source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Następnego dnia padły pierwsze strzały. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy podjął ksiądz Wiesław w książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to czas mało znany. Należałoby zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia, autor twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła.
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS Rząd grozi i donosi Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro. Szybkie propozycje Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR. Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną. Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski. Rząd się poskarży - Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR. Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce. Szukanie winnych Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności". Mariusz Przybylski Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P. KOMENTARZ Najważniejszy jest czas Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas. Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione. Mariusz Przybylski
Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro. Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu. Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę.
Z Bartoszem Jałowieckim, szefem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, o problemach z wypłatą odszkodowań rozmawia Filip Gawryś Niemcy muszą się rozliczyć FOT. MICHAŁ SADOWSKI Dziś nowojorska sędzia Shirley Kram zdecyduje, czy odrzucić pozwy poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę przeciw niemieckim bankom. Jeśli pozwy zostaną odrzucone, otworzy to drogę do rozpoczęcia wypłaty świadczeń. Ale werdykt wcale nie jest pewny. Sąd może nie odrzucić pozwów (tak stało się w styczniu), bo niemiecki przemysł nie zebrał do tej pory obiecanych pięciu miliardów marek. Aby uzyskać brakujące środki na odszkodowania, niemieckie firmy zamierzają podwyższyć zadeklarowaną wcześniej składkę do funduszu odszkodowawczego z jednego do półtora promila od obrotów. Wczoraj przedstawiciele ofiar III Rzeszy przeprowadzili w warszawskim Teatrze Żydowskim happening połączony ze zbiórką pieniędzy na rzecz Inicjatywy Niemieckich Przedsiębiorstw, które nie zebrały jeszcze pełnej kwoty na odszkodowania. Rz: Kiedy polskie ofiary pracy niewolniczej i przymusowej dla Trzeciej Rzeszy dostaną pieniądze? BARTOSZ JAŁOWIECKI: Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Obradujący w marcu niemiecki parlament mógłby podjąć taką uchwałę. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Zanim zostanie zrealizowany pierwszy czek, ma upłynąć dodatkowo 10 dni roboczych. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty. Jakie są na to szanse? Liczyliśmy, że ostatnie pozwy zostaną odrzucone w Ameryce 24 stycznia. Nie stało się tak, bo sędzia Shirley Kram miała zastrzeżenia m.in. do tego, iż przemysł niemiecki nie zebrał jeszcze 5 mld marek. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. A przecież wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że nowe pozwy i tak będą składane. Dlatego wypracowaliśmy mechanizm, zgodnie z którym rząd USA ma wysyłać do sądów tzw. statement of interest i tym samym wpływać na ich odrzucanie. Odrzucenie nowych pozwów nie jest warunkiem uruchomienia wypłat. Chodzi np. o pozew przeciw IBM, firmie, której zarzuca się współpracę z Trzecią Rzeszą. Tymczasem nawet Departament Stanu stwierdził, że pozew ten nie ma nic wspólnego ze świadczeniami, które mają wypłacić Niemcy, gdyż dotyczy wyłącznie działalności amerykańskiego przedsiębiorstwa. To, co robi przemysł niemiecki, nie może być niczym innym, jak cyniczną grą na zwłokę wynikającą z tego, że nie dysponuje on kwotą pięciu mld marek. Przemysł albo nie potrafi uzbierać tej kwoty, albo nie chce jej uzbierać. Od rozpoczęcia rozmów na temat odszkodowań między zainteresowanymi stronami minęły dwa lata. Wielu z tych, którzy mogli dostać pieniądze, już nie żyje. To wina przede wszystkim strony niemieckiej, którą trzeba było w trudnych negocjacjach przekonywać do uznania roszczeń byłych pracowników niewolniczych i przymusowych Trzeciej Rzeszy. Potem, kiedy zaczęła działać niemiecka fundacja mieliśmy do czynienia z bałaganem. Teraz spowolnienie procesu wynika z tego, iż niemiecki przemysł nie trzyma się ustaleń. Pojawiał się w trakcie tych negocjacji taki oto zarzut pod adresem fundacji i polskiego rządu: my nie jesteśmy wystarczająco agresywni w tej sprawie, bo jest Unia Europejska, są negocjacje członkowskie, Niemcy są główną siłą napędową w Unii i musimy ważyć argumenty. Pamiętam te dyskusje. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich. Czyje głosy? Nie chciałbym się posługiwać nazwiskami. Ktoś w Kancelarii Premiera? Są też wpływowe osoby poza rządem. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. Robiliśmy coś, co miało niewielkie szanse na powodzenie. Rok 1953 - PRL zrzekła się reparacji wojennych względem całych Niemiec, kiedy nawet Związek Radziecki zrzekł ich się tylko w stosunku do Niemiec Wschodnich. W 1991 roku Polska podpisała umowę z RFN, na podstawie której polski rząd nie mógł już zgłaszać roszczeń w stosunku do rządu Niemiec. W zamian za to rząd RFN przeznaczył 500 mln marek na pomoc humanitarną dla ofiar Trzeciej Rzeszy, które wypłacała Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje: Jerzego Widzyka, Jerzego Kranza, Janusza Stańczyka i Wiesława Walendziaka. Na początku istotną rolę odegrał również Jerzy Marek Nowakowski, który pierwszy odważył się skontaktować z amerykańskimi adwokatami Michaelem Hausfeldem i Martinem Mendelsohnem. Kilka miesięcy temu mówił pan, że jest pan przeciwny zaliczkom dla ofiar, bo to jest "rozmienianie się na drobne", a Polacy powinni się domagać całości odszkodowań i to jak najszybciej. Teraz pan się godzi na zaliczki, a część środowisk reprezentujących poszkodowanych w sposób bardziej lub mniej oficjalny ich nie chce. O co tu chodzi? Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Miałem zastrzeżenia przede wszystkim dlatego, że Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Bez takich gwarancji nie byłyby to zaliczki, tylko dodatkowe wypłaty dla określonej grupy ofiar. Chcieliśmy też, żeby świadczenia nie były przez poszkodowanych odbierane jako jałmużna. Może zmienił pan zdanie dlatego, że były w tej sprawie na pana naciski, m.in. premiera? Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Najważniejsze, że Niemcy w końcu zgodzili się na wypłaty zaliczek i to również dzięki naciskom premiera. Zgodę otrzymaliśmy dopiero 25 stycznia na posiedzeniu kuratorium niemieckiej fundacji, w dramatycznych okolicznościach, kiedy okazało się, że w Stanach Zjednoczonych nie zostały odrzucone pozwy i że tak naprawdę nie wiadomo, kiedy zostaną uruchomione właściwe wypłaty. 9 lutego na nadzwyczajnym posiedzeniu rady naszej fundacji ustaliliśmy, że zaliczki - 1400 złotych dla najstarszych poszkodowanych - zostaną wypłacone, jeżeli w USA nie zostaną odrzucone pozwy w ciągu 30 dni od przyjęcia tej decyzji. Gdyby miały ruszyć zaliczki, to nastąpiłoby to w poniedziałek 12 marca. Staraliśmy się doprowadzić do tego, żeby ta zaliczka była jak najwyższa. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym roku zakończycie wypłaty świadczeń, co wtedy stanie się z fundacją? Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Mam na myśli dzieci do szesnastego roku życia, które były zatrudniane w miejscu zamieszkania. To jest duża grupa osób - może nawet 80 tysięcy. Dzięki staraniom ministra Jerzego Widzyka i ministra Jerzego Kranza oraz byłej administracji amerykańskiej udało nam się uzyskać 40 mln złotych z Funduszu na rzecz Ofiar Prześladowań Hitlerowskich. Sądzę, że na swym najbliższym posiedzeniu rada fundacji podejmie decyzję o przeznaczeniu tych środków wraz z częścią środków fundacji na wypłaty właśnie dla tej grupy osób. Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Pojawiają się pomysły stowarzyszeń reprezentujących poszkodowanych, by część z dotychczasowych środków fundacji przeznaczyć np. na zakup leków i sfinansowanie opieki medycznej. Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów. Archiwum powinno służyć historykom, naukowcom. Powinniśmy je do tego jak najszybciej przygotować. Warto również dokładnie opracować zeznania świadków tamtych wydarzeń. Ci ludzie opuszczają nas w zatrważającym tempie. -
Najpierw muszą zostać odrzucone pozwy przed amerykańskimi sądami. Mam nadzieję, że stanie się to dzisiaj. Wtedy Bundestag powinien jak najszybciej uchwalić tzw. pokój prawny. Pierwsza transza z 1,812 mld marek ma nam zostać przekazana najpóźniej 14 dni po tym fakcie. Przy założeniu, że taki scenariusz zostanie zrealizowany, w połowie kwietnia poszkodowani mogliby odebrać pierwsze wypłaty. Od kilku tygodni obserwujemy przedziwne zachowanie przedstawicieli niemieckiego przemysłu, którzy nadinterpretują porozumienie berlińskie. Uważają np., że w USA muszą być odrzucone wszelkie pozwy, które dotyczą niemieckiego przemysłu. Tego w porozumieniu nie było. Były takie głosy, żeby w ogóle nie naciskać w sprawie odszkodowań, że to byłaby tragedia dla stosunków polsko-niemieckich. Na samym początku sprawa świadczeń niemieckich nie miała tylu zwolenników, ilu teraz. W 1998 r. prawdopodobieństwo, żeby cokolwiek uzyskać dla byłych pracowników niewolniczych i przymusowych w Polsce, było niewielkie. To, co osiągnęliśmy, jest zasługą premiera Jerzego Buzka i ministrów, którzy prowadzili negocjacje. Nie należałem do wielkich zwolenników zaliczek. Niemcy nie gwarantowali wtedy, że zaliczki wypłacone ze środków naszej fundacji zostaną uznane za część świadczenia. Pan premier poprał pomysł wypłaty zaliczek. Proszę jednak zauważyć, że od listopada ubiegłego roku zasadniczo zmieniła się sytuacja. Chcemy wypłacić świadczenia tym, których pominęła ustawa niemiecka, i to jeszcze przed przyszłym rokiem. Jest też wciąż nierozwiązana kwestia powstańców warszawskich - byłych jeńców wojennych. Fundacja, oczywiście w innym kształcie, mogłaby istnieć nadal, również w celu opracowania ogromnego zasobu zgromadzonych przez nią dokumentów.
OBSZARY WIEJSKIE Inwestowanie w rolnictwo zwróci się z nawiązką Wspólne dobro Polaków EDMUND SZOT Polska za kilka lat stanie się członkiem Unii Europejskiej, która chroni swoje rolnictwo i swoją wieś przed bezwzględnymi skutkami gospodarki rynkowej. Bo nie ulega wątpliwości, że bez ingerencji państwa, w warunkach całkowicie wolnego rynku rolnictwo staje się coraz bardziej marginalną sferą gospodarki, podobnie jak wieś staje się coraz mniej atrakcyjnym miejscem zamieszkania. Zarówno rolnictwo, jak i wieś nie są w stanie zmienić tej sytuacji z pomocą własnych sił. Ich dalszy rozwój, a nawet tylko trwanie wymaga wsparcia z zewnątrz. Obszary upośledzone W Unii Europejskiej mechanizmem, jaki umożliwia niesienie pomocy rolnictwu, jest Wspólna Polityka Rolna, która obecnie coraz bardziej przekształca się we Wspólną Politykę Rozwoju Obszarów Wiejskich. Wraz z perturbacjami, do jakich doprowadziło w końcu wspieranie tylko rynków rolnych, narastała w Unii świadomość, że trzeba zmienić hierarchię celów: mniej wspierać produkcję żywności, bardziej natomiast zadbać o ochronę środowiska oraz kulturowego dorobku wsi. Tym, co w Polsce wyróżnia obszary wiejskie, jest - miejmy nadzieję, że tylko na razie - ich upośledzenie cywilizacyjne. Mieszkać na wsi oznacza u nas przeważnie tyle samo, co być rolnikiem, nie móc dojechać do swojej zagrody po utwardzonej drodze, nie mieć w domu kanalizacji ani telefonu, często także nie móc korzystać z bieżącej wody, którą trzeba czerpać z przydomowej studni lub dowozić. Być mieszkańcem wsi oznacza też być zdanym na bardzo niski poziom oświaty, na szkołę, w której nauczycielka matematyki (sic!) uczy dzieci, że jedna czwarta jest większa od jednej trzeciej (to zdarzyło się naprawdę)). Być mieszkańcem wsi oznacza też być zdanym na fatalną opiekę lekarską, na niemożność dotarcia w porę do szpitala w razie wypadku czy nagłego ataku choroby itd. O tym, że tak być nie musi, świadczą przykłady innych państw europejskich, gdzie warunki życia na wsi nie są gorsze od miejskich, gdzie tylko co czwarty, piąty mieszkaniec wsi para się rolnictwem, gdzie w wiejskim domu jest wszystko to, co w domu w mieście. Na wsi nie ma natomiast uporczywego hałasu i nie zdarzają się duszące człowieka smogi. W bardziej cywilizowanych krajach obszary wiejskie różnią się jedynie tym, że są słabiej zaludnione. Ku temu powinna zmierzać polityka państwa wobec obszarów wiejskich w Polsce. Jest to nie tylko moralny obowiązek społeczeństwa wobec mieszkańców wsi, ale także warunek sprawnego funkcjonowania państwa. Takiej polityki od polskiego rządu będzie się domagać Unia Europejska. Ogromne rozpiętości Obszary wiejskie zajmują 93 proc. terytorium Polski i zamieszkuje je (wliczając tu także mieszkańców małych miasteczek) ponad 40 proc. ludności. Z przeprowadzonych w ubiegłym roku przez Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej badań zróżnicowania w poziomie infrastruktury technicznej wynika, że spośród 2167 gmin miejsko-wiejskich i wiejskich aż 701 (w tym 29 miejsko-wiejskich) w ogóle nie miało sieci kanalizacyjnej, 35 gmin nie miało ani jednego kilometra utwardzonych dróg, w 48 gminach (w tym jednej miejsko-wiejskiej) nie było wodociągów. Liczba telefonów przypadających na 1000 mieszkańców wahała się od 2,8 w gminie Nowe Piekuty (woj. podlaskie) do 448,9 w podwarszawskiej gminie Łomianki. Zróżnicowanie infrastrukturalne w skali powiatów było, oczywiście, mniejsze. Największe w przypadku gęstości dróg o twardej nawierzchni - od 1,5 km na 100 km kw. w powiecie wałeckim do 174,3 km na 100 km kw. w powiecie bielskim (woj. śląskie). Do tych danych należy jednak podchodzić ostrożnie, gdyż innej sieci dróg wymaga region gęsto zaludniony, a innej słabo. Poza tym gęstość dróg zależy od wielkości miejscowości, rodzaju jej zabudowy, ukształtowania terenu itp. Duże było zróżnicowanie w przypadku kanalizacji - od 0 km w powiecie stalowowolskim (woj. podkarpackie) i sejneńskim (woj. podlaskie) do 44,1 km w powiecie chrzanowskim (woj. małopolskie). Różnice gęstości sieci wodociągowej mieściło się w przedziale 8,2 km na 100 km kw. w powiecie sanockim (woj. podkarpackie) do 241,1 km na 100 km kw. w powiecie bielskim (woj. śląskie). Liczba telefonów przypadających na 1000 mieszkańców wahała się od 19 w powiecie jarosławskim (woj. podkarpackie) do 316 w powiecie warszawskim zachodnim (woj. mazowieckie). W skali regionalnej zróżnicowanie poziomu infrastruktury było, naturalnie, najmniejsze. Zwłaszcza sieci telefonicznej - od 85,0 aparatów na 1000 mieszkańców w woj. podkarpackim do 150,6 w woj. opolskim. Na podstawie wyżej wymienionych wskaźników: sieci wodociągowej, kanalizacji, telefonizacji oraz gęstości gminnych dróg o nawierzchni twardej sporządzona została zbiorcza miara rozwoju infrastruktury poszczególnych regionów oraz miara jej wewnątrzregionalnego zróżnicowania. Wynika z niej, że najbardziej rozwiniętą infrastrukturę techniczną mają województwa: opolskie, małopolskie i wielkopolskie, niższą (ale wyższą od średniej) województwa: śląskie, dolnośląskie, kujawsko-pomorskie i zachodniopomorskie, niższą od średniej (ale nie najniższą) województwa: łódzkie, mazowieckie, świętokrzyskie, pomorskie, lubuskie i podkarpackie oraz najniższą województwa: podlaskie, lubelskie i warmińsko-mazurskie. Największe zróżnicowanie między powiatami i gminami w obrębie województwa jest w Podkarpackiem, Mazowieckiem i Zachodniopomorskiem. To się zwróci Rozwój infrastruktury kosztuje. Nie wszystkie gminy w Polsce znajdują się w takiej samej sytuacji, jak gmina Kleszczów (woj. łódzkie), która w 1997 r. na inwestycje przeznaczyła 3417,59 zł w przeliczeniu na mieszkańca (w gminie tej znajduje się płacąca wysoki podatek lokalny elektrownia "Bełchatów"). Są i takie gminy jak Ceranów (woj. mazowieckie), które nie wydały na inwestycje ani złotówki. W skali powiatów wydatki inwestycyjne wahały się od 62,24 zł w powiecie będzińskim (woj. śląskie) do 1137,34 zł na mieszkańca w powiecie polkowickim (woj. dolnośląskie). W skali regionów rozpiętość wydatków była już dużo mniejsza: od 169,08 zł na mieszkańca w woj. opolskim do 345,93 zł w woj. dolnośląskim. Zdaniem Adama Walewskiego, z którego pracy ("Infrastruktura techniczna obszarów wiejskich w świetle nowego podziału administracyjnego") zaczerpnęliśmy powyższe dane, uwidoczniona polaryzacja w sferze infrastruktury technicznej będzie się nadal pogłębiać. Gminy o niższym poziomie rozwoju są też na ogół biedniejsze, a więc i mają mniejsze możliwości finansowania tej sfery z własnych środków. Dotyczy to także powiatów i regionów. W Unii Europejskiej biedniejsze regiony mogą liczyć na większą pomoc z unijnej kasy, dzięki czemu dysproporcje w rozwoju poszczególnych części zintegrowanej Europy są coraz mniejsze. U nas, przy prawie całkowitej bierności rządu, pogłębiają się. Polska prawdopodobnie już w przyszłym roku otrzyma z Unii pierwsze pieniądze na restrukturyzację rolnictwa i rozwój obszarów wiejskich (program SAPARD). Przez okres 7 lat ma to być po około 200 mln euro rocznie. Dodatkowo obszary wiejskie będą mogły skorzystać z części unijnej pomocy przeznaczonej na ochronę środowiska i rozwój transportu (program ISPA), gdzie pomoc UE będzie jeszcze większa. Ale warunkiem otrzymania wsparcia jest wyłożenie także własnych środków, czyli współfinansowanie rozwoju obszarów wiejskich. Bogatsze regiony będą miały możliwość zainwestowania większych funduszy w restrukturyzację rolnictwa i rozwój wsi. Tym samym będą miały większe szanse na uzyskanie środków pomocowych z Unii Europejskiej. Dystans między poszczególnymi gminami, powiatami i regionami jeszcze by się powiększył. Nie wolno do tego dopuścić. I nie chodzi o to, że poszczególne regiony mają być pod każdym względem jednakowe. Że powinny mieć po tyle samo kilometrów autostrad i dróg szybkiego ruchu, taką samą gęstość linii kolejowych i energetycznych itd. Ważne jest co innego: by mieszkańcy niektórych regionów nie żyli z poczuciem upośledzenia, by mieli jednakowe szanse edukacyjne i takie same możliwości znalezienia pracy, by osiągali porównywalne dochody. Obszary wiejskie, choć zamieszkałe przez ludność wiejską, są wspólnym dobrem całego społeczeństwa.
Polska za kilka lat stanie się członkiem Unii Europejskiej, która chroni rolnictwo i wieś przed skutkami gospodarki rynkowej. Tym, co w Polsce wyróżnia obszary wiejskie, jest ich upośledzenie cywilizacyjne. Z badań zróżnicowania w poziomie infrastruktury technicznej wynika, że spośród 2167 gmin miejsko-wiejskich i wiejskich aż 701 nie miało sieci kanalizacyjnej, 35 gmin nie miało utwardzonych dróg, w 48 gminach nie było wodociągów. Polska już w przyszłym roku otrzyma z Unii pieniądze na restrukturyzację rolnictwa i rozwój obszarów wiejskich. Bogatsze regiony będą miały możliwość zainwestowania większych funduszy. Tym samym będą miały większe szanse na uzyskanie środków pomocowych z Unii. Dystans między gminami, powiatami i regionami jeszcze by się powiększył. Nie wolno do tego dopuścić.
Wileńszczyzna O wigilijnej wieczerzy dla żywych i umarłych, o obejmowaniu płotów, o nasłuchiwaniu psiego szczekania i innych wróżbach dla panien, o śliżykach z posytą i kiślu z owsa, który "przylipia się do podniebienia", o kolorowych opłatkach i sianku, podkładanym pod obrus tak hojnie, że aż talerze ledwo stoją i jeść niewygodnie Gęba uśmiechnięta i żyć lżej Najbarwniejsze są wspomnienia ze wsi i miasteczek, gdzie tradycje przetrwały i śnieg sypie jak dawniej. Na zdjęciu: Miedniki koło Wilna FOT. JERZY HASZCZYŃSKI MAJA NARBUTT z Wilna Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu. W położonych dwadzieścia kilometrów od Wilna Turgielach co przezorniejsi już kilka dni temu zdjęli wszystkie furtki i bramy. Mniej zapobiegliwi jeszcze długo po świętach będą po całej wsi szukać swej własności - odnajdą ją w cudzej zagrodzie albo i na własnym dachu. - To prawdziwe utrapienie - wzdychają starsi mieszkańcy, sarkając na chłopaków, którzy nie oszczędzą żadnej furtki. Turgielskie dziewczyny nie żałują bram; otwarte szeroko obejścia mają im zapewnić powodzenie i napływ konkurentów. Bramy i płoty mają szczególne znaczenie w matrymonialnych aspiracjach panien z podwileńskich wiosek. To, co dzieje się tam w wigilijny dzień, na niewtajemniczonych może sprawiać dziwne wrażenie. Miejscowi nie zwracają jednak uwagi na to, że dziewczęta znienacka podbiegają do płota i szeroko rozpostartymi rękami obejmują żerdzie. Jeżeli liczba żerdzi okazuje się parzysta - do przyszłej Wigilii znajdzie się męża. Jeśli nie - jest jeszcze szansa. Trzeba trzy razy splunąć, nogą zatrzeć i biec do następnego płota. Spotkane przeze mnie turgielskie panny bez zażenowania przyznają, że nie tylko będą obejmować płoty, ale i łapać drewno na opał - i tu parzysta liczba polan jest korzystna - a także nasłuchiwać, skąd naszczekują psy. Stamtąd bowiem nadejdzie mąż. O niego w Turgielach dość trudno - są chłopcy, ale jakoś się nie żenią. Dobrze, że choć rodzice nie krzyczą jak kiedyś na spóźniające się z zamęściem panny, którym dawniej bez ogródek mówiono, że "mąż to grunt, bez niego zginiesz jak szara myszka". Prawie jak przed wojną "Bóg się rodzi, moc truchleje" - parterowy budynek turgielskiego domu kultury rozbrzmiewa dźwiękami kolędy. Władysława Szyłobryt, kierowniczka miejscowego zespołu Turgielanka, energicznie wystukuje rytm obcasikiem. Dwanaście kobiet przy akompaniamencie akordeonu śpiewa na dwa głosy. Jest tak zimno, że nie zdejmują nawet kurtek i chustek. Dobiega końca próba przed występem zaplanowanym na pierwszy dzień świąt. Do dużej sali przyozdobionej olbrzymim świerkiem zaglądają dzieci. Jeszcze raz chcą przećwiczyć jasełka. Wystawia się je w Turgielach już od paru lat. Gdyby przywrócić chodzenie po domach z gwiazdą, to święta we wsi - mówią starsze kobiety - byłyby zupełnie jak "za polskich czasów". Dzieci są w różnym wieku, ale wszystkie już świątecznie uświadomione. Nie wierzą już w aniołki, które - jak wmawiają maluchom rodzice - w nocy przychodzą pożywiać się resztkami wigilijnej wieczerzy. Wiadomo przecież, że to nie aniołki, lecz zmarli. Nie ma się jednak co bać, bo duchy odejdą, zanim rodzina zasiądzie do śniadania. Podstawowym świątecznym obowiązkiem dziecka jest wypatrywanie pierwszej gwiazdki i liczenie wigilijnych potraw. Koniecznie musi być ich dwanaście. Nawet jeśli osobno trzeba policzyć i chleb, i sól. Zanim jednak potrawy znajdą się na nakrytym białym obrusem stole, musi tam znaleźć się sianko. W Wilnie - symboliczna garstka kupiona w przykościelnym kiosku albo i podarowana przez gospodarza na rynku. Na wsi sianko ściele się hojnie, "aż lekkie talerze ledwo ustoją, a jeść niewygodnie". Sianko odgrywa ważną rolę. Jeśli spod obrusa wyciągnie się długie i zielone źdźbło - pomyślność w nowym roku gwarantowana. Krótsze i żółte - niedobrze. W skrajnych wypadkach należy się obawiać, że w następnej wigilijnej wieczerzy będzie się uczestniczyć tylko w nocy, by przed świtem zniknąć. Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel: czerwony z żurawin i biały z owsa, o którego smaku nikt dobrego słowa nie powie, bo to "jak kit z okien i przylipia się do podniebienia ". Wszyscy za to lubią śliżyki - drobne okrągłe ciasteczka, koniecznie robione w domu, a nie kupne. Śliżyki podaje się z posytą, rodzajem zalewy zrobionej z utartego do białości maku, miodu i wody. Pod okiem proboszcza - Dla Jezusa i aniołków - mówi stanowczo mama turgielskiego proboszcza, księdza Józefa Aszkiełowicza, nagabnięta o to, dla kogo parafianie zostawiają na stole wigilijną wieczerzę. Chętnie podzieli się sekretami wypieku śliżyków - "dawaj pani zawsze drożdże, a nie sodę" - ale wyraźnie nie ma zamiaru zdradzać "duchowych" tajemnic. Zapewnia, że "pierwsze słyszy" o wigilijnych wróżbach, i bezskutecznie stara się uciszyć pożywiającą się na gościnnej plebanii parafiankę, która skwapliwie opowiada o pogańskich przecież wierzeniach. Także ksiądz Aszkiełowicz, który pojawia się na plebanii na chwilę, bo zaraz udaje się na mszę w pobliskich Taboryszkach, stara się przedstawić swych wiernych w jak najlepszym świetle. - Mileńka moja, daleko mniej piją. A młodzież w ogóle nie pije, bo się sportuje. Kościół pomógł postawić siłownię. W ogóle ludzie u nas ambitni i honorowi. Jak powiedziałem w kościele, że płot świadczy o gospodarzu, to wygląd wsi się poprawił. Co ksiądz powie, to tak nasi robią - twierdzi proboszcz. Zwłaszcza w okresie przedświątecznym ksiądz Józef nasilił swą walkę z pijaństwem, z której słynie na Wileńszczyźnie. Jak mówi się nawet w Wilnie, "zwariowawszy na punkcie wódki, wpada do chałup i jeśli ją znajdzie na stole, to łaje". Nie zawsze znajduje sojuszników nawet tam, gdzie wydawałoby się to naturalne. - Nie trzeba obzywać tych, którzy piją. Oni przecież w brudzie, głodzie żyją. Mój mąż niedospany, niedojedzony. Toż to prawdziwy pokutnik - ubolewa jedna z turgielanek, zastanawiając się, czy przypadkiem właśnie za te cierpienia mąż nie pójdzie do nieba. Nie ma już czarnych kartek w kalendarzu - Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Dominik Kuziniewicz, czyli Wincuk, najpopularniejszy na Wileńszczyźnie gawędziarz. Wieś wileńska nigdy nie była bogata, ale "niezepsute pieniędzmi ludzie zawsze potrafili obchodzić święta wesoło i zgodnie z tradycją". - Mama, rocznik 1908, wieczna pamięć, do końca wspominała, jak spędzała Boże Narodzenie w rodzinnej wsi, jak ważne były przygotowania robione przez cały adwent, a potem wypatrywanie pierwszej gwiazdki. W latach trzydziestych przeniosła się do Wilna, ale stamtąd nie miała już takich barwnych świątecznych wspomnień - opowiada Wincuk. Wilno ówczesne było "Jerozolimą Północy", znaczącym skupiskiem Żydów, a miejskie święta miały w ogóle inny wymiar - były mniej religijne i wzruszające, a bardziej huczne i bogate. Bawiono się na rautach i wielkich balach w ratuszu. Świąteczna tradycja nigdy jednak w Wilnie nie zanikła, nawet w najbardziej niesprzyjających czasach, gdy Wigilię i Boże Narodzenie wskazywały czarne kartki w kalendarzu. Zawsze całe rodziny zasiadały w wigilijny wieczór przy zaścielonym białym obrusem wigilijnym stole. A i w pracy starano się jakoś obchodzić święta, choć to "zależało od kolektywu". - Ktoś przyniósł śliżyki, ktoś postawił nalewkę i tak, choć nie na stoliku u dyrektora, ale urządzano prawdziwe święta - wspominają Polacy z Wilna. Teraz w Wilnie już nie tylko oficjalnie, ale i ostentacyjnie obchodzi się Boże Narodzenie. Na placu Katedralnym i placu Ratuszowym w przedświątecznym okresie ustawiono olbrzymie rzęsiście oświetlone choiny. Pojawiła się nawet swoista bożonarodzeniowa moda - na kolorowe opłatki. Można więc usłyszeć, jak miejscowe Polki narzekają: W Ostrej Bramie opłatki tylko białe, trzeba iść do dominikanów, bo tam różowieńkie, żółcieńkie, ładnieńkie. Mimo wszystko tradycyjnym białym opłatkiem proponuje w imieniu Polaków na Litwie przełamać się Wincuk, przesyłając czytelnikom "Rz" życzenia z Wilna: - Kochanieńkie, wy moje. Zostawajcie wy się żywe, zdrowe i uśmiechnięte. Bo pamiętajcie, że gdy gęba uśmiechnięta, to lżej przez życie kołdybać się.
Nikt nie sprzątnie ze stołu po wigilijnej wieczerzy. Potrawy będą stały do rana. Ich smakiem i zapachem nasycą się dusze zmarłych, które tej szczególnej nocy krążą wokół domów. To zapewne one sprawiają, że wróżby w Wigilię mają mieć niezwykłą moc. Właśnie wtedy - jak wierzą mieszkańcy Wileńszczyzny - można przeniknąć przyszłość. Dowiedzieć się, komu pisane długie życie i szczęście, której pannie rychłe zamążpójście, a kto w przyszłym roku już nie usiądzie z żywymi do wigilijnego stołu. "Bóg się rodzi, moc truchleje" - parterowy budynek turgielskiego domu kultury rozbrzmiewa dźwiękami kolędy. Dobiega końca próba przed występem zaplanowanym na pierwszy dzień świąt. Gdyby przywrócić chodzenie po domach z gwiazdą, to święta we wsi - mówią starsze kobiety - byłyby zupełnie jak "za polskich czasów". Wigilijny stół na Wileńszczyźnie zastawiony jest podobnymi potrawami co w Polsce, jednak z pewnymi różnicami. Tradycja wymaga tu, żeby podać kisiel: czerwony z żurawin i biały z owsa, o którego smaku nikt dobrego słowa nie powie, bo to "jak kit z okien i przylipia się do podniebienia ". Wszyscy za to lubią śliżyki. - Dla Jezusa i aniołków - mówi stanowczo mama turgielskiego proboszcza. Zapewnia, że "pierwsze słyszy" o wigilijnych wróżbach. Także ksiądz Aszkiełowicz stara się przedstawić swych wiernych w jak najlepszym świetle. Zwłaszcza w okresie przedświątecznym ksiądz Józef nasilił swą walkę z pijaństwem, z której słynie na Wileńszczyźnie. - Najlepiej i z całego serca bawiono się w czasie Bożego Narodzenia na wioskach - mówi Dominik Kuziniewicz, czyli Wincuk. Wieś wileńska nigdy nie była bogata, ale "niezepsute pieniędzmi ludzie zawsze potrafili obchodzić święta wesoło i zgodnie z tradycją".
W Lutku pod Olsztynkiem samowole budowlane nie mogą zostać rozebrane, bo urzędnicy pomylili paragrafy Z letnikami jest problem Większość letnisk we wsi Lutek koło Olsztynka to samowole budowlane postawione na działkach rolnych przez mieszkańców Warszawy. FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI Iwona Trusewicz Przez ostatnie kilkanaście lat przepis na daczę na Mazurach był prosty: kupić od chłopa kawałek pola. Postawić "coś" na betonowych słupkach, by nie dotykało ziemi. Zanim urzędy zaczną działać, pole zamieni się w ogród, a kontener w prawdziwy dom. Wtedy można wystąpić o legalizację samowoli. Takich miejsc na Warmii i Mazurach są setki. Lutek w gminie Olsztynek to wieś złożona z kilku gospodarstw i ponad setki dacz oblepiających maleńkie jezioro i okoliczne wzgórza. Część domów stoi nad samą wodą, zagrodzone posesje uniemożliwiają przechadzkę wokół jeziora. Gmina nie skanalizowała wsi, nie wie dokładnie, gdzie podziewają się ścieki. Część dacz nie ma szamb. Większość letnisk to samowole budowlane postawione na działkach rolnych bez pozwoleń przez mieszkańców Warszawy. Dawno powinny zostać rozebrane. Urzędy działają jednak wolno. A kiedy w końcu podejmą decyzję o rozbiórce, zaczyna się kontredans odwołań. I choć odwołanie nie wstrzymuje wykonania decyzji, urzędnicy czekają na ostateczną decyzję Naczelnego Sądu Administracyjnego. W latach 2000 i 2001 NSA rozpatrzył 19 skarg letników z Lutka na decyzję wojewody warmińsko-mazurskiego z 1998 r. o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one bez wątpienia samowolami budowlanymi. Następnie wydał wyrok korzystny dla... letników: osiemnaście skarg uznał za zasadne, bo decydując o rozbiórce, urzędnicy, tak gminni, jak i wojewody, powołali się na nieodpowiedni paragraf. Ogłoszenie na Ursynowie Historia zaczęła się w 1991 r. W lokalnej gazecie wychodzącej na warszawskim Ursynowie ukazało się ogłoszenie o sprzedaży atrakcyjnie położonych działek na Mazurach. Zebrało się ponad sześćdziesięciu chętnych. W październiku podpisali notarialną umowę kupna sprzedaży 11,2 ha ziemi położonej w Lutku na zalesionym wzgórzu górującym nad północnym końcem jeziora. - Kupując tę ziemię, nie miałam pojęcia o przepisach. Myślałam, że są to działki rekreacyjne, a okazało się, że to grunty rolne. Nie znałam też przepisów budowlanych, ale znajomi powiedzieli mi, że jak postawię kontener pięć na siedem metrów na filarach, to nie potrzebuję na to pozwolenia - opowiada Jolanta Jagodzińska. Podobnie postąpili pozostali kupujący. W rezultacie wzgórze upstrzone zostało budowlami nijak mającymi się do urody okolicy i architektonicznej tradycji Mazur, zgodnie z którą w Lutku budowano domy z cegły lub drewna z dwuspadowymi dachami krytymi dachówką. - Zdaję sobie sprawę, że postąpiłam wbrew prawu, ale tak jak sąsiedzi chciałam daczę zalegalizować, a gmina chciała w Lutku mieć wzorcową ekologiczną wieś, więc my założyliśmy stowarzyszenie, a gmina podpisała z nami porozumienie - dodaje Jolanta Jagodzińska. Wzorowa wieś Stowarzyszenie Prywatnych Właścicieli Działek "Lutek '93" miało, wspólnie z gminą Olsztynek, wybudować w Lutku sieć kanalizacyjną i oczyszczalnię. Był to warunek legalizacji samowoli. "Z uwagi na duży kompleks działek i niewielki obszar jeziora Luteckiego nawet kilkumiesięczne w ciągu roku użytkowanie działek bez uporządkowanego, kontrolowanego odprowadzania ścieków prowadzi do degradacji jeziora i powoduje pogorszenie warunków użytkowych i zdrowotnych. Stowarzyszenie »Lutek '93« nie może wykazać się konkretnymi dokonaniami - nie została opracowana dokumentacja techniczna oczyszczalni ścieków i w związku z tym nie ma możliwości poczynienia dalszych kroków w kierunku legalizacji domu letniskowego" - napisał wojewoda olsztyński w piśmie podtrzymującym decyzję ówczesnego olsztyńskiego Urzędu Rejonowego o rozbiórce luteckich dacz. - Podpisując porozumienie z gminą, mieliśmy partycypować w kosztach inwestycji. Najpierw mówiono o 10 procentach, ale władze Olsztynka same nie wiedziały, ile oczyszczalnia i zbiorcza kanalizacja będą kosztować. Zapewniały, że wystąpią o pieniądze z funduszy Unii Europejskiej. Potem okazało się, że chcą mieć oczyszczalnię dla całej wsi. Na taki udział nie było nas stać. W Lutku są solidne dacze postawione jakieś dwadzieścia lat temu, często nad samym jeziorem. I tamtych ludzi nikt nie zobowiązywał do udziału w inwestycji - tłumaczy Marian Parchowski, prezes stowarzyszenia "Lutek '93", na co dzień prezes Wolskiego Robotniczego Klubu Sportowego "Olimpia". Dacza prezesa ma wraz z obszernym tarasem 110 m kw, wokół zadbany ogród, oczko wodne. Jabłonki całe w dużych czerwonych jabłkach. Nie będzie oczyszczalni - Nie będziemy budować w Lutku oczyszczalni, bo gmina ma jeszcze wiele wsi z własnymi mieszkańcami bez sieci kanalizacyjnej - mówi burmistrz miasta i gminy Olsztynek Zbigniew Wasieczko. Sytuację w Lutku ocenia jako "nie najlepszą". - Z letnikami jest problem. Kiedy nasze służby chcą sprawdzić szamba, właścicieli nigdy nie ma. Nie przyjmują zawiadomień wysyłanych pocztą. Niektórzy deklarują chęć postawienia przydomowych oczyszczalni na dwie, trzy dacze, ale służby wojewody są przeciwne takiemu rozwiązaniu - wyjaśnia burmistrz. Wojciech Rokicki jest warszawskim geodetą. Jego zadbana działka leży pod lasem. Duży zielony teren, trawa przystrzyżona, drzewka, biały domek. Jego skargę na decyzję o rozbiórce, NSA także uznał za zasadną. - Stała oczyszczalnia musi mieć ciągły dopływ ścieków, a my spędzamy tu może dwa, trzy miesiące w roku. Działka leży 800 m od jeziora. Mamy szczelne szambo, regularnie opróżniane. Kiedy budowaliśmy domek, można było bez pozwolenia stawiać - o powierzchni do 35 m - opowiada właściciel. Zmieniło się to w 1994 r., z chwilą uchwalenia nowego prawa budowlanego. Nie znam przypadku Alina i Artur Piwowarscy, którzy domek postawili już po wejściu w życie nowej ustawy, od 1996 r. mają decyzję o rozbiórce. - Tutaj wiele jest takich domów. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że miejscowi żyją dzięki letnikom. To dla nich otwarte są sklepy, działa bar, ludzie znajdują pracę przy drobnych remontach i pilnowaniu działek. Gmina też ściąga z nas podatki - opowiada Alina Piwowarska. "Bezspornym jest, że samowola budowlana została popełniona pod rządami planu zagospodarowania przestrzennego z 1992 r. To zaś oznacza, że ten plan, a nie później uchwalony (...) z 1995 r. winien być podstawą do oceny zgodności inwestycji skarżącej z ustaleniami planu" - zwrócił uwagę NSA, dodając, że urzędnicy nie wykazali także, iż brak oczyszczalni i szamb przy niektórych domach zagraża środowisku. - Wydajemy nowe decyzje o rozbiórce, uwzględniające uwagi NSA. Nie wydamy też żadnej decyzji o legalizacji samowoli w Lutku - zapewniają urzędnicy Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego w Olsztynie. Jak w praktyce przebiegać ma rozbiórka, tego nie wie nikt. Od powstania powiatów zarządza tym starosta. - To nie oznacza, że na działkę wjeżdża buldożer. Postaramy się o nałożenie grzywny w celu przymuszenia właścicieli do rozbiórki - tłumaczą urzędnicy. - Szkoda by było naszej pracy i tego miejsca - wzdycha Jolanta Jagodzińska. - Nie słyszałem nawet o jednym przypadku rozebrania nielegalnej daczy w tym województwie - powątpiewa w urzędnicze działania burmistrz Olsztynka.
Lutek w gminie Olsztynek to wieś złożona z kilku gospodarstw i ponad setki dacz oblepiających jezioro. Większość letnisk to samowole budowlane postawione na działkach rolnych bez pozwoleń. powinny zostać rozebrane. NSA rozpatrzył 19 skarg letników na decyzję wojewody o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one samowolami budowlanymi. Stowarzyszenie Prywatnych Właścicieli Działek "Lutek '93" miało, wspólnie z gminą Olsztynek, wybudować w Lutku sieć kanalizacyjną i oczyszczalnię. Był to warunek legalizacji samowoli. - Nie będziemy budować w Lutku oczyszczalni - mówi burmistrz gminy Olsztynek. - Wydajemy nowe decyzje o rozbiórce, uwzględniające uwagi NSA. Nie wydamy żadnej decyzji o legalizacji samowoli - zapewniają urzędnicy Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego w Olsztynie.
POLACY NA UKRAINIE "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym" Ptaki bez skrzydeł Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. LECH WOJCIECHOWSKI Do 1991 roku na Ukrainie trudno było być Polakiem. Ci, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, bo te dwie rzeczy są na Ukrainie nierozłącznie ze sobą związane, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Od dziecka chciałem zobaczyć tzw. Kresy Rzeczypospolitej, które dotychczas znałem jak prawie każdy Polak z lektury Sienkiewicza i opowiadań dziadków. Chciałem przekonać się, jak wygląda teraz, po wielu latach, ta niemal mityczna dla mojego pokolenia kraina, miejsce współistnienia i krzyżowania się tak wielu kultur i religii kształtujących jej niepowtarzalne na skalę europejską oblicze. Bardzo się więc ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że wraz z moją grupą laboratoryjną z Katedry Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego pojadę na Ukrainę w rejon Żytomierza (150 km na zachód od Kijowa) na pierwsze badania etnologiczne tego terenu, ze szczególnym uwzględnieniem ludności polskiej tam zamieszkałej. Obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę. Czułem się trochę jak pionier, który dociera na do niedawna zakazaną ziemię. Owo poczucie potęgował fakt, że ziemie te Polska utraciła już po II rozbiorze w 1793 roku. Wiedziałem też, że jadę do ludzi, których życie oznaczone zostało pasmem tragedii, a losy każdej rodziny polskiej często były osobnym dramatem. Na tym obszarze wspomnienie lat trzydziestych prawie zawsze kończy się płaczem. Był to okres największych represji i głodu. Już na jednym z pierwszych wywiadów przygarbiony staruszek pan Roman Kowalski, mieszkaniec małego, położonego w lesie miasteczka, wypowiedział pewne zdanie. Podobne zdania słyszałem codziennie, będąc na Ukrainie. "U nas te wszystkie Polaki byli, to ich zabrali i umęczyli. Zabrali jej ojca i też rozstrzelali. - Komuniści? - Komuniści! - A mówili za co? - Pomodlił się pod mostem. Pracował, ale poszedł się pomodlić. On poszedł tam, żeby nikt nie widział, ale zobaczyli jego. Aha, to on wróg jest. Zabrali i pod Żytomierzem rozstrzelali. Za co rozstrzelali!?". Polacy na Ukrainie kojarzeni są zwykle ze Lwowem. Mało kto wie natomiast, że największe, bo około 80-tysięczne, skupisko ludności polskiej (z 400 tysięcy Polaków żyjących na Ukrainie) znajduje się właśnie w obwodzie żytomierskim, na wschodnim Wołyniu. Do czasu represji i przesiedleń w 1935 roku, poprzedzonych wielkim głodem w 1933 roku, zagęszczenie ludności polskiej było tam tak duże, iż w 1926 roku w wyniku leninowskiej polityki "korjenizacji", czyli sowietyzacji poprzez narodowe języki, utworzono tam jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR. Rejonowi jak jego stolicy nadano nazwę "Marchlewsk" od nazwiska słynnego w tych czasach polskiego komunisty Juliana Marchlewskiego. Autonomia ta padła pod ciosami represji w 1935 roku. Dziś Marchlewsk nosi nazwę Dowbysz i jest 7-tysięcznym miasteczkiem zamieszkanym w 75 proc. przez Polaków, resztę stanowią Ukraińcy. O tym, iż jego mieszkańcy ciągle pamiętają czasy, kiedy była tu polska administracja i polskie szkoły, świadczy powstanie tam szkoły z językiem polskim na początku września 1997 roku, istnienie od kilku lat kościoła oraz katechizacja młodzieży prowadzona przez siostry zakonne z Polski. Takich centrów rozwoju polskości nie ma dużo. Oprócz Dowbysza, przede wszystkim w 300-tysięcznym Żytomierzu (w którym mieszka od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy Polaków) jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim. Trzy takie szkoły są też w Berdyczowie. Chciałbym też wspomnieć o naszym przyjacielu Bogdanie Siwaczewskim, który w pobliskim Koziatyniu (już w obwodzie winnickim) na własną rękę, bez niczyjej pomocy uczy języka polskiego dzieci tamtejszej Polonii. Polaków w tym 10-tysięcznym mieście jest kilkuset, ale tylko on mówi po polsku. Pan Bogdan nauczył się polskiego w wieku 30 lat, krótko po tym, jak dowiedział się od swej matki w wielkiej tajemnicy, kim naprawdę jest. I tak jest na całym wschodnim Wołyniu. Stulecia prześladowań i zsyłek za przejawy polskości spowodowały, że po polsku mówi ok. 10 proc. Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Polski jest językiem wydzielonego świętego czasu, jakim są święta i miejsce, jakim jest kościół. Gdy docieraliśmy z dyktafonem na zagubione wśród lasów i bagien, rodem z "Malowanego ptaka", wioski, mieszkający tam ludzie, którzy prawie nie znają polskiego, mówili nam, że modlitwy po ukraińsku w ogóle nie rozumieją. Po polsku mówi ok.oło 10 procent Polaków, a na co dzień wszyscy używają języka ukraińskiego. Reszta zna polski jedynie z modlitw, ponieważ modlić się po polsku potrafi bez wyjątku każdy. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym oprócz wymienionych już szkół mieści się polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń polonijnych, z których największe to "Polonia" z Tadeuszem Reńkasem na czele. Jest tam jedyne tego typu na Ukrainie Stowarzyszenie Młodzieży Polskiej, wydające od niedawna dzięki pomocy fundacji "Pomoc Polakom na Wschodzie" miesięcznik "Słowo Polskie", którego redaktorem naczelnym jest energiczny, 27-letni Wadim Syczewski. W mieście działa też już znany w Polsce chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie społeczne "Cmentarz Polski", które stara się ratować niszczejący, zabytkowy, polski cmentarz. Dobrze pamiętam jeden rześki, kwietniowy poranek. Robiliśmy wtedy z kolegą wywiad z Olegiem Łagowskim, szefem stowarzyszenia "Cmentarz Polski". Siedzieliśmy na schodach zrujnowanej kaplicy na owym cmentarzu wśród powywracanych, marmurowych pomników i krzyży, z których miejscowi notable robią sobie na przykład schodki do nowych daczy (znajdujący się nieopodal cmentarz niemiecki jest prawie kompletnie rozkradziony). Niedaleko od nas znajdowały się groby potomków generała Henryka Dąbrowskiego i rodziny Adama Strzembosza. Ze wzgórza, na którym stała kapliczka, a raczej jej resztki, roztaczał się straszny widok na rozbebeszone groby i porozbijane trumny, wśród których walały się ludzkie kości. Tej części cmentarza nie udało się jeszcze doprowadzić do porządku. Zapytałem wtedy Olega, czym dla niego jest Polska; odpowiedział krótko: "Moi dziadowie i ojciec musieli być dobrymi Polakami; kości ich wszystkich zostały tam... za kręgiem polarnym". Myślę, że wielkim plusem jest to, iż Polacy po upadku komunizmu potrafili zorganizować się sami, poza kościołem, że dla nich Polska i polskość nie kończą się na kościele i wieczornej modlitwie. Jednak sytuacja nie jest tak sielankowa, jakby się mogło wydawać. Ludzie są wolni, mogą głośno mówić to, co myślą, nie kryć się ze swą wiarą i narodowością, ale są po prostu biedni. Na wszystko brakuje pieniędzy, a pomoc z Polski jest mizerna. Co prawda wychodzą dzięki wsparciu z Polski takie gazety, jak "Mozaika Berdyczowska" czy "Dziennik Kijowski", ale docierają one tylko do większych miast, na wsi nikt o nich nawet nie słyszał. Również comiesięcznej audycji w języku polskim, nadawanej przez żytomierskie radio, słuchają nieliczni. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć na razie, Bogu dzięki, chętnych do nauki nie brak. Nie wolno zaprzepaścić tego, że rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Może zabrzmi to aż nadto tragicznie, ale są to ludzie, którym odebrano niemal wszystko. Najpierw odebrano im wolność, historię, potem tradycję, język i w końcu religię. Każdy miał być homo sovieticusem, odartym z własnej indywidualności człowiekiem, który nie czuje już swego zniewolenia i upokorzenia. I to niestety dziś owocuje. Bywa, że obok Matki Boskiej stoi portret Lenina, obok rosnących jak grzyby po deszczu cerkwi i kościołów w każdym mieście stoi niewzruszenie Lenin i tym samym ojcowskim spojrzeniem otacza okolicę lub patrzy na świeże kwiaty, które co dzień ktoś kładzie u jego stóp. W szkołach brakuje nauczycieli i podręczników, choć chętnych do nauki nie brak. Rodzice chcą, by ich dzieci uczyły się polskiego, trzeba im pomóc, by znów mogli poczuć się Polakami. Jest jednak wielu wśród ukraińskich Polaków, którzy po ogłoszeniu przez Ukrainę niepodległości 24 sierpnia 1991 roku postanowili z pełnym zapałem zmieniać czy też na nowo budować swój świat. I śmiało można o nich powiedzieć, że są patriotami polskimi i ukraińskimi. Podziwiam ich za upór, z jakim wskrzeszają polskość na niepodległej Ukrainie. Owa "polskość" bowiem przetrwała dzięki kościołowi i w przeważającej mierze przy kościele istnieje. Dla wielu Polaków, szczególnie tych, którzy mieszkają na wsi, Polska jest czymś odległym, mirażem, uosobieniem Zachodu, kultury i kiełbasy przez cały rok, ale to już temat na drugi artykuł. Trzeba też pamiętać, że Ukraina po ZSRR odziedziczyła wiele niedobrych rzeczy, a ponadto trudno jest zmienić z dnia na dzień sposób myślenia wielu ludzi. Oprócz innych trudności przedstawiciele organizacji polonijnych na Żytomierszczyźnie skarżą się, że rząd ukraiński nie wywiązuje się z podstawowych umów zawartych z rządem polskim, regulujących sprawy mniejszości narodowych. Największe stowarzyszenie polonijne w Żytomierzu do dziś nie otrzymało na przykład pomieszczenia na swą siedzibę. Przy tej sposobności pragnąłbym przypomnieć czytelnikowi, że zgodnie z leninowską zasadą w polityce umowa to tylko papierek, który do niczego nie zobowiązuje, a większość ukraińskich polityków ukończyło szkołę leninowskiej dyplomacji i według niej nadal postępuje, posługując się tylko innymi niż kiedyś atrybutami. Mimo to Polacy takich szans i możliwości jak teraz nie mieli bardzo długo. Nasi rodacy na Wschodzie potrzebują pomocy, by w końcu stanąć na nogi i odetchnąć pełną piersią. Naprawdę nie wymaga to wiele zachodu. Niech dostaną to samo, co mniejszość ukraińska ma w Polsce, czyli to, co się im po prostu należy. Autor jest studentem etnografii Uniwersytetu Warszawskiego. ZDJĘCIA: ŁUKASZ GIERSZ
Do 1991 roku na Ukrainie Polacy, którzy nie kryli się ze swą narodowością i wiarą, nie mieli szans na jakąkolwiek karierę. Mogli natomiast mieć spore kłopoty. Dziś, już wolni, muszą sprostać nowym wyzwaniom. Największe (około 80-tysięczne) skupisko ludności polskiej znajduje się w obwodzie żytomierskim (wschodni Wołyń). W 1926 utworzono tam nawet jedyny polski rejon narodowościowy w ZSRR - "Marchlewsk", dziś Dowbysz, 7-tysięczne miasteczko zamieszkane w 75 proc. przez Polaków. Jest tam szkoła z językiem polskim i polski kościół. Po polsku mówi około 10 procent Polaków. Centrum życia polonijnego obwodu jest Żytomierz, w którym jest kilkanaście szkół z fakultatywnym językiem polskim, polskie przedszkole oraz kilka stowarzyszeń (największe to "Polonia"). Wydaje się miesięcznik "Słowo Polskie", działa chór "Poleskie Sokoły" oraz stowarzyszenie "Cmentarz Polski". Jednak w szkołach brakuje nauczycieli i podręczników. Dla wielu Polaków, szczególnie mieszkających na wsi, Polska jest mirażem. Rząd ukraiński nie wywiązuje się z umów dotyczących mniejszości narodowych. Polacy na Wschodzie potrzebują pomocy.
REPORTAŻ Z pamiętnika rezerwisty w polskim oddziale KFOR Wielki post w Osiemnastym Batalionie Punkt kontrolny w Drajkovcach obsadzają Ukraińcy. Gości częstują gorącą kawą z ogromnego czajnika. FOT. RYSZARD BILSKI PORUCZNIK RYSZARD BILSKI z Kosowa - Umartwimy tu pana jak należy - mówi ksiądz kapelan Marek Strzelecki. Na kolację idę jeszcze jako cywil. W jadłospisie ryba. - Lubi pan rybę? - pyta podchwytliwie ksiądz Marek. - Wprost przepadam - odpowiadam szczerze. - Takim trzeba w inny sposób dać odczuć, że to wielki post. 10 marca 2000 roku, pierwszy piątek wielkiego postu, mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie, zakończył się oficjalnym wcieleniem rezerwisty do armii. - Po całości czy jedna druga? - pyta Dawid, żołnierz z Wodzisławia, dorabiający do żołdu jako batalionowy fryzjer. Major Zbigniew Tłok-Kosowski, szef logistyki, zaprasza do magazynu mundurowego: - Spodnie za długie, a w pasie za wąskie jak u każdego rezerwisty. To samo z mundurem. Nakładki na pagony, trzy gwiazdki. To aż za dużo jak na rezerwistę dziennikarza. Większość pańskich kolegów po fachu wymigała się od wojska. Buty - czterdziestka. Wszystkie berety za ciasne, szukają numeru pięćdziesiąt dziewięć. - Lepsza - widzę na oko - byłaby nawet sześćdziesiątka, łeb słusznej wielkości - mówi major, czuwający nad tym, abym wyglądał nie jak oferma batalionowa, lecz jak oficer armii, która od roku jest członkiem NATO. Czy ja to udźwignę? Kurtka z podpinką, kamizelka kuloodporna, blacha pancerna, hełm... Żniwa z kostuchą w tle Zamieszkałem w kontenerze. Wygodne metalowe łóżko, stolik nakryty ceratowym obrusem, szafki, dwa krzesła, czajnik elektryczny, kaloryfer olejowy na prąd. Przypominają mi się sierpniowe noce spędzone w namiotach. Przed przemarznięciem uratował mnie śpiwór, który zafasowałem przezornie w Skopje w tworzonej tam wówczas przez podpułkownika Jarosława Szyksznię polskiej bazie logistycznej. Tamte dni to był wielki koszmar i sprawdzian dla spadochroniarzy z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, którzy z końcem czerwca wylądowali w szczerym polu pomiędzy Uroszevacem a Kaczanikiem u zbiegu dwóch dolin. - Logika nakazywała, by tu właśnie założyć obozowisko, bo ukształtowanie terenu dawało gwarancje dobrej łączności radiowej. Dodatkowym argumentem był też niewielki las. Później okazało się, że było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można się dowiercić do wody - mówi major Kosowski. - Wczesnym rankiem stanęliśmy przed łanem zboża. Co ja tu robię? Przyjechałem na żniwa czy na misję wojskową? Nic, tylko brać za kosę. Lepsza byłaby snopowiązałka. A może kombajn? Ale ja, góral, jestem przyzwyczajony do kosy, bo na nasze stromizny nie wjedzie się z żadną maszyną. Tu, w tym zbożu w Kosowie, mogła czyhać kostucha. Wszędzie miny. Siusiać nie można pod drzewkiem ani nawet na poboczu, tylko po kole samochodu. Na każdym kroku groziło niebezpieczeństwo. Przecież to było zaledwie kilkanaście dni po zawarciu rozejmu - wspomina starszy kapral Sławomir Pytel z Juszczyny koło Żywca. Major Tłok-Kosowski wskoczył na spychacz i zaczął niwelować teren pod bazę batalionu. Przed oczyma - nie zaprzecza dziś - przesunął mu się film z całego życia. W każdej chwili mógł wylecieć na minie. Jakąś tam ochronę dawała solidna konstrukcja spychacza, a także kamizelka kuloodporna, blacha pancerna i hełm. Ale co by było, gdyby wjechał na niewybuch większego kalibru? Po południu żołnierze zaczęli już stawiać namioty, wieczorem zjedli gorący posiłek ugotowany na wodzie mineralnej - przez pewien czas nawet myli się w takiej wodzie, co uchroniło ich przed zatruciem i epidemią - a w nocy wyjechali na pierwsze patrole. Następnego ranka w całej okolicy było już głośno o Polakach. Spokój nad rzeką Ibar 11 marca, sobota. Tuż po śniadaniu (owsianka, kiełbasa na gorąco, chleb, dżem, miód, herbata) wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Za kierownicą honkera podpułkownik Krzysztof Klimaszewski, pomocnik dowódcy batalionu do spraw prawa i dyscypliny. Z trudem przeciskamy się przez mitrovicki rynek, na którym handluje się już nie tylko ciuchami, warzywami i coca-colą, ale także samochodami. Mercedes - 3,5 tysiąca marek, golf - 2,5 tysiąca marek, lecz bez dowodów i tablic rejestracyjnych. Chętnych nie brakuje. Kogo obchodzi źródło pochodzenia pojazdu? Tu prawie wszystkie samochody są niewiadomego pochodzenia. Policja międzynarodowa, nie mówiąc już o lokalnej, albańsko-serbskiej, utworzonej jesienią ubiegłego roku (Serbów w niej jak na lekarstwo, można ich spotkać tylko w serbskich enklawach), patrzy na to przez palce. Amerykańscy żandarmi wypowiedzieli walkę jedynie piractwu drogowemu i ostro karzą za przekraczanie dozwolonej prędkości. Mandat zapłacił nawet dowódca polskiego batalionu. Kierowcy albańscy bez mrugnięcia okiem płacą mandaty, nawet po kilkaset marek, byle im nie zaglądano w papiery. Co innego na granicy. Tu są dokładnie kontrolowani. Kiedyś na przejście graniczne pomiędzy z Kosowem a Macedonią zajechał jaguar. Właściciel miał tylko paszport. Twierdził, że bardzo się spieszy, a dokumenty zostawił w drugiej marynarce. Poszedł je przynieść i do tej pory nie wrócił, choć minęły już trzy miesiące. Od trzech dni siły KFOR w Mitrovicy wzmacnia ponadstuosobowa polska grupa bojowa, którą dowodzi major Tomasz Bąk. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, niemal każdego dnia dochodziło do starć Albańczyków z Serbami w pobliżu głównego mostu. Albańczycy próbowali przedostać się do swoich enklaw w północnej części miasta, a Serbowie - do południowej. Spadochroniarze z Bielska-Białej wzięli się ostro do roboty. Dzień i noc patrole, stałe posterunki w newralgicznych punktach miasta. Kontrolują nawet pojazdy organizacji charytatywnych. Są równie nieustępliwi wobec Serbów i Albańczyków. Sytuacja w mieście wciąż jest napięta, ale nikt nikogo nie obrzuca już kamieniami, nie strzela, ustały prowokacje. Trzeźwy jak Polak Polski posterunek przed cerkwią. Dawniej w albańskiej części miasta mieszkało około czterech tysięcy Serbów, teraz - łącznie z rodziną prawosławnego księdza - żyje tu zaledwie dwadzieścia osób. Pukam do drzwi domu popa. Mówię głośno w języku serbskim: dobar dan. Głucho. - Może z drugiej strony, oni raczej używają tamtego wejścia Obawiają się albańskiego snajpera - mówi wartownik. Miał rację. Na schodach oczekują nas żona oraz córka popa, Sneżana. Proponują kawę i rakiję. Poprzestajemy na kawie. W batalionie obowiązuje całkowita prohibicja. Z początku niektórzy wyśmiewali "nieżyciowy zakaz dowódcy", ale teraz są z siebie dumni, że nie piją. - Nie wiem, co się ze mną stało, dawniej przepustka kojarzyła mi się tylko z wiśnióweczką. Do tego piwko i człowiek był już na obrotach. Teraz nawet w domu na urlopie wolę iść z dziewczyną na soczek, na hamburgerka. Było kilku wariatów, nie wytrzymali, urżnęli się. Jak wytrzeźwieli, szef żandarmerii zaprosił ich na "pogadankę" i wręczył im bilety powrotne do kraju. Wiadomość, że Polacy nie piją, rozeszła się wśród ludności miejscowej. Ludzie częstują rakiją, bo mają to w zwyczaju, ale nie nalegają, a w dowództwie KFOR, szczególnie Amerykanie, nie mogą wyjść z podziwu dla Polaków. Sneżana przynosi dzbanek z kawą. Pracuje po stronie serbskiej, w służbie zdrowia. Zarabia sto marek miesięcznie. Z domu wychodzi tylko pod eskortą żołnierzy KFOR albo policji międzynarodowej. Codziennie wolontariusze z organizacji humanitarnych przynoszą im chleb, dwa razy w miesiącu owoce i warzywa. Dziś pop ma pochować Serba we wsi Zubcze, ale żeby tam się dostać, musi przejechać przez albańską wieś. Nie może się doczekać eskorty francuskiej. Prosi Polaków. Sprawa jest załatwiona od ręki. Sneżana opowiada o tym, jak Albańczycy chcą ich zastraszyć i zmusić do ucieczki. Podchodzą w nocy blisko domów, obserwują ich przez lornetki. - Żyjemy tu jak w getcie. Pustynia w Kosowie 12 marca, niedziela. Leje jak z cebra. O trzeciej nad ranem przyjechały trzy autobusy z Bielska-Białej i z Krakowa z żołnierzami powracającymi z dwutygodniowego urlopu. Natychmiast rozjechali się do Strpc i Brezovicy, ci z Kaczanika wysiedli wcześniej. O dziewiątej msza święta. - Pierwsza niedziela wielkiego postu. Pan Jezus przebywał przez czterdzieści dni i nocy na pustyni. Dla nas tą pustynią jest pobyt tu, w Kosowie, z daleka od rodzin - mówi ksiądz Marek. Jego słowa zagłusza warkot autobusów przejeżdżających obok kaplicy. Do kraju na dwa tygodnie odjechała kolejna zmiana urlopowiczów - jutro wieczorem będą już w Bielsku-Białej, w Krakowie - wśród nich kapitan Mirosław Wiklik, dowódca kompanii wsparcia. To on właśnie przygarnął starego rezerwistę z "Rzeczpospolitej". By skrócić mi - po kilkudziesięcioletniej przerwie - okres rekrucki, oddał mnie w solidne ręce swego najlepszego dowódcy plutonu, porucznika Romana Korzeniewicza. Już po pierwszym spotkaniu nie mam wątpliwości, że jeśli w elementarzu miałby się znaleźć rysunek i opis żołnierza, to za model powinien służyć właśnie on. Jest to bowiem "żołnierz regulaminowy" i myślący zarazem. W strugach deszczu żegnamy odjeżdżających. W batalionie zrobiło się smutno i cicho. Ci, którzy przyjechali, odpoczywają, są jeszcze myślami w swych domach, ci, którzy pozostali, a pojadą w następnej turze - za dwa tygodnie - już myślą o swych rodzinach. Patrole, jak każdego dnia, wyjeżdżają w teren. Na obiad rosół, kurczak pieczony, banany. Ciszę poobiednią przerywa komunikat ogłaszany w radiowęźle batalionowym: - Kierowca dowódcy zgłosi się natychmiast do samochodu. Nagły wyjazd do wsi Donja Bitinja. Osiem samochodów albańskich wjechało bez zgody Serbów w ich enklawę. Albańczycy chcą odwiedzić swoje domy. Serbowie mówią: my ich wpuścimy, jeśli pozwolą nam odwiedzić nasze domy w Prizrenie i Uroszevacu. Albańskie samochody zostały zablokowane. Serbowie chwycili za kamienie. To odwet za piątek. Gdy dowódca batalionu, podpułkownik Roman Polko, negocjuje z Serbami, kilkanaście osób atakuje jego samochód, w którym znajdują się kierowca i tłumacz (Albańczyk). Napastnicy usiłują wyciągnąć tłumacza, a gdy to się nie udaje - zamknęli się od wewnątrz - próbują przewrócić pojazd. Dowódca oddaje w górę cztery strzały ostrzegawcze. To odwraca uwagę atakujących i kierowca ucieka samochodem z niebezpiecznej strefy. Język jest niewinny 13 marca, poniedziałek. Patrol w składzie: dowódca - porucznik Korzeniewicz - kierowca, dwóch żołnierzy, ksiądz kapelan i ja. Wyjazd w rejon Kaczanika. Tu dołącza do nas drugi honker. W góry, gdzie kręte i wąskie drogi, muszą jechać co najmniej dwa pojazdy. Co pewien czas dowódca melduje przez radio, gdzie jesteśmy. Mała górska wioska Krivenik. Tuż przy granicy z Macedonią. Zaledwie kilkanaście domów. Już z daleka widać budynek szkoły. Tam właśnie jedziemy. Kapelan wiezie ze sobą tysiąc marek w prezencie dla szkoły od wiernych z Bielska-Białej. To taca z kilku niedziel, kiedy kazania głosił kapelan "osiemnastki". Mówił o nienawiści i pojednaniu właśnie na przykładzie Kosowa. Propozycji, by za te pieniądze kupić szkole telewizor i antenę do odbioru programów satelitarnych, nauczyciele z wioski nie akceptują, bo mają pilniejsze potrzeby. Prowadzą nas do jednej z klas, gdzie natychmiastowej wymiany wymaga podłoga. Zgoda, na to pójdą pieniądze. Rozmawiam z nauczycielami, najpierw po angielsku, ale oni znają ten język jeszcze słabiej niż ja, więc proponuję przejść na serbski. Nie protestują. Nauczony doświadczeniem, nie omieszkałem jednak powiedzieć na samym początku, że język nie jest "kriv" (winien) nieszczęść, które wydarzyły się w Kosowie. Przytakują. Pokazują stare jugosłowiańskie bunkry, które znajdują się kilkaset metrów za szkołą. Dalej iść nie można - miny. Serbowie zaminowali całą granicę z Macedonią. Pytam, ilu mieszkańców wsi zginęło z rąk serbskiej policji i podczas nalotów NATO? Okazuje się, że nikt. Przeżyli wszyscy. Tajna broń 17 marca, piątek. Na śniadanie zupa mleczna, jajecznica, ser, miód. Rano powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. Po obiedzie uroczysty apel, na którym dowódca wręcza "mitroviczanom" dyplomy za dobrze wykonane zadanie. Podczas ich pobytu nie doszło do najmniejszego nawet zatargu pomiędzy Albańczykami i Serbami. Tylko wyjechali, może byli kilkadziesiąt kilometrów za Mitrovicą, gdy przy "moście niezgody" na rzece Ibar ponownie wybuchły zamieszki. Światowe agencje prasowe pisały: "Polacy mają jakąś tajną broń i sposób na zneutralizowanie agresji wśród Serbów i Albańczyków". - Osiem godzin służby, cztery odpoczynku, patrole dzień i noc, na ulicach, a nie w kafejkach, to nasza broń i sposób - mówią żołnierze. Chorąży Sławomir Zoń przeżył w Mitrovicy w ostatnim dniu pobytu, podczas przekazywania służby fińskiemu oficerowi niecodzienną przygodę. Obaj szli w kierunku cerkwi na skróty przez kałuże, chorąży pół kroku za oficerem, i rozmawiali. W pewnej chwili rozmowa się urwała, chorąży zamilkł. Fin obejrzał się i stwierdził, że nie ma Polaka. W kałuży pływał tylko jego beret. Nagle tuż obok wybuchł "wodny wulkan" i ukazała się głowa chorążego. Wpadł do otwartej studzienki kanalizacyjnej. Potem koledzy nadali mu przydomek "szambonurek". Chorąży uratował się tylko dzięki refleksowi i niebywałej sprawności fizycznej. Jako jedyny w batalionie, a być może i w Wojsku Polskim, ćwiczy na trapezie w kamizelce kuloodpornej i w hełmie. Post scriptum 19 kwietnia, ostatnia środa wielkiego postu. W nocy trzema autobusami bielskiej firmy transportowej "Aga-Travel" powrócili urlopowicze. - Zaraz idę na siłownię, wieczorem patrol. Po pierwszym patrolu człowiek przestaje rozmyślać o domu, o narzeczonej, która żegnała mnie ze łzami, zobaczymy się dopiero pod koniec lipca, jak zjadę z misji - mówi starszy kapral Pytel. Przed południem do kraju wyjechali następni. Pożegnał ich podpułkownik Roman Polko. Szczególnie serdecznie. Odchodzi bowiem z batalio
10 marca 2000 roku, mój pierwszy dzień w bielskim batalionie desantowo-szturmowym, który wchodzi w skład międzynarodowych sił wojskowych KFOR w Kosowie. 11 marca. wyjazd do Kosovskiej Mitrovicy. Na rzece Ibar, dzielącej Kosovską Mitrovicę na część serbską i albańską, każdego dnia dochodziło do starć. Spadochroniarze wzięli się do roboty. 12 marca. msza święta. wyjazd do wsi Donja Bitinja. Osiem samochodów albańskich wjechało bez zgody Serbów w ich enklawę. 13 marca. Wyjazd w rejon Kaczanika. Kapelan wiezie tysiąc marek dla szkoły od wiernych z Bielska-Białej. 17 marca. powrócili żołnierze z Kosovskiej Mitrovicy. uroczysty apel, na którym dowódca wręcza "mitroviczanom" dyplomy za dobrze wykonane zadanie.
ROZMOWA Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP Zachód potrzebował Miloszevicia BARTłOMIEJ ZBOROWSKI Historycy, politycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Jedni eksponują powody ekonomiczne - załamanie się socjalistycznej gospodarki; drudzy źródeł nieszczęść dopatrują w waśniach narodowościowych, w dążeniu do budowy tzw. wielkiej Serbii, jeszcze inni twierdzą, że są to "wojny religijne". Dość często jako przyczynę konfliktu wymienia się brak reform demokratycznych w Serbii, a także interesy wielkich mocarstw na Bałkanach. Co pana zdaniem legło u podstaw rozpadu Jugosławii? BRONISŁAW GEREMEK: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Podobnie rozpadały się imperia w wyniku podmuchu pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa także poważnie osłabiła lub nawet spowodowała zniknięcie wielu tych struktur. Koniec lat 80. przyniósł zaś falę ich rozpadu bez poprzedzających ją wojen. Jugosławia, dla człowieka mojego pokolenia, była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. W jakimś sensie stanowiła element mojej wyobraźni europejskiej. Nigdy nie traktowałem Jugosławii jako struktury imperialnej, choć jej zapowiedź stała się zauważalna jeszcze za życia Tity. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że tym razem rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu. Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić, ostatni prezydent Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie - które też oderwie się od Jugosławii. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. Przypominał, że to Albańscy studenci pierwsi wyszli - już w marcu 1981 roku - na ulice Prisztiny i zażądali przekształcenia autonomicznej prowincji w republikę. W Kosowie jest już po wojnie. Prowincję opuściły oddziały serbskie, albańskie zdają broń. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Jaka będzie przyszłość tej serbskiej prowincji? Jej status? Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... na długie lata. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Współczesną tendencją jest przekazywanie przez władze centralne uprawnień społecznościom lokalnym. Słowem, przyszłość mają struktury federalne, konfederalne. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną pytania i obawy o przyszłość Kosowa. Czy po czystkach etnicznych, po tylu wzajemnie wyrządzonych sobie krzywdach będzie możliwe wspólne życie Serbów i Albańczyków w Kosowie? Na usta ciśnie się odpowiedź, że nie będzie to możliwe. Zachowuję jednak nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców. Nie mogę inaczej... Gdybym bowiem zaakceptował "czarny scenariusz", oznaczałoby to, że zbrodniczy system Miloszevicia zwycięża, że czerpie korzyści z czystek etnicznych. Na to nikt się nie może zgodzić. Dlatego za zadanie równie ważne - obok odbudowy Kosowa - uważam utrzymanie wieloetnicznego charakteru tej prowincji. Czy nie powinniśmy się obawiać, że po nieudanej próbie budowy "wielkiej Serbii" teraz odżyje idea budowy wielkiej Albanii? Cokolwiek by mówić, Albańczycy, choć ponieśli tak wielkie ofiary i straty, są teraz silniejsi jednością, czują też poparcie międzynarodowej wspólnoty. Serbowie od początku kryzysu jugosłowiańskiego, a w szczególności konfliktu kosowskiego, byli postrzegani przez Zachód jako "główni winowajcy". Czy nie zabrakło obiektywizmu w ocenie sytuacji w Jugosławii, a w szczególności w Kosowie? Nie sądzę, by diagnoza zawarta w tym pytaniu była trafna. Z moich obserwacji - poczynionych choćby w latach 1998-99 - wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Odniosłem wrażenie, że ludność tej prowincji, która osiągnęła pewien standard życiowy, odcina się od Albanii. Kosowscy Albańczycy starali się podkreślać swoją odrębność, a może nawet wyższość. Ale gdyby nawet podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi, także dlatego, że byłby to zamysł sprzeczny z powszechną przecież tendencją do europejskiej integracji. Przez cały ubiegły rok był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego to się panu nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych (ONZ, OBWE, NATO) w celu rozwiązania jugosłowiańskiego kryzysu? Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii. Proponowałem polską koncepcję "okrągłego stołu". To sprawdzony sposób na przełamywanie uprzedzeń, nienawiści i podziałów. Spotkałem się z zainteresowaniem tą ideą jedynie wśród Albańczyków. Nawet serbska opozycja, która chciała obalić Miloszevicia, w sprawach Kosowa mówiła tym samym głosem co on. Świadczyło to o słabości opozycji, która nie potrafi wyjść poza doktrynę Miloszevicia. Nie było więc warunków do sensownej debaty politycznej, która odpowiedziałaby na najważniejsze pytania dotyczące przyszłości Kosowa. Dopiero teraz - mówię o tym z goryczą - po użyciu wielkiej siły i zastosowaniu przymusu możliwa staje się poważna rozmowa o tym, jak będzie zorganizowany samorząd prowincji, jaka będzie policja, szkolnictwo... Serbowie mówią, że gdyby 5 milionów dolarów, którymi Ameryka zamierza nagrodzić osobę, która pomoże ująć Miloszevicia - oskarżonego o popełnienie zbrodni wojennych w Kosowie - przeznaczono po podpisaniu porozumienia w Dayton na pomoc gospodarczą dla Jugosławii, a w szczególności dla Kosowa, to nie doszłoby do tak ostrego serbsko-albańskiego konfliktu, który w dużej mierze ma podłoże gospodarcze. Myślę, że 5 milionów dolarów by nie wystarczyło, i obawiam się, że zasiliłyby one kasę Miloszevicia i bliskich mu osób. Ale pytanie jest zasadne - choć historycy, a ja jestem przede wszystkim historykiem, bardzo nie lubią takiego pytania - co by było, gdyby było inaczej? Wyobraźmy sobie jednak... Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, gdy przez sto dni demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" (Razem), zdeterminowana i zdecydowana obalić Miloszevicia - nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Była szansa. Dziś można się już tylko zastanawiać, dlaczego Zachód jej nie wykorzystał. Sądzę, że historycy zgodnie odpowiedzą, bo politykom tego zapewne mówić nie wypada, iż Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów. Kończy się ostra, wojenna faza konfliktu w Kosowie. Tymczasem w Czarnogórze coraz powszechniejsze staje się żądanie przeprowadzenia referendum w sprawie odłączenia tej republiki od Jugosławii. Czy nie sądzi pan, że w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski? Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Nadal przecież znajduje się tam 45 tysięcy żołnierzy Wojsk Jugosławii, wcześniej było tylko 8 tysięcy i to Czarnogórców, a nie Serbów. Po drugiej stronie "barykady" jest 15 tysięcy czarnogórskich policjantów. Dwie zorganizowane i stojące naprzeciw siebie siły. Rozmawiałem niedawno w Warszawie z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki wcale nie chce odłączenia od Jugosławii. Związki Czarnogórców z Serbami są silne i wielorakie, mają głębokie korzenie. Pan Djukanović podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. Trudno sobie bowiem wyobrazić istnienie demokratycznej enklawy w totalitarnym państwie jugosłowiańskim. Gdy to mówił, przypomniałem sobie bezskuteczne wysiłki Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wysłania do Serbii - do całej Jugosławii - w 1998 roku misji pan Felipe Gonzaleza, której zadaniem miało być inicjowanie i wspieranie reform demokratycznych. Nie znalazłem zrozumienia nie tylko w Belgradzie, ale zabrakło też zdecydowanego poparcia Zachodu, który nie był do końca przekonany o słuszności tej misji. Kiedy spotykam się z brakiem reakcji Zachodu, wtedy gdy wydaje się ona konieczna, albo gdy są to reakcje nieprawidłowe, to podejrzewam, że u podstaw takiego postępowania leży przeświadczenie, iż Bałkany to dziwna, niezrozumiała i egzotyczna kraina. O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym ona polega? Podczas gdy w Europie znosi się granice, na Bałkanach narody chcą wytyczać nowe. Dlaczego? To kluczowe pytanie. Dotyka ono przede wszystkim historii. Powiadano, że Bałkany zawsze produkowały więcej historii, niż były w stanie skonsumować. Ale głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Bałkany zostały zepchnięte na biegun ubóstwa. Krzyżowały się tam wpływy i ambicje strategiczne potęg światowych. Jednym z niezwykle ważnych zadań jest zdjęcie z Bałkanów odium egzotyki. Trzeba potraktować je normalnie, tak jak te kraje, które wyszły z komunizmu i dostosowują się do współczesnej cywilizacji i gospodarki. Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią, podział chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale pocieszającym jest to, że u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu, współpracy. Grecja jest nie tylko członkiem Unii Europejskiej, charakteryzującej się przewagą zachodniego, katolickiego i protestanckiego chrześcijaństwa, ale jest także uczestnikiem sojuszu północnoatlantyckiego. Turcja, kraj islamu, jest członkiem NATO. Postrzegam to jako ogromną szansę pojednania. Mam nadzieję, że nadchodzące nowe stulecie powie zdecydowane "nie" zderzeniom cywilizacji, a poprze dialog. Jaka jest doraźna i długofalowa koncepcja polskiej polityki bałkańskiej? W 1989 roku dokonała się u nas nie tylko wielka polityczna zmiana, ale rozpoczął się także proces o niezwykłym znaczeniu - jednoczenie Europy. Rozszerzanie Unii Europejskiej jawi się dziś zaledwie fragmentem tego, co się wówczas zaczęło. Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów, nie szukamy tam źródeł surowcowych, nie szukamy sfer wpływów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Bułgarii i Rumunii udzieliliśmy jednoznacznego poparcia w ich dążeniu do NATO. Polacy darzą wielką sympatią Serbów - wspomnę chociażby okres drugiej wojny światowej, jak wiele łączyło wówczas Serbów i Polaków w oporze wobec hitlerowskich Niemiec. Dziś Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy. Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami i Węgrami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej, a w szczególności w NATO? - Nie spodziewaliśmy się wówczas, 12 marca, gdy nas przyjmowano do NATO, że niemalże na drugi dzień staniemy przed takim problemem. W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie. Podkreśliłbym rozumną reakcję polskiego społeczeństwa. Nie było ono stronnicze, nie wypowiadało się za Albańczykami a przeciw Serbom. Nie przeczę, że pokazywane w telewizji obrazy - samoloty bombardujące Jugosławię - nie wzbudzały sympatii, ale gdy zobaczyliśmy mordy dokonywane przez serbską policję i serbskie oddziały paramilitarne na Albańczykach, wówczas poparcie dla akcji NATO stało się powszechne. Ostatnie dni to narastająca fala protestów w Serbii skierowanych przeciw reżimowi. Opozycja żąda odejścia jugosłowiańskiego prezydenta. To już kolejna - chyba trzecia poważna - próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy? Niezwykle trudno odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak zatem obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny, że mogą dojść do głosu nostalgiczni, faszyzujący politycy. Chciałbym jednak wierzyć w to, że tragiczne doświadczenie kosowskie i odejście Miloszevicia otworzą drogę powrotu Serbii i Jugosławii do Europy. Rozmawiał Ryszard Bilski
Historycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Co legło u podstaw rozpadu Jugosławii? BRONISŁAW GEREMEK: rozpad struktury imperialnej. szczególna agonia: imperium i komunizmu. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Kosowo stanie się protektoratem międzynarodowym na długie lata. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną obawy o przyszłość Kosowa. Zachowuję nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości. był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego się nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych? przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu konfliktu w Kosowie, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii. O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym polega? problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, dokonało się przemieszanie etniczne, bez autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. narasta fala protestów w Serbii przeciw reżimowi. To kolejna próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy? Opozycja jest rozbita, nie ma programu. Nie brak obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny.
