także w UE ceny w małych ośrodkach są często niskie. Jones Lang Wooton zaznacza przy tym, że stawki w ostatnich latach spadają i zapewne będzie tak nadal. Teza o wzroście cen w tym przypadku jest więc trudna do obronienia.
W małych miejscowościach taniej
Nie zawsze potwierdza się ona także w przypadku nieruchomości na potrzeby mieszkalne. Ceny mieszkań w Polsce w ostatnich kilku latach wszędzie wzrosły, przy czym najbardziej w Warszawie i kilku innych największych miastach (Gdańsk, Kraków, Poznań). W tych ośrodkach ceny mieszkań rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, a w mniejszych - tak jak inflacja lub wolniej. Ceny domów w ostatnich dwóch, trzech latach w największych miastach ustabilizowały się, ale przedtem rosły. W małych miejscowościach wykazują tendencję spadkową. Działki budowlane najbardziej podrożały w Warszawie - w biurach handlujących nieruchomościami szacują, że w ciągu ostatnich 4 lat o 100 proc. W innych miastach wzrost cen jest znacznie mniejszy - o 30 do 40 proc.
Ceny terenów rekreacyjnych są również mocno zróżnicowane. Przy granicy zachodniej poszły w ostatnich latach w górę (po uwzględnieniu inflacji), w mniejszych - nie zmieniają się realnie, a nawet nominalnie. Tereny rolne podrożały szczególnie w rejonie Warszawy - w ciągu czterech lat o ok. 400 proc., z uwagi na możliwość tzw. odrolnienia, czyli wyłączenia z produkcji. W innych rejonach ceny są raczej stałe i stosunkowo niskie.
W tym czasie jednak także w UE ceny nieruchomości nieraz bardzo szybko rosły. Jak podaje Europejska Federacja Hipoteczna (EMF), jeśli uznać poziom cen domów i mieszkań za 100 w 1990 r., to wskaźnik ten w br. wyniósłby w Belgii - 172, w Danii - 147, w Hiszpanii - 137, we Francji - 109, w Irlandii - 207, w Holandii - 196, w Portugalii - 130, w Szwecji - 110, a w Wielkiej Brytanii - 124. Dane te pokazują także, że słabiej rozwinięte kraje UE nie doganiają pod względem cen państw najbogatszych.
Warszawa prawie jak zachód
Znaczące różnice pozostają między cenami nieruchomości mieszkalnych w Polsce i UE. W Brukseli, gdzie - jak twierdzi międzynarodowa agencja nieruchomości DTZ Debenham Winsinger - ceny są nieco wyższe niż średnia zachodnioeuropejska (choć w Paryżu i Londynie są dużo wyższe), metr kwadratowy nowego mieszkania w dobrej dzielnicy kosztuje 1 tys. - 1,5 tys. euro, a mieszkań używanych 700-1200 euro. Znacznie niższe są jednak ceny w prowincjonalnych miastach Belgii czy we Francji. W Warszawie ceny mieszkań wystawionych do sprzedaży we wrześniu tego roku wahają się od 700 do 1,1 tys. euro za mkw., w Łodzi - 300 do 500 euro za mkw., w Katowicach - 285 do 520 tys. euro za mkw., w Lublinie - od 380 do 480 euro za mkw., w Poznaniu - od 450 do 780 euro za mkw., w Gdańsku - od 400 do 700 euro za mkw., we Wrocławiu od 470 do 700 euro za mkw.
Za metr kw. działki pod budowę domu w Brukseli lub okolicach trzeba zapłacić od 240 do 1,5 tys. euro, przy czym w prestiżowej miejscowości Tervuren (porównywalne z podwarszawskim Konstancinem) - 1-1,5 tys. euro. O ile jednak przy kupnie domu za mkw. w Brukseli trzeba płacić ok. 1,2 tys euro, to w małej belgijskiej miejscowości ceny spadają do 300 euro. Za działki budowlane sprzedający żądają obecnie w Warszawie od 23 do 360 euro za mkw., w Katowicach i miejscowościach sąsiednich od 4,8 do 24 euro mkw., w Łodzi od 2,5 do 28 euro za mkw., w Gdańsku od 16 do 130 euro za mkw.
Ile za grunty orne
Nawet w małej powierzchniowo Belgii bardzo zróżnicowane są ceny gruntów rolnych. W Ardenach zapłaci się nawet mniej, niż 5 tys. euro/ha, w pozostałej części Walonii 7,5-10 tys. euro zaś w znacznie bardziej dynamicznej gospodarczo Flandrii - nawet do 20 tys. W Belgii nie ma jednak miejsca, gdzie w pobliżu nie znajdowałaby się autostrada. W odludnych częściach francuskiej Owernii czy hiszpańskiej Kastylii ha ziemi można kupić nawet za niespełna tysiąc euro.
Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa sprzedawała w 1998 r. ziemię rolną w województwach: warszawskim (w przeliczeniu) po 20,5 tys. euro/ha, katowickim po 2,3 tys. euro/ha, krakowskim 2,2 tys. euro/ha, tarnobrzeskim 280 euro/ha, chełmskim 310 euro, krośnieńskim 330 euro/ha. Rolnicy sprzedawali w ubiegłym roku ziemie w województwach: krakowskim po 2,5 tys. euro/ha, słupskim 620 euro za ha, olsztyńskim 570 euro/ha.
Jędrzej Bielecki z Brukseli, Anna Sielanko | Unia Europejska nie przyjmie polskiego wniosku o odłożenie swobody zakupu ziemi rolnej przez cudzoziemców 18 lat po przystąpieniu kraju do UE, a terenów pod inwestycje przez 5 lat.Kraje UE chcą zaapelować do polskiego rządu o podjęcie rozmów na podstawie danych z rynku nieruchomości, a nie uprzedzeń i obaw.Polski rząd uzasadniał prośbę o rekordowo długi okres przejściowy co do zakupu ziemi względami interesu narodowego, obawami społecznymi i różnicą w cenach gruntu w Polsce i UE.Podczas przesłuchań w Parlamencie Europejskim komisarz ds. poszerzenia UE, Guenter Verheugen, powiedział, że niemożliwe jest ustanowienie wieloletniego zakazu nabywania ziemi w Polsce i innych krajach kandydackich przez mieszkańców Unii Europejskiej. Jego zdaniem, byłoby to zasadniczym ograniczeniem swobody przepływu kapitału.Biorąc za punkt wyjścia dane o rynku nieruchomości, Polsce nie zawsze byłoby łatwo usprawiedliwić swoje stanowisko. Ceny niektórych nieruchomości są bowiem porównywalne z zachodnimi. |
KONGO
Prostytutki nie mają pracy, nocne kluby pieniędzy, a państwowa telewizja daje wykłady rewolucyjnej moralności. Rządy Laurenta Desire Kabili zmieniły Kinszasę nie do poznania.
Mzee znaczy mądry
Mały, krępy, uśmiechnięty, nie krzyczący na nikogo Kabila buduje swoje Kongo. Zawsze o tym marzył.
FOT. (C) AP
RYSZARD MALIK
Nie udziela wywiadów, nie jeździ po świecie (z jednym wyjątkiem), w ciszy Pałacu Narodu ciężko, od rana do nocy, pracuje. Nad czym? Jakie Kongo chce zbudować nowy władca dawnego Zairu, Laurent Desire Kabila? Tego nie wie nikt. Opozycja, która w normalnie funkcjonującym państwie demokratycznym mogłaby zadać te pytania, nie ma prawa pytać. Kabila wprowadził zakaz działalności partii opozycyjnych do kwietnia 1999 roku. Dopiero wtedy, jak zapowiada prezydent, tuż przed wyborami, które mają być wolne i demokratyczne, wszystkie siły polityczne będą mogły zaprezentować swój program i zgłosić udział w walce wyborczej.
Porządki postkolonialne
W swoją pierwszą i dotychczas jedyną podróż zagraniczną Kabila wybrał się do Pekinu. Nie do Moskwy, co nie dziwi, bo dawne imperium sowieckie leży w gruzach, nie do Waszyngtonu, a byłyby powody, i nie do Paryża, co zrozumiałe, bo było to ulubione miasto Mobutu, rywala i wroga Kabila, którego obalił. Obserwując karierę polityczną Kabili, jego bliskie związki z Tanzanią, bardzo prochińską za rządów prezydenta Juliusa Nyerere, a potem kolejne kroki, wreszcie styl - połączenie mądrości wiejskiego chłopa z szacunkiem dla wolnego rynku - można mieć podejrzenia, że efektem pracy Kabili nad przyszłością Konga będzie model chiński.
W innym kierunku idą podejrzenia Paryża. Kabila daje za duże fory Amerykanom - mówią nad Sekwaną. Francuzi, którzy wspierali Mobutu aż do końca jego rządów w Kinszasie, nie chcą i nie mogą się pogodzić z tym, że ich Afryka (byłe kolonie i kraje frankofońskie) wymyka się ze sfery wpływów. Przykładem jest sąsiednia Republika Konga, gdzie Pascal Lissouba, legalny prezydent, walczący z puczystami byłego szefa państwa, nie otrzymał wsparcia Paryża. Otrzymał je za to generał Nguesso, który popierał ekspansję francuskiego koncernu Total na nowo odkryte pola ropy naftowej.