POLICJA Na początku kwietnia słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej ćwiczyli w Polsce Kolczyk w uchu majora IWONA TRUSEWICZ Porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky strzela niecelnie. Austriacki Glock podrywa jej dłoń i pociski trafiają w górny brzeg wydłużonej tarczy. Pani porucznik woli strzelać ze swojego CZ-75. Lepiej "trzyma się ręki". Mówi, że od niedawna może ćwiczyć raz w tygodniu. Wcześniej słowaccy policjanci ćwiczyli strzelanie raz w miesiącu. Jeszcze wcześniej pani porucznik była szkolnym pedagogiem i kuratorem nieletnich przestępców. Porucznik Bronisova mieszka w Bratysławie. Ma dwadzieścia siedem lat, jest delikatna i ładna niczym porcelanowa lalka. Nosi dżinsy, skórzaną kurtkę i masę złotej biżuterii. Włosy ma długie, jasne, rozpuszczone. Pracuje w policji kryminalnej i na co dzień zajmuje się przestępczością zorganizowaną, podobnie jak dwudziestu dwóch kolegów - policjantów i jedna koleżanka - policjantka z siedmiu krajów środkowej Europy, którzy w pierwszym tygodniu kwietnia odwiedzili Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie. Wszyscy są słuchaczami Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej założonej przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku słuchacze akademii przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Pieprzem w mafię Major Karl-Heinz Wochermayr jest salzburczykiem. Kocha górskie wędrówki i swoje bogate, stateczne, piękne miasto, w którym urodził się i komponował Mozart. Polskiemu turyście dostatni, mieszczański Salzburg wydaje się ostatnim miejscem, w którym mogłyby działać przestępcze organizacje. - Przez lata pracowałem jako celnik, ale gdy dwa lata temu Unia Europejska zniosła celne bariery dla swoich członków, celnicy przestali być potrzebni i musiałem szukać nowej pracy. Wtedy trafiłem do policji kryminalnej, zajmującej się zorganizowaną przestępczością - opowiada 37-letni major. W jego lewym uchu skrzy się dyskretny, brylantowy kolczyk. Na austriackie służby bezpieczeństwa publicznego składa się żandarmeria i policja. Zgodnie z prawem nie mogą one strajkować ani demonstrować swojego niezadowolenia. Niemożliwa jest na przykład demonstracja policjantów przed austriackim parlamentem. Austriacy wychodzą z założenia, że zawód policjanta każdy wybiera dobrowolnie i jeżeli mu nie odpowiada, może odejść ze służby. Austriacki policjant ma status urzędnika państwowego. Zarabia według sztywnych stawek. Major Wochermayr dostaje ok. 33 tys. ATS miesięcznie (ok. 2700 USD). Jeżeli uważa, że to za mało, może wystąpić do swojego przełożonego o większą liczbę nadgodzin. Może też uzyskać zgodę na dorabianie do pensji. - Wielu młodych policjantów dorabia, udzielając lekcji jazdy samochodem, pracując przy akwizycji ubezpieczeń. Policjantki wynajmują się do sprzątania domów. Warunkiem otrzymania zgody na dodatkowe zajęcie jest, aby wykluczało ono możliwość wykorzystania swoich służbowych znajomości - tłumaczy. W salzburskim wydziale kryminalnym pracuje 50 osób. Zdaniem Karla-Heinza, to nie wystarcza. - W ostatnich latach znacznie zmniejszyło się wśród naszych obywateli poczucie bezpieczeństwa. Zagrożenie stanowią szczególnie Rumuni napływający do miast, żebrzący na ulicach, ale i tworzący zorganizowane gangi - opowiada. Dlatego przeprowadzając większe akcje austriacka policja wspiera się żandarmerią. Major mówi, że jego praca nie jest niebezpieczna. Więcej w niej przeglądania papierów niż spektakularnych akcji. Nie pamięta, by przydarzyły mu się groźne momenty. Służbowego pistoletu Glock major nie używa. Na co dzień nosi przy sobie pojemnik z gazem pieprzowym. Już nie szukam innej pracy Nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden nosi się z młodzieńczym luzem (dżinsy, T-shirt) i dobrze mówi po angielsku. Sympatycznie uśmiechnięty, szczupły, wysoki, obcięty przy skórze, mógłby grać twardego gliniarza w hollywoodzkim thrillerze. Ale życie to nie film. Nadkomisarz Weber przewraca papiery w swoim biurze, zarabia 3 - 3,5 tys. DEM i przyznaje, że był czas, iż myślał o zmianie pracy. - Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem do policji. Naoglądałem się filmów i tak naprawdę nie miałem pojęcia, co to za praca. Teraz mam trzydzieści trzy lata i o zmianie już nie myślę. Podoba mi się, że europejskie policje coraz lepiej ze sobą współpracują, że korzystamy z doświadczeń innych - mówi. Takim przykładem zmian była dla Webera wspólna akcja z policją z Gorzowa Wielkopolskiego. Dzięki współpracy zlikwidowali gang samochodowy przerzucający kradzione auta z Niemiec do Polski. Od dwóch lat śledczy Weber rozpracowuje włoską mafię. Wcześniej zajmował się Nigeryjczykami i handlem bronią. System jest taki, że kolejną sprawę bierze dopiero, gdy zamknie jedną. - Niemieckie społeczeństwo się zmienia. Nasz stabilny, demokratyczny system gwarantuje bardzo wiele swobód. Po zjednoczeniu pojawiły się problemy z zasiedziałymi na tamtych terenach grupami etnicznymi, np. Wietnamczykami. Kłopoty sprawiają także Rosjanie, którzy uciekli z opuszczającej NRD radzieckiej armii - zdaniem Webera, Polska to kraj bezpieczny. Na potwierdzenie takiej opinii podaje liczby: - W Niemczech mamy rocznie około 6,5 miliona spraw na 81 mln mieszkańców, podczas gdy w Polsce milion na 40 milionów ludzi. Nasza wykrywalność to średnio 40 procent, ale w morderstwach sięga 90 procent. Na statystykę wpływają drobne przestępstwa, których jest bardzo dużo. Nadkomisarz Weber przyznaje, że w jego pracy, podobnie jak u austriackiego kolegi, najważniejsze są dokumenty. Sprawność fizyczna, walka wręcz czy noszony codziennie przydziałowy pistolet Sisanen to dodatki drugoplanowe. - W pracy bazujemy przede wszystkim na zdobytych dowodach. Mniejsze znaczenie mają zeznania świadków. Wykorzystujemy najnowszą technikę informatyczną, noktowizory, sprzęt podsłuchowy, wideokamery. Jedna wideokamera zaoszczędza pracy dwóm policyjnym obserwatorom - dodaje kapitan Frank Hellmuth z policji kryminalnej we Frankfurcie nad Menem. W policji pracuje 16 lat. Kontynuuje rodzinną tradycję. Policjantem był jego ojciec. Śmieje się, że wstąpił, ponieważ nie chciało mu się studiować. "A okazało się, że studiuję tutaj więcej niż mogłem sobie wyobrazić". We frankfurckiej policji kryminalnej pracuje 600 funkcjonariuszy. Do tego około dwóch tysięcy mundurowych i służby porządkowe na lotnisku, porcie rzecznym i w dzielnicach mieszkaniowych. Zorganizowane grupy przestępcze tworzą Włosi, Turcy, Jugosłowianie, a ostatnio coraz częściej - Albańczycy. - Takie zjawiska jak narkotyki czy prostytucja są efektem polityki państwa i narastających problemów społecznych. Zorganizowana przestępczość wykorzystuje nastroje społeczne i napływające fale emigrantów - wyjaśnia kapitan Hellmuth. Sam nie jest fanatykiem sportów walki i strzelanin. - Staramy się dostrzegać niebezpieczeństwo, zanim się objawi. A gdy to nastąpi, wysyłamy oddziały specjalne - mówi. "Ekstradycja" może być Młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej prosi o niepublikowanie jego nazwiska. Rozpracowuje właśnie gang samochodowy korzeniami sięgający Polski. Sam wygląda jak jeden z jego członków - krępy, wystrzyżony na skina, dżinsy, skórzane ciężkie buty. Nigdy nie nosi munduru. Jego praca to inwigilowanie środowiska kradnącego i przemycającego samochody. W policji pracuje sześć lat. - Dlaczego został pan policjantem? - To trudne pytanie... Nie lubię przestępców. Najpierw zajmowałem się przestępczością wśród młodocianych. Teraz rozpracowuje gangi. Oprócz węgierskich, działają grupy ukraińskie, rumuńskie, także polskie. W mieście zaczyna być coraz bardziej niebezpiecznie. Ale ja lubię swoją pracę - przyznaje. Na swoim stanowisku zarabia około 55 tysięcy forintów (450 DEM). Praca jest niebezpieczna, ale dotychczas "dzięki Bogu" udało mu się nie użyć swojego służbowego Parabellum. O węgierskiej policji mówi, że nie może strajkować, ale może się oflagować. W ostatnich latach poprawiło się wyposażenie policji. W pościg za gangiem porucznik może wyjechać volkswagenem, fordem, oplem. W najgorszym wypadku skodą favorit. Z zawodu porucznik jest prawnikiem. Specjalistą od prawa cywilnego. Ma za sobą także studia w wyższej szkole policji i egzamin państwowy z języka niemieckiego. Naszą rozmowę tłumaczy podinspektor polskiej policji kryminalnej z nowo organizowanego w Komendzie Głównej biura ds. narkotyków. On także nie podaje swojego nazwiska. - Pracuję w tym zawodzie od 15 lat. O wyborze zadecydował trochę młodzieńczy zapał, trochę brak zdecydowania i trochę rodzinne tradycje wojskowe - tłumaczy. Zorganizowaną przestępczością zajmuje się od kilku lat. Przyznaje, że wciąż śmieszą go amerykańskie filmy policyjne. Tak odstają od policyjnej rzeczywistości. - A "Ekstradycja"? - Ma klimat. Dobrze się ogląda. Kondrat gra z wyczuciem. Choć były błędy w umundurowaniu, a oddawanie przez głównego bohatera broni nie odpowiadało zupełnie przyjętej procedurze - ocenia podinspektor, który jest przeciwko powszechnemu dostępowi do broni. "Broń służy do strzelania, a nie do noszenia i grożenia". Sam ma służbowe P-64, broń "nie najlepszą i przestarzałą". Zapytany, czy w zetknięciu z policjantami Niemiec, Austrii, Szwajcarii polski policjant nie ma kompleksów, odpowiada, że nie. - Jesteśmy gorzej wyposażeni, ale choć sprzęt jest bardzo ważny, w policyjnej robocie najważniejszy jest człowiek. Polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków, znający języki, wykształcony, z zagranicznymi kontaktami, dostaje miesięcznie ok. 1300 zł na rękę. I nie może do tej pensji dorobić. Komendanci wojewódzcy, choć mogą, zgody na dodatkową pracę udzielają rzadko. Po co akademia? - Wiedza tutaj zdobyta nie przyda mi się w codziennej pracy - mówi porucznik Katarina - Słowacja to nie Ameryka. U nas policjanci dzielą się na tych, których praca wciąż bawi i takich, którzy już swoje odrobili i teraz chcą tylko w cieple od ósmej do czwartej siedzieć. Major Wochermayr: Akademia to jest idealizm tej pracy. To personalne kontakty, które potem ułatwiają wiele spraw, pomagają szybko trafić do właściwych osób i organizacji w innych krajach. Klaus Weber: Akademia jest bardzo potrzebna do nawiązania kontaktów. Wcześniej czy później wszyscy będziemy w Unii Europejskiej. Frank Hellmuth: Pomysł jest bardzo dobry. Możemy razem pracować i porozumiewać się bez żadnych barier. W Szczytnie kursanci akademii spędzili tydzień. Mieszkali w specjalnym hotelu o "nieco lepszym standardzie" niż słuchacze szkoły; jedli "nieco lepsze posiłki". Popołudnia urozmaicały im ogniska i wycieczki. Ich pobyt kosztował Polskę około dwóch i pół tysiąca złotych.
Na początku kwietnia w Polsce ćwiczyli słuchacze Środkowoeuropejskiej Akademii Policyjnej. Akademia została założona przed pięciu laty przez Austrię, Czechy, Niemcy, Polskę, Słowację, Słowenię, Szwajcarię i Węgry. Co roku jej słuchacze przez dwanaście tygodni wędrują z kraju do kraju. Słuchają wykładów, wszędzie po niemiecku; na koniec piszą pracę zaliczeniową. Koszty ich udziału pokrywają poszczególne kraje. W tym roku tematem wiodącym jest zwalczanie przestępczości zorganizowanej. Akademia rozpoczęła zajęcia w lutym w Wiedniu. Skończy w maju w Budapeszcie. Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie odwiedziło dwudziestu dwóch policjantów i dwie policjantki z siedmiu krajów środkowej Europy. Wszyscy pracują w policji kryminalnej i na co dzień zajmują się przestępczością zorganizowaną. Byli wśród nich porucznik Katerina Bronisova z Prezidium Policajnoho Zboru Slovenskej Republiky, major Karl-Heinz Wochermayr z Salzburga, nadkomisarz Klaus Weber z kryminalnej policji BKA w Wiesbaden, młody porucznik z budapeszteńskiej policji kryminalnej i polski podinspektor z wydziału ds. narkotyków.
Senat może być antidotum na partyjniactwo. Dlaczego przeszkadza Leszkowi Millerowi? Gdy zabraknie gwaranta ZBIGNIEW ROMASZEWSKI Kampania wyborcza 2001 roku przebiega pod znakiem krytyki rządu Jerzego Buzka i gdyby nie rząd organizujący co pewien czas happeningi, obywatele nie bardzo by wiedzieli, na kogo głosować. A tak wiedzą: nie głosować na AWSP winną wszystkim nieszczęściom, poprzeć SLD, najbardziej radykalnego krytyka rządu. Cały kłopot polega na tym, że jeszcze miesiąc, półtora i rząd Jerzego Buzka poda się do dymisji, co więc robić? Kogo krytykować? Rząd Jerzego Buzka jest zły, bo minister Bauc chce zamrozić emerytury i uposażenia w sferze budżetowej. Rząd Jerzego Buzka jest jeszcze gorszy, bo zdymisjonował ministra Bauca i przyszłe decyzje strategiczne pozostawił SLD, a Sojusz woli obiecywać powszechną szczęśliwość, niż podejmować trudne decyzje. Chociaż czasami podejmuje, np. eksmisja na bruk wylansowana przez panią Blidę, sprzedaż mieszkań wraz z najemcami (ustawa z 1994 r.) to decyzje trudne, ale przecież niepodejmowane w czasie kampanii wyborczej przez ugrupowanie wrażliwe społecznie. Ale dość ironii. W kontekście załamania się koniunktury brak poważnej dyskusji w sprawie polityki społeczno-gospodarczej pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami startującymi w wyborach musi martwić. Mnie natomiast niezwykle zaniepokoiła wypowiedź pana Millera, który rozwiązania problemów społeczno-gospodarczych upatruje w sferze ustrojowej państwa. Śladem Łukaszenki Zdaniem przewodniczącego SLD demokracja za dużo kosztuje. Tych, którzy w to wierzą, pragnę zapewnić, że nie jest to pogląd oryginalny. Podobne stanowisko reprezentował prezydent Łukaszenko i jakoś Białoruś nie stała się krajem szczęśliwych i zamożnych obywateli. Likwidacja przerostów biurokratycznych to dobre i słuszne hasło, tylko czy na pewno to ma być 2500 etatów? Łatwo sobie wyobrazić, że np. Platforma Obywatelska przelicytuje pana Millera, i co wtedy? Na dodatek 2500 etatów to najwyżej 100 - 150 mln złotych, co w porównaniu z 40-miliardową dziurą budżetową jest niezauważalne. Wszystko, co wyżej powiedziano, to prawdę mówiąc populizm, ale dopuszczalny w trakcie kampanii wyborczej. Gorzej wygląda sytuacja, gdy pan Miller proponuje likwidację Senatu i ograniczenia Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu. To prawda, rozwiązania konstytucyjne w dziedzinie tych instytucji nie są najszczęśliwsze, co zawsze było wiadomo, ale to nie ja, tylko pan Miller ze swoim ugrupowaniem je popierał. O co chodzi z Trybunałem Stanu Najtrudniej zrozumieć, o co mu chodzi z tym Trybunałem Stanu. Przecież sędziowie Trybunału Stanu nie pobierają żadnych uposażeń, a Trybunał nie ma własnej obsługi. Ponadto, co można policzyć na palcach, mniej sędziów Trybunał już liczyć nie może. W pierwszej instancji sprawę rozpatruje pięciu sędziów, w drugiej siedmiu innych, to razem dwunastu w każdej sprawie. Rezerwa pięciu sędziów nie jest chyba przesadna, uwzględniając, że ludzie chorują, mają problemy rodzinne, wyjeżdżają za granicę, i powtarzam - nie biorą za swoją funkcję pieniędzy. O co więc chodzi? O likwidację Trybunału Stanu, o likwidację odpowiedzialności konstytucyjnej polityków? Trudno uwierzyć. Można mieć również zastrzeżenia do konstytucyjnych uregulowań dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Pozbawienie Trybunału możliwości dokonywania wykładni przepisów prawnych to nieporozumienie, które często dość boleśnie odczuwamy w parlamencie. Trudno również pogodzić się z sytuacją, kiedy w wypadku kontrowersji prawnych orzeczenie ostateczne zapada stosunkiem głosów 5 do 4 i głos jednego sędziego podważa pracę obydwu izb parlamentu. Ale na ten temat pan Miller się nie wypowiada, martwi go natomiast nadmierna liczba sędziów. I w tym momencie sprawa się chyba wyjaśnia. Nie martwiła go liczba sędziów w roku 1997, lecz martwi dzisiaj. Co się zmieniło? No, oczywiście, zmienił się skład Trybunału. Powstał Trybunał, który mógłby podważyć monopol władzy SLD, a to jest niedopuszczalne. Jeśli wmówi się ludziom, że to dużo kosztuje, może zgodzą się na powrót władzy monopartii. Zagrożona hegemonia Podobną przeszkodę w monopolu władzy stanowi Senat. To wprost nie do wiary, jak historia lubi się powtarzać. Zasiadając w Senacie, trudno sobie wyobrazić, że ma on aż tak wielkie znaczenie ideologiczne. A jednak ma. Kiedy przystępowano do budowy zrębów komunistycznego państwa, co było przedmiotem referendum 1946 roku? Istnienie Senatu. Co miało być gwarantem odradzania się demokracji w Polsce? Powstanie Senatu. Co dziś może pokrzyżować plany pana Millera? Również Senat. Dlaczego? Myślę, iż przede wszystkim dlatego, że w wyborach do Senatu funkcjonujące na scenie politycznej ugrupowania posierpniowe zdołały się porozumieć i utworzyć ponadpartyjny Komitet Wyborczy Blok Senat 2001, desygnujący kandydatów do Senatu. To może złamać SLD-owską hegemonię w parlamencie. Nawet osiągnięcie przez SLD większości w Senacie zaczyna być problematyczne. Ale to są doraźne problemy taktyczne. Argumenty oszczędnościowe również nie wytrzymują krytyki. Budżet Senatu wynosi 125 mln zł (w tym 75 mln na funkcjonowanie Senatu i 50 mln na wsparcie działalności Polonii zagranicznej, głównie na Wschodzie). Przy budżecie państwa 181,6 mld działalność Senatu kosztuje 0,041 proc. państwowych wydatków. Tak więc tezę, że likwidacja Senatu przyniesie znaczące oszczędności, trzeba po prostu odrzucić jako niepoważną. Spróbujmy sobie wobec tego odpowiedzieć na pytanie, po co jest Senat i dlaczego tak przeszkadza SLD. Po co Senat Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu. W bieżącej kadencji Senat wniósł ponad 6000 poprawek, w ponad 750 rozpatrywanych ustawach. Różna była ranga tych poprawek i różny był ich los. Były poprawki usuwające oczywiste błędy legislacyjne i były poprawki merytoryczne proponujące rozwiązania inne od zaproponowanych przez Sejm. Część poprawek Sejm akceptował, część z dużą łatwością (przy odrzuceniu poprawki Senatu obowiązuje bezwzględna większość głosów) odrzucał. Niekiedy, odrzucone przez Sejm poprawki senackie powracały do nas jako kolejne inicjatywy ustawodawcze nowelizujące niedawno uchwalone ustawy, ponieważ Trybunał Konstytucyjny kwestionował przyjęte przez Sejm rozwiązania. Czasami Senat korzystał z inicjatywy ustawodawczej. Taką inicjatywą senacką było rozszerzenie uprawnień osób z Kresów Wschodnich do ubiegania się o odszkodowania za krzywdy doznane w wyniku walki o niepodległe państwo polskie. Senat zajmuje się przede wszystkim pracą legislacyjną i nie ma (z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę) żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Utrzymująca się od dwóch kadencji sytuacja zdominowania Senatu przez silne, poddane dyscyplinie partyjnej ugrupowanie prowadzi do zanegowania podstawowej roli Senatu jako izby refleksji. W trzeciej kadencji taką rolę odgrywał SLD, a w ostatniej, czwartej - AWS. Upartyjniony Senat powtarza w gruncie rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Rozmija się to z zasadniczą rolą, jaką powinien spełniać Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu oraz spojrzenie na nie z perspektywy generalnej wizji rozwoju państwa. Polityka rzeczą partii Ażeby uniknąć nieporozumień, powiedzmy sobie jasno: politykę prowadzi się, opierając się na partiach politycznych. Rząd, jeśli ma sprawnie wykonywać władzę, musi dysponować stabilną większością w Sejmie. Dyscyplina partyjna jest w tym wypadku niezbędna. Jednocześnie ten sam rząd musi zdawać sobie sprawę, że może funkcjonować jedynie w granicach platformy politycznej wyznaczonej przez popierające go partie. W przeciwnym wypadku grozi mu zawężenie bazy parlamentarnej i chaos. Oczywiste jest, że rząd musi również rozwiązywać kwestie doraźne, zawierać kompromisy, a te muszą uwzględniać interesy partyjne. Jeśli interesy te zaczynają dominować nad interesem państwa, jeśli pojawia się korupcja, rodzi się patologia, zaczyna się partyjniactwo. Nie ma rozwiązań idealnych, ale jakimś antidotum na klęskę partyjniactwa może być Senat. Sprzyja temu większościowa ordynacja wyborcza, w której wyborca głosuje nie na enigmatyczne partie polityczne, ale wybiera poszczególnych ludzi, których poglądy, postawę, rzetelność jest w stanie ocenić. Za swoje decyzje i postawę odpowiadają przed wyborcami nie anonimowe partie, ale poszczególni ludzie, i to osobiście. Ta osobista odpowiedzialność powoduje, że nawet w upartyjnionej grupie trudno odbudować bezkrytyczny "centralizm demokratyczny". Myślę, że to jest główna przyczyna, iż Senat jest aż tak niepożądany. Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w bezpośrednie działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku dziesiątków meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy też idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001. Powołany w ten sposób Senat mógłby odgrywać dużo większą i znakomicie bardziej pozytywną rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. Myślę, że powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Prowadzenie przez Sejm - uwikłany w taktyczne okołorządowe intrygi - przesłuchań, śledztw, postępowań konstytucyjnych to chyba nieporozumienie. Dlaczego upartyjniony Sejm ma mianować funkcjonariuszy publicznych na stanowiska apolityczne: rzecznika praw obywatelskich, prezesa IPN, inspektora danych osobowych, rzecznika interesu publicznego, rzecznika praw dziecka i wielu, wielu innych? Czemu Senat, nieposiadający żadnego wpływu na rząd, jest rozwiązywany wraz z upadkiem rządu i Sejmu? Praktycznie likwiduje to niezależność Senatu i wikła go w doraźne rozgrywki polityczne. Warto by o tym pomyśleć. Jeśli komuś związano nogi, to pogląd, że słabo biega, jest na pewno prawdziwy, ale czy konstruktywny? Jak już pisałem, nie ma rozwiązań idealnych, ale bywają lepsze i gorsze. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu, na pewno trudna i stawiająca przed wyborcą wyższe wymagania niż w wyborach do Sejmu, stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji. Na koniec jeszcze dwie uwagi. Niezależnie od postulatu likwidacji Senatu SLD wystawił w wyborach do tej Izby 100 kandydatów. Jaka ma być ich rola w Senacie? Piątej kolumny? Sądzę, że nie wszyscy sobie na nią zasłużyli. Autor jest senatorem od 1989 roku
Zgodnie z zakresem kompetencji określonym przez Konstytucję III RP Senat poprawia ustawy przychodzące z Sejmu, zajmuje się przede wszystkim pracą legislacyjną i nie ma żadnego wpływu na władzę wykonawczą. W tych warunkach na osiągnięcia Senatu szczególnie zły wpływ ma partyjniactwo. Upartyjniony Senat powtarza rzeczy z nieistotnymi zmianami ustalenia Sejmu prowadzącego grę partyjną. Rozmija się to z rolą, jaką powinien spełniać Senat. Najważniejsze w pracy legislacyjnej Senatu powinno być ponowne rozpatrzenie rozwiązań proponowanych przez Sejm w innym gronie, z wykorzystaniem innych ekspertów; oderwanie się od doraźnych uwarunkowań kierujących przedłożeniami rządu i Sejmu. Senat nie jest w stanie i nie powinien ingerować w działania władzy wykonawczej. Powinien natomiast stanowić układ odniesienia, z którego społeczeństwo mogłoby zorientować się, czy w wyniku dziesiątków meandrów wykonywanych przez rząd poruszamy się jeszcze w tym kierunku, w którym zamierzaliśmy, czy też idziemy już zupełnie gdzie indziej, a może z powrotem. Taką funkcję może spełnić jedynie odpartyjniony, w którym nie ma dyscypliny partyjnej, niezależny Senat, i taka koncepcja legła u podstaw utworzenia Bloku Senat 2001.Powołany w ten sposób Senat mógłby odgrywać dużo większą i bardziej pozytywną rolę niż ta, jaką wyznacza mu konstytucja. powinna to być przede wszystkim rola kontrolna i parasądownicza. Prowadzenie przez Sejm - uwikłany w taktyczne okołorządowe intrygi - przesłuchań, śledztw, postępowań konstytucyjnych to nieporozumienie. Czemu Senat, nieposiadający żadnego wpływu na rząd, jest rozwiązywany wraz z upadkiem rządu i Sejmu? Praktycznie likwiduje to niezależność Senatu i wikła go w doraźne rozgrywki polityczne. Warto by o tym pomyśleć. Jeśli komuś związano nogi, to pogląd, że słabo biega, jest na pewno prawdziwy, ale czy konstruktywny? nie ma rozwiązań idealnych, ale bywają lepsze i gorsze. Istniejąca ordynacja wyborcza do Senatu, na pewno trudna i stawiająca przed wyborcą wyższe wymagania niż w wyborach do Sejmu, stwarza możliwość, by Senat stał się gwarantem demokracji.
PODATKI W PZPN Zapowiedź drugiej wojny futbolowej - Dziurowicz oskarża swego następcę Wybuch niewypału ANDRZEJ ŁOZOWSKI Czy znowu czeka nas wojna futbolowa, już druga w ostatnim czasie, bo przecież ta pierwsza zakończyła się bardzo niedawno, w czerwcu ubiegłego roku. Minister sportu Jacek Dębski, który wywołał pierwszą, i bynajmniej nie był jej moralnym zwycięzcą, zostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. Ten pocisk był przeznaczony dla prezesa Mariana Dziurowicza, ale był to pocisk z opóźnionym zapłonem i wybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza dopiero po siedmiu miesiącach. Chociaż nie ma jeszcze protokołu końcowego, dzięki "przeciekowi do mediów" znane są główne trofea Urzędu Kontroli Skarbowej w Polskim Związku Piłki Nożnej. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych (niektóre źródła informowały o kwocie 20 mln). Taka suma musiała zrobić wrażenie. Po pierwszych doniesieniach w mediach opiniotwórczy telewizyjny Monitor pytał ministra Jacka Dębskiego oraz byłego prezesa Mariana Dziurowicza, czy jest to zapowiedź bankructwa polskiej piłki. Jacek Dębski nie potwierdził i nie zaprzeczył, jak większość ministrów, którzy odpowiadają na trudne pytania. Można nawet powiedzieć, że zamiast smutku z powodu zapowiedzi ruiny finansowej, jaka grozi najpopularniejszej dyscyplinie sportu, na obliczu ministra pojawiła się satysfakcja. Dębski mówił, że tego można się było spodziewać, i podał powód: w nowym kierownictwie PZPN są sami starzy działacze z wyjątkiem Zbigniewa Bońka. Dla odmiany Marian Dziurowicz przedstawił siebie jako byłego społecznego prezesa i zaraz dodał, że społeczni prezesi nie mogą ponosić odpowiedzialności finansowej. Żeby nie było wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za nadużycia podatkowe, podał stanowisko i personalia winnego. Jest nim były sekretarz generalny związku, a dzisiaj prezes, Michał Listkiewicz. W takich okolicznościach, przed kamerami telewizji publicznej, została uruchomiona lawina oskarżeń personalnych, która dopiero nabiera szybkości. Nie wiadomo jeszcze, kogo przysypie, a kto się uratuje, wiadomo natomiast, że idzie ku nowej wojnie. Minister sportu, mówiąc o starych działaczach w nowej ekipie z wyjątkiem Zbigniewa Bońka, dał do zrozumienia, że wszyscy oni są w jakimś stopniu współodpowiedzialni za nadużycia podatkowe i powinni zostać wymienieni na nowych ludzi o czystych rękach. Na tych, których pewnie chętnie wskazałby sam minister. Nie jest tajemnicą, że zamiana Dziurowicza na Listkiewicza w czerwcu ubiegłego roku nie satysfakcjonowała ministra sportu, nowy prezes nie był i nie jest jego człowiekiem i że eksplozję niewypału w siedzibie związku piłkarskiego Dębski ochoczo wykorzysta do czystki personalnej Co do Mariana Dziurowicza, jego pierwszą reakcją było oddanie strzału do następcy i jest to reakcja ludzka, jeśli się zważy, że Listkiewicz zajął fotel poprzednika bez jego zgody i namaszczenia, w wolnych wyborach. W takim przypadku każdy nowy prezes byłby tarczą, do której trzeba strzelać, jeśli nadarzy się po temu okazja, a właśnie się nadarzyła. Wielu działaczy piłkarskich pewnie myślało, że po ubiegłorocznych czerwcowych wyborach Dziurowicz odszedł w niebyt, w końcu nie jest silnego zdrowia. Tymczasem były prezes niespodziewanie wrócił na pierwsze strony gazet i jako pierwszy z zainteresowanych zwołał konferencję prasową, podczas której informował, dlaczego związek nie płacił podatków. Powoływał się na ekspertyzy autorytetów prawnych oraz stowarzyszeniowy status związku piłkarskiego. Przy okazji wylał wiele żalów pod adresem swego następcy, powiedział nawet, że było błędem i nadgorliwością Listkiewicza wciągnięcie PZPN na listę płatników podatku VAT od września ubiegłego roku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Marian Dziurowicz korzystał w przeszłości z każdej okazji, by przedstawić siebie jako człowieka sukcesu, który wyciągnął polską piłkę z biedy i uczynił z niej bogacza. Otwierając Nadzwyczajny Zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej w lutym ubiegłego roku, były prezes mówił do delegatów m.in.: "Gdy zostałem prezesem w 1995 roku, na koncie związku było 7 miliardów starych złotych i były kłopoty z wypłatami dla etatowych pracowników. Pod koniec 1996 roku na koncie mieliśmy już 70 miliardów starych złotych, rok 1997 zamknęliśmy kwotą 280 miliardów, a 31 grudnia 1998 roku stan konta PZPN wynosił 310 miliardów." Dzisiaj można zapytać, czy Marian Dziurowicz był człowiekiem sukcesu, który zdobył dla piłki fortunę, czy może spryciarzem, który nie płacił podatków, żeby w oczach owieczek wyglądać na dobrego przywódcę stada. Jednego nie można zarzucić Dziurowiczowi na pewno, mianowicie tego, że uciekał z okrętu, przewidując jego rychłe zatonięcie. Nie odszedł z PZPN dobrowolnie, lecz został wyproszony przez delegatów piłki. Jak się zachowuje nowy prezes PZPN Michał Listkiewicz, któremu wybucha pocisk podłożony przez ministra Dębskiego i do którego strzela jego poprzednik, Marian Dziurowicz, obwiniając go publicznie o niezapłacone podatki, w czasie kiedy byli duetem? Będący w dobrych stosunkach z mediami Listkiewicz prosi, żeby tej awantury nie nagłaśniać, radzi, żeby poczekać do zakończenia kontroli Urzędu Skarbowego, bo jeszcze nie ma protokołu pokontrolnego. "Istnieje taka możliwość - mówił prezes - że będziemy się odwoływać do Izby Skarbowej czy potem do NSA, ale nie chcemy walczyć z państwem. W ordynacji podatkowej jest zapis, że w przypadkach uzasadnionych w ważnym interesie podatnika lub w interesie publicznym organ podatkowy może umorzyć w całości lub w części zaległości podatkowe. Możemy chyba mówić o interesie publicznym, skoro z PZPN związanych jest bezpośrednio lub pośrednio pół miliona osób, do tego dochodzą miliony kibiców. Gdybyśmy musieli zapłacić tę astronomiczną kwotę, o której mowa w dokumentach pokontrolnych, trzeba byłoby się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku." Jak widać, Listkiewicz stąpa ostrożnie jak wytrawny polityk, dobrze wiedzący, że zawierucha podatkowa, której nie jest sprawcą, lecz co najwyżej konsumentem, może być pretekstem do nowej wojny, a na wojnie latają kule. Obaj przeciwnicy już ujawnili swój stosunek do niego, to znaczy chętnie by się go pozbyli, bo chociaż w pierwszej wojnie futbolowej byli wrogami, w następnej zawarli przymierze. Dzisiaj nad piłką wisi miecz podatkowy, ale to zawsze będzie kopalnia złota w porównaniu z innymi dyscyplinami sportu i taką kopalnią warto zarządzać. Jest jeszcze jedno pytanie, na które nikt dzisiaj nie próbuje odpowiadać: jeśli związek piłkarski jako stowarzyszenie podejmował działania, których efekty finansowe nie są zwolnione z podatku VAT oraz podatku dochodowego, to jakie naprawdę ma długi? Urząd Kontroli Skarbowej zajął się na razie rokiem podatkowym 1997, a przecież podatek VAT obowiązuje od 1995 roku, czyli zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe. Kiedy Michał Listkiewicz mówi, że trzeba się zastanowić nad ogłoszeniem upadłości związku, to wcale nie żartuje. Druga część analizy sytuacji w PZPN w poniedziałkowym numerze "Rz"
Minister sportu Jacek Dębskizostawił niewypał w siedzibie Polskiego Związku Piłki Nożnej w postaci kontroli Urzędu Skarbowego. pociskwybuchł pod nogami nowego prezesa Michała Listkiewicza. Związek nie zapłacił podatku VAT oraz podatku od dochodów za rok 1997 na kwotę 13 milionów złotych. VAT obowiązuje od 1995 roku, zadłużenie PZPN może być parokrotnie większe.
W setną rocznicę narodzin mechaniki kwantowej Czego jeszcze nie wiemy w fizyce? KRZYSZTOF A. MEISSNER 14 grudnia 1900 roku Max Planck na posiedzeniu Niemieckiego Towarzystwa Fizycznego przedstawił hipotezę, że energia układów drgających nie może zmieniać się w sposób ciągły, a jedynie skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru, zgodnego z doświadczeniem, na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Idea była tak radykalna, że musiała czekać 5 lat na pierwsze zrozumienie jej faktycznej doniosłości (wyjaśnienie przez Einsteina efektu fotoelektrycznego), 13 lat na pierwsze zastosowanie do modelu atomu (,,stary" model atomu Bohra), 25 lat na wprowadzenie jako ogólnie obowiązującej zasady dynamiki (mechanika kwantowa w sformułowaniu Heisenberga-Jordana lub Schrödingera), a 100 lat, czyli do dzisiaj, czeka na pełne zrozumienie. Sto lat temu hipoteza Plancka była całkowitym zaskoczeniem. Fizyka teoretyczna wydawała się być nauką niemal zamkniętą, w której wszystko było znane dzięki trzem filarom - mechanice Newtona, termodynamice i elektrodynamice Maxwella. Filary te pozwalały na opis całości ówczesnej wiedzy teoretycznej i dlatego pod koniec XIX wieku niektóre uniwersytety rozważały możliwość zamknięcia wydziałów fizyki, gdyż wydawało się, że od strony badawczej niewiele jest już do zrobienia - pozostawało wyjaśnić pewne drobne problemy, jak wspomniane promieniowanie ciała doskonale czarnego, stabilność atomów czy zupełne drobiazgi, jak niezgodność z obliczeniami, o 42 sekundy kątowe na stulecie, obserwacji obrotu peryhelium Merkurego. Po kilku latach okazało się, że te "drobne" problemy były zwiastunami całkowitej rewolucji w fizyce, która sprowadziła mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii efektywnych (bardzo użytecznych, ale o ograniczonym zakresie stosowalności). Przez minionych sto lat powstały, oprócz mechaniki kwantowej, szczególna teoria względności Einsteina - w pewnym sensie ,,unifikująca" przestrzeń i czas, ogólna teoria względności Einsteina - najpiękniejsza klasyczna teoria w fizyce, dotycząca wszystkich oddziaływań, w tym grawitacji, która jako pierwsza pozwoliła na opis wszechświata jako całości, co było niemożliwe w ramach teorii Newtona oraz kwantowa teoria pola - mechanika kwantowa z wbudowaną szczególną teorią względności, pozwalająca na opis cząstek elementarnych, doświadczalnie potwierdzona z dokładnością do dwunastu miejsc po przecinku). Poza tym znacznie lepiej wiemy, ile nie wiemy. Wynika to z dwóch przyczyn. Stawiamy obecnie pytania, które mogły być również postawione w XIX wieku, ale domaganie się odpowiedzi wydawało się wtedy tak absurdalne, że nikt ich nie stawiał. Np. pytaniem takim jest: dlaczego litr wody waży ok. 1 kilograma, a nie np. milion ton, zakładając, że wzorce długości i masy znalibyśmy np. z badań astronomicznych. Obecnie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie pod warunkiem, że znamy masy protonu, neutronu i elektronu oraz ich ładunki. Problem zszedł na głębszy poziom: dlaczego te masy i ładunki są takie a nie inne - chociaż nie mamy najmniejszej wskazówki, gdzie szukać odpowiedzi, to ani nie uważamy problemu za absurdalny, ani nie twierdzimy, że nie będzie można nigdy go rozwiązać. Drugą przyczyną, dlaczego obecnie lepiej wiemy, ile nie wiemy, jest fakt, że nowe teorie powstałe w XX wieku postawiły swoje pytania, których nawet nie można było w XIX wieku postawić. Wiemy już z pewnością, że na niektóre z tych pytań odpowiedzi musimy szukać w teoriach ogólniejszych niż obecnie istniejące. Wymienię tylko kilka, w mojej ocenie najważniejszych, problemów współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat. Wybór takich problemów jest oczywiście ryzykowny, gdyż np. sto lat temu nikt by się nie spodziewał, że akurat badanie spektrum promieniowania może doprowadzić do jakiegokolwiek przełomu, ale wtedy nie spodziewano się przełomu z żadnej strony. Podejmując to ryzyko, można wymienić trzy problemy, których rozwiązanie, być może jedno i to samo, będzie prawdopodobnie wymagało zupełnie nowych koncepcji. Pierwszym, i chyba najważniejszym, problemem jest połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności (teorią grawitacji) znanym jako problem kwantowej teorii grawitacji. Niemal z pewnością można oczekiwać, że teoria taka będzie musiała się zmierzyć z absolutnie fundamentalnymi pytaniami np. o naturę przestrzeni i czasu czy o istnienie bądź nieistnienie początkowej osobliwości we wszechświecie. Przez kilkadziesiąt lat próbowano rozwiązać ten problem w analogii do połączenia mechaniki kwantowej ze szczególną teorią względności (czyli kwantowej teorii pola), ale bez powodzenia. Nowymi propozycjami są teoria strun, ostatnio w szerszym kontekście nazywana teorią M, która stanowi radykalne odejście pojęciowe od kwantowej teorii pola i ma już pewne cechy, których można by od kwantowej teorii grawitacji oczekiwać oraz tzw. sformułowanie pętlowe kwantowej teorii grawitacji - niestety matematycznie teorie te są tak skomplikowane, że nie można obecnie stwierdzić, czy stanowią krok w dobrym kierunku. Drugim fundamentalnym problemem, prawdopodobnie związanym z kwantową teorią grawitacji, jest problem stałej kosmologicznej. Stałą kosmologiczną, jako stałą energię w przestrzeni niezależną od obecności materii i promieniowania, wprowadził do swoich równań ogólnej teorii względności Einstein - potem zresztą nazwał to wprowadzenie ,,największą pomyłką swojego życia". Choć umiemy opisywać wszechświat z dowolną stałą kosmologiczną, to jakiekolwiek ,,wyjaśnienia" teoretyczne dają wielkość tej stałej absurdalnie dużą w porównaniu z obserwacjami (o kilkadziesiąt rzędów wielkości). Ponieważ stała kosmologiczna dotyczy własności ,,pustej" przestrzeni, więc oznacza to bardzo istotny mankament istniejących teorii. Trzecim problemem jest wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek. Problemami, które nie muszą mieć wymiaru fundamentalnego, są w fizyce cząstek elementarnych: problem unifikacji, tj. opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań, istnienia bądź nieistnienia supersymetrii - specjalnej symetrii łączącej cząstki o różnych spinach oraz od wielu lat nierozwiązany problem budowy protonu. Poza fizyką cząstek elementarnych istnieje wiele trudnych i otwartych problemów, np. struktura wielkoskalowa we wszechświecie, wyjaśnienie istoty nadprzewodnictwa wysokotemperaturowego, niektóre zjawiska w bardzo niskich temperaturach itd. Trudno jest obecnie ocenić, czy ich rozwiązanie wymagać będzie wprowadzenia zupełnie nowych fundamentalnie koncepcji czy jedynie nowych metod. Jednak istnieje możliwość powtórzenia sytuacji sprzed stu lat, gdy pozornie niefundamentalny, ,,drobny" problem okazał się zwiastunem rewolucji pojęciowej. Mimo że fizyka kwantowa odgrywa rolę we wszystkich wspomnianych wyżej problemach, to pozostaje jeszcze problem z samą mechaniką kwantową. Mimo jej nieprawdopodobnej skuteczności, ogromnej liczby zjawisk, które doczekały się w jej ramach wyjaśnienia (wystarczy wspomnieć tutaj niemal całą chemię), to nadal borykamy się z fundamentalnym problemem interpretacji mechaniki kwantowej, w szczególności z problemem pomiaru, czego nikt tak naprawdę do końca nie rozumie; skuteczność w stosowaniu jakiegoś narzędzia nie zawsze idzie w parze z całkowitym rozumieniem idei jego działania. Stąd ,,rewolucja kwantowa" zapoczątkowana sto lat temu wykładem Plancka jeszcze się nie zakończyła. Należy mieć nadzieję, że w podobnym artykule napisanym za sto lat, problemy tutaj wspomniane już dawno będą rozwiązane, ale z pewnością pojawią się nowe. Ale na razie jeszcze nie wiemy, że tego nie wiemy...
W roku 1900 Max Planck przedstawił hipotezę, że energia układów drgających może zmieniać się jedynie w sposób skokowy poprzez emisję lub absorpcję kwantów. Pozwoliło to Planckowi na wyprowadzenie wzoru na rozkład promieniowania ciała doskonale czarnego. Sprowadziło to mechanikę Newtona i elektrodynamikę Maxwella z roli teorii fundamentalnych i ostatecznych do roli teorii o ograniczonym zakresie stosowalności. Najważniejsze problemy współczesnej fizyki, których przyszłe rozwiązanie może spowodować podobną rewolucję pojęciową do ,,rewolucji kwantowej" sprzed stu lat, to: połączenie mechaniki kwantowej z ogólną teorią względności, problem stałej kosmologicznej oraz wytłumaczenie obserwowanych mas cząstek, a także: kwestia unifikacji (opisu w jednolity sposób wszystkich oddziaływań), supersymetrii oraz problem budowy protonu.
Nieprawdę można wykryć dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają swoją wersję wydarzeń Kłamcy w pułapce PIOTR KOŚCIELNIAK, ŁUKASZ KANIEWSKI Wystarczy dobrze wsłuchać się w słowa, aby wykryć kłamstwo - twierdzą amerykańscy psychologowie. Nie są do tego potrzebne żadne urządzenia w rodzaju wykrywacza kłamstw - trzeba tylko wiedzieć, czego szukać. Banalna z pozoru metoda okazała się skuteczna aż w dwóch trzecich analizowanych wypadków. Zdaniem amerykańskich naukowców wykryć nieprawdę można dzięki dokładnemu słuchaniu, w jaki sposób ludzie przedstawiają "swoją wersję" wydarzeń. "Osoby, które kłamią, komunikują się w zupełnie odmienny sposób od osób prawdomównych" - powiedział agencji Reuters Matthew Newman z Uniwersytetu Teksasu w Austin. Wyniki prac jego zespołu badawczego zaprezentowane zostały podczas ostatniego kongresu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologii Społecznej. Prace amerykańskich specjalistów to kolejny dowód na to, że używane sformułowania czy nawet niektóre słowa mogą zdradzić kłamstwo. Usta prawdy Najważniejszym mechanizmem obserwowanym u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń. Osoba świadomie mijająca się z prawdą stara się unikać słów "ja" czy "moje" - uważa Matthew Newman. W ten sposób kłamca stawia się w pozycji obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Drugim znakiem, że coś "brzydko pachnie", jest ograniczenie szczegółów w relacjonowanej historii i zastąpienie ich kilkoma, często powtarzanymi faktami. "Kiedy ktoś kłamie, jest obciążony koniecznością wymyślenia całej historyjki, a to oznacza, że ma dostatecznie dużo do myślenia, aby całość brzmiała przekonująco. Nie ma już siły na to, aby wymyślać szczegóły" - tłumaczy to zachowanie Newman. Ostatnim analizowanym przez amerykańskich badaczy sygnałem oszustwa były negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Zdaniem badaczy z Uniwersytetu Teksasu kłamcy czują prawdopodobnie winę z powodu oszustwa. Wina ta przejawia się strachem i złością, którą można odkryć niejako między wierszami. Aby przetestować ten prosty sposób wykrywania kłamstw, naukowcy przeprowadzili eksperyment, w którym wykorzystali zwykłych ludzi - "sędziów" mających ocenić prawdomówność oraz program komputerowy LIWC (Linguistic Inquiry and Word Count), który miał obiektywnie przeanalizować wypowiedzi kłamców, poszukując w nich opisanych wyżej wzorców. "Sędziowie" wychwycili jedynie połowę kłamstw (czyli "na dwoje babka wróżyła"), komputer aż 67 proc. Bella DePaula, psycholog na Uniwersytecie stanu Virginia w USA, przeprowadziła podobne badania kilka lat temu. Po przebadaniu 3000 osób stwierdziła, że kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy. "FBI używa podobnego sposobu do badania prawdziwości zeznań" - twierdzi Matthew Newman. Metoda ta jest na tyle wygodna, że umożliwia testowanie wypowiedzi zapisanych na papierze, a nie jedynie podawanych w trakcie badania lub zarejestrowanych za pomocą urządzeń audiowizualnych. Stres oszusta Najbardziej rozpowszechnionym obecnie sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf. Jest to urządzenie nie tyle wykrywające kłamstwa, ile monitorujące nieświadome reakcje organizmu na to, co mówi osoba obsługująca urządzenie i to, co odczuwa badany. W przeszłości wykorzystywano znane z licznych filmów poligrafy analogowe - pisakami rysujące krzywe na papierze. Obecnie korzysta się z urządzeń skomputeryzowanych, jednak zasada ich działania pozostała niezmieniona. Poligraf może zwykle mierzyć ciśnienie krwi, puls, częstotliwość oddechów oraz przewodnictwo elektryczne skóry (pocenie się, zazwyczaj na dłoniach lub palcach). Może również rejestrować np. poruszenia rąk i nóg badanego. Wszystkie te parametry mogą zmieniać się w zależności od poziomu stresu badanego. Nieświadome reakcje organizmu mogą zatem zdradzić, kiedy badana osoba czuje dyskomfort z powodu mówienia nieprawdy. Nie mniej istotnym elementem badania niż sam mechanizm są pytania zadawane przez badającego. Ich celem jest na początku "skalibrowanie" urządzenia i przygotowanie do sesji właściwych pytań. Tych jest z reguły ok. kilkunastu, z czego jedynie część dotyczy właściwej sprawy, np. przestępstwa. Dzięki temu można precyzyjnie określić, które reakcje badanej na poligrafie osoby mogą być "podejrzane". Nigdy nie ma bowiem stuprocentowej pewności, czy badany kłamie, czy mówi prawdę - podkreśla mający 18-letnie doświadczenie z poligrafami dr Bob Lee z firmy Axciton Systems, producenta sprzętu do badania "wykrywaczem kłamstw". "Nie ma maszyny potrafiącej wykryć kłamstwo. Urządzenia nie mierzą prawdomówności, a jedynie zmiany ciśnienia krwi czy częstość oddechu, ale te fizjologiczne efekty mogą być powodowane przez rozmaite emocje" - twierdzą działacze American Civil Liberties Union (ACLU), jednej z największych organizacji chroniącej prawa jednostki w USA. Taka opinia nie jest bezzasadna, tym bardziej że od lat znane są sposoby na oszukiwanie "wykrywaczy kłamstw". Niektóre są prymitywne - można ugryźć się w język lub nadepnąć na pinezkę w bucie, aby wywołać reakcję organizmu, czy też posmarować ręce dezodorantem. Inne są bardziej wyrafinowane, jak przyjmowanie odpowiednich leków uspokajających. Coraz bliżej pewności W ostatnich latach pojawiły się jednak nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu. Obserwacja zmiany barwy głosu czy mocniejszego ukrwienia niektórych części twarzy to tylko niektóre sposoby na kłamców. Kolejnym wykorzystywanym dziś sposobem jest poklatkowa analiza obrazu wideo przedstawiającego osobę podejrzewaną o mijanie się z prawdą. Trwające ułamek sekundy mikroekspresje twarzy mówią więcej o intencjach danej osoby niż badania poligrafem i analiza słów. Nagła i krótkotrwała zmiana wyrazu twarzy zwykle nie jest uświadamiana. W pełni kontrolować mimikę potrafi tylko ok. 10 proc. ludzi. Do badania prawdomówności wykorzystywane jest także badanie rezonansem magnetycznym. Podczas wykonanych w ubiegłym roku eksperymentów neurologowie z Uniwersytetu Pensylwanii zbadali w ten sposób 18 studentów, którzy mieli za zadanie oszukiwać podczas gry w karty. Okazało się, że kłamstwo powoduje zmianę aktywności w obszarach mózgu odpowiedzialnych za koncentrację uwagi, zaprzeczanie i monitorowanie błędów. Była ona wyższa wtedy, gdy studenci kłamali. Zauważono również, że kiedy człowiek kłamie, więcej obszarów mózgu jest aktywnych - zmyślanie jest trudniejsze niż mówienie prawdy. Profesor Stephen Kosslyn z Harvardu twierdzi, że w zależności od rodzaju kłamstwa uaktywniają się rozmaite obszary kory. Na przykład, kiedy ktoś kłamiąc improwizuje - nie opowiada wcześniej przygotowanej bajki - uaktywnia się tylna część mózgu, odpowiedzialna za wizualizację. Lawrence Farwell, neurofizjolog, skonstruował urządzenia do wykrywania "odcisków mózgu". Nazwa powstała przez analogię z odciskami palców, ale zasada jest trochę inna - to nie mózg odciska się na przedmiocie, ale przedmiot pozostawia niezatarty ślad w mózgu. Urządzenie Farwella wykrywa obecność specyficznej fali mózgowej zwanej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi przedmiot mu znajomy. Pokazując podejrzanemu narzędzie zbrodni, zdecydować można, czy brał udział w morderstwie. Bardzo owocne okazują się też badania nad ciałem migdałowatym. Jest to część tzw. układu limbicznego (odpowiedzialnego za emocje), która odpowiada za strach i złość. Mierząc dopływ krwi do tego miejsca, wykryć można strach towarzyszący kłamstwu. Sprawdzić też można np. negatywne nastawienie badanego do pokazywanego mu przedmiotu. W USA przez obserwację aktywności ciała migdałowatego próbuje się na przykład wykrywać uprzedzenia rasowe, do których badani świadomie i szczerze nie przyznają się. - Podręczny poligraf Już w 1997 roku izraelska firma Mahk-Shevet opracowała program komputerowy, dzięki któremu można sprawdzić prawdomówność rozmówcy. Określany nazwą Truster, był pierwszym ogólnie dostępnym sposobem analizy cech głosu. Początkowo pomysł badania cech głosu był opracowywany dla wojska i policji, która potrzebowała narzędzia pozwalającego wstępnie analizować intencje telefonicznych rozmówców. Później okazało się, że programem zainteresowani są biznesmeni. "Często dzwonię do różnych firm, które starają się przekonać mnie, że mają najlepsze produkty w najlepszych cenach. Lubię wiedzieć, czy mówią prawdę" twierdzi Tamir Segal, prezes Mahk-Shevet. Najdroższa wersja Trustera, przeznaczona dla przedsiębiorstw, kosztowała ok. 2,5 tys. dolarów. Przetestowano ją na politykach wypowiadających się przed kamerami telewizji. Oświadczenie izraelskiego premiera Benjamina Netanjahu o przyjęciu pełnej odpowiedzialności za zamach na palestyńskiego lidera zostało określony przez komputer jako "przesadne". Zapewnienie o wdrożeniu pełnego śledztwa policji w tej sprawie było, zdaniem komputerowego programu, zwykłym kłamstwem. Oprogramowanie wykorzystano w przenośnym urządzeniu zwanym Handy Truster południowokoreańskiej firmy 911 Computer Co. Handy Truster trafił na rynek półtora roku temu, kosztuje ok. 50 dolarów. Konstruktorzy urządzenia twierdzą, że niełatwo je oszukać. Kiedy człowiek kłamie, do jego strun głosowych dopływa mniej krwi, co wpływa na zmianę barwy głosu. Nie sposób tego kontrolować. Trzeba tylko zarejestrować próbkę głosu osoby badanej, kiedy mówi prawdę. Na podstawie odstępstw od tej próbnej barwy głosu Handy Truster wykrywa kłamstwo z dokładnością ok. 82 proc. Reporterzy "Time'a" przetestowali wynalazek podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Wyniki były następujące: podczas trzech debat Al Gore skłamał 23 razy, George Bush - 57. Prof. dr hab. Tadeusz Tomaszewski, dziekan Wydziału Prawa i Administracji UW Termin "wykrywacz kłamstw" jest niewłaściwy, choć bardzo często stosowany. Właściwą nazwą, międzynarodową, jest poligraf, lub spotykana niekiedy w Polsce - wariograf. Poligraf nie wykrywa kłamstw, a jedynie mierzy reakcję organizmu. Tak, jak termometr mierzy temperaturę, tak poligraf mierzy reakcję na bodźce - tymi bodźcami są pytania - istotne dla sprawy. Nie można zatem powiedzieć z całkowitą pewnością, czy dana osoba kłamie. Trafność badań określana jest różnie, w zależności od tego, czy mówią o nim zwolennicy, czy przeciwnicy. Z reguły jest to między 75 a 95 proc. Dziś wykorzystuje się poligraf raczej do określenia, czy dana osoba ma wiedzę o czynie, o przestępstwie. Pozwala też na szybkie eliminowanie podejrzanych. Wiadomo, że są firmy, które prowadzą badania poligrafem np. na pracownikach. Nie ma zakazu wykorzystywania takich urządzeń na użytek niedowodowy. Policja czy UOP stosują je do celów operacyjnych. Odrębną kwestią jest jednak zastosowanie takiego urządzenia w procesie karnym. W sądzie - po zmianie kodeksu - urządzeń wykrywających reakcje emocjonalne (bo nie mówi się wprost o poligrafie) nie można używać w związku z przesłuchaniem. Przepisy pozwalają jednak na wykorzystanie takiego badania jako ekspertyzy. Wszystko wskazuje na to, że do sądów wraca ostrożne stosowanie poligrafu.
Najważniejszymi mechanizmami obserwowanymi u kłamców jest dystansowanie się od relacjonowanych wydarzeń, unikanie szczegółów w relacji oraz negatywne emocje, przebijające przez kłamliwe wypowiedzi. Kiedy ludzie kłamią, nie podają szczegółów, nazw miejsc ani imion; dają bardzo krótkie odpowiedzi; używają najchętniej czasu przeszłego; używają zdań przeczących (mówią "nie jestem oszustem" zamiast "jestem uczciwy"); starają się patrzeć w oczy; ich głos jest nieznacznie wyższy. Najczęstszym sposobem testowania prawdomówności jest tzw. wykrywacz kłamstw, czyli poligraf (wariograf), który mierzy reakcje fizjologiczne organizmu zmieniające się w zależności od poziomu stresu. W ostatnich latach pojawiły się nowe metody badania emocji towarzyszących kłamstwu: obserwacja zmiany barwy głosu, mocniejszego ukrwienia części twarzy, analiza mikroekspresji twarzy, badanie mózgu rezonansem magnetycznym. Skonstruowano też urządzenie do wykrywania obecności specyficznej fali mózgowej P300, która uaktywnia się, gdy badany widzi znajomy przedmiot. Bardzo owocne są też badania nad ciałem migdałowatym, odpowiedzialnym za strach i złość. W 1997 roku opracowano program komputerowy Truster - pierwszy ogólnie dostępny analizator cech głosu.
REFORMA SAMORZĄDOWA Powiaty na pomoc partiom Przed pierwszą wojną o miasteczka KAZIMIERZ GROBLEWSKI Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce - spodziewają się prawie wszyscy politycy, z którymi o tym rozmawialiśmy. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące szybko przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają. Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Sprzyja temu ukształtowany w Polsce system samorządowo-polityczny. Średnie, a zwłaszcza małe miasta, były pozostawione sobie; politycy omijali je i ich duże problemy z daleka. Mieszkańcy miasteczek kampanie wyborcze oglądali do tej pory w telewizji. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie, chcąc nie chcąc, będą musiały zauważyć miasteczka. Możliwe, że to tu zdecydują się losy niejednej partii. Według obiegowej opinii, Edward Gierek powiększył w 1975 roku liczbę województw z 17 do 49, bo chciał osłabić partyjnych liderów wielkich województw. Przy okazji zlikwidowano powiaty. Kiedy w 1992 roku ówczesny rząd Hanny Suchockiej robił przymiarki do wprowadzenia reformy powiatowej, niechętni temu politycy mawiali, że Unia Demokratyczna chce dzięki powiatom zbudować sobie struktury w terenie. Te zarzuty, choć nie sformułowane oficjalnie, były jednym z powodów próby odwołania Jana Marii Rokity ze stanowiska szefa URM. Przypisywanie SLD zamiaru wykorzystania przewagi, którą dawało mu posiadanie aparatu partyjnego w miasteczkach, było jednym ze sposobów, w jaki politycy PSL, w czasie rządów SLD-PSL, bez trudu pacyfikowali nieliczne próby uruchomienia reformy samorządowej przez swojego koalicjanta. Interpretowanie stosunku do powiatów w kategoriach politycznych strat i zysków, spodziewanych w razie ich wprowadzenia, działa też w drugą stronę: przyczyną konsekwentnego sprzeciwu PSL wobec powiatów jest to, według polityków z innych partii, że PSL, w miarę silne w gminach, czuje się słabe w miasteczkach i boi się wyborów powiatowych. Zarzuty ponawiane Te dawniejsze zarzuty są dzisiaj, gdy reforma powiatowa jest coraz bardziej realna, stawiane od nowa. - Jedynym powodem, dla którego są tworzone powiaty jest chęć zmawiających się w tej sprawie ugrupowań, czyli AWS, UW, SLD, do ulokowania swoich lokalnych polityków na posadach w miastach powiatowych - mówi Stanisław Michalkiewicz, lider pozaparlamentarnej Unii Polityki Realnej. - SLD ma nadzieję, że na poziomie powiatów stara kadra dawnego aparatu partyjnego zachowała większe wpływy niż w dużych miastach; to jeden z powodów, dla których Sojusz zaangażował się w popieranie idei tworzenia powiatów - uważa Piotr Marciniak z pozaparlamentarnej Unii Pracy, zwolennik powiatów. - Być może opór PSL przeciw powiatom wynika z obawy, że powstanie powiatów relatywnie obniży rangę społeczności gminnych, gdzie PSL czuje się silniejszy - co może spowodować odpływ sympatyków w kierunku partii "powiatowych", mających charakter ogólnonarodowy, a nie klasowo-chłopski - sądzi Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. Powiaty wzmocnią partie Prawie wszyscy politycy, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że reforma powiatowa będzie miała duży wpływ na życie polityczne w Polsce. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie. - W tej chwili całe życie polityczne koncentruje się na poziomie centralnym. Zagospodarowanie politycznej przestrzeni między poziomem gminnym a centralnym, do czego przyczynią się wybory regionalne, będzie wzmacniało struktury partyjne - mówi Piotr Marciniak z UP. Michał Kulesza, sekretarz stanu odpowiedzialny za reformę samorządową: - Reforma wzmocni partie, bo stworzy szanse na nowe kariery polityczne. W Polsce brakuje w tej chwili naturalnych drabin kształtowania się elit. Wybory lokalne to umożliwią. Wybory do rad powiatowych zaangażują partie, które będą musiały się nauczyć myśleć o powiecie. - Reforma samorządowa, zwłaszcza wprowadzenie powiatów, o ile nie będą one jednostkami sztucznymi lecz będą odzwierciedlały rozmieszczenie terytorialne społeczności lokalnych, wzmocni cały system partyjny, a nie jakieś pojedyncze ugrupowania - Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog polityki. - Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne i będzie chciało je artykułować za pośrednictwem systemu partyjnego. - Na pewno reforma zweryfikuje polską scenę polityczną, ale pozytywnie: wyeliminuje partie kanapowe, partie jednego pomysłu, które istnieją często dzięki mediom - uważa Krzysztof Janik z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. - Zmienią się wartości programowe życia politycznego, bo walka o władzę w powiecie, w województwie, będzie wymagała programu, a nie haseł. W Sejmie coraz mniej będzie amatorszczyzny, coraz więcej profesjonalnych polityków. Jan Lityński, Unia Wolności: - Na pewno to będzie moment niezmiernie ważny dla dalszego istnienia partii politycznych w Polsce. - To zależy od ordynacji. Jeśli do startu w wyborach dopuszczone będą tylko podmioty partyjne, a taka jest tendencja na Zachodzie, to siłą rzeczy powiaty wzmocnią partie - mówi Wojciech Włodarczyk z Ruchu Odbudowy Polski. Osłabią partie - System partyjny jest w Polsce diabelnie rachityczny, zupełnie prowincjonalny - mówi Janusz Dobrosz z Polskiego Stronnictwa Ludowego. - Każdej partii, z punktu widzenia technicznego, ta zmiana zaszkodzi. Reforma, którą ja nazywam landyzacją, oddali struktury partyjne wszystkich organizacji od gminy. Zwiększy się odległość zwykłego obywatela do miasta wojewódzkiego. Jeśli to będzie 200 kilometrów, to partie zatracą społecznikowski charakter. Rolnicy, rzemieślnicy, będą mieli za daleko to województw, do silnych organizacji partyjnych. Partie będą ograniczały się do biznesmenów, do ludzi, którzy mają czas. Bez wpływu Jacek Rybicki z Akcji Wyborczej Solidarność uważa, że powstanie powiatów nie wpłynie na życie partyjne w Polsce. Na podstawie województwa gdańskiego mówi, że życie publiczne w terenie i tak koncentruje się w naturalnych ośrodkach, miejscowościach, które staną się powiatami. Nie podziela opinii, że partie nie mają struktur terenowych. - Środowiska polityczne w miastach, które zostaną powiatami, już są. Dlatego powstanie powiatów nie powinno dużo zmienić; usankcjonuje to, co już jest. A jeśli politycy uważają, że ich zadaniem jest działanie na rzecz rozwoju demokracji, to niezależnie od opcji muszą się zgodzić, że zaangażowanie w politykę jak największej liczby ludzi jest dobre - mówi. Skorzystają najwięcej - Bardzo niekorzystnie na sytuację całej prawicy wpłynie zmniejszenie liczby województw. Niemożliwe będzie wygranie na tych terenach wyborów przez ugrupowania koalicji rządowej. Ugrupowania prawicowe będą tu pamiętane jako te, które zlikwidowały województwo - przestrzega Krzysztof Tchórzewski z PC w AWS, zwolennik reformy. Zdaniem Jacka Rybickiego z AWS, opinia, że AWS wprowadza reformę, licząc na zbudowanie dzięki niej struktur w terenie, jest bezpodstawna. - My sobie dajemy dobrze radę bez powiatów. W czasie wyborów pełnomocnik AWS był w każdej gminie; nam nie są potrzebne powiaty do budowania struktur. Opinię swojego klubowego kolegi uważa za prawdopodobną. - Obawiam się tego. Ale reforma ustrojowa kraju jest ważniejsza niż doraźny interes polityczny. - Jeżeli województwo gdańskie jest czwarte w Polsce pod względem wypracowanego dochodu, a województwo słupskie jest na końcu listy, to kto zyska na wspólnym budżecie? Słupskie - dodaje. - Opinia, że reforma wzmocni tylko partie, które ją wprowadzają jest absurdalna - uważa Michał Kulesza. - Każda z partii może stanąć do tego wyścigu na równych prawach. Ugrupowania, które nigdy nie miałyby szansy dostać się do parlamentu, mogą zaistnieć w powiatach. Na przewidywania, że popierające reformę ugrupowania stracą sympatię w miastach, które przestaną być miastami wojewódzkimi, Kulesza odpowiada, że nie musi tak być. - Dokładamy wielkich starań, aby tak się nie stało. Dlatego tak ważne jest, by pokazywać drugą stronę medalu; miasta, które stracą status województwa, zyskają co innego, na przykład zamierzamy tam bardzo inwestować w edukcję. I to nie będzie łapówka dla tych miast, lecz naturalny efekt reformy. Janusz Dobrosz z PSL nazywa "po prostu bzdurą" tezę, że PSL sprzeciwia się powiatom, bo w średnich miastach czuje się słabe. - W niektórych miejcowościach funkcjonują nawet nasze nieoficjalne rejony, działacze z kilku gmin spotykają się w dawnych powiatach, rozmawiają i dla nas stworzenie struktur na tym szczeblu nie będzie po prostu żadnym problemem - mówi. Jest zwolennikiem tezy, że "nomenklatura UW i SLD wzmocni się na skutek wprowadzenia powiatów". - Zyskają oczywiście przede wszystkim ugrupowania, które, bądź na skutek spuścizny PRL, jak SLD, bądź dzięki innym czynnikom, jak AWS, mają silne struktury - mówi Piotr Marciniak z UP. AWS i UW zyskają więcej niż inni, ponieważ będąc ugrupowaniami wprowadzającymi tę reformę, mają łatwiejsze możliwości przyciągania nowych ludzi do siebie. Każda władza, która reorganizuje struktury administracji ma pewien atut - dzięki temu, że jest władzą, jest bardziej widoczna. Edmund Wnuk-Lipiński: - Byłoby bardzo niefortunne, gdyby reforma była potraktowana w kategoriach łupu partyjnego. Oczywiście nastąpi zjawisko, że ugrupowania będące przy władzy skorzystają, bo będą atrakcyjniejsze przez sam ten fakt; to one będą zapraszały ludzi, mówiąc żargonem, będą rozdawały karty. Ale pamiętajmy, że to jest reforma samorządowa, więc decydujący głos będą miały społeczności lokalne i to one przede wszystkim będą decydowały. - Nowa sytuacja spowoduje, że ostaną się tylko partie najmocniejsze, które mają struktury i przede wszystkim ludzi. Obliczamy wstępnie, że łącznie, do wyborów gminnych, powiatowych, wojewódzkich, trzeba będzie wystawić kilkadziesiąt tysięcy kandydatów - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Znam te opinie, że na reformie skorzystają partie, które będą ją wprowadzały. Reforma stwarza wszystkim równe szanse na zbudowanie struktur. To nie jest problem UW czy SdRP. Wygrają te partie, które będą zdolne przygotować się do nowych wyścigów o władzę. Dodaje, że zdobył mandat z Tarnowa jako jedyny z listy SLD (startował z pierwszej pozycji), choć niektórzy koledzy dopisywali mu na plakatach "likwidator województwa". - Zyskają te partie, które będą umiały znaleźć się w powiatach - mówi Jan Lityński z UW. - To prawda, że bycie przy władzy przyciąga. No, ale tę władzę trzeba było najpierw zdobyć. Trzeba umieć być atrakcyjnym. Jeżeli reforma zostanie wprowadzona teraz, to na dłuższą metę ugrupowania koalicyjne skorzystają, ponieważ za dwa, trzy lata będzie już widać pozytywne efekty reformy także w miastach, które stracą status wojewódzki. - Wiele na to wskazuje, że powiaty wzmocnią partie, zwłaszcza te, które teraz są przy władzy. Partie rządzące wzmocnią się także dlatego, że uzyskają dodatkowe źródło finansowania - z kasy publicznej - uważa Stanisław Michalkiewicz z UPR. - Wydaje mi się, że głównie skorzysta SLD. Nie bez powodu zgadza się na powołanie powiatów. Co prawda wydaje się, że AWS myśli podobnie - iż wybory lokalne pomogą jej zbudować struktury - ale większe możliwości będzie miał SLD ze swoim zdyscyplinowanym elektoratem - uważa Wojciech Włodarczyk z ROP. Co dla siebie Polityk UP uważa, że wprowadzenie powiatów będzie dla jego partii korzystne - Dla nas ogromnym problemem jest luka między poziomem centralnym a gminą - wyznaje Piotr Marciniak. O ile w dużych miastach jesteśmy znani, o tyle w małych miejscowościach w ogóle nas nie ma. Musimy być w stanie "zagospodarować" tych wyborców, a powiaty stwarzają częściowo taką możliwość. - My się o siebie nie obawiamy. Damy sobie radę - mówi Janusz Dobrosz z PSL. - Do wyborów szliśmy pod tymi hasłami i musimy je zrealizować, inaczej zrobilibyśmy to samo co poprzednicy, którzy m. in. dlatego opóźniali reformę, by nie stracić poparcia wyborców - oświadcza Jacek Rybicki z AWS. - Każdej partii reforma może posłużyć do budowy struktur, nie widzę powodu, by mówić, że UW skorzysta bardziej niż inne. Natomiast jest istotne, że widać zaledwie parę partii, które będą w stanie stanąć w powiatach na silnych nogach - Jan Lityński z UW. Stanisław Michalkiewicz, UPR: - To się okaże. Reforma samorządowa doprowadzi do wielkich napięć w poprzek ugrupowań. - Przyglądamy się właśnie naszym strukturom i to wcale nie wygląda tak kolorowo jak się uważa - mówi Krzysztof Janik z SLD. - Ogniwa muszą walczyć o jakąś władzę, na przykład w terenie, aby się wzmacniać. A w tej chwili jest zastój. Dopiero powstawanie powiatów uaktywni struktury, bo będzie o co walczyć. - Widzimy tworzenie powiatów pod kątem interesu ogólnonarodowego. Kolejny szczebel samorządu musi powstać - mówi Wojciech Włodarczyk z ROP. - Ale nie obawiamy się też o siebie. Wynik wyborów parlamentarnych daje nam pozycję średniej partii. Nie jesteśmy uzależnieni od struktur władzy lokalnej, bo nie budowaliśmy partii, wspierając się na działaczach lokalnego szczebla władzy; naszym elektoratem są działacze lokalni nie związani z władzą w terenie.
Wprowadzenie powiatów zmieni życie partyjne w Polsce - spodziewają się prawie wszyscy politycy, z którymi o tym rozmawialiśmy. Skorzystają partie mające już struktury w terenie albo potrafiące przekonać do siebie mieszkańców średnich i małych miast. Część polityków uważa, że reforma pomoże przede wszystkim tym ugrupowaniom, które ją wprowadzają.Dotychczas partie polityczne zabiegały o wyborców w dużych miastach oraz na wsi. Wybory do rad powiatów będą pierwszym politycznym wydarzeniem, podczas którego partie będą musiały zauważyć miasteczka. Przeważa pogląd, że powiaty wzmocnią partie. - Na szczeblu lokalnym wytworzy się środowisko, które będzie miało swoje interesy polityczne.
Interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego Zerwać z branżowym zarządzaniem RYS. PAWEŁ GAŁKA KRZYSZTOF PAWŁOWSKI "Rzeczpospolita" opublikowała w ostatnich tygodniach syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona ogromne zróżnicowanie tak między województwami, jak i powiatami. Różnice są wręcz szokujące; są województwa, w których rozpiętość potencjału rozwojowego jest skrajnie duża (np. w woj. mazowieckim wskaźnik ten wynosi dla powiatu warszawskiego 9, a dla ostrołęckiego 0,5), ale są także takie (np. opolskie lub warmińsko-mazurskie), w których na całym terenie wskaźnik potencjału rozwojowego dla najsilniejszego powiatu nie przekracza 3,0. Publikacje "Rz" w sposób szczególnie ostry pokazały, jaką wagę dla przyszłych losów Polski i Polaków mają prawidłowe rozwiązania dotyczące systemu zarządzania rozwojem regionalnym. Zarządzanie branżowe Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania nowego ministerstwa - rozwoju regionalnego. Ostatecznie premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd, który może zablokować tendencje rozwojowe Polski i utrudnić prowadzenie polityki rozwoju regionalnego przez władze samorządowe województw i powiatów. Równocześnie przygotowana jest ustawa o zasadach wspierania rozwoju regionalnego - przyjęcie w niej błędnych rozwiązań może dodatkowo utrudnić wspieranie polityki rozwoju regionów. Po starym systemie otrzymaliśmy strukturę administracji rządowej niemal wyłącznie sektorowo-branżową. To może było rozsądne rozwiązanie w systemie nakazowo-rozdzielczym, ale jest błędne w państwie, w którym władza publiczna jest przesuwana na odpowiednie poziomy władzy samorządowej. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym. Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono nowy produkt - województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju, a później wprowadzenie jej do polityki życia społecznego i gospodarczego. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych. Niech mnie nikt nie próbuje przekonać, że na przykład Ministerstwo Rolnictwa powinno zajmować się rozwojem wsi, rozwojem małych przedsiębiorstw oraz zwiększeniem mobilności wykształconej młodzieży wiejskiej, przecież to jest zadanie całego rządu i powinni być w nie zaangażowani niemal wszyscy ministrowie. Obecnie jednak dział rozwój wsi przypisany jest do Ministerstwa Rolnictwa, co wygląda tak, jakby rząd chciał przypisać ludność wiejską do rolnictwa. Tymczasem społecznie potrzebny jest proces odwrotny - uruchomienie takich mechanizmów, które w sposób pozytywny wyprowadzą dużą część ludności wiejskiej zajmującej się obecnie rolnictwem do innych obszarów działalności. Pozostawienie działu rozwój wsi w Ministerstwie Rolnictwa utrwala wręcz antagonizm wieś - miasto. Przegrana na starcie Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala dość skutecznie zerwać z branżowym zarządzaniem. Wydawało się, że połączeniem naturalnym będzie połączenie działów: rozwój regionalny, rozwój wsi, rozwój miast i mieszkalnictwo, co zapewniłoby spójny zakres zadań i kompetencji, a można by tego dokonać, tworząc nowe ministerstwo, które stałoby się naturalnym partnerem dla województw samorządowych. Obserwuję z narastającym smutkiem, jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. Źle stało się już przy okazji targów o liczbę województw i kompetencje samorządu powiatowego i wojewódzkiego. Lobby samorządowe wyraźnie wówczas przegrało. Wygrały małe interesiki polityczne i partyjne oraz potężne lobby centralnej administracji. Na uznanie zasługują działania Ministerstwa Gospodarki, które próbuje nadrobić straty spowodowane przez politykę bezruchu w latach 1993 - 1997 w dziedzinie restrukturyzacji drażliwych branż, tj. górnictwa, hutnictwa czy przemysłu zbrojeniowego. Zadań tych jest jednak tak dużo, łącznie z dostosowującymi nasze prawo do wymagań UE, że włączenie jeszcze jednego dużego działu, wychodzącego daleko poza problemy gospodarcze, osłabi Ministerstwo Gospodarki i nie pozwoli na zbudowanie ośrodka kreującego doktrynę rozwoju. Sprzeczne z duchem reformy Z informacji docierających do opinii publicznej wiadomo, że jednym z argumentów przeciwników utworzenia nowego ministerstwa rozwoju regionalnego była obawa przed wzrostem struktur biurokratycznych. Moim zdaniem ten argument jest nietrafiony, a mówiąc wprost, nieprofesjonalny. Przecież włączenie nowych działów, a więc i nowych zadań do Ministerstwa Gospodarki i tak spowoduje wzrost liczby zatrudnionych, a przy okazji nastąpi rzecz gorsza. Nowe instrumenty zostaną włączone do starych struktur, a to na pewno obniży efektywność działania. Takie działanie jest sprzeczne z duchem całej reformy administracji państwowej. Tradycyjna doktryna rozwoju regionalnego, tzn. wyrównywanie poziomu gospodarczego, nie sprawdziła się nigdzie, nawet w bogatych państwach Europy (szczególnie drastycznie przedstawia się to we wschodnich landach Niemiec). Swoista janosikowa polityka polegająca na odbieraniu tym, którzy zarabiają więcej, i dofinansowywaniu regionów opóźnionych nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Wyrównywanie szans to jeszcze jeden z elementów poprawności politycznej, niestety nieskutecznej. Prawdziwe wyrównywanie szans trzeba poprowadzić zupełnie inaczej i nie zrobi tego na pewno Ministerstwo Gospodarki. Najcelniej nową politykę prowadzącą do przyspieszenia rozwoju opisała krótko Elżbieta Hibner w Biuletynie Grupy Windsor: "trzeba ją budować w oparciu o wiedzę, innowacyjność i przepływ informacji. Rzeczywiście pierwotną przyczyną rozwoju i jego pierwszym czynnikiem sprawczym jest inwestowanie w naukę, edukację i dostęp do informacji." Dodam jeszcze jeden element - wzrost poziomu wykształcenia zwiększa ruchliwość mieszkańców, szczególnie młodzieży, i następuje naturalne przemieszczanie się kapitału ludzkiego z obszarów biednych i pozbawionych szans rozwoju do miejsc, w których są miejsca pracy. Centra innowacyjne Coraz częściej eksperci zajmujący się problemami rozwoju regionalnego twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. Takie centra powstają w ośrodkach akademickich, w których działają także prężne instytucje naukowo-badawcze otoczone małymi firmami wykorzystującymi niemal natychmiast osiągnięcia naukowe. W Polsce jest z tym bardzo źle. Wciąż część środowisk naukowych i akademickich cechuje syndrom obrażonego arystokraty, któremu zabrano prawo do wygodnego i bezpiecznego życia bez ryzyka i konieczności konkurowania z innymi. Postawę roszczeniową wzmacnia stałe zasilanie z budżetu państwa nawet instytucji słabych i nie mających osiągnięć. Wdrażanie osiągnięć naukowych jest bardzo rzadkie, a świat gospodarki i świat nauki żyje w niemal nie przenikających się kręgach. Sposób finansowania edukacji i nauki musi się zmienić, jeśli inwestowane w te dwa obszary środki publiczne mają być efektywnie wykorzystane. Dostęp do tych pieniędzy muszą mieć instytucje najlepsze, najbardziej przedsiębiorcze i innowacyjne, niezależnie od tego, kto je zakładał i kto jest ich właścicielem. Właściwym graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się z czasem samorząd wojewódzki, musi być jednak wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej - jednego, a nie wiele branżowych ministerstw "załatwiających" po drodze interesy regionalnych grup branżowych. Pieniądze publiczne i prywatne Niezwykle ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny. Mam czasami wrażenie, że większość osób zajmujących się problematyką rozwoju widzi tylko jedno źródło i to niewystarczające - pieniądze z UE. Chciałbym przestrzec - te środki mogą być rzeczywiście duże (kilka miliardów euro w ciągu sześciu lat), ale są zaledwie kroplą w morzu potrzeb. Europejskich pieniędzy nie wystarczy dla szesnastu regionów. Trzeba więc wykorzystać dwa inne źródła - środki publiczne i kapitały prywatne. Środków publicznych długo jeszcze nie będzie więcej, muszą być więc dobrze wykorzystywane, i to w sposób przejrzysty. A jednak pieniądze publiczne wciąż są przepuszczane przez fundusze parabudżetowe i agencje rządowe wyjęte spod kontroli budżetu państwa i nadzoru parlamentarnego. Zaczyna dominować zły obyczaj, że ministerstwa realizują politykę branżową przez własne agencje i fundusze w sposób nie kontrolowany. Niestety stałe przykłady działań aferalnych lub zwykłego marnotrawstwa pieniędzy publicznych niczego nie zmieniają w postępowaniu władz. Agencje i fundusze mają się dobrze, co świadczy, jak silne jest lobby administracji centralnej. Zasadniczym zadaniem, przed którym staną samorządy wojewódzkie, będzie wykorzystywanie środków z gospodarki prywatnej do realizacji zadań rozwoju regionalnego. To udało się zrobić w USA. Sukces polegał m.in. na tym, że najpierw szukano prostych rezerw, czyli uruchamiano efektywny system zarządzania projektami i pieniędzmi publicznymi. Prywatny przedsiębiorca nie włoży swoich pieniędzy w przedsięwzięcie niepewne, nie zaangażuje się też, jeśli będzie widział, że przez niespójny system zarządzania zbyt duże środki idą na pokrycie kosztów działania struktur biurokratycznych. Autor jest rektorem WSB-NLU w Nowym Sączu i WSB w Tarnowie.
"Rzeczpospolita" opublikowała syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona zróżnicowanie między województwami, jak i powiatami. premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym. Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala zerwać z branżowym zarządzaniem. Obserwuję jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się samorząd wojewódzki, musi być wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej. ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny.
ROSJA Faworyt jest jeden - Putin. Nawet nie stara się przedstawić programu wyborczego. Doskonale za to wchodzi w rolę bohatera, będącego nadzieją wszystkich Rosjan. Wybory bez wyboru SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy Czy Władimir Putin wygra już w pierwszej turze wyborów prezydenckich, czy dopiero w drugiej? Od tego - twierdzą niektórzy komentatorzy - zależy, jaka będzie przyszła Rosja. Według sondaży byłego funkcjonariusza KGB popiera ponad połowa Rosjan. Na dwa tygodnie przed wyborami kampania dopiero zaczyna się rozkręcać. Nie ma jednak tej gorączki co podczas kampanii prezydenckiej z 1996 r. ani nawet podczas ostatnich, grudniowych wyborów do Dumy Państwowej, przed którymi politycy najważniejszych ugrupowań wzajemnie obrzucali się błotem i prowadzili brudną wojnę "na teczki". Teraz może jeszcze były prokurator generalny Jurij Skuratow postara się o podniesienie temperatury kampanii wyborczej. Dziennikarze po cichu na to liczą. W końcu jedyną jego szansą na zdobycie choćby minimalnej liczby głosów jest ujawnienie kilku co bardziej soczystych skandali... Ale i tak nikt nie ma wątpliwości, że wygra Putin. Kto startuje? Ciekawe, że do niedawna otwarta była nawet kwestia, ilu ostatecznie kandydatów dopuszczonych zostanie do udziału w kremlowskim wyścigu. Wprawdzie Centralna Komisja Wyborcza oficjalnie zarejestrowała 11 pretendentów, ale pojawiło się podejrzenie, że listy wyborcze trzech z nich zostały sfałszowane. Zbieraniem podpisów dla nich zajmowała się jedna z firm prywatnych, która załatwiła sprawę prosto: zatrudniła studentów z jednej z moskiewskich szkół wyższych i - płacąc po 80 kopiejek od sztuki - sprokurowała około miliona podpisów. Przede wszystkim nie wiadomo było jednak, jak skończy się sprawa Władimira Żyrinowskiego. Komisja początkowo odrzuciła jego zgłoszenie, uznając, że do swojego zeznania majątkowego nie wpisał mieszkania syna, które zgodnie z obowiązującą ordynacją wyborczą powinien był ujawnić. Chodziło o nieduży lokal w Moskwie - pięćdziesiąt kilka metrów kwadratowych. I nie miało znaczenia, że w porównaniu z innymi pozycjami majątku ujawnionymi przez Żyrinowskiego to było nic. Komisja - przy jednym głosie sprzeciwu - opowiedziała się przeciwko umieszczeniu na liście wyborczej lidera Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji (LDPR). Ten odwołał się do Sądu Najwyższego i w pierwszej instancji sprawę przegrał, ale 6 marca, na 20 dni przed wyborami, Kolegium Kasacyjne SN uchyliło ten wyrok i kazało wpisać Żyrinowskiego na listę. - To najwspanialszy dzień w moim życiu - cieszył się lider LDPR, zdając sobie sprawę, że nieobecność w wyborach prezydenckich oznaczałaby w istocie porażkę jego partii, od samego początku opartej na kulcie "wodza". Sądowe zwycięstwo Żyrinowskiego będzie kosztowało rosyjskiego podatnika 20 milionów rubli, bo tyle już wydano na druk kart wyborczych bez jego nazwiska. Sprawa nie jest jeszcze zakończona. Centralna Komisja Wyborcza, której przewodniczący Aleksander Wieszniakow szczerze nie cierpi Władimira Wolfowicza, odwołała się do wyższej instancji - Prezydium Sądu Najwyższego - i jeżeli wyrok zostanie ponownie zmieniony, wówczas Komisji przyjdzie wykreślać nazwisko Żyrinowskiego. Ostatecznie więc, jeśli znów nie dojdzie do jakiejś zmiany, w wyborach wystartuje 12 kandydatów: p.o. prezydenta Władimir Putin, lider Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej Giennadij Ziuganow, szef "Jabłoka" Grigorij Jawliński, Władimir Żyrinowski oraz grupa kandydatów mających niewielkie szanse na zebranie znaczącej liczby głosów. Są to: bliżej nieznany czeczeński biznesmen Umar Dżabraiłow, pierwsza kobieta ubiegająca się o ten urząd, była minister w rządzie Jegora Gajdara, Ełła Panfiłowa, Aleksiej Podbierozkin, w przeszłości związany z komunistami, dziś lider ruchu "Duchowe Dziedzictwo", a także znany reżyser Stanisław Goworuchin, dwóch gubernatorów - "lewicowy" Aman Tulejew i "prawicowy" Konstantin Titow, oraz były kremlowski urzędnik Jewgienij Sawastianow. Dla nich udział w wyborach oznacza albo możliwość darmowej promocji w mediach (Dżabraiłow), albo pozwala przypomnieć publiczności o swojej obecności na scenie politycznej (Panfiłowa, Skuratow, Podbierozkin, Sawastianow i w jakimś stopniu Goworuchin). Wreszcie, jak w przypadku Tulejewa, konkurującego na lewym skrzydle z Ziuganowem, oraz Titowa, któremu nie udało się uzyskać zgodnego poparcia całej rosyjskiej prawicy - udział w wyborach umożliwia przyszłe sojusze polityczne. Jeśli oczywiście dojdzie do drugiej tury i wówczas można będzie wezwać swoje elektoraty do poparcia tego czy innego pretendenta. Liczy się tylko Putin W rzeczywistości jest tylko jeden faworyt - Władimir Władimirowicz Putin, a główne pytanie, które nurtuje moskiewskich polityków oraz wszystkie sztaby wyborcze, brzmi: czy wygra już w pierwszej rundzie, czy dopiero w drugiej? Od tego - twierdzą niektórzy komentatorzy - zależy, jaka będzie przyszła Rosja. Rosyjskie instytuty zajmujące się badaniem opinii publicznej podają różne wskaźniki poparcia dla Putina, ale wszystkie są powyżej 50 proc., co zapewnia mu zwycięstwo już 26 marca. Według przeprowadzonego na przełomie lutego i marca przez jeden z instytutów socjologicznych najbardziej optymistycznego sondażu, gdyby wówczas odbywały się wybory, Putin dostałby 60 proc. głosów, Ziuganow - 23, Jawliński 7,8, a każdy z pozostałych poniżej 2 proc. Badania te prowadzono, kiedy z wyścigu prezydenckiego wyłączony był Władimir Żyrinowski, ale i jego obecność w niczym nie zmieniłaby sytuacji. Co najwyżej wpłynęłaby na zmianę "brązowego medalisty". Trzeba przyznać, że sztab wyborczy Putina, którego głównym zadaniem jest doprowadzić swojego szefa do zwycięstwa już w pierwszej turze, bardzo umiejętnie prowadzi kampanię. Putin publicznie zrezygnował z debat i reklam telewizyjnych, stwierdzając przed kamerami, że byłoby czymś niewłaściwym, gdyby jako szanujący się urzędnik państwowy miał występować w przerwach między reklamą podpasek i snickersów. Postępując w ten sposób, Putin nie wykracza poza ramy wizerunku, który już udało się nakreślić w świadomości Rosjan. 25 proc. badanych widzi w nim przede wszystkim energicznego, zdecydowanego polityka, który walczy o interesy państwa, 16 proc. wierzy w to, że będzie dobrym gospodarzem, 13 proc. popiera go za patriotyzm, a 11 proc. zwraca uwagę na to, że jest inteligentem. Jedynie 7 proc. uważa, że może on być przyszłym dyktatorem. Program dla wszystkich Putin występuje w roli bohatera, będącego nadzieją wszystkich Rosjan. Być może między innymi dlatego dotąd nie ogłoszono jego szczegółowego programu wyborczego i ograniczono się do opublikowania "Listu otwartego do wyborców", który jest tylko namiastką politycznego planu Putina. W liście tym - pełnym bardzo ogólnikowych stwierdzeń, w rodzaju "Rosja - bogaty kraj biednych ludzi" - p.o. prezydenta deklarował się jako zwolennik silnego państwa, gwarantującego jednakowe reguły gry dla wszystkich uczestników życia politycznego i gospodarczego; umiejętnie dystansował się od znienawidzonych przez Rosjan oligarchów; podkreślał swoje przywiązanie do reguł demokracji; umiejętnie pominął problemy gospodarcze, stwierdzając, że tylko silne państwo może zagwarantować dalsze reformy, i tylko jednym zdaniem wspomniał o operacji w Czeczenii. To ostatnie nie było przypadkiem. Wojna w Czeczenii pozwoliła wypromować Putina jako murowanego kandydata na prezydenta, ale mało kto już w Rosji wierzy w jej szybkie zakończenie. W tej sytuacji p.o. prezydenta zaczął stopniowo dystansować się od odpowiedzialności za tę operację i przerzucać ją na wojskowych. Za to sam mógł się zająć sprawami bieżącymi - socjalnymi i gospodarczymi: obiecał podwyżkę emerytur, indeksację wynagrodzeń, podwyżkę płac dla sfery budżetowej oraz ożywienie stacji kosmicznej "Mir". Jak pisał poważny tygodnik "Itogi", to wystarczało, aby przeciętny rosyjski wyborca, i tak już oczarowany Putinem, uznał go za ojca narodu. I o to właśnie chodzi. Putin musi wygrać w pierwszej turze, bo tylko takie zwycięstwo daje mu silną legitymację, porównywalną z tą, z jakiej korzystał na początku lat 90. Borys Jelcyn. Jaka będzie potem jego polityka, okaże się po wyborach. Walka na zapleczu W rezultacie najostrzejsza walka wyborcza toczy się obecnie między pozostałymi pretendentami do kremlowskiego tronu. Szczytem marzeń komunisty Giennadija Ziuganowa jest doprowadzić do drugiej tury, ale jego atuty nie są mocne. Może liczyć na swój stały, mniej więcej 20-procentowy elektorat, lecz to nie wystarcza do sukcesu. Poza tym część lewicowych wyborców została "kupiona" hasłami Putina i Ziuganowowi nie pozostaje nic innego, niż dowodzić bez końca, że faworyzowany przez wszystkich kandydat symbolizuje ciąg dalszy rządów tej samej "kremlowskiej rodziny", która - jak twierdzi - doprowadziła kraj do ruiny. Aby przekonać bardziej centrowo nastawionych wyborców, Ziuganow stonował radykalnie komunistyczne hasła i jeśli pokazuje się w swoim gabinecie, to obowiązkowo z portretem Puszkina w tle, a nie wiszącego tam wcześniej Lenina. Bój toczy się również o trzecie miejsce. Do czasu rejestracji Żyrinowskiego największe szanse na jego zajęcie miał Grigorij Jawliński, który już po raz trzeci z tym samym programem ubiega się o prezydenturę. Teraz jednak jest duże prawdopodobieństwo, że przegra z Żyrinowskim, który wprawdzie znacznie później włączył się do walki przedwyborczej, ale za to jego widowiskowe spory z Centralną Komisją Wyborczą zapewniły mu pewną sympatię wśród wyborców, nie mówiąc już o dodatkowej, bezpłatnej reklamie w mediach. Pojawiły się nawet opinie, że cała historia z Żyrinowskim została wyreżyserowana przez kremlowskich analityków. Według tej koncepcji rozumowanie Kremla było następujące: skoro mimo wszystko może dojść do drugiej tury, to już teraz trzeba myśleć, co będzie potem. A co będzie? Wiadomo. W takim przypadku powtórzy się sytuacja z wyborów w 1996 r., kiedy Borys Jelcyn musiał - za odpowiednio wysoką cenę - skorzystać z pomocy właśnie tego "trzeciego", gen. Aleksandra Lebiedzia. I jeżeli teraz wszystko miałoby się powtórzyć, to lepiej zawczasu wybrać potencjalnego koalicjanta. Czy miałby nim być zawsze opozycyjny wobec Kremla Jawliński, czy też skandalizujący, ale zwykle lojalny Żyrinowski? Grupa "Niet" Właśnie przeciwko takiemu traktowaniu polityki i demokratycznych procedur występuje utworzona podczas poprzednich wyborów prezydenckich grupa "Niet", która postanowiła wznowić swoją działalność. W "Deklaracji 2000", opublikowanej na łamach tygodnika "Obszczaja Gazieta" i podpisanej m.in. przez Władimira Bukowskiego, jej autorzy wzywają do głosowania przeciwko wszystkim kandydatom. Ich zdaniem obecna kampania wyborcza jest parodią demokracji. Jeśli dla potrzeb poprzednich wyborów zdecydowano się przerwać wojnę w Czeczenii, to teraz odwrotnie, rozpoczęto nową. I jeśli prowokowanie zamachów bombowych i sukcesy wojenne mają pomóc w zwycięstwie wyborczym, to oznacza to, że Rosja zawsze będzie prowadziła wojnę i żyła w warunkach strachu, prowokacji oraz kolejnych "pożarów Reichstagu" - stwierdzono w "Deklaracji". "Przyjmując narzucone reguły gry w »wybory bez wyborów« wyborcy biorą na siebie odpowiedzialność za wszystko, co będzie wyczyniać wybrana z zamkniętymi oczami władza. Władza zaś nigdy nie nauczy się szanować swoich wyborców i trzeba ją do tego zmusić". Program grupy "Niet", szlachetny w swych intencjach, nie ma żadnych szans. Może liczyć na poparcie około 2 proc. wyborców, którzy gotowi są głosować przeciwko wszystkim. To niewielu, ale i tak więcej, niż mogą zebrać Skuratow, Goworuchin czy nawet Panfiłowa i Titow. Nie mówiąc już o Dżabraiłowie.
do niedawna otwarta była kwestia, ilu kandydatów dopuszczonych zostanie do udziału w kremlowskim wyścigu. nie wiadomo, jak skończy się sprawa Władimira Żyrinowskiego. Ostatecznie więc w wyborach wystartuje 12 kandydatów. W rzeczywistości jest tylko jeden faworyt - Władimir Władimirowicz Putin.Według najbardziej optymistycznego sondażu Putin dostałby 60 proc. głosów. sztab wyborczy Putina bardzo umiejętnie prowadzi kampanię. Putin występuje w roli bohatera wszystkich Rosjan. Pojawiły się opinie, że historia z Żyrinowskim została wyreżyserowana przez analityków. przeciwko takiemu traktowaniu polityki występuje grupa "Niet".
Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku A gdyby "Solidarność" nie powstała... Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Trudno nie zauważyć, że w dużym stopniu będzie to "zasługa" rządu AWS - UW, a później rządu samej AWS i jej premiera Jerzego Buzka. Z pewnością w momencie wrześniowej klęski rozlegną się głosy o niewdzięczności Polaków wobec solidarnościowych reformatorów i o naszej krótkiej pamięci. Głosy, które grozić będą powrotem komunizmu. Być może w wymiarze medialnym będzie tylko trochę mniej histerii niż w 1993 roku - kiedy ruch solidarnościowy poniósł swoją drugą klęskę, a władza przeszła w ręce koalicji SLD - PSL. Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Wiem, że brzmi to dość prowokacyjnie, ale od tego rodzaju rozważań nie uciekniemy. Nie było historycznej konieczności Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". Jak zwykle w procesach historycznych więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności. Żądanie powstania niezależnego ruchu związkowego sformułowane zostało przecież przez strajkujących w trakcie wydarzeń grudniowych w 1970 roku, a nie dopiero w sierpniu 1980 roku. Nie brzmiało ono co prawda tak klarownie jak postulat nr 1 gdańskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ale jego sens był oczywisty. Przez moment nawet mogło wydawać się, że Edward Gierek wyrazi zgodę na pewne usamodzielnienie się istniejącego ruchu związkowego. W stoczniach Szczecina i Gdańska odbyły się na początku 1971 roku demokratyczne wybory do zakładowych organizacji związkowych, ale na tym się skończyło. Później rozpoczęły się policyjne represje wobec niezależnych działaczy związkowych. Pogrudniowej ekipie nie starczyło chyba politycznej wyobraźni, aby kontynuować związkowy eksperyment. Można się zastanawiać, czy gdyby Gierek zdecydował się na związkowy eksperyment, w ogóle doszłoby dziesięć lat później do powstania NSZZ "Solidarność". Może już na początku lat siedemdziesiątych ewolucyjnie doszłoby do uformowania niezależnego ruchu związkowego? Nie towarzyszyłby mu co prawda żaden szczególny mit, ale może dzięki temu działacze odnowionego - względnie nowego - ruchu związkowego mogliby skuteczniej reprezentować pracowników. Mogłoby jednak być też tak, że odnowiony w wyniku wydarzeń grudniowych ruch związkowy zostałby zmieciony przez strajkujących w sierpniu 1980 roku. O powstaniu NSZZ "Solidarność" nie przesądził również wybuch strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia 1980 roku. Dwa dni potem Lech Wałęsa ogłosił bowiem jego zakończenie i gdyby wieczorem 16 sierpnia służby porządkowe wkroczyły na teren stoczni - akcja strajkowa z pewnością by wygasła. Jeszcze większym zagrożeniem powstania niezależnego ruchu związkowego była misja wicepremiera Tadeusza Pyki, który z polecenia Gierka zjawił się w Gdańsku. Celem jego misji było zawarcie porozumień z poszczególnymi komitetami strajkowymi - z pominięciem MKS. I rzeczywiście kilka takich porozumień - z największymi, oprócz Stoczni Gdańskiej, zakładami pracy - udało mu się wynegocjować. W efekcie ich realizacji nastąpiłaby odnowa ruchu związkowego, ale bez powoływania nowych struktur związkowych. Ale ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych porozumienia wynegocjowane przez Pykę nie zostały zaaprobowane przez rząd i Biuro Polityczne KC PZPR. W ten sposób została otwarta droga do powstania niezależnego ruchu związkowego. Warto zauważyć, że nawet podpisanie Porozumień Sierpniowych nie przesądziło jeszcze ostatecznie o powstaniu NSZZ "Solidarność". Przyjęte w porozumieniu szczecińskim sformułowania nie mówią przecież o powstaniu nowego ruchu związkowego. Zakładają raczej "samorządne" przekształcenia istniejących związków zawodowych. Miał być jednak zachowany "socjalistyczny charakter" odnowionego ruchu związkowego. O powstaniu nowego ruchu związkowego mówiło jasno Porozumienie Gdańskie, ale miało ono wyraźnie ograniczony zasięg terytorialny - ma obowiązywać "w skali Wybrzeża". Ostateczna decyzja o powstaniu NSZZ "Solidarność" zapada dopiero 17 września 1980 roku w Gdańsku na spotkaniu przedstawicieli wszystkich MKZ. Początkowo nie jest do takiego rozwiązania przekonany Lech Wałęsa ani nikt z gdańskiego MKS. Sprawę przesądza dopiero wystąpienie Jana Olszewskiego, a szczególnie wywód Karola Modzelewskiego, który również jest autorem nazwy nowej organizacji związkowej. Nowy ruch związkowy staje się od samego początku scentralizowaną organizacją, z silnym kierownictwem, o terytorialnej, a nie branżowej strukturze, co jest charakterystyczne dla partii politycznych, a nie związków zawodowych. Widać zatem, że nie było żadnego determinizmu w powstaniu NSZZ "Solidarność". Gdyby Gierek realizował dalej swój eksperyment związkowy, gdyby władza - zgodnie z zawartym porozumieniem - nie pozwoliła na zawiązanie się 16 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej strajku solidarnościowego, gdyby władze w Warszawie wyraziły zgodę na porozumienia zawarte przez Pykę, gdyby zrealizowano zapisy porozumień sierpniowych, nowy ruch związkowy albo wcale by nie powstał, albo przybrałby zupełnie inną postać. Miejsce "S" w najnowszych dziejach Polski NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym, opanowanym wkrótce przez prącą do władzy utopię. I dlatego nie mógł wywrzeć istotnego wpływu na losy naszego kraju. A jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Wojciech Pielecki, obecny redaktor naczelny "Trybuny", pisał w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych: "Jedno jest jednak pewne - bez Sierpnia 1980 nasze losy narodowe, losy Europy potoczyłyby się inaczej. Być może ostatecznie z podobnym rezultatem, ale na pewno później. Co każdy przyznać musi, nawet jeśli nadal jest niechętny tej zmianie". Otóż wcale tak nie jest. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. Udział nowego ruchu związkowego w procesie dekomunizacji Polski polega przede wszystkim na odebraniu robotnikom prawa weta wobec zmian cen żywności. Stałoby się to i bez udziału "Solidarności", gdyż wymagał tego interes, ulegającej transformacji, gospodarki, o czym przesądziły decyzje rządu Mieczysława F. Rakowskiego. Podobnie zresztą nieistotny jest wpływ "Solidarności" na odzyskanie przez Polskę niepodległości, co jest wynikiem raczej przegrania przez Związek Sowiecki "zimnej wojny" z Zachodem niż nieudolnych przygotowań podziemia solidarnościowego do wybuchu strajku generalnego w Polsce. Niezwykle trafnie o roli "Solidarności" w najnowszej historii Polski pisze Andrzej Werblan: "Kariera polityczna polskiej »Solidarności« nie polegała na tym, że była ona ruchem zdolnym obalić »światowy komunizm«. Owszem »S« w 1980 r. wybuchła z siłą pożaru, po trosze dlatego, że Polska była państwem już w znacznej mierze zliberalizowanym. Ale pożar ten szybko się wypalał i po 16 miesiącach w momencie wprowadzania stanu wojennego zaplecze społeczne »S« bardzo się skurczyło. Karierę polityczną »Solidarność« zawdzięcza głównie czasowi historycznemu, w który się »wstrzeliła«. Wyrosła w końcowej fazie »zimnej wojny«, kiedy system pojałtański już się załamywał. Była na miejscu, gdy przy Okrągłym Stole trzeba było negocjować warunki oraz tryb dostosowania Polski do zmienionej sytuacji geopolitycznej, zgodnie z życzeniami głównych dyrygentów tej zmiany, a więc pokojowo i ewolucyjnie. To wielka zasługa, ale warto pamiętać, że w innych państwach regionu sprawy potoczyły się mniej więcej podobnie, niezależnie od siły ruchów opozycyjnych. Inaczej, bo krwawo, rozgrywał się przewrót w Rumunii i Albanii oraz rozpad Jugosławii. Interesujące, że wszystkie te państwa już przed laty uniezależniły się od ZSRR". Trwałe efekty Tak więc kolejny raz mogę stwierdzić, że gdyby "Solidarność" nie powstała, Polska na przełomie tysiącleci z pewnością wyglądałaby co najmniej tak samo. Z opinią tą zgadza się Paweł Śpiewak, który w dyskusji redakcyjnej "Res Publiki" pytał retorycznie: "A co by było, gdyby nie było »S«? Czy stałoby się co innego, niż się stało?". I odpowiada: "Zostały na pewno dwa trwałe elementy, co dowodzi, że »S« ma dzieci. Pierwszy to pojawienie się autentycznych liderów politycznych nie tylko ze środowiska intelektualnego. (...) Drugi to fakt, że rok 1980 był końcem komunizmu, nastąpiła kompletna delegitymizacja tego systemu. Te dwa skutki pozostały, natomiast ani wymiar obywatelski, ani wymiar etyczny nie pozostał". Rzeczywiście, po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale zazwyczaj są one oceniane dość negatywnie. Premier Mieczysław F. Rakowski twierdzi: "Pochwała strajków lat 80. obróci się przeciwko każdej władzy". Trafnie uogólni tę opinię generał Wojciech Jaruzelski, który pisze o działaniach "Solidarności": "Wnosi się do społeczeństwa poglądy anarchistyczne - zaszczepia postawy, które w sposób trwały godzą w stabilność państwa". Nawet premier Jan Krzysztof Bielecki dochodzi do wniosku, że udziałem związku "jest zanarchizowanie społeczeństwa". I dalej rozbrajająco konstatuje, że "my nic nie mieliśmy społeczeństwu do zaproponowania". Edmund Mokrzycki, współczesny polski socjolog, dowodzi, że w latach dziewięćdziesiątych nastąpiło swoiste uprawomocnienie - kosztem rozwiązań właściwych dla państwa prawa - solidarnościowego anarchizmu z lat osiemdziesiątych, czego dowodem jest chociażby bezkarność Andrzeja Leppera, lidera "Samoobrony", czy wyczyny NSZZ "Solidarność" z okresu rządów SLD - PSL. Ostateczny upadek komunizmu w 1989 roku niczego tu nie zmienił. Ukształtował się bowiem równoległy do rozwiązań przewidywanych przez prawo "z natury rzeczy system rewolucyjny - odrzucał zasady poprawności proceduralnej w imię racji nadrzędnych", zabarwionych mocno radykalizmem społeczno-gospodarczym. Czyżby to Lepper miał stać się spadkobiercą solidarnościowych ideałów? A to byłby paradoks polskiej historii. Rząd Buzka a ostateczna klęska ruchu solidarnościowego Niezależny ruch związkowy powstał w Polsce w atmosferze rozbudzonego radykalizmu społeczno-gospodarczego. Do czasu ostatecznego sformułowania utopii samorządnej Rzeczypospolitej obcy był jednak "Solidarności" radykalizm polityczny. Przyjęcie na oliwskim zjeździe związkowej utopii powoduje, że zamiast związku zawodowego mamy do czynienia z wielozadaniowym ruchem społecznym. Utopia samorządnej Rzeczypospolitej, której sednem jest zasada powszechnego samorządu załogi i dążenie do realizacji marksowskiej idei zniesienia państwa, na długo opanowuje świadomość kierowniczych elit związku. Mimo że wprowadzenie stanu wojennego oznacza jej całkowitą klęskę - i jest to jednocześnie pierwsza klęska ruchu solidarnościowego - przywódcy solidarnościowego podziemia jeszcze do połowy lat osiemdziesiątych, zresztą całkowicie nieskutecznie, próbują w obronie utopijnych wizji poderwać do strajku generalnego Polaków. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wydawało się, że "Solidarność" wyszła nie tylko z cienia lewicowej utopii, ale również wytraciła swój radykalizm społeczno-gospodarczy. Świadczył o tym parasol rozpięty nad rządem Tadeusza Mazowieckiego. Klęska sił solidarnościowych w wyborach w 1993 roku sprawiła, że związek na nowo rozpoczyna poszukiwania swojego miejsca w polityce polskiej. W 1996 roku Jadwiga Staniszkis formułuje koncepcję powołania AWS jako koalicji wyborczej skupionej wokół związku i odrzucającej dominujący dotąd liberalny model społeczno-gospodarczy. Jej zdaniem bowiem "wolny rynek to rzeczywistość tylko bazarowa". Po sukcesie w wyborach parlamentarnych w 1997 roku dochodzi do powołania rządu Buzka, opartego na koalicji sił solidarnościowych, który podejmuje próbę zbudowania w Polsce - co okazuje się wielkim zaskoczeniem dla wyborców AWS - rynkowego społeczeństwa, a nie tylko rynkowej gospodarki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zastosowany w pełni mechanizm rynkowy do rozwiązywania problemów społecznych niszczy tkankę społeczną, zagrażając wręcz narodowej i społecznej solidarności. Rozrywa bowiem wspólnotę na dwie części: uprzywilejowaną mniejszość i olbrzymią większość, systematycznie spychaną w sferę ubóstwa. To jest oczywisty skutek podjętej przez rząd solidarnościowy próby skomercjalizowania oświaty, ochrony zdrowia czy rozwoju kultury narodowej. Co jest powodem, że rządowi Buzka uda się zapewne doprowadzić do ostatecznej klęski ruchu solidarnościowego? Wystarczyłoby eksperymentów z rynkowym społeczeństwem, aby to spowodować. Ale to nie wszystko. Niezależny ruch związkowy powstał w imię obrony ludzkiej i pracowniczej solidarności. Doprowadzenie do powstania trzymilionowego bezrobocia jest tego oczywistym zaprzeczeniem. Moralny skandal jest tak wielki, że ruch, który to spowodował, biorąc jeszcze swą nazwę od słowa "solidarność", traci rację bytu. I nie trzeba być człowiekiem lewicy, żeby zgodzić się w tym miejscu z oceną milionów Polaków. Jasełkowa mitologia Tak więc gdyby NSZZ "Solidarność" nie powstał, Polska na przełomie tysiącleci byłaby również państwem niepodległym, w którym proces dekomunizacji dawno by się zakończył. Jedyna różnica polegałaby na tym, że w naszym systemie politycznym nie doszłoby do uprawomocnienia się swoistego anarchizmu, z czego obecnie skrzętnie korzysta nie tylko Lepper. Chyba też nie mielibyśmy trzech milionów bezrobotnych. Nie ma zatem racji Wiesław Władyka, publicysta "Polityki", który w dwudziestą rocznicę strajków sierpniowych twierdził, że "gdyby dzisiaj pisać na nowo postulat nr 1, brzmiałby on następująco: utworzyć partie polityczne, samorządne i niezależne od związków zawodowych i pracowników". Ten hipotetyczny postulat nr 1 powinien raczej brzmieć: należy uwolnić polską politykę od resztek solidarnościowego utopizmu i prób anarchizowania życia publicznego, a także ulegania liberalnemu doktrynerstwu społeczno-gospodarczemu. Gdyby "Solidarność" nie powstała, to na koniec trzeba stwierdzić, że polska mitologia byłaby uboższa o jeden zbiorowy mit: obalenia komunizmu przez ruch solidarnościowy. Ale czy rzeczywiście jest nam potrzebna tego rodzaju mitologizacja życia publicznego? Dość jest chyba u nas - i bez solidarnościowego kombatanctwa - przejawów jasełkowego patriotyzmu. Autor był członkiem założycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jest autorem książki, która ukaże się w czerwcu tego roku, zatytułowanej "W objęciach utopii. Polityczno-ideowa analiza dziejów »Solidarności« 1980 - 2000". LECH MAŻEWSKI
Wszystko wskazuje na to, że 23 września 2001 roku, a więc w dniu wyborów do parlamentu, nastąpi trzecia - i chyba już ostateczna - klęska polityczna ruchu solidarnościowego. Zbliżające się milowymi krokami ostateczne zejście ruchu solidarnościowego z polskiej sceny politycznej spowoduje, że niedługo zaczną ukazywać się liczne wypowiedzi o historycznej roli "Solidarności" w obaleniu komunizmu w Europie, a także podnoszące jej udział w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Ja chciałbym jedynie zastanowić się, czy historia naszego kraju wyglądałaby inaczej, gdyby "Solidarność" w ogóle nie powstała. Wiem, że brzmi to dość prowokacyjnie, ale od tego rodzaju rozważań nie uciekniemy. Nie było żadnego determinizmu w narodzinach NSZZ "Solidarność". Jak zwykle w procesach historycznych więcej tu było przypadku niż zaplanowanej ludzkiej działalności. Gdyby Gierek realizował dalej swój eksperyment związkowy, gdyby władza - zgodnie z zawartym porozumieniem - nie pozwoliła na zawiązanie się 16 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej strajku solidarnościowego, gdyby władze w Warszawie wyraziły zgodę na porozumienia zawarte przez Pykę, gdyby zrealizowano zapisy porozumień sierpniowych, nowy ruch związkowy albo wcale by nie powstał, albo przybrałby zupełnie inną postać. NSZZ "Solidarność" jednak powstał i od samego początku stał się wielofunkcyjnym ruchem społecznym, a nie tylko związkiem zawodowym, opanowanym wkrótce przez prącą do władzy utopię. I dlatego nie mógł wywrzeć istotnego wpływu na losy naszego kraju. A jednak nawet przeciwnicy wyolbrzymiają znaczenie związku dla najnowszych dziejów Polski. Losy Polski, nie mówiąc o Europie, potoczyłyby się dokładnie tak samo, gdyby NSZZ "Solidarność" w ogóle nie powstał. po "Solidarności" pozostały trwałe efekty w polskim życiu publicznym, ale zazwyczaj są one oceniane dość negatywnie. Edmund Mokrzycki, współczesny polski socjolog, dowodzi, że w latach dziewięćdziesiątych nastąpiło swoiste uprawomocnienie - kosztem rozwiązań właściwych dla państwa prawa - solidarnościowego anarchizmu z lat osiemdziesiątych, czego dowodem jest chociażby bezkarność Andrzeja Leppera, lidera "Samoobrony", czy wyczyny NSZZ "Solidarność" z okresu rządów SLD - PSL. Niezależny ruch związkowy powstał w Polsce w atmosferze rozbudzonego radykalizmu społeczno-gospodarczego. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wydawało się, że "Solidarność" wyszła nie tylko z cienia lewicowej utopii, ale również wytraciła swój radykalizm społeczno-gospodarczy. Po sukcesie w wyborach parlamentarnych w 1997 roku dochodzi do powołania rządu Buzka, opartego na koalicji sił solidarnościowych, który podejmuje próbę zbudowania w Polsce rynkowego społeczeństwa, a nie tylko rynkowej gospodarki. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Moralny skandal jest tak wielki, że ruch, który to spowodował, biorąc jeszcze swą nazwę od słowa "solidarność", traci rację bytu.
ROZMOWA NA GORĄCO Ulrich Wachter, wiceprezes Lufthansy AG ds. europejskich Chcemy współpracować z LOT Rz: Czy lotnictwo cywilne nadal silnie odczuwa niekorzystne efekty ataków terrorystycznych z 11 września? ULRICH WACHTER: Nadal wielu Amerykanów boi się latać, ale Europejczycy powoli zapominają ten horror. W dalszym ciągu jest zapaść na rynku japońskim. Mam jednak nadzieję, że jeśli w ciągu najbliższych 2-3 miesięcy nie wydarzy się jakaś kolejna tragedia, sytuacja powoli unormalizuje się. Zapełnienie samolotów Lufthansy wygląda nieźle - 67,6 procent. To o 4,2 proc. mniej niż w dobrym 2000 roku. Ale trzeba pamiętać, że od początku 2001 roku odczuwaliśmy oznaki spowolnienia gospodarczego na świecie i sytuacja już wcześniej nie była zadowalająca. 11 września ją jeszcze pogorszył. Wyłączyliśmy z latania 44 samoloty, czyli nasze moce przewozowe spadły o 15 procent. Tak więc, chociaż wskaźnik zapełnienia samolotów nie wygląda źle, musimy go poprawić. Jak to ograniczenie mocy odbiło się na sytuacji całej firmy? Wprowadziliśmy kilka programów oszczędnościowych, ale nie zwolniliśmy nikogo z pracy. Zaoferowaliśmy korzystne warunki dla tych, którzy sami zrezygnują z pracy lub wcześniej odejdą na emeryturę. Zlecamy wykonywanie niektórych prac firmom spoza Lufthansy. A żadnego odchodzącego pracownika nie zastępujemy nowym. Czy pasażerowie odczuli oszczędności Lufthansy w jakiś sposób? Nie powinni tego akurat odczuwać. Natomiast warunki podróżowania po 11 września zdecydowanie się zmieniły. W lotach atlantyckich trzeba zdejmować buty do prześwietlenia, nie można mieć scyzoryka w bagażu podręcznym, a je się plastikowymi sztućcami. O innych wie tylko personel pokładowy. Pasażerowie nie mogą także zauważyć, w jaki sposób zostały wzmocnione drzwi do kabiny pilotów. W jaki sposób uczestniczenie w sojuszu pomaga w wypracowaniu lepszych wyników finansowych? W systemie, do którego należy kilku przewoźników, można sprzedać lepszą usługę, niż jest to w stanie zrobić jedna linia samodzielnie, więc pasażerowie kupując bilet mają to na uwadze. To się przekłada na wyniki. Star Alliance jest dużą grupą - należy do niego 15 przewoźników. Przez jakiś okres ją rozbudowaliśmy. Teraz chyba już nie powinna być poszerzana, natomiast warto zacieśnić współpracę w jej ramach. Polskie Linie Lotnicze otrzymały sygnał od Lufthansy, że ma szanse znaleźć się w Star. Pan teraz mówi, że na razie nie przewiduje się rozszerzania aliansu, któremu przewodzi Lufthansa? Czy nie ma w tym sprzeczności? Gdyby nadarzyła się okazja pozyskania do naszej grupy przewoźnika, który wypełni jakąś lukę, trzeba z niej skorzystać i Star powiększy się. Gdyby nie interesowała nas wieloletnia bliska współpraca z LOT, nie złożylibyśmy oferty trzy lata temu. Nadal jesteśmy zainteresowani tą współpracą. LOT pokrywa połączenia w Europie Środkowej, ale i Lufthansa, tak samo jak SAS i Austrian Airlines, latają już z polskich portów regionalnych. Po co więc rozszerzać Stara o LOT. Przecież te połączenia by się dublowały? Rzeczywiście, jako Star mamy dobre połączenia. Lufthansa sama także ma dobrą siatkę połączeń w Europie Środkowej i Wschodniej. Tyle że poszczególni członkowie aliansu starają się nie konkurować ze sobą na tych rynkach. Mamy już centra przesiadkowe we Frankfurcie, Monachium czy Wiedniu i Star rzeczywiście ma silną pozycję w tym regionie. Nadal jednak uważam, że na każdym dużym rynku europejskim jest miejsce dla narodowego przewoźnika. Jako linia z obcego kraju możemy starać się konkurować kompetencjami z przewoźnikiem z danego kraju, możemy uzupełnić jego usługi, ale nigdy go nie zastąpimy. I to ma specjalne znaczenie w przypadku takiego kraju jak Polska - gdzie mieszkają ludzie lubiący podróżować, mający interesy i kontakty praktycznie na całym świecie. To wielki potencjał dla przewoźnika lotniczego. Dla LOT doskonałe możliwości rozwoju widzę w przewozach do i ze Skandynawii, na południe Europy, także ze wschodu na zachód. Jeśli więc nie popełni błędów, ma przed sobą bardzo dobrą przyszłość. Jakie błędy, pana zdaniem, może popełnić teraz LOT? Wybrać nieodpowiedni sojusz. Wybór Swissaira był błędem. Miałem tę świadomość od początku. Brałem także udział w przygotowaniu oferty Lufthansy dla polskiego przewoźnika i gdyby to ona zwyciężyła, LOT byłby w stanie stawić czoła konkurencji. Wówczas jednak Swissair gotów był zapłacić o 10 milionów dolarów więcej. Uważam, że z trzech ofert złożonych - i naprawdę staram się być tak neutralny, jak tylko jest to możliwe - nasza oferta była najlepsza. Mogło jednak powstać uczucie, że Lufthansa chciałaby kontrolować LOT. To nieprawda. Zawsze byliśmy bardzo ostrożni, aby nie powstało takie wrażenie. Natomiast teraz wiarygodność przewoźników można ocenić po sposobie w jaki wychodzą z kryzysu. Ja jestem przekonany, że Lufthansa - jeśli nie popełni jakiegoś błędu - poradzi sobie z nim, podczas gdy inni mają i będą mieli kłopoty. Muszę jednocześnie przyznać, że LOT jest też na dobrej drodze do rozwoju. Gdybym ujawnił niektóre liczby, ale nie mogę tego zrobić, dowiodłyby one, że Lufthansa zaczyna przegrywać na niektórych trasach, gdzie konkuruje z LOT. W ubiegłym roku odczuliśmy to wyraźnie. I po raz pierwszy od lat nie byliśmy w stanie zwiększyć przewozów na trasach między Polską i Niemcami i nie miało to żadnego związku z sytuacją lotnictwa na świecie. LOT odebrał nam pasażerów, umocnił się jako narodowy przewoźnik i wypiera zagraniczne linie, bo jest coraz silniejszy. Chyba jednak wówczas nie chodziło tylko o pieniądze. Swissair oferował również rozwój przewoźnika i Warszawy jako centrum przesiadkowego. Czy, pana zdaniem, LOT nie rozbudował się zbytnio? Nie. Tłumaczy to wielkość rynku własnego i potencjał rozwoju. LOT powinien pozostać linią międzynarodową. Ale nie będzie się liczył, jeśli pozostanie sam. Lufthansa bez partnerów też nie miałaby szans. Żyjemy w epoce globalizacji i ten fakt musimy zaakceptować. Które posunięcie LOT było najbardziej dotkliwe dla Lufthansy? Zwiększenie częstotliwości lotów pomiędzy Niemcami, a Polską. LOT zwiększył liczbę miejsc, my pozostawiliśmy ją na tym samym poziomie. LOT wymienił duże samoloty na małe i latał częściej, pasażerom było wygodniej. Ludzie, którzy podróżują służbowo, lubią mieć kilka możliwości do wyboru. Gdyby więc LOT i polskie władze zdecydowały się na wybór Lufthansy i Star, jako partnera, co to oznaczałoby dla LOT? Taką linię jak Lufthansa lepiej jest mieć jako partnera, a nie jako przeciwnika. Ale nie wiem, czy w obecnej chwili Lufthansa byłaby w stanie kupić udziały w LOT. Finansowa sytuacja w lotnictwie zmieniła się diametralnie w stosunku do czasów, kiedy LOT sprzedawano po raz pierwszy. Za zeszły rok odnotujemy stratę, tak jak większość przewoźników. Nie będzie ona wysoka jak na firmę o takich rozmiarach jak Lufthansa. Rozmawiała Danuta Walewska
Zapełnienie samolotów Lufthansy wygląda nieźle. Ale trzeba pamiętać, że od początku 2001 roku odczuwaliśmy oznaki spowolnienia gospodarczego na świecie i sytuacja już wcześniej nie była zadowalająca. 11 września ją jeszcze pogorszył. Gdyby nie interesowała nas wieloletnia bliska współpraca z LOT, nie złożylibyśmy oferty trzy lata temu. Nadal jesteśmy zainteresowani tą współpracą.
ROZMOWA NA GORĄCO Ulrich Wachter, wiceprezes Lufthansy AG ds. europejskich Chcemy współpracować z LOT Rz: Czy lotnictwo cywilne nadal silnie odczuwa niekorzystne efekty ataków terrorystycznych z 11 września? ULRICH WACHTER: Nadal wielu Amerykanów boi się latać, ale Europejczycy powoli zapominają ten horror. W dalszym ciągu jest zapaść na rynku japońskim. Mam jednak nadzieję, że jeśli w ciągu najbliższych 2-3 miesięcy nie wydarzy się jakaś kolejna tragedia, sytuacja powoli unormalizuje się. Zapełnienie samolotów Lufthansy wygląda nieźle - 67,6 procent. To o 4,2 proc. mniej niż w dobrym 2000 roku. Ale trzeba pamiętać, że od początku 2001 roku odczuwaliśmy oznaki spowolnienia gospodarczego na świecie i sytuacja już wcześniej nie była zadowalająca. 11 września ją jeszcze pogorszył. Wyłączyliśmy z latania 44 samoloty, czyli nasze moce przewozowe spadły o 15 procent. Tak więc, chociaż wskaźnik zapełnienia samolotów nie wygląda źle, musimy go poprawić. Jak to ograniczenie mocy odbiło się na sytuacji całej firmy? Wprowadziliśmy kilka programów oszczędnościowych, ale nie zwolniliśmy nikogo z pracy. Zaoferowaliśmy korzystne warunki dla tych, którzy sami zrezygnują z pracy lub wcześniej odejdą na emeryturę. Zlecamy wykonywanie niektórych prac firmom spoza Lufthansy. A żadnego odchodzącego pracownika nie zastępujemy nowym. Czy pasażerowie odczuli oszczędności Lufthansy w jakiś sposób? Nie powinni tego akurat odczuwać. Natomiast warunki podróżowania po 11 września zdecydowanie się zmieniły. W lotach atlantyckich trzeba zdejmować buty do prześwietlenia, nie można mieć scyzoryka w bagażu podręcznym, a je się plastikowymi sztućcami. O innych wie tylko personel pokładowy. Pasażerowie nie mogą także zauważyć, w jaki sposób zostały wzmocnione drzwi do kabiny pilotów. W jaki sposób uczestniczenie w sojuszu pomaga w wypracowaniu lepszych wyników finansowych? W systemie, do którego należy kilku przewoźników, można sprzedać lepszą usługę, niż jest to w stanie zrobić jedna linia samodzielnie, więc pasażerowie kupując bilet mają to na uwadze. To się przekłada na wyniki. Star Alliance jest dużą grupą - należy do niego 15 przewoźników. Przez jakiś okres ją rozbudowaliśmy. Teraz chyba już nie powinna być poszerzana, natomiast warto zacieśnić współpracę w jej ramach. Polskie Linie Lotnicze otrzymały sygnał od Lufthansy, że ma szanse znaleźć się w Star. Pan teraz mówi, że na razie nie przewiduje się rozszerzania aliansu, któremu przewodzi Lufthansa? Czy nie ma w tym sprzeczności? Gdyby nadarzyła się okazja pozyskania do naszej grupy przewoźnika, który wypełni jakąś lukę, trzeba z niej skorzystać i Star powiększy się. Gdyby nie interesowała nas wieloletnia bliska współpraca z LOT, nie złożylibyśmy oferty trzy lata temu. Nadal jesteśmy zainteresowani tą współpracą. LOT pokrywa połączenia w Europie Środkowej, ale i Lufthansa, tak samo jak SAS i Austrian Airlines, latają już z polskich portów regionalnych. Po co więc rozszerzać Stara o LOT. Przecież te połączenia by się dublowały? Rzeczywiście, jako Star mamy dobre połączenia. Lufthansa sama także ma dobrą siatkę połączeń w Europie Środkowej i Wschodniej. Tyle że poszczególni członkowie aliansu starają się nie konkurować ze sobą na tych rynkach. Mamy już centra przesiadkowe we Frankfurcie, Monachium czy Wiedniu i Star rzeczywiście ma silną pozycję w tym regionie. Nadal jednak uważam, że na każdym dużym rynku europejskim jest miejsce dla narodowego przewoźnika. Jako linia z obcego kraju możemy starać się konkurować kompetencjami z przewoźnikiem z danego kraju, możemy uzupełnić jego usługi, ale nigdy go nie zastąpimy. I to ma specjalne znaczenie w przypadku takiego kraju jak Polska - gdzie mieszkają ludzie lubiący podróżować, mający interesy i kontakty praktycznie na całym świecie. To wielki potencjał dla przewoźnika lotniczego. Dla LOT doskonałe możliwości rozwoju widzę w przewozach do i ze Skandynawii, na południe Europy, także ze wschodu na zachód. Jeśli więc nie popełni błędów, ma przed sobą bardzo dobrą przyszłość. Jakie błędy, pana zdaniem, może popełnić teraz LOT? Wybrać nieodpowiedni sojusz. Wybór Swissaira był błędem. Miałem tę świadomość od początku. Brałem także udział w przygotowaniu oferty Lufthansy dla polskiego przewoźnika i gdyby to ona zwyciężyła, LOT byłby w stanie stawić czoła konkurencji. Wówczas jednak Swissair gotów był zapłacić o 10 milionów dolarów więcej. Uważam, że z trzech ofert złożonych - i naprawdę staram się być tak neutralny, jak tylko jest to możliwe - nasza oferta była najlepsza. Mogło jednak powstać uczucie, że Lufthansa chciałaby kontrolować LOT. To nieprawda. Zawsze byliśmy bardzo ostrożni, aby nie powstało takie wrażenie. Natomiast teraz wiarygodność przewoźników można ocenić po sposobie w jaki wychodzą z kryzysu. Ja jestem przekonany, że Lufthansa - jeśli nie popełni jakiegoś błędu - poradzi sobie z nim, podczas gdy inni mają i będą mieli kłopoty. Muszę jednocześnie przyznać, że LOT jest też na dobrej drodze do rozwoju. Gdybym ujawnił niektóre liczby, ale nie mogę tego zrobić, dowiodłyby one, że Lufthansa zaczyna przegrywać na niektórych trasach, gdzie konkuruje z LOT. W ubiegłym roku odczuliśmy to wyraźnie. I po raz pierwszy od lat nie byliśmy w stanie zwiększyć przewozów na trasach między Polską i Niemcami i nie miało to żadnego związku z sytuacją lotnictwa na świecie. LOT odebrał nam pasażerów, umocnił się jako narodowy przewoźnik i wypiera zagraniczne linie, bo jest coraz silniejszy. Chyba jednak wówczas nie chodziło tylko o pieniądze. Swissair oferował również rozwój przewoźnika i Warszawy jako centrum przesiadkowego. Czy, pana zdaniem, LOT nie rozbudował się zbytnio? Nie. Tłumaczy to wielkość rynku własnego i potencjał rozwoju. LOT powinien pozostać linią międzynarodową. Ale nie będzie się liczył, jeśli pozostanie sam. Lufthansa bez partnerów też nie miałaby szans. Żyjemy w epoce globalizacji i ten fakt musimy zaakceptować. Które posunięcie LOT było najbardziej dotkliwe dla Lufthansy? Zwiększenie częstotliwości lotów pomiędzy Niemcami, a Polską. LOT zwiększył liczbę miejsc, my pozostawiliśmy ją na tym samym poziomie. LOT wymienił duże samoloty na małe i latał częściej, pasażerom było wygodniej. Ludzie, którzy podróżują służbowo, lubią mieć kilka możliwości do wyboru. Gdyby więc LOT i polskie władze zdecydowały się na wybór Lufthansy i Star, jako partnera, co to oznaczałoby dla LOT? Taką linię jak Lufthansa lepiej jest mieć jako partnera, a nie jako przeciwnika. Ale nie wiem, czy w obecnej chwili Lufthansa byłaby w stanie kupić udziały w LOT. Finansowa sytuacja w lotnictwie zmieniła się diametralnie w stosunku do czasów, kiedy LOT sprzedawano po raz pierwszy. Za zeszły rok odnotujemy stratę, tak jak większość przewoźników. Nie będzie ona wysoka jak na firmę o takich rozmiarach jak Lufthansa. Rozmawiała Danuta Walewska
Zapełnienie samolotów Lufthansy wygląda nieźle. Ale trzeba pamiętać, że od początku 2001 roku odczuwaliśmy oznaki spowolnienia gospodarczego na świecie i sytuacja już wcześniej nie była zadowalająca. 11 września ją jeszcze pogorszył. nasze moce przewozowe spadły o 15 procent. Wprowadziliśmy kilka programów oszczędnościowych, ale nie zwolniliśmy nikogo z pracy. W systemie, do którego należy kilku przewoźników, można sprzedać lepszą usługę, niż jest to w stanie zrobić jedna linia samodzielnie. To się przekłada na wyniki. Star Alliance jest dużą grupą . Przez jakiś okres ją rozbudowaliśmy. Teraz chyba już nie powinna być poszerzana, natomiast warto zacieśnić współpracę w jej ramach. Gdyby nie interesowała nas wieloletnia bliska współpraca z LOT, nie złożylibyśmy oferty trzy lata temu. Nadal jesteśmy zainteresowani tą współpracą. Jako linia z obcego kraju możemy starać się konkurować kompetencjami z przewoźnikiem z danego kraju, możemy uzupełnić jego usługi, ale nigdy go nie zastąpimy. Dla LOT doskonałe możliwości rozwoju widzę w przewozach do i ze Skandynawii, na południe Europy, także ze wschodu na zachód. Jeśli więc nie popełni błędów, ma przed sobą bardzo dobrą przyszłość. Lufthansa zaczyna przegrywać na niektórych trasach, gdzie konkuruje z LOT. LOT odebrał nam pasażerów, umocnił się jako narodowy przewoźnik i wypiera zagraniczne linie, bo jest coraz silniejszy.
Kiedy najważniejsze jest zwycięstwo Dopingowe menu ŁUKASZ KANIEWSKI Rosjance Larysie Lazutinej i Hiszpanowi Johannowi Muehleggowi mimo odniesionych zwycięstw odebrano w Salt Lake City po medalu. Badania antydopingowe wykazały, że oboje zażywali darbepoetynę, środek wspomagający transport tlenu przez krew. Skąd wzięli substancję? Dostęp do niej nie jest trudny, można ją kupić choćby w Internecie. Jak wiele innych środków dopingujących darbepoetyna jest stosowanym w medycynie lekarstwem. Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki. Używali napoju alkoholowego zwanego przez nich "dope", który sprawiał, że z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Ale współczesny doping nie ma już wiele wspólnego z piciem alkoholu. Zastąpiły go bardziej wyrafinowane substancje, produkowane w nowoczesnych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające (jak amfetamina); sterydy anaboliczne (np. testosteron); środki moczopędne (pomagające zmniejszyć wagę ciała) oraz środki stosowane przy dopingu krwi - jak darbepoetyna. Każda z tych substancji powoduje poważne skutki uboczne - dlatego właśnie uznano je za niedozwolone. Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi bowiem, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Środki pobudzające Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną, przyspieszając oddech i akcję serca. Podwyższa ciśnienie krwi i zmniejsza apetyt. Pierwszy raz zastosowano ją podczas drugiej wojny światowej - żołnierzom amerykańskim pomagała walczyć z sennością. Po wojnie stała się popularna wśród sportowców. W roku 1960, podczas olimpiady w Rzymie po użyciu amfetaminy zmarł duński kolarz Kurt Jensen. 7 lat później zdarzyła się kolejna tragedia. Brytyjski kolarz Tommy Simpson zginął podczas wyścigu Tour de France. Jego śmierć, spowodowaną użyciem amfetaminy, oglądali na żywo kibice przed telewizorami. Amfetamina powoduje psychiczne uzależnienie. Wśród efektów ubocznych jej działania wymienić można zaburzenia widzenia, bezsenność i zły nastrój. Nieodpowiednie użycie zakłócić może akcję serca, a nawet spowodować zupełne załamanie fizyczne. Sterydy anaboliczne W 1927 roku Fred Koch, profesor chemii organicznej na uniwersytecie w Chicago, pobrał hormony z jąder byka i poddał je działaniu benzenu i acetonu. Wyprodukowany w ten sposób testosteron próbował na zwierzętach. Zanotował, że substancja wzmaga agresję i cechy męskie. Pierwsze przypadki podawania testosteronu ludziom miały miejsce podczas drugiej wojny światowej. Aplikowano go żołnierzom niemieckich oddziałów szturmowych, by pobudzić ich agresję. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne wprowadzili do sportu prawdopodobnie zawodnicy radzieccy. Pewne jest, że używali ich już w roku 1952 na olimpiadzie w Helsinkach. W krajach zachodnich popularne być zaczęły w roku 1958, wraz z wynalezieniem dianabolu. Sterydy cieszyły się olbrzymią popularnością w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, szczególnie wśród trenujących sporty siłowe. Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Nieodpowiednie zażywanie sterydów anabolicznych powoduje skutki uboczne: guzy i nowotwory wątroby, wysokie ciśnienie krwi, żółtawe zabarwienie ciała, tkanek i płynów organicznych. U mężczyzn pojawić się może skurczenie się jąder, bezpłodność, łysienie i podwyższone ryzyko raka prostaty. U kobiet - zarost i inne cechy męskie. U dzieci - zatrzymanie wzrostu. Środki moczopędne (diuretyki) Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. Używane są w celu obniżenia wagi ciała zarówno przez odchudzające się kobiety, jak i przez sportowców. Sięgać po nie mogą zawodnicy dyscyplin, w których dużą rolę odgrywa stosunek siły do masy ciała. W sportach walki pomóc mogą w zakwalifikowaniu się do niższej kategorii wagowej. Środki moczopędne mają też inną cechę - z ich pomocą szybko wydalić można ślady innych substancji dopingowych. Zażywanie środków moczopędnych wiąże się z ryzykiem poważnego odwodnienia. Istnieje niebezpieczeństwo niedoboru potasu, co prowadzi do kurczów mięśniowych. Mogą wystąpić gwałtowne spadki ciśnienia tętniczego, zaburzenia rytmu serca, omdlenia. Wśród kulturystów, zażywających diuretyki w celu uzyskania pożądanej rzeźby ciała, zdarzały się nagłe zgony. Doping krwi Początek lat siedemdziesiątych to gwałtowny rozwój dopingu krwi. W wyniku doświadczeń zauważono, że jeżeli pobrać od zawodnika 900 mililitrów krwi, aby po 3 - 4 tygodniach ponownie wprowadzić ją do krwiobiegu, wydolność organizmu znacznie się poprawia. Pobór tlenu wzrasta o ponad 20 proc., poziom hemoglobiny o ponad 25 proc., a czas biegu na ruchomej bieżni (aż do wyczerpania) wydłuża się o ponad 30 proc. Ta bardzo niewygodna metoda została zastąpiona przez użycie preparatu zwanego EPO (erytropoetyna). Jest to wytwarzany przez nerki hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny. Krew z większą ilością ciałek czerwonych lepiej transportuje tlen. Po EPO często sięgają kolarze i narciarze biegowi. Uważa się, że nieodpowiednie użycie tego hormonu może być bardzo niebezpieczne. Występuje ryzyko udaru lub ataku serca. Wykryta u Lazutiny i Muehlegga darbepoetyna jest ulepszoną, 10 razy skuteczniejszą wersją EPO. *** W 1998 roku przeprowadzono następujące badanie: 198 sportowców najwyższej klasy zapytano, czy zdecydowaliby się wziąć środek, który zapewniłby im zwycięstwo w zawodach przez pięć lat, lecz następnie zabiłby ich. 52 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Dopóki takie będą proporcje, dopóty problem dopingu nie zostanie rozwiązany. Opis działania środków dopingujących na podstawie materiałów Wydziału Chemii Uniwersytetu w Bristolu. Historia dopingu w kolarstwie na podstawie artykułu B. Barwińskiego, "Cyklista" 4/98. Krzysztof Chrostowski, Zakład Badań Antydopingowych Instytutu Sportu w Warszawie Nie sądzę, żeby nauka poradziła sobie z problemem dopingu. Coraz sprawniejsze laboratoria antydopingowe i coraz precyzyjniejsze testy wykrywające w organizmie niedozwolone w sporcie specyfiki nie spełnią swego zadania tak długo, dopóki w całej sferze sportu będzie panował relatywizm moralny - i nie jako margines, lecz niemal jako norma. A tak właśnie jest. Przejawia się on w specyficznej postawie, takiej mianowicie, że "dobre i dozwolone jest to, co dobre jest dla mnie, pomaga mi w zwycięstwie i w zarabianiu pieniędzy". Niestety, tego rodzaju postawę widzi się aż nazbyt często u zawodników oraz trenerów, a także działaczy, dla których dobry wynik ich zawodnika również oznacza korzyści. Prawda jest taka, że bez dopingu wielu wybitnych mistrzów nie uzyskałoby wybitnych rezultatów. W sporcie potrzebna jest uczciwość, a tej laboratoria antydopingowe nie wymuszą, choć oczywiście uczciwym mogą pomóc. NOT. K.K. Profesor Jerzy Smorawiński, rektor AWF w Poznaniu, przewodniczący Komisji Zwalczania Dopingu w Sporcie Walka z dopingiem ma dwa podstawowe cele. Po pierwsze ochronę równości szans, aby sportowcy, którzy nie chcą brać dopingu, nie byli pokrzywdzeni. Po drugie profilaktykę młodzieży. Wypadki śmiertelne spowodowane zażywaniem dopingu są częste. Niebezpieczeństwo to nie dotyczy mistrzów, którzy mają odpowiednich doradców i narażeni są na liczne kontrole, ale właśnie ludzi młodych, którzy gotowi są brać wszystko i w każdych ilościach. Dostęp do środków dopingowych nie jest trudny, istnieje bardzo dobrze rozwinięty czarny rynek, zakupy można zrobić w Internecie albo w fitness clubie. W Polsce laboratorium antydopingowe mamy jedno - w Instytucie Sportu w Warszawie. Jest dobrze wyposażone, choć nie ma jeszcze akredytacji MKOl. Na podstawie przeprowadzanych badań powiedzieć mogę, że plaga dopingu nie jest tak powszechna, jak się sądzi. Około 2 - 3 proc. testów ma wynik negatywny. Oczywiście rzeczywisty odsetek biorących doping jest trochę większy.
Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi, że doping to stosowanie substancji szkodliwych dla zawodnika.Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Środki moczopędne Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. erytropoetyna to hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny.
Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem w 10. rundzie Stracone złudzenia Komentarz: Gołota znów zadziwił Fot. (C) AP JANUSZ PINDERA Zbije go jak psa" - mówił przed pojedynkiem w Atlantic City manager Andrzeja Gołoty, Ziggy Rozalski. Don Turner, trener Michaela Granta, był pewny zwycięstwa swojego boksera. "To mistrz XXI wieku - mówił dziennikarzom. - Najpierw pokona Gołotę, a później rozprawi się z Lennoxem Lewisem". 27-letni Michael Grant był faworytem w pojedynku z Gołotą. Olbrzym z Norristown (202 cm, 114 kg) nie przegrał żadnej z 30 zawodowych walk. Kilku znanych mistrzów boksu twierdziło jednak publicznie, że Polak ma duże szanse. Pierwsza runda walki w Atlantic City potwierdziła te opinie. Gołota był szybszy i bardziej zdecydowany. Jego akcja, po której Grant padł na deski, była szkoleniowa. Polak zaczął podwójnym lewym prostym, po którym wystrzelił prawym, i wydawało się, że jest po walce. Grant to jednak kawał chłopa. Były gracz futbolu amerykańskiego wstał dość szybko i robił wszystko, by przetrwać do gongu kończącego pierwsze starcie. Nie uchronił się jednak od kilku mocnych ciosów Polaka i równo z gongiem znów leżał na deskach. "Byłem w poważnych opałach, ale kontrolowałem sytuację - mówił Grant po zakończeniu pojedynku. - Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku" - tłumaczył dziennikarzom. Don Turner, trener Granta, przyznał, że w trakcie walki miał dla niego jedną radę. "Powiedziałem mu, tylko bez paniki. Wiesz, co musisz teraz zrobić. Znokautuj go...!". Druga runda, podobnie jak pierwsza, przebiegała pod dyktando Polaka. Jego przewaga nie była jednak tak przygniatająca jak w pierwszym starciu, ale sędziowie tym razem też nie mieli wątpliwości, kto jest lepszy. W trzeciej rundzie poniżej pasa uderzył Michael Grant, ale Randy Naumann przymknął na to oko. Dla Gołoty nie był już tak łaskawy. Gdy tylko ten uderzył nieprawidłowo, z miejsca został ukarany ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później ringowy wyrównał dług wobec Gołoty i odebrał punkt Grantowi. Ta sytuacja i dobra postawa Polaka w tym starciu dała mu wygraną w czwartej rundzie 10:8. O Grancie jednak nie darmo się mówi, że to robot, który rozkręca się z rundy na rundę i wyniszcza rywali siłą swoich ciosów. W piątym starciu to on był górą. Trafiał częściej i mocniej, choć wydawało się, że jego ciosy nie robią większego wrażenia na byłym mistrzu Polski. Szósta runda tego pojedynku na pewno nie przejdzie do historii. To były bezsprzecznie najmniej ciekawe trzy minuty pojedynku. Kolejna runda, również remisowa, też nie wniosła nic nowego do sprawy. Gołota i Grant sprawiali już wrażenie wyraźnie zmęczonych. Walka od pierwszego gongu prowadzona była w dużym tempie, a ciosy z obu stron przypominały uderzenia młota pneumatycznego. Ósme starcie, choć znacznie ciekawsze niż poprzednie, również nie zmieniło niczego w obrazie pojedynku. W dziewiątej rundzie Gołota znów przyśpieszył i sędziowie, chyba bez większych oporów, mogli zapisać ją na konto polskiego pięściarza. Przed dziesiątą rundą Gołota prowadził na punkty u wszystkich sędziów. Przewaga była wyraźna: siedem, pięć i trzy punkty. W tym momencie przypomniała się druga walka z Riddickiem Bowe'em. Wtedy też były pięściarz warszawskiej Legii przegrał pojedynek na własne życzenie. Po jednym z potężnych ciosów Bowe'a nie wytrzymał nerwowo i uderzył poniżej pasa, za co został zdyskwalifikowany. Tym razem Polak walczył czysto, zachowywał się w ringu jak dżentelmen. Nie zamierzał też bronić zdobytej wcześniej przewagi. To on wciąż był tym, który dyktował tempo i rozwój wydarzeń w ringu. Niepokojące było tylko to, że jego lewy prosty nie dochodził celu już tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant po raz pierwszy trafił prawym prostym. Gołota nawet nie drgnął, choć cios był potężny. Chwilę później dłuższy i jeszcze mocniejszy prawy prosty Granta wyraźnie wstrząsnął Gołotą. To był początek końca. Grant, który zaczyna każdy pojedynek od słów: "Niech cię Bóg błogosławi", rozpoczął wyniszczający atak. Tym razem chyba wszystkim stanęły przed oczami obrazy z walki Gołota - Lewis. Tak samo jak wtedy Polak nie potrafił się przed tym atakiem obronić. Grant bił mocno, ale niezbyt celnie. Jednak po lewym sierpowym i prawym podbródkowym Gołota padł na deski. Po raz pierwszy i ostatni w tej walce. Wstał wprawdzie dość szybko, jeszcze szybciej przyjął postawę bokserską, ale Randy Naumann przerwał pojedynek. Publiczność zgromadzona w hotelu Taj Mahal przyjęła tę decyzję gwizdami. Gołota nie wyglądał na zaskoczonego. Bardziej zdziwiony był Grant, do którego powoli docierało, że wygrał przegraną walkę. Gołota przegrał i zarobił kolejny milion dolarów. Czy zarobi następne, zależy tylko od niego. Raz jeszcze pokazał, że jest bokserem wyśmienitym, ale charakteru do wygrywania mu brak. To jednak wcale nie musi być przeszkodą do podpisania jeszcze jednego intratnego kontraktu. Grant: Kontrolowałem sytuację. Po ciosie w szczękę szybko się zerwałem i patrzyłem, czy Gołota nie ponowi ataku. Nie ponowił. Dramat w ringu. Bokser walczy o życie Walka poprzedzająca pojedynek Gołota - Grant zakończyła się w dramatyczny sposób. W pojedynku o tytuł mistrza Stanów Zjednoczonych w kategorii junior średniej Paul Vaden znokautował w 10. rundzie prowadzącego na punkty Stephana Johnsona. Mimo zabiegów lekarzy Johnson nie odzyskał przytomności i został odwieziony do szpitala w Atlantic City. Jego stan jest krytyczny. Komentarz Gołota znów zadziwił Andrzej Gołota znów wszystkich zaskoczył. W pojedynku z faworyzowanym Michaelem Grantem walczył dobrze; udowodnił, że potrafi to robić. Kiedyś, w dwóch walkach ze słynnym Riddickiem Bowe'm pokazał ogromne umiejętności i brak panowania nad swoimi emocjami. Dwukrotnie przegrał przez dyskwalifikację, ale mimo to dostał szansę i walczył z Lennoxem Lewisem o mistrzostwo świata. Gołota jest nieobliczalny. To dziwny bokser i jeszcze dziwniejszy człowiek. "Każdy ma jakąś ciemną stronę" - mówił dziennikarzom podczas ostatniej konferencji prasowej w Atlantic City. Trudno określić, co miał na myśli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, dlaczego w dwóch walkach bił Bowe'a poniżej pasa i przegrywał walki, które zapewne wygrałby wysoko na punkty. Trudno też powiedzieć, dlaczego po kilku mocnych ciosach Granta, nie podjął walki w dziesiątej rundzie. Wydawało się, że był w stanie dotrwać do gongu kończącego to starcie. Stało się jednak inaczej. Raz jeszcze prysły sny o potędze, raz jeszcze okazało się, że Gołota nie umie wygrywać najważniejszych pojedynków, nawet wtedy, gdy prowadzi wysoko na punkty. Gdyby pokonał Granta, prawdopodobnie w połowie przyszłego roku biłby się z Witalijem Kliczką, mistrzem świata organizacji WBO. A z kim spotka się teraz, po porażce? Nie można wykluczyć, że powie koniec i zawiesi rękawice na kołku. Gołota od dawna powtarza, że nie lubi boksu i walczy tylko dla pieniędzy. Jeśli tak jest w istocie, to chyba jeszcze się skusi. Wciąż stać go na wielkie rzeczy. Janusz Pindera
W ostatniej rundzie walki bokserskiej Andrzej Gołota przegrał z Michaelem Grantem. Pierwsza runda walki potwierdzała opinie kilku znanych mistrzów boksu o tym,że Gołota ma duże szanse wygrać ten pojedynek. Polak był szybszy i bardziej zdecydowany co pozwoliło mu położyć Granta na deski. Amerykanin jednak szybko się podniósł i walczył o to aby dotrwać do gongu. Nie do końca mu się to udało, bo po paru silnych uderzeniach przeciwnika znów leżał na deskach. Druga runda znów była wygrana dla Polaka. W trzeciej rundzie Grant uderzył Gołotę poniżej pasa,lecz sędzia tego nie zauważył. Zauważył za to nieprawidłowe uderzenie Gołoty, którego od razu ukarał ostrzeżeniem i odebraniem punktu. Kilka minut później punk został odebrany Grantowy. Czwartą rundę również wygrał Gołota stosunkiem 10 do 8. Piątą rundę bezsprzecznie wygrał Grant, który trafiał mocniej i częściej. Szósta i siódma runda zakończyły się remisem. Można było zauważyć,że obaj bokserzy są już wyraźnie zmęczeni. Ósma runda była odrobinę bardziej dynamiczna od poprzednich, choć i ona również zakończyła się remisem. W dziewiątej rundzie Gołota przyśpieszył i wygrał ją z ocenami sędziów: siedem, pięć i trzy punkty. W połowie dziesiątej rundy widać było,że lewy prosty Gołoty nie dochodzi do celu tak często i precyzyjnie jak wcześniej. W połowie rundy Grant trafił przeciwnika prawym prostym dwa razy. Po serii kolejnych ciosów Gołota padł na deski a sędzia przerwał walkę.
Z Cezarym Banasińskim, prezesem Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, rozmawia Hanna Fedorowicz Krótka historia, silna pozycja FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa. CEZARY BANASIŃSKI: Bardzo mnie to cieszy. Pozycja Urzędu była budowana stopniowo. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania: realizowanie polityki ochrony konkurencji, ochronę konsumentów, ochronę rynku przez zwalczanie nieuczciwej konkurencji oraz pomoc publiczną. Nadzorowanie pomocy publicznej jest stosunkowo najnowszym zadaniem. Przez cały czas istnienia Urzędu dążono do umacniania jego pozycji, co jest zrozumiałe ze względu na jego orzeczniczą funkcję. Wydaje on decyzje w sprawach praktyk monopolistycznych, koncentracji przedsiębiorców, może także zakazać sprzedaży produktów niebezpiecznych dla życia i zdrowia konsumentów. Sprawuje także nadzór nad udzielaniem pomocy publicznej zgodnie z unormowaniami Unii Europejskiej. Tak więc historia Urzędu jest krótka, ale jego pozycja stosunkowo silna. W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć. Mają one przejąć znaczną część uprawnień Komisji Europejskiej, która m.in. pełni funkcję organu antymonopolowego. Przewiduje się decentralizację jej uprawnień w zakresie prawa konkurencji. Mamy tego świadomość. Przy czym należy wskazać przynajmniej dwa powody wzrostu pozycji Urzędu po wejściu Polski do Unii. Po pierwsze - ze względu na wagę, jaką ma konkurencja w ramach jednolitego rynku opartego na swobodzie przepływu usług, kapitału, towarów i osób. Żadna z tych swobód nie może funkcjonować bez jednakowych zasad konkurencji, które pozwalają na rozwój konsolidacji jednolitego rynku. Po drugie - w Unii zapowiadane są obecnie zmiany prawa konkurencji. W Białej Księdze z 1999 r. w sprawie modernizacji stosowania przepisów dotyczących praktyk monopolistycznych Komisja podniosła m.in. konieczność zwiększenia efektywności w stosowaniu wspólnotowych reguł konkurencji. Ma to być realizowane w drodze ograniczenia kompetencji Komisji do podejmowania działań z urzędu jedynie w sprawach mających charakter najpoważniejszych ograniczeń konkurencji, zwłaszcza zwalczania karteli na rynkach skoncentrowanych i świeżo zliberalizowanych, na których działają byli monopoliści. Jest to równoznaczne ze zdecentralizowaniem stosowania wspólnotowych reguł konkurencji na rzecz krajowych organów ochrony konkurencji. Równocześnie Komisja zaproponowała odejście od obecnego, scentralizowanego w gestii Komisji, systemu indywidualnych wyłączeń porozumień ograniczających konkurencję na rzecz systemu wyłączeń wpisanych do ustawodawstw państw członkowskich. Projekt ten spotkał się z aprobatą Parlamentu Europejskiego, Komitetu Gospodarczo-Społecznego i wszystkich państw członkowskich Unii. Oznacza to, że już wkrótce dojdzie do likwidacji dotychczasowego monopolu Komisji w tym zakresie i wzmocnienia organów antymonopolowych państw członkowskich. Rangę Urzędu podkreślają również sędziowie sądu antymonopolowego. Ich zdaniem decyzje, jakie podejmuje ten Urząd, powinny podlegać wyłącznie kontroli sądowej. Cieszy mnie stanowisko Sądu Antymonopolowego. Konieczność zachowania niezależnej pozycji Urzędu odnotowuje również tegoroczny Raport Okresowy. Niezależność tę gwarantować ma zarówno podporządkowanie Urzędu prezesowi Rady Ministrów, dzięki czemu wolny jest od wpływów koniunkturalnej polityki resortowej, jak i kadencyjność stanowiska prezesa Urzędu. Oba elementy są równie istotne i wzajemnie powiązane. Nawiasem mówiąc, kwestię niezależności Urzędu w strukturze administracji rządowej jako gwarancji skutecznej ochrony konkurencji podnosi się także w Raporcie OECD z maja tego roku. Trzeba jednak dodać, na co zwraca się zresztą uwagę w obu wspomnianych raportach, że materialną przesłanką niezależności Urzędu jest jego zdolność administracyjna, a zwłaszcza, co odnotowano również w raporcie OECD, jego możliwości finansowe. W tzw. Strategy Paper - dokumencie, który zostanie rozpatrzony przez Radę Europejską w Leaken w połowie grudnia 2001 r. - Komisja Europejska zapowiedziała zdecydowane egzekwowanie zdolności administracyjnej instytucji, co traktuje jako konieczny element procesu integracji i zarazem warunek uczestnictwa w Unii. Podejście takie jest w pełni zrozumiałe, jeśli Urząd ma skutecznie reagować na patologie rynku, gdy chodzi o konkurencję. Reagowanie na praktyki ograniczające konkurencję jest wyjątkowo trudne, wymaga w równym stopniu wiedzy prawniczej i ekonomicznej, i to w odniesieniu zarówno do konkretnej sytuacji, jak i stanu konkurencji na całym rynku. Stąd konieczność przyciągnięcia do Urzędu dobrej kadry, a tę trzeba odpowiednio opłacać, trzeba też prowadzić na bieżąco analizy ekonomiczne rynku w różnych sektorach, co wymaga znacznych nakładów finansowych. A jak raport ocenia kreowanie polityki konsumenckiej przez Urząd? Unia przywiązuje do tego dużą wagę, jej regulacje w dziedzinie ochrony praw konsumentów są dość liczne. Urząd przygotował praktycznie wszystkie akty prawne, których wymaga Unia, i proces harmonizacji prawa na tym etapie został zakończony. Nie znaczy to jednak, że nie trzeba będzie podjąć nowych inicjatyw ze względu na zmieniające się dynamicznie acquis communautaire (dorobek wspólnotowy - przyp. red.). Komisja Europejska przyjęła w zeszłym miesiącu tzw. Zieloną Księgę uczciwych praktyk handlowych. Jej celem jest wywołanie szerokiej debaty nad poprawieniem funkcjonowania handlu między firmami a konsumentami na obszarze jednolitego rynku. Komisja poddała pod dyskusję dwie główne opcje dalszego rozwoju regulacji Unii w obszarze ochrony konsumentów. Pierwsza zakłada strategię bazującą na dalszej harmonizacji regulacji prawnych państw członkowskich chroniących konsumentów w poszczególnych dziedzinach gospodarki. Druga przewiduje uzupełnienie dotychczasowej tendencji ramową dyrektywą obejmującą praktyki handlowe. Zielona Księga oferuje przy tym wybór miedzy koncepcjami "uczciwych praktyk handlowych" a "wprowadzającymi w błąd i oszukańczych praktyk". Obie mają podstawy w istniejącym prawie Unii, jednak koncepcja uczciwych praktyk handlowych jest szersza, obejmuje bowiem zasadę dobrej wiary na etapie przed zawarciem umowy, chociażby przez ujawnienie istotnych informacji dla konsumenta. Przesłanie Zielonej Księgi jest jasne. Chodzi o przesunięcie punktu ciężkości z ochrony konsumentów traktowanej instrumentalnie na kreowanie skutecznej polityki ochrony konsumentów. Wpasowując się w ten nurt myślenia, Urząd przygotowuje projekt takiej polityki na najbliższe dwa lata, tj. do planowanej w 2004 r. akcesji Polski do Unii. Czy w raporcie nie było żadnych krytycznych uwag? Dopiero od stycznia tego roku funkcjonuje u nas pomoc publiczna dla przedsiębiorców. W sferze polityki antymonopolowej Komisja dość pozytywnie oceniła działalność Urzędu, zaleciła jednak, aby w związku ze znaczną liczbą rozpatrywanych spraw prowadzenie polityki nastawione było na jakość orzeczeń i jednocześnie uznanie za priorytetowe tych kwestii, które powodują największe zakłócenia konkurencji. Pozytywnie oceniono także regulację prawną dotyczącą pomocy publicznej. Zaznaczono jednak, że szybkie jej wprowadzenie nie przełożyło się na równie intensywne stosowanie prawa. Podkreślono wprawdzie niezależność Urzędu w nadzorze nad monitorowaniem pomocy publicznej, jednak zwrócono uwagę, że niektóre problemy, np. specjalne strefy ekonomiczne, nie zostały jeszcze rozwiązane. Komisja podkreśliła konieczność zwiększenia kontroli wszystkich środków pomocy, nie tylko w ramach specjalnych stref ekonomicznych, ale także w wypadku tzw. sektorów wrażliwych (stalowy, motoryzacyjny). Problem specjalnych stref ekonomicznych jest jednym z przedmiotów polskiego stanowiska negocjacyjnego i wymaga uzgodnień z rządem.
Tegoroczny Raport Okresowy Komisji Europejskiej w części dotyczącej polityki konkurencji i konsumentów stwierdza, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów utrwalił swoją pozycję w strukturze organów państwa. Powstał on 10 lat temu i jest centralnym organem administracji państwowej. Zmiany przepisów nakładały na niego kolejne zadania. W Unii rola urzędów antymonopolowych ma jeszcze wzrosnąć.
CZECZENIA Rosja powinna się pogodzić z tym, że w konflikcie na Kaukazie nie może zwyciężyć Lokalny front globalnej wojny SAMUEL P. HUNTINGTON Podczas gdy wojska rosyjskie otaczają, bombardują i zrównują Grozny z ziemią, tylko jedna strona ma szansę wygrać ten konflikt i to tylko dlatego, że nie może go przegrać - czeczeńscy bojownicy. Bo albo powstrzymają rosyjską ofensywę i doprowadzą do impasu, albo wycofają się w góry i któregoś dnia znów wrócą, by walczyć. A przegrani? Będą nimi czeczeńscy cywile uwikłani w ten brutalny konflikt. Rosja kontynuująca wojnę, której nie może wygrać. I Stany Zjednoczone, jeśli będą próbowały wpłynąć na jej wynik. Czeczeńska wojna uwidacznia bowiem granice możliwości wpływania przez takie mocarstwa, jak Rosja i Stany Zjednoczone, na lokalne konflikty toczących się na świecie. Islam kontra reszta świata Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję. Do walk między muzułmanami a niemuzułmanami dochodzi w Bośni, Kosowie, Górskim Karabachu, Czeczenii, Tadżykistanie, Afganistanie, Kaszmirze, Indiach, na Filipinach, w Indonezji, Timorze Wschodnim, Bliskim Wschodzie, Afryce Północno-Wschodniej, Sudanie, Nigerii. Konflikty te mają co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze, w świecie muzułmańskim brakuje jednego lub dwóch dominujących państw, które utrzymywałyby porządek w społeczności islamskiej i zapobiegały konfliktom między muzułmanami a niemuzułmanami lub pełniły rolę mediatorów w razie powstania takich zadrażnień. Tymczasem konkurujące ze sobą muzułmańskie państwa - szczególnie Iran i Arabia Saudyjska - usiłują rozbudować swe wpływy poprzez udzielanie wsparcia grupom muzułmańskim walczącym z niemuzułmanami. Po drugie, w krajach islamskich rośnie liczba mężczyzn w wieku 16 - 30 lat, którzy zasilają szeregi partyzantów i bojowników. I ci właśnie młodzi ludzie stanowią trzon międzynarodowej islamskiej brygady, której członkowie walczą w Afganistanie, Bośni, Kosowie, na Filipinach, w Czeczenii itd. Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat. Po raz pierwszy carowie próbowali objąć swym władaniem Kaukaz w XVI wieku. W 1783 roku zapoczątkowali militarną kampanię, by podporządkować sobie ludność tego regionu. Od 1825 do 1859 roku walki trwały niemal nieprzerwanie, aż wreszcie Rosjanie zdołali stłumić opór, którym kierował legendarny przywódca północnego Kaukazu - Szamil. Po rosyjskiej rewolucji narody północnego Kaukazu ogłosiły niepodległość i zawiązały federację, która na początku lat 20. została rozbita przez bolszewików. Opór wobec sowieckiej władzy ujawnił się ponownie podczas II wojny światowej i skłonił Stalina do deportowania praktycznie wszystkich Czeczenów do Kazachstanu, gdzie przebywali na wygnaniu do połowy lat 50. Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego Czeczeni, co było do przewidzenia, znów wzniecili rewoltę. W 1996 roku im się to udało - po pokonaniu wojsk rosyjskich de facto zdobyli niepodległość. Jednak rosyjscy nacjonaliści nie mogli się z tym pogodzić i rozpoczęli obecną kampanię militarną, by podporządkować sobie tych nieposłusznych górskich muzułmanów. Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych. Wnioski dla Rosji Niemal wszędzie we współczesnym świecie narody starają się łączyć swe tożsamości kulturowe z cywilizacyjnymi. Wielocywilizacyjne państwa spotykają się z rosnącym sprzeciwem i niektóre, jak Związek Radziecki, Jugosławia czy Etiopia, rozpadły się. Ponadto nowego znaczenia nabierają ponadnarodowe społeczności kulturowe, czyli diaspory. Dostarczają one pieniędzy, broni, bojowników i przywódców swym ziomkom walczącym o wolność. Także państwa i grupy państw wspierają swych pobratymców, jak to miało miejsce podczas rozpadu Jugosławii. Europa Zachodnia poparła Chorwatów, Rosja i Grecja - Serbów, natomiast Arabia Saudyjska, Iran, Turcja i Malezja dostarczały pomocy bośniackim Muzułmanom. W połowie lat 90. Czeczeni w znacznym stopniu korzystali ze wsparcia czeczeńskiej diaspory, a szczególnie pomocy pochodzącej od ich ziomków w Turcji i Jordanii. Korzystali także z cichej pomocy udzielanej przez niektóre muzułmańskie rządy. Teraz jednak owe rządy, a zwłaszcza turecki, mają opory ze pomaganiem Czeczenom, bo czeczeńska niepodległość może być przykładem dla mniejszości w ich własnych krajach, szczególnie zaś dla Kurdów. Tak czy inaczej era wielocywilizacyjnych imperiów minęła i Rosja może utrzymać swe panowanie w Czeczenii tylko niewyobrażalnymi kosztami. Dlatego też kolejny rosyjski przywódca powinien wykazać realizm Mustafy Kemala Atatürka co do straconego tureckiego imperium i stworzyć Rosję "tylko dla Rosjan", zamiast trzymać się trącących myszką marzeń o wielonarodowym, wielocywilizacyjnym imperium. Wnioski dla USA Implikacje czeczeńskiego konfliktu dla Stanów Zjednoczonych są równie oczywiste. Ze zrozumiałych względów musi nas niepokoić humanitarny aspekt skutków wojny dla Czeczenów. Ale Stany Zjednoczone nie mają żadnych ważnych narodowych interesów w Czeczenii, mają natomiast takowe w Rosji. Dlatego nie zdołamy skutecznie ukarać Rosji, nie ponosząc przy tym wysokich kosztów własnych. Wielu ekspertów od polityki zagranicznej twierdzi, że Stany Zjednoczone powinny podjąć wobec Rosji kilka działań karnych, by zmusić ją do złagodzenia postępowania w Czeczenii. I tak, na przykład, proponuje się wstrzymanie kredytów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, dopóki nie zostanie zakończona wojna, groźbę wyłączenia Rosji z przyszłych spotkań najbogatszych państw świata G-7 albo obniżenie cen ropy, co mogłoby zredukować rosyjskie dochody dewizowe. Tyle że w obecnej sytuacji są to pomysły rażące niedorzecznością i niekonsekwencją. Czeczeńska wojna cieszy się wielkim poparciem rosyjskiego elektoratu, a przez to polityków startujących do przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Toteż dopóki akcja militarna rozwija się pomyślnie, dopóty rosyjscy politycy nie rozpoczną wycofywania wojsk ze względu na pohukiwania Zachodu. W Rosji mamy teraz do czynienia z upadkiem demokracji wyborczej, zaś rywalizujący między sobą kandydaci odwołują się do sentymentów nacjonalistycznych. Nawet gdy Rosja wyraźnie przegrywała wojnę w 1996 roku, to odgrywający wówczas czołową rolę gen. Aleksander Lebiedź zdołał wynegocjować porozumienie o wycofaniu się z Czeczenii i przekonać doń rosyjski rząd oraz społeczeństwo. Równie niedorzeczne i szkodliwe dla wiarygodności Ameryki jest ostrzeżenie prezydenta Billa Clintona, że Rosja "zapłaci wysoką cenę", jeśli będzie kontynuowała brutalne ataki na czeczeńskich cywilów. Bo oto mamy kolejny przykład retorycznych popisów tej administracji, które uniemożliwiają innym rządom zrozumienie, co rzeczywiście mówi ona serio. To prawda, że Stany Zjednoczone powinny potępiać humanitarną tragedię w Czeczenii. Ale administracja Clintona winna również pogodzić się z faktem, że jest to konflikt trwający już 200 lat i stanowiący tylko jeden z wielu lokalnych frontów toczącego się obecnie globalnego konfliktu między muzułmanami a niemuzułmanami. W dłuższej perspektywie Rosja nie może wygrać tej wojny, tak jak Stany Zjednoczone nie mogą poważnie wpłynąć na jej rezultat. Im szybciej politycy pogodzą się z tą brutalną prawdą, tym szybciej pokój przyjdzie na północny Kaukaz. Samuel P. Huntington jest profesorem Harvard University i autorem głośnej książki "Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego". THE NEW YORK TIMES SYNDICATE
Wojnę w Czeczenii trzeba postrzegać zarówno we współczesnym, jak i historycznym kontekście. Jest to jeden z wielu konfliktów toczących się wzdłuż granic wielkiego islamskiego bloku, rozciągającego się od Maroka po Indonezję.Rosjanie i muzułmanie wojują ze sobą na północnym Kaukazie od ponad dwustu lat.Biorąc pod uwagę lekcję historii, należy zastanowić się nad implikacjami wojny w Czeczenii dla Rosji i Stanów Zjednoczonych.