W końcu roku ten zapomniany przez lata kąt Afryki nieprzypadkowo odwiedziła pani Madeleine Albright, amerykańska sekretarz stanu. Była w Ugandzie, której przywódca, Yoweri Museveni, jest uznawany za lidera proamerykańskich państw Afryki. Była w Etiopii, gdzie też dzięki wsparciu Waszyngtonu rządzi prezydent Melas Zenawi. W marcu wielki Tour de Afrique planuje Bill Clinton. O wpływy na tym kontynencie toczy się walka, zapomniana przez lata Afryka ma przed sobą lata świetności. Po tym jak upadł mit superprodukcyjnej Azji, mogą nadejść tłuste lata dla Afryki. Jak pokazuje przykład sąsiadującej z Kongiem Ugandy, dobre postępy gospodarcze w Etiopii, umacnianie się gospodarki angolskiej, w Kongo, gdzie nie brakuje bogactw mineralnych i innych surowców, żyznej ziemi i hektarów egzotycznych lasów, również istnieje szansa na sukces.
Świeży nacjonalizm
O tym, co planuje Kabila, wiemy mało. Jego bliscy mówią o nim w języku suahili: mzee - co znaczy mądry. Bardzo wyraziste są jego posunięcia w samej stolicy. Młodzi, 15-letni żołnierze, którzy przyszli razem z nim z północy kraju, opanowali Kinszasę. Pilnują porządku według bardzo prostych zasad. Gonią złodziei, prostytutki, pijaków, oszustów. Dla mieszkańców miasta żyjącego z uciech, rozboju i łajdactw nie są to dobre czasy. Telewizja co wieczór uświadamia, co to jest moralność, poszanowanie pracy i mienia, tym, którzy tego nie wiedzą albo nigdy o tym nie słyszeli. Głośno mówi się o bohaterach walki o niepodległe Kongo: Patriku Lumumbie, Mulele, Gizengdze.
Kongijczycy stali się bardzo nacjonalistycznym narodem - mówią cudzoziemcy. Czy to jest możliwe? Podobno tak. Pierwszym posunięciem nowych władz była odmowa zgody na międzynarodową inspekcję miejsc zbrodni na uchodźcach rwandyjskich. Mimo apeli Kofiego Annana, mimo próśb Waszyngtonu rząd w Kinszasie blokował skutecznie prace misji ONZ. W końcu ONZ ustąpiła, nie ma śledztwa w sprawie mordu na uchodźcach.
W Kinszasie oceniają to prosto: kiedy Mobutu mordował, nikogo to nie interesowało, ale gdy rzuca się podejrzenia na nowe władze, to zaraz jest komisja. Mamy swoją dumę, jesteśmy wielkim państwem, jeśli wyrazimy zgodę na śledztwo, to tak będzie. Nikt jednak nie będzie nam narzucał tego, co mamy robić.
Naród złożony z 250 plemion rozrzuconych na obszarze ponad dwóch milionów kilometrów kwadratowych pod wpływem Kabili, jego powrotu do tradycji walk o niepodległość dojrzewa. W barach słychać melodię modną w latach 60.: "Independence cza, cza". Jednocześnie Kabila oskarżany przez Mobutu i jego ludzi o posługiwanie się żołnierzami z Ugandy i Rwandy po raz pierwszy przyznał się do tego i zapowiedział, że oficerowie i doradcy z tych państw wracają do siebie. Pozbył się też kłopotliwego sojusznika, jednego z liderów Sojuszu Sił Demokratycznych na Rzecz Wyzwolenia Konga (AFDL), a jednocześnie przywódcy kongijskich Tutsi zwanych Baniamulenge, Anselma Masasu. Teraz przeciwnicy nie będą już mogli oskarżać go o wykorzystywanie obcych dla utrwalania władzy. Choć są jeszcze w rządzie dwaj "obcy": minister spraw zagranicznych Bizima Karaha, pochodzący z Rwandy, oraz sekretarz generalny AFDL Deogratias Bugera, wywodzący się z Ugandy.
Coraz silniej dają znać o sobie rodzinne i plemienne związki Kabili z Katangą, najbogatszą prowincją Konga, z której się wywodzi. Wielu ludzi pracujących dla Mobutu dalej stoi na czele firm państwowych i ma dużo do powiedzenia. Dlatego, że są Katangijczykami.
Zajrzeć do historii
Mały, krępy, uśmiechnięty, nie krzyczący na nikogo Kabila buduje swoje Kongo. Zawsze o tym marzył. 59-letni Kabila z politycznej emerytury wrócił do Zairu dzięki ruchowi kongijskich Tutsi, którzy atakowani przez Hutu i armię zairską we wrześniu 1996 r. wywołali zbrojną rebelię na wschodzie Zairu. Militarne sukcesy dobrze zorganizowanej grupy powstańców, liczącej kilka tysięcy żołnierzy, zaskoczyły wszystkich. Choroba Mobutu, jego długa nieobecność w kraju, fatalna sytuacja ekonomiczna państwa, chaos i dezorganizacja armii, a także korupcja - wszystko to pomogło rebeliantom.
W momencie narodzin niepodległego Konga w 1960 r. Kabila był jednym z wielu młodych zwolenników pierwszego premiera Patrika Lumumby i walczył z oddziałami secesjonisty Moisa Czombego. Kiedy Lumumba zaginął, zabity - jak się później okazało - z rozkazu Mobutu, Kabila razem z innymi zwolennikami zabitego przywódcy uciekł na drugą stronę rzeki Kongo, do Brazzaville. Kabila nie wysiedział tam długo. Rozpoczął walkę z wojskami Mobutu w prowincji Kiwu. W odezwie wydanej wtedy, a wydrukowanej w stolicy Burundi, Bujumburze, wzywał powstańców do "zradykalizowania walki rewolucyjnej", aby doprowadzić do obalenia rządu w Leopoldville - tak dawniej nazywała się Kinszasa.
Spotkanie z ministrem
Dziś jego chłopcy simbas (lwy w języku suahili) są panami Kinszasy. Nie lubianymi przez mieszkańców metropolii. Podobnie jak Kabila, który jest mało popularny. Za to jakże inny od cesarskiego Mobutu Sese Seko. W końcówce swych rządów też niepopularnego, ale mającego w sobie majestat władcy. Kabila tego daru nie posiada. Skromny, nie afiszuje się ze swoją osobą. Za jego rządów nie ma problemu z dostępem do ministrów. Wystarczy w holu ministerstwa wpisać do zeszytu powód domagania się audiencji u ministra i jest szansa na spotkanie jeszcze tego samego dnia.
Na pewno Kabili nie zależy na rozgłosie, a praca, jakiej się podjął, jest podobna do czyszczenia stajni Augiasza. Mobutu zostawił pustą kasę państwa, wielkie zadłużenie i same problemy. W tym roku rząd zamierza zamiast starych zairów, w końcówce rządów nieżyjącego już dyktatora zwanych przekornie "prostata" (Mobutu był chory na raka prostaty) nie mających żadnej wartości (1 mln zairów = 1 dolar), wprowadzić nową, wymienialną walutę. Są planowane zmiany w systemie zarządzania gospodarką, likwidacji mają ulec wielkie monopole państwowe.
Przed drzwiami czekają wielkie światowe firmy gotowe wydobywać kongijskie bogactwa. Wśród nich są też Polacy. Swoją pierwszą kopalnię miedzi po cichu uruchomiła w końcu roku polsko-kongijska spółka z większością kapitału Polskiej Miedzi. | Jakie Kongo chce zbudować nowy władca dawnego Zairu, Laurent Desire Kabila? można mieć podejrzenia, że efektem pracy Kabili nad przyszłością Konga będzie model chiński. 15-letni żołnierze Pilnują porządku. Telewizja uświadamia, co to jest moralność. Naród złożony z 250 plemion pod wpływem Kabili dojrzewa.
59-letni Kabila z politycznej emerytury wrócił do Zairu dzięki ruchowi kongijskich Tutsi, którzy we wrześniu 1996 r. wywołali zbrojną rebelię na wschodzie Zairu. W momencie narodzin niepodległego Konga w 1960 r. Kabila był jednym z wielu młodych zwolenników pierwszego premiera Patrika Lumumby. Rozpoczął walkę z wojskami Mobutu.
Mobutu zostawił pustą kasę państwa, wielkie zadłużenie i same problemy. rząd zamierza wprowadzić nową, wymienialną walutę. Są planowane zmiany w systemie zarządzania gospodarką, likwidacji mają ulec wielkie monopole państwowe. |
BRAZYLIA
Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów
Rewolta bezrolnych
MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA
Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso.
Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy.
Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów.
Rocznica masakry
Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani.
Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu.
Lewica zbiera punkty
Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso.
Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera.
Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST.
Cardoso odpiera zarzuty
Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób.
Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin.
Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób.
15 milionów oczekujących
Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna.
Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności".
Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery.
Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata.
Walka klasowa
Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi.
Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów.
Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów.
Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem.
Cena modernizacji
Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy.
Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób.
Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych. | Mieszkańcy Brasilii powitali przyjaźnie około 2 tys. bezrolnych chłopów, którzy weszli do stolicy. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały to do urządzenia antyrządowej demonstracji.
Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie.
Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylia ma bardzo złą strukturę własności w rolnictwie: 4,8 mln rodzin nie ma ziemi, a 182 mln ha - należących do wielkich właścicieli - leży odłogiem.
Chłopi weszli do stolicy w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy nie zostali ukarani. W zeszłym roku policjanci zabili 19 uczestników protestu zorganizowanego przez bezrolnych chłopów w Amazonii.
Marsz chłopów wykorzystała lewicowa Partia Pracujących, której lider ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta. Sytuacja jest niekorzystna dla obecnego prezydenta.
Rząd nie wie jak sobie poradzić z zaistniałą sytuacją.
Prezydent wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST.
Rząd uważa, że do przeprowadzenia reformy rolnej potrzebne są przede wszystkim inwestycje, a tym samym zwiększenie podatków. Prezydent twierdzi, że do końca kadencji zapewni ziemię co najmniej dla 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnego zajmowania ziem.
MST uważa te obietnice za niewystarczające. Lobby posiadaczy ziemskich nie dopuści do prawdziwych przemian. Chłopi nadal zamierzają zajmować więc nieużytki.
Ruch Bezrolnych wywodzi się z Kościoła katolickiego. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i Emiliano Zapata.
Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem ziem i próby sklonienia władz do przyznania prawa własności.
MST pomogło tysiącom rodzin i nagłaśnia kwestię walki klasowej. Popiera ich Kościół katolicki, zamierzający zrzec się części posiadłości na rzecz reformy rolnej.
Dzisiejsi bezrolni są ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Uważają, że rządowy program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym błędem.
Producenci rolni twierdzą z kolei, że potrzebna jest reforma gospodarstw rolnych a nie reforma rolna. Wg. socjologów ziemia nie może być zasiłkiem dla bezrobotnych. |
PODRĘCZNIKI
We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy
Walka o ucznia
ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować.
W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach.
Bogata oferta
- Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki.
Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki).
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane.
- Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok.
Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP.
- Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat.
- Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN.
W oczekiwaniu na kolejki
Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła.
- Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników.
- Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego.
- To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak.
Nowe firmy
Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne.
- Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek).
W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli.
Ceny wzrosną
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej.
Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski.
Urok ćwiczeń
Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji.
Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla. | We wrześniu w życie wejdzie reforma oświaty, która między innymi wprowadzi szkoły gimnazjalne. Ze względu na zmiany w programie nauczania i strukturze szkół niezbędna będzie wymiana wielu podręczników. Dziś już wiadomo jednak, że nie wszystkie książki uda się wydrukować na czas. W czerwcu sprzedaż podręczników zmalała w stosunku do ubiagłych lat, bo nauczyciele nie wiedzą jeszcze, jakie książki polecać na przyszły rok. Wykaz książek dopuszczonych przez MEN do nauki w szkołach ukaże się dopiero pod koniec sierpnia. Wiadomo więc, że we wrześniu ruch w księgarniach będzie jeszcze większy niż zazwyczaj. Wydawnictwa nie są pewne, jak szacować przyszłe wyniki sprzedaży. Jedne zaryzykują i wydrukują dużo książek, inne w obawie o straty ograniczą się do mniejszej liczby. Reforma oświaty to dla nich wyzwanie, ale i szansa. Wydawnictwa szukają sposobów, by zachęcić nauczycieli do wybrania ich podręczników. Do tej pory nauczyciele niechętnie zmieniali podręczniki, z których uczyli, a teraz będą do tego zmuszeni. W związku z tym do startu na rynku podręczników szykuje się także wiele nowych firm. Ceny książek wzrosną w stosunku do ubiegłego roku o około 10 procent. Nowe podręczniki znacznie różnią się od tych z poprzednich pokoleń. Pod względem edycji są jednymi z najpiękniejszych książek na rynku polskim. W sierpniu w Pałacu Kultury i Nauki odbędzie się specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej, podczas których będzie można zapoznać się z ofertą wydawnictw. |
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska '97
Młoda klasyka
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię, a Cezary Kosiński (na zdjęciu - z prawej; obok Magdalena Kuta i Lech Łotocki) - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. FOT. JACEK DOMIŃSKI
Tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne były zdecydowanie młode. Na dziewięć konkursowych spektakli aż sześć opartych było na utworach powstałych w naszym wieku. Dwa reprezentowały romantyzm, jedno - literaturę staropolską. Było to również spotkanie młodych, głównie trzydziesto-, czterdziestoletnich reżyserów, dość istotnie kształtujących już oblicze teatrów w Polsce. Wspierała ich (dla równowagi) para reżyserów starszego pokolenia.
W repertuarze festiwalu znalazły się wszystkie okresy naszej literatury. Staropolszczyznę zaprezentowali gospodarze - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu w widowisku "Barok" według scenariusza i w reżyserii Wiesława Hołdysa. Romantyzm polski znalazł sceniczne odzwierciedlenie w "Balladach i romansach" Adama Mickiewicza w opracowaniu tekstu i reżyserii Ireny Jun z Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach oraz w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu.
Obecność tych spektakli nie zaznaczyła się mocniej w werdykcie jury. Jedynie Juliusz Krzysztof Warunek otrzymał wyróżnienie za rolę Mefistofela w "Pani Twardowskiej" z katowickich "Ballad i romansów", a dwie opolskie aktorki odebrały (ex aequo) po raz pierwszy na tym festiwalu przyznawaną nagrodę publiczności: Grażyna Misiorowska za role Persony w Czerwieni, Chłopca i Śmierci w "Baroku", a także Szwaczki w "Ich czworgu" oraz Judyta Paradzińska za role Dziewki, Dewotki, Demona Dilgi i Kokoszki w "Baroku".
Ich czterech
Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor (przewodniczący). Miał być jeszcze Maciej Prus, ale z powodów osobistych nie dojechał. Sekretarzem jury był Jan Nowara z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu.
Jurorzy o znanych nazwiskach powetowali nieobecność na Opolskich Konfrontacjach wielkich sław polskiej sceny. I chociaż sami nie występowali, wciąż byli nagabywani przez opolskich fanów teatru o autografy. W tym roku zabrakło bowiem gwiazd. Kogoś takiego jak Andrzej Łapicki, który gościł tu ostatnio (jako aktor i reżyser) ze "Ślubami panieńskimi" Fredry.
Taki skład jurorów gwarantował interesujące artystyczne show. Zapoczątkował je Jan Kanty Pawluśkiewicz komponując hymn festiwalu "Ich czterech", wykonany na zakończenie 22. OKT przez kameralny skład opolskich filharmoników. Tytuł nawiązywał do sztuki Zapolskiej, którą - jako jedną z trzech propozycji - mieli w konkursie gospodarze. Sprawcą powstania tego krótkiego utworu (sam Mozart mógłby go Pawluśkiewiczowi pozazdrościć) był Jan Nowicki. Wyraził bowiem życzenie, by mieć jakąś ilustrację muzyczną rozpoczynającą i kończącą odczytywanie werdyktu. Kompozytor zareagował błyskawicznie i w ten sposób Adam Sroka, dyrektor artystyczny opolskiego festiwalu (jak i teatru), zyskał dla OKT wspaniały sygnał muzyczny.
Jurorzy odbyli następnie spontanicznie zaimprowizowane spotkanie - najdłuższe na tegorocznym festiwalu, z najliczniej zebraną publicznością. I najciekawsze. A werdykt jury, mimo że w jego składzie zabrakło w tym roku krytyków, zasadniczo zgodny był chyba z ich odczuciami.
Bzik teatralny
Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie, który był dyplomem młodego twórcy. "Bzik " zgarnął największą pulę nagród. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Pisaliśmy już o tym znakomitym, inspirującym, świeżo odczytanym scenicznie Witkacym. W całej rozciągłości podpisuję się więc pod tą decyzją jury.
Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła ostatecznie opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza z Teatru Współczesnego w Szczecinie. To kolejny faworyt tegorocznego festiwalu teatralnej klasyki.
Jury przyznało nagrody: Annie Augustynowicz - za reżyserię oraz Annie Januszewskiej - główną nagrodę aktorską za rolę Królowej Małgorzaty. Szczecińska "Iwona " jest przykładem niezwykle rzetelnej, profesjonalnej roboty teatralnej. Wprawdzie pomysł wprowadzenia w obręb tekstu Gombrowicza pokazu najnowszej mody w rytm muzyki techno mógł budzić uzasadnione obawy, jednak - po obejrzeniu przedstawienia - uważam decyzję Anny Augustynowicz za słuszną. Muzyki jest tylko tyle, ile należy. W całym spektaklu zadziwiającym jednością formy i treści nie ma ani jednej pustej sekundy.
Jury uhonorowało również gospodarzy. Joanna Jędrejek pozyskała dla Teatru im. Jana Kochanowskiego nagrodę aktorską - za rolę w "Ich czworgu" Gabrieli Zapolskiej. Natomiast wyróżnienie za reżyserię spektaklu otrzymał Tomasz Obara. W jego ujęciu Zapolska nie jest - na szczęście - kolejnym katalogiem farsowych chwytów, lecz przejmującą rodzinną psychodramą, rozpiętą gdzieś pomiędzy tragedią a komedią.
Wyróżnienie odebrała także adeptka opolskiej sceny Grażyna Rogowska - za rolę Ofelii Jasnej w "Czasie Ofelii" w reżyserii Pawła Szumca według "Śmierci Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego.