KONSUMENCI Rękojmia i gwarancja Unijna dyrektywa a polskie przepisy EWA ŁĘTOWSKA Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego - prędzej czy później - trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają - bardzo już zaawansowane - prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt (z 31 marca 1998 r.) mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. W projekcie natomiast nie ma tego podmiotowego ograniczenia. Gwarancje handlowe (dobrowolne) normowało już pośrednio prawo wspólnotowe, by ustrzec przed wykorzystaniem ich jako instrumentu niedozwolonej konkurencji (nieuczciwej reklamy). Problematykę gwarancji uwzględnia także dyrektywa 93/13 o krzywdzących klauzulach umownych, gdy idzie o nakaz ich przejrzystości (transparencji). Gwarancja handlowa (dobrowolna) zależy przecież od sposobu ukształtowania jej w klauzulach umownych, i tu wykorzystują swą przewagę przedsiębiorcy, narzucając krzywdzące, zakazane postanowienia umów. Z tym walczy dyrektywa 93/13. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Sprzedaż w obrocie krajów UE nader często zawiera element transgraniczności (chociażby jako konsekwencja swobodnego przepływu ludzi), co dodatkowo usprawiedliwia podjęcie zabiegów harmonizacyjnych. Projekt przewiduje stworzenie minimalnego standardu ochronnego w samej dyrektywie, od którego nie można będzie odstąpić in minus ani ustawodawstwie państw UE, ani w umowach stron. Tradycyjnie dla prawa konsumenckiego Wspólnot Europejskich projekt nawiązuje do pojęcia osoby fizycznej, która nie zajmuje się bezpośrednio działalnością w zakresie handlu, przedsiębiorczości, zawodową. Oznacza to jednak, że reżimem ochronnym (podobnie jak przy umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 7/97) będą mogły być objęte transakcje o mieszanym charakterze, np. zakup komputera służącego do użytku zarówno prywatnego, jak i zawodowego. Nienależyta jakość, czyli brak zgodności z umową Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru (obecna wersja projektu wyraćnie ogranicza je tylko do rzeczy ruchomych) z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Jednakże pozornie bardzo dobitna różnica jest w rzeczywistości mniej wyraćna na skutek sposobu (techniki normowania), jakim projekt określa niezgodność z umową. Nie zadowala się on bowiem formułą generalną niezgodności z umową, ale w kilku ujętych bardzo kazuistycznie punktach doprecyzowuje ją, co zbliża porównywane koncepcje. Dyrektywa bowiem określa pojęcie "zgodność jakości towaru z wymaganiami umowy" i przyjmuje domniemanie istnienia owej zgodności w momencie wydania towaru, gdy odpowiada on: opisowi cech przez sprzedawcę i jest zgodny z próbką lub wzorem; celom, do jakich dany towar normalnie służy, i nadaje się do celu specjalnego, jaki konsument wskazał sprzedawcy przy zawarciu umowy (przepis ten w ostatniej wersji został korzystnie dla konsumenta zmodyfikowany, przez rezygnację z zastrzeżenia, że subiektywnym zamiarom konsumenta mogą być w pewnych okolicznościach przeciwstawione wyjaśnienia sprzedawcy, wyprowadzające nabywcę z błędu); usprawiedliwionym oczekiwaniom konsumenta, przy uwzględnieniu publicznych zapewnień poczynionych przez sprzedawcę, producenta i ich przedstawicieli w reklamach i informacjach o towarze. To ostatnie kryterium w toku prac nad projektem uległo charakterystycznej zmianie przez nadanie większego znaczenia oczekiwaniom konsumenta. Równa tak opisanej niezgodności z umową (charakterystyczne, że chodzi tu nie tylko o niezgodność z wyraćną treścią umowy) jest sytuacja, gdy wadliwość wynika z instalacji (montażu) dokonanej przez sprzedawcę na jego odpowiedzialność lub przez samego konsumenta, lecz zgodnie z otrzymaną instrukcją. Domniemanie niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową w momencie jego wydania istnieje tylko wtedy, gdy brak zgodności (wadliwość) ujawni się w ciągu sześciu miesięcy od wydania rzeczy. Domniemania jednak brak, gdy nie da się go pogodzić z rodzajem niezgodności lub naturą przedmiotu świadczenia (np. choroba zwierzęcia, co do której wiadomo, że ma krótki okres inkubacji). Ograniczenie domniemania w czasie jest zrozumiałe, gdyż sam okres gwarancji ustawowej wedle dyrektywy jest znacznie dłuższy (o czym za chwilę) niż w naszej rękojmi. Istotne terminy Gwarancja ustawowa ma wynosić dwa lata. (Zrezygnowano przy tym z wersji, według której wiedza czy niemożliwość niewiedzy konsumenta o braku zgodności towaru z umową znosi gwarancję ustawową, a także z ograniczenia terminu uprawnienia do wymiany rzeczy i odstąpienia od umowy. To znacznie zaostrza rygoryzm projektu). Zrezygnowano też z obowiązku notyfikacji wady (ściślej: niezgodności przedmiotu sprzedaży z umową) w ciągu miesiąca od wykrycia wady. To jednak otwiera drogę do unormowania tej kwestii w ustawodawstwie wewnętrznym. Podmiot odpowiedzialny Odpowiedzialność z tytułu gwarancji ustawowej ciąży na sprzedawcy. On jest zobowiązany do zadośćuczynienia roszczeniom konsumenta, chyba że niezgodność towaru z umową ma swe ćródło w publicznych zapewnieniach producenta lub jego przedstawiciela, odnoszących się do cech towaru. Musi jednak wykazać, że albo nie znał i nie mógł znać tych zapewnień, albo sprostował je w momencie sprzedaży, albo gdy udowodni, że decyzja o zakupie nie pozostawała pod wpływem wspomnianych zapewnień. Taka przesłanka zwalniająca nie jest znana polskiej rękojmi. Sprzedawca odpowiada z tytułu gwarancji ustawowej niezależnie od własnej winy, a nawet gdy nie ma związku między brakiem jego działań (zaniechaniem) i skutkiem w postaci wadliwości przedmiotu sprzedaży. Ma wtedy tylko możliwość regresu do producenta lub swego poprzednika w łańcuchu sprzedawców, na zasadach ogólnych. Obowiązki sprzedawcy Obowiązki sprzedawcy obejmują bezzwłoczną propozycję naprawy w sensownym terminie lub wymianę rzeczy. Wybór między tymi możliwościami należy do konsumenta, chyba że tylko jedna z nich jest ekonomicznie uzasadniona (z punktu widzenia interesu sprzedawcy) i zarazem ma znaczenie dla konsumenta. Wtedy jego prawo wyboru ulega zacieśnieniu. Konsument ma prawo nie przyjąć naprawy, gdy powoduje to obniżkę wartości towaru. W takim wypadku może żądać wymiany. Dopiero gdy w grę nie wchodzi żadna ze wskazanych możliwości - albo gry wynik naprawy okazał się niezadowalający - konsument może żądać obniżki ceny lub odstąpić od umowy. To uszeregowanie uprawnień, z umieszczeniem na końcu odstąpienia od umowy, budzi niezadowolenie środowisk reprezentujących konsumentów. Wskazują one (nie bez racji, których prawdziwość potwierdza obserwacja wieloletniej polskiej praktyki), że konsument zostaje w ten sposób uwięziony w kontrakcie, który nie spełnił jego oczekiwań. Konsekwencje reklamacji W razie wymiany rzeczy gwarancja biegnie na nowo. Gdy załatwienie reklamacji polegało na usunięciu wady, termin nowej gwarancji dotyczy tylko tej wady. Dwuletni termin gwarancji ulega zawieszeniu na czas wykonywania reklamacji. Podobny skutek daje system skargi pozasądowej, z której konsument może skorzystać w celu załatwienia reklamacji. Wszystkie koszty realizacji gwarancji (transport, przejazd, robocizna, materiały) obciążają sprzedawcę. W wypadku sprzedaży ratalnej zawiesza się spłatę rat do momentu zrealizowania reklamacji. Regulacja gwarancji dobrowolnej (handlowej) jest w projekcie znacznie skromniejsza. Obejmuje powinność pisemnego jej udzielenia z obowiązkiem przedłożenia dokumentu do wglądu w momencie zawarcia umowy. Aby nie uczynić konsumenta niewolnikiem gwarancji (problem doskonale znany w polskiej praktyce, polegający na udzieleniu pozornie tylko korzystnej gwarancji, przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości korzystania z ustawowej odpowiedzialności za jakość świadczenia), projekt każe zapewnić konsumentowi lepszą pozycję, niż wynikałoby to z gwarancji ustawowej. Jest to więc koncepcja znana polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, ukształtowana początkowo przez orzecznictwo i zaakceptowana w doktrynie, a następnie, po zmianie ustrojowej, ponownie odrzucona. Obowiązkowa minimalna treść gwarancji handlowej wedle projektu dyrektywy obejmuje: zakres czasowy i terytorialny gwarancji, nazwisko i adres osoby, z którą konsument może nawiązać kontakt w sprawie realizacji gwarancji, procedurę realizacji gwarancji, nazwisko i adres podmiotu odpowiedzialnego z gwarancji. Jeśli gwarancja dotyczy tylko części wyrobu, musi wskazywać jasno to ograniczenie, w przeciwnym razie jest ono nieważne. Postanowienia wspólne dotyczące obu rodzajów gwarancji dotyczą wykluczenia autonomii kontraktowej w zakresie wyłączenia i ograniczenia gwarancji ustawowej, a także zobowiązania państw unijnych do wprowadzenia przepisów gwarantujących, aby autonomia kolizyjna (wybór prawa właściwego) nie pozbawiała konsumentów ochrony przewidzianej przez dyrektywę (oczywiście dotyczy to tylko umów mających związek z terytorium państw unijnych). Państwa mające lub chcące wprowadzić bardziej rygorystyczne zasady ochrony konsumenta - w zakresie dyrektywy - mogą je utrzymać, jeśli nie mogłyby być uznane za niezgodne z traktatem rzymskim (art. 30). W tym zakresie istnieje jednak ryzyko ich odmiennej oceny przez zainteresowane państwa i przez Trybunał w Luksemburgu (w razie sporu wszczętego przez przedsiębiorców, uznających konkretne przepisy chroniące konsumenta ponad minimalny poziom dyrektywy za przejaw dyskryminacyjnych zakazanych praktyk, godzących w reguły konkurencyjności). Co wynika z porównania Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący, choć lepszy jest w nim dwuletni, a nie roczny termin gwarancji ustawowej. Oczywiście sama koncepcja wady (leżąca u podstaw rękojmi) jest inna niż koncepcja braku zgodności z umową i oczekiwaniami konsumenta. Jednakże niepodobna zapominać, że na tle istniejącego w Polsce reżimu prawnego rękojmi stosunkowo dużo uwagi poświęca się kwestii zapewnień sprzedawcy o cechach rzeczy, przy czym zapewnienie o nieistnieniu wad rzeczy ma skutki podstępu. Na tle ewolucji tej części przepisów o rękojmi widać wyraćnie, że ważniejsza staje się ochrona jakości zgodnej z umową i usprawiedliwionymi oczekiwaniami konsumenta. Oczywiście zakres odpowiedzialności za niezgodność z umową jest szerszy niż wynikający z istnienia wad rzeczy. Jednakże ta różnica jest konstrukcyjnie stosunkowo łatwa do przezwyciężenia. Na potrzeby sprzedaży konsumenckiej można bowiem inaczej sformułować pojęcie "wada", uzgadniając je z koncepcją zarysowaną w projekcie. Jest to zabieg legislacyjnie dość prosty, ułatwiony przez kazuistykę obu ujęć. W terminach odpowiedzialności różnica jest zasadnicza (rok - rękojmia w polskim systemie prawnym, dwa lata - gwarancja ustawowa wedle projektu dyrektywy). Także nie znane polskiej rękojmi przy sprzedaży jest przedłużanie terminu w razie naprawy rzeczy po uwzględnieniu reklamacji. Polskie prawo wymagałoby stosownej zmiany, co z pewnością spotka się z protestami środowisk producenckich. Różnica istnieje także w zakresie domniemania istnienia wady (jej przyczyn) w momencie wydania rzeczy. System polski wydaje się korzystniejszy dla konsumenta, ze względu na aprobowane w praktyce podobne domniemanie, i to nie ograniczone półrocznym terminem. Ale wrażenie to znika przy głębszym zastanowieniu. W przeciwieństwie do gwarancji bowiem operowanie domniemaniem faktycznym, iż wada wynikła z przyczyny tkwiącej w rzeczy, nie jest w polskim systemie prawnym powszechnie aprobowane i opiera się na praktyce, która w każdej chwili, zwłaszcza w zmienionych gospodarczych warunkach, może ulec zmianie. System proponowany przez dyrektywę jest przede wszystkim czytelniejszy i nie zawiera wyjątków (zresztą w ogóle wyjątków w postaci subreżimów gwarancji ustawowej) odnoszących się do towarów żywnościowych, gdzie awantaże szerokiego domniemania przyjętego przez polskie prawo okazują się iluzoryczne. Co do wymogu aktu staranności (istniejącego w polskim prawie przy rękojmi), nakazującego zgłaszać wadę w ciągu miesiąca od jej wykrycia, dyrektywa pozostawia wolną rękę ustawodawstwom krajowym. Być może byłaby to jednak okazja, aby przy implementacji dyrektywy zastanowić się nad sensem istnienia w polskim prawie tego fasadowego wymogu, który, przynajmniej gdy idzie o rękojmię, ma sens tylko w wypadku istnienia obowiązku odbioru (oględzin, sprawdzenia jakości) rzeczy. (A jak wiadomo, w odniesieniu do większości towarów, zwłaszcza w obrocie konsumenckim, tego obowiązku nie ma. W tej sytuacji wymóg zgłoszenia wady w ciągu miesiąca od jej wykrycia nie pełni żadnej funkcji dyscyplinującej i nie poddaje się obowiązkowi udowodnienia). Natomiast w zakresie obowiązków sprzedawcy projekt jest mało atrakcyjny. Sekwencyjność uprawnień zamiast ich pełnego wyboru przez konsumenta i uplasowanie na ostatnim miejscu odstąpienia od umowy byłyby - w porównaniu z istniejącym w Polsce prawem - jednak krokiem wstecz, jakkolwiek odstąpienie od umowy w polskim prawie jest ograniczone kontruprawnieniem sprzedawcy, który może sparaliżować żądanie konsumenta, niezwłocznie wymieniając rzecz (oznaczoną co do gatunku) lub ją naprawiając (gdy przedmiotem sprzedaży była rzecz oznaczona co do tożsamości, a sprzedawca był jednocześnie producentem). To, co w warunkach wysokiej prawnej kultury może być uznane za drobną niedogodność dla konsumenta, nie wspominając już o szykanie, konieczną w celu wyważenia interesów obu stron, w polskich warunkach oznacza wydanie konsumenta na łup sprzedawców, niechętnych jakiemukolwiek uwzględnianiu reklamacji. Niemniej ewentualna implementacja dyrektywy (i nadzieja na osiągnięcie jednak wyższego poziomu kultury handlu) wymagać będzie jej przyjęcia w tym punkcie á la lettre. Alternatywą jest bowiem utrzymanie podwójnego standardu (pełna implementacja dyrektywy tylko dla transakcji transgranicznych i utrzymanie wyższego poziomu ochrony transakcji w prawie krajowym). Mniej korzystnie niż w prawie polskim przedstawia się rygoryzm odpowiedzialności ciążącej wyłącznie na sprzedawcy. Wedle dyrektywy może on zwolnić się, odsyłając w pewnym zakresie do odpowiedzialności producenta, który złożył zapewnienia o jakości (cechach) towaru. Taka możliwość nie jest przewidziana przez polskie prawo. Dla konsumenta oznacza to przewlekanie załatwiania reklamacji, a także dodatkowe ćródło konfliktów (zachodzą czy nie przesłanki odesłania do producenta). Ważną różnicą korzystną dla konsumenta jest natomiast istnienie w projekcie zawieszenia obowiązku spłaty rat na okres załatwiania reklamacji przy sprzedaży na raty. W zakresie gwarancji komercyjnej (umownej) główną różnicę tworzy semiimperatywny jej charakter przewidziany w samej dyrektywie. Pożądane byłoby wprowadzenie do polskiego k.c. (co oznacza dyferencjację uniwersalnego reżimu gwarancji, jeśli miałoby to dotyczyć tylko gwarancji handlowej "konsumenckiej" lub też podwyższenie standardu uniwersalnego) wymaganej przez projekt dyrektywy jej obligatoryjnej treści i zasady, iż musi przynosić beneficjentowi korzyści w porównaniu z poziomem ochrony ustawowej, wynikającej z gwarancji ustawowej (rękojmi). Obie zasady były znane polskiemu ustawodawstwu od lat siedemdziesiątych, z tym że obligatoryjną treść gwarancji wyznaczała wówczas nie treść k.c., lecz przepisy niskiego rzędu, o gwarancji obligatoryjnej, konkretyzujące maksymalną liczbę napraw przed przejściem na wymianę rzeczy oraz minimalny okres gwarancji. Projekt określa obligatoryjną treść gwarancji na znacznie niższym poziomie, mniej ograniczającym ekonomiczne interesy gwaranta, szanując jego autonomię w oznaczeniu przedmiotu i zakresie gwarancji, zobowiązując go w gruncie rzeczy do tego, aby stworzyła ona warunki do dotrzymania słowa, oraz aby treść tego "słowa" była jasna dla kontrahenta (tj. konsumenta). W tej sytuacji zasady oferowane przez dyrektywę dla obrotu z udziałem konsumenta są całkowicie do przyjęcia w uniwersalnym reżimie gwarancji (a więc gwarancji także w obrocie handlowym, między profesjonalistami). Inaczej natomiast wygląda sprawa z ewentualną implementacją odnoszącą się do gwarancji ustawowej, w kształcie, jaki nadaje jej projekt. Należy tu się liczyć z rozszczepieniem reżimów: tradycyjna, uregulowana w kodeksie rękojmia dla obrotu handlowego (między profesjonalistami) i oddzielna regulacja (w kodeksie? w ustawie odrębnej?) implementacja gwarancji ustawowej dla obrotu konsumenckiego. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej (sprawę tę reguluje także dyrektywa 93/13) i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania (pojęcie "niewolnik gwarancji" właściwe jest nie tylko polskiej praktyce prawnej), jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi. Oczywiście chodzi o kierunek wyznaczony przez prawidłową interpretację tego przepisu, wyrażającą się w możliwości wyboru przez konsumenta między rękojmią i gwarancją w momencie powstawania każdorazowej nowej wady, a nie w lansowanej przez koła przemysłowe wykładni ścieśniającej, zgodnie z którą wybór między rękojmią i gwarancją umowną zostaje raz na zawsze i na przyszłość zdeterminowany przez wybór reżimu reklamacji w momencie wystąpienia pierwszej wady. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Nauk Prawnych PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Szykuje się nowy akt prawa wspólnotowego, do którego trzeba będzie dostosowywać nasze prawo. Od 1996 r. trwają prace nad przygotowaniem dyrektywy o sprzedaży towarów konsumentom i towarzyszącym jej gwarancjom jakości. Dyrektywa dotyczyć ma przede wszystkim gwarancji jakości. Termin ten jest dla nas trochę mylący. Projekt mówi bowiem zarówno o gwarancji ustawowej, co może być uznane za odpowiednik naszej rękojmi, jak i o gwarancji dobrowolnej, stanowiącej odpowiednik naszej gwarancji jakości. Co więcej, w stosunku do tej ostatniej projekt używa terminu "gwarancja handlowa". W naszej tradycji określenie to dotyczy tylko niektórych gwarancji dobrowolnych, mianowicie udzielanych tylko przez sprzedawcę. Zamierzeniem projektu jest harmonizacja przepisów o odpowiedzialności za niewykonanie zobowiązania, gdy przybiera ona postać świadczenia rzeczy nieodpowiedniej jakości przy sprzedaży rzeczy ruchomych konsumentom. Główną przesłanką odpowiedzialności w ramach gwarancji ustawowej jest niezgodność cech nabywanego towaru z postanowieniami umowy i wynikającymi z tego oczekiwaniami konsumenta. Jest to ujęcie obce polskiej tradycji ujmowania rękojmi jako odpowiedzialności związanej ze szczególnym rodzajem wad rzeczy. Poziom ochrony przyznawany przez prawo polskie, zwłaszcza w zakresie rękojmi, jest w porównaniu z zasadami projektu satysfakcjonujący. Proponowany przez dyrektywę model nie przynosi wyraćnych rozstrzygnięć co do relacji między rękojmią i gwarancją. Ale ograniczenie autonomii kontraktowej i wiążący zakres minimalnej regulacji dyrektywy odnoszący się do gwarancji ustawowej zmierza ku wykluczeniu mylnego przekonania, jakoby konsekwencje nabycia rzeczy niewłaściwej jakości ograniczały się tylko do gwarancji umownej. Dlatego też rozwiązanie przyjęte w polskim prawie w związku z nowelizacją art. 579 k.c. odpowiada temu kierunkowi.
PLUSKWA MILENIJNA Minister Marek Biernacki spędzi sylwestra w MSWiA Państwo podwyższonej gotowości Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Kogokolwiek spytać - banki, szpitale, firmy telekomunikacyjne - każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie. Rząd twierdzi, że Polska jest dobrze przygotowana do problemu roku 2000 (PR 2000). Premier Jerzy Buzek nie wyklucza, że "mogą się zdarzyć drobne zakłócenia", ale zapewnia, że "wszystkie zasadnicze systemy", takie jak energetyczny czy bankowy, są dobrze przygotowane. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Marek Biernacki, który koordynuje te przygotowania, ocenia, że jesteśmy gotowi poradzić sobie z problemem związanym ze zmianą daty "w 92 procentach". Na wszelki wypadek spędzi jednak sylwestra w MSWiA. Japonia wita wcześniej Ministerstwa, urzędy wojewódzkie i samorządy organizują w sylwestra dyżury sztabów antykryzysowych. Zapewniają też, że - zgodnie z zarządzeniem premiera - przygotowały plany awaryjne na wypadek problemów ze sprzętem elektronicznym w pierwszych dniach 2000 roku. Informacje o najważniejszych wydarzeniach będzie zbierać Centrum Zarządzania Kryzysowego. - Za przygotowania do PR 2000 odpowiada nie tylko rząd - podkreśla rzecznik MSWiA Marcin Trzciński. - Jesteśmy krajem zdecentralizowanym. Odpowiedzialność ponoszą także samorządy. Resort spraw wewnętrznych przygotował plany na wypadek różnych zagrożeń - w sferze obronności i bezpieczeństwa (np. nieoczekiwany atak rakiet "urwanych z uwięzi", awarie sieci energetycznych i rurociągów), gospodarczej (np. brak możliwości korzystania z kart płatniczych, zakłócenia w pracy giełdy, awarie kas fiskalnych w sklepach) i sferze społecznej (np. panika). - Nie wiemy, co się stanie, bo PR 2000 nikt jeszcze nie przeżył - mówi Marcin Trzciński. - Ale mamy szczęście, bo kilka godzin przed nami Nowy Rok będą witać np. Japonia, Korea czy Tajwan. Będziemy na bieżąco sprawdzać doniesienia z tych krajów. Pojawiają się informacje, że wiele elektrowni nuklearnych w krajach byłego ZSRR nie jest przygotowanych na zagrożenie milenijną pluskwą. Trzciński zapewnia, że rząd i na to jest przygotowany - pracować będą wszystkie placówki badające skażenie radioaktywne. Mundurowe gotowe Służby mundurowe mają w każdego sylwestra więcej pracy niż na co dzień. W tym roku doszło jeszcze zagrożenie PR 2000. W Komendzie Głównej Policji oraz wszystkich komendach wojewódzkich i powiatowych w sylwestra będą działać sztaby kryzysowe. Tak jest co roku, ale tym razem znajdą się w nich dodatkowo specjaliści od łączności i informatyki. Policja zapewniła sobie własne zasilanie i łączność. Podobnie zabezpieczyła się straż pożarna. W połowie grudnia zadecydowano też, że ostatniego dnia roku prawie wszyscy strażacy mają się stawić w swych jednostkach. Do PR 2000 przygotowane jest wojsko. - Służby dyżurne będą stale gotowe do reagowania w sytuacjach kryzysowych. Współdziałamy w tej dziedzinie z NATO - zapewnia rzecznik MON, płk Eugeniusz Mleczak. Do zagrożeń związanych z PR 2000 przygotowują się służby specjalne. Zarówno Wojskowe Służby Informacyjne, jak i UOP przygotowały plany na wypadek awarii w pierwszych dniach stycznia. Specjaliści obu służb będą dyżurować w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Sterowanie ręką Większość instytucji zapewnia, że przygotowała i przetestowała plany awaryjne. Ponieważ - jak sądzą - sami zrobili wszystko, za najpoważniejsze zagrożenie uważają przerwy w dostawie energii. W agregaty prądotwórcze wyposażyła swoje obiekty Gazownia Warszawska. Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Warszawie ma ręczny system sterowania. Jest też duża rezerwa wody. Gorzej, gdy zabraknie prądu na dłuższy czas i przestaną pracować pompy. Takich problemów nie będą mieć wodociągi krakowskie. - Ludzie mogą być spokojni. Produkcja wody nie jest sterowana komputerowo - mówi Wojciech Mamak, główny informatyk krakowskich wodociągów. Producenci energii, czyli elektrownie, zapewniają, że w kraju jest 20-procentowa rezerwa i nie będzie skoków napięcia. Przedstawiciele elektrowni, zapewniając o swojej gotowości, pytają, czy tak samo przygotowani są dostawcy energii. - Wszyscy spędzają sylwestra w firmie - mówi o kierownictwie Polskich Sieci Elektroenergetycznych rzeczniczka PSE Regina Wegnerowska. Kierownictwo PSE zostało włączone w skład specjalnego sztabu, który będzie czuwał nad pracą systemu. Respiratory muszą działać Do zmiany daty starannie przygotowują się szpitale. - Będzie większa obsada lekarska, pielęgniarska, dodatkowe dyżury na niektórych oddziałach - mówi dr Marek Migdał z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. - Moment zmiany daty przejdziemy na awaryjnym zasilaniu. - Szpitale muszą być zawsze przygotowane na awarie, by nie wysiadły respiratory - dodaje Krzysztof Bik, dyrektor Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Skomplikowane struktury zabezpieczające przed problemem milenijnym powołał Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Pełnomocnicy ds. PR 2000 oraz zespoły antykryzysowe działają w centrali i w każdym z 52 oddziałów. Od dzisiaj zespoły będą pełniły całodobowe dyżury. Czy to oznacza, że nie będzie opóźnień w wypłacie rent i emerytur? - Pieniądze na wypłaty z początku stycznia prześlemy poczcie do 29 grudnia - mówi Anna Warchoł, rzeczniczka ZUS. Telekomunikacja Polska ma sztaby kryzysowe w centrali i w terenie. - Zarząd nie jest w to zaangażowany, ale będzie informowany na bieżąco - zapewnia Michał Potocki z Biura Prasowego Telekomunikacji. Pełne bankomaty Polski system bankowy nie obawia się problemu roku 2000 - twierdzi Związek Banków Polskich. Krzysztof Mielnicki, rzecznik NBP mówi, że "w przypadku stanowisk o strategicznym znaczeniu dla NBP zwiększenie dyspozycyjności jest niezbędne". W innych bankach też będą dyżury. - Jest to także związane z zamknięciem finansowym roku. Będą i informatycy, i księgowe - mówi Sebastian Łuczak z Pekao SA. Na wszelki wypadek 31 grudnia banki nie będą obsługiwać klientów. Każdy klient otrzyma historię i saldo swego tegorocznego rachunku, który bank wydrukuje dzień wcześniej. Cały czas czynne będą bankomaty. Rozliczająca transakcje kartami płatniczymi firma PolCard zapewnia, że nie będzie żadnych problemów. Kolej korzysta z 33 źródeł energii i - jak zapewnia - wszystkie będą działać 1 stycznia. Na wszelki wypadek na stacjach przygotowano baterie i agregaty, a do kas trafiły stare bloczki biletowe, na wypadek awarii kas. W rezerwie będą czekać lokomotywy spalinowe. W polskich liniach lotniczych działać będzie sztab kryzysowy pod przewodnictwem prezesa LOT. Na 1 stycznia LOT zaplanował jeden rejs czarterowy. Bernadeta Waszkielewicz, Andrzej Stankiewicz Określeń jest wiele - pluskwa milenijna, problem roku 2000 (PR 2000), Y2K - ale wszystkie oznaczają jedno: o północy z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 wiele setek milionów urządzeń elektronicznych na całym świecie może przestać działać, bo nie będzie w stanie poprawnie odczytać daty. Przez wiele lat programiści kodowali rok w postaci dwóch ostatnich cyfr. Urządzenia wykorzystujące daty mogą zacząć niepoprawnie działać przy przejściu z roku 1999 (zapisanego jako "99") na rok 2000 ("00"). Błędne działania urządzeń cyfrowych wystąpią szczególnie w pierwszych sekundach Nowego Roku - może dojść do katastrof i poważnych awarii. Błędne działanie systemów związane z PR 2000 może objawiać się przez wiele miesięcy.
Informatycy nie będą mieć w tym roku sylwestra - tak można podsumować informacje o przygotowaniach do problemu roku 2000, które zebrała "Rzeczpospolita". Nie będą też świętować policjanci, strażacy i wojsko. Służby mundurowe postawiono w stan podwyższonej gotowości. Wszystkie instytucje podkreślają kluczową rolę energetyki. Każdy uważa, że będzie dobrze, o ile energetyka nie zawiedzie.
WSPOMNIENIE Sześćdziesiąt lat temu zginął Janusz Kusociński Proroctwo Mickiewicza MUZEUM SPORTU I TURYSTYKI Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. BOHDAN TOMASZEWSKI W czerwcu mija 60 lat od śmierci za kraj Janusza Kusocińskiego, rozstrzelanego przez gestapo w Lesie Palmirskim pod Warszawą. Starszym zachował się w pamięci przede wszystkim jako biegacz, który dostarczał niezwykłych emocji. Dla młodych entuzjastów sportu, którym jego dawne rekordy już nie imponują - jest jedynie postacią historyczną, jak granitowy ustawiony na cokole posąg w wyblakłym wieńcu laurowym. Kiedyś po prostu biegał długo i wytrwale, a później stał się kimś bardzo ważnym nie tylko dla historii sportu. Okazały grób w lesie w Palmirach pod Warszawą, tablice pamiątkowe, szkoły noszące Jego imię, zawody o Jego Memoriał, nawet w Monachium jest ulica Janusza Kusocińskiego. Niedawno, zaproszony przez jedną z renomowanych szkół dziennikarskich, opowiadałem i rozmawiałem o sporcie z przyszłymi adeptami tego zawodu. Zapytałem w pewnym momencie, czy wiedzą, kto to był Kusociński? Spośród kilkudziesięciu młodych osób tylko jedna powiedziała: "Tak, to był taki biegacz." Ktoś inny, zapytany o Stanisława Marusarza, odpowiedział z wahaniem: "Chyba jakiś zapaśnik." To nasi przyszli dziennikarze, a jakby było w innych kręgach młodzieży? Lubił tenis Niektórzy w różnych okresach pisali o Kusocińskim, nawet szeroko, ale ja spróbuję o Nim opowiedzieć trochę inaczej. Należę do bardzo już szczupłego grona ludzi, którzy znali go osobiście. To też zawdzięczam tenisowi. Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles w 1932 r. na 10 km "Kusy" musiał przerwać starty z powodu poważnej i długotrwałej kontuzji nogi. Zaczął wtedy prowadzić bardzo towarzyskie życie. Lubił patrzeć, jak grają w tenisa, parę razy na kortach Legii wziął rakietę i próbował odbijać piłkę, ale nie szło mu to. Często odwiedzał tenisową Legię. Po południu siadywał na ławce i obserwował, jak gramy na dalszych kortach, a wieczorem w domku klubowym, który stoi do dziś, zasiadał do stolika i grał w brydża. Grał podobno dobrze i miał dobrych partnerów. A więc najczęściej Jadwigę Jędrzejowską, naszą największą tenisistkę, bo przecież dwa razy grała w finałach, jak byśmy dziś powiedzieli - turniejów wielkoszlemowych: w Wimbledonie i w mistrzostwach USA. Przy stoliku z "Kusym" widywałem także mistrza rakiety Ignacego Tłoczyńskiego, radcę Aleksandra Olechowicza - to także była wyjątkowa postać. W latach 30. kierował naszą drużyną w rozgrywkach Pucharu Davisa. Jowialny, rubaszny, tęgi pan o ogromnym poczuciu humoru, a także szczególnej intuicji, którą wykazywał podczas pucharowych meczów, doradzając w przerwach polskim graczom. Miał co wspominać W tej przyjacielskiej atmosferze na Legii zostałem któregoś dnia przedstawiony Kusocińskiemu. Pewnie wyczytał w moich oczach uwielbienie i to zapewne w jakiś sposób go ujęło. Raz i drugi porozmawialiśmy na kortach i aż nie chce mi się dzisiaj wierzyć, że wytworzyła się jakaś nić zażyłości. Lubiłem tenis, ale także pasjonowałem się lekką atletyką, więc znalazł jeszcze jednego rozmówcę. Opowiadałem, jak podglądałem Jego treningi, kiedy był u szczytu kariery. Graliśmy z kolegami w piłkę w Ogrodzie Wyścigów Konnych, opodal gmachu Politechniki, a za ogrodzeniem oddzielającym alejkę - nasze boisko - rozciągała się zielona przestrzeń Pola Mokotowskiego. Tam zobaczyłem "Kusego" po raz pierwszy. Biegał w granatowym dresie z napisem "Warszawianka" na plecach, często spoglądał na stoper, który trzymał w ręku. Na plecach granatowy dres stawał się coraz ciemniejszy od potu. Był niski, w garniturze jeszcze bardziej niepozorny niż w kostiumie na bieżni. Miał lekko skrzywiony haczykowaty nos, małe, głęboko osadzone oczy. "Kusy" nie był na pewno Adonisem. Ale był bezpośredni w kontakcie, często rozgadywał się i opowiadał o sobie i swojej karierze. Miał co wspominać. Ani on, ani najlepsi lekarze wciąż nie byli wtedy pewni, czy będzie mógł powrócić na bieżnię. Jak pamiętam, opiekował się nim słynny chirurg w ówczesnych latach, prof. Levitoux, wytworny pan w średnim wieku, który, nawiasem mówiąc, grywał w brydża nie na Legii, ale u mojej ciotki. Profesor unikał odpowiedzi, czy Kusociński wróci na bieżnię, dawał jednak nikłą nadzieję. Sprawdziła się dopiero niedługo przed wojną. Wkładał frak Kusociński niewątpliwie szukał rekompensaty. Szukał w bujnym życiu towarzyskim. Już nie oglądały go tłumy, kiedy w Warszawie i na świecie biegał i zwyciężał. Byłem, zanim go poznałem, na jego biegach na stadionie Legii, kiedy pokonał ostrym finiszem świetnego Fina Iso Hollo. Teraz była pustka, ale wciąż był jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju. A więc nie tylko spotkania towarzyskie i brydże na Legii, ale rauty i bale. Wkładał frak i był z tego podobno bardzo dumny. Pokazywano go w magazynach ilustrowanych, jak tańczy, jak siedzi przy stoliku w towarzystwie eleganckich pań. Dostrzegałem na Legii, jak lub przyglądać się ładnym kobietom. A było ich tam pod dostatkiem. Choćby piękna Halina Konopacka-Matuszewska, która też często grywała na Legii, przychodząc z pobliskiego elitarnego klubu tenisowego WLTK (Warszawski Lawn Teniss Klub). Ogromnie podobała mu się młoda, jedna z najbardziej utalentowanych wówczas naszych tenisistek, Zosia S. i często widywałem, jak siedzieli na ławeczce na ostatnim korcie nr 11 i siedzieli tam przez kwadranse. Zaczęły się oczywiście ploteczki, że pan Janusz wyjątkowo adoruje tę zgrabną i przystojną pannę. Niektórzy szli dalej, mówili, że nawet myśli o małżeństwie. Jednak nic z tego jakoś nie wyszło i pan Janusz zaczął chodzić na basen Legii. Na leżaku Zabierał mnie tam często. Basen Legii był to wówczas letni salon Warszawy. Upalne lata, tłum ludzi, sportowcy przemieszani na ogół z zamożnymi ludźmi z różnych środowisk. Siadywał na leżaku i rozglądał się. Nie pamiętam, żeby wkładał kostium kąpielowy. Białe spodnie i rozchylona biała koszula z krótkimi rękawami. Najczęściej siadywała obok niego pani Krystyna N., na brąz opalona platynowa blondynka. Ona starała się mówić o sporcie, a on szybko zmieniał temat i raczej próbował tak ogólnie, nie tylko o pogodzie. Ale i pani Krystyna zniknie szybko z pola widzenia Kusocińskiego. Niektórzy koso patrzyli na "Kusego". Mówili, że jest zarozumiały i straszny snob. Te fraki, bale, rauty, niektórzy byli bardzo złośliwi: "Cóż, dyskontuje to, co kiedyś osiągnął, i tak jak kiedyś na najwyższe podium olimpijskie chce wskoczyć do najlepszego towarzystwa." Zapewne bywał czasami ostry w sposobie bycia. Potworną pracą treningową zaszedł przecież tak wysoko w sporcie. Wyrastał w bardzo skromnym środowisku, zaczynał przecież karierę w robotniczym klubie. Zawsze chciał być najlepszy w rywalizacji z najlepszymi biegaczami świata, a co dopiero w kraju! Tu głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz, z pochodzenia Łotysz. Petkiewicza widziałem na bieżni najwyżej dwa razy, ale zapamiętałem jego sylwetkę. Wysoki, szczupły, o długich nogach, w charakterystyczny sposób trzymał ręce, unosząc je wysoko. Biegał pięknie i stylowo. Kusociński biegał niezbyt ładnie. Widać było ogromny wysiłek, a tamten płynął po bieżni. Obaj byli wspaniałymi biegaczami, ale nie lubili się. Zadra Kusociński pewnie nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego, a on, mimo że sporo walczył z Finem, zawsze zostawał w tyle. Petkiewicz pokonał Nurmiego na stadionie w Parku Skaryszewskim (nie na Legii) raptownym finiszem, kiedy Nurmi myślał, że ma pewne zwycięstwo. Rozzłoszczony Fin następnego dnia zdeklasował Petkiewicza. Aby opisać, kim był Nurmi, trzeba by wielu zdań. Więc krótko: zdobył 9 złotych medali na olimpiadach w latach 1920 - 28. Największe bożyszcze sportu tamtych lat. Wygrać z Nurmim! Ten jednorazowy sukces przylgnął do Petkiewicza i stworzył legendę. Zginie tragicznie w 1960 r. w Argentynie. Kusociński bił rekordy świata, zdobywał laury, był bez porównania bardziej popularny niż Petkiewicz. Ale zadra pozostała. Ogromnie się nie lubili. Opowiadano mi, że raz wracali z mityngu w Londynie, siedzieli razem w pustym przedziale pociągu i do samej Warszawy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Na dworcu trącili tylko ronda kapeluszy i rozeszli się bez słowa. Taki też był "Kusy". Befsztyk Nojiego Rok 1939. Janusz Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Wyleczono mu nogę. Znów zaczął zwyciężać. Ale nie stracił kontaktu z tenisistami Legii. Zbliżał się wielki bieg przełajowy na Polu Mokotowskim w Warszawie. O, to był ważny bieg dla pana Janusza. Miał się spotkać z kolejnym trudnym krajowym rywalem - Józefem Nojim, synem chłopskim z ziemi wielkopolskiej. Był szalenie ambitny i także pracowity. Wybił się akurat w okresie choroby Kusocińskiego. Startował na olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku. Był tak mocny, że niektórzy myśleli już o medalu Nojiego. Na 10 km biedak spuchł i zajął dalekie miejsce. Powstała legenda o "befsztyku Nojiego", że przed startem zjadł niepotrzebnie krwisty befsztyk, który mu zaszkodził. Ale później, na 5 km, Noji walczył wspaniale i zajął na Olimpiadzie 5. miejsce. Kusociński oglądał te biegi z trybun w Berlinie. Noji przez kilka lat był najlepszym polskim długodystansowcem. Ciekawe czasy. Kto uwierzy teraz, że temu wybitnemu wyczynowcowi dano posadę tramwajarza, aby mógł przenieść się do Warszawy. Widywałem Nojiego w warszawskim tramwaju, jak przedzierał bilety. A potem szedł na trening, by utrzymać wysoką formę. Zginął w Oświęcimiu w 1943 roku. I oto dochodzi do pojedynku Noji - Kusociński. Ten u szczytu sławy, a ten niedawno powrócił na bieżnię. Jest znów dobry, ale czy da radę? Przed biegiem sporą grupką tenisowej braci z Legii spotkaliśmy się w mieszkaniu Kusocińskiego przy ul. Noakowskiego 16, by stamtąd pójść na Pole Mokotowskie. Z Noakowskiego to były dwa kroki. Zostawił klucze któremuś z nas i pierwszy poszedł na start, a my w jakiś czas za nim. Było wesoło Różnobarwna ciżba zawodników ruszyła ze startu przez jasnozielone pole, bo było lato. W tłumie nie dostrzegliśmy ani Kusocińskiego, ani Nojiego. Dopiero na finiszu. Darliśmy się: "Kusy", "Kusy"! Wygrał zdecydowanie. Narzucił dres i znowu pobiegł do domu, by przygotować mały bankiecik dla grona przyjaciół. Przed startem powiedział nam: "Jeśli wygram, zapraszam was na lampkę wina". Nikt nie odważył się zapytać, co będzie, jak przegra. Wyczuł to i dodał: "Jak przegram, także zaraz przychodźcie". Tego dnia pierwszy raz w życiu zobaczyłem złoty medal olimpijski i delikatnie dotknąłem go palcem. Leżał na honorowym miejscu w oszklonej gablocie. Na ścianie wisiały fotografie Chaplina, Douglasa Fairbanksa - ówczesnego arcymistrza pojedynków filmowych - i Toma Mixa, słynnego hollywoodzkiego kowboja. Te gwiazdy filmowe poznał w czasie pobytu na igrzyskach w Los Angeles. Było piękne popołudnie. Przez otwarte okno mieszkania w oficynie na parterze dochodził przytłumiony odgłos miasta. Kusociński trochę przechwalał się. Zwycięstwo nad Nojim ukoiło go. Noji był upartym przeciwnikiem, walecznym jak on. Było wesoło. Piliśmy zdrowie "Kusego". "Dziękuję. Będzie, jak chcecie. Przywiozę złoty medal z olimpiady w 1940 roku, tylko nie wiem, czy na 5, czy na 10 km." Wołaliśmy, że chcemy dwa - i na 5 i na 10 kilometrów. Wyciągnął swoją księgę pamiątkową. Jakie tam były ciekawe dedykacje i podpisy. Podpisaliśmy się także z namaszczeniem. W niedocenianym Muzeum Sportu w Warszawie, które kryje tyle cennych pamiątek, przechowywana jest księga "Kusego" i po latach zobaczę ją znowu. Jedna z dedykacji, ostatnia. Pod datą 31 grudnia 1939 roku. Trójwiersz: "Twierdzę, że proroctwem Mickiewicza było nazwanie w »Panu Tadeuszu« najszybszego z chartów Kusym". Poniżej podpis niezapomnianego odtwórcy fredrowskiego Papkina i tylu innych wielkich aktorskich ról Mariusza Maszyńskiego. I on nie przeżyje okupacji, zamordowany na kolonii Staszica na początku Powstania. Wygramy, musimy wygrać Wojna. Kapral Kusociński będzie ranny na Sadybie w obronie Warszawy. Na początku okupacji widywałem dość często pana Janusza. Kierował i trochę kelnerował w karczmie "Pod Kogutem" przy ulicy Jasnej wraz z Jadwigą Jędrzejowską, Marią Kwaśniewską, Ignacym Tłoczyńskim, a w szatni siedział Marian Mikołajewski, masażysta "Kusego", który po wielu latach tak wymasuje polską reprezentację piłkarską, że zdobędzie złoty medal na Olimpiadzie w Monachium. Kusociński lekko utykał, chodził z laską. To była już zima, niedługo przed jego aresztowaniem. Znów wpadłem na Noakowskiego porozmawiać, a przy okazji poprosić o fotografię z naszych wizyt na basenie. "Muszę poszukać - obiecywał. - Tyle tu różnych papierów i zdjęć." W podniszczonym garniturze i długich butach siedział za biurkiem. Pokazywał mi różne fotografie i pamiętam, co mówił o przyszłości biegów długodystansowych. "Są dopiero w powijakach. Po wojnie na 5 km zawodnicy będą osiągać czasy grubo poniżej 14 minut. Będzie jeszcze mocniejszy trening. Trzeba dużo biegać, mniej na bieżni, a więcej w terenie." I dodał: "Chciałbym na następnej olimpiadzie spróbować sił w maratonie." Machnął ręką: "Jakie to wszystko odległe. Mamy teraz inny maraton. Będzie trwał długo. Ale wygramy, musimy wygrać!" 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Zatrzymali go w bramie domu przy Noakowskiego. Znaleziono przy nim paczkę podziemnej prasy. Tego dnia w jego mieszkaniu miało się odbyć tajne zebranie ZWZ, późniejszej AK. Jeszcze tam dotrze dzielnie Ignaś Tłoczyński, żeby wydobyć ważne papiery, i uda mu się to, ale to już zupełnie inna historia. Nie wydał nikogo. Torturowano go do czerwca 1940 roku. Rozstrzelano w Palmirach.
W czerwcu mija 60 lat od śmierci Janusza Kusocińskiego.Parę lat po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w 1932 r. "Kusy" musiał przerwać starty z powodu kontuzji. Zaczął wtedy prowadzić towarzyskie życie. odwiedzał tenisową Legię i grał w brydża. Wyrastał w skromnym środowisku, zaczynał karierę w robotniczym klubie. głównym rywalem był Stanisław Petkiewicz. Kusociński nie mógł zapomnieć Petkiewiczowi, że prześcignął samego Nurmiego. Rok 1939. Kusociński odbył swój triumfalny powrót na bieżnię. Zbliżał się bieg przełajowy na Polu Mokotowskim.Miał się spotkać z rywalem Józefem Nojim. Wygrał zdecydowanie. 26 marca 1940 roku gruchnęła wieść: Kusociński aresztowany przez gestapo. Torturowano go do czerwca. Rozstrzelano w Palmirach.
ROZMOWA Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii Pozbawieni prawa do życia W inguskich obozach dla czeczeńskich uchodźców podstawowych lekarstw nie starcza nawet dla dzieci FOT. (C) REUTERS JAN STRZAŁKA: Ile ofiar pochłonęła druga wojna czeczeńska? ALEKSANDER PIETROW: Trudno to dziś ocenić. Naszym zdaniem, tam gdzie trwały ostre walki, czyli w Groznym i w okolicach, na tysiąc mieszkańców przypada co najmniej 20 zabitych. Mam na myśli tylko ludzi, których nie sposób podejrzewać o udział w działaniach bojowych: dzieci, starców i kobiety. Może to być kilka tysięcy ofiar śmiertelnych. Dlaczego ta wojna jest tak krwawa i okrutna? Bo władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. A brak reakcji władz pozwala wojskowym wierzyć, że mogą bezkarnie postępować tak, jak im się podoba. Dowódcom brakuje woli politycznej i zwykłej ludzkiej przyzwoitości, by skończyć z grabieżami, gwałtami i innymi zbrodniami. Uchodźcy opowiadają, że przed czeczeńskie domy zajeżdżają żołnierze i zabierają dosłownie wszystko. Zdzierają cywilom nawet odzież z grzbietu. Niekiedy dowódcy powstrzymują podwładnych przed takimi ekscesami, ale to wyjątki. Co na to wszystko Human Rights Watch, w imieniu której od początku wojny bada pan sytuację w Czeczenii? Dowodów zbrodni nie brakuje, ale ponieważ nie mamy dostępu na tereny ogarnięte wojną, świadectw szukamy na razie wśród uchodźców, którzy uciekli do Inguszetii. Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, a nawet instytucje finansowe - Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów, dopóki Moskwa nie będzie respektować norm prawa międzynarodowego. Wzywaliśmy OBWE do wywarcia presji na władze rosyjskie, by pozwoliły działać misji tej Organizacji w Czeczenii. Apelujemy też do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej. Protestowaliśmy przeciw zamykaniu korytarzy dla uchodźców. Wzywaliśmy do przeprowadzenia międzynarodowego śledztwa w sprawie przestępstw popełnianych przez armię rosyjską. Śledztwo oznacza pociągnięcie winnych do odpowiedzialności. Ale władze Rosji nie pozwalają na to niezależnym sędziom czy przedstawicielom zagranicznych organizacji. Rosja dopuszcza się zbrodni przeciw ludzkości. Już na początku wojny zamknęła granice z Czeczenią i uchodźcy nie mieli szans ucieczki z terenów ogarniętych walką. Z granicy czeczeńsko-osetyńskiej zawracano cywilów na bombardowane tereny. Przepuszczano jedynie uchodźców narodowości rosyjskiej. To dowód dyskryminacji i skazanie uciekających na pewną śmierć. Granica z Inguszetią pozostała otwarta, ale władze Rosji nie pozwalały Czeczenom na wyjazd z Inguszetii do innych regionów Federacji. Nim uchodźcy dotarli do obozów, na każdym posterunku musieli płacić żołnierzom za przepuszczenie ich w stronę Inguszetii - przeciętna rodzina musiała wydać na to równowartość kilku pensji. Potem władze Rosji zamknęły granicę z Inguszetią. 40 tys. uchodźców koczowało dziesięć dni przed przejściem granicznym bez jedzenia, wody, pod gołym niebem. Nie dopuszczono do nich lekarzy z pierwszą pomocą, choć niektórzy z uciekinierów byli ciężko ranni, inni umierali na serce. Rosyjscy dowódcy tłumaczyli, że wśród uchodźców znajdują się bojownicy i terroryści. Ale to chyba nie najstraszniejsze zbrodnie? Potem pojawiły się doniesienia, że giną cywile nie uczestniczący w walkach. Władimir Putin komentował te informacje jako "propagandę terrorystów". Tymczasem bombardowano Urus-Martan, Grozny i wiele innych miejscowości. Każdy atak oznaczał śmierć niewinnych ludzi. Rodzi się podejrzenie, że to nie jest wyłącznie wojna przeciw uzbrojonym bojownikom, ale też świadome mordowanie cywilów. Świadczy o tym np. ostrzeliwanie kolumn uchodźców z Szaamijurtu, uciekających do Inguszetii. Wojskowi usprawiedliwiali się, że z kolumny padły strzały do rosyjskich helikopterów. Zakładając nawet, że tak było, atak na kolumnę uchodźców jest przestępstwem. Bojownicy, którzy mogli się ewentualnie wmieszać w tłum cywilów, oddawszy strzały z pewnością uciekli. A śmierć ponieśli niewinni ludzie. W styczniu pojawiły się obawy, że armia federalna zakłada w Czeczenii "obozy filtracyjne", w których przetrzymuje wszystkich mężczyzn od 10 do 60 roku życia, podejrzewając, że mogą być bojownikami. Podczas poprzedniej wojny w obozach filtracyjnych torturowano Czeczenów. Rosja łamie konwencję genewską, szczególnie te punkty, które bronią ludności cywilnej i zakazują nieuzasadnionego i nieproporcjonalnego używania broni wobec niej, czego przykładem może być bombardowanie rynku w Groznym. Oficjalnie atak był wymierzony w pobliski sztab Szamila Basajewa, jednak bomby spadły na bazar, i to w godzinie szczytu - śmierć poniosło 140 osób, a 240 odniosło rany. Wśród ofiar znaleźli się Czeczeni, Rosjanie i Ingusze. W tym przypadku można mówić także o odpowiedzialności czeczeńskich bojowników - nie powinni lokować swych sztabów w pobliżu obiektów cywilnych. Jeśli tak czynią, cywile stają się tarczą ochronną. Czy to jedyny przypadek, kiedy Human Rights Watch oskarża czeczeńskich bojowników? Nie jedyny. Pod koniec listopada bojownicy strzelali do cywilów w Gechi i kilka osób zranili. Mieszkańcy miejscowości chcieli zachować neutralność, bo wcześniej ucierpieli wskutek ataków Rosjan. Naszym zdaniem, bojownicy często narażają cywilów na niebezpieczeństwo, prowokują ataki armii rosyjskiej. Jednocześnie karzą np. starszyznę czeczeńską, jeśli próbuje ona pertraktować z rosyjskimi dowódcami, by zapewnić wsi bezpieczeństwo. Słyszeliśmy o przypadkach, choć nie potwierdzonych, że żołnierze Basajewa czy Chattaba podcinają gardła jeńcom rosyjskim. Oskarżamy więc i bojowników, choć częściej żołnierzy federalnych. Symbolem czeczeńskiej tragedii stał się Grozny. Co się tam działo? Stolica Czeczenii była bombardowana przez kilka miesięcy. Mieszkańcy Groznego przeżyli piekło. Chowali się w piwnicach, głodowali. Ciągłe ataki nie pozwalały chorym szukać pomocy lekarskiej. Szpitale w Groznym i w innych miastach były przepełnione i brakowało w nich podstawowych środków medycznych. Wzywaliśmy dowództwo rosyjskie do ogłaszania przerw w bombardowaniu, by cywile mogli wychodzić z piwnic i uciekać z Groznego lub udać się do szpitali. Bezskutecznie. Później zresztą bombardowano nawet szpitale, np. szpital psychiatryczny niedaleko Groznego, gdzie przebywało 30 pacjentów. Nie pomogło to, że był oznaczony czerwonym krzyżem. Dotąd nie ustaliliśmy liczby ofiar w Groznym. Czy badacie sytuację w inguskich obozach? Alarmowaliśmy, że wraz z nadejściem mrozów w obozach umierają dzieci, bo brakuje podstawowych lekarstw. Demaskujemy kłamstwo rosyjskiej propagandy, że w Inguszetii nie doszło do katastrofy humanitarnej. Obozy pękają w szwach, nie starcza namiotów, wielu uchodźców śpi pod gołym niebem. Administracja tłumaczy, że trzeba im odebrać przydziały żywnościowe, bo inaczej nigdy nie opuszczą obozów. A dokąd mają wracać, jeśli ich domy są zburzone, a wszędzie szaleją bezkarni żołnierze rosyjscy? Tymczasem dowództwo federalne zapewnia, że wyzwolone tereny są bezpieczne. Bez komentarza? Zamiast komentarza powiem, że uchodźcy boją się wracać do Czeczenii. Wyrzucani z obozów pytali, co będą jeść powróciwszy do domów - jeśli te w ogóle istnieją - skoro wszystko ukradli im żołnierze? Mężczyźni mogą się też obawiać, że trafią do obozów filtracyjnych i będą torturowani. Kobiety - że będą zgwałcone. W ostatnich tygodniach mamy coraz więcej informacji o rozstrzeliwaniu cywilów, o egzekucjach. Domy zabitych są podpalane przez rosyjskich żołnierzy. Jako organizacja broniąca praw człowieka mówimy, że naród czeczeński został pozbawiony prawa do życia. Wielu tragedii jeszcze w pełni nie wyjaśniliśmy - choćby śmierci mieszkańców Szali, w styczniu. Szali, według propagandy rosyjskiej, zostało wyzwolone i - jak opowiadają niektórzy - administracja wezwała obywateli, by stawili się na centralnym placu, gdzie mieli otrzymać pomoc humanitarną czy też emerytury. Inni opowiadają, że ludność zgromadziła się, aby poprzeć bojowników, którzy podobno mieli się tam pojawić. W każdym razie na cywilów spadły bomby i śmierć poniosło kilkaset osób. Rozmawiał Jan Strzałka Aleksander Pietrow pracuje dla Human Rights Watch od ośmiu lat. Wcześniej działał w rosyjskim Memoriale i w Moskiewskim Centrum Reformy Sądownictwa. Przed wojną czeczeńską badał przestrzeganie praw dziecka i pracował nad raportem o stosowaniu tortur w Rosji.
Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii Ile ofiar pochłonęła druga wojna czeczeńska? Może to być kilka tysięcy ofiar śmiertelnych. Dlaczego ta wojna jest tak krwawa i okrutna? władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. Co na to wszystko Human Rights Watch? Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, nawet instytucje finansowe. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów. Apelujemy do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej. Rosja na początku wojny zamknęła granice z Czeczenią i uchodźcy nie mieli szans ucieczki z terenów ogarniętych walką. pojawiły się doniesienia, że giną cywile nie uczestniczący w walkach. Rodzi się podejrzenie, że to jest świadome mordowanie cywilów. Rosja łamie konwencję genewskąprzykładem może być bombardowanie rynku w Groznym. Pod koniec listopada bojownicy strzelali do cywilów w Gechi i kilka osób zranili. bojownicy często narażają cywilów na niebezpieczeństwo, prowokują ataki armii rosyjskiej. Oskarżamy więc i bojowników, choć częściej żołnierzy federalnych. Symbolem czeczeńskiej tragedii stał się Grozny. Co się tam działo? Stolica Czeczenii była bombardowana przez kilka miesięcy. Mieszkańcy Groznego przeżyli piekło. Czy badacie sytuację w inguskich obozach? Alarmowaliśmy, że wraz z nadejściem mrozów w obozach umierają dzieci, bo brakuje podstawowych lekarstw. Demaskujemy kłamstwo rosyjskiej propagandy, że w Inguszetii nie doszło do katastrofy humanitarnej. uchodźcy boją się wracać do Czeczenii. mamy więcej informacji o rozstrzeliwaniu cywilów.Wielu tragedii jeszcze w pełni nie wyjaśniliśmy - choćby śmierci mieszkańców Szali.
FIRMY Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów Stan chroniczny RYS. ROBERT DĄBROWSKI JERZY DRYGALSKI Eksperci i politycy są zaniepokojeni. Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. W 1998 roku osiągnął poziom 18,8 miliarda dolarów, w 1999 roku - 18,5 miliarda. Głównym powodem tak wysokiego deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Z tego powodu deficyt w handlu zagranicznym może być - jeszcze przez wiele lat - chronicznym stanem polskiej gospodarki. Deficyt w bilansie handlowym przez lata nie budził większych zastrzeżeń. Panowało przekonanie, że jest to dowód szybkiego napływu nowoczesnych technologii i urządzeń do przedsiębiorstw w konsekwencji czego nastąpi ich modernizacja i wzrost konkurencyjności. To zaś umożliwi wzrost eksportu. Efekt miał być tym większy, że dopływ zachodnich maszyn i urządzeń był sprzęgnięty z prywatyzacją i restrukturyzacją sektora państwowego, bezpośrednimi inwestycjami zagranicznymi oraz rozwojem firm prywatnych. Polskie przedsiębiorstwa zrobiły wiele, aby dostosować się do wymogów gospodarki rynkowej. Efektem tego wysiłku jest wzrost produkcji, modernizacja firm, reorientacja eksportu, rozwój małego biznesu, postępy prywatyzacji. Są to fakty niepodważalne. Jednak dystans między zachodnimi i polskimi firmami jest nadal poważny. Dokonany postęp nie znalazł także odzwierciedlenia w eksporcie - w jego dynamice i strukturze. Nadto ujawniły się silne bariery rozwoju. Ślimacząca się restrukturyzacja Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. W wielu branżach restrukturyzacja była podjęta zbyt późno, realizowana połowicznie lub błędnie. W niektórych branżach zmiany są więcej niż skromne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów. Związki zawodowe uzyskały faktyczne prawo weta. Po dziesięciu latach daleko jest jeszcze do zakończenia restrukturyzacji i prywatyzacji. Uwaga wszystkich rządów koncentrowała się przede wszystkim na branżach politycznie i społecznie wrażliwych - górnictwie, hutnictwie, cukrownictwie, PKP, zbrojeniówce, energetyce. Aby uniknąć konfliktów, decydowano się na wiele ustępstw. Znany jest dyktat kopalń czy PKP. W konsekwencji rosły koszty i upływał czas. Przedłużanie procesu prywatyzacji i restrukturyzacji jest bardzo szkodliwe, cena zaniechania wysoka. Jest to okres konfliktów, niepewności, żmudnych prac przygotowawczych, niekończących się negocjacji, wystawania w ministerialnych przedpokojach. Menedżerowie nie są w stanie koncentrować się na rozwoju. A świat ucieka, konkurencyjne firmy modernizują się i poprawią efektywność. Dlatego w wielu branżach luka technologiczna nie zmniejsza się. Transformacja gospodarki dokonuje się w okresie gwałtownych zmian w gospodarce światowej i jej globalizacji. Restrukturyzacja, zwłaszcza branż społecznie wrażliwych, nie jest łatwa. Jednak można i trzeba było ją robić z większą determinacją. W Polsce stopniowo i stosunkowo długo następowało przewartościowanie poglądów na temat roli państwa w gospodarce, ochrony przedsiębiorstw, roli inwestorów zachodnich. Polska weszła w okres transformacji z anachroniczną strukturą gospodarki (dominacja branż tradycyjnych, wysoki stopień monopolizacji), dotkliwym brakiem kapitału i technologii. Prosta restrukturyzacja jest na ogół niewystarczająca. Konieczne są głębsze zmiany. To jednak oznacza ograniczenie roli tradycyjnych branż przemysłowych lub ich upadek oraz gwałtowny zwrot ku usługom i nowoczesnym technologiom. Ten proces obecnie zachodzi. Nadprodukcja Żywiołowa modernizacja ma i drugą stronę - prowadzi do nadmiernej rozbudowy mocy wytwórczych i w konsekwencji do ostrej walki konkurencyjnej, pogłębionej jeszcze przez otwarcie granic, zagraniczną konkurencję i szarą strefę. Ciężkie i niedoceniane są konsekwencje kryzysu rosyjskiego. Nadprodukcja nakłada kaganiec na wzrost cen produktów i usług oraz prowadzi do ograniczonego wykorzystania mocy wytwórczych. Dlatego w wielu branżach ceny sprzedawanych produktów nie nadążają za inflacją. W niektórych trwa wyniszczająca wojna cenowa. Tymczasem koszty rosną w zawrotnym tempie. Rozwierają się nożyce między tempem wzrostu cen produktów i usług a tempem wzrostu kosztów. Dlatego katastrofalnie - i to od kilku lat - kurczy się rentowność polskich firm. W 1999 roku wynik finansowy netto przedsiębiorstw pogorszył się aż o 82,7 procent. Rentowność obrotu netto spadła z 1,3 procent w 1998 do 0,2 w 1999 roku. Z kolei spadająca rentowność to kurczące się środki na rozwój i dalszą konieczną modernizację. Konieczną, ponieważ produktywność większości firm jest nadal niska. Nie byłoby tych problemów, gdyby polskie firmy były w stanie więcej eksportować. Mimo wysiłków eksport nie rośnie jednak wystarczająco szybko. Nadprodukcja i nasilająca się konkurencja na rynku wymuszały i wymuszają kolejną falę restrukturyzacji (fuzje, przejęcia upadłości i likwidacje, redukcje pracowników itd.). Upadają nawet całe branże (w przemyśle lniarskim pozostały na przykład dwie spółki, w tym jedna rentowna). Trudno jeszcze ocenić skutki tej fali. Ograniczony dostęp do kapitału Większość polskich firm charakteryzuje się słabą płynnością, niedoborem środków obrotowych i brakiem środków na rozwój. Dostęp do nich jest ograniczony. Realne oprocentowanie kredytów stale utrzymuje się w granicach 8 - 10 punktów powyżej inflacji. Dlatego spada rola kredytów jako źródła finansowania rozwoju. Oprocentowanie kredytów jest tak wysokie, ponieważ utrzymuje się relatywnie niska skłonność do oszczędzania ludności. To z kolei skłania banki do wysokiego oprocentowania kredytów dla przedsiębiorstw. Poza tym wiele firm nie spełnia kryteriów stawianych przez banki lub wręcz nie ma zdolności kredytowej. Banki po doświadczeniach z początku lat dziewięćdziesiątych są, i słusznie, ostrożne, a i tak procentowo w ich portfelach rosną kredyty III i IV grupy. Jest to sygnał narastających trudności firm. Brak wystarczających środków obrotowych prowadzi w wielu przypadkach do ograniczenia sprzedaży, rezygnacji z kontraktów itd., pogłębiając i tak trudną sytuację. Gorsze wyniki ograniczają środki na rozwój, zatem firmy zmniejszają inwestycje lub pożyczają za granicą. W 1999 roku środki własne przedsiębiorstw przeznaczone na cele rozwojowe zmalały w porównaniu z 1998 rokiem o 10,1 procent, z tego w produkcji o 21,8 procent. Zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw zwiększyło się do 25 miliardów dolarów i przypuszczalnie będzie rosło. Być może gdyby rząd wsparł rozwój rynku niepublicznego, gdyby bardziej aktywnie zachęcał do wejścia do Polski fundusze inwestycyjne typu venture capital, mogłoby być lepiej. Wymagałoby to jednak zmian w systemie podatkowym i generalnie zmiany sposobu podejścia Ministerstwa Finansów. Nadmierne obciążenia Transformacja musi kosztować. Rozbudzone są społeczne aspiracje. Ludzie chcą więcej zarabiać. Kosztuje modernizacja służby zdrowia, oświaty, sytemu emerytalnego. Konieczna jest także osłona socjalna zmian. Jest to zrozumiałe. Jednak przedsiębiorstwa są nadmiernie obciążane kosztami transformacji. Bardzo wysokie są koszty pracy i zwolnień pracowników. Wysokie są podatki - i te pośrednie, i te bezpośrednie. Firmy obciążane są rozmaitymi opłatami. Warto porównać całość obciążeń, w tym koszty uzyskania przychodów i stawki amortyzacyjne oraz bodźce do inwestowania u nas i w innych krajach. Nadto przepisy są w wielu przypadkach niejasne lub ciągle się zmieniają. Większość polityków dostrzega tę sytuację. Jednak poważne napięcia w budżecie skłaniają do skrzętnego - najczęściej kosztem przedsiębiorstw - poszukiwania dodatkowych dochodów. Słaba innowacyjność Dzięki dopływowi technologii do większości polskich firm modernizowano produkcję, jednak zazwyczaj nie były one w stanie dalej samodzielnie jej rozwijać. Konieczna dla poprawy konkurencyjności innowacyjność nigdy nie była silną stroną firm. Złożyło się na to wiele przyczyn. Gospodarka nakazowa wręcz zniechęcała do postępu. Był on "wtłaczany" z zewnątrz. W latach dziewięćdziesiątych działy badawczo-rozwojowe były w pierwszej kolejności likwidowane. Upadły instytuty naukowo-badawcze. Postęp wymaga też poważnych nakładów, a środki zawsze były dotkliwie ograniczane. W wielu branżach nawet środki z amortyzacji były przeznaczane na bieżące potrzeby. W sytuacji nierównowagi technologicznej - zapóźnienia większości firm - nie ma żadnych bodźców do rozwoju własnych technologii. Import jest tańszy i szybszy. Jednak import technologii i urządzeń nie wsparty własną myślą wymusza konieczność dalszego importu. Inwestycje zagraniczne, zwłaszcza firm działających globalnie, komplikują ten obraz. Transfer technologii odbywa się w ramach tych firm i jest podporządkowany ich globalnej polityce. Działając w polskim środowisku, pozytywnie na nie oddziałują, wymuszając modernizację i zmiany w kulturze korporacyjnej. Jednak znaczna część obrotów i więzi kooperacyjnych odbywa się w ramach samych firm i ich tradycyjnych kooperantów. Wyrazem tego jest wysoce ujemny - jak dotąd - wynik netto w obrotach tych firm. Mały biznes bez euforii Osobną kwestią jest nierozwiązany od lat problem wspierania rozwoju małego biznesu. Oprócz mnożenia programów postęp jest niewielki. Firm takich jest mało i są one słabe ekonomiczne. Na tysiąc obywateli przypada 27 firm, na Węgrzech 51, a w Czechach 68. Niskie są wydatki inwestycyjne tych firm. Konieczna reorientacja Truizmem jest, że podstawą zdrowej gospodarki są zdrowe przedsiębiorstwa. Nie jest jednak tak, że zdrowe przedsiębiorstwa powstają same z siebie. W latach dziewięćdziesiątych nastąpiła deregulacja, liberalizacja i demonopolizacja gospodarki. Dzięki temu uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak drugiego kroku - budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju. Dwa problemy wydają się szczególnie ważne. Przede wszystkim konieczne jest przyspieszenie i zakończenie restrukturyzacji i prywatyzacji sektora państwowego. Cena zaniechania jest bowiem zbyt wysoka. Ślimaczenie się restrukturyzacji i zmian systemowych deformuje perspektywę i odciąga od myślenia o przyszłości. Należy też złagodzić różnego rodzaju obciążenia nałożone na przedsiębiorstwa i wesprzeć ich rozwój. Wymaga to przełamania dominującej w Polsce orientacji prosocjalnej, koncentracji na tym, jak zarobić i jak stymulować rozwój firm, nie zaś jak dzielić to, co one wytworzyły. Wymaga to zmian systemu podatkowego i kodeksu pracy oraz aktywnego i nowoczesnego wsparcia przedsiębiorstw przez rząd. Nie chodzi o dotacje i ulgi, ale o nowoczesny system regulacji, wsparcie informacyjne i instytucjonalne, stymulowanie rozwoju najnowocześniejszych branż. Autor był wiceministrem przekształceń własnościowych i szefem komisji likwidacyjnej RSW.
Deficyt w handlu zagranicznym rośnie nieprzerwanie od 1991 roku. Głównym powodem tak wysokiego deficytu jest niska konkurencyjność polskich firm. Tempo modernizacji, prywatyzacji i restrukturyzacji poszczególnych branż i przedsiębiorstw było bardzo nierównomierne. Przebieg restrukturyzacji przedsiębiorstw był i jest poważnie zakłócany przez ingerencje polityków i grup nacisku, ścieranie się sprzecznych interesów. uwolnione zostały przedsiębiorczość oraz siły konkurencji. Zabrakło jednak drugiego kroku - budowy trwałych, stymulujących rozwój ram ekonomicznych. Dlatego polskie firmy natrafiły na bariery rozwoju.
PKP Stan finansów narodowego przewoźnika kolejowego jest tragiczny Najlepiej - szybko sprywatyzować RYS. SYLWIA CABAN HENRYK KLIMKIEWICZ Problemy finansowe PKP narastają: strata bilansowa za 1998 rok wyniosła 1367 mln złotych, strata z działalności w pierwszym kwartale tego roku - 529 mln zł, bieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników. Ton tych informacji jest całkowicie odmienny od tego sprzed roku czy dwóch lat, gdy pojawiały się wiadomości o najlepszym w ostatniej dekadzie wyniku finansowym (w 1997 roku strata była minimalna - 50 mln zł), o przetargach na kilkanaście najnowocześniejszych zestawów pociągów z wychylnym pudłem (wartości 263 mln USD) czy o zamiarze zakupu przez PKP czterystu autobusów szynowych po 2 mln USD każdy. Skąd taka zmiana? Zaczęło się dobrze Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły, jak cała gospodarka, z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Działania kierownictwa przedsiębiorstwa (politycznie mocno zróżnicowanego) były, jak na tamte czasy, odważne, a przy tym rozsądne. Ograniczono zatrudnienie o 50 tys. osób, wydzielono ze struktur firmy zakłady naprawy taboru, wyłączono z użytkowania ponad 2 tys. km linii, powstrzymano spadek przewozów ładunków przez utworzenie kilku firm spedycyjnych, których PKP były udziałowcem, przestrzegano dyscypliny finansowej. Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich, wynoszącej w latach 1991 - 1994 od 1200 do 1500 milionów złotych (według dzisiejszej wartości złotego), stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych: w latach 1995 - 1996 wynosiła ona 34 - 35 proc. PKP wykorzystywały pozycję przewoźnika monopolisty. Głównymi kontrahentami kolei w przewozach towarów były (i są) duże przedsiębiorstwa państwowe (kopalnie, huty), które nie naciskały zbyt mocno na obniżkę stawek przewozowych, gdyż jednocześnie były poważnym dłużnikiem PKP. Względnie stabilna sytuacja finansowa PKP w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stała się - paradoksalnie - jednym z powodów przyszłych kłopotów. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe (w roku 1998 wyniosły 560 mln zł, tj. 8 proc. całości przychodów). Jednocześnie pod wpływem nacisków społecznych państwo nie rezygnowało z ingerencji w przewozy pasażerskie. Suwerenność PKP była skutecznie ograniczana w kształtowaniu cen przewozów przez utrzymywanie dużych ulg przejazdowych, zbyt dużej infrastruktury torowej i zmuszanie firmy do prowadzenia połączeń o niskiej frekwencji podróżnych. Deficyt przewozów pasażerskich rósł z roku na rok: w 1998 roku strata z tego tytułu wyniosła 2,7 mld zł, a po uwzględnieniu dotacji - 2,1 mld zł. Kłopoty z inwestycjami W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny, zwłaszcza jeżeli chodzi o infrastrukturę, korzystając z zachodnich kredytów inwestycyjnych. Te kosztowne wydatki odbywały się z pełną aprobatą rządu. Inwestycje były ukierunkowane głównie na osiągnięcie dużej szybkości podróżowania - od 160 do 250 km/h. Zakupy nowoczesnych lokomotyw, wagonów czy całych pociągów odkładano, ponieważ polski przemysł nie opanował nowoczesnych technologii spełniających europejskie standardy techniczne. Nie wszystkie inwestycje zostały zakończone. Brakuje nowoczesnych urządzeń sterowania ruchu, które umożliwiają prowadzenie pociągów z szybkością ponad 200 km/h. Nie ma pieniędzy na zakup nowoczesnych jednostek, które mogą wykorzystać osiągnięte parametry techniczne torowisk, a już trzeba spłacać kredyty. Ciężar wydatków inwestycyjnych podnoszących szybkość podróży obciąża, przy poprawnych rozliczeniach kosztów, wyłącznie przewozy pasażerskie: do przewozu ładunków wystarczy szybkość nie przekraczająca 100 km/h. Firma szczególna Przeświadczenie o nietypowości i wyjątkowości polskich kolei zaowocowało ustawą o PKP z 6 lipca 1995 roku. Nie jest to zbyt szczęśliwe rozwiązanie. Konstrukcja prawna PKP zawiera elementy przeniesione z ustawy o przedsiębiorstwach państwowych i elementy wzorowane na prawie o spółkach (zarząd, prezes zarządu - dyrektor generalny, rada PKP zamiast rady nadzorczej, obligatoryjny udział w radzie trzech przedstawicieli związków zawodowych, uprawnienia właścicielskie ministra transportu itp.). Ustawa, która miała uniezależnić PKP od wpływów politycznych, w rezultacie je wzmocniła. PKP miały i mają silną reprezentację związkową. Dziewiętnaście związków zawodowych skupia 90 proc. pracowników z ponad dwustutysięcznej załogi. Siła związków spowodowała przyjęcie przez PKP wewnętrznych regulacji, które spłaszczają poziom wynagrodzeń, eksponują ponad miarę element stażu pracy, konserwują wśród pracowników postawy roszczeniowe i zachowawcze. W PKP od kilkunastu lat nie ma praktycznie dopływu nowych pracowników. Pracownicy z wyższym wykształceniem to zaledwie 4,1 proc. ogółu zatrudnionych. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane wśród pracowników poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady. Załamanie z lat 1997 - 1998 Przełomowe znaczenie dla PKP miały lata 1997 - 1998. Firma tworzyła bardzo scentralizowaną instytucję, której funkcjonowanie opierało się na ścisłym przestrzeganiu procedur oraz dyscypliny finansowej. Taka kolej na pewno nie grzeszyła nowoczesnością, ale była przewidywalna. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy - choć ostrożny i wydłużony w czasie - zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Nie dostrzeżono w porę sygnałów o załamywaniu się rynku przewozów towarowych w drugiej połowie 1997 roku wskutek restrukturyzacji sektora węglowego i hutnictwa. PKP przyjęły nierealne plany przewozów ładunków towarowych na 1998 rok. W rezultacie, przy zahamowaniu zmniejszania zatrudnienia, koszty płac (mimo niewygórowanego przeciętnego wynagrodzenia) stanowiły już 53 proc. całości kosztów. W dobrze zarządzanych kolejach amerykańskich udział kosztów osobowych wynosi około 30 proc. Obecnie stan PKP jest tragiczny. Świadomie używam tak drastycznego określenia. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. Spadają, dotąd zawsze wysokodochodowe, przewozy ładunków. Strata za pierwszy kwartał tego roku wyniosła 529 mln zł. Nie ma złudzeń co do tego, że strata roczna przekroczy 2 mld zł. Ta wysokość deficytu występuje przy ograniczeniu prawie do zera wydatków inwestycyjnych (150 mln zł na ten rok, choć odpisy amortyzacyjne za ten okres przekroczą 1,5 mln zł). Inicjatywa dobra, ale spóźniona Niedawno minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Jest to inicjatywa mocno spóźniona. PKP powinny jak najszybciej zostać przekształcone w spółkę akcyjną i pełnić funkcję agencji restrukturyzacyjnej, której zadaniem będzie wyłonienie zdolnych do samodzielnego funkcjonowania podmiotów gospodarczych (spółek infrastruktury, przewozów towarowych i pasażerskich). Zamierzenia obejmują również urynkowienie zorganizowanych części mienia PKP, spełniających w stosunku do spółek wiodących funkcje usługowe, i zagospodarowanie majątku zbędnego. Spółki przewozowe powinny tworzyć firmy (operatorów kolejowych) oparte na rynkach przewozów towarów i korytarzach transportowych dla ruchu pasażerskiego. Podmioty te następnie będą zbywane prywatnym inwestorom. Porządek na torach ma zagwarantować Urząd Regulatora Kolei. Proponowane rozwiązania oparte są na doświadczeniach prywatyzacyjnych kolei angielskich. Model ten wymaga jednak przystosowania do polskich warunków. Polska nie jest wyspą i należy liczyć się z bardzo silnymi naciskami kolei sąsiedzkich, żeby umożliwić im wjazd na polską sieć kolejową. Myślę, że nie tyle należy bronić dostępu do polskiego rynku, ile uwarunkować ten dostęp uczestnictwem w kosztach restrukturyzacji PKP. Jakie szanse, jakie pieniądze Zamiar ministra transportu jest sensowny i konieczny. Jakie ma szanse realizacji? Pomijam aspekt społeczny, skądinąd ważny, bo bez przyzwolenia głównych central związkowych trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek restrukturyzację PKP. Bardziej interesująca jest realność finansowa tego przedsięwzięcia. Resort transportu zakłada oddłużenie przedsiębiorstwa przez umorzenie całości zobowiązań PKP wobec skarbu państwa według stanu na koniec 1998 roku (czyli 768 mln zł). Zakłada się zaciągnięcie dodatkowych, specjalnych kredytów, także w Banku Światowym, oraz emisję wieloletnich (10 - 20 lat) euroobligacji. Pojawia się pytanie, jak duże środki finansowe uda się zgromadzić? Koszty oddłużenia i niezbędnych działań naprawczych włącznie z restrukturyzacją zatrudnienia należy szacować na 6 - 10 mln zł, zależnie od tempa przeprowadzania zmian. Plan Syryjczyka rozłożony jest na cztery lata. Sprzedaż spółek przewozowych miałaby się rozpocząć w 2002 roku. Oznacza to, że koszty restrukturyzacji osiągną górny poziom. A gdzie środki na rozwój, w sytuacji, w której ciężar finansowy samej restrukturyzacji jest wystarczająco przygnębiający? Gdzie środki na pilne inwestycje? To kolejne miliardy. PKP szacują niezbędne koszty zakupu taboru na 15 mld zł. Stan infrastruktury torowej wprawdzie się poprawił, ale do zakończenia zakładanych inwestycji potrzeba kolejnych 15 mld zł. Obawiam się, że państwo przecenia aktywa PKP, które mogłyby stać się zabezpieczeniem dla pożyczkodawców. Najbardziej wartościowe nieruchomości zostały już zastawione, a wartość majątku produkcyjnego kolei jest niska i szybko degraduje się. Nie tylko jednostki trakcyjne, ale też większość wagonów pasażerskich i towarowych nie spełniają międzynarodowych standardów technicznych, co jest warunkiem dopuszczenia do ruchu po europejskich drogach kolejowych. Nawet najlepszy pomysł na naprawę polskich kolei nie powiedzie się bez koniecznych środków finansowych. Czy państwo jest dziś w stanie przy takich ogromnych problemach budżetowych wyłożyć 10 mln zł? Kto da gwarancję, że pieniądze te będą właściwie wykorzystane? Rozwiązanie jest tylko jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców. Na inne, bardziej łagodne rozwiązania nie ma już czasu. Autor jest prezesem Zespołu Doradców Gospodarczych "TOR".
Problemy finansowe PKP narastają. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników.Ton tych informacji jest całkowicie odmienny od tego sprzed roku czy dwóch lat. Skąd taka zmiana? Przełomowe znaczenie dla PKP miały lata 1997 - 1998. proces restrukturyzacji firmy zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Obecnie stan PKP jest tragiczny.
Rolnictwo Znów kontrowersje wokół systemu IACS Rząd grozi i donosi Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard (HP) nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. Powiedział także, że złoży skargę na polskiego prezesa HP w centrali tej firmy w Kaliforni i poinformuje o sytuacji ambasadora USA w Polsce. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli (IACS) z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu o wartości 67,3 mln euro. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu, która opiewa na 105 mln euro. Od jesieni zarówno polska, jak i unijna strona podważała intencje zawarcia pierwszej z tych umów (na stworzenie systemu). Od około dwóch tygodni piętnowana jest przede wszystkim umowa serwisowa. - Kontrakt został zawarty z wyraźną szkodą dla państwa polskiego. Umowa z HP na budowę IACS mogła przynieść 100 mln euro strat budżetowi - powiedział dziennikarzom Aleksander Bentkowski, urzędujący od kilkunastu dni prezes ARiMR. Dodał, że - według niego - system można serwisować za 5 mln euro. Szybkie propozycje Prezes agencji powiedział, że w poniedziałek przesłał do HP dwie propozycje. Pierwsza z nich to bezwzględne rozwiązanie umowy serwisowej i renegocjacja kontraktu na budowę systemu. Agencja sugeruje, aby w ramach renegocjacji HP zgodziło się zrezygnować z wykonania części nieinformatycznej systemu (składają się na nią szkolenia, zakup samochodów, zatrudnienie personelu itp.). Takie działania mieliby wykonywać pracownicy ARiMR. Jeżeli HP zgodzi się na to, wartość kontraktu na budowę IACS zmaleje o 23 mln euro. Agencja chce mieć także pełne prawo własności do IACS, co dotychczas było sprawą kontrowersyjną. Druga propozycja jest w zasadzie groźbą. Agencja poinformowała HP, że jeżeli firma nie zgodzi się na powyższe warunki, to zakończy z nią współpracę. Prezes ARiMR dodał, że w przypadku rozstania z HP strona polska nie będzie musiała płacić odszkodowania amerykańskiemu kontrahentowi. - W umowie znalazł się punkt, który jest korzystny dla agencji. Stanowi on, że w przypadku naruszenia interesów państwa polskiego umowa zostaje rozwiązana - mówił prezes Bentkowski. Dodał, że ma świadomość, iż wypowiedzenie umowy może się wiązać ze skierowaniem sprawy do sądu. - Podejmę takie ryzyko. Mam też świadomość, że nie odzyskamy 14 mln euro, które już zapłaciliśmy HP - powiedział Bentkowski. Zapowiedział, że w przypadku rozstania się z HP agencja zdąży do końca tego roku wybrać nowego wykonawcę systemu, który przygotuje go na czas. - Myślę, że system będzie gotowy najpóźniej na początku 2003 r. - mówił Bentkowski. Rząd się poskarży - Na przesłane propozycje HP miało odpowiedzieć do wczoraj do godz. 9.00 - wynika z wypowiedzi szefa ARiMR. Powiedział on, że odpowiedź była mętna i że HP zasugerowało powołanie komisji porozumiewawczej. Na takie rozwiązanie strona polska nie wyraziła jednak zgody. - Nie ma powodów, aby negocjować. Szanująca się firma powinna nie tylko myśleć o tym, żeby jak najwięcej zagarnąć dla siebie, ale też o dobrej współpracy z rządem. Złożymy skargę na polskiego prezesa HP do centrali firmy w Kaliforni. Poza tym poinformujemy w piątek ambasadę USA w Warszawie o przebiegu działań związanych z IACS - mówił prezes Bentkowski. Jego wypowiedzi komentował rzecznik rządu Michał Tober. Sugerował, że takie działania zwiększą polską wiarygodność wśród zagranicznych inwestorów. Rzecznik dodawał, że rząd wprost oczekuje interwencji dyplomatycznej i poinformowania centrali HP w USA na temat zajść w Polsce. Szukanie winnych Wśród zarzutów postawionych HP podczas wczorajszej konferencji wymieniono m.in. posługiwanie się 11 podwykonawcami. - Wykonawca nie robi nic przy budowie IACS, posługuje się jedynie podwykonawcami. Za rozdysponowanie pracy HP pobrało 13 mln euro - mówił Bentkowski. Jednak w opisywanym przez "Rz" protokole z kontroli NIK zaznaczono, że stronami umowy są HP i ARiMR. Natomiast posługiwanie się podwykonawcami i rozliczenia między nimi to wyłączna sprawa HP. Bentkowski wymienił także winnych zaistniałej sytuacji. Wśród wymienionych są Mirosław Mielniczuk (były prezes ARiMR, który podpisywał umowę z HP), wszyscy członkowie komisji przetargowej, a zwłaszcza Maksymilian Delekta - szef tej komisji oraz szef komisji, która negocjowała umowę z HP. Po jej podpisaniu Delekta został prezesem spółki podwykonawczej tej firmy. Omawiając proces wybierania wykonawcy systemu, szef ARiMR używał słów "wyłudzenie" oraz "brak odpowiedzialności". Mariusz Przybylski Andrzej Dopierała, prezes Hewlett-Packard w Polsce Propozycje Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) otrzymaliśmy w poniedziałek o godz. 16.00. Mieliśmy czas na odpowiedź do wtorku do godziny 9.00. Te propozycje to kilkustronicowy aneks, pod którym mieliśmy się podpisać. Tymczasem umowę na budowę systemu negocjowaliśmy ok. 3 miesięcy. Propozycje ARiMR całkowicie zmieniają sens tej umowy, a mamy przecież podpisane umowy z podwykonawcami, zadania zostały wycenione, a prace są już bardzo zaawansowane. Wykonaliśmy ok. 50 proc. prac przy budowie systemu, w ciągu kilku tygodni oddamy ARiMR kolejne produkty. Można więc powiedzieć, że propozycje agencji to nic więcej niż ultimatum. My chcemy i możemy renegocjować umowę, ale tego nie da się zrobić w ciągu 16 godzin. Co do umowy serwisowej, to jest to odwracanie uwagi od ważniejszego problemu, jakim jest budowa systemu. Warunkiem złożenia oferty na budowę systemu IACS było przedstawienie oferty serwisowej. Oceniliśmy, że przez trzy lata co roku będziemy za to pobierać ok. 28 mln euro. ARiMR zapytała Urząd Zamówień Publicznych, czy można podpisać umowę serwisową bez przetargu. Uzyskała taką zgodę i zmusiła nas do podpisania tej umowy. Co do zapisu o możliwości rozwiązania umowy bez wypowiedzenia, to jest to zapis przepisany z ustawy o zamówieniach publicznych, a więc i tak musi obowiązywać. NOT. M.P. KOMENTARZ Najważniejszy jest czas Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa złożyła firmie Hewlett-Packard propozycję nie do odrzucenia. W ciągu kilkunastu godzin firma miała zrezygnować z części kontraktu na budowę systemu zbierającego informacje o gospodarstwach rolnych - IACS. Taka rezygnacja oznaczałaby utratę 100 mln euro przychodów z tytułu prac serwisowych i 23 mln euro z tytułu innych prac. Ktoś kto składa komercyjnej firmie taką ofertę i liczy, że z dnia na dzień ją zaakceptuje, jest albo naiwny, albo jest politykiem, który przygotowuje sobie pole do negocjacji. Nie będzie to pierwszy w historii budowy tego systemu taki przypadek. Tydzień temu "Rzeczpospolita" opisywała protokół z kontroli przeprowadzonej w agencji przez Najwyższą Izbę Kontroli. Czytając ten dokument, trudno nie odnieść wrażenia, że firmy starające się o budowę systemu porozumiały się, tak że w efekcie przegrani i konkurenci Hewlett-Packard zostali podwykonawcami tej firmy, a szef komisji przetargowej został szefem spółki podwykonawczej. Takich działań także nie można uznać za dobrą praktykę w biznesie. Potem na to wszystko nałożyły się nieprawidłowości w budowie systemu, które zakończyły się żądaniami Unii zwrotu wyłożonych pieniędzy i niebezpieczeństwem, że system nie będzie gotowy na czas. Obecnie budowa sprawnego systemu IACS, bez którego polscy rolnicy nie będą otrzymywać dopłat bezpośrednich do swojej produkcji, powinna być priorytetem. Powinien zostać on stworzony do końca tego roku. Liczenie na to, że będzie można w drodze przetargu wybrać nową firmę do budowy systemu i mimo to zdążyć na czas, jest mżonką. Dlatego, mimo że dotychczasowi jego wykonawcy nie wykazali się sprawnością i etyką, może warto jeszcze raz, po negocjacjach, powierzyć im to zadanie, bo dzięki temu prawdopodobnie uda się wykorzystać to, co zostało już zrobione. Mariusz Przybylski
Jeżeli do końca tygodnia firma Hewlett-Packard nie przyjmie propozycji Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, zakończymy z nią współpracę przy budowie systemu IACS - zapowiedział szef agencji Aleksander Bentkowski. ARiMR zawarła dwa kontrakty dotyczące Zintegrowanego Systemu Zarządzania i Kontroli z firmą Hewlett-Packard. Pierwszy z nich to umowa na budowę systemu. Druga umowa to kontrakt na trzyletnią obsługę systemu.