Nagrodzeni i wyróżnieni są ludźmi młodymi bądź bardzo młodymi - niekiedy dopiero starującymi w swoich artystycznych zawodach. Honor nestorów uratował Jerzy Goliński z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, któremu jury przyznało nagrodę za rolę Tomasza Lekcickiego w "Rodzinie" Antoniego Słonimskiego. Goliński był również reżyserem tego spektaklu, nagradzanego śmiechem i burzliwymi brawami przez widzów, aczkolwiek gubiącego sensy w jawnym zmierzaniu w stronę farsy.
Romantycy na tarczy
Nagrody i wyróżnienia wzbogacą biogramy twórcze i artystyczne, choć w przypadku 22. OKT (jak i, oczywiście, prawie każdego innego festiwalu) dałoby się wskazać kilka osób nimi nie uhonorowanych, a niewątpliwie na to zasługujących. Kreacje aktorskie stworzyli np. Jacek Polaczek (Szambelan w "Iwonie ") i Marcin Kuźmiński (Hans w "Rodzinie"), świetną muzykę skomponował Jerzy Chruściński do "Wariata i zakonnicy" Witkacego z Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem, a scenografię do tego spektaklu - Andrzej Dziuk i Marek Mikulski.
Nie było moim zamiarem doszukiwać się przegranych tego festiwalu. Gdybym jednak koniecznie musiał to zrobić, znalazłbym ich wśród romantyków. Nazwiska wieszczów firmowały utwory, których sceniczne interpretacje rozminęły się z czasem. Akademicka z ducha inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego z Teatru Nowego w Poznaniu okazała się nadto ascetyczna i oschła. Mickiewiczowskie "Ballady i romanse" w reżyserii Ireny Jun z katowickiego Teatru Śląskiego to pastiszowo-parodystyczne widowisko, które - moim zdaniem - znacznie lepiej sprawdziłoby się w kameralnych warunkach. Tymczasem zostało rozdęte do niebywałych inscenizacyjnych rozmiarów, w których jak na dłoni widać było niedostatki warsztatowe śpiewających wykonawców.
Gombrowicz na pół podzielony
Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych ponownie odżyła dyskusja na temat ich formuły. Czy pojęcie: "klasyka polska" nie powinno ulec przewartościowaniu? Przyjęta przez inicjatorów festiwalu data graniczna dla utworów klasycznych to rok 1945. Stwarza to dość absurdalną sytuację, w której przedstawienie "Iwony, księżniczki Burgunda" można na festiwal zaprosić, a "Ślubu" tego samego autora już nie. Oczywiście w latach 70. pamięć wojny była jeszcze znacznie świeższa. Dojrzewają jednak nowe pokolenia, dla których dzisiaj autorzy powojenni - Różewicz czy wczesny Mrożek - to już praktycznie historia.
22. Opolskie Konfrontacje Teatralne pokazały dowodnie, że to, co dobre, bardzo dobre, a niekiedy i najlepsze w teatrze polskim, leży w rękach twórców młodych i najmłodszych: dwudziestokilku-, trzydziesto- i czterdziestoletnich. Ci ludzie znakomicie czują puls epoki, nawet gdy przenoszą na scenę utwory sprzed 90 lat. Myślę, że wkrótce poradzą sobie również z repertuarem romantycznym, dla którego odbioru nie ma dziś chyba właściwego klimatu.
Tegoroczny festiwal, mimo wszelkich zastrzeżeń, przyniósł kilka wartościowych, niezapomnianych realizacji. Uhonorował twórców i artystów wchodzących w zawodowe życie. O tym można przeczytać w prasie ("Rzeczpospolita" sprawowała nad festiwalem patronat prasowy), usłyszeć w radio czy zobaczyć w telewizji. Nie sposób jednak oddać znakomitej atmosfery towarzyszącej festiwalowym imprezom. Spektaklom i późniejszym emocjonującym spotkaniom twórców i artystów z publicznością i krytykami. Tych planowanych na małej scenie i tych "pozaprotokolarnych" w teatralnym bufecie. To trzeba przeżyć. Opole zaprasza za rok.
Janusz R. Kowalczyk | Jury OKT w tym roku tworzyło czterech znanych ludzi teatru: Andrzej Domalik - reżyser teatralny i filmowy, Jan Kanty Pawluśkiewicz - kompozytor, Edward Linde-Lubaszenko - aktor i pedagog oraz Jan Nowicki - aktor. Grand Prix 22. Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska '97 otrzymał Grzegorz Horst d'Albertis za opracowanie tekstu i reżyserię "Bzika tropikalnego" Witkacego, spektaklu z Teatru Rozmaitości w Warszawie. Barbara Hanicka otrzymała nagrodę za scenografię do tego przedstawienia, a Cezary Kosiński - za rolę Sydneya Price'a. Maja Ostaszewska dostała wyróżnienie za rolę Ellinor Fierce Golders, a Bolesław Rawski - za muzykę do spektaklu. Niewiele brakowało, by "Bzik " otrzymał również nagrodę dziennikarzy. W finałowym głosowaniu zwyciężyła opcja zwolenników "Iwony, księżniczki Burgunda" z Teatru Współczesnego w Szczecinie. Podczas tegorocznych Opolskich Konfrontacji Teatralnych odżyła dyskusja na temat ich formuły. |
Większość skazańców wybiera zastrzyk. Niektórzy jednak nie chcą umierać na łóżku, z rozłożonymi ramionami, ponieważ kojarzy im się to ze śmiercią na krzyżu. Wybierają więc krzesło elektryczne.
Egzekucja po amerykańsku
Krzesło elektryczne w więzieniu w Greensville pochodzi z 1908 roku
KRZYSZTOF DAREWICZ Z GREENSVILLE
Śmierć ma tu zapach lizolu, zupełnie jak w szpitalu. Ściany wyłożone białymi kafelkami, wyfroterowana na połysk podłoga z linoleum, ostre światło jarzeniówek. Wszystko jak na oddziale szpitalnym. Ale tu wykonuje się tylko jeden rodzaj "zabiegu" - egzekucję. W Bloku Śmierci więzienia Greensville w Wirginii w lutym przebywał jeden skazaniec, Tomas Akers. Jego egzekucja odbyła się 1 marca.
Do Greensville skazańca przywozi się na trzy dni przed wykonaniem wyroku z więzienia Sussex I w Waverly. Na egzekucję czeka tam obecnie trzydziestu przestępców, dziewiętnastu białych i jedenastu Murzynów, sami mężczyźni. Najstarszy ma 58 lat, najmłodszy 21. Średni okres oczekiwania na egzekucję, od chwili uprawomocnienia się wyroku, wynosi w Wirginii prawie osiem lat.
Ostatnie godziny
Blok Śmierci składa się z trzech cel znajdujących się w jednym dużym pomieszczeniu bez okien. W każdej metalowe łóżko, stolik, krzesło, umywalka i sedes. Naprzeciw cel zainstalowano telewizor, żeby skazaniec mógł przez kraty oglądać program. Przez kraty może też dosięgnąć telefonu, jeśli ktoś z najbliższych do niego zadzwoni.
W ciągu dwóch pierwszych dni więzień może spotykać się z rodziną, adwokatem i kapłanami. Ale przez szybę, w osobnej celi-rozmównicy. W dniu egzekucji przysługuje mu prawo do pożegnania się z rodziną bezpośrednio. Musi się ono zakończyć przed 15. Pora na ostatni posiłek. Do wyboru dowolne dania, które znajdują się w więziennym menu na dany miesiąc. Skazaniec musi spożyć posiłek nie później niż na cztery godziny przed egzekucją, po czym może jeszcze ostatni raz porozmawiać z adwokatem lub kapłanem, najwyżej przez godzinę. Na dwie godziny przed egzekucją ma możliwość wziąć ostatni prysznic. Na pół godziny przed nią kapłan może wrócić do jego celi i odprowadzić go do Sali Egzekucji.
Na tle kurtyny z grubego granatowego winylu stoi w Sali Egzekucji metalowe łóżko na wysokich nogach, takie jak w szpitalnych salach operacyjnych. Do niego są przymocowane podpórki na ramiona, całość ma kształt krzyża. Na tym łóżku dokonuje się wstrzyknięcia uśmiercającej substancji. Obok są elektrokardiogram i taboret dla lekarza, który stwierdza zgon.
Na lewo od łóżka krzesło elektryczne. Prosty fotel z dębowego drewna w staromodnym stylu, ze skórzanymi rzemieniami do przywiązywania rąk i nóg. Urządzenia elektryczne są niewidoczne, znajdują się w poręczach i nogach fotela.
Naprzeciwko łóżka i krzesła elektrycznego w szklanym boksie stoją krzesła dla świadków egzekucji. Jak w teatrze może się jej przyglądać od sześciu do dwunastu świadków - adwokat, prokurator, dziennikarze, przedstawiciele lokalnej społeczności. Z innego, osobnego pomieszczenia, którego duże okno wychodzi na Salę Egzekucji, może się wszystkiemu przyglądać przez szybę rodzina ofiary skazańca. Praktykę taką wprowadzono w Wirginii siedem lat temu.
Zastrzyk albo krzesło
Na dwa tygodnie przed egzekucją skazaniec musi zdecydować, czy woli umrzeć od zastrzyku, czy na krześle elektrycznym. Jeśli nie podejmie decyzji, czeka go zastrzyk. - Większość wybiera zastrzyk. Ci, którzy decydują się na krzesło elektryczne, są przeważnie osobami o bardzo silnych przekonaniach religijnych. Nie chcą umierać na łóżku, z rozłożonymi ramionami, bo kojarzy im się to z ukrzyżowaniem i według nich byłoby to świętokradztwo. Niektórzy zaś sądzą, że zasłużyli na śmierć w "piekielnych mękach" i z tego powodu krzesło elektryczne bardziej im odpowiada - wyjaśnia Dave Garraghty, naczelnik więzienia Greensville, z urzędu wykonawca wyroków śmierci.
Egzekucji dokonuje się punktualnie o 21.00. Kilka minut wcześniej skazańca, który ma ręce i nogi zakute w kajdany, doprowadza się na Salę Egzekucji bezpośrednio sąsiadującą z trzema celami w Bloku Śmierci. Winylowa kurtyna jest odsłonięta i świadkowie mogą obserwować, jak więźnia rozkuwa się i przywiązuje albo do łóżka, albo do krzesła elektrycznego. Gdy to nastąpi, kurtynę się zasłania. Potem trzeba podłączyć przewody kroplówek do ramion skazańca, a jeśli wybrał krzesło elektryczne, sprawdza się, czy kończyny przylegają do elektrod. Kurtyna się odsłania. Wybija 21.00. Jeżeli w ostatniej chwili nie nadeszło ułaskawienie od gubernatora stanu, Dave Garraghty wydaje polecenie dokonania egzekucji.
Przez kroplówki wstrzykuje się skazańcowi trzy rodzaje substancji trujących w dawkach oddzielonych roztworem soli. Pierwsza substancja powoduje wstrzymanie pracy mózgu, druga układu oddechowego, a trzecia pracy serca. Trwa to od trzech do dziewięciu minut.
Zgon na krześle elektrycznym trwa trzy minuty. Najpierw skazańca poraża się przez 30 sekund prądem o napięciu 1825 woltów, potem przez minutę prądem o napięciu 240 V. Pięć sekund przerwy i cykl powtarza się jeszcze raz.
Wyższe napięcie zatrzymuje pracę mózgu, niższe pracę serca. Lekarz za pomocą elektrokardiogramu stwierdza zgon i informuje o tym naczelnika więzienia. Kurtynę się zasłania i wyprowadza świadków egzekucji z Bloku Śmierci. Zwłoki skazańca są przewożone do kostnicy wskazanej przez jego rodzinę.
Duże zapotrzebowanie, duża aprobata
Wirginia, Teksas i Oklahoma to trzy stany, w których dokonuje się najwięcej egzekucji. Do tego system karny w Wirginii uchodzi za najbardziej rygorystyczny czy wręcz sadystyczny w całych Stanach Zjednoczonych, ponieważ ciągle utrzymuje się tu stary brytyjski model wymiaru sprawiedliwości i wyroki nadal wydają ławy przysięgłych. One też, a nie sąd, decydują o rodzaju kary.
- Nie stanowi tajemnicy, że przysięgli, którzy są bardziej podatni na wpływy społeczności lokalnej niż sędziowie i zazwyczaj mają silnie konserwatywne poglądy, ferują jak najsurowsze wyroki. Stanowe przepisy ciągle dopuszczają też egzekucje przestępców niedorozwiniętych umysłowo - wyjaśnia prof. Ronald Bacigal z Katedry Prawa Uniwersytetu Richmond. - Trzeba jednak pamiętać, że poziom aprobaty społecznej dla kary śmierci jest w Wirginii nadal bardzo wysoki.
Do roku 1909 egzekucji dokonywano tu poprzez powieszenie. Najpierw publicznie, a od roku 1879 na terenie budynku sądu w obecności grupy świadków. Po raz pierwszy krzesła elektrycznego, tego samego, z którego dotąd korzysta się w więzieniu Greensville, użyto w październiku 1908 roku. Najmłodszym straconym na nim był 16-letni Percy Ellis, którego w 1916 roku skazano za morderstwo. W tym samym roku i również za morderstwo został też stracony 83-letni Joe Lee, najstarszy w historii Wirginii skazany na śmierć. Pierwsza egzekucja za pomocą uśmiercającego zastrzyku odbyła się w tym stanie 24 stycznia 1995 r.
W ubiegłym roku dokonano w Wirginii 8 egzekucji, o sześć mniej niż w 1999 roku (w całych Stanach Zjednoczonych 98 w roku 1999 i 85 w roku 2000, z czego 40 w Teksasie). Proporcjonalnie zmalała też liczba ferowanych wyroków śmierci. - Z jednej strony wiąże się to ze spadkiem przestępczości i liczby najcięższych zbrodni, a z drugiej ze wzrostem liczby wyroków z karą dożywocia bez możliwości ułaskawienia. Jednak, mimo tego spadku, "zapotrzebowanie" na karę śmierci jest ciągle wysokie. Przede wszystkim dlatego, że badania DNA wzmacniają przekonanie, iż teraz z o wiele większą, bo już popartą naukowo, pewnością można orzec, kto jest winny, a kto niewinny - zauważa Richard Dieter, dyrektor krajowego Centrum Informacyjnego na temat Kary Śmierci.
Bez współczucia
Naczelnik więzienia Greensville przyznaje, że nadzorowane przezeń egzekucje to "morderstwa popełniane w imię prawa", ale nie ukrywa też, że jest daleki od moralnych skrupułów: - Ja egzekwuję prawo i nie zastanawiam się, jakie skazańcy mieli życiorysy, jakich adwokatów i co ich doprowadziło do Bloku Śmierci. Znam tylko podstawowe dostępne dane na ich temat i nie mam do skazańców osobistego stosunku. Oni są przegranymi bitwami, beznadziejnymi przypadkami, nad którymi nie warto już rozdzierać szat - uważa Dave Garraghty.
Podobnego zdania jest David Hicks, prokurator miasta Richmond, stolicy Wirginii: - Przede wszystkim wydaje mi się, że karze śmierci towarzyszy za dużo emocji, dyskusji i kłótni, w których najmniej, niestety, pamięta się o ofiarach przestępców. Owszem, jestem przeciwny karze śmierci dla ludzi, ale zbrodniarze, z którymi mamy do czynienia, to często nie ludzie, lecz dzikie bestie. Bo czy można uważać za człowieka kogoś, kto zamordował siedmioosobową rodzinę, w tym pięcioro dzieci, w wieku od dwóch do dziewięciu lat, którym z zimną krwią po kilka razy strzelał w głowy? Albo kogoś, kto zamordował 14-letnią dziewczynę w siódmym miesiącu ciąży tylko dlatego, że nosiła jego dziecko? Jaka jest więc wartość życia ludzkiego? I jeśli kara śmierci, jak twierdzą jej przeciwnicy, nie pełni funkcji odstraszającej, to gdzie jest granica? Bo ktoś, kto zabije raz i wie, że czeka go najwyżej dożywocie, bez skrupułów zabije również drugi, trzeci i czwarty raz, skoro i tak nadal grozi mu tylko dożywocie. Moim zdaniem, jeżeli przyjmie się argument, że kary nie mają funkcji odstraszającej, to posługując się nim, można w ogóle zakwestionować sens istnienia wymiaru sprawiedliwości.
- Kara śmierci nie działa odstraszająco na przestępców, bo o tym się po prostu nie myśli w chwili popełniania przestępstwa. Zastanowienie przychodzi, jeśli w ogóle przychodzi, dopiero później, gdy już jest za późno - uważa William Venable. Gdyby nie fakt, że rozmawiamy w więzieniu, nikt nie wziąłby tego wypowiadającego się niemal literackim językiem przystojnego czarnoskórego 44-latka o inteligentnej twarzy w okularach za mordercę. 23 lata temu skazano go na dożywocie za współudział w zabójstwie kobiety. W Greensville jest więźniem numer 115 562. - Ze względu na swoje położenie teraz mogę mówić, że jestem przeciwny karze śmierci. Ale gdyby to mnie ktoś zabił matkę albo syna, na pewno byłbym zwolennikiem tej kary. I nie dziwię się, że inni więźniowie stronią od skazanych za morderstwo. Moim zdaniem to normalne, na ich miejscu ja też bym tak postępował. Kiedy tam obok, w Bloku Śmierci, odbywa się egzekucja, dla reszty więźniów to nie jest żaden specjalny dzień. Skazańcom się nie współczuje, nie powinno się tego robić. Najlepiej o nich wcale nie myśleć - mówi Venable. - | Śmierć ma tu zapach lizolu, zupełnie jak w szpitalu. Ściany wyłożone białymi kafelkami, wyfroterowana na połysk podłoga z linoleum, ostre światło jarzeniówek. Wszystko jak na oddziale szpitalnym. Ale tu wykonuje się tylko jeden rodzaj "zabiegu" - egzekucję. Do Greensville skazańca przywozi się na trzy dni przed wykonaniem wyroku z więzienia Sussex I w Waverly. Na egzekucję czeka tam obecnie trzydziestu przestępców, dziewiętnastu białych i jedenastu Murzynów, sami mężczyźni. Najstarszy ma 58 lat, najmłodszy 21. Średni okres oczekiwania na egzekucję, od chwili uprawomocnienia się wyroku, wynosi w Wirginii prawie osiem lat.