SEJM Są posłowie, którzy nawet o 4 nad ranem gotowi są składać oświadczenia osobiste Hyde Park na Wiejskiej JERZY PILCZYŃSKI Po zakończeniu obrad każdy poseł, niezależnie od późnej pory, ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Jeśli więc tuż przed północą pustym korytarzem sejmowym biegnie zadyszana poseł Ewa Tomaszewska (AWS) albo dziarskim krokiem zmierza w kierunku sali sejmowej poseł Marek Dyduch (SLD) to niechybny znak, że rozpoczęło się składanie oświadczeń poselskich. Sytuacja przypomina wówczas nieco londyński Hyde Park. Tak jak na Speaker Corner więcej jest na sali tych, którzy chcą mówić, niż słuchających. Publiczności już od dawna nie ma żadnej, loża dziennikarska świeci pustkami, a kamery telewizyjne są wyłączone. Można wtedy posłuchać często dziwnych opowieści. Toczy się spór o to, czyja jest telewizja i dlaczego nie transmituje przeglądu twórczości emerytów i rencistów z Kociewia. Posłowie dyskutują też o tym, czy "Międzynarodówkę" należy zaliczyć do spuścizny kulturalnej i czy poseł Niesiołowski powinien mieć lustra w pokoju hotelowym? Rozważają istotne zagadnienie: czy w Biblii mowa o zawiązywaniu pyska wołu ryczącemu, czy też młócącemu? Pośród tych dywagacji można się spotkać z wypowiedziami nacechowanymi troską o dobro ogólne bądź (co raczej częstsze) jedynie o interes partykularny. Zdarzają się też, choć rzadko, wypowiedzi trącące prywatą. Każda pora jest dobra Od początku kadencji, a więc w stosunkowo niedługim okresie, posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Tylko od początku bieżącego roku złożyli ich 170. Specjalizuje się w tym kilkudziesięcioosobowa grupa. W czołówce jest zaś kilku posłów mających na swoim koncie po około 20 oświadczeń. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD) - 25 oświadczeń, które często balansują na krawędzi konfrontacji ideologicznej. Nie ustępuje mu Jan Kulas (AWS), mający na swoim koncie już 193 wystąpienia sejmowe, w tym 22 oświadczenia. Zmierza w ten sposób do pobicia rekordu posła Januły z ubiegłej kadencji, który zabierał głos ponad 500 razy. Oświadczenia posła Kulasa cechuje często święte oburzenie i moralizatorski ton. Do czołówki zalicza się też poseł Ewa Tomaszewska (AWS) walcząca w ten sposób z reguły o sprawy socjalne, 21 oświadczeń ma na swoim koncie Marek Dyduch (SLD). Często traktuje je jako instrument walki w imieniu swego klubu, np. składając oświadczenie "w sprawie merytorycznej niekompetencji niektórych członków rządu". Specjalistą wszech dziedzin zdaje się być Bogumił Borowski (SLD) (16 oświadczeń) znający się zarówno na sprawach komunalnych, technice budżetowej, jak i informatyce. Czołówkę goni Michał Tomasz Kamiński (AWS) (15 oświadczeń), poświęcając swe wystąpienia obronie wartości prawicowych i chrześcijańskich, choć potrafiący także sławić w ten sposób wcale nie prawicowego poetę Władysława Broniewskiego w setną rocznicę jego urodzin. Niektórzy z wymienionych nie przepuszczają okazji do złożenia oświadczenia nawet wtedy, gdy Sejm kończy obrady o 3 lub 4 nad ranem. W potoku słów Właściwie trudno się dziwić, że po kilkunastu godzinach potoku słów płynącego z trybuny sejmowej ktoś ma jeszcze ochotę na przemawianie. Parlament, jak wskazuje na to źródłosłów tej nazwy, jest miejscem, w którym się mówi. Warto zauważyć, że w ciągu ostatnich kilku lat, zarówno w praktyce, jak i jeśli chodzi o przepisy regulaminu sejmowego, zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Dysponowanie prawem wypowiedzi przysługuje raczej klubom i kołom niż posłom. Znacznie ograniczona jest możliwość polemiki między posłami, zniesiono też instytucję wystąpień ad vocem. Aby to zrekompensować posłom, twórcy regulaminu przyznają każdemu możliwość zabierania głosu przez 5 minut w zasadzie na dowolny temat, choć początkowo oświadczenia miały dotyczyć spraw osobistych. Obecnie regulamin mówi jedynie, że w oświadczeniach nie powinny być poruszane sprawy, które mogą być przedmiotem interpelacji i pytań bieżących. Mimo to posłowie w oświadczeniach nawiązują niekiedy do aktualnych wydarzeń politycznych, które jednak nie znalazły swego odzwierciedlenia w porządku obrad Sejmu. Tak więc np. poseł Jan Kulas (AWS) składał oświadczenie w sprawie zbliżających się wyborów samorządowych, zaś Marek Dyduch (SLD) mówił o skutkach powodzi w Kotlinie Kłodzkiej i odszkodowaniu wypłaconym ze skarbu państwa pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu. Poseł Tomasz Kamiński potępiał zatrzymanie w Wielkiej Brytanii Augusto Pinocheta, składając mu hołd za to, że przeciwstawił się komunizmowi w Chile. Dogrywka Często oświadczenia stanowią dogrywkę wcześniejszych debat sejmowych i są polemiką ze stanowiskiem przeciwników politycznych. Do takiej dogrywki doszło np. w sprawie ustawy o strefach ochronnych wokół hitlerowskich obozów zagłady, która pozwoliła na rozwiązanie problemu żwirowiska w Oświęcimiu. Co ciekawe, dla niektórych posłów było to okazją do zaznaczenia swej postawy odmiennej w tej sprawie od stanowiska klubowego. Podobnie rzecz się miała, gdy Sejm przyjął ustawę o nowym administracyjnym podziale kraju. Niektórzy posłowie składali wówczas oświadczenia zupełnie nie pasujące do tego, jak głosowali. Niedawno praktykę kontynuowania debat w oświadczeniach potępiał prowadzący obrady wicemarszałek Jerzy Stefaniuk (PSL). Polemizowanie za pomocą oświadczeń bądź składanie w ten sposób pozornych interpelacji, na które nie ma odpowiedzi, piętnował poseł Jacek Szczot (AWS) - w specjalnym oświadczeniu. Oświadczenie na oświadczenie Przedmiotem oświadczeń są nierzadko sprawy dotyczące procedury i organizacji obrad. Jerzy Jaskiernia (SLD) z pozytywnym skutkiem domagał się w ten sposób umieszczania w sprawozdaniach stenograficznych wydruków z głosowań. Oświadczenia w sprawie kontrowersji regulaminowych dotyczących trybu prac legislacyjnych składał poseł Marek Dyduch (SLD). Niektóre z oświadczeń znajdowały potem swój epilog w Komisji Regulaminowej bądź Etyki Poselskiej. W taki sposób trafiła tam sprawa wypowiedzi posła Piotra Ikonowicza (SLD), który na jednym z wieców obraził "Solidarność". Posypały się oświadczenia potępiające. Do Komisji Etyki trafiła też sprawa wypowiedzi Antoniego Macierewicza (nie zrzeszony), który przed głosowaniem na kandydatów do Trybunału Stanu powiedział z trybuny sejmowej, że ubiegający się o to stanowisko Aleksander Bentkowski (PSL) figuruje w archiwach MSW jako tajny współpracownik SB. Bentkowski wcześniej oświadczył, że nie współpracował ze służbami specjalnymi. Sprawa stała się przedmiotem dalszych oświadczeń. Poseł Dariusz Wójcik (AWS) złożył - jak sam mówił z ludzkiej uczciwości - oświadczenie, że miał dostęp do archiwów MSW, z których wynika, iż Bentkowski nie współpracował świadomie z SB. Wówczas Jan Rulewski (wtedy UW) w oświadczeniu przepraszał Bentkowskiego, że wstrzymał się od głosu w sprawie jego kandydatury. Ostatecznie Bentkowski przepadł w głosowaniu. Bardziej i mniej osobiste Można by to uznać za typowy przykład oświadczeń w sprawach osobistych. O osobiste motywy można podejrzewać też posła Stanisława Misztala (AWS), który większość ze swych 16 oświadczeń poświęcił sprawom szpitala w Zamościu, w którym jest zatrudniony, i lokalnym sprawom zamojskim. Między innymi upominał się o możliwość prowadzenia prywatnej praktyki lekarskiej na terenie szpitala. Poseł Misztal już wcześniej zasłynął z tego, że schodząc z trybuny sejmowej za każdym razem sam bije sobie brawo. Do pewnego czasu dbał też niezwykle o to, aby jego twarz pojawiała się zawsze na ekranie telewizyjnym w tle, gdy na pierwszym planie występują znani politycy, np. Marian Krzaklewski. Osobiste doświadczenia skłoniły też zapewne posła Michała Kamińskiego (AWS) do złożenia jednego z najbardziej zadziwiających oświadczeń. Impulsem był incydent na lotnisku Okęcie, gdy lewicowi bojówkarze spryskali płaszcz Kamińskiego cuchnącą substancją. Poseł potępił w związku z tym przemoc w polityce i samokrytycznie uznał, iż teraz dostrzega, że niektóre jego wypowiedzi mogły być interpretowane jako zachęta do tej przemocy, choć nie takie były jego intencje. Wszystkich, którzy tak mogli rozumieć jego wypowiedzi, serdecznie przepraszał, usprawiedliwiając się, że jako człowiek młody miał prawo do błędu. Ten sam poseł jest też autorem jednego z najkrótszych i najbardziej bezpretensjonalnych oświadczeń, w którym życzył całej izbie udanych wakacji.
Po zakończeniu obrad każdy poseł ma prawo wygłosić z trybuny sejmowej swoje oświadczenie. Od początku kadencji posłowie zdołali wygłosić już 608 oświadczeń. Rekordzistą jest poseł Bogdan Lewandowski (SLD). w ciągu ostatnich kilku lat zrobiono wiele, aby ograniczyć poselskie pustosłowie. Czas przemówień jest ściśle reglamentowany. Do otwartych debat dochodzi w Sejmie wyjątkowo. Znacznie ograniczona jest możliwość polemiki między posłami, zniesiono też instytucję wystąpień ad vocem.
USA - KUBA Sześcioletni chłopiec w centrum międzynarodowego konfliktu Awantura o Eliana Cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu FOT. (C) REUTERS SYLWESTER WALCZAK "Mam ochotę połamać im karki - powiedział Juan Miguel Gonzalez o swych krewnych w Miami. - Jeśli tam pojadę, mogę wziąć ze sobą strzelbę, żeby skończyć z tym raz na zawsze. Popatrzcie tylko, co oni robią z moim synem?" Syn Juana, 6-letni Elian Gonzalez, cudem przeżył dwie doby na otwartym morzu, przywiązany do gumowej dętki. 25 listopada ubiegłego roku uratowali go dwaj rybacy z Florydy. Chłopiec był pasażerem niewielkiej, aluminiowej łodzi, którą grupa 14 Kubańczyków próbowała uciec z rządzonej przez Fidela Castro wyspy. Łódź się wywróciła, 11 osób utonęło, w tym matka Eliana i jej narzeczony. O Eliana upomniał się jego ojciec, zamieszkały w Cardens pod Hawaną Juan Miguel Gonzalez, pracownik jednego z hoteli w Varadero. Po kilku tygodniach rozważań amerykański Urząd Imigracyjny (INS) uznał, że tylko on ma prawo przemawiać w imieniu chłopca. Wcześniej funkcjonariusze INS przeprowadzili na Kubie serię wywiadów z Juanem. Stwierdzili, że mimo rozwodu z Elizabet ojciec był bardzo mocno związany z chłopcem, odwiedzał go pięć razy w tygodniu i aktywnie uczestniczył w jego wychowaniu. Mały polityczny problem Gdyby Elian pochodził z innej wyspy, już dawno pojechałby z powrotem do domu. Gdyby łódź została przechwycona na morzu przez amerykańską straż przybrzeżną, chłopiec, wraz z matką i dwunastką pozostałych uchodźców, zostałby odesłany z powrotem na Kubę. Jednak cudownie uratowany Elian stał się dla Kubańczyków z Florydy symbolem cierpień narodu pod rządami komunistycznego reżimu. Krewni w USA uznali, że lepiej mu będzie w Miami. "Ten chłopiec nie może stać się trofeum Fidela" - zadeklarował przywódca Narodowej Fundacji Amerykanów Kubańskiego Pochodzenia (CANF) Jorge Mas Santos. Poparli go republikańscy politycy z Florydy i Waszyngtonu oraz dwaj kandydaci na prezydenta: George W. Bush i John McCain. W tym czasie Fidel Castro grzmiał już o konieczności powrotu do domu "porwanego" Eliana, a ulice Hawany wypełniały dziesiątki tysięcy demonstrantów. "Twoja matka zginęła, ale jesteś teraz synem wszystkich matek na Kubie" - skandowało 50 tysięcy kobiet pod siedzibą Sekcji Interesów USA w Hawanie. Sprawa Eliana stała się problemem politycznym. Decyzja INS o odesłaniu chłopca na Kubę wywołała protesty kubańskiej diaspory w Miami. Zablokowali ruch na autostradach, policja aresztowała 130 osób. Protesty ustały, gdy republikański kongresman Dan Burton wezwał chłopca na przesłuchanie przed Komisją Sądowniczą Izbą Reprezentantów, co miało na celu odroczenie wykonania decyzji o jego powrocie na Kubę. Według sondażu Instytutu Gallupa 56 proc. Amerykanów popiera tę decyzję. "Tylko ojciec ma prawo przemawiać w imieniu swojego syna, nawet jeśli jest biedny i żyje pod rządami dyktatora" - napisał komentator konserwatywnego dziennika "New York Post" Rod Dreher. "Nikt nie przeczy, że Elian cieszyłby się większą wolnością i miałby większe możliwości w Stanach Zjednoczonych. Ale to samo można by powiedzieć o milionach innych dzieci z wielu biednych krajów - wychowywanych przez kochających rodziców" - zauważył Carl Hiaasem w "Miami Herald". "To jest absurd, żeby wzywać 6-letnie dziecko na przesłuchanie przed Kongresem - stwierdził Gerson Gonzalez, młody Amerykanin, pochodzący z Dominikany, zamieszkały w stanie New Jersey. - Chłopiec powinien wrócić na Kubę. Politycy nie mogą wykorzystywać Eliana do antycastrowskiej krucjaty." Statystycznie około 50 proc. zamieszkałych w USA Latynosów (poza Kubańczykami) popiera powrót Eliana na Kubę, przeciw jest 36 procent. Za pozostaniem chłopca opowiada się natomiast ponad 80 proc. amerykańskich Kubańczyków. Prasa w Ameryce Łacińskiej, podobnie jak opinia publiczna, zdecydowanie popiera stanowisko ojca. "Nie mogę zrozumieć, co się dzieje w Miami - powiedziała »Rzeczpospolitej«, w rozmowie telefonicznej, Rosanna Colmenarez z Wenezueli. - Chłopiec powinien wrócić do ojca". W podobnym tonie wypowiedziało się kilku młodych Kolumbijczyków, którzy przy okazji dali wyraz swej niechęci wobec "imperialistycznej dominacji" USA w świecie. Niepotrzebne cierpienia Tylko Kolumbijka Silvana Gutierrez stwierdziła, że Elian powinien zostać w Miami, "ponieważ taka była wola jego matki, która chciała dla niego lepszego życia". Wola matki to koronny argument, na który powołują się w tej sprawie politycy Narodowej Fundacji Amerykanów Kubańskiego Pochodzenia (CANF). Tymczasem sąd rodzinny w Miami orzekł, że powrót chłopca na Kubę przyniesie mu niepotrzebne cierpienia i wyznaczył na początek marca przesłuchanie w sprawie jego losów. Prokurator Reno uznała jednak, sprawa ta nie podlega sądowi stanowemu. Prasa amerykańska zwróciła też uwagę, że autorka orzeczenia, pochodząca z Portoryko, sędzia Rosa Rodriguez, utrzymuje związki polityczne z CANF. "Jedyne, o co prosimy, to możliwość wysłuchania krewnych dziecka przed sądem" - przekonywał korespondenta "Rz" Jose Basulto, przewodniczący organizacji Bracia na Ratunek, pomagającej kubańskim uchodźcom. "Ojciec Eliana powinien mieć możliwość przyjazdu do Miami - powiedział »Rz« Roberto Martin Perez, jeden z dyrektorów CANF, który spędził 20 lat w castrowskich więzieniach. - Wtedy będzie mógł powiedzieć, co naprawdę myśli, bez presji ze strony kubańskiego rządu". Tymczasem Juan Miguel Gonzalez zapewnił amerykańskich telewidzów, że nie jest poddawany żadnej presji ze strony rządu Castro. Jego krewni z Miami podali to w wątpliwość, szczególnie w kontekście ostrych wypowiedzi Juana pod ich adresem. "Chciałbym zobaczyć, czy mój siostrzeniec powtórzyłby mi to w oczy - stwierdził Delfin Gonzalez. - Znam go dobrze. To spokojny, porządny człowiek." 61-letni Delfin Gonzalez, który spędził 10 lat w komunistycznych więzieniach na Kubie, jest jednym z dwóch opiekunów Eliana w Miami. Drugim jest stryj chłopca, 49-letni Lazar Gonzalez, w którego domu mieszka sześcioletni bohater. Przed domem Lazara wyrosło miasteczko wozów transmisyjnych. Kamery kilkunastu stacji telewizyjnych śledzą każdy krok Eliana, obsypywanego prezentami przez krewnych. Niektórzy zastanawiają się, czy owe prezenty i wycieczki do Disney World to najlepszy sposób postępowania z dzieckiem w kilka dni po dramatycznej śmierci jego matki. Innym wystarcza fakt, że Elian wygląda na zadowolonego. Republikański senator Bob Smith poinformował dziennikarzy po rozmowie z chłopcem, że "Elian wyraźnie powiedział, iż nie chce wracać na Kubę". Grupa senatorów przygotowuje ustawę przyznającą Elianowi obywatelstwo USA. Dobre samopoczucie obrońców wolności Eliana zakłócił kanał 10. telewizji z Miami, którego kamera zarejestrowała, jak na widok przelatującego samolotu chłopiec wykrzyknął: "Samolot, samolot, zabierz mnie z powrotem na Kubę!". Tymczasem ojciec Eliana sprzedał rodzinny skarb, pieczołowicie utrzymany samochód Nash Rambler z 1956 roku, by opłacić rachunki telefoniczne. "Rozmawiam z synem codziennie - powiedział amerykańskiej telewizji. - Mówi mi, że marzy o mnie, o locie samolotem. Śni, że śpimy razem i że się do mnie przytula. Poprosił mnie, żebym postawił mały stolik w jego pokoju, żeby miał gdzie odrabiać lekcje." Fidel już raz wygrał Nie wszyscy mieszkańcy Union City pod Nowym Jorkiem, drugiego po Miami skupiska Kubańczyków w USA, zgadzają się ze stanowiskiem krewnych chłopca i jastrzębi z CANF. Kasjerka w supermarkecie Pathmark, która prosiła o zachowanie anonimowości, obawia się, że sprawa Eliana doprowadzi do zaostrzenia stosunków amerykańsko-kubańskich. - Mój brat czeka na wizę do USA. Jeśli Elian nie wróci na Kubę, Fidel może zamknąć możliwość legalnej emigracji - powiedziała "Rz". Co rok legalnie wyjeżdża do USA 20 tysięcy Kubańczyków. - Wielu moich znajomych Kubańczyków uważa, że syn powinien wrócić do ojca, ale boją się tego głośno powiedzieć - stwierdziła Maria Lopez z biura handlu nieruchomościami w Guttenbergu. Remberto Perez, przewodniczący CANF w okręgu Union City, a prywatnie właściciel firmy ubezpieczeniowej, pyta jednak: - Wcale nie chcemy rozdzielać syna z ojcem, ale dlaczego ojciec nie chce przyjechać po niego do Miami? Juan Miguel Gonzalez stwierdził, że pojedzie do Miami, jeśli będzie miał pewność, że nie będzie ciągany po amerykańskich sądach. Przewodniczący kubańskiego parlamentu Ricardo Alarcon powiedział w wywiadzie telewizyjnym, że rząd kubański nie sprzeciwia się wyjazdowi Gonzaleza po syna, choć "wielu prawników, w tym przedstawicieli rządu USA, powiedziało nam, że nie powinien jechać", bo trafi w pułapkę wezwań sądowych i kongresowych. Zwolennicy zatrzymania Eliana w Miami przypominają sprawę dwunastoletniego ukraińskiego chłopca, Waltera Polovczaka, który 1980 roku odmówił powrotu do ZSRR ze swymi rodzicami i otrzymał azyl polityczny w USA. Z kolei zwolennicy powrotu Eliana na Kubę przypominają, że Fidel Castro już raz wywalczył powrót na wyspę pięcioletniego dziecka, zabranego do USA przez matkę, która następnie rozwiodła się z ojcem chłopca. Chodzi o pierwszą żonę Fidela Castro, Mirtę Diaz-Balart, i jego syna Fidelito. Kiedy przebywający wtedy w batistowskim więzieniu Castro dowiedział się o postępku swej żony, napisał do siostry: "Pewnego dnia wyjdę stąd i odzyskam swego syna i swój honor - nawet jeśli musiałbym zniszczyć całą ziemię." Eksperci polityczni zwracają uwagę, że sprawa Eliana umocniła reżim Castro, mobilizując i jednocząc Kubańczyków wokół przywódcy, odwracając przy tym uwagę mas od niedostatków życia codziennego na Kubie. Z drugiej strony zmobilizowała też antycastrowskich polityków w Miami, którzy w dłuższej perspektywie mogą się jednak okazać wielkimi przegranymi. Według Wayne'a Smitha, byłego szefa Sekcji Interesów USA w Hawanie, nieprzejednana postawa CANF i niepopularne protesty, które sparaliżowały Miami, mogą doprowadzić do osłabienia politycznej siły kubańskiej diaspory w USA - i w konsekwencji do poprawy stosunków amerykańsko-kubańskich.
6-letni Elian Gonzalez cudem przeżył dwie doby na otwartym morzu, uratowali go rybacy z Florydy. Chłopiec był pasażerem łodzi, którą grupa Kubańczyków próbowała uciec z rządzonej przez Fidela Castro wyspy. Łódź się wywróciła, 11 osób utonęło, w tym matka Eliana i jej narzeczony. O Eliana upomniał się jego ojciec. Sprawa stała się problemem politycznym.Eksperci zwracają uwagę, że sprawa umocniła reżim Castro, jednocząc Kubańczyków wokół przywódcy, odwracając uwagę mas od niedostatków życia codziennego.
Dlaczego amerykańskie służby wywiadowcze nie ostrzegły o planowanym zamachu? Nowa wojna, nowi szpiedzy RYS. PAWEŁ GAŁKA BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele. Przypomniano ostrzeżenia i prognozy przewidujące przeprowadzenie spektakularnego ataku terrorystycznego, wymierzonego w USA lub inne kraje Zachodu. Ten swoisty festiwal spełnionych proroctw i trafnych przewidywań każe tym bardziej zadać pytanie, dlaczego wspólnoty wywiadowcze USA (ale też państw NATO i Izraela) nie były w stanie wcześniej dotrzeć do organizacji Osamy bin Ladena, skoro było wiadomo, jakie stanowi ona zagrożenie? Dlaczego od trzech lat, jakie minęły od jednoczesnych zamachów na ambasady amerykańskie w Nairobi i Dar-es-Salam, nie udało się zniszczyć tej organizacji? Być może ta "impotencja wywiadowcza" jest pochodną znacznie szerszych zjawisk niż tylko błędów planistycznych czy organizacyjnych. Wywiad w klimatyzowanym hotelu Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta (opublikowany przez polskie "Forum" za "The Atlantic Monthly"). Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Dodajmy, że ta przypadłość może być wynikiem zarówno złego odżywiania się, jak strachu przed utratą życia. Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. Pisze o oficerach, dla których nie do pomyślenia jest złe jedzenie i brak kobiet - podobnie zresztą jak znajomość języka, kultury i obyczaju krajów muzułmańskich. Nic dziwnego, że szanse na dotarcie takich ludzi do środowisk radykalnego terroryzmu islamskiego są równe zeru. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, uzupełniony o działania pod przykryciem biznesmenów (starannie unikających innych miejsc niż klimatyzowane, pięciogwiazdkowe hotele), stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny. Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli. O wadze diagnoz Codevilli niech świadczy choćby fragment, z komentarzem dopisanym później przez historię: "USA nie mają prawie żadnych informacji o budowanych przez Indie broniach jądrowych, nie mówiąc już o konkretnych planach ich użycia. (...) Ale sekrety jądrowe Indii pozostaną bezpieczne tak długo, jak próby agenturalnej penetracji tego programu prowadzone będą z odległego świata dyplomacji". W kwietniu 1998 roku, ku całkowitemu zaskoczeniu USA, Indie, a potem Pakistan dokonały pierwszych próbnych wybuchów ładunków jądrowych, składając tym samym swoje wizytówki w najbardziej elitarnym klubie świata. Codevilla podał charakterystykę typowego współczesnego oficera CIA. Jest to obraz przeciętniaka, który skończył niezbyt renomowaną amerykańską uczelnię, nigdy nie pracował fizycznie ani nie spotykał ludzi zmuszonych do wyrzeczeń i zarabiania na życie pracą fizyczną, któremu obce jest poczucie niebezpieczeństwa i jakiekolwiek silne emocje: polityczne, religijne czy związane z jakąś pasją czy specjalizacją. Nie zna zwykle historii czy kultury kraju, którym się akurat zajmuje, często także języka innego niż angielski. Nie służył w armii, nie ma również pojęcia o świecie biznesu. Jest produktem korporacji doskonale wypranym z jakichkolwiek właściwości, oprócz przymusu bycia sympatycznym. Autor na końcu przestrzega: "Jako niewyspecjalizowany biurokrata, nasz oficer będzie mógł osiągnąć połowiczny sukces tylko z podobnymi sobie biurokratami". Od lat było wiadomo, że terroryzm islamski powstaje wśród ludzi często zacofanych, biednych, żyjących z dala od placówek dyplomatycznych. To jednak okazało się dla wywiadu najpotężniejszego państwa w historii barierą nie do pokonania, zbyt dużym wyrzeczeniem. Po upadku komunizmu Jednak myliłby się ten, który by sądził, że powyższe charakterystyki dotyczą wyłącznie Amerykanów. O nich się po prostu najczęściej pisze. W mniejszym bądź większym stopniu choroba skostnienia i powielania schematów działania wyniesionych z czasów zimnej wojny dotyczy wielu organizacji wywiadowczych. W ostatniej dekadzie odeszło ze służb specjalnych państw europejskich pokolenie, które dojrzewało w okresie szczytu napięcia między Wschodem a Zachodem i myślało kategoriami totalnej konfrontacji z jasno określonym przeciwnikiem. Dla następców zimna wojna była heroiczną kartą własnej organizacji, ale ich wyobraźnia nie obejmuje zmian, jakie zaszły na świecie wraz z upadkiem komunizmu. Te zmiany przede wszystkim dotknęły środków i metod prowadzenia działalności wywiadowczej w sytuacji, w której złamany został dotychczasowy monopol państwa. Dotyczy to środków komunikacji, takich jak Internet, telefonia komórkowa, łączność satelitarna z przystawkami szyfrującymi, umożliwiającymi utajnienie przekazu. Na rynku znajdują się urządzenia szyfrujące o potencjale przewyższającym niejednokrotnie to, czym dysponują małe czy średnie państwa. Inny element zmiany to zatarcie się granicy w metodach pracy między wywiadem, dziennikarstwem czy pracą analityczną. Tzw. dziennikarstwo śledcze posługuje się często bardzo podobnymi do wywiadowczych sposobami dotarcia do interesujących materiałów, ludzi, faktów. Różni analitycy dawno przestali być molami książkowymi, a ci najlepsi sami próbują poznać realia, zdobywając przy tym wiedzę nieosiągalną dla niejednego wywiadu. Do tego obrazu dochodzi absolutna niemal swoboda w globalnym transferze środków finansowych, powszechna łatwość poruszania się, jawność życia publicznego i łatwość dostępu do informacji - a więc czynniki, które wyznaczają globalizację. Jądra ciemności Ale to nie rządy i policje pierwsze zaczęły korzystać z efektów globalizacji i upowszechnienia technik zarezerwowanych w poprzedniej epoce wyłącznie dla organizmów państwowych. Uczyniły to grupy przestępcze: handlarze narkotyków i żywym towarem, "pracze" brudnych pieniędzy, siatki złodziei samochodów. Szybko w ich ślady poszli różnego rodzaju ekstremiści. Niedawno przekonująco pisał o tym Ryszard Kapuściński na łamach "Gazety Wyborczej", nazywając to "drugą globalizacją". I ostatni element zmiany: świat polityki, który określa wyzwania dla wywiadów, nie dzieli się już wyłącznie na państwa sojusznicze i wrogie, ale na obszary, na których państwa istnieją, i takie, gdzie ich praktycznie nie ma. Coraz liczniej występują miejsca, w których państwowości się załamały, tworząc "czarne dziury" na mapie - wypełnione chaosem, przestępczością i nędzą. Północny Kaukaz, Naddniestrze, części byłej Jugosławii, Abchazja, górska część Tadżykistanu i Kirgizji, że nie wspomnę już o podobnych miejscach w Afryce - tworzą oparcie dla wszystkich, którzy swój los bądź realizację swoich ideałów budują na przemocy. W jednym z takich miejsc - Afganistanie rządzonym przez fanatyków religijnych zarabiających na handlu opium - schronił się Osama bin Laden. Przed trzema laty miałem w rękach analizę jednego z wybitnych polskich specjalistów od problemów Azji Centralnej, w której zawarta była prognoza o destabilizacyjnej roli Afganistanu w regionie i w świecie, właśnie w kontekście bin Ladena. Ta analiza była przeznaczona dla polskiego rządu, ale z pewnością podobne opracowania powstawały w USA i Europie. Nie spowodowały najwyraźniej wzrostu intensywności działań wywiadów, które mogłyby prowadzić do wyeliminowania tego niebezpieczeństwa. Być może świat stał się zbyt skomplikowany i zarazem niedostępny dla wywiadowczych biurokracji państw Zachodu. Politycy, na których ciąży odpowiedzialność za sterowanie instrumentami władzy, jakimi są służby specjalne, sami nie mieli pomysłu na skuteczne zapobieganie scenariuszom chaosu w ramach licznych lokalnych konfliktów. Wystarczy sobie przypomnieć politykę europejską i amerykańską wobec rozpadu byłej Jugosławii, ujawniającą nie tylko egoizm, ale i bezradność w obliczu procesów charakterystycznych dla całej epoki "ponowoczesnej". Innym wyrazistym przykładem jest polityka Rosji wobec Kaukazu, której skutkami jest destabilizacja tego regionu na pokolenia. Ufność w przewagę militarną, ekonomiczną i technologiczną stępiła czujność i wyobraźnię zarówno polityków, jak i szpiegów. Ci ostatni nie zdołali przebudować swoich organizacji w taki sposób, by mogły one sprostać narastającemu od lat zagrożeniu. Ponowoczesny Bond Jeśli teraz prezydent Bush proklamował wojnę przeciw terroryzmowi, jeśli jesteśmy świadkami wydarzeń otwierających nową epokę myślenia politycznego o świecie, to ta wojna przyniesie także głębokie zmiany w dziedzinie wywiadowczej. Po pierwsze, spowoduje przywrócenie równowagi między środkami wywiadu elektronicznego, z którego Amerykanie byli szczególnie dumni (i tym samym gotowi całkowicie na nim polegać), a tzw. humintem, czyli werbowaniem agentów. Po drugie, wymusi przeniesienie punktu ciężkości pracy wywiadowczej z rezydentur w ambasadach na rzecz niekonwencjonalnych sposobów docierania do interesujących miejsc i środowisk. To z kolei pociąga za sobą dwie konsekwencje: zwiększenie ryzyka osobistego dla oficerów wywiadu i inny sposób ich rekrutacji oraz większe otwarcie się wywiadów na ludzi nie będących "dziećmi korporacji", a mogących spełniać zadania operacyjne i analityczne do tej pory zarezerwowane wyłącznie dla kadrowych oficerów. Ludzi, którzy w przeciwieństwie do znacznej części biurokracji wywiadowczej są obdarzeni inteligencją i wyobraźnią, a także dogłębną wiedzą pozwalającą na ogarnięcie szerszego kontekstu niż troska o kolejny awans czy dobrą placówkę (spokojną i z dobrym jedzeniem, rzecz jasna). Gdyby ten postulat - prognoza, wydawał się zbyt szokujący w świecie nawykłym do specjalizacji zawodowej i dla czytelników przywiązanych do obrazu szpiega rodem z Bonda, warto przypomnieć, że w momentach przełomowych, kiedy historia "wypadała z torów", to właśnie tacy amatorzy byli autorami największych sukcesów wywiadowczych minionego stulecia. Wielkie osiągnięcie brytyjskiego wywiadu czasu drugiej wojny, tzw. Double Cross System (przewerbowywanie niemieckich agentów), tworzyli cywile zatrudnieni przez brytyjski wywiad tylko na pewien czas; podobnie sukcesy "czerwonej orkiestry", czyli wywiadu ZSRR na okupowaną Europę, były tworzone przy znacznym udziale wyszkolonych amatorów. Amerykański wywiad w czasie drugiej wojny światowej został powołany i prowadzony przez grupę inteligentnych dżentelmenów z renomowanych uczelni, którzy potrafili stworzyć podstawy późniejszej organizacji o nazwie CIA. Sukcesy wywiadu Armii Krajowej tworzyli nie przedwojenni "dwójkarze", lecz zwykli polscy inteligenci, gotowi na poświęcenie życia dla Ojczyzny. ... a sprawa polska Na koniec jeszcze jedna uwaga. Opisane wyżej problemy stojące przed wywiadami nie są udziałem wyłącznie USA czy Europy Zachodniej. Jeszcze bardziej dotyczą wywiadów krajów prowincjonalnych z punktu widzenia tej "ponowoczesnej wojny", na przykład takich jak Polska. Służby specjalne nie tworzą bowiem jakiejś enklawy wyjątkowości - jeśli istnieją w państwie, w którym nie najlepiej działa służba zdrowia czy transport, administracja jest kiepska, policja bezradna, a drogi fatalne, to nie należy się spodziewać, że służby specjalne będą na poziomie największych potęg. Ale w tej wojnie kraje prowincjonalne mogą być zagrożone na równi z wielkimi, z tym, że są mniej odporne. I dlatego o tyle większą wagę powinny przywiązywać do działania mechanizmów ostrzegających. W Polsce od dawna mówi się o konieczności reform w sektorze służb specjalnych. SLD na szczęście wpisał ten postulat w swój program. Teraz, po wygranych wyborach, politycy Sojuszu stoją przed nie lada dylematem: ta reforma nie tylko musi uwzględniać dotychczasowe słabości tego sektora, ale być odpowiedzią na zupełnie nowe zagrożenia. Jeśli operacja politycznie się uda, ale pacjent nie przeżyje, skutki mogą obciążyć reformatorów. Problem w tym, że od 11 września cena za pomyłki stała się bardzo wysoka. Autor w latach 80. działał w opozycji demokratycznej, był oficerem Urzędu Ochrony Państwa, współtwórcą i wieloletnim wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich.
Pośród wielu problemów i wątpliwości, jakie pojawiły się w związku z zamachami terrorystycznymi w USA, znalazły się pytania o skuteczność służb wywiadowczych. Zaskoczeni i wstrząśnięci Amerykanie pytali, dlaczego odpowiednie służby nie ostrzegły o planowanym zamachu, na co idą olbrzymie pieniądze z budżetu federalnego przeznaczane na te cele. Najprostszą odpowiedź przynosi tekst byłego oficera amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej Reula Marc Gerechta. Autor stawia tezę, że CIA jest niezdolna do rozpoznawania środowisk islamskich fundamentalistów, bo "nie bierzemy się za robotę, przy której można dostać chronicznej sraczki". Gerecht opisuje obawiającą się wszelkiego ryzyka korporację, której funkcjonariusze "in the fields" unikają wszelkich kontaktów w Trzecim Świecie, poza terenem ambasad i dobrze strzeżonymi gettami białego człowieka. "Wywiad placówkowy", jak się nazywa ten sposób prowadzenia rozpoznania, stanowi kanon pracy wywiadowczej wyniesiony z czasów zimnej wojny.Z powyższymi tezami koresponduje napisana tuż po zakończeniu zimnej wojny książka Angela Codevilli ("Intelligence for a New Century",1992). Ta wnikliwa krytyka ospałości organizacyjnej i intelektualnej całego systemu wywiadowczego USA została nakreślona przez wybitnego znawcę tematu, który nie tylko pracował jako oficer wywiadu, ale także uczestniczył w zarządzaniu nim i kontroli.
ODSZKODOWANIA Strona polska na pozycji słabszego Przeciąganie liny o miliardy marek KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu Kiedy 17 grudnia podpisano w Berlinie porozumienie o utworzeniu przez niemieckie władze i przedsiębiorstwa przemysłowe Funduszu "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość", który będzie dysponował kwotą 10 mld marek na wypłatę odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy, wydawać się mogło, że teraz wystarczy już tylko załatwić kilka formalności i ponad dwa miliony żyjących jeszcze ofiar nazistowskiej polityki eksploatowania "robotników ze wschodu" szybko doczeka się zadośćuczynienia. Negocjacje, które doprowadziły do porozumienia, były, bądź co bądź, bardzo trudne i trzeba było nie lada kompromisów, gróźb i nacisków, by Niemcy, upierający się początkowo przy kwocie 6 mld marek, przystali ostatecznie na 10 mld. O skali kompromisu najlepiej bodaj świadczy, że strony reprezentujące poszkodowanych żądały początkowo 25 mld marek i, głównie ze względu na presję czasu, bo codziennie umiera kolejnych kilkudziesięciu poszkodowanych, zgodziły się w końcu na kwotę zadekretowaną berlińskim porozumieniem. Do pełnego sukcesu jest jednak ciągle daleko. Przede wszystkim dlatego, że w czasie poprzedzających zawarcie porozumienia w Berlinie negocjacji nie rozwiązano kluczowego problemu zasad podziału puli odszkodowań. Różni on nadal nie tylko stronę niemiecką i przedstawicieli poszkodowanych, ale nawet w gronie tych drugich stanowi przedmiot zażartych sporów. W tym przeciąganiu liny na obu płaszczyznach strona polska znajduje się na pozycji słabszego. Niemcy narzucają Trudno jest oceniać negocjacje, które jeszcze trwają. Nie można więc z całą pewnością twierdzić, że to tylko cynizm strony niemieckiej doprowadził do stanu, że pieniądze leżą na stole, a po stronie ich odbiorców toczy się teraz żenujący konflikt o podział. Bo trzeba pamiętać, że od samego początku delegacje Polski i innych uczestniczących w negocjacjach krajów Europy Środkowej i Wschodniej (Białorusi, Czech, Rosji i Ukrainy), które reprezentują większość poszkodowanych, nalegały na jednoczesne z ustaleniem puli funduszu odszkodowawczego wypracowanie zasad jej podziału. Zwłaszcza po to, by zapobiec sytuacji, w której strona niemiecka mogłaby wpływać na kształt tych zasad. Jeśli więc Niemcy z premedytacją doprowadzili do tego, że nadal nie wiadomo, jak podzielić 10 mld marek, to zapewne właśnie dlatego, iż doskonale zdawali sobie sprawę z kontrowersji między stronami reprezentującymi poszkodowanych i wynikającej z tego możliwości wpływania przez stronę niemiecką na sposób dysponowania pulą odszkodowań. Potwierdzeniem tych intencji jest przyjęty w środę 26 stycznia przez rząd niemiecki projekt ustawy o funduszu, który zawiera warunki od dawna kwestionowane przez reprezentantów poszkodowanych. Projekt ten, na przykład, przewiduje, że o zasadach podziału miałaby decydować rada nadzorcza funduszu. To oznacza, że wbrew intencjom reprezentantów poszkodowanych, którzy woleliby wypracować zasady podziału przez kompromis polityczny, strona niemiecka usiłuje oddać rozwiązanie tego problemu w ręce częściowo przypadkowego grona, które podejmowałoby decyzje na zasadzie arytmetycznej większości i pod kontrolą Berlina. Projekt ustawy pozbawia też prawa do odszkodowań osoby, które znajdowały się w granicach III Rzeszy od roku 1937, przeznacza 20 proc. funduszu na cele inne niż wypłaty odszkodowań za pracę przymusową oraz, co dotyczy zwłaszcza polskich poszkodowanych, nie wspomina nic o rekompensatach dla osób, które pracowały podczas wojny w niemieckich gospodarstwach rolnych. A przecież, podpisując porozumienie w Berlinie, reprezentanci poszkodowanych zgodzili się jedynie na przyjęcie kwoty 10 mld marek i formułę, że o zasadach jej podziału zdecydują we własnym gronie. Strona żydowska kalkuluje To, że zepchnięcie na dalszy plan kwestii podziału puli odszkodowań było przed 17 grudnia na rękę nie tylko stronie niemieckiej, znajduje potwierdzenie w grze uprawianej teraz przez część reprezentantów poszkodowanych, czyli stronę żydowską. Ona także najwyraźniej założyła bowiem, że dopóty jedność wśród poszkodowanych jest niezbędna, dopóki Niemcy nie zaakceptują w negocjacjach ogólnej kwoty funduszu odszkodowawczego. I że dopiero po tym łatwiej będzie wynegocjować, już bezpośrednio z Niemcami, korzystne warunki podziału, ponieważ strona żydowska dysponuje o wiele bardziej skutecznymi argumentami i możliwościami nacisku niż państwa Europy Środkowej i Wschodniej. To zresztą również znajduje potwierdzenie w projekcie niemieckiej ustawy o funduszu odszkodowawczym. Zakłada on bowiem, że 2 mld marek, czyli 20 proc. puli, przeznaczonych zostanie nie na odszkodowania za pracę przymusową, lecz na tzw. Fundusz Roszczeń Majątkowych i Fundusz Przyszłościowy. Co więcej, projekt ustawy z góry określa, że środkami Funduszu Roszczeń Majątkowych, który teoretycznie ma być przeznaczony dla ofiar "aryzacji" w III Rzeszy, czyli Żydów niemieckich, dysponować będzie Żydowska Konferencja Odszkodowawcza. Ponieważ prawo niemieckie już dawno uregulowało problem rekompensat dla ofiar "aryzacji", pieniądze z Funduszu Roszczeń Majątkowych poszłyby na "projekty społeczne" Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej, czyli, w praktyce, na finansowanie jej działalności. Również Fundusz Przyszłościowy, mający się teoretycznie zajmować projektami edukacyjnymi związanymi z holokaustem, byłby de facto kolejnym źródłem finansowania działalności Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej, która w negocjacjach reprezentuje rozmaite żydowskie organizacje społeczne. Ponadto projekt niemieckiej ustawy przewiduje, że wcześniej otrzymane przez poszkodowanych przez III Rzeszę rekompensaty odliczane byłyby od odszkodowań wypłacanych przez Fundusz "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość". Rozwiązanie to byłoby korzystne dla poszkodowanych z państw Europy Środkowej i Wschodniej, którzy dotąd przeważnie nie dostali od Niemiec żadnych rekompensat, w przeciwieństwie do mieszkających na zachodzie i w Izraelu Żydów, których większość otrzymuje od dawna dożywotnie renty (Niemcy przeznaczają na nie 600 mln dol. rocznie). Ale, po spotkaniu w piątek 28 stycznia z przedstawicielami organizacji żydowskich w Nowym Jorku, reprezentujący w negocjacjach stronę niemiecką Otto Lambsdorff obiecał im wycofanie z projektu ustawy tego zapisu, co oczywiście spowoduje dalsze uszczuplenie puli odszkodowań mających przypaść obywatelom państw Europy Środkowej i Wschodniej. Ofiary się kłócą Źle się stało, że nie uzgodniono zasad podziału przed podpisaniem berlińskiego porozumienia - przyznają bez ogródek przedstawiciele Polski i pozostałych krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Państwa Europy Środkowej i Wschodniej zdecydowanie sprzeciwiają się więc oddaniu aż 20 proc. środków z funduszu na potrzeby Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej i są gotowe wyrazić zgodę na nie więcej niż 10 proc. Kością niezgody jest też kwestia wysokości odszkodowań za pracę niewolniczą (wykonywaną przez więźniów obozów koncentracyjnych, jenieckich i gett, których połowę stanowią Żydzi) i za pracę przymusową (wykonywaną przez osoby deportowane do zakładów przemysłowych, instytucji publicznych i gospodarstw rolnych w III Rzeszy), w której to kategorii zdecydowaną większość stanowią obywatele krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Strona żydowska nalega, żeby odszkodowania za pracę niewolniczą były pięciokrotnie wyższe niż za pracę przymusową, a delegacje państw Europy Środkowej i Wschodniej proponują, żeby różnica była jedynie dwukrotna. Poza tym strona żydowska jest podejrzewana o celowe zawyżanie rzeczywistej liczby poszkodowanych uprawnionych do rekompensat za pracę niewolniczą. Kwestia liczby ofiar jest źródłem sporów nie tylko ze stroną żydowską. Państwa Europy Środkowej i Wschodniej też mają z tym problem. Na przykład delegacja rosyjska podaje w miarę rozwoju negocjacji coraz nowe i coraz wyższe liczby poszkodowanych, stawiając pozostałe państwa Europy Środkowej i Wschodniej w trudnej sytuacji. Z tego powodu nie są bowiem one w stanie zaprezentować nawet silnej jedności we własnym gronie. To, oczywiście, nie uchodzi uwadze Niemiec. Podczas spotkania z organizacjami żydowskimi w Nowym Jorku Otto Lambsdorff nie omieszkał więc "przestrzec" przed "niebezpiecznym", jego zdaniem, zgłaszaniem przez państwa Europy Środkowej i Wschodniej "coraz wyższej z tygodnia na tydzień" liczby czekających na odszkodowania. Sugestia to jednoznaczna - im więcej "ich", tym mniejsze odszkodowania przypadną "wam". Argumenty decydują Postępowanie strony żydowskiej jest poniekąd zrozumiałe. To amerykańscy adwokaci, których większość jest pochodzenia żydowskiego, doprowadzili do negocjacji z Niemcami na temat odszkodowań za pracą przymusową, gdyż zmusili je do tego składając w sądach pozwy zbiorowe. Gdyby doszło do rozpatrzenia tych pozwów, posiadającym rozległe interesy w USA koncernom niemieckim, które podczas wojny wykorzystywały robotników przymusowych, groziłyby kompromitujące i dotkliwe sankcje. Naturalne jest więc, że społeczność żydowska rości sobie teraz prawo do dużej części puli odszkodowań. Polska i pozostałe kraje Europy Środkowej i Wschodniej są w tej sytuacji na pozycji słabszego. Nie mają bowiem za sobą potężnego lobby, jakim dysponuje strona żydowska w postaci prawników, sieci bardzo wpływowych w USA i Niemczech organizacji czy wielu czołowych amerykańskich polityków żydowskiego pochodzenia. Nie mają też argumentu w postaci pozwów sądowych, bo ani ich sądy nie są przygotowane do prowadzenia tego rodzaju spraw, ani dobro stosunków z Niemcami, które odgrywają kluczową rolę we wprowadzaniu ich do struktur zachodnich, nie sprzyja podnoszeniu przez te państwa roszczeń uznanych w ich dwustronnych stosunkach z Niemcami za uregulowane. A bez pozwów państwa Europy Środkowej i Wschodniej nie mają praktycznie żadnego wpływu na kształt warunków prawnego zamknięcia negocjacji. Skutek jest taki, że Otto Lambsdorff, zamiast w Warszawie czy Mińsku, rozmawia o warunkach podziału funduszu odszkodowawczego z żydowskimi organizacjami w Nowym Jorku, a dziesięciu z piętnastu uczestniczących w negocjacjach prawników nie popiera postulatów państw Europy Środkowej i Wschodniej i odmówiło udziału w zorganizowanych w czwartek i piątek (27 - 28 stycznia) konsultacjach na terenie Ambasady Polski w Waszyngtonie. To natomiast oznacza, że czekający w naszym kraju na odszkodowania za pracę przymusową w III Rzeszy muszą się liczyć z tym, iż będą one miały tylko symboliczny charakter i wysokość zapewne bardzo daleko odbiegającą od oczekiwań.
podpisano w Berlinie porozumienie o utworzeniu przez niemieckie władze i przedsiębiorstwa przemysłowe Funduszu, który będzie dysponował kwotą 10 mld marek na wypłatę odszkodowań za pracę przymusową w III Rzeszy. nie rozwiązano kluczowego problemu zasad podziału puli odszkodowań. Jeśli Niemcy doprowadzili do tego, że nadal nie wiadomo, jak podzielić 10 mld marek, to zapewne dlatego, iż zdawali sobie sprawę z kontrowersji między stronami reprezentującymi poszkodowanych i wynikającej z tego możliwości wpływania przez stronę niemiecką na sposób dysponowania pulą odszkodowań. Potwierdzeniem tych intencji jest przyjęty przez rząd niemiecki projekt ustawy o funduszu, który zawiera warunki kwestionowane przez reprezentantów poszkodowanych. To, że zepchnięcie na dalszy plan kwestii podziału puli odszkodowań było na rękę nie tylko stronie niemieckiej, znajduje potwierdzenie w grze uprawianej teraz przez stronę żydowską. Ona także założyła, że dopóty jedność wśród poszkodowanych jest niezbędna, dopóki Niemcy nie zaakceptują ogólnej kwoty funduszu odszkodowawczego. I że dopiero po tym łatwiej będzie wynegocjować korzystne warunki podziału, ponieważ strona żydowska dysponuje bardziej skutecznymi argumentami i możliwościami nacisku niż państwa Europy Środkowej i Wschodniej. Państwa Europy Środkowej i Wschodniej sprzeciwiają się oddaniu aż 20 proc. środków z funduszu na potrzeby Żydowskiej Konferencji Odszkodowawczej.Kością niezgody jest też kwestia wysokości odszkodowań za pracę niewolniczą i za pracę przymusową. Strona żydowska nalega, żeby odszkodowania za pracę niewolniczą były pięciokrotnie wyższe niż za pracę przymusową, a delegacje państw Europy Środkowej i Wschodniej proponują, żeby różnica była jedynie dwukrotna. Postępowanie strony żydowskiej jest zrozumiałe. To amerykańscy adwokaci doprowadzili do negocjacji z Niemcami, gdyż zmusili je do tego składając w sądach pozwy zbiorowe. Gdyby doszło do rozpatrzenia tych pozwów, posiadającym interesy w USA koncernom niemieckim, które wykorzystywały robotników przymusowych, groziłyby dotkliwe sankcje. kraje Europy Środkowej i Wschodniej są w tej sytuacji na pozycji słabszego. Nie mają bowiem za sobą potężnego lobby, jakim dysponuje strona żydowska.
Barbara Hoff przez lata dyktowała modę polskiej ulicy i pozostała jedną z nielicznych polskich projektantek, które zarabiają na modzie Ciuchy dla ludzi Barbara Hoff od lat nie ujawnia ani przychodów Hofflandu ani nawet wielkości swoich kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje około stu nowych wzorów. FOT. ANDRZEJ WIKTOR ANITA BŁASZCZAK W latach 70. i 80. po modne ciuchy z Hofflandu przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski, a przy firmowym stoisku w warszawskim Juniorze stały w pogotowiu nosze dla mdlejących w kolejkach. Dzisiaj kolejek, co prawda, już nie ma, ale mimo ogromnej konkurencji nowe kolekcje Barbary Hoff wciąż szybko znikają z wieszaków. Jej recepta na sukces jest prosta: modne, tanie i dla ludzi. Tyle że Barbara Hoff jest chyba jedną osobą, której udało się wprowadzić ją w życie. Niebieskie dżinsy, czarna trykotowa bluzka, czarna skórzana kurtka, zamszowe buty, trochę oryginalnej srebrnej biżuterii. Ciemne, krótko obcięte włosy. Żadnego kreowania aury wielkiej projektantki mody, ekstrawagancji. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Nie lubi też chodzić po sklepach ani oglądać ciuchów. Po co, skoro to, co wisi na wieszakach, to już przeszłość, a ubierać się w to, co będzie modne w następnym sezonie, nie ma sensu - wielu uznałoby to za dziwactwo. Dlatego odzież, nawet buty, kupuje jej mąż. Tych ubrań nie potrzebuje zresztą dużo: męskie dżinsy ("jak pasuje mi jakiś fason, to zaraz wycofują go z produkcji" - wzdycha), trykoty, kurtki - najchętniej skórzane. Może to przesyt modą, którą zajmuje się przez większą część doby. Ideologiczne mini Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Jednak nie bardziej niż wiele młodych dziewczyn. Skończyła historię sztuki, która nadal ją zresztą pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Dlaczego więc nią się zajęła? Tłumaczy, że z przyczyn ideologicznych. - Uważałam, że człowiek, który tu mieszka, myśli o tym kraju, ma obowiązek zrobić coś, co przyda się innym ludziom, rozszerzy ich horyzonty. Byliśmy przecież zupełnie odcięci od zachodu. Pomyślałam sobie, że moda to jakaś możliwość wpuszczenia tutaj trochę powietrza ze świata - mówi Barbara Hoff. Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju". Choć nie było żurnali, mało kto jeździł za granicę, jej się jakoś udawało ("Z ogromnym trudem" - dodaje) zdobywać informacje, wiedzieć, co jest modne w świecie. Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Jak zaczęła robić kolekcje? - Zna pani ten kawał? W telewizji bogaty człowiek opowiada, jak doszedł do majątku: "Kupiłem dwa ogórki, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem cztery, zakisiłem i sprzedałem, potem kupiłem osiem ogórków, zakisiłem i sprzedałem, potem szesnaście...". "I z tego pan zrobił ten majątek?" "Nie, potem zmarła moja ciocia w Ameryce". Cioci w Ameryce nie miała, ale gdy tam pojechała, zobaczyła, jak się robi masową modę. Do Polski wróciła już z gotowym planem. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu. To tylko eksperyment - Chciałam, żeby było tanie, modne i dla ludzi. Interesowała mnie tylko modna masówka - mówi Hoff. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT (Centralny Dom Towarowy; późniejsze DT Centrum). Zaproponowała więc dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. Zapewnia, że do tego pomysłu przekonała go bez pomocy znajomości czy poręczeń. Inna sprawa, że przecież nie była anonimową osobą, lecz znaną dziennikarką, autorytetem w sprawach mody. Poza tym nie chciała żadnych pieniędzy. Pierwszą kolekcję, 11 tys. sztuk ubrań, wyprodukowała warszawska Cora. I dyrektor CDT, i dyrektor Cory podpisali z nią umowę w ciemno. - To był taki żart z ich strony; że oni w ogóle nie oglądają projektów. Podpisują, a pani Basia niech się męczy - wspomina Barbara Hoff. Sama więc przygotowała wzory, wyszukała materiały i nadzorowała produkcję. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. Od razu wybito szyby wejściowe, trzeba było wołać milicję. - Gdy tam przyszłam, zawołali mnie na zaplecze. Ekspedientki płakały, bo im tam kradli, i mówiły, że mnie nie wypuszczą, jeśli nie przysięgnę, że więcej tego nie zrobię. Siedziałam i powtarzałam, że nie mogę przysiąc, bo nigdy nie kłamię - dodaje projektantka. Marek Borowski, wicemarszałek sejmu, który w latach 1969-1983 pracował najpierw w Cedecie, a potem w DT Centrum (jako ekspert ds. ekonomicznych), wspomina, że ówczesnemu dyrektorowi przedsiębiorstwa, Albinowi Kostrzewskiemu udało się przekonać władze do kolekcji Hoff, określając całe przedsięwzięcie modnym wówczas słowem "eksperyment". To miał być eksperyment w handlu - dowieść, że i u nas można produkować na masową skalę ładne, tanie kolekcje. Stał się też eksperymentem w modzie. - Barbara Hoff zaistniała jako pierwsze samodzielne nazwisko w polskiej modzie. To dzięki niej w Polsce zaczęto doceniać coś takiego jak moda, a ulica, zwłaszcza warszawska, dzięki temu, że miała Hoffland, zupełnie inaczej wyglądała - uważa projektant Bernard Hanaoka, który mówi o Hoff jako o "wielkiej damie polskiej mody". Bez złotego tiulu Tłumy przed stoiskiem z kolekcją Hoff utrzymały się także potem, gdy przeniesiono je do nowo otwartego Juniora. Po ciuchy od Hoff przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski - stojąc godzinami i mdlejąc w długich kolejkach. W pogotowiu obok czekały nosze. Viola Śpiechowicz, projektantka mody i współwłaścicielka firmy Odzieżowe Pole, wspomina, że przyjeżdżała z Łodzi ubierać się w Hofflandzie. - Barbara Hoff miała bardzo duży udział w rozwoju polskiej mody. Dowiodła, że jest możliwe kreowanie u nas mody. Być może to właśnie dzięki niej podjęłam decyzję, żeby zająć się tym samym - mówi Śpiechowicz. W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska. Doszły do wniosku, ze skoro jest amerykański Disneyland dla dzieci, to będzie polski Hoffland dla młodzieży. Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Barbara Hoff omijała zjednoczenia, rozdzielniki, przydziały, komisje, które siedziały, oglądały projekty i decydowały, czy to się nadaje do sklepu. Być może, udawało się to dlatego, że przez pierwszych 13 lat swoje kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki "Przekroju". Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum. Cały czas jednak pracowała tak, jak się to robi na świecie: prosto od producenta do sklepu. - Sukces Hofflandu polegał też na tym, że działaliśmy tak, jak teraz to się robi, zgodnie z zasadami wolnego rynku - podkreśla Hoff, która i obecnie, i wtedy sama wszystkiego pilnowała. - To genialny człowiek. Była nie tylko projektantką, ale i zaopatrzeniowcem; pilnowała sprzedaży, badała popyt, jeździła po fabrykach, stała dyrektorom nad głową i wyciągała tkaniny, pilnowała, aby ci, którzy mieli szyć, szyli jak trzeba - wspominają Marek Borowski. Jej klientki pamiętają, że w Hofflandzie zawsze coś można było kupić, nawet w czasach pustych półek początku lat 80. - Nie wymyślam nierealnych cudów. Próbuję coś zrobić z tego, co jest, zamiast siedzieć i płakać, że nie realizują moich projektów, bo ja chcę złoty tren z tiulu, a mam ścierkę. I ze ścierki coś można ukręcić. W Polsce nigdy nie było tak, że nie można było nic zdobyć - mówi Barbara Hoff - Jestem bardzo uparta; tak długo bombardowałam, że w końcu mi się udawało. Sama się teraz zastanawiam, jak ja tego dokonywałam, bo przecież tych ciuchów było strasznie dużo - . Podkreśla, że nie miała żadnych przywilejów. Nie dostarczała przecież mody dla działaczy partyjnych i ich żon, nie robiła pokazów w radzieckiej ambasadzie. A niektórzy robili. Ona ubierała ulicę. - Chciałam tylko, żeby ludzie mieli się w co ubrać, i to była moja cała ideologia. To tak, jakbym piekła chleb - porównuje. Utrzymać niskie ceny Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - ze sztandarową Modą Polską na czele - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków. W 1997 r. "Gazeta Stołeczna" informowała, że w Hofflandzie na pewien czas wróciła nawet społeczna lista: trzeba było zapisać się, aby kupić modne czarne długie sukienki-koszulki. Codzienne dostawy sprzedawały się w kilka minut. Dziś szybko znika z wieszaków kolekcja z modnego lnu. - Ubrania w Hofflandzie rozchodzą się jak ciepłe bułeczki -uważa Katarzyna Górecka, rzecznik sprywatyzowanych w 1998 r. DT Centrum SA. O wielości sprzedaży, dochodach Hofflandu nie chce mówić ani ona, ani Barbara Hoff, która konsekwentnie od lat nie ujawnia nawet wielkości kolekcji. Zdradza tylko, że rocznie przygotowuje ok. 100 wzorów. Szyje tysiące sztuk. To daleko do skali produkcji z lat 70. i 80., gdy w Hofflandzie sprzedawano dziesiątki tysięcy egzemplarzy popularnych modeli, ale i tak dużo. Tak jak wtedy Hoff zajmuje się organizacją produkcji i sprzedaży. Nie założyła jednak własnej firmy, chociaż władze DT Centrum proponowały jej taki układ. - Ja nie jestem business woman, nie mam sklepu. Gdybym chciała robić pieniądze, to może bym w ciuchach nie robiła - mówi. Tak jak przedtem, nadal jest pracownikiem DT Centrum, choć dostaje też honoraria za projekty swoich kolekcji. Ciągle też ma dużą samodzielność - cała sprzedaż w Hofflandzie musi być z nią uzgadniana. Ma biuro, gdzie poza nią pracują jeszcze tylko dwie osoby i jej asystentka. Podkreśla, że Hoffland jest dochodowy. Prywatny właściciel DT Centrum (holenderska grupa Eastbridge) nie utrzymywałby przecież przynoszącego straty działu. A Hoffland nie tylko wciąż jest, ale się rozwija: jego filie otwarto w wyremontowanych Galeriach Centrum w Szczecinie i we Wrocławiu. Z tego akurat Barbara Hoff nie jest specjalnie zadowolona. Nie ma czasu tam jeździć, a sama lubi wszystko sprawdzić. Do warszawskiego Hofflandu zagląda w każdej wolnej chwili: zmienia kompozycje stoiska, przewiesza ciuchy na wieszakach, doradza klientkom. - Od kilku osób usłyszałam, że po raz pierwszy spotkały taką pomocną ekspedientkę - śmieje się Barbara Hoff. Uważa, że to konieczne; ciuchy to bardzo skomplikowany biznes. - Trzeba pilnie śledzić, co idzie a co nie; nie można pozwolić by za długo leżały na ladzie. Co można zrobić z sukienkami, które wychodzą z mody? Wyprzedaż? Przecież wokół pełno bazarów, lumpeksów z niskimi cenami. - Nie ma już takiego głodu ciuchów jak przed laty. Jeśli komuś ciuch się nie podoba, to nawet za 5 zł go nie kupi - uważa Barbara Hoff. Jej recepta na sukces w modzie: tanio, na czasie i dla ludzi, sprawdza się nadal. Co prawda, teraz trudniej utrzymać niskie ceny. Drożeje transport. Coraz częściej kolekcje Hofflandu szyte są z importowanych tkanin, bo ubywa krajowych producentów. Lepsze materiały są drogie - np. modny teraz len. Kiedyś było kilkadziesiąt fabryk lnu, teraz zostały cztery, które muszą płacić cło na sprowadzany z zachodu surowiec, co bardzo podwyższa koszty. - Co mam robić, gdy modne są długie spódnice - szyć mini, żeby było tanio? - irytuje się Barbara Hoff. Problemy są też z szyciem; padają spółdzielnie, państwowe fabryki, które z nią współpracowały. Te, które zostały, zwykle ratują się szyciem na zlecenie zachodnich kontrahentów. Likwidują wzorcownie i nie mogą już przygotowywać własnych projektów. Inne są zbyt daleko. Dla Barbary Hoff takie szycie na odległość jest niemożliwe - przecież sama musi wszystkiego dopilnować. Zdobyć ulicę Barbara Hoff przyznaje, że po 1989 roku pomyślała sobie, że skoro system padł, to jej misja już się skończyła. Ma mnóstwo pomysłów, chciałaby dużo rzeczy napisać, bo uważa, że tak naprawdę to marnuje swój talent literacki. Ale przez lata polubiła zawód projektanta. Do Hofflandu przychodzili ludzie, którzy mówili, że w zalewie tandety tylko tu mogą znaleźć coś z gustem i niedrogiego. Miała też zakłady, które dla niej pracowały. No, i zawsze trochę lubiła walczyć. - To zabawne, że w tym całym otoczeniu, konkurencji firm zachodnich moja kolekcja wciąż się dobrze sprzedaje - nie kryje satysfakcji Barbara Hoff. Nie organizuje pokazów (jej zdaniem, nie zwiększają sprzedaży) ani nie reklamuje Hofflandu. Przypomina, że Benetton, mimo drogich kampanii reklamowych, nie odniósł sukcesu w Polsce. Jak jej się to udaje? - To moja wiedza, moje know-how, nie sprzedam tego tak łatwo - podkreśla Hoff. W opinii Bernarda Hanaoki Barbara Hoff jest osobą, która potrafi znakomicie wychwycić to, co w modzie najważniejsze; ma ten nadzwyczajny puls mody. Takie wyczucie miała Coco Chanel. Według niego, Barbarze Hoff udało się to, co osiąga niewielu projektantów: zdobyła ulicę, dotarła ze swymi kolekcjami do mas. - Jej kolekcje są kwintesencją mody ulicy. A to stawia Hoff w gronie najlepszych światowych projektantów - uważa Hanaoka. Sama Barbara Hoff mówi, że po prostu chce robić rzeczy z sensem. - Gdyby to wisiało bez potrzeby, to byłoby bardzo przykre. W tych ciuchach jest dużo pracy: ktoś siedział, szył, garbił się i męczył. Okropna robota to szycie. I potem to wszystko ma być wyrzucone, przecenione na złotówkę? To bez sensu. Po co robić jakieś chały? Jeśli robić ciuchy, to tak, aby ktoś je nosił i czuł się w nich szczęśliwy. -
Niebieskie dżinsy, czarna trykotowa bluzka, czarna skórzana kurtka, zamszowe buty, trochę oryginalnej srebrnej biżuterii. Ciemne, krótko obcięte włosy. Żadnego kreowania aury wielkiej projektantki mody, ekstrawagancji. Barbara Hoff przyznaje, że sama nie lubi się ubierać. Nie lubi też chodzić po sklepach ani oglądać ciuchów.Tych ubrań nie potrzebuje zresztą dużo: męskie dżinsy, trykoty, kurtki - najchętniej skórzane.Modę, oczywiście, zawsze bardzo lubiła. Jednak nie bardziej niż wiele młodych dziewczyn. Skończyła historię sztuki, która nadal ją zresztą pasjonuje. Jest dziennikarką i humanistką, a modą interesowała się jako działem kultury. Dlaczego więc nią się zajęła? Tłumaczy, że z przyczyn ideologicznych. - Pomyślałam sobie, że moda to jakaś możliwość wpuszczenia tutaj trochę powietrza ze świata - mówi Barbara Hoff.Debiutowała jako dziennikarka pisząca o modzie do "Przekroju".Po pewnym czasie samo tylko pisanie o światowej modzie przestało jej wystarczać, zwłaszcza że w polskich sklepach wisiały zupełnie inne rzeczy. Jak zaczęła robić kolekcje?Cioci w Ameryce nie miała, ale gdy tam pojechała, zobaczyła, jak się robi masową modę. Do Polski wróciła już z gotowym planem. Pierwsza kolekcja, którą przygotowała od razu była ogromna; w tysiącach sztuk, w tym tysiące kolorowych minispódniczek ze sztruksu. Do dużej skali musiał być duży sklep. Największy był wtedy warszawski CDT. Zaproponowała więc dyrektorowi CDT, że zrobi dla niego modną kolekcję. Zapewnia, że do tego pomysłu przekonała go bez pomocy znajomości czy poręczeń. Poza tym nie chciała żadnych pieniędzy. Pierwszą kolekcję, 11 tys. sztuk ubrań, wyprodukowała warszawska Cora. I dyrektor CDT, i dyrektor Cory podpisali z nią umowę w ciemno. W pierwszym dniu sprzedaży jej kolekcji przyszedł tłum ludzi. Od razu wybito szyby wejściowe, trzeba było wołać milicję. Tłumy przed stoiskiem z kolekcją Hoff utrzymały się także potem, gdy przeniesiono je do nowo otwartego Juniora. Po ciuchy od Hoff przyjeżdżały dziewczyny z całej Polski - stojąc godzinami i mdlejąc w długich kolejkach.W latach 70. i 80. dla Barbary Hoff pracowało ok. 20 zakładów. Angielsko brzmiącą nazwę jej stoiska - Hoffland - wymyśliły trzy studentki z warszawskiej ASP w zorganizowanym przez DT Centrum konkursie na projekt stoiska. Doszły do wniosku, ze skoro jest amerykański Disneyland dla dzieci, to będzie polski Hoffland dla młodzieży. Hoffland działał poza systemem centralnie sterowanego handlu. Być może, udawało się to dlatego, że przez pierwszych 13 lat swoje kolekcje przygotowywała za darmo. Żyła z pensji dziennikarki "Przekroju". Dopiero potem dostała pół etatu w DT Centrum. Dzisiaj, kiedy większość znanych przed 1989 r. firm odzieżowych z trudem radzi sobie na konkurencyjnym rynku, a wiele padło - ze sztandarową Modą Polską na czele - w Hofflandzie nadal ciuchy szybko znikają z wieszaków.Tak jak przedtem, nadal jest pracownikiem DT Centrum, choć dostaje też honoraria za projekty swoich kolekcji. Ciągle też ma dużą samodzielność - cała sprzedaż w Hofflandzie musi być z nią uzgadniana. Ma biuro, gdzie poza nią pracują jeszcze tylko dwie osoby i jej asystentka. Podkreśla, że Hoffland jest dochodowy.
Zaufanie jest konieczne do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych Korupcja przeciw wolności RYS. KAROL B. BRZOZOWSKI MACIEJ ZIĘBA OP Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej i za otrzymane przywileje używającym armii do ochrony partyjnych interesów? Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do cudownego zdania egzaminów: wstępnych - do liceum, na wyższą uczelnię, na aplikaturę, a także końcowych - matury i magisterium; w którym plagiat staje się formą robienia kariery, a pracę doktorską zamawia się w spółdzielniach fachowców z dostawą do domu? Czy może istnieć państwo, w którym terapia, a nawet diagnoza, zależy od kolekcji wręczonych lekarzowi załączników; w którym telewizja publiczna oraz radio służą promowaniu partyjnych notabli, a prywatni nadawcy dobrze wiedzą, że "niewidzialną ręką" rynku sterują na tyle widzialni funkcjonariusze, by nie było wątpliwości, w której puli są nagrody, a w której kary? Czy może istnieć państwo, w którym lokalnym politykom mecenasują lokalni mafiosi, a za nominację do rady nadzorczej wymagana jest wyłącznie ślepa wierność mocodawcy? Czy możliwe jest istnienie państwa, w którym koncesja oraz ulgi i taryfy służą do pomnażania fortun dobrze ustawionych i lepiej poinformowanych? Czy może istnieć państwo, w którym o organach ścigania szary obywatel mówi ze wzruszeniem ramion lub z pogardą i w którym Temida nie może być ślepa, bo stale musi zajmować się czytaniem zwolnień lekarskich? Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć. Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Zaufanie W takim jednak państwie nie może istnieć ani wolność, ani społeczeństwo obywatelskie. Jak bowiem słusznie przed stu pięćdziesięciu laty zauważył lord Acton, korupcja jest o wiele lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem, ale wiedzie do tego samego celu: niszczy wolność. Korupcja bowiem wiedzie do skorumpowania, a słowo corrumpo znaczy "całkiem połamać, całkiem zniszczyć, całkiem zepsuć". I jeżeli obywatele nie ufają politykom, policji i wojsku, bankom oraz sądom, lekarzom i nauczycielom, sprzedawcom i dostawcom, maklerom oraz dziennikarzom, to nie istnieje wolne społeczeństwo, albowiem fundamentem wolnego społeczeństwa jest zaufanie do wykreowanych przez to społeczeństwo instytucji: szkół i policji, systemu opieki zdrowotnej, mediów czy też giełdy. Wybitny politolog z Harvardu Samuel Huntington słusznie podkreśla wielkie społeczne koszty nieufności. Nieobecność zaufania w kulturze społecznej jest ogromną przeszkodą w tworzeniu instytucji publicznych. Społeczeństwom, które nie mają stabilnego i skutecznego systemu rządów, brakuje również wzajemnego zaufania między obywatelami, brakuje też wzajemnej lojalności w sferze społeczno- -politycznej, a także marnotrawią one zdolności i umiejętności swoich członków. Ich kultura polityczna jest nacechowana podejrzliwością, zawiścią i skrywaną lub jawną wrogością wobec każdego, kto nie jest członkiem rodziny, wioski lub plemienia. I dodajmy: partii lub koterii. Życie społeczne w wolnym społeczeństwie, przy wolnorynkowej gospodarce i demokratycznej polityce opiera się na elementarnym zaufaniu. Każda instytucja, ekonomiczna oraz polityczna, a także szkoła i szpital, samorząd i Kościół, musi być ufundowanana wzajemnym zaufaniu wolnych obywateli. Tę, wydawałoby się, oczywistość odkrywają dzisiaj od nowa teoretycy wolnego społeczeństwa. Jak słusznie zauważa inny znany harwardzki politolog Francis Fukuyama: Jeżeli instytucje demokratyczne i wolnorynkowe mają właściwie pracować, to muszą współistnieć z nowoczesnymi kulturowymi normami, które zabezpieczają właściwe ich funkcjonowanie. Prawo, kontrakt i ekonomiczna racjonalność dostarczają koniecznych, lecz niewystarczających podstaw stabilności i dobrobytu społeczeństw postindustrialnych. Podstawy te muszą również być umacniane przez wzajemność, zobowiązania moralne, obowiązek względem wspólnoty i zaufanie, a te są raczej rezultatem obyczajowych norm niż racjonalnej kalkulacji. Nie są one więc anachronizmem w nowoczesnym społeczeństwie, lecz raczej warunkiem sine qua non powodzenia tych drugich. Minimum etyczne Zaufanie i zobowiązanie moralne są wstępnym założeniem koniecznym do funkcjonowania instytucji demokratycznych i wolnorynkowych. Ta łatwa do racjonalnego uzasadnienia i empirycznego potwierdzenia teza Fukuyamy implikuje, że bez nich wolne, suwerenne społeczeństwo nie może istnieć. Jeżeli jednak fundamentem społeczeństwa jest zaufanie, to z kolei fundamentem społecznego zaufania jest moralność, wspólnie wyznawane pryncypia moralne. Musimy zatem mówić przynajmniej o wspólnie dzielonym niezbędnym minimum etycznym. Uczciwość i sprawiedliwość, gwarantujące równość podmiotów i dotrzymywanie kontraktów, są absolutnie i bezwzględnie konieczne do życia wolnego społeczeństwa. Tu kończy się już dyskusja o pluralizmie oraz tolerancji, bo bez owych czynników nie może w ogóle istnieć wolne społeczeństwo. Paradoksalnie więc moralność nie jest teoretycznym wymysłem myślicieli, skutecznym wybiegiem pedagogów ani też kaznodziejskim frazesem. Nie jest też pancerzem niszczącym wielobarwność życia ani gorsetem krępującym ludzką wolność. Wspólne minimum etyczne jest jedyną gwarancją życia wolnych ludzi w wolnym państwie. Gwarantuje obliczalność i przewidywalność zachowań ludzi i instytucji, umożliwia poczucie stabilności, pozwala na zracjonalizowanie publicznych debat i decyzji. Pozwolę sobie zacytować wybitnego francuskiego politologa (notabene dosyć nieprzychylnego chrześcijaństwu) Marcela Gaudeta: Cała krytyka moralności polegała na złudzeniu, że doskonale wiadomo, do czego moralność służy, że jest to pewien rodzaj odgórnego narzucania porządku, obłudna metoda sprawowania władzy, narzędzie normalizowania jednostek. Przez dłuższy czas poprzestawano na takim uproszczonym podejściu ipso facto uzasadniającym krytykę. Obecnie dostrzegamy, że moralność wiąże się z całkiem innym problemem, że chodzi o współistnienie z drugim człowiekiem. Z tego tytułu moralność pełni zasadniczą funkcję w życiu zbiorowym, na przykład w funkcjonowaniu państwa. Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swych funkcjonariuszy. Jeśli ci funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a powtórzmy: żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Prawo nie jest w stanie uregulować wszystkiego. Gdy nie ma spontanicznie uwewnętrznionych zasad, dzięki którym, nie pytając o to, wiemy, czego możemy oczekiwać ze strony drugiego człowieka, każde spotkanie z tym drugim rodzi lęk. W walce z korupcją bardzo ważne są i legislacja, i penalizacja, przezroczystość i jawność, informacja i organizacja, ale - nie zapominajmy - przecież i je można skorumpować. W skorumpowanym państwie bardzo łatwo można założyć fundację "Nieprzekupni" i obsadzić ją swoimi funkcjonariuszami albo nasłać parę kontroli na zasłużoną wielce dla walki z korupcją Transparency International, zamknąć ją i chwilę później otworzyć International Transparency Ltd. Dlatego - choć brzmi to anachronicznie i bezradnie, istotą walki z korupcją jest gruntowanie, odnawianie, konserwowanie moralnych fundamentów państwa. Powtórzmy jeszcze raz za Gaudetem: Można ustanowić wszelkie możliwe prawa, ale nawet założywszy, że będą przestrzegane, państwo może działać wyłącznie dzięki moralności swoich funkcjonariuszy. Jeśli funkcjonariusze systematycznie przedkładają swe kariery nad dobro publiczne - a żadne prawo im w tym nie przeszkodzi - nic nie działa, jak należy. Verbo et exemplo Z ankiety "Studenci prawa o swojej przyszłości zawodowej" wynika, iż co czwarty student uważa, że do celu dążyć należy nawet po trupach, 50 procent studentów piątego roku prawa nie miałoby żadnych oporów wobec wręczania łapówki, a połowa świadczyłaby nieprawdę, jeśli miałoby to pomóc załatwić sprawę zleconą przez klienta. Ten jeden przykład, a każdy zna ich zapewne tysiące, wskazuje, że w Polsce konieczna jest totalna wojna z korupcją. Nie nowe akty prawne i przepisy karne są najważniejsze. Pierwsza linia frontu walki z korupcją to wychowanie, formowanie moralnej wrażliwości i odpowiedzialności, za które przede wszystkim odpowiada rodzina, szkoła oraz Kościół, a także stowarzyszenia młodzieży, kluby i im podobne organizacje, wspierane jedynie przez państwo, samorządy oraz fundacje. Chodzi o formowanie, wychowywanie verbo et exemplo, słowem i przykładem. Nadal dewastacja moralności w jej społecznym wymiarze, jako spuściźnie po PRL, a poniekąd również po okupacji oraz zaborach, szaleńczo utrudnia tę walkę. Jeśli ongiś dziecko słyszało w domu "z państwowego nie wziąć to tak, jak ze swego dołożyć", to dzisiaj słyszy "pierwszy milion trzeba ukraść". Jeśli słyszało ongiś w domu "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy", to dzisiaj usłyszy "wszyscy tak robią", gdy chodzi o danie łapówki bądź podatkowe oszustwo. Szanse Czy batalię z korupcją można wygrać? Wyznam, że w to nie wierzę. Pierwszy znany dokument dowodzący dokonania przekupstwa pochodzi z Asyrii sprzed pięciu tysięcy czterystu lat. Pierwsza znana książka poświęcona zjawisku korupcji, nosząca tytuł "Art Chase hastra", została napisana dwa tysiące lat temu przez ministra hinduskiego króla Kautia. Korupcja jak hydra - rozrasta się i odradza. My, chrześcijanie, uważamy, że po grzechu pierworodnym natura ludzka, niestety, jest podatna na korupcję, jest coruptibilis. Nieodżałowanej pamięci Kisiel mawiał, że każde społeczeństwo można podzielić na złodziei, policjantów i okradanych i dlatego wszystko jest sprawą proporcji. O społeczeństwie obywatelskim decydują nie skorumpowani urzędnicy, ale liczba urzędników nieskorumpowanych, liczba nieprzekupnych polityków i lekarzy, obiektywnych dziennikarzy, uczciwych prokuratorów i przedsiębiorców. Walka z korupcją w Polsce musi być totalna, a jej podstawowy wymiar to wymiar moralny. W tej walce bardzo aktywną rolę może i powinien odgrywać Kościół. Korupcja w sposób oczywisty łamie siódme, ósme i dziesiąte przykazanie dekalogu, a więc uniwersalne podstawy kultury judeochrześcijańskiej, wykraczającej również poza ściśle religijne wymiary życia społecznego. Właśnie dlatego, że korupcja, łamiąc elementarny porządek moralny, jak nowotwór pasożytuje, a potem nieuchronnie niszczy społeczeństwo obywatelskie, walka z nią we wszelkich jej przejawach i fazach jest podstawowym wyzwaniem stojącym przed III Rzecząpospolitą. Czy walkę tę uda się wygrać? Mam wciąż taką nadzieję. Jeśli nie, pozostaje nam jedynie pocieszać się za lordem Actonem, że korupcja jest jednak "lepsza od miażdżenia palców, przypalania stóp i łamania kołem". Autor jest prowincjałem dominikanów w Polsce. Tekst, wygłoszony w czasie konferencji "Wolność informacji a przejrzystość i odpowiedzialność" zorganizowanej pod auspicjami Centrum im. Adama Smitha zostanie opublikowany w książce "Klimaty korupcji".