Na tle kurtyny z grubego granatowego winylu stoi w Sali Egzekucji metalowe łóżko na wysokich nogach, takie jak w szpitalnych salach operacyjnych. Do niego są przymocowane podpórki na ramiona, całość ma kształt krzyża. Na tym łóżku dokonuje się wstrzyknięcia uśmiercającej substancji. Obok są elektrokardiogram i taboret dla lekarza, który stwierdza zgon.
Na lewo od łóżka krzesło elektryczne. Prosty fotel z dębowego drewna w staromodnym stylu, ze skórzanymi rzemieniami do przywiązywania rąk i nóg. Urządzenia elektryczne są niewidoczne, znajdują się w poręczach i nogach fotela.Naprzeciwko łóżka i krzesła elektrycznego w szklanym boksie stoją krzesła dla świadków egzekucji. Na dwa tygodnie przed egzekucją skazaniec musi zdecydować, czy woli umrzeć od zastrzyku, czy na krześle elektrycznym. Jeśli nie podejmie decyzji, czeka go zastrzyk.
Wirginia, Teksas i Oklahoma to trzy stany, w których dokonuje się najwięcej egzekucji. Do tego system karny w Wirginii uchodzi za najbardziej rygorystyczny czy wręcz sadystyczny w całych Stanach Zjednoczonych, ponieważ ciągle utrzymuje się tu stary brytyjski model wymiaru sprawiedliwości i wyroki nadal wydają ławy przysięgłych. One też, a nie sąd, decydują o rodzaju kary.
Naczelnik więzienia Greensville przyznaje, że nadzorowane przezeń egzekucje to "morderstwa popełniane w imię prawa", ale nie ukrywa też, że jest daleki od moralnych skrupułów: - Ja egzekwuję prawo i nie zastanawiam się, jakie skazańcy mieli życiorysy, jakich adwokatów i co ich doprowadziło do Bloku Śmierci. |
ROSJA
Moskwa chce sprzedać Pekinowi broń za miliardy dol. Komentatorzy przypominają jednak, że kiedyś może być ona użyta przeciwko Rosjanom.
Zwrot ku Azji
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Rozpoczynająca się dzisiaj wizyta przewodniczącego Chin Jiang Zemina w Rosji jest logicznym przedłużeniem serii moskiewskich spotkań Borysa Jelcyna, w jakich uczestniczyli przywódcy Wspólnoty Niepodległych Państw, premier Indii oraz minister spraw zagranicznych Iranu. Równocześnie z Iraku wróciła rosyjska delegacja rządowa, która przywiozła podpisane porozumienie naftowe. Można wierzyć moskiewskim mediom dopatrującym się w tych wydarzeniach dowodów na przesunięcie akcentów rosyjskiej polityki zagranicznej w kierunku Azji. Zmianę taktyki łączy się z nazwiskiem Jewgienija Primakowa, od ponad roku szefa dyplomacji rosyjskiej.
Trudno byłoby jednak upatrywać w zbliżeniu z Chinami i innymi krajami azjatyckimi próby zawarcia sojuszu politycznego czy wojskowego na wschodzie dokładnie w czasie, gdy Zachód, nie bacząc na sprzeciwy Moskwy, realizuje plan rozszerzenia NATO. W opinii moskiewskich ekspertów Rosja, aktywizując swą azjatycką politykę, pragnie zwiększyć pole manewru, tym bardziej że rosyjskie elity polityczne są coraz mocniej rozczarowane stosunkami z Zachodem.
W rok po złożonej w czasie wizyty Jelcyna pekińskiej deklaracji Jiang Zemina, charakteryzującej stosunki pomiędzy obu państwami jako "konstruktywne partnerstwo wybiegające w XXI wiek", obaj przywódcy podpiszą w Moskwie kilka dokumentów. Deklaracja polityczna na temat "wielobiegunowości świata" pozwoli być może na interpretację pojęcia konstruktywnego partnerstwa. Nikt w Moskwie nie oczekuje jednak rewelacji. Nic nie wskazuje na to, aby Chińczycy zamierzali odstąpić od swej polityki równego dystansu w stosunku do Rosji i do USA.
Pragmatyczne kierownictwo Chińskiej Republiki Ludowej jest jednak zainteresowane w zacieśnieniu więzi gospodarczych z Rosjanami. Pekin daje wyraźnie do zrozumienia, że przy ich pomocy zamierza unowocześnić swą armię. Równocześnie godzi się na zawarcie porozumienia w sprawie faktycznej demilitaryzacji granicy z Rosją. Porozumienie to zostanie podpisane nie tylko przez Jiang Zemina i Borysa Jelcyna, ale także przez przywódców Kazachstanu, Tadżykistanu i Kirgistanu. W ostatnim tygodniu szczegóły tego dokumentu uzgadniał w Chinach rosyjski minister obrony Igor Rodionow.
Rozczarowanie Zachodem
Azjatyckiemu zwrotowi w rosyjskiej polityce zagranicznej towarzyszy w Moskwie przekonanie, że stosunki Rosji z Zachodem wchodzą w stadium kryzysu. Chodzi przy tym nie tylko o plany NATO. "Niezawisimaja Gazieta" opublikowała kilka dni temu niektóre założenia projektu dokumentu o nazwie "Obraz Rosji", przygotowanego na niedawne posiedzenia Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej przy prezydencie Jelcynie. Składająca się z politologów, dyplomatów, ekspertów i polityków Rada zamierza do końca roku opracować obszerny dokument, który będzie analizą miejsca i perspektyw Rosji w polityce światowej.
Po zapoznaniu się z opublikowanymi w "Niezawisimej Gazietie" niektórymi tezami tego opracowania można odnieść wrażenie, że jego autorami byli nacjonalistyczni politycy z obozu komunistycznego czy też działacze z otoczenia Władimira Żyrinowskiego lub Aleksandra Lebiedzia. Jedno z głównych założeń głosi bowiem, że na Zachodzie, a zwłaszcza w USA, nastąpiła szczególna aktywizacja sił, które chcą zapobiec odrodzeniu Rosji jako "wpływowego podmiotu stosunków międzynarodowych". Tego rodzaju kampania ma być przede wszystkim skutkiem niezadowolenia Zachodu z faktu, iż Rosja powoli staje na nogi. Gdy więc rosyjski biznes coraz bardziej się umacnia, kraje zachodnie pragną roztoczyć kontrolę nad napływającymi do Rosji inwestycjami zagranicznymi, aby nie doprowadzić do szybkiego "odrodzenia kraju".
Takie spojrzenie na stosunki z Zachodem nie jest w Moskwie niczym wyjątkowym. Podczas zorganizowanego niedawno "okrągłego stołu" rosyjskich politologów w sprawie integracji Rosji z Białorusią przewijała się teza, że wycofanie się Jelcyna w ostatniej chwili z podpisania uzgodnionego wcześniej porozumienia było wynikiem działań prozachodnich polityków w rządzie (zwłaszcza Anatolija Czubajsa) i nacisków Zachodu.
Na razie nie ma konkretnych dowodów na to, iż tego rodzaju myślenie wyznacza kierunki rosyjskiej polityki. Wręcz przeciwnie. Ostatnia reorganizacja rządu, w którym znaczącą rolę odgrywają politycy liberalni posługujący się analizami instytutu ekonomicznego Jegora Gajdara, pozwala przypuszczać, że Moskwa jest daleka od popełnienia błędu, którego skutkiem byłaby samoizolacja na arenie międzynarodowej.
W stronę Chin
Zdaniem Jewgienija Bażanowa, szefa Instytutu Aktualnych Problemów Międzynarodowych, nie ma mowy o powstaniu osi Moskwa - Pekin. Przede wszystkim dlatego, że Chiny nie są tym zainteresowane. Zdają sobie bowiem sprawę z faktu, że takie posunięcie doprowadziłoby do konfliktu z Zachodem i postawiło pod znakiem zapytania plany modernizacji państwa. Nie oznacza to jednak, że Moskwa i Pekin nie pragną wykorzystywać wzajemnych kontaktów w polityce wobec USA.
Jednakże stosunki z Chinami mają dla Moskwy szczególne znaczenie przede wszystkim w kontekście przyszłych zagrożeń ze strony azjatyckiego sąsiada - twierdzi Bażanow. Przypomina on o ogromnych kosztach chińsko-rosyjskiej konfrontacji zbrojnej na tle konfliktu granicznego w latach 60. Jeden z instytutów Rosyjskiej Akademii Nauk ocenił, że Rosja straciła wtedy 200 - 300 mld "starych" rubli. Rosyjski ambasador w Pekinie Igor Rogaczow wyraził niedawno opinię, że wraz z zakończeniem w tym roku procesu demarkacji granicy "sprawa ta zostanie raz na zawsze zdjęta z porządku dziennego".
Demarkacja odbywa się na podstawie porozumienia podpisanego w 1991 r. Ustępstwa Moskwy w tej sprawie umożliwiły Jelcynowi złożenie rok później wizyty w Pekinie. Do Chin powrócą niewielkie obszary na Dalekim Wschodzie (14 km kw.), czemu sprzeciwiają się gubernatorzy tych regionów. Moskwa nie bierze jednak tych protestów poważnie - podobnie jak niedawnego oświadczenia admirała Feliksa Gromowa, dowódcy rosyjskich sił morskich. Jego zdaniem Chiny otrzymają nie tylko bezpośredni dostęp do Morza Japońskiego, ale i możliwość żeglugi po rzece Tuman, co naruszy "wojskową równowagę sił w regionie". Rosyjskie MSZ przypomniało natychmiast admirałowi, że rzeka ta jest zbyt płytka, aby mogły po niej pływać okręty wojenne, a o żadnym naruszeniu równowagi nie ma mowy.
Trudno przypuszczać, aby admirał o tym nie wiedział. Jego słowa można więc traktować jako ostrzeżenie, iż demarkacja granicy nie daje jednak Rosji gwarancji, że Chiny nie wystąpią w przyszłości z kolejnymi roszczeniami terytorialnymi. Można zrozumieć obiekcje Gromowa, jeżeli się pamięta, że porozumienie nie obejmuje trzech wysp na rzekach Ussuri i Argun, do których Pekin rościł pretensje w latach 60., co zakończyło się konfrontacją zbrojną. Nie brak głosów, że wyłączenie tych wysp z porozumienia może w przyszłości posłużyć Chinom za pretekst do żądań zwrotu ponad półtora miliona kilometrów kwadratowych utraconych w XIX w. na podstawie traktatów, których Chińczycy nigdy nie przestali uważać za nierównoprawne.
Uzbrajanie sąsiada
Tymczasem Pekin właśnie przy współpracy z Rosją realizuje program unowocześniania sił zbrojnych. Lista zakupów rosyjskiej broni jest imponująca. W latach 1992 - 1995 Chińczycy kupili 48 nowoczesnych myśliwców Su-27, a w roku ubiegłym licencję na produkcję 200 samolotów tego typu w ciągu najbliższych pięciu lat. Wartość kontraktu szacuje się na 2,5 mld dol. Władze chińskie nie kryją, że interesują się jeszcze 50 samolotami Su-30 i Su-30MK. Jak twierdzi agencja Interfax, oprócz zakupionych już czterech łodzi podwodnych klasy "Kilo" Pekin chciałby się zaopatrzyć w 10 - 12 takich łodzi lub zdobyć licencję na ich produkcję. Koszt jednego okrętu podwodnego wynosi 250 mln dol. Na liście chińskich zakupów znajdują się też systemy antyrakietowe, w tym słynne S-300 oraz samoloty Ił-76, które po wyposażeniu w izraelskie urządzenia elektronicznie mają pełnić funkcję podobną do amerykańskich AWACS.
W Moskwie cytuje się często dane Kongresu USA, z których wynika, że w najbliższych latach Chiny zamierzają wydawać na zakup uzbrojenia 4,4 mld dol. rocznie, a więc dwa razy więcej niż Arabia Saudyjska. Rosja, która w ostatnich trzech latach sprzedaje Pekinowi broń za ok. 1 mld dol. rocznie (ok. 30 proc. eksportu broni), zamierza jeszcze aktywniej włączyć się w program chińskich zbrojeń. Dla przeżywającej ciężkie czasy rosyjskiej "zbrojeniówki" jest to szansa nie do pogardzenia.
Nieśmiałe ostrzeżenia
Problem jednak w tym, że nowoczesna rosyjska broń może zostać użyta, przynajmniej teoretycznie, także przeciwko Rosji. - Nie wolno zrezygnować ze współpracy z Chinami w tej dziedzinie, bo z łatwością zaopatrzą się w potrzebne urządzenia nowoczesnej techniki gdzie indziej - odpowiada na ten zarzut Konstantin Makijenko, ekspert Rosyjskiego Centrum Studiów Politycznych. Jego zdaniem Chiny oraz Indie będą do lat 2005 - 2010 głównymi odbiorcami rosyjskiej broni. Uważa on także, podobnie jak niektórzy eksperci MSZ, że chińska ekspansja jest skierowana na Tajwan oraz Azję Południowo-Wschodnią i dlatego Pekin nie będzie zagrażać Rosji.
Wątpliwości ma jednak dziennik "Kommersant Daily", który poinformował niedawno, że to właśnie Pekin nalegał, aby porozumienie w sprawie redukcji sił zbrojnych wzdłuż granicy rosyjsko-chińskiej zostało zawarte do 2020 roku, a nie na czas nieograniczony, jak proponowało rosyjskie MSZ. Gazeta skłonna jest twierdzić, że w XXI w. Chiny - będące największą światową potęgą gospodarczą z najliczniejszym narodem na kuli ziemskiej - skierują swe zainteresowania w stronę Syberii
Jak temu zapobiec? W rosyjskiej publicystyce przeważa pogląd, że wyjściem jest konsekwentne rozwijanie dobrych stosunków z Chinami. Idea "konstruktywnego partnerstwa" wymaga zapewne jeszcze konkretyzacji, ale nie ulega wątpliwości, że jest dzisiaj witana z zadowoleniem zarówno w Pekinie, jak i Moskwie.
Jiang Zemin po rozmowach z Jelcynem prosto z Moskwy udaje się do pobliskiej Tuły, jednego z najpotężniejszych rosyjskich ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Trudno o bardziej czytelny dowód chińskiego pragmatyzmu. | Zbliżenie z Chinami, widoczne ostatnio w polityce rosyjskiej, nie doprowadzi raczej do powstania osi Moskwa - Pekin. Takim sojuszem nie są zainteresowani Chińczycy, gdyż doprowadziłoby to do konfliktu z Zachodem i zahamowało modernizację państwa. Przy pomocy Rosji chcą przede wszystkim unowocześnić swoje siły zbrojne. Natomiast Rosja chce wykorzystać kontakty z Chinami w polityce wobec USA. Rozwijanie dobrych stosunków z Pekinem jest także próbą zabezpieczenia się przed ekspansją Chin. |
MEDYCYNA
Cierpki smak kosmosu
"Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata?
Życie do góry nogami
Nie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki.
Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność.
Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej.
Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu.
Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa.
Agresja z nudy
Kosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach.
Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności.
- Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych.
Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza.
Syndrom Ikara
Chociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?.
Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu.
Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą.
Marta Koblańska
(Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego) | Nie bez powodu życie rozwinęło się na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. pojawia się lęk. Uwolniona od prawideł ziemskich krew zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki. Mięśnie stają się bezwładne. organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne rozszerzają się. Zwiększa się ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest możliwe. Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Kosmos wnosi świadomość odizolowania, totalnej samotności, przymusu samowystarczalności. Długotrwałe przebywanie poza Ziemią negatywnie wpływa na człowieka. Często pojawia się agresja. ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się, że została skierowana przeciwko zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Aby przybliżyć sukces misji, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Kosmonauta musi być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli centrum dowodzenia na Ziemi. Chociaż poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Według profesora Puttkamera pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? |
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU
Wolność przepływu towarów
Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu
CEZARY MIK
Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36).
W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej).
W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon).
Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE.
W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji.
Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30.
Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych.
ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE.
W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich.
ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami.
Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych.
W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie.
Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług.
Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126.
Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu | Traktat o Wspólnocie Europejskiej przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej, a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym. w orzecznictwie ETS przez długi czas nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nakazał przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych". Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. |
Poszerzenie Unii Europejskiej Szwecja liczy na Polskę w walce z federalną Europą
Razem przeciw superpaństwu
JĘDRZEJ BIELECKI
Z BRUKSELI
Szwedzi proponują Polakom transakcję: my przeforsujemy szybkie przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, a wy wesprzecie naszą wizję integracji, w której nie ma miejsca na federalne struktury europejskiego superpaństwa. Jest jedynie na bliską współpracę niezależnych krajów. "Dzięki temu rejon Bałtyku będzie najszybciej rozwijającym się obszarem Europy w naszym pokoleniu" - kusił w ubiegłym tygodniu polskich dziennikarzy szwedzki premier Goran Persson.
Szwedzi są wobec Unii sceptyczni. 5 lat temu przewagą zaledwie dwóch procent udało się przegłosować w referendum członkostwo kraju w UE. Dziś ledwie co trzeci Szwed nadal popiera członkostwo (gorzej pod tym względem wśród krajów "15" jest tylko w Austrii i Wielkiej Brytanii).
Przystąpienie do Unii, wynegocjowane przez konserwatywny rząd Carla Bildta, było częścią gorzkiej strategii reform, która miała wydźwignąć Szwecję z marazmu spowodowanego nadmiarem państwa socjalnego.
Lata 70. i 80. były dla Szwecji okresem staczania się po równi pochyłej. Kraj z czwartej pozycji najbogatszych państw świata spadł na miejsce 16. Korona straciła ponad jedną trzecią wartości wobec marki niemieckiej, a bezrobocie skoczyło z 2 - 3 procent do ponad 12 procent. Szwedzi stracili ochotę do pracy, bo podatki zabierały dwie trzecie dochodów, a co trzeci zatrudniony miał wygodną państwową posadę. Symbolem tych czasów była możliwość uzyskania tygodniowego zwolnienia zdrowotnego bez wizyty u lekarza. Dzięki takim zwolnieniom przeciętny Szwed nie pracował 28 dni w roku, a więc więcej, niż miał płatnego urlopu. Stan zdrowia społeczeństwa okazał się dwukrotnie gorszy niż w sąsiedniej Norwegii, a w czasie mistrzostw świata w hokeju z powodu "choroby" do pracy nie przychodziło 40 procent załogi Volvo.