Czy może istnieć państwo, w którym żołnierze nie wierzą oficerom, sprzedającym żywność i paliwo na czarnym rynku, a oficerowie nie ufają generałom, traktującym wojsko jako źródło bezpłatnej siły roboczej?Czy może istnieć państwo, w którym łapówka otwiera drogę do zdania egzaminów; w którym plagiat staje się formą robienia kariery? Odpowiedź jest jasna: tak. Wiele takich państw istniało, istnieje i, niestety, pewnie będzie istnieć.Czy takim krajem jest Polska? Na niebezpiecznie wiele powyższych pytań nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
OCHRONA KONSUMENTA W Europie i USA Ewolucja strategii EWA ŁĘTOWSKA Dlaczego właściwie konsumenta należy chronić? Jakie w tej dziedzinie istnieją strategie? Czy wszędzie są one jednakowe? To, że prawo europejskie i cały system jego funkcjonowania chronią konsumenta lepiej niż w naszym kraju, widać choćby z oferty, z jaką tamtejszy się styka. Czy jednak jej bogactwo i dogodność dla klienta są bezpośrednim rezultatem chęci "czynienia konsumentom dobrze"? Konsument jest jednym z aktorów występujących na rynku jako homo oeconomicus passivus w przeciwieństwie do wytwórców i handlowców, określanych jako homo oeconomicus activus. Ale przecież kontakty między aktywnymi i pasywnymi uczestnikami rynku odbywają się na podstawie umów sprzedaży czy świadczenia usług. A umowa - wiadomo - charakteryzuje się równością pozycji jej partnerów. Dlaczego więc o jednego z nich akurat trzeba się bardziej troszczyć? Kto ma to robić i w jakim zakresie? Czy nie mamy tu aby do czynienia z jakimś uprzywilejowaniem czy dyktowanym lewackimi ideami paternalizmem? Problem ochrony konsumenta pojawił się - jako zwerbalizowane hasło - mniej więcej w latach sześćdziesiątych- siedemdziesiątych, równocześnie w USA i w Europie, kładącej podwaliny integracji gospodarczej. Ale motywacja ochrony nie była bynajmniej jednakowa. Upośledzona mniejszość, czyli jak to jest w USA Amerykańska tradycja każe w ochronie konsumenta widzieć kwestię publicznoprawną, wręcz konstytucyjną. Jest ona bowiem ujmowana jako ochrona interesów pewnej mniejszości, która - rozproszona i dlatego pozbawiona dostępu do instytucji przedstawicielskich - nie może artykułować swych interesów przy wykorzystaniu istniejących kanałów instytucjonalnych. Inaczej mówiąc, konsumenci są tu uznani za przykład upośledzonej, bo pozbawionej stosownej reprezentacji mniejszości. Chodzi o mniejszość mierzoną nie tyle liczbą arytmetyczna, ile słabością pozycji rynkowej, która ma swe źródło w rozproszeniu interesów konsumentów. Należy im pomóc, ponieważ są mniejszością. W ten sposób problem jest ujmowany w kategoriach dowartościowania jednostek tworzących mniejszość, a to w każdym wypadku jest kwestią publicznoprawną, podobnie jak dowartościowanie kobiet, mniejszości etnicznych czy innych. Remedia służące temu są podobne: zwiększenie możliwości reprezentacji mniejszości, o którą chodzi, w tym wypadku konsumentów. Reprezentacji przed każdą z władz (nie chodzi tylko o ułatwienia i pomoc w prowadzeniu ewentualnych sporów sądowych, do czego jesteśmy skłonni redukować pojęcie "reprezentacja konsumenta"), a więc sądową, ale i ustawodawczą oraz administracyjna, w postaci lobbingu, działania środkami politycznymi (petycje, demonstracje). Ta strategia zakłada ułatwienie konsumentom samoorganizacji i artykulacji przez to ich interesów wobec władz. Jest to więc strategia ruchu oddolnego, bez wyraźnego narzucania celów, jakim ma służyć osiągnięta, lepsza reprezentacja. Strategia ta zakłada duży udział czynnika fachowego, prawniczego, służącego organizacjom konsumenckim radą i pomocą w konkretnych kampaniach, niezależnie od tego, czy ich przedmiotem ma być podniesienie standardu informowania konsumenta o składnikach jakiegoś wyrobu, zmiana ustawodawstwa czy konkretny proces odszkodowawczy pojedynczego konsumenta, mający stać się precedensem, przecierającym innym drogę. Takie techniki działania (niekoniecznie stosowane tylko po to, aby dowartościować konsumenta; może tu chodzić o inne mniejszości) zyskały nawet specjalną nazwę: "public interest law". Amerykańska strategia nie zakłada więc ochrony konsumentów przez odgórne wskazanie, przed czym należy ich chronić, ale przez ułatwienie im przebicia się, aby mogli sami własne interesy wyartykułować i walczyć o ich realizację. W Europie jako produkt odgórny W Europie problem dowartościowania konsumentów nie bywał ujmowany jako deficyt ich reprezentacji, jako grupy społecznej, przed władzą. Na politykę prokonsumencką patrzono tu raczej jako na politykę legislacyjną, której kształtowanie zależy od władzy, a nie jest determinowane niczyimi aspiracjami czy roszczeniami, i która raczej kojarzy się z oktrojowaniem (nadaniem, narzuceniem) pewnych celów przez państwo. Dlatego ochrona konsumenta w ramach integracji europejskiej jest produktem odgórnym, jako efekt działań podejmowanych przez organa Wspólnot. Lektura dokumentów Wspólnoty, zwłaszcza traktatu, gdzie wprost mówi się obecnie o ochronie konsumenta - nie oddaje ewolucji, jaką przeszły umiejscowienie i strategia prokonsumencka. Początkowo i same Wspólnoty, i ich dokumenty oraz programy były zorientowane "produktywistycznie". Chodziło o stworzenie warunków do integracji gospodarczej, a to zakładało skoncentrowanie się na zagwarantowaniu wolności gospodarczych dla aktywnych uczestników rynku. Produktem ich działań była oczywiście oferta rynkowa, której odbiorcą miał być konsument. Dlatego głównym, niejako pierwotnym celem polityki integracyjnej było zapewnienie przepływu towarów, usług, siły roboczej, możliwość zakładania filii, zapewnienie konkurencyjności i braku dyskryminacji w działalności gospodarczej. Wygoda i poziom życia konsumentów miały się wykreować same, być niejako wtórnym skutkiem celu zasadniczego, jakim było stworzenie wspólnego rynku. Oczywiście nie oznacza to, że oficjalne dokumenty i programy europejskie negliżowały kwestie konsumenckie. Kochany dla samego siebie W 1975 r., w pierwszym programie polityki ochrony i informacji konsumentów, wypracowano katalog zasadniczych praw konsumenta. Powtórzono go w drugim programie z 1981 r. i pozostał co do zasady nie zmieniony w podobnych programach z 1985 i 1990 r. Zasadnicze prawa konsumenta obejmują prawo do: ochrony życia i bezpieczeństwa; ochrony interesów gospodarczych; naprawienia doznanej szkody; informacji i edukacji; bycia wysłuchanym. (To ostatnie prawo, zresztą w praktyce europejskiej nie dające się przełożyć na spektakularne posunięcia, odpowiada amerykańskiemu "prawu do reprezentacji", kluczowemu dla tamtejszej koncepcji ochrony konsumenta). Dopiero w latach osiemdziesiątych, w miarę umacniania się i stabilizowania gospodarczej integracji w Europie, ochrona interesów konsumenta zaczyna się stopniowo autonomizować także w dokumentach i programach wspólnotowych. W nowej wersji art. 3 lit. s) traktatu Wspólnot awansuje do rangi jednego z jej celów strategicznych. Po Maastricht nowy art. 129 lit. a) traktatu, w jego rozdziale XI zatytułowanym wprost "Ochrona konsumenta", przewiduje już nie tylko (jak dotychczas) osiąganie wyższego poziomu tej ochrony dzięki działaniom na rzecz wspólnego rynku, lecz także samoistne akcje kierujące politykę państw członkowskich na ochronę zdrowia, bezpieczeństwa, gospodarczych interesów, informację i edukację konsumenta. W 1995 r., w związku z reformą (istniejącej od 1973 r.) Komisji do Spraw Konsumentów (15 przedstawicieli państw członkowskich i 5 przedstawicieli organizacji konsumenckich), przedstawiono dokument przewidujący m.in. akcje: w zakresie usług finansowych na rzecz konsumentów; w zakresie podstawowych usług publicznoprawnych na rzecz konsumentów; mające na celu umożliwienie korzystania konsumentom z dobrodziejstwa społeczeństwa informatycznego; mające na celu wzmocnienie zaufania konsumentów do produktów żywieniowych; promocji konsumpcji przyjaznej środowisku naturalnemu; pomocy dla krajów Europy Centralnej i Wschodniej przy kreowaniu ich polityki konsumenckiej. Sumując: o ile u początków działania Wspólnoty Europejskiej można mówić, że ochrona pasywnego uczestnika rynku była tylko koniecznym skutkiem, wypadkową działań adresowanych do aktywnych uczestników rynku, o tyle od 1992 r. podnoszenie poziomu ochrony - w zakresie pięciu praw podstawowych konsumentów - staje się autonomicznym celem działań organów wspólnotowych. Konsument jest więc w Unii Europejskiej kochany dla siebie samego, staje się autonomicznym celem działań integracyjnych, prowadzonych z myślą o polepszeniu jego kondycji, podczas gdy dawniej był traktowany raczej jako odbiorca towarów i usług pojawiających się na zintegrowanym, konkurencyjnym i nie dyskryminującym żadnego z aktywnych uczestników rynku europejskim. Przejrzystość informacji Europejska ochrona konsumenta opiera się na przejrzystości informacji. Ponieważ współczesne warunki produkcji i rynku zaciemniają przejrzystość zarówno co do przedmiotu oferty (jakość, bezpieczeństwo oferowanych dóbr), jak i sposobu korzystania z niej (warunki umów, konsekwencje prawne zachowań konsumenta), ochrona konsumenta we Wspólnotach (obecnie Unii) oznacza działania na rzecz stworzenia im warunków swobodnego wyboru i decyzji. Słabość konsumenta jest bowiem wynikiem braku transparencji (przejrzystości) oferty i rynku. W USA konsumenta chroni się, ponieważ jest źle reprezentowany, w Europie, ponieważ jest źle poinformowany. W tej sytuacji jego pozycja jako partnera umowy kierującego się własną oceną sytuacji i decydującego o zawarciu umowy ulega degradacji. Ochrona konsumenta nie oznacza zatem bynajmniej protekcjonistycznego faworyzowania go przez władzę, lecz działanie na rzecz zrekompensowania braków jego wiedzy i orientacji, wywołanych masowością produkcji i obrotu, przywrócenia możliwości oceny sytuacji rynkowej. To zaś jest przesłanką racjonalnego korzystania ze swobody umów. Przedsięwzięcia i instrumenty służące ochronie konsumenta nie mają zatem na celu "danie" mu czegoś dodatkowego, ale raczej przywrócenie równości szans, traconych wraz z rozwojem nowoczesnej produkcji, handlu, marketingu. Dlatego czasem mówi się, że ochrona konsumenta to nic innego jak (podobnie jak walka z monopolizacją i nieuczciwą konkurencją) jeszcze jeden instrument walki o rynek prawdziwie wolny - dla jego uczestników czynnych i biernych. Znaczenie dyrektyw Dyrektywy są instrumentami służącymi zwiększeniu przejrzystości niezbędnej dla wolnej decyzji i wyboru konsumenta. Ich celem jest harmonizacja ustawodawstw państw UE. Wskazać tu można: ochronę przed fałszywymi i wprowadzającymi w błąd informacjami w zakresie etykietowania towarów (dyrektywa 79/112, zm. 86/187, 89/395, 93/102, w sprawie oznaczania towarów żywnościowych, uzupełniona dyrektywą 90/946 o dobrowolnym zamieszczaniu informacji o wartościach odżywczych na środkach spożywczych, a także dyrektywa 89/622 dotycząca oznakowania wyrobów tytoniowych); określanie cen na artykułach żywnościowych (dyrektywa 79/581, zmieniona przez dyrektywę 88/315) oraz określanie cen na artykułach nieżywnościowych (dyrektywa 88/314); warunek używania języka zrozumiałego dla konsumenta przy oznaczaniu towarów i informacji o nim (dyrektywa 79/112); środki ochrony przed wprowadzającą w błąd reklamą i prezentacją towaru (dyrektywa 84/450 zawierająca minimalny standard; dyrektywa 87/367 dotycząca produktów, które wyglądają na inne, niż są w istocie, i tym samym stwarzają zagrożenie dla zdrowia i bezpieczeństwa konsumenta). Te akty zresztą skierowane były raczej na ochronę samej konkurencji przed nieuczciwymi praktykami; ochrona konsumenta jest tu skutkiem ubocznym; zasadę radykalnej przejrzystości uprzednio sformułowanych klauzul umownych (dyrektywa 93/13 o nieuczciwych klauzulach umownych w umowach z konsumentami). Utrzymaniu transparencji niezbędnej do orientacji konsumenta (a może raczej: ochrony przed reklamowym szumem informacyjnym) służą "wertykalne" (tj. związane z poszczególnymi grupami towarów) ograniczenia dotyczące zakazu reklamy pewnych produktów czy usług (lekarstwa, alkohole, tytoń, wolne zawody), reklamy kierowanej do pewnych osób (dzieci) czy też w określonych mediach (radio, tv). Trzeba tu wskazać dyrektywę 89/552 o reklamie telewizyjnej. Zawiera ona również zakazy reklamy wyrobów tytoniowych i lekarstw zapisywanych na recepty, a także ograniczenia reklamy kierowanej do dzieci. Dyrektywy 89/622 i 92/41 o reklamie papierosów i innych wyrobów tytoniowych wprowadzają ograniczenia reklamy w innych formach, podobnie jak dyrektywa 92/28 mówiąca o ograniczeniu reklamy lekarstw. Należą do nich także dyrektywy odnoszące się do poszczególnych umów konsumenckich (sprzedaż poza miejscem stałego prowadzenia handlu - dyrektywa 85/577; o kredycie konsumenckim - 87/107, z modyfikacją w dyrektywie 90/88; o podróżach i imprezach turystycznych sprzedawanych jako pakiet usług - 90/314; seria dyrektyw dotyczących różnego rodzaju umów ubezpieczenia majątkowego - zwłaszcza: 72/166, 73/239, 79/267, 84/5, 88/357, 90/218, 90/619, 90/232, 92/49, 92/96; o własności podzielonej co do czasu korzystania z rzeczy, tzw. time-sharing - dyrektywa 94/47; o umowach zawieranych na odległość - dyrektywa 97/7). Wszystkie one zawierają niezwykle rozbudowane obowiązki kontrahenta konsumenta związane z zapewnieniem szerokiej informacji o transakcji: jej warunkach, przedmiocie, konsekwencjach poszczególnych postanowień. (Dość powiedzieć, że np. dyrektywa dotycząca kredytu konsumenckiego zawiera obowiązek przedstawienia planu spłat w różnych wariantach, a nawet wzór matematyczny obliczania kosztów kredytu). Wszystko po to, aby zapewnić wysoki standard przejrzystości (transparencji), umożliwiający świadome i racjonalne zorientowanie się w bogactwie oferty i dokonanie stosownego wyboru. Dyrektywy, których celem jest ochrona życia i zdrowia konsumentów, także działają przez zapewnienie wiedzy o możliwych niebezpieczeństwach i ryzykach, a więc troszczą się o większą przejrzystość informacji o towarze i bezpiecznym sposobie korzystania z niego. Dyrektywy te działają dwojako. Po pierwsze, nakładają na producenta i sprzedawcę, pod groźbą odpowiedzialności odszkodowawczej, obowiązek informacji o sposobie korzystania z towaru (przede wszystkim dyrektywa 84/374 o odpowiedzialności za produkt). Po drugie, wprowadzają wymogi co do bezpiecznych rygorów jakościowych. Tu wskazać można przede wszystkim wielką liczbę "wertykalnych" przepisów prawa wspólnotowego (a także norm europejskich), dotyczących: żywności, zabawek, kosmetyków, detergentów, samochodów, tekstyliów, niebezpiecznych substancji, lekarstw, nawozów, pestycydów i herbicydów, produktów weterynaryjnych, żywności dla zwierząt. Liczba stosownych aktów jest ogromna; dotyczą one jakości (w różnych jej aspektach), co jest nie bez znaczenia dla życia, zdrowia i bezpieczeństwa konsumentów. Są to zresztą typowe instrumenty "produktywistyczne", których celem jest osiągnięcie integracji gospodarczej. Ochronne działanie wobec konsumenta ma tu skutek refleksowy, choć o znaczeniu nie dającym się przecenić z punktu widzenia jego bezpieczeństwa. Podobne znaczenie mają: wspomniana już dyrektywa 87/357 o niebezpiecznych podróbkach zagrażających zdrowiu i bezpieczeństwu konsumentów i 92/59 o ogólnym bezpieczeństwie produktu, zawierająca określenie generalnych i subsydiarnych (wobec już istniejących regulacji jakościowych) obowiązków państw w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa produktów na rynku. Raporty równie ważne Niezależnie od wiążących aktów prawa wspólnotowego, zobowiązujących do zapewnienia przejrzystości rynku dla konsumenta, ważne są bardzo liczne akty o charakterze raportów i informacji. Przykładowo można wskazać: rezolucję Rady Europy z 1995 r. w sprawie produktów prezentowanych jako korzystne dla zdrowia; informację (COM 93/456) przedłożoną przez Komisję Radzie i Parlamentowi Europejskiemu, dotyczącą języka używanego w informacjach dla konsumentów we Wspólnocie; rezolucję Rady i ministrów edukacji z 1986 r. w sprawie edukacji konsumenckiej w szkołach podstawowych i średnich i - na ten sam temat - raport Komisji (COM 89/17) z 1989 r., informację Komisji na temat kampanii informacyjnej i uświadamiającej dotyczącej bezpieczeństwa dzieci (COM 87/211). Stworzenie szans dla świadomej, racjonalnej oceny i wyboru, wychowanie konsumenta umiejącego korzystać z bogactwa oferty i dobrodziejstw wspólnego rynku - to zasadniczy cel europejskich strategii ochronnych odnoszących się do hominis oeconomici passivi. Kim jest konsument europejski i co z tego wszystkiego wynika dla nas - w kolejnych odcinkach cyklu. Autorka jest profesorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
Problem ochrony konsumenta pojawił się - jako zwerbalizowane hasło - mniej więcej w latach sześćdziesiątych- siedemdziesiątych, równocześnie w USA i w Europie, kładącej podwaliny integracji gospodarczej. Ale motywacja ochrony nie była bynajmniej jednakowa. Amerykańska tradycja każe w ochronie konsumenta widzieć kwestię publicznoprawną, wręcz konstytucyjną. konsumenci są tu uznani za przykład upośledzonej, bo pozbawionej stosownej reprezentacji mniejszości. W Europie problem dowartościowania konsumentów nie bywał ujmowany jako deficyt ich reprezentacji. Na politykę prokonsumencką patrzono tu raczej jako na politykę legislacyjną, której kształtowanie zależy od władzy. od 1992 r. podnoszenie poziomu ochrony staje się autonomicznym celem działań organów wspólnotowych. Europejska ochrona konsumenta opiera się na przejrzystości informacji.
OSCARY '99 50 podpisów pod listem Stevena Spielberga Dwie szanse Andrzeja Wajdy BARBARA HOLLENDER Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii. List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność". Hołd dla polskiego mistrza Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku". Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina. 39 gniewnych ludzi Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz". Konkurenci "Pana Tadeusza" Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii. "Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera. "Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV. Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina.
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości, jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii, wśród których są prawdziwe hollywoodzkie tuzy. List Stevena Spielberga zaczyna się od stwierdzenia, że Andrzej Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi, wielkim mistrzem kina. Dalej Spielberg przedstawia życiorys polskiego reżysera wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy. Autor wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. Od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Są i inni poważni kandydaci do statuetki. Wiele zależy od promocji, którą zajmuje się organizacja olish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA. Promocja jest potrzebna także walczącemu o nominację "Panu Tadeuszowi". Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów.
Z Adamem Małyszem rozmawia Andrzej Łozowski Miś na Krupówkach FOT. MICHAŁSADOWSKI Rz: No i dogonili pana Sven Hannawald, Simon Amman i Matti Hautamaeki. A może pan na nich trochę poczekał? ADAM MAŁYSZ: Myślę, że raczej oni mnie dogonili. Jeśli gdzieś na nich trochę poczekałem, to w styczniu na Turnieju Czterech Skoczni. Ale trzymałem się czoła, tylko raz wypadłem z szóstki. Wygrałem siedem konkursów przy jedenastu w poprzednim sezonie. Z tego porównania jasno wynika, że mnie dogonili. Można powiedzieć, że drugi raz wygrałem Tour de France, ale już nie byłem tak często etapowym zwycięzcą. Z tym że tegoroczny wyścig miał dużo dłuższą trasę, był o wiele bardziej męczący. Trzydzieści trzy konkursy w cztery miesiące. Wszyscy mówią, że Ammann nie wygrałby olimpiady, gdyby nie leżał w Willingen i nie miał przymusowej przerwy. Czy pan jest podobnego zdania? Chyba tak jest i Ammann nie jest żadnym wyjątkiem. W przeszłości było wielu skoczków, którzy ulegali kontuzjom po upadkach, chcieli nawet kończyć karierę, ale po powrocie na rozbieg nagle stwierdzali, że czują głód skakania. Zostawali jeszcze na jakiś czas i mieli bardzo dobre wyniki. Jest to sytuacja wyjątkowo korzystna: nic się nie musi, nikt nie oczekuje dobrego wyniku, trenerzy grzecznie pytają, czy masz ochotę na start, bo może wolisz na tym konkursie być widzem. Żadnego przymusu. Ammann był w tej komfortowej sytuacji na zimowych igrzyskach i to wykorzystał. Potem szło mu już trudniej. Amman zabrał panu złote medale na olimpiadzie, Hannawald sprzątnął Turniej Czterech Skoczni. Stracił pan dwa duże kawałki tortu. Czy to nie pech? Nie wiem, czy wolałbym większy kawałek tortu. Chyba by mnie zemdliło. To raczej na ubiegły sezon, na tę swoją dominację, patrzę dzisiaj jak na coś nienormalnego. Przecież jeden skoczek nie może wszystkiego wygrywać. To jest wbrew porządkowi na tym świecie i w sporcie. Jak popatrzymy wstecz, w skokach bywali już tacy jak ja. Dominowali przez jakiś czas, potem ich zastępowali inni. Przede mną był Martin Schmitt, przed nim Primoż Peterka, przed nimi Jens Weissflog, Matti Nykaenen. Nawet na własny użytek trudno mi wytłumaczyć tę moją ogromną przewagę w poprzednim sezonie. Nikt na mnie nie zwracał specjalnej uwagi, pojawiłem się nagle, zacząłem wygrywać. Chyba ich wszystkich po prostu zaskoczyłem. Przed rokiem byłem takim kolarzem, którego nie warto gonić. W tym sezonie już mi na to nie pozwolili. Zakończył pan sezon rekordowym skokiem na odległość 223,5 metra. Czy jest gdzieś koniec tych waszych orlich lotów? Gdyby nie wiatr na mamucie w Planicy, poszybowalibyśmy w tym roku chyba dalej od rekordu świata Andreasa Goldbergera, który wynosi 225 metrów. Nie wiem, kto pierwszy by to zrobił, ale przy korzystnym wietrze było to możliwe. Czy jest gdzieś kres naszych możliwości? Nie umiem takiej granicy wyznaczyć, mogę natomiast powiedzieć, że nie bałbym się lotu na odległość 300 metrów. Nie ma na świecie takiego mamuta, ale przecież nie można wykluczyć, że kiedyś ludzie go zbudują, pamiętając oczywiście o naszym bezpieczeństwie. Narysowałby pan takiego mamuta? To jest prosty rysunek. Wiadomo, że do lotu 300-metrowego potrzebna jest większa prędkość, czyli musi być dłuższy rozbieg. Co do zeskoku, sam profil nie różniłby się od tych dzisiejszych, tylko byłby o kilkadziesiąt metrów dłuższy. Na dzisiejszych zeskokach jest od 140. do 170. metra taka nisza, żebyśmy nie tracili wysokości. Podobną niszę miałyby zeskoki tych ogromnych mamutów, tylko zaczynałaby się na 150. metrze, a kończyła na 230. metrze. Potem już byłoby niedaleko do 300. metra. Panie Adamie, pan mówi poważnie? Jak najpoważniej. Sam lot nie przysparza nam trudności, kiedy już wybijemy się z progu, ułożymy narty i pokonujemy przestrzeń. Trudność polega na stworzeniu takich warunków, by to wszystko można było bezpiecznie wykonać. Z nami jest tak jak z samolotami pasażerskimi: trudności występują przy starcie i przy lądowaniu. Do lotu 300-metrowego potrzebna jest większa prędkość na rozbiegu mniej więcej o 5 kilometrów, czyli w granicach 110 km/godz. Wierzę, że taki obiekt kiedyś zostanie zbudowany. Człowiek chce biegać coraz szybciej, skakać coraz wyżej i rzucać coraz dalej. Dlaczego miałby zrezygnować z dłuższych lotów na nartach. Ale ja już pewnie tego nie doczekam. Zostańmy jeszcze na mamuciej skoczni. Dlaczego Tomasz Pochwała miał w Planicy tak niebezpieczny upadek? Zaraz po odbiciu się z progu przekręcił lewą nartę, która złapała powietrze i pociągnęła go do dołu. Przy szybkościach na mamucich skoczniach jest ogromny opór powietrza, którego skoczek nie jest w stanie pokonać. Każdy z nas ma taki upadek za sobą, tyle że nie każdy doświadcza tego na mamuciej skoczni. A pana gdzie pociągnęła do dołu narta? Na Wielkiej Krokwi w Zakopanem i stało się to wtedy, kiedy miałem te swoje dolegliwości z lewą nartą, czyli za kadencji trenera Pavla Mikeski. Runąłem w dół, narta wbiła się w zeskok i już tam została na dłużej. Wyrwało mi ją z zapięcia. Miałem dużo szczęścia: skręciłem lewą nogę i wybiłem palec u dłoni. Ten wypadek miał zresztą humorystyczne następstwa. W kierunku Krokwi szedł chwilę później dzisiejszy szef wyszkolenia naszego związku, Marek Siderek, z kilkoma innymi skoczkami. Kiedy zobaczył z daleka wbitą w zeskok nartę, wziął ją za chorągiewkę. Zatrzymał się na drodze, popatrzył na zeskok i powiedział: "Jeszcze nie ma skoków. Zobaczcie, tam jest wbita chorągiewka na zeskoku. Idziemy z powrotem". A ja wtedy leżałem na dole i skręcałem się z bólu. Ale oni tego nie widzieli z drogi. Stracił pan kiedyś przytomność? To też mam za sobą. Gdy byłem juniorem, jeszcze się skakało stylem klasycznym. Podczas jednego z treningów z trenerem Janem Szturcem na małej skoczni w Łobajowie koło Wisły było mało śniegu, więc na rozbiegu trener poukładał gałęzie z choinek. Kiedy zacząłem zjeżdżać w dół, do narty przykleiła się gałąź, na której było dużo żywicy. Pociągnąłem za sobą tę gałąź. Spadłem z progu na głowę. Przytomność odzyskałem po jakimś czasie w szatni. Pan ciągle skacze w tym swoim szarym kombinezonie. Niemcy mają nowe dwuczęściowe ubiory, inni też podążają za modą. Lubi pan stary garnitur? Ja mam kilka szarych garniturów na wieszaku, ale też nikt mi nie proponował dwuczęściowego kombinezonu, jaki mają Niemcy. Widząc czasem nowości sprzętowe na konkurentach, mówimy w grupie polskich skoczków, że my zawsze musimy być na końcu. Z drugiej strony trzeba mieć do tych nowości dystans, nie wolno dać się sprowokować. Wydaje mi się, że bardzo często nowe narty czy nowe kombinezony nie tyle pomagają dalej skakać, ile działają na psychikę konkurentów. Co do niemieckich nowych kombinezonów w dwóch kolorach - podobno producent bardzo nad nimi pracował i są jakościowo dobre. To widać zresztą po szybkości na progu Martina Schmitta i jego partnerów. Nart też pan nie zmienia. Lubi je pan jak stare wygodne buty? Coś w tym jest. Elan zrobił mi kilka par nowych nart, podobno konstruktorzy poświęcili na to aż dwa miesiące, a ja ciągle lepiej się czuję na starych. Dostałem dwie pary na początku sezonu, przyzwyczaiłem się do nich, po prostu je lubię i używałem ich przez cały sezon. Nie jest pan zazdrosny o Martina Schmitta? Bardzo go w Polsce lubią... Nie tylko nie jestem zazdrosny, ale i chętnie był się z nim podzielił popularnością. Schmitt jest normalnym człowiekiem: życzliwym, grzecznym, koleżeńskim. Jest taki wszędzie tam, gdzie pojedzie, nie tylko w Polsce. Przecież kiedy niemiecka ekipa przyjechała na zakopiański Puchar Świata, Martin udzielał wywiadów TVP, podpisywał autografy i wszystko to robił z uśmiechem na ustach. Dla odmiany Sven Hannawald odwrócił się tyłem do kamery, był obrażony na wszystkich. I potem miał kłopoty z naszymi kibicami. Czy to usprawiedliwia ich gwizdy w Zakopanem, potem śnieżki w Harrachovie? Nic takiego nie powiedziałem i czułem się tym wszystkim zawstydzony. Staram się rozumieć obu skoczków: miłego, ciepłego Martina i chłodnego Svena. Tacy są. W Harrachovie też o mało nie oberwałem śnieżką, kiedy jechałem na górę wyciągiem. Moim zdaniem, więcej w tym incydencie było dziecinady niż grozy. Nasze media zrobiły z tego skandal międzynarodowy. Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy po naszym symbolicznym pojednaniu na podium w Planicy. Chociaż pomysł z zamianą flag narodowych nie był nasz, skoczków, Sven odniósł się do tego z całkowitym zrozumieniem. Nawet zaskoczył mnie tym, że tak chętnie zamienił się flagami. Dużo pan mówi o zmęczeniu sezonem. Ale skoki to przecież pana zawód. Niestety, ta praca nie polega tylko na samym skakaniu na nartach. Od końca listopada do końca marca jesteśmy praktycznie poza domem. Żyjemy w hotelach, na lotniskach, w samochodach. Konkursy są właściwie przyjemnością, ale one nie trwają długo. To nie konkursy męczą, lecz wiele miesięcy poza domem. W moim przypadku dochodzą jeszcze liczne obowiązki, które mają związek z popularnością. Udzielam więcej wywiadów, niż bym chciał, i muszę spotykać się z ludźmi nie wtedy, kiedy mam na to czas i ochotę. Nie płaczę z tego powodu, tylko mówię, skąd się bierze zmęczenie. Czy ludzie pana męczą? To jest delikatny temat, ale spotkań w moim przypadku jest po prostu za dużo. Lubię rozmawiać z prezydentem Kwaśniewskim nie dlatego, że to głowa państwa, bardzo ważna osoba, lecz dlatego, że on zna i lubi sport. Moje wyniki zna chyba lepiej ode mnie. Nie lubię natomiast tych wszystkich uroczystości, na których jestem sadzany za stołem na specjalnym miejscu i obsypywany miłymi słowami. Nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić, poza grzecznym uśmiechaniem się i spuszczaniem oczu. Trwa to zazwyczaj bardzo długo i mówi się o mnie jak o kimś bardzo ważnym, wyjątkowym. A ja przecież tylko dobrze skaczę. Czy pana to dziwi, że ludzie się do pana garną? Jest mi bardzo miło, ale ogromna większość ludzi w ogóle ze mną nie rozmawia i chyba nawet nie chce. Jestem dla nich takim automatem do pisania autografów, specjalnych życzeń, do pokazywania palcami i czasem dotykania. Ludzie nie chcą wiedzieć, co myślę, w jakim jestem nastroju, tylko chcą mieć ze mną zdjęcie. Popularności dopiero się uczę, ale im więcej na ten temat wiem, tym częściej czuję się takim misiem na Krupówkach. Chyba miałem rację, mówiąc po pierwszych zwycięstwach w Pucharze Świata przed rokiem, że chciałbym skakać jak Martin Schmitt, ale żyć jak Adam Małysz. Co z domem? Ciągle nie jest pan na swoim? Dom jest w stanie surowym, a przeprowadzkę planujemy z żoną na lato. Jestem zbyt zmęczony sezonem, żeby o nowym domu mówić tak, jak na to zasługuje. Z entuzjazmem, z wypiekami na twarzy. Strasznie przy nim dużo roboty, wiele nierozstrzygniętych jeszcze do końca spraw. Nie wiem, jak urządzić ogród, nie wiem, co posadzić. Skoki są na kilka lat, dom jest na całe życie. Chyba łatwo odpowiedzieć na pytanie, co ma pierwszeństwo? Ja o tym wszystkim wiem, ale przez kilka ostatnich miesięcy nie dość, że nie zajmowałem się nowym domem, to jeszcze byłem gościem w domu teściów, gdzie teraz mieszkamy. Budowa była na głowie żony. Poza tym na dom muszę zarobić, a zarabiam skakaniem. Odpocznę kilka dni i zabiorę się za sprzątanie, za ogród. Lubię to robić. Jeśli ludzie pozwolą. Może prace w ogrodzie trzeba zacząć od postawienia płotu? Droga, która prowadzi od głównej ulicy w Wiśle do naszego nowego domu jest zatarasowana ogromnym kamieniem. Jeszcze przedwojennym. Blokada jest pochodzenia naturalnego. Wycieczki autokarowe będą mnie szukały pod starym adresem i poprosiłem teściów, żeby mnie zastępowali w miarę możliwości. Źle się sadzi drzewa, kiedy podpisuje się autografy. Nie chciałbym, broń Boże, chować się przed ludźmi, ale mogliby mi dać kilka miesięcy urlopu okolicznościowego. Na prace domowe. Podobnie telewizja, która filmując w przeszłości dom teściów, zaczynała reportaż od pokazania tablicy z adresem. Czy to nie jest naruszenie prywatności i spokoju kilku rodzin, bo przecież nie mieszkałem wtedy u siebie? Powtarzam - nie chcę uciekać przed ludźmi, ale złości mnie, kiedy zaprasza się ich do mnie, nie pytając o zgodę gospodarza. Łatwo do pana trafić? Tak się dziwnie składa, że ludzie, których zapraszam, mają trudności ze znalezieniem adresu, podczas gdy wycieczki autokarowe jadą do mnie jak po sznurku. Zaprosiłem niedawno braci Golców, wytłumaczyłem, jak dojechać. Przejechali Wisłę i wylądowali w Kubalonce. Jak mnie wreszcie znaleźli, wyglądali na ludzi zmęczonych. Czy był pan gdzieś, gdzie ludzie nie wiedzą, co to skoki narciarskie? Na Mauritiusie, gdzie byłem w ubiegłym roku na krótkich wakacjach, ludzie nie widzieli nigdy śniegu, więc siłą rzeczy nie mogli wiedzieć, co to są skoki narciarskie. Kiedy usłyszeli, że skaczę dość daleko na nartach, koniecznie chcieli się dowiedzieć, czy to jest coś podobnego do skoków na nartach wodnych. Dociekali, czy zanim skoczę, rozciąga mnie motorówka. Nie mogli uwierzyć, że biorę rozbieg sam, odbijam się w powietrze i lecę dwieście metrów. Potraktowali to jak dobry żart. Patrzyli podejrzliwie. -
Z Adamem Małyszem rozmawia Andrzej Łozowski: No i dogonili pana Hannawald, Amman i Hautamaeki. A może pan na nich poczekał? ADAM MAŁYSZ: Myślę, że oni mnie dogonili. Ale trzymałem się czoła. Wygrałem siedem konkursów . Amman zabrał panu złote medale na olimpiadzie, Hannawald sprzątnął Turniej Czterech Skoczni. Czy to nie pech? To raczej na ubiegły sezon patrzę jak na coś nienormalnego. Przecież jeden skoczek nie może wszystkiego wygrywać. Zakończył pan sezon skokiem na 223,5 metra. Czy jest gdzieś koniec waszych orlich lotów? Gdyby nie wiatr w Planicy, poszybowalibyśmy w tym roku chyba dalej od rekordu świata Goldbergera, który wynosi 225 metrów.
UE - POLSKA Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników Europaradoksy RYS. PAWEŁ GAŁKA JANUSZ A. MAJCHEREK Po nadspodziewanie ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego komisarze i funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks i przejaw zagubienia w poczynaniach unijnych władz. Polityka i logika W przeważającej większości krajów UE rządy sprawuje lewica. Niektórzy obserwatorzy i komentatorzy skłonni byli tym tłumaczyć przesadną, ich zdaniem, kontrakcję zastosowaną w związku z wprowadzeniem do austriackiego gabinetu prawicowych populistów, przy obojętności na współrządzenie innymi krajami UE przez partie komunistyczne. Okazuje się jednak, że europejska lewica czuje potrzebę podjęcia z prawicowymi populistami rywalizacji w ochronie narodowych interesów przed "obcymi". To paradoks, ale niekoniecznie zaskakujący. Niemiecka SPD rozpoczęła rządy z zielonymi od deklaracji "większego realizmu" w polityce poszerzania UE, co wywołało w Polsce poważne zaniepokojenie. Obecnie duńscy socjaldemokraci forsują ustawodawstwo antyimigracyjne przekraczające postulaty Haidera. Gaullista Jacques Chirac czy chadek Helmut Kohl mogli śmiało obiecywać Polakom przyłączenie do UE w 2000 r. nie tylko dlatego, że nic ich to nie kosztowało, ale ponieważ niczym nie groziło - ich akurat nie podejrzewano, że mogą niedostatecznie uwzględniać narodowe interesy swych państw. Socjaldemokraci i socjaliści najwyraźniej boją się, że takie zarzuty mogą im być postawione; czynią więc gesty mające je oddalić. Organizując bojkot rządu z udziałem ksenofobów w Austrii, chcą jednocześnie uniknąć narażania się ksenofobom w swoich własnych krajach. Co to ma wspólnego z zamysłami ojców-założycieli europejskiej wspólnoty i jej deklarowanymi ideałami? Najpierw trzeba by ustalić, co to ma wspólnego z elementarną logiką. Kto jest lepszym demokratą Komisarz i przedstawiciele władz UE dają do zrozumienia, że czują się zmuszeni zaostrzyć wymagania wobec krajów aspirujących do członkostwa w Unii, bo nie chcą i nie mogą lekceważyć, a tym bardziej prowokować nastrojów ksenofobicznych i szowinistycznych w Austrii i innych krajach UE. Wygląda na to, że frustracje kilku milionów obywateli jednego z najbogatszych państw Unii, zaniepokojonych domniemaną perspektywą podzielenia się swoim dobrobytem z nowymi krajami członkowskimi, są dla niektórych członków władz UE ważniejsze niż frustracja 40 milionów Polaków i tyluż obywateli innych krajów kandydackich, którym po raz kolejny daje się do zrozumienia, że obecnością w granicach UE mogą rozdrażnić nacjonalistów i szowinistów w kilku krajach Unii. Głosowanie lub choćby tylko groźba głosowania tychże na partię Haidera i jemu podobnych jest argumentem przeciwko uznaniu za równych - im, pełnoprawnym Europejczykom - obywateli kraju, w którym żadna partia ekstremistyczna, radykalna czy populistyczna nie ma szans na wejście do parlamentu. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch i poparcie antyeuropejskim szowinistom i ksenofobom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów, rządzonych przez polityków w pełni respektujących europejskie wymogi. Beneficjenci i winowajcy Tym sposobem, w dziesięć lat po upadku komunizmu i rozpadzie sowieckiego imperium, największymi beneficjentami tych zmian okazali się dawni mieszkańcy NRD, którzy - otwarcie, choć oględnie mówiąc - nieszczególnie się do nich przyczynili. Będąc uznanymi za pełnoprawnych członków wspólnoty europejskiej, mogą teraz sprzeciwiać się przyjęciu do niej tych, którzy oddali Europie pod tym względem nieco - określając to znów delikatnie - większe przysługi. Ciekawe, czy ktoś w Brukseli lub Berlinie zastanawia się, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-niemieckie, systematycznie od lat poprawiające się, a teraz zagrożone niepewnością i powiększaniem dystansu, akurat po przeniesieniu niemieckiej stolicy blisko polskiej granicy. Przy tym wszystkim główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny, co wykazały przykłady Portugalii i Hiszpanii, którym również narzucono wieloletnie okresy ograniczeń w dostępie do tego rynku; okazały się one zbędne. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych lub sąsiednich, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Stany Zjednoczone przyjmują tłumy imigrantów z całego świata i mają bezrobocie dwa razy niższe od unijnego. Różnice widać na przykładzie losów europejskiej waluty, systematycznie tracącej w stosunku do dolara. Zamiast szukać i wyjaśniać swoim obywatelom przyczyny niezadowalającego tempa rozwoju gospodarki unijnej, co mogłoby wzmóc niezadowolenie z polityki gospodarczej UE, lepiej jest szukać fikcyjnych zagrożeń na zewnątrz. Tymczasem wysoki deficyt handlowy Polski oznacza, że to polscy konsumenci utrzymują co najmniej kilkaset tysięcy miejsc pracy w krajach UE, tracąc je u siebie, choć jednocześnie osiągają od niemal dziesięciu lat wzrost gospodarczy wyższy od unijnego. Proamerykańskie skłonności Odpychanie Polski przez Unię Europejską kierowałoby ją nieuchronnie w objęcia innych partnerów i patronów. W przeciwieństwie do niektórych mieszkańców tego regionu Polacy na pewno nie będą szukać sprzymierzeńców na wschodzie, lecz tradycyjnie o wiele dalej - za oceanem. W Europie już i tak postrzega się nas jako nazbyt proamerykańskich. Według niektórych brukselskich obserwatorów to jeden z powodów rezerwy wobec aspiracji Polski do członkostwa w UE. Posądzając Polaków o nadmierne sprzyjanie interesom Stanów Zjednoczonych, polityką przymykania im drzwi do Europy w istocie popycha się ich w amerykańskie objęcia, faktycznie im miłe. Mając Polakom za złe proamerykańskość, robi się wiele, by tę skłonność jeszcze w nich rozbudzić. Broniąc i wzbraniając Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Próby tworzenia militarnej reprezentacji UE oznaczają, że dopuszcza się wyłączenie Polski (oraz Czech i Węgier) z udziału w kształtowaniu wspólnej polityki obronnej krajów Unii, których jest ona militarnym sojusznikiem w ramach NATO. Polacy mogą dojść do wniosku, że Unia Europejska ma inne, osobne interesy geostrategiczne oraz odrębną, nie obejmującą Polski strategię ich obrony. Inaczej mówiąc: że w ramach NATO polskie wojsko ma zadanie bronić całego europejskiego obszaru paktu w jednakowym stopniu, a kraje UE inaczej traktować będą swoje zobowiązania sojusznicze wobec siebie niż wobec Polski. W Brukseli mogą sobie nie zdawać sprawy, z czym takie sugestie lub podejrzenia kojarzą się Polakom, w kontekście ich historycznych doświadczeń z zachodnimi sojusznikami. Nie mówiąc o tym, że ich potwierdzenie uczyniłoby z nich jeszcze gorliwszego sprzymierzeńca i sojusznika USA. Chcąc ograniczyć amerykańską supremację w europejskiej strefie obronnej, europejscy politycy i stratedzy zmierzają do tego, by ją umocnić na wschodnioeuropejskiej flance. Być może już tylko do czystych spekulacji można zaliczyć przypuszczenie, że usztywniając negocjacje z krajami kandydackimi, władze Unii Europejskiej chciałyby je zniechęcić i wywołać w ich społeczeństwach rozczarowanie, by móc im przypisać winę za opóźnienie tego procesu. W każdym razie skrupulatniej nasłuchuje się nastrojów wśród własnych wyborców krajowych niż opinii negocjujących kandydatów. Nie obrażać się Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby obrażanie się i zniechęcanie, a w rezultacie rezygnowanie z własnych aspiracji. Polacy nie mogą swoim postępowaniem ułatwiać Haiderowi narzucania Unii Europejskiej zmian w polityce poszerzania. Wymaga to wzmocnienia, a nie osłabienia wysiłków integracyjnych, które - obiektywnie przyznając - w ostatnich miesiącach osłabły. Polska ma zaległości negocjacyjne i dostosowawcze, które powinna szybko nadrabiać. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie czy austriackie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom, odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom (jak to się zdarzyło ostatnio choćby przy zwiększaniu wpływów Deutsche Banku w BIG Banku Gdańskim czy w głosowaniu sejmowym nad dostosowaniem do unijnych standardów wielkości udziału zagranicznych inwestorów w mediach elektronicznych). Frazesy o zagarnianiu polskiej ziemi przez Niemców są tak samo głupie jak slogany o zabieraniu pracy Niemcom przez polskich robotników. Jeśli w Unii Europejskiej wątpią, czy zasługujemy na członkostwo, to musimy te wątpliwości rozpraszać, a nie obrażać się. Znacznie łatwiej byłoby tym problemom stawiać czoło nie w pojedynkę, a zatem bardzo pożądane staje się nasilenie kontaktów i współdziałania ze stojącymi wobec tych samych zagrożeń krajami wyszehradzkimi.
Po ostrej reakcji krajów Unii Europejskiej na włączenie przedstawicieli partii Haidera do nowego rządu austriackiego funkcjonariusze Unii zasygnalizowali przyjęcie twardego stanowiska negocjacyjnego wobec krajów kandydujących, aby nie narazić się zwolennikom Jorga Haidera i jego ideowym pobratymcom w innych państwach UE. To nie jedyny paradoks w poczynaniach unijnych władz. Wygląda na to, że frustracje kilku milionów obywateli jednego z najbogatszych państw Unii są dla niektórych członków władz UE ważniejsze niż frustracja 40 milionów Polaków. Im bardziej wyborcy w niektórych krajach Unii dają posłuch antyeuropejskim szowinistom, tym bardziej stanowczo odmawia się członkostwa w tym towarzystwie społeczeństwom krajów przestrzegających demokratycznych standardów. Ciekawe, czy ktoś w Brukseli lub Berlinie zastanawia się, jak to może wpłynąć na stosunki polsko-niemieckie. Przy tym główny powód obaw i niechęci wobec krajów kandydackich, czyli groźba zdestabilizowania europejskiego rynku pracy, jest bezpodstawny. Bezrobocie w UE nie ma związku z podażą pracy ze strony obywateli krajów biedniejszych, lecz polityką ekonomiczną i socjalną samej Unii. Posądzając Polaków o nadmierne sprzyjanie interesom Stanów Zjednoczonych, polityką przymykania im drzwi do Europy w istocie popycha się ich w amerykańskie objęcia. Tendencje te pogłębia poszukiwanie europejskiej tożsamości obronnej wewnątrz NATO. Polacy mogą dojść do wniosku, że Unia Europejska ma osobne interesy geostrategiczne. Najgorszą reakcją władz i opinii publicznej w Polsce i innych krajach kandydackich na deprymujące sugestie przedstawicieli Unii Europejskiej byłoby rezygnowanie z własnych aspiracji. Jeśli władze UE szukają pretekstu, by nasze członkostwo opóźnić, nie wolno im go dawać. Nie powinniśmy na niemieckie fobie skierowane przeciw polskim pracownikom odpowiadać fobiami przeciw niemieckim inwestorom.
ROZMOWA Biskup Piotr Libera, sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski Rachunek sumienia "My" jako wspólnota Kościoła - powtórzę raz jeszcze - robimy rachunek sumienia w ramach instytucji kościelnych, takich jak: parafia, diecezja, zgromadzenie zakonne czy wspólnota kapłanów. Ponadto jako Kościół będziemy to czynić w roku 2000 wraz z Ojcem Świętym. Kościół w Polsce wybrał tę formę rachunku sumienia i tak ją przeprowadza. FOT. ANDRZEJ WIKTOR Jan Paweł II wymienia jako jeden z warunków dobrego przygotowania do Wielkiego Jubileuszu rachunek sumienia z błędów i zaniedbań członków Kościoła w przeszłości i teraźniejszości. Polscy biskupi i księża niejednokrotnie wzywali do indywidualnego rachunku sumienia, ale Kościół, jako instytucja, nie przeprowadził takiego rachunku. Dlaczego? Co zaważyło: brak aprobaty dla samej idei, a może inercja? BISKUP PIOTR LIBERA: Zanim odpowiem na to pytanie, myślę, że trzeba najpierw powiedzieć, czym jest rachunek sumienia i czym jest samo sumienie. Przy dzisiejszej dewaluacji słów takie wyjaśnienie jest niezmiernie ważne. Sumienie to głos Boga, który odzywa się we wnętrzu, w sercu człowieka. Inaczej mówiąc, sumienie to rodzaj zmysłu etycznego, moralnego, który pomaga człowiekowi rozpoznawać, co jest dobre, a co złe. Istnieje również sumienie wypaczone, zniekształcone, źle uformowane, które zło może nazwać dobrem, a dobro złem. Mówię o tym dlatego, że obawiam się, iż są ludzie, którzy wzywając Kościół do rachunku sumienia, sami mają sumienie nie uporządkowane, obciążone złem, nieraz od wielu lat. I te właśnie osoby czy pewne środowiska najgłośniej domagają się od Kościoła przeprowadzenia rachunku sumienia. Należałoby powiedzieć: niech najpierw ci, którzy tak intensywnie i uporczywie domagają się od Kościoła rachunku sumienia, sami staną w prawdzie wobec swojego sumienia. Ależ Księże Biskupie, rachunku sumienia Kościoła za grzechy "jego synów i córek" domaga się Jan Paweł II, który sam to czyni, a punkty tego rachunku wymienił w liście przygotowującym jubileusz "Tertio Millennio Adveniente" (TMA). Tego bynajmniej nie neguję, tylko zwracam uwagę na pewną subtelną tendencję dostrzegalną u pewnych osób, środowisk, które same mając obciążone sumienia grzechami, w sposób faryzejski mówią: zróbcie wy rachunek sumienia. To niepokoi Kościół. Niepokoi mnie taka postawa, ponieważ grozi wypaczeniem samej idei rachunku. Wiem, że w Kościele, także w Polsce istnieją różnice w ocenie samej idei rachunku sumienia. Czy to właśnie jest powodem, dla którego Kościół, jako instytucja, nie podjął się jego przeprowadzenia? Kościół w Polsce podjął apel Jana Pawła II. Rachunek sumienia jest przeprowadzany przez parafie, diecezje, kapłanów, zakonników, kleryków w seminariach, przez świeckich. Z tego, co wiem, w wielu parafiach, seminariach duchownych, rodzinach zakonnych - męskich i żeńskich, rachunek sumienia był, jest i będzie przeprowadzany przy okazji rekolekcji wielkopostnych, adwentowych, jak również podczas specjalnych rekolekcji, które w tysiącach parafii przeprowadzono przed Wielkim Jubileuszem w ciągu ostatnich trzech lat. Z mojego doświadczenia i wiedzy wynika, że nie we wszystkich parafiach jest on przeprowadzany. Nie dysponuję w tej materii szczegółowymi danymi. Wiem, że w bardzo wielu parafiach taki rachunek sumienia był przeprowadzany. Odbywały się i nadal odbywają nabożeństwa pokutne, podejmowane są czyny pokutne, na przykład pielgrzymki, posty i inne formy umartwienia, jako wynagrodzenie za popełnione zło. To wszystko jednak nie dzieje się w świetle kamer telewizyjnych i w szumie prasowych doniesień. Jeśli mamy do czynienia z autentycznym rachunkiem sumienia, nikt nie będzie robił go na pokaz. Jest to cicha, codzienna praca społeczności kościelnej oczyszczającej się przed Bogiem ze swoich przewinień. Moje pytanie dotyczy jednak nie rachunku indywidualnego, ale Kościoła jako wspólnoty tworzonej przez ludzi - świeckich i duchownych, gdyż czyny poszczególnych osób miały nie tylko indywidualne skutki. Rachunek sumienia przeprowadzany na przykład w parafii nie jest indywidualny. Jest to rachunek sumienia wspólnotowy, gdyż parafia jest częścią, która składa się na pewną całość. Kościół w Polsce pamięta o zasadzie: Ecclesia semper reformanda. Wie, że stale musi się odnawiać i oczyszczać. Czy w związku z tym, podobnie jak Jan Paweł II na Wielki Post roku 2000, przygotowuje ogłoszenie jakiejś deklaracji, aktu pokuty i przebaczenia? Kościół w Polsce jest częścią Kościoła Powszechnego, który ustami Jana Pawła II, 8 marca 2000 roku w Watykanie będzie żałował za popełnione grzechy. I my, jako Kościół w Polsce, jako biskupi, kapłani i osoby świeckie, będziemy w tym partycypować. Jan Paweł II jako głowa Kościoła wyzna wtedy również i nasze grzechy. My się włączymy w ten rachunek sumienia i w ten akt żalu za wszystkie niewierności na przestrzeni wieków. Niedawno, bo w listopadzie, Konferencja Episkopatu ogłosiła Słowo Biskupów Polskich na Wielki Jubileusz Narodzenia Zbawiciela, które, w moim odczuciu, jest pewnego rodzaju rachunkiem sumienia. Jest to rachunek przeprowadzony przez Kościół za ostatnie dziesięć lat naszego życia społecznego, politycznego i gospodarczego. Ale nie ma w nim rachunku Kościoła z życia Kościoła, jego świeckich i duchownych członków, z przeszłości i teraźniejszości. Dlaczego? Słuszna jest obserwacja, że Słowo Biskupów z Jasnej Góry na Wielki Jubileusz Zbawiciela to swoisty rachunek sumienia, stanięcie w prawdzie, gdy chodzi o złożoną i trudną rzeczywistość polską. W tym dokumencie używana jest pierwsza osoba liczby mnogiej - "my". Może być on zatem traktowany również jako rachunek sumienia społeczności ludzi wierzących w Polsce. Przecież Kościół działa w konkretnej społeczności wierzących, którzy konieczne, a zarazem trudne reformy społeczne albo akceptują, albo odrzucają, wspierają je albo opóźniają. To jesteśmy my, ludzie Kościoła, którzy tworzymy polską społeczność. Ponadto realizują te reformy w większości ludzie wierzący, chrześcijanie. I w tym sensie jest to również rachunek sumienia nas jako Kościoła. Czyli możemy zrobić rachunek sumienia jako "my" działający w polityce, "my" w gospodarce, a nie możemy jako "my" - wspólnota Kościoła. Dla mnie jest to różnica. "My" jako wspólnota Kościoła - powtórzę raz jeszcze - robimy rachunek sumienia w ramach instytucji kościelnych, takich jak: parafia, diecezja, zgromadzenie zakonne czy wspólnota kapłanów. Ponadto jako Kościół będziemy to czynić w roku 2000 wraz z Ojcem Świętym. Kościół w Polsce wybrał tę formę rachunku sumienia i tak ją przeprowadza. Oczywiście. Czy zatem, wracając do "Tertio Millenio Adveniente", parafie, wspólnoty seminaryjne, zakonne, w ramach rachunku za grzechy, a konkretnie punktu: "przyzwolenie na stosowanie w obronie prawdy metod nacechowanych nietolerancją a nawet przemocą" rozważać będą na przykład odpowiedzialność katolików za zburzenie w okresie międzywojennym cerkwi prawosławnych na Lubelszczyźnie, Chełmszczyźnie? Ewangelicy pamiętają natomiast zabieranie im po wojnie na Mazurach kościołów. Może taki akt poprawiłby stosunki ekumeniczne? Rachunek sumienia obejmuje również oczyszczenie pamięci historycznej. Natomiast trzeba bardzo uważać, by przy tej okazji nie wdać się w jakieś bieżące rozgrywki polityczne, które bazują na zaszłościach, a powinny być najpierw przedmiotem badań kompetentnych osób, historyków. Jan Paweł II, wzywając do rachunku sumienia, jest jednocześnie realistą. Powołuje na przykład specjalne komisje, gremia, by w świetle ustaleń naukowych oceniać fakty z przeszłości. Czy u nas zostało powołane jakieś kompetentne grono osób zajmujących się badaniem wydarzeń z przeszłości, które wciąż mogą dzielić chrześcijan? Takie gremium zostało powołane w ramach Komisji Ekumenicznej Konferencji Episkopatu i w porozumieniu z Polską Radą Ekumeniczną. Zajmuje się ono newralgicznymi sprawami we współżyciu trzech wyznań - protestanckiego, prawosławnego i katolickiego. A czy zdaniem Księdza Biskupa w parafiach, seminariach jest przeprowadzany rachunek sumienia z realizacji wskazań Soboru Watykańskiego II, o czym mówi "Tertio Millennio Adveniente"? Punktem wyjścia w rachunku sumienia powinno być zawsze Słowo Boże, a więc wierność wobec wskazań Ewangelii. Dopiero potem dokumenty soborowe, synodalne. Postawione na przykład w rachunku sumienia pytanie: "czy byłem, czy byliśmy ludźmi dialogu", nie ma odniesienia wprost do konkretnego dokumentu Soboru. Ale wiadomo, że idea dialogu jest wiodąca dla Vaticanum II. Idźmy dalej. "... wobec łamania podstawowych praw człowieka przez reżimy totalitarne niemało chrześcijan, niestety, wykazało brak rozeznania, który czasem przeradzał się nawet w przyzwolenie" (TMA). Co z rachunkiem w tym punkcie? Zapewne w niektórych krajach Kościół w ramach rachunku sumienia musi się przyznać w tym punkcie do winy. W perspektywie jednak niezaprzeczalnych ofiar, prześladowań, jakie poniósł Kościół katolicki w Polsce w okresie nazizmu i komunizmu, mówienie o przyzwoleniu uważam osobiście za nieporozumienie. W tych trudnych latach to właśnie Kościół bronił godności człowieka. A co z tymi świeckimi i duchownymi, którzy - z różnych względów - w okresie PRL współpracowali ze służbami specjalnymi? To jest inna kwestia. Powtórzę słowa księdza prymasa: "Kościół prawdy się nie boi". Mówiąc o ewentualnych współpracownikach, trzeba być tylko bardzo uważnym, aby nie dać się wmanipulować w aktualne gry polityczne. Powiedział Ksiądz Biskup wcześniej, że rachunek nie odbywa się w świetle jupiterów. I rzeczywiście. Ale z drugiej strony w świetle tychże jupiterów odbywają się czasami rozmowy, dyskusje, są udzielane wypowiedzi, które świadczą o tak dużych napięciach i podziałach wśród samych katolików - i świeckich, i duchownych, że mogą być nawet odbierane jako źródło "antyświadectwa i zgorszenia" (TMA). A zwłaszcza wtedy, gdy katolicy z powodu różnych poglądów, dotyczących najczęściej charakteru uczestnictwa Kościoła w życiu społecznym, nie chcą siąść przy jednym stole albo dopuścić do "swoich mediów" katolików mających inne poglądy. I dzieje się to publicznie. Społeczeństwo polskie, a więc żyjący także w tym społeczeństwie Kościół, przeżywa od dziesięciu lat poważne i gwałtowne przemiany. Jan Paweł II powiedział, że jesteśmy na wirażu dziejów. Wiadomo, że na wirażu działają różne siły, także i odśrodkowe. To, co obserwujemy w tej chwili, to proces ścierania się różnych koncepcji, wizji Kościoła. Jest to pewien kryzys, ale moim zdaniem kryzys wzrostu, który przyniesie pozytywny owoc. Uważam, że mamy do czynienia nie tyle z podziałami, ile z ustawicznym trudem budowania jedności wierzących. To trud, który towarzyszy Kościołowi od 2000 lat. Prawdziwa jedność jest bowiem czymś dynamicznym, czymś, co się dzieje i co budujemy codziennym wysiłkiem. Dlatego Kościół poprzez Sobór wzywa do nieustannej postawy dialogu, otwierania się, przedstawiania swoich racji, ale też i wsłuchiwania się w racje drugiej strony. Zostawmy rachunek. Przed kilkoma miesiącami dowiedzieliśmy się, że na wzór listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 roku ze słynnym "przebaczamy i prosimy o przebaczenie", który stał się początkiem chrześcijańskiego pojednania między Polakami i Niemcami, Kościół przygotowuje podobne deklaracje pojednania między narodami: polskim i litewskim, polskim i ukraińskim. Co z tą inicjatywą? Jak wiadomo dojrzewanie do pojednania to długa droga, nie można niczego przyspieszać. Wola pojednania istnieje po wszystkich stronach, dialog się nie urwał. Są różnego rodzaju formalne i nieformalne spotkania. Ale trzeba jeszcze dużo modlitwy i dużo światła prawdy, żeby ten proces przyniósł spodziewany owoc w postaci pełnego pojednania. Przypomnę, że podczas ostatniej pielgrzymki Ojca Świętego do Polski, na wspólne z Polakami nabożeństwo do Ełku przybyła liczna grupa biskupów litewskich wraz z kilkunastoma tysiącami Litwinów. Również i bracia Ukraińcy brali masowo udział we wspólnych modlitwach z papieżem, chociażby w Drohiczynie czy Zamościu. To są fakty świadczące o tym, że ten proces trwa. Ile czasu jeszcze opatrzność potrzebuje na wypracowanie dokumentu o pojednaniu na wzór listu z 1965 roku, trudno przewidzieć. Czy zdaniem Księdza Biskupa Kościół w Polsce jest dobrze przygotowany, aby wejść w Rok Jubileuszowy? Program jest bardzo bogaty, to wiemy. To zależy od tego, czy każdy z nas, czy dana parafia jest przygotowana. Musimy sobie na to pytanie odpowiadać każdego dnia. Jeśli dany dzień przeżyłem dobrze, jestem otwarty na drugiego człowieka, staram się postępować zgodnie z Ewangelią, to jestem w tym dniu przygotowany do wejścia w radości Wielkiego Jubileuszu. Jeśli coś w tych dziedzinach szwankuje, to muszę do przeżycia Jubileuszu jeszcze dorastać. Rozmawiała: Ewa K. Czaczkowska
Kościół w Polsce podjął apel Jana Pawła II. Rachunek sumienia jest przeprowadzany przez parafie, diecezje, kapłanów, zakonników, kleryków w seminariach, przez świeckich. Jest to cicha, codzienna praca społeczności kościelnej oczyszczającej się przed Bogiem ze swoich przewinień. "My" jako wspólnota Kościoła robimy rachunek sumienia w ramach instytucji kościelnych. Ponadto jako Kościół będziemy to czynić w roku 2000 wraz z Ojcem Świętym. Rachunek sumienia obejmuje również oczyszczenie pamięci historycznej. Natomiast trzeba bardzo uważać, by przy tej okazji nie wdać się w jakieś bieżące rozgrywki polityczne, które bazują na zaszłościach.
Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody Co robić ze starością KRYSTYNA GRZYBOWSKA Niedługo już osiemdziesięciolatkowie będą się czuć jak dwudziestolatkowie, będą uprawiać sport tak jak ludzie młodzi - twierdzi Lee Miller, uczony z Longevity Institute w Los Gatos w Stanach Zjednoczonych. Za dwadzieścia lat uda się nam zatrzymać proces starzenia się i cofnąć zegar biologiczny - prorokuje inny naukowiec, Michael Fossel z Michigan State University. Na razie jednak społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby. Zwraca uwagę fakt, że w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych, kiedyś powiedzielibyśmy - długowiecznych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie. Starość - dopust boży Niewiele ponad sto lat temu Bolesław Prus odnotował w swoich "Kronikach" wypadek na warszawskiej ulicy: czterdziestoletni mężczyzna wpadł pod omnibus. Starca odwieziono do kliniki, napisał Prus. Dziś o osobie siedemdziesięciopięcio-, a nawet osiemdziesięcioletniej mówi się starszy pan, starsza pani. Słowa starzec używa się w stosunku do szczęśliwców, którzy doczekali stu lat. A i to nieczęsto. Nie wypada. Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem. W Polsce, co prawda wskutek niedostatku odpowiednich instytucji, starzy ludzie pozostają w rodzinnych domach. Choć niejednokrotnie woleliby zamieszkać w domu starców, aby uniknąć piekła spowodowanego warunkami mieszkaniowymi. Jednak i to się zmienia. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Taka powinna być kolej rzeczy, tak jest na Zachodzie, gdzie nie ma problemów mieszkaniowych. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci. Wesołe jest życie staruszka Na emeryturę przechodzą ludzie raczej zdrowi, doświadczeni w zawodzie i mądrzy mądrością życiową. Wielu z nich mogłoby jeszcze pracować co najmniej kilka lat, ale związki zawodowe walczą (podobno dla ich dobra) o jeszcze wcześniejsze emerytury. By z ludzi w pełni sił zrobić niepotrzebnych nikomu starców. Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Zresztą wygląd zewnętrzny nie stanowi już wielkiego problemu. Nad poprawą samopoczucia starszych pań i panów pracują dziesiątki tysięcy chirurgów plastycznych, przemysł kosmetyczny i producenci konfekcji. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat i dbają o dochody dobrych hoteli i luksusowych liniowców. Media również pracują dla ludzi starszych. To dla nich przede wszystkim produkowane są łzawe opery mydlane, dla nich powtarzane są stare filmy, programy historyczne emitowane o północy, gigantyczne krzyżówki w magazynach ilustrowanych itp. rozrywki. Sprytni handlowcy wpadli na przykład na pomysł organizowania autokarowych wycieczek połączonych ze sprzedażą różnych, podobno niedostępnych w sklepach, za to atrakcyjnych towarów. Podczas takiej wycieczki z Warszawy do Kazimierza Dolnego (cena 10 złotych) niezorientowani w cenach i produktach emeryci gotowi są wydać za aparat do masażu trzy razy więcej, niż kosztuje on w supermarkecie. Nabieranie staruszków ma długą tradycję w zachodniej Europie, w Polsce dopiero kiełkuje, ale ma przed sobą kolosalną przyszłość. Zastanawia tylko, skąd starsi ludzie w Polsce biorą pieniądze na to, aby zakupić na takiej "taniej" wycieczce piecyk elektryczny z pilotem za 1200 złotych. Emeryci mają na Zachodzie wiele możliwości aktywnego spędzania czasu. Wychowywanie wnuków wyszło tam z mody. Ale za to pozostało poczucie samotności i tęsknota za rodziną. Oziębłość uczuciowa, jaka zapanowała w stosunkach między pokoleniami, jest pochodną egoizmu młodych, nastawionych na karierę ludzi i tempa życia. Starzy muszą organizować sobie życie tak, aby nie było ono czekaniem na śmierć. Życie dla innych pomaga zapomnieć o starości. Dlatego emeryci coraz intensywniej uczestniczą w życiu kulturalnym, angażują się w działalność społeczną i charytatywną. Niosą pomoc dzieciom, zwierzętom i ludziom starszym od siebie, skazanym na dobroć i bezinteresowność innych. W ten sposób życie może zostać naprawdę spełnione, a śmierć będzie jego ukoronowaniem. Niezależnie od działalności charytatywnej ludzie starsi organizują się w rozmaite stowarzyszenia, uczestniczą w życiu politycznym i są liczącym się potencjałem wyborczym, co zostało zauważone również u nas. Jest paradoksem, że ministrem, prezydentem czy premierem może zostać osoba w podeszłym wieku, a równocześnie zwykły, przeciętny sześćdziesięciopięciolatek musi odreagowywać swoją polityczną frustrację w ogródku działkowym. Jeśli jest mężczyzną. Jeśli kobietą - jeszcze wcześniej. Kult młodości Niesłusznie uważa się, że młodość jest czasem beztroski i radości. Głupstwa popełnione w młodości, choć są jej przywilejem, mogą odbić się na przyszłym życiu. W gruncie rzeczy młodość jest najtrudniejszym okresem w życiu człowieka. Już w szkole podstawowej dziecko musi wybrać swój przyszły zawód, nie mając pewności, czy - gdy zda maturę i ukończy studia - znajdzie pracę. Młody człowiek boryka się z problemami sercowymi i finansowymi, walczy z konkurencją w miejscu pracy i ciuła na mieszkanie dla siebie i rodziny. Musi się ograniczać, musi oszczędzać, a zakładając rodzinę, nie wie, czy jest to związek na całe życie, czy tylko jeden z jego etapów. Wieczny stress i pogoń za karierą jest głównym elementem życia dojrzałego. Jednak kult ciała, kult młodości lansowany przez przemysł i media stwarza pozory szczęścia, które można osiągnąć tylko będąc młodym. Młodemu pokoleniu funduje się obraz młodości jako synonimu szczęścia, a kiedy młody zaczyna się starzeć, wpada w panikę, bo nie ma recepty na życie po sześćdziesiątce. Widać to po gwiazdach filmu i rozrywki, które za wszelką cenę próbują się odmłodzić, a na widok pierwszych zmarszczek sięgają po alkohol lub narkotyki. Kult pięknej zewnętrzności sprawia, że dla nich kończy się świat. Nie wątpię, że już niedługo medycyna podaruje bogatszej części ludzkości receptę na młodość i długie życie. Ale nawet po najdłuższym życiu przyjdzie śmierć i trzeba się do niej przygotować. A przygotowywać trzeba zacząć się wcześnie, aby umieć godnie się zestarzeć. W pewnym domu starców w Niemczech pensjonariuszom z bardziej zaawansowaną sklerozą zakłada się na nogi elektroniczne kajdanki, aby nie zgubili się, wychodząc na spacer czy do sklepu. To z powodu braku personelu - tłumaczy dyrekcja domu. Młodym, zdrowym obywatelom cywilizowanego świata nie życzę na starość takiej znieczulicy. -
społeczeństwa odwracają się od starości. Starość nie pasuje do modelu przyjemnego, intensywnego życia, ale starych ludzi jest coraz więcej, żyją coraz dłużej i stanowią liczące się lobby. w krajach o wysokiej cywilizacji technicznej spada sukcesywnie przyrost naturalny i rośnie armia ludzi starych. Sprawcą tej "długowieczności" jest dobrobyt, liczne ułatwienia w życiu codziennym i postępy w medycynie. Dlaczego starość jest traktowana jak nieszczęście, którego nie można uniknąć? Starość łączy się z chorobą, w dzisiejszych czasach często długotrwałą, a więc oczywiście z koniecznością pielęgnowania osoby starej przez wiele lat. Starzy ludzie nie umierają już w domu, ale w szpitalu, gdzie mimo najlepszej opieki lekarskiej pozostają osobami anonimowymi. Choroba i starość szpecą. Dzieci chętnie oddają swoich rodziców do szpitala, gdy szansa na wyzdrowienie jest już nikła, albo do domu starców, kiedy "staruszkowie" stają się ciężarem. Młodzi, po wyuczeniu się zawodu, zaczynają opuszczać rodziców. Starzy mogą wreszcie odetchnąć i zająć się sobą. Bardzo często nie wiedzą, co zrobić z wolnym czasem, który zyskali dzięki emeryturze i wyprowadzeniu się dzieci. Na Zachodzie, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, emeryci już od dawna żyją pełną parą, nie przejmując się wiekiem i wyglądem. Emeryci mający stałe dochody i oszczędności w bankach są mile widzianymi klientami biur podróży, zwiedzają świat. Wychowywanie wnuków wyszło z mody.
Prezydent Joseph Estrada utracił poparcie społeczne i oddał ukochaną władzę Koniec filipińskiego Nikodema Dyzmy Odsunięty od władzy Joseph Estrada żegna grupę swoich zwolenników z pokładu barki, którą odpłynął z pałacu prezydenckiego. Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 miliona dolarów. Nowa prezydent Gloria Macapagal-Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną". (C) EPA STANISŁAW GRZYMSKI Piętnaście lat temu dyktatora Filipin, Ferdinanda Marcosa, obalała biedota wspierana przez Kościół katolicki i zbuntowane odziały armii. Teraz przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja, które nie cierpiały plebejskiego idola. Byłego aktora, pijaka, kobieciarza, rozpustnika i hazardzisty nie znosił też od samego początku Kościół, a arcybiskup Manili, kardynał Jaime Sin nazwał go nawet "kreaturą z piekła rodem". Najbardziej uwielbiali go natomiast bezrobotni, bezdomni i biedacy z podmiejskich slumsów. Kilkuset takich biedaków poniosło śmierć na jesieni ubiegłego roku na wielkim śmietnisku w Paytas, pod Manilą, gdy wielka hałda gnijących odpadków zapaliła się i runęła na ich budy, zbudowane z kartonu i kawałków blachy. Miał odebrać bogatym Kilka milionów żyjących w nędzy Filipińczyków głosowało w wyborach prezydenckich w 1998 roku na Josepha Estradę, ubóstwianego filipińskiego Robin Hooda z seriali telewizyjnych, który obdzierał bogaczy ze skóry i wszystko, co zdobył, oddawał biednym. Ludzie ci wierzyli, że taki naprawdę jest ich ulubieniec i że spełni on obietnice składane w czasie kampanii wyborczej. A przyrzekał milionom ubogich poprawę poziomu życia, skorumpowanym urzędnikom zaś groził więzieniem. - Osobiście przypilnuję, aby bogacze płacili wszystkie podatki - zapowiadał na jednym z wieców. Estrada dobrze wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Po drabinie kariery piął się w stylu Nikodema Dyzmy. Był bardzo sprytny i miał nosa. Źródłem jego sukcesu były role macho lub dobroczynnego rozbójnika, jakie grał w kilkudziesięciu filmach. Był powszechnie lubiany i szybko zdobywał przyjaciół. W czasach rządów swego poprzednika, generała Fidela Ramosa, był już wiceprezydentem. Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty początkowo nie szkodziły Estradzie w karierze. Z powodu licznych przywar Filipińczycy uznali go za równego chłopa. Nadali mu przydomek "Erap", co w filipińskim języku tagalog oznacza "kumpel". Estrada nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. - Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego. Mam wady jak każdy człowiek. W jednym z wywiadów radiowych przyznał, że ma wiele kochanek i liczne potomstwo ze związków pozamałżeńskich. Nowy styl Estrada jako polityk nie wykazywał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Nie najlepiej się czuł wśród ludzi establishmentu, w towarzystwie dyplomatów, elity kulturalnej. Lubił natomiast przebywać z ludźmi prostymi, rozmawiać z przechodniami na ulicy, dawać żebrakom jałmużnę lub drobne upominki. Urzędnicy z jego otoczenia opowiadają, że prezydent nie miał koncepcji sprawowania władzy, a debaty polityczne go nudziły. Jeśli już brał udział w oficjalnym posiedzeniu rządu, to na ogół milczał, zasypiał lub po krótkim czasie wychodził. Sprawy państwowe były natomiast często omawiane nieformalnie w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole. Estrada lubił zwłaszcza wieczorne dyskusje przy kieliszku, które często trwały aż do rana. Na te nietypowe spotkania przychodzili członkowie rodziny prezydenta, jego dawni szkolni koledzy, a przede wszystkim ludzie, z którymi prowadził interesy, niektórzy o nie najlepszej reputacji, czasem wręcz mafiosi. Jednym z bywalców przyjęć był Luis Singson, feudalny kacyk, gubernator północnej prowincji Ilocos Sur. Szybko wkradł się w łaski prezydenta i często chwalił się, że jest jego przyjacielem. Singson, który żyje w świecie rewolwerów i samochodów z kuloodpornymi szybami, odegrał ważną rolę w doprowadzeniu do upadku Estrady. Złożył zeznania w parlamencie o przyjmowaniu przez prezydenta wielkich łapówek. Gdyby nie te zeznania, Estrada pewnie dotrwałby do końca kadencji (jeszcze dwa lata). Singson ujawnił, że przekazywał prezydentowi część wpływów z nielegalnej loteryjki liczbowej Juteng, bardzo popularnej wśród biedoty. Prezydent miał otrzymać łącznie ponad 400 milionów peso (8,5 miliona dolarów). W przeszłości bardzo często wysuwano wobec Estrady zarzuty o korupcję, naruszanie konstytucji i nadużywanie władzy, ale tym razem miarka się przebrała. Zeznania gubernatora posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła przeciwko prezydentowi dowody w celu złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji. Dziewięć grzechów głównych Lista zarzutów, które znalazły się w formalnym akcie oskarżenia, była długa: 1) przyjęcie wspomnianej łapówki od Singsona, 2) bezpośrednie lub pośrednie wykorzystanie na cele osobiste 130 milionów peso (2,765 miliona dolarów) z kwoty 200 milionów peso, jaka wpłynęła do budżetu z opodatkowania plantatorów tytoniu, 3) bezpośredni udział w transakcjach nieruchomościami, prowadzonych przez firmę kontrolowaną przez jego rodzinę. 4) zatajenie przed urzędem podatkowym wpływów osiąganych przez niego i jego najbliższą rodzinę w licznych przedsiębiorstwach, 5) złamanie prezydenckiej przysięgi i nadużycie stanowiska podczas interwencji w Komisji Papierów Wartościowych na korzyść swego przyjaciela, którego firma BW Resource Corp dopuściła się karygodnych manipulacji giełdowych, 6) nadużycie publicznego zaufania z powodu przyznania fundacji, organizowanej przez jego żonę, rządowej dotacji w wysokości 100 milionów peso (2,127 miliona dolarów). 7) mianowanie krewnych i przyjaciół na stanowiska państwowe, 8) rozdanie swym sekretarzom i innym faworyzowanym urzędnikom 52 luksusowych limuzyn, skonfiskowanych przemytnikom przez urząd celny, 9) niezgodne z konstytucją wyznaczanie niektórych członków swego gabinetu na inne jednoczesne stanowiska rządowe.Szef państwa stanął przed trybunałem. Kolegium sędziowskie stanowiło 22 senatorów, którzy przywdziali na tę okazję czarne togi. Wytrwać jak Bill Clinton Ale do wydania wyroku nie doszło, gdyż lojalni wobec prezydenta senatorzy większością głosów nie dopuścili do ujawnienia operacji bankowych, dokonywanych przez prezydenta bezpośrednio lub z jego upoważnienia. Mogłoby się bowiem okazać, że ogromne kwoty, jakimi obracał, pochodziły z łapówek, które otrzymywał od ludzi interesu, w tym od mafii. Oskarżyciele, wyłonieni spośród deputowanych Izby Reprezentantów, zdominowanej przez opozycję, podali się do dymisji na znak protestu przeciwko decyzji Senatu. Nowi nie zostali wyznaczeni. Proces prezydenta została praktycznie zawieszony na zawsze. Estrada łudził się, że wyjdzie z opresji obronną ręką, tak jak to się udało Billowi Clintonowi. Przyjął zresztą podobną taktykę jak były prezydent USA w aferze z Moniką Lewinsky: zaprzeczać wszystkim oskarżeniom i czekać, aż znajdą się dowody. Wierzył, że jego zwolennicy w Senacie nie dopuszczą do ich znalezienia. Twierdził do końca, że nie jest winien, że padł "ofiarą spisku bogatych, a lud go nadal popiera". Mylił się. Po ujawnieniu afery łapówkarskiej wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Odeszli ministrowie, doradcy ekonomiczni i polityczni oraz kongresmani z jego własnej partii. Dymisji Estrady zażądały koła biznesu, przerażone fatalnym stanem gospodarki. Po stronie opozycji stanęła w końcu armia. Los prezydenta był już przesądzony. Nie tylko na Filipinach Przypadek Estrady jest typowy dla wysoko postawionych ludzi w wielu krajach azjatyckich i nie tylko. Na Filipinach, gdzie system feudalny jest silnie zakorzeniony, obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy, rozdaje stanowiska, mianuje gubernatorów prowincji w zamian za głosy wyborców, ułatwia biznesmenom zawieranie kontraktów w zamian za finansowanie kampanii wyborczej. Skorumpowani poborcy fiskalni przymykają oczu na dochody prezydenta i jego faworytów. Filipiny, była kolonia USA, przyjęły model amerykańskiej demokracji i jej system prawny. W raporcie organizacji Transparency International znajdują się one na liście najbardziej skorumpowanych państw świata. Raport sporządzony przez Dziennikarskie Centrum Dochodzeniowe ujawnił, że prezydent Estrada zadeklarował w 1999 roku dochody tylko 2,3 miliona pesos (46 tysięcy dolarów), które pokrywały zaledwie wynajęcie willi dla jednej z jego kochanek, podczas gdy rzeczywiste jego dochody netto wyniosły w tymże roku 35,8 miliona pesos (716 tysięcy dolarów). - Oskarżony o korupcję prezydent Filipin, Joseph Estrada, złożył w sobotę dymisję pod presją opozycji i prawie półmilionowego tłumu demonstrantów. Obowiązki szefa państwa przejęła dotychczasowa wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo. Rozgrywające się w weekend wydarzenia na Filipinach przypomniały swoim tempem rewolucję przeciwko dyktatorowi Ferdinandowi Marcosowi w 1986 roku. Gdy prezydent Joseph Estrada nie odpowiedział na ultimatum opozycji, żądającej jego dymisji do godziny 6 rano w sobotę, na jego oficjalną rezydencję ruszyły dziesiątki tysięcy gniewnych mieszkańców Manili. Usiłowało ich zatrzymać kilkuset bosych biedaków, zwolenników prezydenta. Doszło do starć i interwencji policji. Aby nie dopuścić do rozlewu krwi, Sąd Najwyższy obwieścił wakat na stanowisku szefa państwa. Po tej decyzji Estrada złożył na piśmie rezygnację z urzędu. Wkrótce potem, w obecności tysięcy rodaków zgromadzonych w historycznej świątyni Edsa, kolebce "rewolucji ludu" z 1986 roku, wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo została zaprzysiężona na nowego szefa państwa. Przy triumfalnym aplauzie tłumów Joseph Estrada opuścił wraz rodziną prezydencką siedzibę Malacanang na pokładzie barki, która czekała na niego na rzece, przepływającej w pobliżu pałacu. Odpływając, Estrada powiedział, siląc się na uśmiech: "Salamat!" (dziękuję). Nie wiadomo, jakie są jego dalsze plany. Krążą pogłoski o jego planowanej ucieczce z kraju, mimo iż przyrzekł, że "będzie żyć na Filipinach i tu umrze". Pani prezydent Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną". Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 mln dolarów. Za defraudację z kasy publicznej co najmniej 1 mln dolarów grozi w tym kraju kara śmierci. Szczęśliwy epilog wydarzeń położył kres najgroźniejszemu od lat kryzysowi politycznemu na Filipinach, gdzie od grudnia na forum izby wyższej parlamentu toczył się proces o impeachment, czyli pozbawienie prezydenta urzędu. Proces w Senacie zablokowali jego zwolennicy, nie dopuszczając do przedstawienia dowodów winy prezydenta. W takiej sytuacji opozycja uciekła się częściowo do środków pozakonstytucyjnych. Na jej wezwanie na ulice Manili wyległy dziesiątki tysięcy ludzi, formując "marsz sprawiedliwości i prawdy". W piątek do dymisji podał się rząd, posłuszeństwo Estradzie wypowiedziała armia. Po objęciu obowiązków szefa państwa Gloria Arrayo natychmiast przystąpiła do formowania nowego gabinetu. Przyjęła również rezygnację szefa policji gen. Panfilo Lacsona, któremu opozycja zarzucała łamanie praw człowieka w okresie rządów Estrady. Arroyo zdaje sobie sprawę, że czeka ją niezwykle trudne zadanie. Przejmuje rządy w chwili wielkiej euforii po odejściu niewiarygodnego Estrady i musi stawić czoło wielkim oczekiwaniom społeczeństwa. - Jest jak czerwony kapturek wśród głodnych wilków - powiedział agencji Reuters jeden ze znawców filipińskich realiów, Nelson Navarro. S.G.
Kilka milionów Filipińczyków głosowało w wyborach prezydenckich w 1998 roku na Josepha Estradę. przyrzekał milionom ubogich poprawę poziomu życia, skorumpowanym urzędnikom groził więzieniem. Po drabinie kariery piął się w stylu Nikodema Dyzmy. Luis Singson, gubernator prowincji Ilocos Sur Złożył zeznania o przyjmowaniu przez prezydenta wielkich łapówek. Gdy prezydent nie odpowiedział na ultimatum opozycji, żądającej jego dymisji, na jego rezydencję ruszyły dziesiątki tysięcy mieszkańców Manili. Estrada złożył rezygnację z urzędu. wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo została zaprzysiężona na nowego szefa państwa.
HIMALAIZM Anna Czerwińska specjalnie dla "Rzeczpospolitej" z Katmandu po zejściu z Mount Everestu Zrobiłam to dla matki Anna Czerwińska i Saeed Toossi na lotnisku w Kathmandu po zejściu z Mount Everestu FOT. (C) EPA Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę. W czasie jednej z ekspedycji cały tlen, który wyniosła w butlach do najwyższego obozu, został zużyty do ratowania umierającego wspinacza, podczas innej miała wypadek - spadła po zerwaniu się liny poręczowej, do której była wpięta. Kilkanaście dni temu do Anny na stoki Everestu dotarła wiadomość o śmierci matki, żarliwie dotąd wspierającej córkę w jej alpinistycznych dokonaniach. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej. - Kiedy w piątek, 12 maja, dowiedziałam się, że mama umarła, to chciałam się tylko spakować i jechać do domu. Wszystko się zawaliło. Ale potem pomyślałam, że takie zachowanie przekreśliłoby całą naszą wspólną drogę. "Mysza" (matka) żyła od lat górami tak jak ja, choć nie chodziła po nich. Była alpinistką z natury, z podejścia do tej pasji. Była po prostu człowiekiem gór. Miała 88 lat. Od trzech lat nie wstawała z fotela, ale wspierała każdy mój krok. Tyle serca włożyła w moje wyprawy. Trzy razy, rok po roku, próbowałam wejść na Everest. Kiedy rozmawiałam z tobą przez telefon satelitarny, powiedziałaś mi, że mama przed śmiercią wszystkim z wielkim przekonaniem opowiadała, że jestem już 100 m pod szczytem, choć ostatni raz kontaktowałam się z nią z bazy. I to mnie jakoś zmobilizowało, stwierdziłam, że muszę się wziąć w garść i doprowadzić sprawę do końca, dla niej. Tym razem ze względu na pogodę szansa była mizerna, ale zawiodłabym mamę, gdybym nie weszła. Miałam moment zawahania, ale wydarzyło się coś niesamowitego. Nawet nie wiem, czy powinnam o tym mówić. Lodospad zaczął się rozpadać Działałam sama z wynajętym Szerpą. Z takich samotników jak ja nepalska agencja obsługująca alpinistów zmontowała pięcioosobową "wyprawę". Łączyły nas: wspólne pozwolenie na wspinanie się na Everest, kuchnia i personel bazy. Poza tym każdy robił, co chciał. 16 maja, we wtorek rano, wyszliśmy z bazy do góry. Prognozy były nieciekawe, ale stwierdziliśmy, że już po prostu nie można dłużej czekać. Za kilka dni południowa strona Everestu miała zostać zamknięta dla wypraw. Na dole zrobiło się bardzo ciepło i Ice Fall, gigantyczny lodospad, którym wchodzi się do Kotła Everestu, zaczął się intensywnie rozpadać. Lawiny huczały, aluminiowe drabiny nad szczelinami znikały lub, zmiażdżone, rozsypywały się, liny poręczujące rwały się na strzępy. Była tak paskudna pogoda, że do obozu III na wysokości 7500 m doszliśmy dopiero 19 maja. Następnego dnia, choć okropnie wiało poszliśmy na Przełęcz Południową. Zgodnie z regułami panującymi tutaj od tego momentu używaliśmy tlenu z butli. Około godziny 15.00 dotarliśmy do przełęczy na 8000 m. Pieskie wesele - wichura, śnieg. Namioty ledwo stoją, ale nie nasze. Szerpowie ze sprzętem gdzieś w dole się zatracili. Próbujemy rozbić mój namiot i nic. Szerpowie pomylili maszty i te, które wzięliśmy, nie pasowały. Przycupnęliśmy w cudzym namiocie bez picia i jedzenia. O regeneracji, odpoczynku mowy nie było. Do godziny 19.00 zziębnięci i skostniali czekaliśmy na Szerpów z ekwipunkiem. Straciliśmy szansę wyjścia do góry jeszcze tego samego wieczoru. Do wspinania nadawała się bowiem tylko noc, kiedy wiatr trochę się uspokajał. Musieliśmy więc czekać całą dobę ze świadomością, że na tej wysokości szybko traci się siły. Zamieć pod gwiazdami Całą niedzielę, 21 maja, spędziliśmy w obozie IV. Koło godziny 23 wyszliśmy. Przez zamieć prześwitywały gwiazdy, więc uznałam, że zadymka wścieka się tylko nad Przełęczą, a wyżej powinno się wyjść ponad chmury. Wzięłam ze sobą tylko minimum: dwie butle z tlenem, każda po 3 kg (trzecią niósł mi Szerpa), pół litra picia, trochę jedzenia, płachtę biwakową i 10-metrowy kawałek liny. Dużo ludzi wyszło wtedy do góry, ale większość wróciła z powodu wiatru. Marsz kontynuowało dwóch Amerykanów, trzech Katalończyków, amerykański Irańczyk Saeed Toossi i ja. Ustawiłam sobie przepływ tlenu 2 litry na minutę. Świetnie się czułam i bardzo szybko szłam w czołówce całej grupy. Po trzyipółgodzinnym marszu osiągnęłam miejsce, które jest nazywane Balkonem. O 5.00 rano zamieniłam pustą butlę na pełną. Wszystko się wydawało piękne. Mój Szerpa został gdzieś w tyle. Miał jakieś problemy, wymiotował. Kiedy zmieniłam butlę, w przypływie energii po prostu pognałam do góry. Na Wierzchołku Południowym spojrzałam na reduktor i zaskoczona stwierdziłam, że tlen się prawie kończy. Dźwigałam z dołu prawie pustą butlę, o czym nie miałam pojęcia. Była już godzina 8.30 rano, 22 maja. Zdałam sobie sprawę, że tlenu wystarczy mi na godzinę, jeśli będę zużywała 2 litry na minutę. Do szczytu miałam półtorej godziny. Przekręciłam reduktor na pół litra na minutę i ruszyłam. Próg Hillary'ego przeszłam bez problemów. Z przodu widziałam Katalończyków. Za mną gdzieś się wlókł Toossi, niżej byli Szerpowie. 10 minut na wierzchołku Czułam wielką przyjemność bycia niemal samej na odcinku między Wierzchołkiem Południowym a głównym. Pogoda psuła się w błyskawicznym tempie. Od północy nadchodziły śnieżne chmurzyska. Zaczęło padać. Już taka szybka nie byłam. Minęliśmy się ze schodzącymi ze szczytu dwoma Amerykanami. Koło godziny godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie najwyższego szczytu Ziemi. Nie widać, że to wierzchołek. Wielkie nawisy śnieżne wiszą z jednej strony. Zdjęto trianguł, który kiedyś postawili Chińczycy. Napotkani Katalończycy zrobili mi zdjęcia, ja zrobiłam im i zeszli. Zostałam sama. 10 minut spędziłam na wierzchołku. Przez moment widziałam całe potężne urwisko północnej strony. Trzeba było wracać. Tlen zaraz mi się skończył, co zdaje się trochę szkodzi. Przyznaję, że pewnych partii zejścia w ogóle nie pamiętam. W pewnym momencie zaczekałam na schodzącego już ze szczytu Saeeda. On szedł coraz wolniej, potem zaczął się przewracać. W końcu położył się na śniegu i koniec, ani rusz dalej. To było jeszcze powyżej Balkonu. Mówię do niego: "Siedź i nie wstawaj, ja lecę po pomoc". Szerpowie gdzieś się zawieruszyli. Ani Saeed, ani ja nie mieliśmy tlenu, a on go naprawdę bardzo potrzebował. W drodze po pomoc doznałam takiej euforii, że zaczęłam zjeżdżać na siedzeniu po śniegu, skałach, wzdłuż poręczówek. Szybciej, szybciej... Nagle obudziłam się. Leżałam wpięta w końcówkę umocowanej do podłoża liny i w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje. Poruszanie się bez tlenu na takiej wysokości, jak widać, jest ryzykowną sprawą. Na szczęście znaleźli się nasi Szerpowie. Podali Saeedowi tlen. Ja sobie sama poradziłam. Około godz. 18.00 byliśmy oboje w namiocie na Przełęczy Południowej. Wichura, śnieżyca, jeden namiot doszczętnie porwany. Udało nam się nie doznać poważnych odmrożeń. Twarz tylko mam jak skorupę, ale to zejdzie, zanim przyjadę do Polski. Noc była koszmarna, zostaliśmy bez tlenu, obydwoje mieliśmy halucynacje. Następnego dnia zeszliśmy szybko na dół. Saeed - do "dwójki" ze swoim Szerpą, ja sama dotarłam tylko do III obozu, bo się troszkę bałam, że w pośpiechu zrobię jakiś błąd, źle się wepnę do liny poręczowej. Byłam oszołomiona. Doszłam do bazy 25 maja. Po dniu pobytu ruszyłam w dół. Miałam szczęście. Udało mi się zabrać do Katmandu helikopterem. Samoloty już nie latają do Lukli. W górach zapanowała typowa pogoda monsunowa - kłębowisko chmur. Stłumiona radość Dobrze, że weszłam na szczyt w miarę samodzielnie. Nikt mnie nie ciągnął, nie popychał. Nie towarzyszyła mi świta Szerpów. Wszyscy mnie tu fetują jako najstarszą kobietę na Evereście. Urodziłam się 10 lipca 1949 r., ale jakoś tych lat nie czuję na grzbiecie. Everest nie dał mi radości, jakiej się spodziewałam, bo nie mam się z kim tym wszystkim podzielić. Kiedy na Wierzchołku Południowym popatrzyłam na reduktor, to zawahałam się, czy nie powinnam wrócić. I wiesz, że usłyszałam wtedy głos "Myszy". To jest niesamowite, ale usłyszałam coś takiego: "Anulek! to jest tylko sto metrów, ty dojdziesz!" Tylko mama tak się do mnie zwracała. Wiem, że to głupio brzmi, lecz poczułam przypływ odwagi. Mama była moim niezawodnym filarem. Przepisywała mi rękopisy do druku i była dumna z moich książek. Wszystko wiedziała o górach, Everest nie mylił się jej z K2. Chodziłyśmy po tatrzańskich dolinkach. Jej największym osiągnięciem było dojście w wieku 75 lat do Doliny Pięciu Stawów. Miała tak stargane serce, że idąc tam, ryzykowała tak jak ja na Evereście. Po prostu kochała góry. Rozumiała, co robię. Anny Czerwińskiej wysłuchała Monika Rogozińska
Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Kilkanaście dni temu do Anny na stoki Everestu dotarła wiadomość o śmierci matki. 16 maja, we wtorek rano, wyszliśmy do góry. Prognozy były nieciekawe, ale stwierdziliśmy, że nie można dłużej czekać. do obozu na wysokości 7500 m doszliśmy dopiero 19 maja. Następnego dnia Około godziny 15.00 dotarliśmy do przełęczy na 8000 m. wichura, śnieg. Szerpowie pomylili maszty. zziębnięci czekaliśmy na Szerpów z ekwipunkiem. Straciliśmy szansę wyjścia do góry tego samego wieczoru. 21 maja spędziliśmy w obozie IV. Koło godziny 23 wyszliśmy. Wzięłam ze sobą minimum: dwie butle z tlenem, pół litra picia, trochę jedzenia. Ustawiłam sobie przepływ tlenu 2 litry na minutę. szybko szłam. O 5.00 rano zamieniłam pustą butlę na pełną. Na Wierzchołku Południowym spojrzałam na reduktor i zaskoczona stwierdziłam, że tlen się kończy. Przekręciłam reduktor na pół litra na minutę i ruszyłam. Koło godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie szczytu. Napotkani Katalończycy zeszli. Zostałam sama. 10 minut spędziłam na wierzchołku. Trzeba było wracać. Tlen zaraz mi się skończył. pewnych partii zejścia nie pamiętam. zaczekałam na schodzącego już ze szczytu Saeeda. położył się na śniegu i ani rusz dalej. Mówię do niego: "Siedź, ja lecę po pomoc". W drodze doznałam takiej euforii, że zaczęłam zjeżdżać na siedzeniu po śniegu. Szybciej... Nagle obudziłam się. Leżałam wpięta w końcówkę liny. Na szczęście znaleźli się nasi Szerpowie. Podali Saeedowi tlen. Everest nie dał mi radości, jakiej się spodziewałam, bo nie mam się z kim tym wszystkim podzielić. Kiedy na Wierzchołku Południowym popatrzyłam na reduktor, to zawahałam się, czy nie powinnam wrócić. I usłyszałam wtedy głos "Myszy": "Anulek! to jest tylko sto metrów, ty dojdziesz!" Tylko mama tak się do mnie zwracała. poczułam przypływ odwagi.
GOSPODARKA ŚWIATOWA Jeśli trzecia droga istnieje, to przebiega ona między państwowym socjalizmem i korporacyjnym, globalnym kapitalizmem Janusowe oblicze globalizacji RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA KAZIMIERZ KRZYSZTOFEK Globalizacja jako najważniejszy bodaj proces naszego czasu zasługuje na to, aby patrzeć na jej dobre i gorsze strony. Nie jest to łatwe, z każdego punktu globu widać ją bowiem inaczej. Korzyści globalizacji widziane oczami jej zwolenników: - globalizacja ekonomiczna osiągnięta dzięki usunięciu barier wolnego handlu towarami i pieniędzmi promuje konkurencję, efektywność, przysparza miejsc pracy, obniża ceny dóbr konsumpcyjnych itp.; - prywatyzacja, która przenosi zarządzanie i zasoby od rządów w prywatne ręce, poprawia efektywność; państwo ma dbać o infrastrukturę, rządy prawa, prawa własności, stać na straży umów; - bez globalizacji utrudniony jest transfer czynników rozwojowych, nic nie przyciąga inwestorów itp.; - coraz trudniejszy żywot mają wszelkiego rodzaju dyktatury; - globalizacja per saldo opłaci się wszystkim społeczeństwom, ponieważ coraz bardziej technologizujący się biznes światowy wymaga coraz więcej tego, co się określa jako kompetencję cywilizacyjną - po prostu coraz lepszego wykształcenia. Eliminuje wielkie wojny Optymalne zachowanie jednostek, grup i całych społeczeństw polega do dostosowaniu się do tego procesu, znalezieniu sobie w nim niszy. Alternatywą korporacji ponadnarodowych jest system bazujący na zasadach, które znamy i których wynikiem jest świat wojen i konfliktów wywoływanych nacjonalizmami i szowinizmami. Najnowsza historia daje do ręki argumenty adwokatom globalizacji. Do najważniejszych zalet globalizacji zalicza się to, że eliminuje ona wielkie wojny. Jeśli się nadal toczą, to przyczyną nie jest globalizacja, lecz - na przekór niej - dogorywające waśnie etniczne. Wszystkie wielkie cywilizacje powstały dzięki ideologicznie, kulturowo czy religijnie usankcjonowanym podbojom. Cywilizacja globalna ma szanse być pierwszą, która powstanie nie w wyniku fizycznych zawładnięć i pokonania schizmy. Globalizacja wymaga przestrzegania pewnych norm, z których najważniejszą jest pokojowe rozwiązywanie konfliktów. Sankcją za nieprzestrzeganie tej normy staje się dziś groźba wykluczenia z "globalnego plemienia", poza którym nikt sobie nie poradzi we współzależnym świecie. Nawet jeśli nie będzie się przestrzegać tej normy z przekonania, to będzie się to czynić z rozsądku: świat staje się tak gęstą siecią powiązań wszelkiego rodzaju, że wszczynanie konfliktów będzie po prostu nieopłacalne, gdy powód, dla którego wszczynano wojny - zawładnięcie obcym terytorium - przestaje się liczyć jako źródło bogactwa i siły. Jedyne wojny, których nie da się uniknąć, to wojny handlowe, ale one nie powodują ofiar. Pomoże środowisku naturalnemu Globalizacja pomoże także środowisku naturalnemu; pod koniec XX wieku świat rozwinięty potrzebuje tylko 50 procent surowców wymaganych do produkcji tej samej wartości dóbr co w 1960 roku. Globalizacja wymusza innowacyjność, a ta oznacza mniejsze koszty, lepsze technologie, przyjazne środowisku i ludziom, energooszczędne. Rezygnacja z tych technologii groziłaby dewastacją planety. Bez czynników rozwoju płynących z rynku globalnego większość krajów nie miałaby szans na rozwój. Dzięki mobilności kapitału w ciągu pół wieku nastąpił pięciokrotny wzrost gospodarczy w skali planety, handel międzynarodowy zwiększył się dwunastokrotnie, a inwestycje bezpośrednie około trzydziestu razy. Nikt nie wymyślił lepszej formuły Wedle raportu Banku Światowego z 1998 roku w latach dziewięćdziesiątych 70 procent nowych firm i fortun wyrosło na rynkach oferujących nowe produkty i usługi, których nie było w poprzedniej dekadzie; w ciągu następnej dekady tempo będzie jeszcze szybsze: 80 - 90 procent sprzętu zostanie wymienione na nowy, oszczędny, tańszy, redukujący zużycie surowców. Coraz więcej inwestycji bezpośrednich kierowanych jest na badania i rozwój, które z definicji są proekologiczne; coraz mniej ludzi w skali globalnej pracuje w wytwórczości, a coraz więcej w "czystych" usługach. Możemy uzyskać błyskawiczne informacje z banków danych na całym świecie. Różne dziedziny wiedzy zapładniają się wzajemnie ideami i pomysłami. Kreatywność ogromnie wzrasta, tempo innowacji będzie bardzo szybkie. Twórczość na potrzeby rynków globalnych daje zajęcie i dochody, a także satysfakcję z tego, że jest się zdolnym do cywilizacyjno-kulturowej kooperacji ze światem. Globalizacja dopiero raczkuje, korzysta z upadku konkurencyjnego systemu, jakim był socjalizm. Świat jeszcze płaci frycowe. Nie zachęcający początek globalizacji jest koniecznym kosztem, tak jak kapitalizm manchesterski był wprowadzany wielkim kosztem społecznym, zanim doszło do jego humanizacji. Na rezultaty globalnej modernizacji przyjdzie też poczekać. Należy więc zaakceptować obecne nierówności w skali światowej, pod warunkiem jednak, że uzna się je za cenę przyszłych korzyści. Globalizacja po prostu musi mieć ludzką twarz albo jej nie będzie wcale. Będzie się ona cywilizować, pod warunkiem że nie będzie ruchów antyglobalizacyjnych na wielką skalę. Obrońcy globalizacji twierdzą nie bez racji, że warunki pracy w krajach najbardziej zacofanych odbiegają od tych w krajach centrum, ale biznes lokalny stwarza jeszcze gorsze. To prawda, że ludzie w biednych krajach są eksploatowani, ale dzięki napływowi kapitału setki tysięcy mają jakąkolwiek pracę. Podsumowując argumenty przemawiające za globalizacją, można powiedzieć, że jej obrońcy stosują retorykę Winstona Churchilla: globalizacja jest może i złą formułą na ład światowy, ale nikt nie wymyślił lepszej. Żaden inny ład nie stwarza nadziei na odzianie, wykarmienie i zapewnienie schronienia sześciu, a w przyszłości więcej miliardom ludzi. Teraz o negatywach Zarzuty pod adresem globalizacji czynią ją odpowiedzialną za: - zdeformowany rozwój większości społeczeństw; - poważne straty kulturowe; - erozję społeczeństw obywatelskich tam, gdzie one istnieją, i uniemożliwianie ich powstania na obszarach, na których brak tradycji demokracji; - osłabianie pozycji państw narodowych jako ważnych aktorów międzynarodowych; - destabilizację globu przez pogłębianie napięć na tle rosnącego ubóstwa i presji emigracyjnych; - prowokowanie fundamentalizmów; - sprzyjanie niekontrolowanym procesom transnarodowym o charakterze patologicznym (korupcja, zorganizowana przestępczość); - ekspansję ponadnarodowych organizmów, których nikt nie kontroluje; - przekształcanie milionów ludzi w tani towar; - niszczenie solidarności społecznej w skali wewnętrznej społeczeństw oraz na skalę międzynarodową przez gwałcenie podstawowych zasad sprawiedliwości. Na takiej krytyce globalizacji wyrosła cała plejada autorów dorównujących międzynarodowym rozgłosem czołówce jej obrońców. Nie brak wśród nich także autorów pochodzących z USA, kraju, któremu wszędzie na świecie przypisuje się rolę głównego beneficjenta globalizacji. Głośny na Zachodzie, ale mniej znany w Polsce David Korten, zaprzysięgły krytyk korporacji, powiada, że żyjemy w świecie, w którym setki miliardów dolarów goni za zyskami w globalnym kasynie, które nie są inwestowane w produkcję, co powoduje niewyobrażalne marnotrawstwo na skalę światową. Obowiązuje prosty zestaw: uprościć, zredukować, zwolnić zbędną załogę, zrestrukturyzować, zderegulować, zliberalizować, konkurować. Słowem: ekonomia wysokiej wydajności i high-tech pożerają dobrobyt i pracę oraz wypluwają konsumentów. Zwycięzca bierze wszystko Taka globalizacja może zagrozić politycznej stabilności demokracji zachodniej: zwycięzca bierze wszystko, znika więcej miejsc pracy, niż się tworzy, los pracownika zależy nie tyle od kondycji firmy, jak to miało miejsce w narodowych przemysłach, ile od globalnej strategii korporacji. Poprzednio narody, społeczeństwa, jednostki konkurowały odpowiednio z innymi narodami, społeczeństwami; dziś jednostka w świecie kurczącej się pracy zabiega o względy swego korporacyjnego pracodawcy. W skali globu pracy nie przybywa, lecz jest jedynie redystrybuowana; wygrywają ci, którzy godzą się na niższe płace, zwolnienia z podatków, obniżone wymogi ekologiczne, gorsze warunki pracy. W ten sposób bogactwo przepływa ze społeczności do korporacji i udziałowców. Trudno w tych warunkach żądać od narodów, aby były bardziej konkurencyjne globalnie, kiedy wiadomo, ze konkurencyjne mogą być jedynie korporacje. Narody muszą zrozumieć, że sama konkurencja je niszczy, dlatego muszą także rozwijać kooperację. O jakiej zresztą konkurencji można mówić, gdy na globalnym rynku nie ma w zasadzie regulacji, która powściągałaby rynkowe żywioły. Globalizacja to rozciągnięta na świat konkurencja, której nie ma na rynkach narodowych, nawet w takich ostojach liberalizmu jak USA czy jeszcze do niedawna Hongkong. Na rynku są rekiny i płotki, i tych drugich nikt nie chroni. Sytuację mogłaby nieco uzdrowić międzynarodowa solidarność, ale tej nie ma ani po stronie bogatych, ani biednych. Większość skazana Jedynie silne i bogate państwa są partnerem, z którym korporacje muszą się liczyć. Dlatego też globalizacja w centrum może mieć ludzką twarz w przeciwieństwie do peryferii, gdzie przybiera często odrażające oblicze. Jest mrzonką, że wzrost bogactwa w skali globalnej wyeliminuje biedę. Rozwój w warunkach globalizacji stwarza szanse mobilności społecznej tylko mniejszości, większość zaś będzie skazana na szukanie szans wyrwania się z nędzy. David Korten nazywa to zdradzeniem Adama Smitha przez globalny kapitalizm, gdyż pluralizm i konkurencyjne rynki, czyli tradycyjny kapitalizm, są zastępowane przez korporacyjną, centralnie planowaną i zarządzaną gospodarkę. Gospodarka służy ludziom, interesowi publicznemu, jeśli sprzyja rozwojowi wspólnoty, opiera się na zaufaniu, współpracy i wzajemnych zobowiązaniach, niezależnych od dalekich układów, własność jest lokalna, a działalność komercyjna wykonywana przez małe przedsiębiorstwa. Silne demokratycznie i odpowiedzialne rządy wprowadzają w życie produktywną społecznie funkcję rynku, silne i politycznie aktywne społeczeństwa obywatelskie zmuszają rząd do odpowiedzialności za sferę publiczną. Rynek globalny neguje wszystkie te warunki. Duży biznes i mały rząd to klęska dla sfery publicznej. Jeśli nie chcemy wtrącania się rozbudowanego państwa w biznes, to ten musi być mały, nie może to być kapitalizm korporacyjny. Jeśli w ogóle jest jakiś sens szukania trzeciej drogi, to przebiega ona między państwowym socjalizmem i korporacyjnym, globalnym kapitalizmem. Obie szale, na których ważą się plusy i minusy globalizacji, są - jak widać - pełne. Należałoby się zastanowić, jak się wahają między Odrą i Bugiem. Autor jest socjologiem. Wykłada w Uniwersytecie Jagiellońskim i Uniwersytecie w Białymstoku.
Globalizacja jako najważniejszy bodaj proces naszego czasu zasługuje na to, aby patrzeć na jej dobre i gorsze strony. jej obrońcy stosują retorykę Winstona Churchilla: globalizacja jest może i złą formułą na ład światowy, ale nikt nie wymyślił lepszej. David Korten powiada, że żyjemy w świecie, w którym setki miliardów dolarów goni za zyskami w globalnym kasynie, które nie są inwestowane w produkcję, co powoduje niewyobrażalne marnotrawstwo na skalę światową.
Silne ograniczenie tempa wzrostu (o recesji nie wspominając) grozi katastrofalnymi następstwami Smutny finał pewnej ortodoksji RYS. PAWEŁ GAŁKA RYSZARD BUGAJ Dziś wszyscy twierdzą, że gospodarka wchodzi w nową fazę cyklu - recesji lub bardzo osłabionego wzrostu. Jeszcze dwa, trzy miesiące temu wielu zwolenników liberalnej polityki rządu utrzymywało, że tempo wzrostu jest zupełnie przyzwoite i wszystko idzie ku lepszemu. To paradoksalne, ale wielu z nich, przyznając, że spadek tempa jest duży, podtrzymuje pozytywne oceny. W tej grupie jest minister finansów. "Musimy utrzymywać lukę produkcyjną obniżającą tempo wzrostu gospodarczego do czasu utrwalenia równowagi wewnętrznej, czego miarą będzie niska inflacja i bezpieczny deficyt w obrotach bieżących" - mówił Jarosław Bauc "Gazecie Wyborczej" (10 - 11 marca br.). Okres ten może wynosić 5, 10 lat. Ale są prawdziwi entuzjaści takiego scenariusza. Witold Gadomski w niskim wzroście dostrzega prawie same zalety: "Czy słabsze tempo wzrostu jest nieszczęściem? Niekoniecznie. (...) Prowadzi też do kilku bardzo pozytywnych zjawisk. (...) Najważniejsza jest poprawa wydajności pracy i efektywności" ("GW", 7 - 8 lipca br.). Zwolennicy tej doktryny są przekonani, że siła ekonomicznego przymusu jest rozstrzygająca i wszelkie ułatwienia nieuchronnie prowadzą tylko do marazmu. Doktryna słabego tempa wzrostu W rzeczywistości silne ograniczenie tempa wzrostu w najbliższych latach (o recesji nie wspominając) grozi katastrofalnymi następstwami. Po pierwsze - dyskomfort obywateli, a poza tym dwie silnie powiązane kwestie - prawie pewna destabilizacja makroekonomiczna oraz przekreślenie na wiele lat aspiracji do członkostwa w UE. Bardzo niski wzrost PKB ułatwia redukcję deficytu na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych, ale równowaga zewnętrzna i zabezpieczenie przed kryzysem walutowym nie są tylko funkcją wielkości deficytu. Znaczenie kluczowe ma stan finansów publicznych. Rzecz nie w tym, by deficyt ten gwałtownie redukować, ale by rynki "oceniały", że znajduje się on pod kontrolą i wykluczony jest jego niekontrolowany wzrost. Czy to możliwe, jeżeli stopa wzrostu przez 3 - 5 lat będzie wynosić 2 proc.? Dla członków Rady Polityki Pieniężnej (np. Bogusława Grabowskiego) to żaden problem. Po prostu trzeba obciąć wydatki publiczne (oczywiście z wyjątkiem wynagrodzeń członków RPP). Jednak w najbliższych latach nie tylko obcięcie, ale nawet zamrożenie realnego poziomu wydatków byłoby bardzo trudne (raczej niemożliwe) i niecelowe. Wobec słabnącego popytu zagranicznego i tendencji do redukowania prywatnego popytu krajowego zmniejszenie (lub niedostateczne zwiększenie) deficytu sektora rządowego może popchnąć gospodarkę w otchłań recesji. Ta obawa prawdopodobnie skłoniła ministra Kropiwnickiego do twardego postulatu: żadnej redukcji wydatków publicznych. Ale zagraniczni spekulanci działają, opierając się na stereotypach, a nie według hipotezy racjonalnych oczekiwań. Nie można też lekceważyć "pojemności" rynku finansowego. Jerzy Kropiwnicki poszedł za daleko. Redukcja wydatków publicznych budzi ekonomiczne (a tym bardziej społeczne) wątpliwości. Uzasadnię pogląd, że jest niemożliwa. Punktem wyjścia musi tu być stwierdzenie, że udział wydatków publicznych w stosunku do PKB zmniejszył się z 44,8 proc. w roku 1995 do 41,9 proc. w roku 2000, czyli o 3 punkty procentowe! W rzeczywistości spadek jest większy. W ostatnim roku, ponieważ wydatki zrealizowano o 3,4 proc. poniżej założeń, a inflacja była o 4,1 punktu procentowego wyższa, realne wydatki spadły o ponad 7 proc. Jednocześnie w wydatkach od 1999 r. pojawiła się potężna pozycja, której poprzednio nie było: dotacja do ZUS związana z reformą emerytalną. To pomniejsza typowe możliwości finansowania przedsięwzięć ze środków publicznych. Na pytanie o obniżkę wydatków publicznych sensowna odpowiedź brzmi: już zostały obniżone, i to bardzo poważnie. A pewne pozycje po stronie wydatków nieuchronnie muszą wzrosnąć. W szczególności nastąpi poważne spiętrzenie wydatków na obsługę zadłużenia zagranicznego. Za dwa, trzy lata skończą się dochody z prywatyzacji, ale nie skończą się wydatki na reformę emerytalną - trzeba ją będzie finansować z bieżących dochodów podatkowych. Nie będzie redukcji wydatków Nie ma więc żadnych możliwości znaczącego i trwałego obniżenia wydatków publicznych. Przeciwnie, muszą one realnie rosnąć, a sfinansować wzrost bez podwyższenia przeciętnych stawek podatkowych można tylko pod warunkiem, że gospodarka będzie rosła przynajmniej o 4 - 5 proc. rocznie. I nawet wtedy mowy być nie może o obniżeniu obciążeń podatkowych. Ciągłe w tej sprawie nawoływania są manifestacją nieodpowiedzialności. Nie istnieje sposób utrzymania stabilności makroekonomicznej przy bardzo niskiej stopie wzrostu. Oczywiście, można wydatki publiczne formalnie dostosować do takiego scenariusza. A czy można je na takim poziomie utrzymać? Musiałoby to oznaczać zasadnicze cięcia nie tylko nakładów na przedsięwzięcia rozwojowe, ale i bieżącego finansowania edukacji, ochrony zdrowia, bezpieczeństwa. Minister finansów, zalecając scenariusz kompresji budżetu obok zaostrzenia kryteriów przyznawania rent (co już się dokonało, ale nie może przynieść rychłych i znaczących oszczędności), proponuje pozbyć się dotacji do barów mlecznych, zlikwidować deputaty węglowe i zrezygnować z wypłacania alimentów. Trudno to traktować poważnie, nawet jeżeli uzna się te pomysły za dopuszczalne. Właściwie jedyna droga redukcji wydatków to rewizja reformy ubezpieczeń społecznych, zmniejszenie jej finansowania. To jednak raczej teoretyczna możliwość. W praktyce nie widać żadnej realnej drogi zmniejszenia wydatków publicznych. To oznacza duże prawdopodobieństwo żywiołowego narastania deficytu sektora publicznego. Tym samym rośnie też prawdopodobieństwo kryzysu walutowego - ze wszystkimi tego konsekwencjami. Oczywiście niska stopa wzrostu - nawet gdyby utrzymać makroekonomiczną stabilność - oznacza wzrost bezrobocia (bez możliwości udzielenia bezrobotnym skutecznej pomocy). Trudno też sobie wyobrazić sfinansowanie przygotowań do wstąpienia do UE. Mimo że warunki, jakie stawia nam obecnie UE (w wielu kluczowych kwestiach jeszcze niesprecyzowane), nie uzasadniają przekonania o możliwości i celowości rychłego wejścia do UE, to przecież niesprostanie przygotowaniom, słaby wzrost i wysokie bezrobocie musiałyby definitywnie i na długo odroczyć nasze aspiracje do Unii. Miałoby to zwrotne, negatywne następstwa dla gospodarki. To nie kryzys, to skutek Sformułowanie sugestii na najbliższe lata wymaga określenia przyczyn obecnej sytuacji. Nie jest ona z pewnością tylko rezultatem polityki z ostatniego okresu. Przeciwnie, to skutek zaniechań i nietrafnych wyborów przynajmniej od 1995 roku (gdy deficyt w obrotach handlowych osiągnął naprawdę niepokojące rozmiary, choć nie było jeszcze problemów z rachunkiem obrotów bieżących). Wysoka stopa wzrostu w latach 1994 - 1998 pozostaje w ścisłym związku z szybkim zwiększeniem importu. Import zaopatrzeniowy pozwalał na szybki wzrost produkcji przemysłowej mimo ograniczonej modernizacji majątku produkcyjnego - po prostu część łańcucha wytwórczego zastępował import. Był on tani, ponieważ złoty był silny dzięki masowemu napływowi kapitału zagranicznego przyciąganemu przede wszystkim przez przyspieszoną prywatyzację. Poprawa efektywności eksporterów nie była dość szybka, by zapobiec wzrostowi deficytu handlowego. Ale aż do roku 1997 deficyt ten nie osiągnął 5 proc. PKB. Jednocześnie tani import konsumpcyjny skutecznie szachował inflację. Jednak w roku wyborczym (1997) zagrożenie równowagi zewnętrznej było już poważne. Nic więc dziwnego, że po wyborach Leszek Balcerowicz - który w kampanii wyborczej obiecywał 8 proc. wzrostu, czym z pewnością pobił rekord populizmu - podjął wysiłki na rzecz "schłodzenia" gospodarki. Miało to przynieść poprawę równowagi zewnętrznej - deficyt 5 proc. PKB na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych został proklamowany jako nieprzekraczalny. Ale priorytet ten był tylko jednym z trzech. Dwa pozostałe to kontynuowanie szybkiego zmniejszania inflacji i... osiągnięcie względnie szybkiego wzrostu. To był zestaw wewnętrznie sprzeczny, i dziwne, że Balcerowicz tego nie dostrzegł. Schładzanie osłabiło wzrost, ale nierównowaga zewnętrzna wciąż rosła (deficyt na rachunku bieżącym przekroczył 8 proc. PKB), a i z inflacją było źle. RPP drastycznie zaostrzyła politykę pieniężną. Deficyt na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych obniżył się o 3 punkty procentowe PKB, ale wcale nie znikła groźba kryzysu walutowego. Przeciwnie, wywindowane przez RPP stopy procentowe skutecznie przyciągnęły kapitał spekulacyjny, a złotówka gwałtownie się wzmocniła, stawiając eksporterów w coraz trudniejszej sytuacji. A przede wszystkim zduszony został popyt krajowy i gospodarka nieomal zatrzymała się w miejscu. Następstwem jest drastyczny spadek dochodów budżetowych i nieuchronność dodatkowego wzrostu deficytu. W rezultacie, choć sytuacja na rachunku bieżącym obrotów zagranicznych jest znacznie lepsza, to zagrożenie kryzysem walutowym wzrosło. Nikt dziś nie może odpowiedzialnie powiedzieć, jaki będzie kurs złotego za kilka dni. W dalszym ciągu nie istnieje jeden ośrodek odpowiedzialny za politykę makroekonomiczną. Gdy minister finansów zapowiada nowelizację budżetu, to członkowie RPP natychmiast publicznie ostrzegają, że utrzymają wysokie stopy procentowe. A "rynki wiedzą", że oznaczałoby to jeszcze większe kłopoty ze wzrostem i większe sztywne wydatki budżetu, czyli pogłębienie problemów z deficytem. Oczywiście wyższe stopy procentowe to także zachęta dla spekulantów, by jeszcze zostawili u nas pieniądze. Decyzja dotycząca stóp procentowych nie jest oczywista, ale przecież - przynajmniej teraz - państwo powinno działać spójnie. Nie działa. Nie wydaje się, by istniała jakakolwiek realna krótkookresowa polityka stwarzająca gwarancje, że nie dojdzie do silnego (ponad 10 proc.) zdewaluowania złotówki. Mniejszy spadek wartości złotówki, choć będzie przykry dla wielu zadłużonych w walutach i stanowić będzie impuls inflacyjny, nie musi być źródłem szczególnych perturbacji (chyba że RPP, chroniąc swą reputację, podtrzyma cel inflacyjny). Propozycje ministra finansów nowelizacji budżetu wydają się rozsądne (pozostaje oczywiście problem dystrybucji ograniczeń), i trzeba mieć nadzieję, że rynki je zaakceptują. Jeśli zyskamy na czasie, to możemy podjąć działania antyrecesyjne i trwale poprawiające równowagę zewnętrzną. Ale powiedzmy jasno: któryś z celów trzeba określić mniej ambitnie niż dotychczas. Różne priorytety Moje sugestie wynikają z przekonania, że nie wolno zrezygnować z powrotu na przyzwoitą ścieżkę wzrostu (nie mniej niż 5 proc.) ani z poprawienia równowagi zewnętrznej. Trzeba bardziej powściągliwie określić tempo zmniejszania inflacji. To inny wybór priorytetów niż ministra finansów. Nie potrafię powiedzieć, jakie priorytety wybierze SLD. Czytałem program szykującego się do władzy ugrupowania i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przyszła polityka gospodarcza jest najściślej strzeżoną tajemnicą. Główną przeszkodą w kontynuowaniu względnie szybkiego wzrostu jest w dalszym ciągu deficyt w handlu zagranicznym. Nawet po zduszeniu popytu na początku tego roku import był o 38 proc. większy od eksportu. To rezultat poziomu cen artykułów z importu oraz struktury popytu krajowego. Niskie ceny importu są pochodną kursu (ostatnio dopiero osłabionego), który nie wzmacnia konkurencyjności naszej gospodarki, a został wywindowany przede wszystkim w następstwie pośpiesznej wyprzedaży narodowego majątku i napływu spekulacyjnego kapitału zwabionego bardzo wysoką rentownością inwestycji finansowych. Czynnikiem dodatkowym są szczególne więzi zagranicznych przedsiębiorstw osiadłych w Polsce z ich filiami i partnerami za granicą. Stanowi to przyczynę nasilonego importu kooperacyjnego, większego niż usprawiedliwia relacja cen krajowych do importowych (jest też problem wolnych mocy produkcyjnych zagranicznych inwestorów w innych krajach). Zagraniczne przedsiębiorstwa "wytwarzają" nieproporcjonalnie dużą część deficytu w handlu zagranicznym (a do tego prawie nie płacą podatku dochodowego). No i czynnik ostatni - struktura popytu krajowego. Jest ona pochodną zróżnicowania dochodów, które od lat gwałtownie rośnie. Dlatego słabnie popyt na wyroby standardowe i żywność, a rośnie popyt na dobra (i usługi) ponadstandardowe i luksusowe, co dodatkowo powiększa import. Uzasadnione jest oczekiwanie, że ograniczenie wydatków publicznych i/lub obniżenie podatków dla zamożniejszych grup musi być dodatkowym impulsem zwiększenia importu. Co zrobić Znaczna obniżka stóp procentowych jest koniecznym warunkiem ponownego ożywienia w gospodarce i nie może być uzależniona od uprzedniego zredukowania wydatków publicznych. To nie znaczy, że obniżka stóp wolna jest od ryzyka. Nierównowaga zewnętrzna ma znaczenie kluczowe. Wzrost popytu nawet przy obecnym podwyższonym kursie złotówki przyniósłby znaczny wzrost importu. Nie można więc liczyć tylko na to, że wywołany obniżką stóp procentowych wzrost produkcji poprawi sytuację budżetu i zmniejszy ryzyko kryzysu walutowego. Warto dążyć do zmiany struktury popytu poprzez redukcję obciążeń podatkowych dochodów niskich i zwiększenie opodatkowania wysokich. To pozwoliłoby ludziom zaakceptować konieczne zaciskanie pasa. To, że menedżerowie niewielkich przedsiębiorstw zarabiają ponad 10 tys. zł miesięcznie, a w dużych nawet 80 tys. zł, jest szokujące. Zmiany struktury popytu można też dokonać przez zasadniczy wzrost wydatków publicznych na inwestycje (niestety w znacznej mierze właśnie zamrażane) generujące produkcję krajową - przede wszystkim w infrastrukturze transportu i budownictwie mieszkaniowym. Jak to sfinansować? Od dawna twierdzę, że trzeba powrócić do niewielkiego (2 - 3 proc.) podatku importowego. Taki podatek przyniósłby nie tylko środki na sfinansowanie wspomnianych projektów, ale też osłabiłby presję na import. Zwrot polityki makroekonomicznej ku produkcji, ubezpieczony działaniami strukturalnymi, nie zastąpi oczywiście innych zabiegów (np. ułatwiających dostosowania mikroekonomiczne), ale powinien otworzyć nową politykę gospodarczą. Trzeba się na to zdecydować, mimo że obniżka stóp i podjęcie wspomnianych działań nie ułatwi zmniejszenia inflacji. Ale nie widać powodów, by miał nastąpić jej ponowny wzrost (chyba że pojawią się jakieś ekstraszoki). Jest wysokie bezrobocie i dużo niewykorzystanego majątku. Na osłabienie importu krajowi producenci powinni zareagować wzrostem produkcji. Jaka jest zresztą alternatywa, poza stagnacją lub recesją ze wszystkimi jej katastrofalnymi następstwami? * * * Jak dotychczas kłopot w tym, że politykę gospodarczą kreują ortodoksyjni liberałowie z podręcznikami w ręku. Są absolutnie przekonani, że budżet musi być mały, inflacja bezwzględnie zduszona, państwo opiekuńcze szybko likwidowane, gospodarka całkowicie otwarta, redystrybucja dochodów odrzucona, no i wszystko trzeba sprywatyzować do dna. To nie jest jednak synteza dorobku teorii ekonomii, tylko dyrektywy pewnego jej wpływowego nurtu - konserwatywno-liberalnego. Jarosław Bauc należy do tych, którzy wątpliwości nie mają. Mówi: "gdy słyszę, jakie recepty proponuje się na zwalczanie bezrobocia, chwytam się za głowę. To myślenie tkwiące korzeniami w teoriach Johna Maynarda Keynesa. To są bzdury". Jednak różne nurty keynesizmu pozostają wpływowe, a żaden minister finansów nie powinien ich arogancko odrzucać. Nic nie zmieni tego, że ci, którzy ślepo ufając neoliberalnej ortodoksji prowadzili politykę przez ostatnie lata, ponoszą odpowiedzialność za jej smutny finał. PS Już po napisaniu tego tekstu przeczytałem w "Rzeczpospolitej" interesującą dyskusję Marka Belki, Jarosława Bauca i Bogusława Grabowskiego. Jedno z niej wynika bezspornie: jeżeli SLD utworzy rząd samodzielnie, to główne linie polityki gospodarczej nie ulegną zmianie. Polityka stabilnej i zdyscyplinowanej większości w parlamencie będzie jednak bardziej konsekwentna. Można to różnie oceniać, ale trzeba to wiedzieć. -
gospodarka wchodzi w nową fazę cyklu - recesji lub bardzo osłabionego wzrostu. silne ograniczenie tempa wzrostu w najbliższych latach grozi katastrofalnymi następstwami. Po pierwsze - dyskomfort obywateli, a poza tym dwie silnie powiązane kwestie - prawie pewna destabilizacja makroekonomiczna oraz przekreślenie na wiele lat aspiracji do członkostwa w UE. Na pytanie o obniżkę wydatków publicznych sensowna odpowiedź brzmi: już zostały obniżone, i to bardzo poważnie. A pewne pozycje po stronie wydatków nieuchronnie muszą wzrosnąć. W szczególności nastąpi poważne spiętrzenie wydatków na obsługę zadłużenia zagranicznego. sfinansować wzrost bez podwyższenia przeciętnych stawek podatkowych można tylko pod warunkiem, że gospodarka będzie rosła przynajmniej o 4 - 5 proc. rocznie. Właściwie jedyna droga redukcji wydatków to rewizja reformy ubezpieczeń społecznych, zmniejszenie jej finansowania. To jednak raczej teoretyczna możliwość. W praktyce nie widać żadnej realnej drogi zmniejszenia wydatków publicznych. To oznacza duże prawdopodobieństwo żywiołowego narastania deficytu sektora publicznego. Tym samym rośnie też prawdopodobieństwo kryzysu walutowego. Sformułowanie sugestii na najbliższe lata wymaga określenia przyczyn obecnej sytuacji. to skutek zaniechań i nietrafnych wyborów przynajmniej od 1995 roku. Wysoka stopa wzrostu w latach 1994 - 1998 pozostaje w ścisłym związku z szybkim zwiększeniem importu. Poprawa efektywności eksporterów nie była dość szybka, by zapobiec wzrostowi deficytu handlowego. w roku 1997 Leszek Balcerowicz podjął wysiłki na rzecz "schłodzenia" gospodarki. Schładzanie osłabiło wzrost, ale nierównowaga zewnętrzna wciąż rosła, a i z inflacją było źle. RPP drastycznie zaostrzyła politykę pieniężną. złotówka gwałtownie się wzmocniła, stawiając eksporterów w coraz trudniejszej sytuacji. zduszony został popyt krajowy i gospodarka nieomal zatrzymała się w miejscu. Moje sugestie wynikają z przekonania, że nie wolno zrezygnować z powrotu na przyzwoitą ścieżkę wzrostu (nie mniej niż 5 proc.) ani z poprawienia równowagi zewnętrznej. Trzeba bardziej powściągliwie określić tempo zmniejszania inflacji. To inny wybór priorytetów niż ministra finansów. Główną przeszkodą w kontynuowaniu względnie szybkiego wzrostu jest w dalszym ciągu deficyt w handlu zagranicznym. struktura popytu krajowego Jest pochodną zróżnicowania dochodów. Dlatego słabnie popyt na wyroby standardowe, a rośnie popyt na dobra luksusowe, co dodatkowo powiększa import. Znaczna obniżka stóp procentowych jest koniecznym warunkiem ponownego ożywienia w gospodarce i nie może być uzależniona od uprzedniego zredukowania wydatków publicznych. Warto dążyć do zmiany struktury popytu poprzez redukcję obciążeń podatkowych dochodów niskich i zwiększenie opodatkowania wysokich. Zmiany struktury popytu można też dokonać przez zasadniczy wzrost wydatków publicznych na inwestycje generujące produkcję krajową. kłopot w tym, że politykę gospodarczą kreują ortodoksyjni liberałowie. Są przekonani, że budżet musi być mały, inflacja bezwzględnie zduszona, państwo opiekuńcze szybko likwidowane, gospodarka całkowicie otwarta, redystrybucja dochodów odrzucona i wszystko trzeba sprywatyzować do dna. To nie jest jednak synteza dorobku teorii ekonomii, tylko dyrektywy nurtu konserwatywno-liberalnego.
HISTORIA Do końca PRL mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady Przypisani do pracy (C) ŹRÓDŁO: www.komunizm.px.pl JERZY MORAWSKI Na pożółkłych kartach są wypisane kolumny liczb, tabele i zestawienia. Pełne poprawek, na marginesach dopiski ołówkiem. Wersje piąte i szóste dokumentów. Nagłówki opatrzone napisami "ściśle tajne" lub "poufne". Widać olbrzymią pracę rachmistrzów ministerialnych, biurowych specjalistów od przetwarzania ludzi w cyferki. Do dokumentów Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego zgromadzonych w Archiwum Akt Nowych w Warszawie od lat nikt nie zaglądał. Może nawet od pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, gdy powstały. Oto "wykonanie planu rozdziału absolwentów szkół wyższych według działów gospodarki w latach 1950 - 1955". Gospodarka potrzebowała nowych 129859 osób z dyplomami ukończenia wyższych uczelni. A kraj "dostarczył" ich zaledwie 112125. "Wykonano pokrycie" zaledwie w 86 procentach! - alarmowały statystyki. Dane rozbito na zawody, co też nie poprawiało pesymistycznej wymowy zestawień. Na przykład inżynierów budownictwa socjalizm potrzebował 5700, a dostarczano ich 4475, czyli pokrycie wynosiło 78 procent. Podobnie architektów: 2800 na 2479 - 88,2 procent. Kulało pozyskanie inżynierów odlewników: potrzebnych 770, zabezpieczonych 550, czyli zaledwie 71,4 procent. Nastąpił natomiast wysyp inżynierów budowy okrętów: socjalizm prosił o 120, a pojawiło się 185, czyli 154 procent. Agronomów po studiach było za mało: czekano na 3910, a przybyło 3669, czyli 93,7 procent. Brakowało nauczycieli: 21 tysięcy zamierzano rozdzielić między szkoły, a uczelnie wypuściły ich o 4 tysiące mniej. Sześcioletni plan potrzebował 3030 artystów i tylu ich dostarczono, co do jednego. Zapotrzebowanie na statystyków określono na 3000 osób. Pokrycia nie wykazano, sądząc jednak z mozołu, z jakim dokonano zestawień, o statystyków nie trzeba się było już martwić. Sześcioletni plan rozwoju kraju przygotowany pod kierownictwem Hilarego Minca, wicepremiera i szefa Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, przestawiał gospodarkę na nowe tory. Rozwinąć przemysł ciężki, tak aby sprostał potrzebom wojskowym Związku Radzieckiego. Każdy trybik gospodarki, zgodnie z wzorem ze Wschodu, musiał być zaplanowany. Położono nacisk na fachowe kadry. W marcu 1950 roku pojawiła się ustawa o planowym zatrudnieniu absolwentów szkół średnich zawodowych oraz szkół wyższych. Już na początku widniało w niej zdanie: "Państwo Ludowe powinno planowo kierować dopływem absolwentów szkół do uspołecznionych zakładów pracy i zapewnić młodzieży możliwość niezwłocznego włączenia się w budownictwo socjalistyczne". "Niezwłoczne włączenie się" oznaczało nakaz pracy. Kierować tym miały nowo powołane komisje przydziału pracy dla absolwentów. Rugowanie z liceum Bogdan Osmoliński po skończeniu w 1948 roku szkoły podstawowej w rodzinnej Żółkiewce (woj. lubelskie) trafił do szkoły ogólnokształcącej w Krasnymstawie. Po skończeniu dziewiątej klasy w 1950 roku otrzymał świadectwo. Wychowawca klasy wyczytał listę osób, którym nie wolno było kontynuować nauki w liceum. Osmoliński znajdował się na liście. Z trzydziestu uczących się w klasie osób połowa została z liceum usunięta. Podobnie uszczuplono inne dziewiąte klasy w szkole. - Nie wręczono nam, rugowanym ze szkoły, żadnego dokumentu - wspomina Osmoliński. - Nic nie tłumaczono. Chyba też na nic się nie powoływano. Poinformowano wyrzuconych, że w każdym technikum zawodowym przyjmą ich na skróconą naukę. Do klasy trzeciej technikum. W dwa lata mieli zdobyć zawód technika. Osmoliński nie zamierzał uczyć się w technikum. Marzył o studiach humanistycznych, miał je podjąć po skończeniu liceum. Wpadł z kolegą na pomysł, że spróbują kontynuować naukę w ogólniaku w innej miejscowości. Szkoła znajdowała się w Rybczewicach. Na początku wakacji odwiedzili dyrektora liceum w Rybczewicach z prośbą, by przyjął ich do dziesiątej klasy. Przedłożyli świadectwa. Dyrektor nie zadawał żadnych pytań, zabrał podania. Zapewnił, że nie widzi przeszkód, aby Osmoliński z kolegą kontynuowali naukę w jego liceum. Chłopcy byli zadowoleni, że dało im się obejść jakieś niejasne zarządzenie dyrekcji ogólniaka w Krasnymstawie. Po wakacjach Osmoliński z kolegą zgłosili się do internatu ogólniaka w Rybczewicach. Byli pewni, że w nim zamieszkają. Tam kazano im się zameldować u dyrektora. - Dyrektor miał do nas pretensje, że wprowadziliśmy go w błąd. Dzwonił do ogólniaka w Krasnymstawie. Tam powiedziano mu, że zostaliśmy wytypowani do szkolnictwa zawodowego - opowiada Osmoliński. - Tłumaczył, że nie może nas przyjąć. Oddał nam podania i świadectwa. Osmolińskiego przyjęto do technikum elektrycznego w Lublinie. Wówczas technika nie podlegały Ministerstwu Oświaty, ale ministerstwu mającemu pieczę nad dziedziną w nich nauczaną. Lubelskie technikum podporządkowane było Ministerstwu Przemysłu Maszynowego. Bogdan Osmoliński był synem chłopa z dziesięciohektarowego gospodarstwa. W klasie znalazł się z innymi osobami ze wsi podobnie jak on usuniętymi z różnych liceów. - Dzisiaj rozumiem, dlaczego usunięto mnie z ogólniaka i zmuszono do nauki w technikum zawodowym. Potrzeba było wykwalifikowanych robotników do budowy komuny - mówi. Żywioł biurokracji Policzenie wszystkich dusz z dyplomami (podobną statystyką objęto absolwentów techników) wymagało armii urzędników. Musieli oni dokonać bilansu możliwości uczelni, porachować wszystkich uczących się, co do głowy. Resorty zasypywały Komisję Planowania tonami pism donoszących o zapotrzebowaniu na konkretnych absolwentów. A żywioł biurokracji skupiony w Komisji Planowania wydzielał, wręcz cykał po człowieku. Nawet wiodące w socjalizmie resorty, jak Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwo Obrony Narodowej, czapkowały w Departamencie Zatrudnienia Komisji Planowania. Pułkownik Józef Turski, szef kadr MON, pisał w grudniu 1951 roku: "Biorąc szczególnie pod uwagę znaczenie wychowania fizycznego w ludowym Wojsku Polskim, proszę o przydzielenie do dyspozycji MON stu absolwentów Wyższych Szkół Wychowania Fizycznego i AWF". Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego potrzebowało w 1952 roku 472 absolwentów ze średnim wykształceniem, m.in. 83 techników budowlanych, 48 elektryków i jednego kinotechnika. Usilne dążenie do powszechnego bezpieczeństwa zmusiło "resort strachu" do wystąpienia również o absolwentów z branży włókienniczej. "MBP wytypowało, po uzgodnieniu z zainteresowanymi resortami, absolwentów z Technikum Włókienniczego w Łodzi. Przędzalnictwo bawełny - Wymysłowski Stefan, tkactwo bawełny - Gerynbenwald Dawid, tkactwo wełny - Piotrowski Bogdan, technologia szycia - Marchewka Cyryl. Proszę o spowodowanie wydania nakazów pracy dla absolwentów wytypowanych przez MBP". Szef służby zdrowia bezpieki domagał się w piśmie "przedłużenia nakazów pracy absolwentów szkół wyższych i średnich do lat trzech". A MON informowało: "Zostanie przeniesiony do rezerwy por. Połubiński Jerzy syn Wacława, inż. mgr budowy okrętów. Należy zobowiązać wyżej wymienionego do pracy w konkretnym pionie MON. Proszę o wystawienie dla ww. nakazu pracy". MON rozrastało się dynamicznie. "Potrzebujemy prawników do obsadzenia administracyjnych stanowisk. Zamierzamy powołać osoby do zawodowej służby wojskowej poprzez nakazy pracy". Chodziło między innymi o Wiesława Kowalczyka, aktora z Teatru Młodego Widza we Wrocławiu, i Tadeusza Kiedosa, cenzora z Wojewódzkiego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Bydgoszczy. W 1953 roku Komisja Przydziału Pracy Absolwentów wykazała w sprawozdaniu, że skierowano do MON 290 absolwentów, a zapotrzebowanie opiewało na 539 osób. Konstanty Rokossowski, marszałek Polski, ówczesny szef MON, wystosował delikatny list do Komisji Planowania, a nie było to w jego zwyczaju: "Przydział absolwentów szkół wyższych dla potrzeb MON nie pokrywa zapotrzebowania wojska nawet w 50 procentach. Proszę o zwiększenie przydziału absolwentów". Marszałek wyszczególnił potrzeby, chodziło mu m.in. o dwóch inżynierów odlewników. Bezpieka liczyła skrupulatnie wchłanianych w swe szeregi absolwentów wyższych uczelni. W 1953 roku przydzielono do MBP 150 prawników. Skierowano jednak zaledwie 66, z czego pracę podjęło 54. Dwanaście osób, co odnotowano, nie podjęło pracy z przyczyn usprawiedliwionych. Biurokratyczny wysiłek Komisji Planowania przekładał się na pojedyncze losy ludzi. Człowiek, którego nazwisko widniało w dokumentach z napisem "ściśle tajne", nawet jeszcze nie wiedział, że jego los już został zaplanowany. Za czasów pańszczyźnianych chłop był przypisany do ziemi. Biurokracja pierwszej połowy lat pięćdziesiątych XX wieku przywiązywała obywatela do gospodarki socjalistycznej. Rozkazuje państwo W 1952 roku Bogdan Osmoliński skończył technikum. Chciał się zatrudnić w budowanej Fabryce Samochodów Ciężarowych w Lublinie. Ale nic z tego. Wręczono mu nakaz pracy i skierowanie do zakładu sieci energetycznych w Kielcach. Nikt nie pytał, czy praca w Kielcach zgodna jest z jego planami życiowymi. One się nie liczyły. Obowiązywał nakaz pracy. W nakazie pracy Osmolińskiego, kierującym go do zakładów sieci energetycznych w Kielcach, określone było wynagrodzenie miesięczne 461 złotych i trzyletni okres przymusowego zatrudnienia. Wpisano także stanowisko: zastępca mistrza konserwacji sieci. Osoba wręczająca nakazy pracy Osmolińskiemu i jego kolegom postraszyła ich. Za uchylanie się od podjęcia pracy zgodnie z nakazem groziła grzywna w wysokości stu tysięcy złotych. - Młodych ludzi, którzy nie znali prawa, od razu ustawiano na całe życie: musisz robić to, co rozkazuje ci państwo. Jeśli się nie podporządkujesz, spotka cię kara - mówi Osmoliński. - Nikt z mojej klasy w technikum nie sprzeciwił się nakazowi pracy. Osmoliński przez trzy miesiące mieszkał w hotelu miejskim w Kielcach. Później przerzucono go do rejonu energetycznego w Końskich. Rejon nie mógł zapewnić mu mieszkania i umieszczono go ponownie w hotelu, a później na kwaterze. Wykonywał dokumentacje sieci energetycznych, nadzorował brygady remontowe. Rok przed końcem trzyletniego obowiązkowego okresu pracy Osmolińskiego powołano do wojska. Opuścił je w 1956 roku. Przez pół roku nie pracował, przebywał w domu rodziców w Żółkiewce. Przeczytał w gazecie ogłoszenie, że białostockie Przedsiębiorstwo Elektryfikacji i Obsługi Rolnictwa poszukuje fachowców. Zgłosił się. Przepracował tam ponad trzydzieści lat. W 1977 roku ukończył zaocznie Wyższą Szkołę Inżynierską. - Studia skończyłem dwadzieścia lat później, niż powinienem. Przez to usunięcie z liceum ogólnokształcącego i nakaz pracy - mówi. - Czuję się pokrzywdzony. Odżyła teraz sprawa reprywatyzacji, zwraca się to, co kiedyś zabrano. Mnie komuna pozbawiła możliwości intelektualnego rozwoju. Przez to mój status społeczny był niższy. Zawodowy także, bo byłem tylko technikiem. Gorszy też był mój status finansowy. Utraciłem możliwości życiowe, dlatego że ktoś wyznaczył mi drogę inną niż ta, którą zamierzałem pójść. A była nas rzesza młodych ludzi, których zmuszono do budowy komuny - mówi. Bogdan Osmoliński poprosił Instytut Pamięci Narodowej o wyjaśnienie przyczyn wyrzucenia w 1950 roku jego i tysięcy uczniów z liceów ogólnokształcących. Otrzymał odpowiedź, że IPN nic nie wie na ten temat. Inteligencja pod kuratelą Leszek W. kończył liceum w Tomaszowie Mazowieckim, gdy dołączono go do grupy agitatorów. Mieli pojechać na wieś i przekonywać chłopów do założenia spółdzielni produkcyjnej. W Komitecie Miejskim PZPR sekretarz partii tłumaczył agitatorom w trakcie narady: "macie przekonać chłopów, że muszą założyć kołchozy". Leszek W. studiował niedawno dzieła Lenina i zabrał głos: "Towarzysz Lenin powiedział, że nie ma żadnego przymusu". Sekretarz partii kazał mu opuścić naradę. W szkole czekał na niego dyrektor. Poinformował, że otrzymał polecenie usunięcia go ze szkoły. Dyrektor był znajomym rodziców Leszka W. Nie wyrzucił chłopaka. Leszek W. zdał maturę. Szkolny ZMP nie chciał wystawić mu opinii potrzebnej do egzaminu na wyższe studia. Bez poparcia ZMP podania na studia nie były przyjmowane. Leszek W. pojechał do pracy przy budowie Nowej Huty. Został pomocnikiem murarza. Po pewnym czasie tamtejszy przewodniczący ZMP wystawił mu odpowiednią opinię na studia. Zdał egzaminy wstępne do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Szczecinie. Rozpoczął studia. W 1955 roku ukończył uczelnię. Wezwała go Komisja Przydziału Pracy dla Absolwentów. - Komisję tworzyli pracownicy naukowi i czynnik społeczny. Czynnik to ktoś chyba z komitetu partii - wspomina Leszek W. - Wręczyli mi nakaz pracy do Krakowa. Chciałem zostać w Szczecinie. Moje tłumaczenie jednak zdało się na nic. Leszek W. pojechał do Krakowa. Nie odpracował jednak trzech lat zgodnie z nakazem, gdyż awansowano go i przeniesiono do stolicy. Doktor Zdzisław Wójcik, dzisiaj emerytowany socjolog z Łodzi, gdy skończył studia socjologiczne na Uniwersytecie Łódzkim w 1953 roku, dostał nakaz pracy na wsi w okolicach Skierniewic. Wychował się w Łodzi. Nie chciał się przenosić. Miał znajomości w Wojewódzkim Związku Gminnych Spółdzielni. Postarał się tam o pracę w charakterze inspektora szkolenia zawodowego. Przekonał komisję przydziału, która działała na Uniwersytecie Łódzkim, że posada w WZGS wiąże się z pracą na wsi. Połowa kolegów ze studiów w podobny sposób wymigała się od nakazów pracy. Zdzisław Wójcik opublikował w 1962 roku krótką analizę zgodności nakazów pracy z kierunkiem studiów ukończonych przez osoby nimi objęte. Badania dotyczyły niektórych absolwentów Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Łódzkiego. Okazało się na przykład, że siedem osób trafiło do szkolnictwa. Jedna absolwentka filologii wylądowała w przemyśle włókienniczym jako referent w dziale zbytu, a dwie zostały zwolnione z nakazów. Analiza jest zbyt fragmentaryczna, by wyciągać wnioski. Sygnalizuje jednak, że nakazom pracy towarzyszyło sporo biurokratycznego bałaganu. Komisje przydziału pracy dla absolwentów rozwiązano w 1956 roku. Dziś nie sposób doszukać się w publikacjach naukowych wzmianki o nakazach pracy. Po biurokratycznym systemie, który je wydawał, nie ma też śladu w archiwach. - Dziś myślę, że nakazy pracy oprócz kierowania na wieś inteligencji do szkół pozwalały władzy mieć kuratelę nad młodymi, wykształconymi ludźmi - mówi doktor Wójcik. Bat na uchylających się Kiedy zlikwidowano komisje przydziału pracy, wprowadzono system skierowań. Na uczelniach pojawili się pełnomocnicy do spraw pracy. 25 lutego 1964 roku ukazała się ustawa o zatrudnieniu absolwentów szkół wyższych - powstała pajęczyna zależności, która omotała wszystkich mających ochotę wyrwać się spod kurateli państwa. Wprowadzono pojęcie "absolwent uchylający się". Chodziło o osobę, która nie zamierzała podjąć pracy w przedsiębiorstwie fundującym jej stypendium w okresie studiów. "Uchylający się" musiał zwrócić przedsiębiorstwu kwotę równą otrzymanemu stypendium i połowie kosztu wykształcenia absolwenta. Podobnie musieli opłacić się "uchylający się", jeżeli otrzymywali stypendia państwowe. W ustawie zapowiedziano, że spłata podlega przymusowemu wykonaniu w trybie egzekucji administracyjnej. Absolwenci wyższych uczelni wyjeżdżający z kraju na Zachód musieli złożyć weksle albo poręczenia rodziców, że w razie pozostania za granicą ktoś spłaci koszty poniesione przez państwo na ich wykształcenie. Do końca PRL istniał obowiązek pracy, a w połączeniu z krótką uzdą dla absolwentów wyższych uczelni powodowało to, iż mało było szans, by wymigać się od objęcia wyznaczonej przez państwo posady. -
Sześcioletni plan rozwoju kraju przygotowany pod kierownictwem Hilarego Minca, szefa Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, przestawiał gospodarkę na nowe tory. Rozwinąć przemysł ciężki, tak aby sprostał potrzebom wojskowym Związku Radzieckiego. Każdy trybik gospodarki, zgodnie z wzorem ze Wschodu, musiał być zaplanowany. Położono nacisk na fachowe kadry. W marcu 1950 roku pojawiła się ustawa o planowym zatrudnieniu absolwentów szkół średnich zawodowych oraz szkół wyższych. Policzenie wszystkich dusz z dyplomami wymagało armii urzędników. Musieli oni dokonać bilansu możliwości uczelni, porachować wszystkich uczących się. Resorty zasypywały Komisję Planowania tonami pism donoszących o zapotrzebowaniu na konkretnych absolwentów. A żywioł biurokracji skupiony w Komisji Planowania wydzielał, wręcz cykał po człowieku. Komisje przydziału pracy dla absolwentów rozwiązano w 1956 roku. Dziś nie sposób doszukać się w publikacjach naukowych wzmianki o nakazach pracy. Kiedy zlikwidowano komisje przydziału pracy, wprowadzono system skierowań. Na uczelniach pojawili się pełnomocnicy do spraw pracy. 25 lutego 1964 roku ukazała się ustawa o zatrudnieniu absolwentów szkół wyższych - powstała pajęczyna zależności, która omotała wszystkich mających ochotę wyrwać się spod kurateli państwa. Wprowadzono pojęcie "absolwent uchylający się". Chodziło o osobę, która nie zamierzała podjąć pracy w przedsiębiorstwie fundującym jej stypendium w okresie studiów. "Uchylający się" musiał zwrócić przedsiębiorstwu kwotę równą otrzymanemu stypendium i połowie kosztu wykształcenia absolwenta. Podobnie musieli opłacić się "uchylający się", jeżeli otrzymywali stypendia państwowe.
ROZMOWA Agnieszka Holland - przed dzisiejszą premierą jej najnowszego filmu Czasem wierzę w cuda FOT. WITOLD BRODA Miłość, seks, zbrodnia, przygoda, nawet władza i historia - te tematy powtarzają się na ekranie. Mówienie o wierze to prawdziwe wyzwanie. AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie spore ryzyko, że opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. Ale mnie to właśnie pociągało. Kiedy przeczytałam scenariusz, miałam wrażenie, że mogę zrobić film bardzo osobisty. Wiara jest czymś niezwykle intymnym. Czy nie krępowało pani przełamanie tej bariery intymności, zadawanie głośno pytań, z którymi pewnie sama się pani boryka? Nie, w końcu po to się kręci filmy. Nigdy nie zrobiłam niczego, co nie potrącałoby strun ważnych dla mnie samej. Pod koniec XX wieku, w świecie racjonalnym i skrajnie materialistycznym, coraz trudniej jest wierzyć. A jednocześnie wiara jest coraz bardziej potrzebna. Bo ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata i do granicy konsumpcji, zaczynają chyba czuć, że to nie wystarcza. Przedtem polityka i dziejowe kataklizmy kazały ludziom określać siebie i swoje miejsce. Dzisiaj ludzie nagle zdają sobie sprawę, że poruszają się w ideowej pustce. Poza tym wiek XX był czasem bardzo brutalnym, przyniósł ludzkości doświadczenie faszyzmu i komunizmu. Człowiek mógł przejrzeć się w lustrze i dostrzec, że gdy zabija Boga, staje się potworem. Ale jednocześnie pani film jest o zwątpieniu, o czystej tęsknocie za wiarą. Myśli pani, że wiara to lekarstwo na samotność współczesnego człowieka? W pewnym sensie tak, ale jednocześnie sądzę, że nie można jej traktować w sposób instrumentalny, bo wtedy zaczynamy się okłamywać. Wiara nie jest po to, żeby było lepiej, lżej czy mniej samotnie. Wiara jest czymś bardzo intymnym i jednostkowym. Przynajmniej ja to tak pojmuję. Może dlatego zawsze trudno mi było należeć do jakiegoś Kościoła. Miałam wrażenie, że wpisuję się w pewną instytucjonalną formę zależności. Z drugiej strony np. instytucja Kościoła katolickiego jest fascynująca i wielowymiarowa. Kościół gra różne role: religijne, ekonomiczne, polityczne, identyfikacyjne, estetyczne. Chciałam pokazać cały ten pejzaż. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. To wybór, przed którym staje mój bohater, przed którym staje każdy ksiądz. Młody mężczyzna o normalnych skłonnościach seksualnych, zostając księdzem i traktując swoje zobowiązanie wobec Kościoła poważnie, decyduje się na odrzucenie bardzo istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. One zresztą nie dotyczą jedynie księży. Jeśli się jest artystą albo robi karierę, też trzeba rezygnować z jednych rzeczy dla innych. W pani filmie wybór jest tym bardziej tragiczny, że bohater jest człowiekiem wątpiącym i nieustannie zadaje sobie najważniejsze pytania. Bo gdyby tam, na górze, niczego nie było, to czemu poświęcił życie? Długo zastanawialiśmy się, jak ten film powinien się skończyć. Czy ojciec Shore ma pozostać księdzem, czy też pozwolimy mu związać się z dziewczyną. Zwłaszcza że przecież niewielu jest mężczyzn tak urzekających, więc to niemal marnotrawstwo, by taki człowiek nie uszczęśliwił jakiejś kobiety. Ciekawa jestem, jak "Trzeci cud" został przyjęty przez samych księży? Film wszedł na razie na ekrany tylko w Ameryce, gdzie Kościół jest bardziej liberalny. Tam wielu księży odebrało go jako opowieść o sobie. Jeden z nich powiedział mi: "Księża będą bardzo ten film lubić, biskupi nie bardzo". Starałam się zrobić film prawdziwy - zarówno w warstwie społeczno-socjologicznej, jak i metafizycznej. Poważnie zastanowić się, co jest ważne. Wyobrażam sobie, że w dzisiejszych warunkach, gdy kino musi być przedsięwzięciem komercyjnym, bardzo trudno jest doprowadzić do realizacji tak trudnego i kontrowersyjnego obrazu. Ten film powstał trochę przez przypadek. Niezależna kompania dała na niego pieniądze z jakichś powodów dla mnie niemal tajemniczych. Ale to prawda, taki film bardzo trudno jest wyprodukować i bardzo trudno jest go potem sprzedać. "Trzeci cud" był chyba także trudny z punktu widzenia realizatorskiego - świat metafizyki niełatwo daje się zamykać na celuloidowej taśmie. Podstawowe pytanie brzmiało: Jak sfilmować cuda bez efektów specjalnych i walenia w bębny, jak zrobić to na takim samym poziomie realności jak wszystkie inne sceny. A jednocześnie zachować czystość emocjonalną. Mam nadzieję, że nam się to udało. A pani sama wierzy w cuda? Czasem wierzę, czasem nie wierzę. Kiedy robiłam ten film, to wierzyłam. Więc może zagłębienie się w taki temat jest rodzajem terapii. Człowiek otwiera się na taki wymiar, na jaki bardzo trudno jest się otworzyć w życiu codziennym. Żyje pani w bardzo szybkim tempie, wpisana w tryby rządzące przemysłem filmowym. A jednak potrafi pani zatrzymać się, żeby zadawać takie pytania... Kiedy robię film, staję się kimś innym. Jestem wewnętrznie skupiona, trochę jak w czasie modlitwy. To mnie regeneruje i daje mi poczucie sensu. Czy patrząc na swoją drogę twórczą, myśli pani, że ten film jest logiczną konsekwencją pani doświadczeń? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale pewnie tak. "Trzeci cud" zrobiłam wprawdzie na podstawie obcego scenariusza, ale to był temat bardzo mi bliski. W filmie "Julia wraca do domu", który niedługo będę kręcić na podstawie własnego tekstu, też są podobne pytania. Wyreżyserowałam również w Telewizji Polskiej spektakl "Dybuka". Więc chyba wymiar duchowy czy mistyczny zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Może jest to jakaś sublimacja, może wyraz zmęczenia światem. Przeszła jednak pani daleką drogę od kina moralnego niepokoju, niemal publicystycznego, poprzez spojrzenia na historię aż do czegoś, co jest niemal metafizyczne. Zawsze bardziej interesował mnie egzystencjalny wymiar życia. A teraz, rzeczywiście, ocieram się o metafizykę. Przypominam sobie drogę Krzyśka Kieślowskiego, była podobna. Więc może jest to naturalna droga Polaka tego pokolenia? Czy tylko Polaka? Filmy Kieślowskiego były wcześniej dobrze odbierane na Zachodzie. Myśmy jeszcze krzątali się, sprzątali i urządzali, nie rozumiejąc jego filmów, kiedy tam już zagłębieni w konsumpcję ludzie zaczęli tęsknić za duszą. Rzeczywiście, nie sądzę, by statystyczny Polak zajmował się poszukiwaniem duszy. Ma większe problemy, walczy o przetrwanie. Ale i Krzysztof, i ja wyrośliśmy z tego samego doświadczenia lat 60. i 70. To było mocne doświadczenie społeczne. Może reakcją na nie jest zmęczenie rzeczywistością w jej wymiarze racjonalnym. Mam wrażenie, że jest pani jedną z ostatnich postaci kina, które chcą się czuć nie rzemieślnikami, lecz artystami. Od jakiegoś czasu jestem pewnie na rozdrożu. Widzę dwa trendy kina światowego, gdzie można funkcjonować w miarę bezpiecznie. Jeden z nich to kino komercyjne, amerykańskie lub inne, ale robione na jego wzór. Drugi - high concept: niezależne, ekstrawagancko-drapieżne filmy ludzi takich jak Jarmusch, bracia Coen, może jeszcze kilku twórców europejskich. Najtrudniej jest dzisiaj uprawiać kino środka, takie jak kiedyś robił Truffaut czy Amerykanie lat 70. Kino opowiedziane zrozumiale, ale o pewnej skali złożoności, zawierające jakiś przekaz intelektualny. Takiemu kinu trudno być dzisiaj wiernym. Zwłaszcza gdy nie ma się swojej stajni. A ja przecież dryfuję. Trochę jestem w Stanach, trochę we Francji. Zresztą w Polsce też nie ma dobrej atmosfery dla kina środka. Tylko kilka osób próbuje je robić. Więc takie kino, jakie mnie pasjonuje, nie ma już swojego miejsca, choć mam wrażenie, że część publiczności jeszcze go potrzebuje. Może w ostatnim czasie filmy, o jakich mówię, częściej niż na dużym ekranie pojawiają się w telewizji. Ciągle szukam sposobów, żeby móc robić to, co mnie interesuje. Ale zaczynam czuć, że, mimo iż zdobyłam pewną pozycję, dochodzę do granicy. Myśli pani, że będzie pani zmuszona do wyboru? Ciągle jestem do takich wyborów zmuszana. Mam dwa projekty, na których bardzo mi zależy i które z trudem przebijają się do realizacji. A przecież dostaję ciągle scenariusze, które odrzucam. Kino hollywoodzkie z dużym budżetem i gwiazdami? Tak, przegadane głupawe teksty, rodem z soap opery. I naprawdę nie ma pani ochoty, żeby chociaż teraz, po takim trudnym filmie jak "Trzeci cud", pozwolić sobie na chwilę zabawy? Właściwie już to zrobiłam. Zrealizowałam krótki film dla nowego parku Disneya. Zainscenizowaliśmy na ekranie różne wydarzenia z historii Kalifornii, która na szczęście nie jest bardzo długa, więc dało się o niej opowiedzieć w 20 minut. Czysto warsztatowa zabawa. Więc już odreagowałam i jestem gotowa dalej szukać. Mam nadzieję, że niedługo zacznę "Julię", mam też propozycję z Universalu. To film o holokauście - temat dla mnie ważny, może się go podejmę, bo inaczej ktoś to zrobi gorzej. Myślę też o tym, żeby spróbować swoich sił w komedii. A poza tym czując, że mam już dużą swobodę warsztatową, tęsknię za czymś mniej konwencjonalnym. Chciałabym zrobić film, przy którym zapomniałabym o tym, czego się nauczyłam i mogłabym zacząć od nowa. Rozmawiała Barbara Hollender Więcej o filmie "Trzeci cud" i rozpoczynającej się w piątek retrospektywie filmów Agnieszki Holland w dzisiejszym dodatku "Dobre - lepsze - najlepsze"
Miłość, seks, zbrodnia, władza - te tematy powtarzają się na ekranie. Mówienie o wierze to wyzwanie. AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie ryzyko, opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. coraz trudniej jest wierzyć. ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata, zaczynają czuć, że to nie wystarcza. Ale jednocześnie pani film jest o zwątpieniu, o tęsknocie za wiarą. wiara to lekarstwo na samotność współczesnego człowieka? Wiara nie jest po to, żeby było lepiej, lżej czy mniej samotnie. Wiara jest czymś intymnym i jednostkowym. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. To wybór, przed którym staje mój bohater, przed którym staje każdy ksiądz, decyduje się na odrzucenie istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. Zawsze bardziej interesował mnie egzystencjalny wymiar życia. teraz ocieram się o metafizykę.
Sylwetki Zbigniew Grycan z właściciela Zielonej Budki staje się jej udziałowcem Do Chin na lody cebulowe Zbigniew Grycan małą firmę rodzinną przekształcił w duże przedsiębiorstwo. Rozwój tego przedsiębiorstwa oznacza jednak, że traci ono swój pierwotny, rodzinny charakter. FOT. RAFAŁ GUZ LIDIA OKTABA Prawdziwy rozgłos Zbigniew Grycan zyskał w 1989 r., gdy jako pierwszy w kraju z rozmachem stworzył "salon lodowy" - wykładany marmurami, z drzwiami specjalnie sprowadzonymi z Włoch. Takimi luksusami nie mogły się wówczas pochwalić nawet banki - ale mogli się nimi napawać stali bywalcy firmy Zielona Budka Zbigniew Grycan SA. Tej właśnie firmie, która z rzemieślniczej przekształciła się wielkoprzemysłową, podporządkował swoje i rodzinne sprawy. Wkrótce jednak sześćdziesięcioletni dziś Zbigniew Grycan znacząco (choć z własnego wyboru) zmniejszy posiadany w niej pakiet akcji. Mimo to nie rozpacza, ale - co doceniają konkurenci - cieszy się z pozyskania silnego inwestora i zapewnienia firmie rozwoju. Marka Zielona Budka jest jedną z najsilniejszych w krajowym przemyśle spożywczym; rozpoznaje ją 57 proc. Polaków. Kojarzy się z tradycją rodzinną i jakością. - Wykreował ją jeden człowiek w ciągu dwudziestu lat, co można uważać za wielki wyczyn. Wiele firm o międzynarodowym znaczeniu potrzebowało na to znacznie więcej czasu i pieniędzy - mówią specjaliści od marketingu. - Udało mu się, bo miał pieniądze pomnażane na handlu nieruchomościami i lokal w centrum Warszawy - uważają oponenci, choć nie znają szczegółów podejrzanych w ich mniemaniu transakcji. Ludzie, którzy znają realia działalności prywatnych firm w powojennej Polsce, wskazują, że Grycan zawsze stawiał sobie wysoko poprzeczkę, szczególnie gdy chodziło o dobór surowców i sposób traktowania klientów. Choć były to czasy rynku producenta, nie wykorzystał możliwości zrobienia pieniędzy na gorszej jakości wyrobach. Pracownię miał już dziadek Cukiernictwo jest u Grycanów rodową tradycją. Cukiernikiem w Stanisławowie i Buczaczu był dziadek. Ojciec miał wytwórnię lodów w Buczaczu, a po wojnie - we Wrocławiu, gdzie przeniósł się z rodziną. Zatrudniał kilkadziesiąt osób, więc w tamtych czasach był jednostką podejrzaną i ciągle nakładano na niego podatkowe "domiary". Gdy komornicy zabierali z domu cały dobytek, Zbigniew Grycan z rodzeństwem przenosił się z kanapy na skrzynki po jajkach. I nikt nie narzekał, nawet wtedy, gdy firmę ojca upaństwowiono (zwrócono ją dopiero po kilku latach) ani gdy trzeba było w niej pomagać po kilka godzin dziennie. W domu biedy nie było, bo ojciec w sezonie był szefem wytwórni lodów w Zakopiańskim Zakładzie Gastronomicznym. - Najlepsze wyroby robili cukiernicy z warszawskiego Bristolu. Mieli wszystkie surowce, których normalnie nie było na rynku. Tam właśnie ojciec załatwił mi trzyletnią praktykę i szkołę na Grochowie. Zacząłem od prac porządkowych, potem uczyłem się po kolei wszystkich rodzajów ciast, a dopiero na końcu wyrobu lodów - wspomina Grycan. Po otrzymaniu w 1963 r. dyplomu mistrzowskiego nie wrócił do Wrocławia, ale osiedlił się w pobliżu, na Dolnym Śląsku. Tam koszty uruchomienia własnego zakładu były mniejsze i szybciej można było uzbierać pieniądze na kupno cukierni w Warszawie. Kuszenie zapachami To taki staroświecki facet w najlepszym wydaniu. Typ pozytywisty, dla którego praca od podstaw i służenie innym jest etosem i napędem życiowym - zgodnie podkreślają koledzy-rzemieślnicy, dziś właściciele średniej wielkości zakładów i pracownicy wielkich, światowych koncernów. Ten "pozytywizm" Grycana przejawia się m.in. w tym, że razem z pracownikami zajmował się np. wyrabianiem ciast w trzech dolnośląskich zakładach, a potem rozwoził je do swoich cukierni. Trzeba było siedmiu lat, by zarobić na lokal w Warszawie. A gdy już miał wymarzoną lodziarnię, sam jeździł na plantacje owocowe: wybierał truskawki i maliny i zamrażał ich tyle, żeby starczyło na cały sezon. Właśnie zapachem lata w swoich lodowych deserach kusił zimą uczniów z pobliskich szkół. Miał niskie marże, więc na jego wyroby stać było coraz więcej klientów. Jego lody poznawano też w placówkach opiekuńczych, które wspierał. - Nigdy nie przyjmowałem pracowników już wykwalifikowanych. Sam ich uczyłem. Byłem pewien, że zrobią wszystko tak, jak tego chcę, i że do mojego wyrobu nie wkradnie się obca receptura - wspomina Grycan. - Jego polecenia są do bólu konkretne. Nie mówi, że żąda ich wykonania, ale jest to jednoznaczne, jeśli chce się pozostać w firmie. Sam od siebie dużo wymaga i tak dobiera pracowników, żeby lubili wyzwania i szukali rozwiązań nietypowych, a jednocześnie jak najlepszych dla firmy - uważa jeden z pracowników Zielonej Budki, pracujący w niej już kilka lat. Zatrudnieni w Zielonej Budce nie narzekają na zarobki, chociaż podkreślają: "Mamy tyle, ile może dać firma". Nie kryją, że właściciel jest liczykrupą i sam żyje bardzo skromnie, w domu, który ma już kilkanaście lat i czeka na remont. - Nie czuje "gorących pieniędzy" i nie wypalają mu one kieszeni. Wszystko, co zarobił, zawsze wkładał do swojej "skarbonki", jak dla niepoznaki nazywał firmę - oceniają młodsi koledzy, którzy dzięki pracy w Zielonej Budce mogli awansować w innych firmach. Artur Złotnicki, szef działającej w tej samej branży firmy Ekko, wskazuje, że Zielona Budka i jej właściciel nigdy nie byli dla niego wrogą konkurencją. Niejednokrotnie spotykali się w sprawach zawodowych, a gdy była potrzeba, służyli sobie pomocą i doradztwem. Początki w ulicznym kiosku Zielona Budka była w rzeczywistości małym kioskiem, wymalowanym na zielono, żeby był z daleka widoczny. Tę nazwę w 1979 r. przyjął Grycan i w formie logo zawiesił nad wejściem do swojego warszawskiego sklepu. Niedaleko sklepu był zakład lodziarski, a w nim włoskie maszyny, które Grycan sam modernizował. Gdy się o tym dowiedział ich producent, przyjechał do Polski z ekipą telewizyjną. - Wiesz, ty jesteś prawdziwy lodziarz. Powinieneś robić lody metodą przemysłową. Sprzedamy ci nasze najlepsze maszyny i będziesz w stanie je spłacić - przekonywał gość tak sugestywnie, że właściciel Zielonej Budki w końcu uległ. Na negocjacje pojechał z jednym z najprężniejszych włoskich przedsiębiorców, mającym swoje zakłady również w Polsce. W ocenie Zbigniewa Grycana, to była największa i najważniejsza w jego życiu lekcja, trwająca wiele godzin, aż do czasu, gdy przeciwnik sam stwierdził, że czuje się wyczerpany i wyciśnięty jak cytryna. W podobnym stanie był Grycan, dlatego - w jego ocenie - tak dokładnie pamięta tamto wydarzenie. Kontrakt był jednak korzystny dla obu stron i Zielonej Budce nadał nowy impuls rozwojowy. Po litrowych lodach Familijnych w 1992 r. pokazały się następne, nie ustępujące ofercie zagranicznych firm. Wkrótce marka Zielona Budka znana była od Helu do Tatr i miała 10 procent udziału w konkurencyjnym rynku lodów. Rywalizowała z międzynarodowymi potentatami: Schollerem i Algidą. Nowoczesny i gotów do ekspansji Grycan nie miał złudzeń: by sprostać międzynarodowej konkurencji w przyszłych latach, trzeba mieć zakład spełniający normy unijne, dysponujący systemem zarządzania jakością z serii ISO 9000 i wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia. Taki zakład za ponad 30 mln zł powstał w Mieleckiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. W trakcie inwestycji, w 1998 roku, w firmie pojawił się zewnętrzny udziałowiec, Banque Paribas, który objął 12,5 proc. akcji. Mielecką budowę i rozpoczętą tam produkcję (przeniesiono ją także z Anina) nadzorował Grycan. Marketing i handel przekazał młodemu dyrektorowi zarządzającemu, którego znalazł w austriackim oddziale firmy Danone. Dziś jest on członkiem zarządu Nestle Polska. Współpracę obu panów popsuło kapryśne ubiegłoroczne lato; wyniki niemal wszystkich firm z branży okazały się niekorzystne. Spłacająca wysoko oprocentowane kredyty Zielona Budka nie mogła liczyć na wsparcie udziałowca, bo Paribas wycofywał się z Polski. Nowym, wybranym przez Grycana, akcjonariuszem został fundusz inwestycyjny Enterprise Investors, który przejął akcje banku, a w umowie zastrzegł sobie zwiększenie udziału do połowy, w zależności od kapitałowych potrzeb firmy. - Trzeba się wiązać z silnym kontrahentem. Mój partner zna się na branży spożywczej i dobrze wyrażają się o nim firmy, z którymi współpracuje - mówi szef Zielonej Budki. - Nie, nie pozbywam się władzy nad firmą - zaprzecza. Pozostaje w niej doradcą i aktywnym szefem rady nadzorczej. Jego nazwisko jest w nazwie firmy. Nowy inwestor zapewnia natomiast podniesienie kapitału na poziomie gwarantującym rozwój firmy. Poza tym: ma następcę. Jego syn ma znaną w Warszawie cukiernię, ale na razie woli pracować na własne konto. Jeśli jednak zajdzie potrzeba, kto wie? Córki bliźniaczki, uczennice szkoły średniej, też dorosną, a one już czują biznes. Grycan wie, że Enterprise Investors za 3-5 lat będzie chciał wyjść z firmy. Wtedy razem ustalą, kto będzie następcą. Na razie szuka nabywcy nieczynnego zakładu w Aninie. Często wyjeżdża za granicę - w sprawach służbowych, ale znajduje czas na spacery, zwiedzanie zabytków i kosztowanie miejscowych specjałów. Odwiedza przyjaciół, szefów cukierniczych firm w różnych krajach. Marzy, żeby pojechać do Chin, gdzie narodowym przysmakiem są lody cebulowe. - Może przyjęłyby się w Polsce - zastanawia się. I już wiadomo, że będzie próba stworzenia nowego wyrobu.-
Prawdziwy rozgłos Zbigniew Grycan zyskał w 1989 r., gdy jako pierwszy w kraju z rozmachem stworzył "salon lodowy" - wykładany marmurami, z drzwiami specjalnie sprowadzonymi z Włoch. Takimi luksusami nie mogły się wówczas pochwalić nawet banki - ale mogli się nimi napawać stali bywalcy firmy Zielona Budka Zbigniew Grycan SA. Tej właśnie firmie, która z rzemieślniczej przekształciła się wielkoprzemysłową, podporządkował swoje i rodzinne sprawy. Wkrótce jednak sześćdziesięcioletni dziś Zbigniew Grycan znacząco (choć z własnego wyboru) zmniejszy posiadany w niej pakiet akcji. Mimo to nie rozpacza, ale - co doceniają konkurenci - cieszy się z pozyskania silnego inwestora i zapewnienia firmie rozwoju. Marka Zielona Budka jest jedną z najsilniejszych w krajowym przemyśle spożywczym; rozpoznaje ją 57 proc. Polaków. Kojarzy się z tradycją rodzinną i jakością. Wykreował ją jeden człowiek w ciągu dwudziestu lat, co można uważać za wielki wyczyn.