Gorzkie członkostwo
Członkostwo w Unii, razem z ograniczeniem praw socjalnych i nałożeniem sztywnego gorsetu na finanse publiczne, miało uzdrowić gospodarkę szwedzką. I tak się stało. W ostatnich latach Szwecja rozwija się w tempie około 4 procent rocznie, a bezrobocie spadło do około 5 procent. Ale oprócz wyrzeczeń Szwedom obiecywano również przyjemne strony członkostwa. Jedną z nich miał być spadek cen. Ceny tymczasem wzrosły, zwłaszcza żywności z powodu protekcjonistycznej polityki rolnej, jaką narzuciła Szwecji Bruksela.
Konserwatywny rząd, który od tego czasu został przez wyborców zepchnięty do opozycji, obiecywał także, że członkostwo zwiększy wpływ Szwecji na sprawy Europy. Dziś w Sztokholmie wszyscy mają inne odczucie. Daleka Bruksela i jej legiony eurokratów podejmują decyzje, a Szwedzi muszą jedynie wykonać to, co powzięto. Szczególne obawy wywołuje wylansowana przez Francję, Wielką Brytanię i Niemcy unijna polityka obronna. Szwecja dzięki neutralności od dwustu lat nie brała udziału w wojnach. Teraz boi się, że zostanie w nie wciągnięta, zanim ktokolwiek wysłucha jej opinii. Szwedzi, którzy nie uczestniczyli w pierwszej i drugiej wojnie światowej, nie doceniają historycznej roli Unii w utrzymaniu pokoju w Europie od dwóch pokoleń. Aby zrównoważyć unijne ambicje, rozważają nawet przystąpienie do NATO. O członkostwo w pakcie zaapelował podczas debaty nad polityką zagraniczną w ubiegłym tygodniu przywódca konserwatywnej opozycji Bo Lundgren. Rząd ma podjąć w tej sprawie decyzję w tym roku.
Niewiele ponad jedna trzecia Szwedów opowiada się za przystąpieniem ich kraju do unii walutowej. Zdesperowany minister finansów Bosse Ringholm nie wie już, jak ma przekonać swoich rodaków, że izolowana korona w każdej chwili może się stać celem ataków międzynarodowych kapitałów spekulacyjnych, a każde wahnięcie kursu może załamać szwedzki eksport. "Jak w przyszłym roku Szwedzi zobaczą monety i banknoty euro, to może przekonają się, że to praktyczne mieć w Europie jedną walutę" - mówił polskim dziennikarzom.
Nadzieja w kandydatach
Po pięciu latach członkostwa Szwecja zrozumiała, że jest zbyt małym krajem, aby bez sojuszników mogła zapobiec przekształceniu Unii w europejskie superpaństwo. Może liczyć na poparcie Danii i Wielkiej Brytanii. To jednak za mało, tym bardziej że głos tych państw, które są poza unią walutową, ma w Brukseli mniejsze znaczenie.
Szwedzi liczą więc na nowych członków. Ich zdaniem w Unii mającej 27 krajów znacznie trudniej będzie coś uzgodnić niż w mającej ich 15. To głównie dlatego aż 69 proc. Szwedów popiera przystąpienie Polski do UE, najwięcej wśród społeczeństw krajów "15". Większe poparcie u Szwedów mają tylko Estończycy (74 proc.) i Norwegowie (83 proc.), choć ci ostatni na razie do UE przystąpić nie zamierzają. Dla porównanie tylko 37 procent Niemców i 35 procent Francuzów chciałoby Polski w Unii.
"Niemiecki biznes, w przeciwieństwie do szwedzkiego, obawia się konkurencji polskich przedsiębiorców. My chcemy, aby Polacy od razu uzyskali prawo do pracy na Zachodzie, a Niemcy domagają się wieloletniego okresu przejściowego - mówi główny ekonomista Konfederacji Szwedzkich Pracodawców Jan Herin. - Szwecja zawsze prowadziła otwartą politykę gospodarczą, bo takie jej firmy, jak IKEA, ABB czy Ericsson, także są uzależnione od możliwości rozwoju na obcych rynkach. Szwecja jest dla nich za mała". Jego zdaniem po przystąpieniu Polski do Unii wartość handlu naszego kraju ze Szwecją przynajmniej się potroi.
Szwedzi, choć już dziś razem z Niemcami, Austrią i Holandią znacznie więcej dopłacają do unijnego budżetu, niż z niego otrzymują, są gotowi sfinansować członkostwo Polski w UE, a nawet całkowite objęcie polskiej wsi pomocą Brukseli.
Ryzykowna strategia
Przejmując po raz pierwszy przewodnictwo w Unii, władze w Sztokholmie postawiły na trzy priorytety: poszerzenie UE, walka z bezrobociem i poprawa ochrony środowiska. Mają nadzieję, że w ten sposób przełamią niechęć społeczeństwa do integracji europejskiej. Goran Persson chce doprowadzić do przełomu w negocjacjach z kandydatami poprzez uzgodnienie warunków członkostwa w sprawach środowiska, prawa do pracy i zakupu ziemi przez cudzoziemców. Myśli nawet o podaniu daty poszerzenia podczas czerwcowego szczytu Unii w Goteborgu.
Bilans przewodnictwa może jednak jeszcze bardziej zniechęcić Szwedów do Brukseli. Anna Lindh, minister spraw zagranicznych Szwecji, przyznaje, że mimo nacisków Sztokholmu ociężała machina Komisji Europejskiej nie przyśpiesza. Do marca Komisja przygotuje tylko dwa stanowiska na negocjacje z Polską, i to te (swoboda przepływu towarów i unia celna), które i tak były mocno zaawansowane w minionym roku. "Trudno także przekonać do przyśpieszenia negocjacji Niemcy i Francję. Jesteśmy małym krajem" - przyznaje Soren Lekberg, socjaldemokratyczny członek parlamentarnej Komisji ds. Stosunków z UE.
Szwedzka wizja poszerzenia Unii, nawet gdyby się spełniła, nie jest do końca zbieżna z polską. Szwecja, kraj wyśrubowanych norm ochrony środowiska i bezpieczeństwa żywności, nie chce z nich rezygnować, gdy Polska przystąpi do Unii. "Musicie wypełnić wszystkie unijne normy sanitarne przed przystąpieniem do UE" - mówi wiceminister rolnictwa, Per Ojeheim. Na dwa dni przed przyjazdem do Sztokholmu premiera Jerzego Buzka przewidywał zakończenie w tej sprawie rozmów dopiero w 2003 roku, co zrujnowałoby rządowy plan wywalczenia członkostwa już za dwa lata. "Prosicie o zbyt wiele wyjątków odnośnie do norm ochrony środowiska" - dodaje Anna Lindh. Jej zdaniem jeśli Polska nie będzie gotowa, nie można wstrzymywać członkostwa innych kandydatów, a przede wszystkim drogiej Szwedom Estonii. "Przystąpienie do Unii któregokolwiek z kandydatów powinno ucieszyć pozostałych, bo to oznacza, że one też w końcu uzyskają członkostwo" - przekonuje Lindh.
W Warszawie taka wizja radości jednak nie wzbudza.- | Szwedzi proponują Polakom transakcję: my przeforsujemy szybkie przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, a wy wesprzecie naszą wizję integracji, w której nie ma miejsca na federalne struktury europejskiego superpaństwa.
Szwedzi są wobec Unii sceptyczni. Przystąpienie do Unii, wynegocjowane przez konserwatywny rząd Carla Bildta, było częścią gorzkiej strategii reform, która miała wydźwignąć Szwecję z marazmu spowodowanego nadmiarem państwa socjalnego.I tak się stało. Konserwatywny rząd, który od tego czasu został przez wyborców zepchnięty do opozycji, obiecywał także, że członkostwo zwiększy wpływ Szwecji na sprawy Europy. Dziś w Sztokholmie wszyscy mają inne odczucie. Daleka Bruksela i jej legiony eurokratów podejmują decyzje, a Szwedzi muszą jedynie wykonać to, co powzięto.
Po pięciu latach członkostwa Szwecja zrozumiała, że jest zbyt małym krajem, aby bez sojuszników mogła zapobiec przekształceniu Unii w europejskie superpaństwo. Szwedzi liczą więc na nowych członków. Ich zdaniem w Unii mającej 27 krajów znacznie trudniej będzie coś uzgodnić niż w mającej ich 15. Szwedzi, choć już dziś razem z Niemcami, Austrią i Holandią znacznie więcej dopłacają do unijnego budżetu, niż z niego otrzymują, są gotowi sfinansować członkostwo Polski w UE, a nawet całkowite objęcie polskiej wsi pomocą Brukseli.
Szwedzka wizja poszerzenia Unii, nawet gdyby się spełniła, nie jest do końca zbieżna z polską. Szwecja, kraj wyśrubowanych norm ochrony środowiska i bezpieczeństwa żywności, nie chce z nich rezygnować, gdy Polska przystąpi do Unii. |