ROZMOWA Profesor Edmund Mokrzycki, socjolog Oczu zamydlić się już nie da FOT. JAKUB OSTŁOWSKI Czy politycy SLD są sprawniejsi niż ci z AWS? Są lepszymi politykami? EDMUND MOKRZYCKI: W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Ludzie z AWS są wyraźnie przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która z natury rzeczy przyciąga inny typ ludzi. Inny, czyli jaki? O bardzo emocjonalnym charakterze. Albo bardzo pryncypialnych, albo mających słomiany zapał. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu ogólnego, państwowego. Czyli mających nadmierną skłonność do bezkrytycznego utożsamiania własnego interesu z interesem publicznym. Każdy człowiek ma taką skłonność. Ale profesjonalny polityk nie pokazuje, że nie potrafi odróżnić interesu publicznego od własnego. A polityczny dyletant, amator tego nie potrafi. Czy rzeczywiście obóz rządzący jest ekipą ludzi walczących o pryncypia? Bo gdy się obserwuje odbiór polityki, to głównym zarzutem jest właśnie ten, że politycy nie trzymają się zasad. To jest inna sprawa. Jest to środowisko ogromnie zróżnicowane. I oprócz pryncypialistów w rodzaju Aleksandra Halla są w nim pozorni pryncypialiści, w przypadku których interes grupowy, zawodowy widoczny jest jak na dłoni. Polska staje się wtedy tylko kluczem do ochrony własnego interesu. Nie mam złudzeń co do charakteru tego ugrupowania. Pryncypialiści są tam różni. Każda formacja polityczna uczy się sposobów zachowań od swoich poprzedników i w swoim własnym gronie. U nas dopiero rozpoczyna się proces profesjonalizacji polityki, profesjonalizacji aparatu administracyjnego. A właściwie pozostaje ona zaledwie w sferze postulatów. To znaczy, że przez 10 lat ci, którzy byli wcześniej w opozycji, niczego się nie nauczyli? Dlaczego mieliby niczego się nie nauczyć. Nie zmienia to jednak tego, że zachowała się różnica w stylu uprawiania polityki pomiędzy tymi dwoma, stojącymi na przeciwnych biegunach politycznych, obozami. A poza tym, w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Sojusz przecież traktuje je instrumentalnie jako formację wspierającą, kontynuując tradycję partii sprzymierzonych. Natomiast AWS wywodzi się ze szkoły związków zawodowych. I obudowana jest mniejszymi, par excellence, politycznymi formacjami. Jakie to ma konsekwencje dla stylu i charakteru uprawiania polityki? Chyba dosyć oczywiste. Oczywiste byłoby to, że troszczy się o los zwykłych ludzi? Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. Mimo że na przykład konserwatywna część Akcji bardzo by tego chciała. Ale jest blokowana przez swój zasadniczy człon i musi siedzieć w miarę spokojnie, cicho. Wtedy, kiedy AWS narzuca choćby politykę przemysłową wyrastającą z analizy interesów związków zawodowych. Ludzie zarzucają obozowi rządzącemu przede wszystkim to, że nie broni interesów zwykłych ludzi. To, że zarzucają, nie znaczy, że słusznie. Bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Myślę, że AWS wychodzi ze skóry, żeby zaspokajać potrzeby części środowisk pracowniczych. Tych - i to mój zasadniczy zarzut pod adresem AWS - które są w stanie odwołać się do siły i są w stanie zagrozić politycznemu establishmentowi. W odniesieniu do tych części środowisk pracowniczych AWS robi naprawdę bardzo, bardzo dużo. Znacznie więcej niż robić powinna. Panie profesorze, czy z tego wynika, że polityka jest po prostu grą pozorów? Zależy, jaka i gdzie robiona. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna. W dojrzałych demokracjach jest tak, że ludzie tak naprawdę interesują się polityką tylko wtedy, kiedy idą do wyborów. Może na tym właśnie polega dojrzałość? To nie jest tak. Ludzie interesują się polityką wtedy, kiedy idą do wyborów, natomiast uprawiają ją na co dzień. Poprzez silną sieć stosunków międzyludzkich, które powodują, że jeśli na przykład ich przedstawiciel w gminie, starostwie itd. zafunduje sobie uposażenie absurdalnie wysokie, to wtedy natychmiast wylatuje. Robi się niesamowity szum wokół tego. A dlaczego u nas takich mechanizmów nie ma? Kultura polityczna nie rodzi się na kamieniu. Byliśmy przecież pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Społeczeństwo nie musi interesować się polityką czytając książki bądź gazety. Natomiast reaguje na różne sytuacje polityczne, a najżywiej na politykę lokalną, która się dzieje wokół. U nas ta sieć na dole jest niewydolna, dlatego tak trudno ludzi zmobilizować i tak bardzo nie pojmują oni rzeczywistości politycznej. Tak łatwo nimi manipulować... Nie jest wcale tak łatwo, bo AWS ma ogromne trudności ze sprzedawaniem czegokolwiek, sądząc po sondażach. Po takim czasie trudno utrzymać poparcie. Nie jesteśmy narodem głupców. U nas ludzie ciągle oczekują, że zmiana ekipy przyniesie wreszcie to dobre rządzenie i stanie się cud - zacznie być w kraju dobrze. Dla każdej nowej ekipy poparcie w sondażach jest bardzo wysokie. Każda zaczyna od ogromnego kredytu zaufania, który potem stopniowo traci. To może rację ma były prezydent Lech Wałęsa, który przekonuje, że "zmęczony materiał" trzeba wymienić na nowy, że wtedy będzie lepiej? Czy to jest uzasadnione socjologicznie? Żeby wymienić obecną ekipę na ekipę Wałęsy? Byłemu prezydentowi chodziło zapewne o manewr, który był wykonywany skutecznie przez SLD. Jakiś czas temu odpowiednie zmiany kadrowe w AWS i w ogóle w ekipie rządzącej na pewno dałyby skutek bardzo pożądany z punktu widzenia interesów obecnej koalicji. Pytanie tylko, czy w tej chwili można by taki manewr wykonać, i z jakim skutkiem. A skąd wątpliwości? Może sprawy zaszły już zbyt daleko. Poparcie dla AWS tak bardzo spadło, że pojawia się wątpliwość, czy w świadomości społecznej byłby to wiarygodny zwrot, który może coś jeszcze zmienić, czy jest to raczej mydlenie oczu opinii publicznej. Druga wątpliwość jest związana z sytuacją wewnątrz AWS i koalicji. Czy tam nie doszło do rozprzężenia tak znacznego, że wyłonienie nowej ekipy, która byłaby w stanie podjąć skutecznie rządzenie krajem, jest już być może niemożliwe. I czym to się zakończy? Scenariusze są różne. Jeden z nich to trwanie w dotychczasowym układzie i czynienie drobnych kroków, które mają coś zmienić, ale niewiele zmienią. Zakończeniem w tym przypadku będą nowe, terminowe wybory, z przewidywanym ogromnym sukcesem SLD. Inna możliwość to rozbicie samej AWS, nie tylko faktyczne, jak jest teraz, ale formalne. To jednak jest już rozmowa dla polityka, nie dla socjologa. Ponownie więc pytanie dla socjologa. Jaki będzie odbiór społeczny braku zmian? Bo premii za to chyba nie będzie. Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Jest to równia pochyła. Ale może tak musi być, ponieważ odbiór AWS jest na tyle krytyczny, że społeczeństwo raczej nie uwierzy w autentyczność zmiany, potraktuje ją jako manewr pozorowany, który ma tylko dobrze wyglądać, a w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. I intuicyjnie przewiduję, że tak będzie, bo AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania i w konsekwencji dokonać odpowiednich zmian w rządzie. Na razie nic nie wskazuje, aby taka siła istniała. Jest to również konsekwencja struktury władzy w samej Akcji. Czy można jednak coś zrobić, aby w odbiorze społecznym taka zmiana była wiarygodna? Jaką socjotechniką się posłużyć? Nie ma czegoś takiego, nie można społeczeństwu oczu zamydlić do tego stopnia. Trzeba by było rzeczywiście dokonać radykalnych, zasadniczych zmian, w rezultacie których przyszłaby zupełnie nowa ekipa, z ludźmi bardzo wiarygodnymi w odbiorze społecznym. Jakieś prawdopodobieństwo tego, że tak się stanie, istnieje. Ludzie bardzo potrzebują zmiany i są gotowi uwierzyć niemal we wszystko. Ale na pewno nie są gotowi uwierzyć "głębokim" zmianom w rządzie, jakie przeprowadzane były dotychczas. Bo były to zmiany mniejsze niż kosmetyczne. To było zlekceważenie opinii społecznej. Mogło być odebrane, i pewnie było, jako arogancja ze strony rządu. Cały czas mówimy o AWS. A co z drugim członem obozu rządzącego, czyli z Unią Wolności? Jak wynika z sondaży, wyborcy nie odeszli od Unii. Unia Wolności jest tylko partnerem w tym widowisku, które się przed nami toczy. Jest partnerem jakby przymusowym. W społecznym odbiorze gra - nieładna, a czasami nawet żenująca - rozgrywa się na boisku AWS, a nie Unii. UW zachowuje się przyzwoicie, bo nie dystansuje się demonstracyjnie od swojego partnera, a to robi dobre wrażenie. Zachowuje się lojalnie, a równocześnie w tych wszystkich rozgrywkach niczego nie można jej zarzucić. Nawet nie widać wewnętrznych różnic w Unii Wolności. Czyli UW jest partią bardziej profesjonalną, posiadającą znajomość socjotechniki? Ależ oczywiście, tak. A dlaczego właściwie premierowi Buzkowi nic się nie udaje, w sensie społecznego odbioru? Premier Buzek na początku miał znakomite notowania. Było bardzo dużo osób, które nie miały zdania, ale tych, które miały negatywną opinię, było rzeczywiście bardzo niewiele. I co się stało? Stało się, po pierwsze, to, że reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu, a niektóre, jak reforma służby zdrowia, w fatalnym. I to było widoczne "w telewizorach". A potem zaczął się cały ciąg wydarzeń, kiedy rząd powinien zacząć rządzić. Pokazać, że rządzi. Że ma zdanie, że jest rządem silnym, bo miał przecież ku temu warunki. Jednak w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby i coraz słabszy. A za to konsekwencje ponosi premier. Premier ma takie cechy osobowości, które tłumaczą, dlaczego Jerzy Buzek jest słabym premierem. To znaczy? Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, uzgadniania, a nie forsowania swojej linii. Pojawia się pytanie, czy premier Buzek ma jakąś linię dla swojego rządu. Czy jest to raczej zygzak będący wypadkową tego, co zdarzy się wokół, a zwłaszcza co zdarzy się na szczytach AWS. Przy takim społecznym wizerunku ani rząd, ani premier nie mogą mieć dobrych notowań. Gdy polityk jest odbierany jako agresywny i twardy, to też się chyba ludziom nie podoba? To zależy, jak jest agresywny. Na przykład w Rosji Putin ludziom bardzo się podoba. A u nas jest bardzo dobrze ugruntowany mit Piłsudskiego jako polityka, który dobrze rządził Polską, zapomina się przy tym o jego ciągotach autorytarnych. Nieprawdą jest, że silny polityk byłby w Polsce źle przyjęty, gdyby był skuteczny. W różnych sondażach i wypowiedziach, a nawet w prasie, wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą. Dającą poczucie bezpieczeństwa? Tak, ale dającą również przekonanie, że rząd wie, czego chce i potrafi to realizować. Ugodowy polityk - niedobrze, i arogancki - też niedobrze. Jaki ma być? Dobry. A taki może być mocny albo miękki. Pod warunkiem że ten miękki będzie skuteczny, a ten mocny nie będzie zbyt zbliżał się do modelu dyktatorskiego, że pozostanie w granicach władzy przyzwolonej przez społeczeństwo. Panie profesorze, czy rządzący - rząd, premier, ugrupowania koalicyjne - powinni brać pod uwagę sondaże opinii publicznej? A może takie śledzenie notowań do niczego nie prowadzi? Oczywiście, warto je śledzić. To jest informacja. Ale politycy powinni podchodzić do sondaży z odpowiednim dystansem. Jak do informacji o tym, co ludzie mówią w odpowiedzi na zadane pytania. Z tego zbyt daleko idących wniosków wyciągać nie można, choć nie można ich lekceważyć. Ale polityk, który kieruje się wyłącznie informacjami z sondaży, nie jest politykiem. Bo polityk powinien mieć program dla społeczeństwa, a nie starać się tylko o to, by zostać wybranym w następnych wyborach. A ludzie widzą, kiedy postępuje się w tak koniunkturalny sposób. Jeśli natomiast politycy w ogóle nie biorą pod uwagę notowań opinii publicznej, to ich zachowanie może być z kolei traktowane jako aroganckie. Raczej jako szaleństwo polityczne. Rozmawiała Małgorzata Subotić
W SLD politycy są bardziej profesjonalni, w tym sensie są lepsi. Ludzie z AWS są przesiąknięci elementem amatorskim i "piętnem" działalności opozycyjnej, która przyciąga ludzi O bardzo emocjonalnym charakterze. Albo bardzo pryncypialnych. Czasami takich, którzy nie potrafią oddzielić własnej emocjonalnej oceny i osobistego interesu od interesu państwowego. w AWS więzi ze związkami zawodowymi są znacznie silniejsze niż w SLD. Siła polityczna, która jest zbudowana na związkach zawodowych, nie może wychodzić poza zasadnicze zręby polityki gospodarczej i społecznej tych związków. I AWS nie wychodzi. AWS wychodzi ze skóry, żeby zaspokajać potrzeby części środowisk pracowniczych. Tych które są w stanie odwołać się do siły. Politykę zawsze uprawia się w określonych warunkach i środowisku społecznym. Polityka, jaka jest robiona u nas, jest grą polityczną przed widownią, którą jest społeczeństwo. Niestety, społeczeństwo nie bierze w niej udziału i w tym sensie nasza demokracja jest niepełna. Byliśmy pod zaborami, byliśmy w komunizmie. To nauczyło nas ademokratycznych zachowań. Wałęsa przekonuje, że "zmęczony materiał" trzeba wymienić na nowy. Poparcie dla AWS tak bardzo spadło, że pojawia się wątpliwość, czy w świadomości społecznej byłby to wiarygodny zwrot, który może coś jeszcze zmienić. Obóz rządzący będzie oceniany coraz gorzej. Ale może tak musi być, ponieważ odbiór AWS jest na tyle krytyczny, że społeczeństwo raczej nie uwierzy w autentyczność zmiany. I intuicyjnie przewiduję, że tak będzie, bo AWS nie ma w sobie siły, żeby przeprowadzić radykalną zmianę wewnątrz ugrupowania. Czy można coś zrobić, aby w odbiorze społecznym taka zmiana była wiarygodna? Jaką socjotechniką się posłużyć? nie można społeczeństwu oczu zamydlić do tego stopnia. Trzeba by było rzeczywiście dokonać radykalnych zmian. Premier Buzek na początku miał znakomite notowania. I co się stało? reformy zostały przeprowadzone w nie najlepszym stylu. A potem zaczął się ciąg wydarzeń, kiedy rząd powinien zacząć rządzić. Jednak w miarę jak narastała potrzeba, żeby rząd był silny i rządził - rząd pokazywał, że jest słaby. A za to konsekwencje ponosi premier. Buzek jest słabym premierem. Jest człowiekiem konsensusu, negocjacji, a nie forsowania swojej linii. Gdy polityk jest odbierany jako agresywny i twardy, to też się chyba ludziom nie podoba? To zależy, jak jest agresywny. Na przykład w Rosji Putin ludziom się podoba. W sondażach wyczuwa się tęsknotę za mocnym państwem i silną władzą.
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy Ziemię drogo kupię Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej FOT. BERTOLD KITTEL BERTOLD KITTEL Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa. Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza. Tajemniczy interes Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU FOT. BERTOLD KITTEL - Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał. W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy. Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem. Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach. Nie wiedziałem, że chodzi o PZU Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka. Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji. - Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy. Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju. - W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura. - Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło. Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze. Mazurski trop Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy. W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję. 16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów. Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje. 28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany. Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce. Jak wyprać dwa miliony Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski? Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek. - Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem! Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze. Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada. Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi. Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji. - Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem. Słabe punkty planu Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU. A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem. - Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty. Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. - OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE: 1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych. 2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości. 3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA. 4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw. 5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy. 6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje. 7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji. 8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki. BYDGOSKA TRANSAKCJA PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób. KOMENTARZ PZU bez kontroli PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym. Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji? PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej. W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno. Ewa Kluczkowska
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach na centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się, że PZU słono przepłacał za nieruchomości. Jedną z podejrzanych transakcji był zakup działki w Bydgoszczy. jej wartość rynkowa trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej. Właścicielem działki był Bogucki. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem. Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka, której prezesem jest Bończewska. Udało nam się dotrzeć do Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji. zadzwoniła do mnie Bończewska. - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma Haszczakiewicza zleca Bończewskiej znalezienie działki w Bydgoszczy. PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika, że na konto sprzedających trafiło z tego 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. PZU ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą. w PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym.
ROZMOWA Grzegorz Jarzyna, reżyser, dyrektor naczelny Teatru Rozmaitości: Myślenie, że im ktoś starszy, tym genialniejszy, uważam za niesprawiedliwe. Leszczuk przychodzi podglądać FOT. PIOTR KOWALCZYK Nie został pan księdzem, nie pisze pan rozpraw filozoficznych, choć poza reżyserią studiował pan również teologię i filozofię. Jako formę wypowiedzi wybrał pan teatr. Dlaczego? GRZEGORZ JARZYNA: Rzeczywiście księdzem nie zostałem... Teatr jest dla mnie miejscem, w którym spotykają się wszystkie dziedziny myśli ludzkiej. To taki cudowny tygiel. Chodzi tylko o to, by znaleźć dobrego kucharza, który by dobrze wyważył składniki, dobrze przyrządził potrawę. Jak kucharz mogę zamówić dwa pęczki rzodkiewki, kapustę pekińską, wiele innych smakowitych składników. Czym są te składniki? Jakie to pytania, jakie tematy, z którymi przyszedł pan do teatru? Mówię o narzędziach. Głównym jest aktor. Mogę zapraszać do współpracy scenografów. Odpowiadam za teatralne menu. Równie dobrze mógł pan zostać "kucharzem" w filmie. Film nie jest tak plastyczną dziedziną sztuki. Nie jest sztuką przestrzeni. Nie przynależy do świata widowisk w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. W czasie spektaklu teatralnego mam żywy kontakt z widzem. Bardzo lubię ugotować i spożywać przygotowane przez siebie danie razem z nim. Widz może się rozkoszować albo krytykować. Największe znaczenie w teatrze ma wspólne spożywanie. Chętniej pan mówi o kuchni niż o teologii i filozofii. Studia teologiczne przerwałem. Filozofia to solidna podstawa wiedzy o świecie. Pytania i tematy rodzą się w trakcie mojej pracy w teatrze. Będą kiełkować. Często uciekam w myślach do filozofów i ich rozwiązań. Przede wszystkim interesują mnie struktury pojmowania świata, systemy. To, jak filozofowie łączyli estetykę z etyką. Jaki był historiozoficzny rozwój myśli. Jak odwraca się i weryfikuje wcześniejsze pojęcia. Słowem: cały ten sąd nad światem, który zaczął Kartezjusz uznając za jedyny fundament świata ludzką myśl, a kończąc na Husserlu, który podważył wszystko. Widzę ogromne podobieństwo między filozofią a teatrem. Pytanie "dlaczego", które dało początek filozofii, zrodziło także teatr. Zarówno w filozofii, jak i w teatrze, znajduję wolność stawiania pytań. Nie ma norm, można zrobić wszystko, jeśli tylko znajdę odpowiedni zespół. Normą jestem ja sam. Nasze możliwość w teatrze są nieograniczone. Chyba pan przesadził. Ogranicza pana w teatrze choćby czas. Kiedyś pisano dramaty, które działy się ciągu jednej doby. Teraz możemy dokonywać operacji na czasie. W rozwiązaniu tego problemy pomógł nam film. Mówi pan o starych konwencjach. Czy istnieje, pana zdaniem, młoda fala w polskim teatrze? Tak zwane pokolenie młodego polskiego teatru istnieje dla mnie tylko w czasie lektury gazet. Dowiaduję się o nim z mediów. To taki fakt medialny. Nie ma takiego pokolenia? Nawet się nad tym nie zastanawiam. To niech się pan zastanowi. Jeżeli mówić o młodej fali, jest taka fala, ale nie na zasadzie wspólnoty estetycznej. Młodych twórców łączy podejście do teatru, bardzo szczere. Oglądając przedstawienia moich kolegów, nie zawsze są to rówieśnicy, czuję, że poważnie traktują pracę. Nawet jeżeli niektóre przedstawienia nie podobają mi się, wiem, że nie są letnie, nie pozostawiają mnie obojętnym. Młodzi inaczej traktują teatr. To tuba propagandowa ich wrażliwości. Przez to, być może, tworzy się pojęcie młodej fali. Jednym z młodofalowych spektakli jest pański "Bzik tropikalny" według Witkacego w Teatrze Rozmaitości. W klasycznej już formie, treści i kostiumach, wyraził pan emocje młodego pokolenia, jego rytm, puls, pęd, szaleństwo i trans. Tropiki stały się synonimem gorączki młodości. Dopiero po premierze, może nawet nie widownia, a bardziej krytyka, uświadomiła mi, jak Witkacy zmienił się w moich rękach. Jak dużo ma cech młodego pokolenia. Przed premierą nie myślałem o tym. Spektakl nie był w moim zamiarze manifestem młodego teatru. Chciałem tylko sprawdzić, jak dramat Witkacego rezonuje z moją wrażliwością. W "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich i prawdziwej naturze miłości" w Teatrze Dramatycznym pokazał pan na scenie narkotyki, dewiacje seksualne, zbrodnie. Nie obawia się pan, że spektakl, który podąża tropem teatru Artauda i, być może, miał oczyścić widownię ze zła, dla mniej świadomej publiczności stał się jego nośnikiem? Jeden z widzów na premierze zwymiotował. Artaud jest wciąż moim mistrzem. Jego śladem ruszyłem do Bali i Meksyku. W tym przedstawieniu jest też coś z oczyszczenia, o którym mówił Arystoteles... Nie interesuje mnie działalność edukacyjna. Ale zależało mi, żeby widz zwymiotował rzeczywistością, o której pan wspomniał. Żeby miał dość. Spektakl jest skierowany raczej do młodej publiczności. Narrację prowadziłem na tyle atrakcyjnie, by zrozumiała, że można wejść w życiu na bardzo niebezpieczną ścieżkę i mogą wyniknąć z tego smutne konsekwencje. Jadąc polskimi drogami można zauważyć znaki z krzyżem. Mają zwrócić uwagę na miejsca szczególnie niebezpiecznych wypadków. To fantastyczny pomysł. Taki znak mówi nam - jedziesz szybko bardzo atrakcyjną drogą, szybko jedziesz, jest świetnie, ale uważaj: tu zginęli ludzie. Co dały panu podróże do Bali i Meksyku? Tyle co studia w krakowskiej szkole teatralnej. Więcej niż obejrzenie stu polskich spektakli. Cenię sobie przede wszystkim uczestnictwo w tańcu legon opisanym przez Artauda. Przeżyłem autentyczne wzruszenie estetyczne. Pojąłem naturę teatru. Nie chodzi już nawet o powstawanie spektaklu, ale o wiele poważniejszy proces, który odbywa się w aktorze. Od tego, jak zostanie wykonany taniec, od precyzji, zależy, czy się powiedzie czy też nie. Zobaczyłem, jak daleko może pójść twórczy wysiłek. Używając słów Artauda, jak teatr może stać się święty. Jestem też pod silnym wpływem opery pekińskiej. Mogłem przekonać się o tym, co mówił Jerzy Grotowski, jak duża może być wolność wyobraźni aktora, jak można kojarzyć fakty poza tekstem. To, co było odkryciem europejskiego teatru, od dawna funkcjonowało w operze pekińskiej. Właśnie poszerzanie horyzontów wyobraźni w teatrze uważam za największą zasługę Grotowskiego. Zygmunt Molik, aktor Grotowskiego, mówił, że wiąże się z tym niebezpieczeństwo dla ludzkiej psychiki. Nie boi się pan przekroczyć granicy, za którą rozpoczyna się szaleństwo? Dobieram aktorów świadomych gry, którą podejmujemy. To ludzie z pewną odpornością. Dochodzenia do premiery zawsze jest procesem bolesnym. Nie jest to tylko przyjemność. Są cudowne momenty i niemiłe. Jest kłótnia i fascynująca przyjaźń. Taka jest natura każdej pracy. Powiedział pan, że teatr jest jedyną z dziedzin polskiego życia, która nie poddała się po 1989 r. gruntownej reformie. Uważa pan, że środowisku teatralnemu nic się już nie należy od społeczeństwa, bo skończył się czas odcinania kuponów od przeszłości i walki o wolność. To jest spostrzeżenie młodego człowieka, może subiektywne, może egoistyczne. W minionym okresie teatr walczył o swobody duchowe, polityczne i ekonomiczne. Te cele zostały wywalczone. A ludzie teatru jakby o tym zapomnieli. W nowym systemie chcą czerpać profity wynikające z przeszłości, którą chcieli zmienić. Te profity się kończą. Z rozwiązaniem zagadnień historycznych wiąże się też koniec pewnej estetyki. Starzy twórcy wiedzą już, że w teatrze nie wolno im politykować, bo to drażni widzów, nikt na to nie przyjdzie. Przestali politykować, ale nie zmienili środków estetycznych. W skorupach starych form próbują przekazywać nowe myśli. Zarzucił pan starszym twórcom, że tworzą teatr oparty na oszustwie. Dla wielu aktorów i reżyserów w Warszawie, ale i w Krakowie, głównym celem jest oszukanie widza. Widz tym bardziej ceni aktora, im bardziej został przez niego oszukany. Nie może się wyzwolić z poczucia teatralności. Nie osiąga pełnej iluzji. Młody teatr nie może powstać bez osobistego zaangażowania reżysera i aktora. To jest koszt, który musimy ponieść, żeby osiągnąć prawdę na scenie. To też iluzja, ale innego rodzaju. To teatr bardzo osobisty. Bez kłamstw. Jako pierwszy bodaj szef artystyczny teatru dramatycznego w Polsce zaproponował pan reformę systemu zatrudnienia aktorów i pracy w teatrze. Jak do tego doszło? Bogdan Słoński, dyrektor naczelny Rozmaitości zaproponował mi kierownictwo artystyczne tej sceny. Sprawił mi wielką przyjemność i satysfakcję, ale podziękowałem. Nie mogłem przyjąć propozycji, bo jako reżyser zawsze wchodzę na wojenną ścieżkę z kierownictwem teatru. Nie zgadzamy się w kwestiach obsady i wyboru współpracowników. Dyrektor Słoński zaproponował wtedy reformę Rozmaitości. To słowo zapadło mi w pamięć i nie dawało spokoju. Po kolejnym spotkaniu doszliśmy do wniosku, że zależy nam, by między szefem teatru a reżyserami toczył się dialog. Pierwszym uzgodnieniem, do jakiego doszliśmy, było to, że w teatrze musi zacząć działać rynek. Aktorzy nie mogą dostawać pieniędzy za wysługę lat, lecz za efekty artystyczne. Myślenie, że im ktoś jest starszy, tym genialniejszy, uważam za niesprawiedliwe. Aktor jest przekonany o swojej genialności, bo zarabia najwięcej pieniędzy w zespole. Naszym zdaniem, pensja może być stała, żeby nie pozbawiać ludzi stałego źródła dochodów. Ale o wysokościach zarobków powinna decydować całoroczna ocena pracy. To powinno podwyższyć poziom artystyczny. Druga zmiana polega na tym, że nie będziemy kolekcjonować aktorów. Ktoś może się obrazić, ale nasze zespoły teatralne działają obecnie na zasadzie klubów piłkarskich. Mogę mieć aktorską gwiazdę, gdy zaproponuję jej odpowiednio wysoką gażę. Efekt jest taki, że kiedy przychodzi do teatru reżyser, dyrektor narzuca mu swoją obsadę. Gwiazdy odgrywają w niej najważniejszą rolę, bo na gwiazdy przyjdą ludzie. Reżyser może być słabym człowiekiem i zgadza się. Aktor swoją twarzą zapewni mu przecież darmową reklamę i sukces frekwencyjny. Nawet gdyby nie osiągnął artystycznego. Stad pomysł, by reżyser w Rozmaitościach miał prawo dobrać sobie współpracowników spoza teatru? Tak, bo zespół Rozmaitości będą tworzyć nie tylko osoby znajdujące się na liście naszych etatów, lecz także grające na naszej scenie. Nawet zaproszeni do jednego spektaklu. Dla aktorów zatrudnionych na etatach stworzyliśmy gwarancję bezpieczeństwa. Muszą stanowić przynajmniej połowę obsady pracującej przy spektaklu. Zaproszeni reżyserzy mogą popełnić błędy obsadowe. Będę zapraszał tylko tych reżyserów, którym ufam. Mam nadzieje, że zaproszeni przezeń współpracownicy nie zawiodą tego zaufania i pomogą kształtować szeroką i otwartą formułę Rozmaitości. Jakich reżyserów chce pan zaprosić? Młodych. Ich nazwisk nie mogę jeszcze podać, bo nie podpisałem kontraktów. Swoje przedstawienia podpisuje pan pseudonimami. Czy to bardziej kreacja artystyczna, czy może dziecinny odruch? Bardziej interesuje mnie ten drugi aspekt. Myślę, że twórcy teatru w ogóle są w swoich myślach dość dziecinni i naiwni. Prostoduszni. Ta szczerość, a czasami i głupota ludzi, którzy pracują w teatrze, jest gwarancją uczciwości i sukcesu. Pseudonim ma w sobie bardzo dużo z teatru. Mogę nim sprowokować aktorów, tak się wobec nich wykreować, żeby przeniosło się to na pracę sceniczną. Czy rozpoczyna pan pracę z gotowym już pseudonimem, czy wymyśla go w trakcie prób? Wymyślam je w przypadkowych sytuacjach. Przychodzą jak kaprys. Czy pseudonimy są przyporządkowane do pewnych konwencji? Tak. Kiedy przygotowywałem w telewizji adaptację "Historii" Gombrowicza, tak jak w przypadku "Iwony, księżniczki Burgunda" był to Horst Leszczuk. Stylistyki spektaklu były różne, ale czułem, że do rozwiązania jest ten sam problem - wnikania w zakazane sprawy. Leszczuk zawsze przychodzi podglądać. To nazwisko zaczerpnięte z Gombrowicza. Tak się nazywał trener tenisa w powieści "Opętani". Gombrowicz zmienił nazwisko, gdy do redakcji drukującej kolejne odcinki przyszedł list, że trener o tym samym nazwisku istnieje w rzeczywistości. Dopiero potem wyszło na jaw, że taką informację spreparowali dowcipni koledzy pisarza. Kim był d'Albertis? To słynny podróżnik włoski znany z wypraw na Papuę-Nową Gwineę. Ciemny typ. Nie miał się czym chwalić. Zainteresował mnie smutny koniec jego kariery. To dla mnie życiowa postać. Najnowszą pańską premierą będą "Śluby panieńskie". Skąd taki wybór? Z Polaków, których wystawiałem, Fredro jest twórcą najbardziej świadomym teatru. Znalazłem partnera, który bywał w teatrze. "Śluby" są bardzo teatralnym tekstem. W najgorszym znaczeniu tego słowa. Pokazują, jak można teatralnie zrobić teatr. Jak bardzo można się w teatrze oszukiwać. Jak wszystko można zagrać. Proszę zauważyć, że wokół Fredry krążą satelity tej źle pojmowanej teatralności, która już dawno powinna znaleźć się w lamusie. Fredro był genialnym dramaturgiem. To taki sami mózgowiec jak Gombrowicz. Ale niezauważenie przez niektórych reżyserów, że jego komedie powstały 150 lat temu, uważam za ignorancję. Kto podpisze najnowszą premierę? Sylwia Torsch. Młoda, niedoświadczona reżyserka. Bardziej odważna ode mnie. Nie ograniczona konwencjami. Latem wybiera się pan z "Iwoną, księżniczką Burgunda" do Awinionu. Będzie to pierwsza od lat wizyta polskiego teatru na tym prestiżowym festiwalu. Zaproszenie mam, ale nie wiem, czy pojedziemy. Organizatorzy chcą, żebyśmy zrezygnowali z grania spektaklu na scenie obrotowej. Na to nie mogę się zgodzić. Zobaczymy, co z tego wyniknie. rozmawiał Jacek Cieślak Grzegorz Jarzyna, ur. 1968. Ukończył wydział filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego i reżyserii krakowskiej PWST. Spektaklem dyplomowym byli "Lunatycy" według Brocha. Debiutował "Bzikiem tropikalnym" według Witkacego w warszawskim Teatrze Rozmaitości. W Starym Teatrze w Krakowie wyreżyserował "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Gombrowicza, w warszawskim Teatrze Dramatycznym "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwa natura miłości" Brada Frasera. W telewizyjnym Teatrze "Dwójki" zrealizował "Historię" Gombrowicza. Jest laureatem Nagrody im. Konrada Swinarskiego. Najnowszy spektakl Grzegorza Jarzyny "Doktor Faustus" według Tomasza Manna przygotowany przez Teatr Polski we Wrocławiu we współpracy z berlińskim Hebbel Theater (premiera w czerwcu) zostanie pokazany w dniach 21-23 września na Berliner Fest Wochen'99.
Jako formę wypowiedzi wybrał pan teatr. Dlaczego? GRZEGORZ JARZYNA:Teatr jest dla mnie miejscem, w którym spotykają się wszystkie dziedziny myśli ludzkiej. To taki cudowny tygiel.Film nie jest tak plastyczną dziedziną sztuki. Nie jest sztuką przestrzeni. Nie przynależy do świata widowisk w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Czy istnieje, pana zdaniem, młoda fala w polskim teatrze? Jeżeli mówić o młodej fali, jest taka fala, ale nie na zasadzie wspólnoty estetycznej. Młodych twórców łączy podejście do teatru, bardzo szczere. Oglądając przedstawienia moich kolegów, nie zawsze są to rówieśnicy, czuję, że poważnie traktują pracę. Nawet jeżeli niektóre przedstawienia nie podobają mi się, wiem, że nie są letnie, nie pozostawiają mnie obojętnym. Młodzi inaczej traktują teatr. To tuba propagandowa ich wrażliwości. Przez to, być może, tworzy się pojęcie młodej fali.W minionym okresie teatr walczył o swobody duchowe, polityczne i ekonomiczne. Te cele zostały wywalczone. A ludzie teatru jakby o tym zapomnieli. W nowym systemie chcą czerpać profity wynikające z przeszłości, którą chcieli zmienić. Z rozwiązaniem zagadnień historycznych wiąże się też koniec pewnej estetyki. Starzy twórcy wiedzą już, że w teatrze nie wolno im politykować, bo to drażni widzów, nikt na to nie przyjdzie. Przestali politykować, ale nie zmienili środków estetycznych. W skorupach starych form próbują przekazywać nowe myśli.
WARSZAWA Honorowe obywatelstwo stolicy Pierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II? FILIP FRYDRYKIEWICZ Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego? Rozbrat stopuje Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu. Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła. Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra. - Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat. Majewski albo żaden W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego. - Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny. Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. - Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje. Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi. Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówił Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika. Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono. Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu. - Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.). Za darmo autobusem Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom. Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego. Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński mieli w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Mieli, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie. Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu. Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego. Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Podczas spotkania konwentu, mającego ustalić ostateczną listę kandydatów szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany. Wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe) zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku. Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską.
Prezydent miasta: Jeśli Pruszków zostanie zniesławiony, wytoczymy proces. Mieszkańcy: Opinii się nie zwalczy. Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury. Pruszków kontratakuje - To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść - twierdzą niektórzy mieszkańcy Pruszkowa FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI RADOSŁAW JANUSZEWSKI Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. Jeszcze kilkanaście lat temu znany był z fabryki ołówków i szpitala psychiatrycznego w Tworkach. Teraz jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze. "Bardzo dokładnie analizujemy wszystkie przypadki używania nazwy miasta Pruszków w mediach i jesteśmy przygotowani do obrony imienia naszego miasta środkami i metodami przewidzianymi prawem" - napisał "w imieniu mieszkańców miasta" prezydent Pruszkowa Jan Starzyński w "Liście otwartym do środków masowego przekazu." Zapachniało sądem. W obronie dobrego imienia Zarząd miasta przy pomocy warszawskiego Centrum Badań Regionalnych opracował "Strategię rozwoju Pruszkowa" sięgającą aż 2015 roku. List otwarty jest jednym z jej elementów. Ma pomóc w zmianie wizerunku miasta. Prezydent nie ma pretensji o to, że mówi się "mafia pruszkowska", ale ostrzega: - Jeśli zdarzą się skrajne przypadki, to znaczy zwroty: Pruszków zabija, Pruszków atakuje, i to bez cudzysłowu, przewidujemy skierowanie sprawy na drogę sądową, będziemy chronić dobrego imienia miasta. A że proces może być trudny? - Od tego są prawnicy - mówi prezydent. Maria Łobzowska jest radcą prawnym, pracuje dla zarządu miasta. Zastanawia się głośno: - To byłaby ciężka sprawa do obrony. Miasto mogłoby wytoczyć proces o naruszenie dóbr osobistych osoby prawnej, bo przecież gmina ma osobowość prawną. To byłoby powództwo cywilnoprawne. Żądalibyśmy przeprosin za kojarzenie miasta z kijem bejsbolowym. Ale za chwilę waha się: - Po co od razu sprawa, przecież można by zakończyć to ugodą, polubownie. A poza tym mafia nie istnieje - pani radca sporo rzeczy czyta i nie spotkała definicji tego pojęcia. Opowiada natomiast ciekawą historię, jak kupiła w Podkowie Leśnej dom od człowieka, który zgrał się w karty. Trzy razy przyjeżdżali do niej późnym wieczorem jacyś ostrzyżeni, muskularni mężczyźni i pytali o byłego właściciela. Mówili, iż są z kasyna i nauczą go, że długi się spłaca. Musiała ich sądem postraszyć, żeby przestali ją nachodzić. Jest mafia, czy jej nie ma Prezydent Starzyński twierdzi, że za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii. - Były wymuszenia na terenie Komorowa, za Pruszkowem. Czyta się o Mikołajkach - aresztowano tam jakiegoś Syryjczyka i dwóch mieszkańców Warszawy, a w mediach podają, że to Pruszków - żali się. - Legendarny boss "Pruszkowa", "Pershing", nigdy nie był mieszkańcem Pruszkowa, mieszkał w Ożarowie. Prezydent zarzeka się, że od 1978 roku, od kiedy pracuje w Pruszkowie, nie zetknął się z działalnością grup przestępczych. - W Pruszkowie jest trzynaście banków, a nie było napadów. Ale ludzie mówią "mafia" i kojarzą to określenie z powiązaniami świata przestępczego z władzą. - A ja muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem - mówi smutnym głosem prezydent. I wspomina byłego komendanta miejscowej policji, który parę lat temu musiał przejść na emeryturę, bo powiedział, że w Pruszkowie mafii nie ma, skoro nie ma powiązań z władzą... Honor i ekonomia - Chodzi o inwestorów, a także o napływ nowych mieszkańców. Na terenie Pruszkowa jest zarejestrowanych 7200 podmiotów gospodarczych. Najczęściej to małe firmy rodzinne, zatrudniające niewielu pracowników najemnych. Gdyby rządziła mafia, kto by się tutaj osiedlał i lokował inwestycje. To z miejscowości na zachód od Pruszkowa wyjeżdża się w poszukiwaniu pracy - mówi prezydent. Chwali się, że po dwóch latach działalności samorządu jego kadencji Pruszków zaczął być uważany za miasto przyjazne inwestorom. Założyło tu swoje wytwórnie kilka firm zachodnich. Przeniosły swoje siedziby z Warszawy. Przychodzą również dilerzy budujący mieszkania, a nie są to potentaci, którzy mogliby się nie obawiać mafii. - Niech pan się przejdzie po Pruszkowie i zobaczy, ile tu małych sklepów. Gdyby zagrożenie było realne, połowy by nie było. I niemal jednym tchem dodaje: - Ostatnio nie było tygodnia, żeby inwestorzy nie pytali o bezpieczeństwo lokowania interesów w Pruszkowie. Ktoś ponoć się wycofał, bo przestraszył się mafii. Przecież tę opinię, która została urobiona Pruszkowowi, na pewno będą brali pod uwagę, choćby podświadomie, wybierając miejsce. Ilu nie zainwestowało? Tego przecież nie da się sprawdzić. A ja znów muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem. Miasto z tradycjami Idę za radą prezydenta. Chodzę po Pruszkowie - od przystanku WKD do ulicy Prusa ciągnie się główna ulica, Kraszewskiego. Przy niej sąd, policja i ratusz, niezbyt okazały. Trochę zimno, szukam więc jakiejś kawiarni. Nie ma. Jest tylko McDonald. - To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Nie ma porządnej kawiarni. Nie ma dokąd pójść. Planowałem - zrobić deptak, zamknąć odcinek od kościoła do Prusa. Ale to się ślimaczy. Normalny człowiek nie otworzy lokalu, bo mu zdemolują - mówi artysta plastyk Bogdan Skoczylas, radny, szef Komisji Oświaty, Kultury i Sportu, marszand, właściciel dwóch sklepów. - Pruszków zawsze był taki. Kiedy tu w 1967 roku zamieszkałem, już miał niezłą renomę. Głównie w "Warszawce". Prawa miejskie Pruszków dostał w 1918 roku, przed 11 listopada, bo Niemcy nie mogli sobie poradzić z bandytyzmem - musiał być komisariat policji, a komisariat może być tylko w mieście. Ale tradycje sięgają tu jeszcze czasów carskich. Skazany na zesłanie albo na katorgę przestępca po powrocie nie miał prawa osiedlić się w mieście gubernialnym. I tak oto w wianuszku podwarszawskich miejscowości zaczęło przybywać "elementu". A uczciwi obywatele musieli z nim jakoś żyć. Trochę pomagał i pomaga złodziejski honor: na własnym podwórku się nie kradnie. Radny Skoczylas wspomina, jak przyjechał do niego pewien Francuz, któremu urządzał wystawę. Zajechał dużym BMW. - Siedzimy, pijemy kawę, a sprzedawczyni: panie szefie tu czterech się kręci. Wyszedłem, pokazałem się, zobaczyli, że miejscowy, i odeszli. Ale to nie mafia - to małolaty. Z nimi największy bałagan. Kręcą się po osiedlu, bo nie mają co robić. Podwarszawskie Corleone Co myślą zwyczajni mieszkańcy? Mężczyzna w średnim wieku wyprowadził na spacer rottweilera. Mówi, żeby nie głaskać, bo piesek spokojny, ale rękę może odgryźć. - Mafia? - wzrusza ramionami. - To jest w całej Polsce. Trzeba tępić i tyle. Jestem z Warszawy. Urodziłem się na Targówku, mieszkałem na Ochocie, na Grochowie - to też dzielnice nawiedzane przez przestępców. Przyjechałem tu kiedy się ożeniłem, na długo, zanim mafia zapanowała. Co było wcześniej? Też panowało chamstwo. Zaczepiali mnie, ty, warszawiak, kozak. Trzeba było ich dobrze nasmarować, znaczy - stłuc, żeby przestali. Grunt na mafię zawsze tu był podatny. Koło ratusza zatrzymuję młodego chłopaka. Chodzi do trzeciej klasy liceum. Uśmiecha się: - Nie, nie czuję się urażony. Z czegoś ta sława Pruszkowa wynika. Dopiero teraz się uspokoiło. Zdarzało się, że mercedesy na dwóch kołach brały zakręt. O tutaj, sam widziałem. Rozpoznaję tych z mafii. Z dziećmi "Masy" chodziłem do podstawówki. Na wakacjach żartują sobie ze mnie - o, Pruszków, jesteś z mafii. Jak podjadę samochodem (peugeotem rodziców), pruszkowska rejestracja i każdy kojarzy. Ale to mnie raczej nie nobilituje. Młoda kobieta, typ bizneswoman, zajeżdża oplem. - Powiem jedno: ci, którzy piszą o Pruszkowie, naprawdę na niczym się nie znają. Najładniejsze domy bossów znajdują się na Ostoi, w Komorowie, a nie w Pruszkowie. Tu nigdy nie było problemów. A w sytuacjach towarzyskich Pruszków kojarzy się jednoznacznie. Pytają mnie: to ten Pruszków? Ale to nie jest dokuczliwe, przyzwyczaja się człowiek. Wcześniej Pruszków był nieznany. Wanda jest sprzedawczynią w sklepie z biżuterią: - Jeszcze dziesięć lat temu tylko nieliczni znali Pruszków. Kojarzył się ze szpitalem psychiatrycznym - śmieje się. - Zdecydowanie wolę, żeby kojarzyli mnie z miastem mafii. Jednego nawet znałam, "Kiełbasę". Chodziłam z nim do jednej klasy w podstawówce. Kolega z niego był dobry, ale uczeń słaby. Nie żal mi go, bo jak może być żal bandziora? A że Pruszków ma taką złą sławę? Mnie nie obchodzi, co ludzie mówią. Chcę, żeby moje dzieci były bezpieczne. Poczucie zagrożenia jest ogólne, nie tylko w Pruszkowie. - A mnie jest przykro, dlaczego mają tak na nas jechać? - mówi koleżanka Wandy, Iza. Kiedy była na wakacjach w Mikołajkach, pytali ją nowi znajomi, czy tam w Pruszkowie jest mafia, czy strzelają na ulicach. - Nie to, że się ze mnie śmiali. To byli młodzi ludzie, uważali, że to coś fantastycznego mieszkać w takim mieście, zupełnie jak we Włoszech, Corleone! My nie z mafii Ostatnia dekada marca, w Domu Kultury zbiera się miejska rada. Sprawa listu otwartego wraz ze "Strategią rozwoju Pruszkowa" trafia pod obrady. Pierwszy ma być omawiany "Publiczny protest przeciw nieuzasadnionemu używaniu imienia miasta w kontekście działalności przestępczej". Po krótkim wystąpieniu prezydenta zaczęła się dyskusja. Ale protest schodzi na dalszy plan. - Nie wiadomo, czy to miasto będzie w pełni skanalizowane w 2015 roku - mówi jeden z radnych. - Dokument wart tyle, ile papier, na którym go wydrukowano. Pełno tu banałów i frazesów, z których nic nie wynika - twierdzi inny. Łowię radnych w korytarzu, gdy wychodzą na papierosa albo zjeść coś w bufecie. Co sądzą o proteście przeciw mediom? Radna Magdalena Dobrzyńska nigdy nie wstydziła się, że jest z Pruszkowa. Uważa się za lokalną patriotkę. Przed laty, gdy jeszcze chodziła do podstawówki, poznała niejakiego "Barabasza". - Nie żebyśmy się sobie kłaniali, ale wiedziałam, kto to jest. To były jeszcze stare struktury, jeszcze nie było "Pershinga", "Kiełbasy", "Masy", "Krzysia" i innych. Wtedy na korzyść wychodziło, że nie jest się z Warszawy. My wtedy mieliśmy raczej małe gangi. A teraz zdarza się, że po artykule w gazecie, po programie w telewizji przyjaciele mówią: a u was znowu coś się stało. Myślę, że wszystkim nam zależy, żeby w mediach nie postrzegano nas jako miasta mafii. I chwali pruszkowskie muzeum starożytnego hutnictwa i górnictwa. - Jest takie piękne - mówi z przekonaniem. O tym powinna prasa pisać. I o koncertach w muzeum, a nie o mafii. Radny Euzebiusz Kiełkiewicz czyta list otwarty. - Dobrze piszą! Wycieranie sobie gęby Pruszkowem nie jest dobre dla miasta. Gdańsk też miał swojego bandziora, Kraków też. Troszkę za dużo o Pruszkowie. Każdy w Polsce się uśmiecha. Mówią o nas "mafia". Ale opinii się nie zwalczy - wzdycha z rezygnacją. - Problem skończy się razem z mafią. To sprawa dla policji i prokuratury. Umrze naturalną śmiercią, tak jak opinia o "bandytach z Pragi". Teraz cicho o nich. A po środki prawne bym nie sięgał. Radny Józef Moczuło, inżynier, pracuje w zachodniej firmie, jest redaktorem naczelnym miesięcznika parafialnego "Dzwon Żbikowa". - Ten negatywny wizerunek trochę nam hamuje rozwój. Brakuje nam hotelu - był inwestor, wycofał się. Ponoć ze względu na negatywny wizerunek. Ale poprawiać wizerunek miasta przez łajanie, przez sąd to nonsens. Radny Moczuło irytuje się, gdy słyszy o wizerunku Pruszkowa w mediach. Z racji obowiązków służbowych często jeździ po Polsce. - Gdy pokazuję dowód w hotelu, recepcjonistka zaraz mnie "obcina", czy aby kałacha przy sobie nie mam. A przecież mało kto wie nawet, gdzie ten Pruszków leży. Kiedyś płynął z kolegami na ryby, na Wyspy Alandzkie. Na promie zachciało im się pójść do baru. - Barman powiedział, iż szef kazał specjalnie dla nas otworzyć, jak się dowiedział, że my z Pruszkowa, bo myślał, iż jesteśmy z mafii. -
Pół godziny drogi kolejką od centrum Warszawy leży jedno z najsłynniejszych ostatnio miasteczek - Pruszków. jego nazwa stała się synonimem najgroźniejszej grupy przestępczej. A wszystkiemu winni są ponoć dziennikarze. "Bardzo dokładnie analizujemy wszystkie przypadki używania nazwy miasta Pruszków w mediach i jesteśmy przygotowani do obrony imienia naszego miasta środkami i metodami przewidzianymi prawem" - napisał "w imieniu mieszkańców miasta" prezydent Pruszkowa. Prezydent ostrzega: - Jeśli zdarzą się skrajne przypadki, to znaczy zwroty: Pruszków zabija, Pruszków atakuje, i to bez cudzysłowu, przewidujemy skierowanie sprawy na drogę sądową, będziemy chronić dobrego imienia miasta. Prezydent Starzyński twierdzi, że za jego kadencji na terenie Pruszkowa nie było przejawów działalności mafii. od 1978 roku, od kiedy pracuje w Pruszkowie, nie zetknął się z działalnością grup przestępczych. ludzie mówią "mafia" i kojarzą to określenie z powiązaniami świata przestępczego z władzą. - Chodzi o inwestorów, a także o napływ nowych mieszkańców. Gdyby rządziła mafia, kto by się tutaj osiedlał i lokował inwestycje - mówi prezydent. po dwóch latach działalności samorządu jego kadencji Pruszków zaczął być uważany za miasto przyjazne inwestorom. - To wieś ulicówka, sypialnia bez deptaku. Normalny człowiek nie otworzy lokalu, bo mu zdemolują - mówi artysta plastyk Bogdan Skoczylas, radny, szef Komisji Oświaty, Kultury i Sportu, marszand, właściciel dwóch sklepów. tradycje sięgają czasów carskich. Skazany na zesłanie albo na katorgę przestępca po powrocie nie miał prawa osiedlić się w mieście gubernialnym. w wianuszku podwarszawskich miejscowości zaczęło przybywać "elementu". Co myślą zwyczajni mieszkańcy? Mężczyzna w średnim wieku wzrusza ramionami - Grunt na mafię zawsze tu był podatny. Koło ratusza zatrzymuję młodego chłopaka. Uśmiecha się: - Z czegoś ta sława Pruszkowa wynika. teraz się uspokoiło. Młoda kobieta, typ bizneswoman, zajeżdża oplem.- Najładniejsze domy bossów znajdują się na Ostoi, w Komorowie, a nie w Pruszkowie. Tu nigdy nie było problemów. Wanda jest sprzedawczynią w sklepie z biżuterią: - Mnie nie obchodzi, co ludzie mówią. Chcę, żeby moje dzieci były bezpieczne. w Domu Kultury zbiera się miejska rada. ma być omawiany "Publiczny protest przeciw nieuzasadnionemu używaniu imienia miasta w kontekście działalności przestępczej". protest schodzi na dalszy plan. Radna Magdalena Dobrzyńska nigdy nie wstydziła się, że jest z Pruszkowa. Radny Euzebiusz Kiełkiewicz - Problem skończy się razem z mafią. Radny Józef Moczuło - poprawiać wizerunek miasta przez łajanie, przez sąd to nonsens.
Z arcybiskupem Damianem Zimoniem, metropolitą katowickim, rozmawia Ewa K. Czaczkowska Kościoła praca nad pracą FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ W dokumentach Synodu Plenarnego stwierdzono, że religijność Polaków wydaje się mieć niewielki wpływ na kształtowanie zasad i modeli życia społeczno-gospodarczego, co zacytował ksiądz arcybiskup również w swoim liście na temat bezrobocia na Śląsku. To zdanie jest również recenzją aktywności - czy raczej jej braku - hierarchii kościelnej w propagowaniu nauczania społecznego Kościoła. Jestem przekonana, że spora część katolików po prostu nie wie, czym jest nauczanie społeczne Kościoła. ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: - Znajomość społecznej nauki Kościoła wśród duchowieństwa i świeckich, zwłaszcza robotników, nie jest wystarczająca. W okresie komunistycznym ta nauka była po prostu niszczona. Mamy rzeczywiście wiele do nadrobienia, w czym zapewne pomoże także przygotowywany przez Stolicę Apostolską katechizm społeczny. Co należy zatem uczynić, z punktu widzenia nauczania społecznego Kościoła, żeby nasze życie gospodarcze było zdrowsze, by nie rodziło tak poważnych w skutkach problemów społecznych jak bezrobocie? Przede wszystkim ludzie odpowiedzialni za życie polityczne, społeczne i gospodarcze powinni poznać zasady nauki społecznej Kościoła, by wiedzieć, co wcielać w życie. Ze strony Kościoła, biskupów, uczelni katolickich konieczna jest większa promocja tej nauki. Ważny jest też przykład, czyli skromniejszy styl życia nas, sług Ewangelii. Zacznijmy więc od początku: co znaczą w praktyce solidaryzm i pomocniczość - podstawowe zasady nauczania społecznego Kościoła? Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. O człowieku pracującym w konkretnym zakładzie pracy i o ludziach z Trzeciego Świata, którzy umierają w nędzy. Muszę się z nimi dzielić. Być solidarnym z drugim człowiekiem - to znaczy nie zamykać się w swoim kręgu, nie tworzyć tylko klasy ludzi bogatych. Zasada pomocniczości jest odwrotnością panującego w PRL centralizmu partyjnego. Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom, gminom. Tylko to, czego nie można rozwiązać na tym poziomie, należy oddać kompetencji państwa. Aby się dzielić, trzeba najpierw mieć. Drobni przedsiębiorcy narzekają, że reguły działające na rynku są chore, coraz trudniej im utrzymać firmę, a w konsekwencji dać pracę innym. Ksiądz arcybiskup w liście o bezrobociu na Śląsku jako remedium wymienił m.in. obniżenie obciążeń finansowych pracodawców, wsparcie małej i średniej przedsiębiorczości, a jako najskuteczniejszą tego formę - kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na regularnym rynku pracy. To są rozwiązania w duchu liberalnym. Wobec obecnego ogromnego bezrobocia potrzeba nam dialogu wszystkich stron - poza partyjnymi podziałami. Autentycznego dialogu, w którym nie będzie chodziło tylko o zdobycie głosów wyborczych. Potrzebne są odgórne działania rządu i wspólne zastanowienie się nad zasadami solidaryzmu społecznego i pomocniczości, uściślenie, co one rzeczywiście znaczą w konkretnym regionie, bo w każdym mogą znaczyć co innego. Natomiast jeśli chodzi o przedsiębiorców, rzeczywiście, jeśli muszą zbyt wiele oddać państwu czy na cele społeczne, nie będą w stanie się utrzymać. Z tego powodu upada wiele małych przedsiębiorstw. Czy są to rozwiązania liberalne? Jeżeli liberalizm pojmować jako godność osoby ludzkiej, jako troskę o rodzinę, poszanowanie biednych i dzielenie się, jest on do przyjęcia. Ale jeśli liberalizm jako naczelną zasadę przyjmuje zysk, wówczas jest nie do przyjęcia. Czyli akceptacja wolnego rynku, ale z ludzką twarzą? Powiedziałbym: gospodarka rynkowa, ale o wymiarze społecznym. Kościół nie buduje struktur życia politycznego ani gospodarczego, nie tworzy jakiejś trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem, ale daje temu życiu pewną bazę. Rola nauki społecznej Kościoła ze swej natury potrzebuje pewnej perspektywy czasowej. Zawsze więc będzie Kościół mówił o godności człowieka, o tym, że zysk nie jest absolutnym celem gospodarki, że człowiek bogaty, który organizuje życie gospodarcze, ma też obowiązek dzielenia się z drugim. Polska jest dopiero u początku gospodarki rynkowej. I widzimy, że w wielu wypadkach nowi przedsiębiorcy zbyt wielki nacisk kładą na zysk, a nie na człowieka. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, podczas gdy, jak mówi papież w "Sollicitudo rei socialis", powinna być równowaga. Do łagodzenia konfliktu potrzebne są związki zawodowe. One mają stawać w obronie człowieka, a nie zajmować się polityką. Ingerując na przykład w działania rządu? Związki zawodowe, a w zakładach na Śląsku bywa ich po kilkanaście, nie mogą myśleć tylko o sobie, ale muszą mieć na uwadze cały zakład pracy. I one muszą realizować zasady solidarności i pomocniczości, bo zbyt duże roszczenia mogą doprowadzić do upadku przedsiębiorstwa. Poważnym problemem jest etyka pracy. Wielu ludzi nie chce pracować albo pracuje źle. Znam parafię na Śląsku, która chciała zatrudnić przy budowie kościoła bezrobotnych ze swojego terenu. Do kościoła owszem chodzą, ale pracy nie podjęli. Przed laty ktoś przekonywał mnie, że przydałoby się niewielkie bezrobocie, bo podniósłby się poziom pracy. Bezrobocie jest ogromne, ale nasza praca jest wciąż chora. W wielu wypadkach ludzie chcą tylko brać. Kościół musi wychowywać ludzi do pracowitości. Potrzebna jest nam praca nad pracą. Pracę nad pracą podjął Kościół w latach 80. Mówił o tym, jako o podstawowym problemie etycznym odnoszącym się do wolności człowieka, ks. Józef Tischner podczas I Zjazdu Solidarności. Potem jednak Kościół tę ideę zarzucił. Również obchodzenie 1 maja Święta Józefa Robotnika, w opozycji do majowych pochodów i chwalenia socjalistycznej roboty, nie utrwaliło się w świadomości wiernych. Kiedy człowiek staje się wolny, nie jest łatwo zmienić jego mentalność, zwłaszcza z roszczeniowej na zadaniową. To jest szerszy problem wolności, którą wykorzystujemy nieraz fatalnie, choć wolność jest największym dobrem, jakie Bóg dał człowiekowi. Czego może uczyć św. Józef Robotnik dzisiaj - w okresie wolności? Święty Józef był zwyczajnym człowiekiem, zwyczajnej rzemieślniczej pracy. Potrafił zmienić swoje plany: chciał być małżonkiem, a dowiedziawszy się, że ma być inaczej, przyjął to. Miał w sobie tę wewnętrzną giętkość, gotowość do innowacji, która jest nam dzisiaj bardzo potrzebna. Musimy uczyć się owej gotowości do zmiany planów życiowych, do zmiany zawodu, a jednocześnie pracowitości i odpowiedzialności. To jest zadanie dla Kościoła, dla rodziny i szkoły. Następna sprawa, jaką ksiądz arcybiskup wymienił, jako ważną dla wprowadzania w życie nauczania społecznego Kościoła, to dawanie przykładu przez ludzi Kościoła skromnym stylem życia. Również podczas Synodu zauważono, że materialny poziom życia części księży, wyższy niż otoczenia, może wywoływać antyklerykalizm. Często powtarzam księżom na Śląsku, że w naszym życiu duszpasterskim materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, a nawet od niej biedniejsi. Kilkakrotnie też podczas pielgrzymek przypominał o tym Ojciec Święty, który w czasie wojny pracował fizycznie i który wciąż jest blisko ludzi pracy. Są w Polsce rejony naprawdę ubogie, gdzie ksiądz pozbawiony możliwości uczenia religii w szkole przymierałby głodem. Na Śląsku księża wywodzą się głównie z biedniejszych rodzin robotniczych, chociaż powoli się to zmienia i więcej jest pochodzących z rodzin inteligencji technicznej. Poza tym na Śląsku nurt społeczny nauczania Kościoła był już obecny w XIX wieku. Trzeba też dodać, że przed wojną, w okresie kryzysu gospodarczego, biskup Stanisław Adamski apelował do księży, by modlić się za bezrobotnych i nie brać od nich ofiar za posługi kościelne. Dzisiaj ksiądz arcybiskup proponuje tworzenie duszpasterstwa dla bezrobotnych, a jak jest z opłatami za posługi? Żaden bezrobotny nie zgłosił się do mnie z tego powodu, że ksiądz żądał od niego zbyt wiele. W diecezji nie mamy żadnych stawek za posługi religijne. Jest przyjęta zasada dobrowolnej ofiary, czasem bardzo skromnej, a czasem wysokiej. Oczywiście, zdarzało się, że musiałem interweniować, gdy ksiądz wyznaczał jakieś taksy. Generalnie jeśli ksiądz ma autorytet moralny, jeśli jego życie jest kroczeniem za ubogim Chrystusem, w jego parafii nie ma żadnych konfliktów związanych z finansami. Ale przyzna ksiądz arcybiskup, że brakuje dziś takich XIX-wiecznych księży społeczników ze Śląska czy Wielkopolski, którzy zakładaliby na większą niż obecnie skalę parafialne kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, zachęcali wolontariuszy do prowadzenia kursów dla ludzi szukających pracy. Owszem, brakuje, ale są też wspaniali księża, o których się mało mówi, bo dobro jest zawsze mniej zauważalne niż zło. Media, zwłaszcza nie wywiązująca się ze swoich zadań telewizja publiczna, kreują postawy bardzo konsumpcyjne, pokazują głównie ludzi, którzy skupiają się na sobie i własnych przyjemnościach. Wszyscy musimy włożyć więcej wysiłku, by pokazywać to, co pozytywne. W dokumentach synodalnych znalazło się sformułowanie, że bezrobocie wpływa także na postawy religijne. Bezrobotny obwinia za swoją sytuację życiową wszystkich, łącznie z Kościołem i Panem Bogiem. A może to właśnie jest główny powód, że Kościół zajął się problemem bezrobocia? Jest tyle społecznych dokumentów Kościoła, że nie można mieć wątpliwości, iż cel jest inny. A zwłaszcza osobista postawa Ojca Świętego, na przykład taki niezwykle wymowny gest, jak odwiedzenie rodziny Milewskich podczas ostatniej pielgrzymki do Polski. Chyba zawstydził nim biskupów. Papież nikogo nie zawstydza, on nas zachęca. Ojciec Święty, który w seminarium był moim profesorem etyki społecznej, wykonywał wiele takich gestów. I ten też nie był nowy. Papież w ten sposób nas mobilizuje. Musiał to robić długo, skoro po wielkich katechezach społecznych dopiero po dziesięciu latach ukazał się list Episkopatu na tematy społeczne, a w roku ubiegłym wszyscy biskupi razem, w takim geście, odwiedzili cierpiących w ośrodkach społecznych. Ale i my stale próbujemy wychodzić do ludzi, nie tylko w czasie kolędy i nie tylko wtedy, kiedy jesteśmy zaproszeni. Ja zdobyłem tę umiejętność w ciągu dziesięciu lat pracy jako proboszcz w Katowicach, gdzie jest bardzo wielu ludzi ubogich. Ale to prawda, że najchętniej słuchamy papieża, ale zbyt słabo realizujemy jego nauczanie. Ojciec Święty też czasem pyta, co zrobiliśmy z jego nauczaniem społecznym. I mówi nam też, że go przyjmujemy za bardzo po polsku, a za mało po chrześcijańsku. Bo chrześcijaństwo to coś więcej niż Polska. A dlaczego tak późno Kościół hierarchiczny wyraził akceptację dla wprowadzanych w życie reform społeczno-gospodarczych, dla wolnej ekonomii? Czy ze względu na tych, którzy na przemianach stracili, czy może w samym Episkopacie nie było zgody co do tego, czy rzeczywiście są to zmiany dobre? Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi. Ojciec Święty mówi, że on się też tego uczy. Nie należy się więc dziwić niektórym zachowaniom czy słowom, bo do pewnych sytuacji nie dorastamy, jakby rzeczywistość nas wyprzedzała. Oczywiście, mogliśmy bardziej akcentować sprawy społeczne. To są nasze cienie, ale proszę pamiętać, że my też jesteśmy członkami tego społeczeństwa, synami polskich rodzin. Mówiliśmy o etyce pracowników i pracodawców. Kościół też jest pracodawcą, i to w opinii wielu świeckich nie najlepszym. Często płaci im tyle, co Bóg zapłać, a czasami jeszcze łamie prawa pracownicze. Proszę pamiętać, że w systemie totalitarnym musieliśmy się ukrywać z naszą działalnością, wielu nie mogło ujawnić, że pracuje w Kościele. A teraz i my uczymy się, jak być pracodawcą, jak przestrzegać zasad, także tych, o których mówi nauka społeczna Kościoła. Ponadto Kościół jest wspólnotą ludzi, którzy służą, a nie tylko przedsiębiorstwem zatrudniającym ludzi na podstawie umowy o pracę.
ARCYBISKUP DAMIAN ZIMOŃ: Znajomość społecznej nauki Kościoła nie jest wystarczająca. Solidaryzm polega na tym, że organizując życie gospodarcze, mogę się bogacić, ale nie mogę zapomnieć o człowieku. Zasada pomocniczości Oddaje to wszystko, co można załatwić na niższym szczeblu, lokalnym samorządom. Ksiądz arcybiskup w liście o bezrobociu na Śląsku jako remedium wymienił m.in. kształtowanie efektywnej i konkurencyjnej gospodarki na rynku pracy. Istnieje konflikt między pracą a kapitałem, podczas gdy powinna być równowaga. Poważnym problemem jest etyka pracy. Czego może uczyć św. Józef Robotnik? Musimy uczyć się gotowości do zmiany planów życiowych, pracowitości i odpowiedzialności. Często powtarzam księżom na Śląsku, że w naszym życiu duszpasterskim materialnie powinniśmy być podobni do zwyczajnej rodziny, a nawet od niej biedniejsi. bezrobocie wpływa także na postawy religijne. może to właśnie jest główny powód, że Kościół zajął się problemem bezrobocia? nie można mieć wątpliwości, iż cel jest inny. A zwłaszcza osobista postawa Ojca Świętego, na przykład odwiedzenie rodziny Milewskich. dlaczego tak późno Kościół wyraził akceptację dla reform społeczno-gospodarczych? Wszyscy uczymy się nauki społecznej Kościoła, także biskupi.
SLD Na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP Czy nowa jakość lewicy O stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli zapewne byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD. FOT. JACEK DOMIŃSKI ELIZA OLCZYK Politycy SLD kpią z nowego otwarcia rządu Jerzego Buzka, że skończyło się na wymianie jednego ministra. Sami jednak pragną, aby partia Sojusz Lewicy Demokratycznej również stała się dla nich nowym otwarciem. Mówiąc o składzie partii, zawsze podkreślają, że jedna trzecia członków to osoby, które nie skończyły 35 lat i że dla 30 proc. działaczy SLD jest pierwszą partią w życiu. Czołowi politycy SLD podkreślają, że ich partia to nowa jakość. Na dowód przywołują chociażby obecność w jej szeregach Andrzeja Celińskiego, byłego członka władz Unii Demokratycznej. Tymczasem na zjazdach wojewódzkich, które wyłaniały delegatów na pierwszy kongres SLD oraz wybierały władze wojewódzkie, owa nowa jakość była słabo widoczna. Liderzy jak w SdRP Dziś już wiadomo, że na szesnastu przewodniczących organizacji wojewódzkich tylko dwie osoby nie rekrutują się z dawnej Socjaldemokracji RP. Krzysztof Janik, sekretarz generalny SdRP, podkreśla jednak inny aspekt zagadnienia - tylko 3 osoby to działacze z okresu PRL, reszta zaczynała swoją działalność w latach 90. Zdaniem Janika we władzach powiatowych zasiada znacznie więcej osób spoza SdRP - około 25 procent. - Przewodniczący organizacji wojewódzkiej jest lokalnym liderem. To naturalne, że zwykle staje się nim parlamentarzysta z danego terenu - mówi Janik. Dodaje, że funkcję sekretarzy w ponad połowie organizacji wojewódzkich objęli młodzi ludzie, którzy wcześniej nie byli związani z SdRP i że to jest dowód zmian, jakie się dokonały. Statut nowej partii daje przewodniczącym różnych szczebli (z wyjątkiem szczebla centralnego) niezwykle duże kompetencje. Przewiduje mianowicie, że zarządy partii - gminne, powiatowe, wojewódzkie - powoływane są przez radę określonego szczebla na wniosek przewodniczącego. Co prawda każdy kandydat, żeby zostać członkiem zarządu musi uzyskać 50 proc. głosów plus jeden, jednak prawo zgłaszania kandydatów ma wyłącznie przewodniczący. Podczas publicznej dyskusji nad programem i przyszłością Sojuszu część działaczy wyrażała zaniepokojenie tym przepisem. Obawiali się, że przewodniczący zechcą wybierać do współpracy wyłącznie ludzi sobie posłusznych, że w rezultacie mogą powstawać sitwy, a nowi członkowie partii, nie związani z SdRP, będą się czuli jak działacze drugiej kategorii. Za parę dni, kiedy odbędą się pierwsze posiedzenia nowo wybranych rad i zostaną wyłonione zarządy struktur terenowych, okaże się, w jakim stopniu te obawy były słuszne. Działacz statystyczny Zjazdy wojewódzkie obnażyły również inne problemy w partii, przede wszystkim brak kobiet, ale również młodzieży i - jak to zwykle w partiach bywa - rozmaite konflikty. Zjazd organizacji małopolskiej ujawnił na przykład konflikt Krakowa z tzw. terenem. Teren okazał się sprytniejszy od mieszczuchów, ponieważ się dogadał. Działacze z terenu jednomyślnie "wycięli w pień" kandydatów na I Kongres z Krakowa (podobno ci ostatni traktowali zbyt protekcjonalnie swoich kolegów z innych miejscowości). W rezultacie organizacja krakowska skupiająca 30 proc. członków SLD z terenu Małopolski uzyskała... jeden mandat na Kongres, co stanowi 3 proc. wszystkich małopolskich mandatów. Podczas zjazdu mazowieckiej SLD okazało się, że lista delegatów na kongres została ustalona przed zjazdem (chodziło podobno o to, aby Warszawa nie zdominowała organizacji terenowych i nie zagarnęła znakomitej większości mandatów). Rezultat: kandydaci zgłaszani z sali - głównie kobiety - zostali w większości odrzuceni. Zjazdy w innych województwach były bardziej spontaniczne, jednak i tam w walce o mandaty zwyciężali mężczyźni, i to raczej niemłodzi. Jerzy Szmajdziński, goszcząc na zjeździe w Zielonej Górze, ubolewał nad brakiem kobiet. - Ta sala nie oddaje struktury społeczeństwa, bo jest męska, a w dodatku ze starszego pokolenia - mówił niebezzasadnie, bowiem na 130 uczestników zjazdu było ok. 10 kobiet. Szmajdziński przekonywał zielonogórskich delegatów, że w ciągu kilku najbliższych miesięcy każdy z nich powinien skłonić do uczestnictwa w Sojuszu jedną, młodszą kobietę. Ta z kolei powinna przyprowadzić na zebranie ucznia ostatniej klasy szkoły średniej lub studenta. Widać więc, że działaczom SLD jeszcze daleko do upragnionej nowej jakości. Gdzie te kobiety Sylwia Pusz, która była przewodniczącą frakcji młodych w SdRP, uważa, że na I Kongresie partii młodych ludzi będzie jak na lekarstwo. Prawdopodobnie niewiele więcej będzie kobiet. Jolanta Gontarczyk ocenia, że najwyżej 10 proc. Krzysztof Janik jest większym optymistą i szacuje, że wśród delegatów kobiet będzie około 20 procent, choć dotychczas jeszcze nie wiadomo, ile w ogóle jest ich w Sojuszu. Zdaniem Janika niewielka liczba kobiet wśród delegatów na kongres jest spowodowana tym, że w ogóle mało kobiet ubiegało się o mandat. Jolanta Gontarczyk uważa jednak, że jest to, pokutujący wśród działaczy terenowych, skutek starego sposobu myślenia. - Partia nie jest gotowa na przyjęcie kobiet w innej roli niż w charakterze paprotki - mówi. Zastrzega się, że ten zarzut nie odnosi się do ścisłego kierownictwa partii, które przyznaje, że kobiety powinny odgrywać znaczącą rolę w polityce, ale do działaczy terenowych, ciągle uważających, iż kobieta nie ma prawa upominać się o awans. - Nasi koledzy traktują udział kobiet we władzy jako nagrodę. To, co odbywało się na zjazdach wojewódzkich, było swoistym karceniem kobiet, a nawet próbą zastraszenia, aby w przyszłości nie żądały zbyt wiele - uważa Gontarczyk. Zarówno Janik, jak i inni czołowi działacze SLD zgodnie twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich. Własnego parytetu - 15-procentowego - domaga się też SLD-owska młodzież (uchwała w tej sprawie zostanie przyjęta w sobotę, 11 grudnia). - Skoro będzie parytet dla kobiet, może być i dla młodzieży - mówi Sylwia Pusz. - My również będziemy wnosić o zmianę w statucie. Partyjne mniejszości, a więc młodzież i kobiety, chcą też mieć coś w rodzaju swoich platform-frakcji, tylko nazwane inaczej, bo podobno słowo "frakcja" źle działa na przewodniczącego. Bez względu jednak na to, czy takie platformy-frakcje zostaną zaakceptowane i czy parytet dla kobiet oraz dla młodzieży zostanie uwzględniony w statucie partii, nie będzie to miało większego znaczenia dla przebiegu I Kongresu. Zmiany w statucie, które ewentualnie wprowadziłby kongres, zaczną obowiązywać dopiero po ich zarejestrowaniu w sądzie, a więc za kilka miesięcy. Wybór władz partii będzie się zatem odbywać według obecnie obowiązującego statutu, a władze wybierane są na cztery lata. Każdego roku, co prawda, odbywa się konwencja, ale jej rolą jest udzielenie skwitowania aktualnym władzom. W historii SdRP nie było przypadku, by podczas głosowania nad wotum zaufania dla władz partii ktoś ze ścisłej czołówki nie dostał wymaganej bezwzględnej większości głosów. O tym, czy ktoś cieszył się większą sympatią czy antypatią w partii, świadczyły jedynie niewielkie różnice w liczbie oddanych głosów. Przypuszczalnie nie inaczej będzie w SLD. Można się więc spodziewać, że parytet dla kobiet - o ile zostanie uchwalony przez Kongres - po raz pierwszy odegra znaczącą rolę dopiero za dwa lata, przy układaniu list wyborczych kandydatów do parlamentu. Przywódca niekwestionowany Nowe otwarcie w partii nie dotyczy starego kierownictwa. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od "nieboszczki" SdRP. Wśród kandydatów na najwyższe stanowiska przewijają się nazwiska znane od lat. Partia powołała komisję wyborczą, która przyjmuje zgłoszenia kandydatów na przewodniczącego, wiceprzewodniczących i sekretarza generalnego SLD. Mało jest jednak prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem, tymczasowym przewodniczącym SLD, ostatnim przewodniczącym SdRP, ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego partii. W każdym razie na niespełna 10 dni przed kongresem nikogo takiego nie widać. Działacze SLD pytani, czy sądzą, że znajdzie się ktoś chętny do konkurowania z liderem, tylko się uśmiechają. Przywództwo Millera jest więc niekwestionowane. Część działaczy uważa, że kreowanie nowego przewodniczącego przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku byłoby błędem, że ludzie, którzy utożsamiają Leszka Millera z lewicą, przeżyliby szok. Jednak do wyborów parlamentarnych są dwa lata, a po drodze odbędzie się jeszcze bój o fotel prezydencki. Kampania prezydencka byłaby doskonałą okazją do wykreowania nowego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tyle że po prostu nie ma takiej woli w partii. Krzysztof Janik, ostatni sekretarz generalny SdRP, zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD. Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii. Po dwóch chętnych na jedno miejsce Ze względu na to, że Rada Krajowa SLD będzie liczyła około 300 osób (samych parlamentarzystów jest prawie 200, a oni stają się automatycznie jej członkami), zarząd będzie się składał z ok. 30 osób, a wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Już w piątek, 10 grudnia, okaże się, kto będzie ubiegał się o stanowiska wiceprzewodniczących. Na razie spośród ewentualnych kandydatów znakomitą większość stanowią byli działacze i zarazem członkowie władz nie istniejącej SdRP. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć obaj byli premierzy: Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz (nie był członkiem SdRP, ale należał do PZPR). Spośród pań typuje się Jolantę Banach, byłą pełnomocnik rządu ds. rodziny i kobiet, Annę Bańkowską, byłą prezes ZUS (jej pozycja nie jest najmocniejsza, a więc nominacja mało prawdopodobna), Izabellę Sierakowską, byłą wiceprzewodniczącą SdRP (uzyskała nominację organizacji w Lublinie na to stanowisko), Krystynę Łybacką, obecną przewodniczącą wielkopolskiego SLD (jedyna kobieta na stanowisku szefa wojewódzkiej organizacji). Jedna kobieta musi się znaleźć w prezydium partii. Podobno największe szanse na to stanowisko ma Krystyna Łybacka. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących SLD będą walczyli byli wiceprzewodniczący SdRP - Jerzy Szmajdziński, Marek Borowski, wicemarszałek Sejmu z ramienia SLD, Jacek Piechota (obecnie szef zachodniopomorskiego SLD). Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. Z całą pewnością o stanowiska wiceprzewodniczących partii będą się ubiegali związkowcy. Oni również będą musieli dostać przynajmniej jedno miejsce w prezydium - jako ewentualnych kandydatów wymienia się Zbigniewa Janasa, tymczasowego wiceprzewodniczącego SLD (był jednym z trójki pełnomocników, którzy rejestrowali nową partię), Zbigniewa Kaniewskiego (przewodniczący Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego, był w PZPR) i Zbigniewa Janowskiego (Związek Zawodowy "Budowlani", prezydium OPZZ). Kto nie zgłosi swojej kandydatury do komisji wyborczej, może to jeszcze uczynić na kongresie, ale w SLD uważa się, że takie osoby nie będą miały zbyt wielu szans na zyskanie poparcia. Ostra walka będzie się też toczyła o miejsca w zarządzie, choć liczny zarząd może oznaczać, że decyzje będą podejmowane w gronie prezydium, czyli o przewodniczącego i wiceprzewodniczących.
czołowi działacze SLD twierdzą, że będą popierali zmianę w statucie, która ma zagwarantować kobietom 30 proc. miejsc we władzach wszystkich szczebli oraz na listach wyborczych do organów przedstawicielskich. parytetu 15-procentowego domaga się też SLD-owska młodzież. Wybór władz partii będzie się odbywać według obecnie obowiązującego statutu. Na samym szczycie Sojusz prawdopodobnie w niewielkim stopniu będzie się różnił od SdRP. Mało jest prawdopodobne, aby poza Leszkiem Millerem ktokolwiek ubiegał się o stanowisko przewodniczącego. Krzysztof Janik zapewne też ma zagwarantowane stanowisko sekretarza generalnego SLD. Przypuszczalnie natomiast ostra walka będzie się toczyła o stanowiska wiceprzewodniczących i o wejście do zarządu partii. wiceprzewodniczących przypuszczalnie będzie siedmiu. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących zechcą powalczyć Józef Oleksy i Włodzimierz Cimoszewicz. typuje się Jolantę Banach, Annę Bańkowską, Izabellę Sierakowską, Krystynę Łybacką. Zapewne o stanowiska wiceprzewodniczących będą walczyli Jerzy Szmajdziński, MarekBorowski, Jacek Piechota. Mówi się też, że apetyt na stanowiska mają Jerzy Jaskiernia i Tadeusz Iwiński. o stanowiska będą się ubiegali związkowcy. wymienia się Zbigniewa Janasa, Zbigniewa Kaniewskiego i Zbigniewa Janowskiego.
KOLUMBIA Prezydent Pastrana spełnił kilka żądań partyzantów. Nie uzyskał jednak niczego w zamian, a tylko utracił zaufanie swoich generałów. Wojna bez końca Posterunek policji w kolumbijskiej miejscowości Sapzurro po ataku FARC. MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Jego krucjata nie ma wielu entuzjastów. Mało kto w Kolumbii wierzy w dobrą wolę partyzantów. Po zapoczątkowaniu procesu pokojowego przemoc i terror nie ustały. W ostatnich dniach w walkach pomiędzy wojskiem i partyzantami w północno-zachodniej części kraju znowu zginęło kilkadziesiąt osób. Partyzanci chcą negocjować z pozycji siły, a ugrupowania paramilitarne robią wszystko, by pokrzyżować zamiary prezydenta. Doszło nawet do czegoś w rodzaju rebelii w siłach zbrojnych. Do dymisji podał się minister obrony. Twierdzi, że Pastrana jest zbyt uległy wobec partyzantów. Wojskowi od początku niechętnie odnosili się do ustępstw, na które Pastrana musiał przystać, zanim w styczniu tego roku uroczyście zainaugurował dialog z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC), najstarszą i największą organizacją partyzancką w tym kraju. Był to wielki show z udziałem zagranicznych gości i tłumu dziennikarzy. Już wtedy FARC pokazały, że nie ufają rządowi. Na spotkaniu w sercu dżungli nie pojawił się ich legendarny przywódca, 70-letni Manuel Marulanda. Chociaż odbywało się ono w strefie kontrolowanej przez jego ludzi, wolał pozostać w ukryciu. Natomiast prezydent przybył do jaskini lwa tylko z niewielką obstawą. Partyzanci nie ufają rządowi Dobra wola i zaufanie Pastrany od początku zderzały się z nieustępliwością i podejrzliwością jego rozmówców. Na żądanie FARC prezydent wycofał w listopadzie ubiegłego roku wojsko z obszaru 42 tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie uzyskał niczego w zamian. Marulanda z góry uprzedził, że partyzanci będą na razie kontynuowali walkę, a jeśli dojdzie kiedyś do podpisania porozumienia pokojowego, to zatrzymają broń, gdyż jest ona ich jedyną gwarancją. Jednostronne kompromisy nie mogły podobać się wojskowym. Milczeli jednak i wykonywali polecenia prezydenta. Ich cierpliwość wyczerpała się, gdy Victor Ricardo, komisarz ds. przywrócenia pokoju, główny negocjator ze strony rządu, dał do zrozumienia, że obszar - zdemilitaryzowany początkowo na trzy miesiące - pozostanie we władaniu FARC na czas nieokreślony. Do dymisji podał się Rodrigo Lloreda, uważany za najlepszego ministra obrony, jakiego kiedykolwiek miała Kolumbia. Dopiero po odejściu ośmielił się skrytykować przekazanie bezterminowo pod kontrolę FARC tak dużej połaci kraju. - Rząd zgodził się na zbyt wiele ustępstw. Tak uważa ogromna większość Kolumbijczyków - powiedział według agencji Reuters Lloreda. Wyraził też wątpliwość, czy FARC rzeczywiście pragną zakończenia trwającej od niemal półwiecza wojny, w której wyniku tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat zginęło 35 tysięcy ludzi. W ślad za ministrem zamierzało odejść z sił zbrojnych aż 17 generałów i 40 pułkowników, nie licząc niższych rangą oficerów. W ten sposób zamanifestowali sprzeciw wobec podejmowania ważnych decyzji za plecami wojskowych. Jednocześnie wszyscy dowódcy zapewnili prezydenta o swej lojalności, poszanowaniu konstytucji i poparciu dla procesu pokojowego. Kolumbijczycy nie wierzą partyzantom Sondaż opublikowany przez dziennik "El Tiempo" potwierdził opinię Lloredy o podejściu Kolumbijczyków do procesu pokojowego. Około 80 procent ludności odnosi się krytycznie do decyzji o oddaniu FARC terenów w południowej Kolumbii. Mniej więcej tyle samo nie ufa deklaracjom tego ugrupowania o woli pokoju. Pastrana, wybrany na prezydenta w lipcu ubiegłego roku, jeszcze przed zaprzysiężeniem rozpoczął starania o nawiązanie dialogu z FARC. Nie wahał się rzucić na szalę całego kredytu zaufania, jakim obdarzało go społeczeństwo, chociaż wiedział, że rozmowy będą długie i trudne, a ich wynik niepewny. Sukcesem było już samo doprowadzenie przywódców FARC do stołu rozmów. - Negocjować można wszystko. Zamierzamy grać uczciwie - obiecywał. Dotrzymał słowa. Natomiast FARC od początku negocjowały z pozycji siły. Utworzona w latach 50. przez Marulandę z małych ugrupowań samoobrony chłopskiej organizacja partyzancka nigdy nie była tak potężna jak obecnie. Posiada własne królestwo wielkości Szwajcarii, do którego armia nie ma wstępu. Znajduje się tam 13 tysięcy ha upraw krzewu koki, którego liście służą do wyrobu kokainy. Dzięki współpracy z handlarzami narkotyków, napadom na banki, haraczom, porwaniom dla okupu, "rewolucyjnym podatkom" FARC dysponują pokaźnym majątkiem. Ich ludzie są lepiej uzbrojeni i umundurowani niż żołnierze regularnej armii. Straty, jakie zadają im wojsko i skrajnie prawicowe Szwadrony Śmierci, są natychmiast uzupełniane. Do partyzantki trafiają kobiety i nieletni. FARC pozwalają sobie na brawurowe akcje, takie jak zajmowanie wiosek i miasteczek, ataki na wojskowe garnizony, branie do niewoli żołnierzy i policjantów. Cudowny połów Nawet gdyby rządowi udało się dojść do porozumienia z FARC, w Kolumbii nie ustanie przemoc. Oprócz tego ugrupowania, liczącego około 12 tysięcy ludzi, działa Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), która mści się na Pastranie za to, że nie zaprosił jej do dialogu. Organizuje pokazowe akcje. Jej członkowie wpadli niedawno do kościoła w Cali i wywieźli ciężarówkami do dżungli kapłana i dziesiątki wiernych uczestniczących w niedzielnej mszy. Na ulicach Cali protestowały przeciw tej akcji tysiące demonstrantów. Arcybiskup Isaias Duarte zagroził porywaczom ekskomuniką. Nie zrobiło to na nich wrażenia. FARC i ELN nigdy nie respektowały świątyń ani duchownych, chociaż Kościół katolicki próbuje zachować neutralność w konflikcie między państwem i partyzantami. Nie popiera żadnej ze stron i apeluje do wszystkich: przestańcie zabijać, rozmawiajcie! Jednak świątynie są zrównywane z ziemią tak jak posterunki policji czy koszary. Zdarza się też, że kapłani giną z rąk partyzantów przy ołtarzu, na oczach wiernych. W ciągu ostatnich lat straciło w ten sposób życie 40 duchownych. ELN, która liczy około 5 tysięcy członków, w ciągu ostatnich 10 lat dokonała ponad 600 zamachów na ropociągi. W wyniku jednego z takich ataków spłonęło żywcem 70 mieszkańców pobliskiej wioski. Ostatnio Armia stosuje nową taktykę, tzw. cudowny połów. Partyzanci blokują drogę. Zatrzymują samochody. Niekiedy kilkaset. Sprawdzają przy użyciu komputerów stan kont zatrzymanych albo ich pracodawców. Biednych wypuszczają, a bogatych zabierają do lasu. Zwracają im wolność dopiero wówczas, gdy otrzymają żądany okup. Niekiedy po kilku miesiącach. Część uprowadzonych umiera z wycieńczenia. ELN domaga się, by władze przestały ją traktować jak "ubogą krewną" FARC. Żąda, by wojsko wycofało się z północnej Kolumbii i przekazało jej ten rejon pod kontrolę. Obie organizacje zdobywają w podobny sposób pieniądze, natomiast nieco różnią się ideologią. FARC określają się jako "marksistowskie". ELN odwołuje się do spuścizny po Che Guevarze. Partyzanci nie mają monopolu na przemoc. Pokojowym planom prezydenta Pastrany są przeciwne ugrupowania paramilitarne, które uważają, że partyzantów należy zabijać, zamiast z nimi rozmawiać. Nadal doskonale prosperuje handel narkotykami. Mimo rozbicia głównych karteli narkotykowych Kolumbia pozostała czołowym producentem kokainy. Kwitnie też przestępczość pospolita, wobec której policja jest bezsilna. Nie udaje się jej wykryć sprawców 97 procent przestępstw. Zdjęcia: Associated Press Skutki konfliktu w Kolumbii odczuwają mieszkańcy sąsiednich państw. Na zdjęciu: partyzanci z FARC w opustoszałej panamskiej miejscowości La Miel na granicy z Kolumbią. Panamczycy uciekli z niej z powodu walk pomiędzy FARC i siłami paramilitarnymi. W szeregach FARC nie brak dziewcząt. Na zdjęciu:18-letnia partyzantka. Partyzanci z FARC w La Miel (Panama).
Obiecując Kolumbijczykom pokój i porozumienie z partyzantami, prezydent Andres Pastrana podjął się zadania, na którego realizację może mu nie starczyć czteroletniej kadencji. Wojskowi od początku niechętnie odnosili się do ustępstw, na które Pastrana musiał przystać, zanim zainaugurował dialog z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii (FARC). Około 80 procent ludności odnosi się krytycznie do decyzji o oddaniu FARC terenów w południowej Kolumbii. Oprócz tego ugrupowania działa Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), która mści się na Pastranie za to, że nie zaprosił jej do dialogu. FARC określają się jako "marksistowskie". ELN odwołuje się do spuścizny po Che Guevarze. Pokojowym planom prezydenta Pastrany są przeciwne ugrupowania paramilitarne, które uważają, że partyzantów należy zabijać.
Dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności Liberum veto i zabytki RYS. PAWEŁ GAŁKA JAN PRUSZYŃSKI "Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Znamienne, że prasa pełna nerwowych wypowiedzi dotyczących mienia Żydów polskich pomija sprawy zabytków budownictwa, dzieł sztuki i rzemiosł artystycznych, księgozbiorów i archiwaliów. Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu? Czym była nacjonalizacja Nacjonalizacja anno 1945 była - podobnie jak "komunalizacja" - aktem represji realizowanym z naruszeniem obowiązującego prawa. Reforma rolna rozpoczęta w 1944 roku nie rozwiązała problemów wsi polskiej, gdyż nie to było jej celem. "Nacjonalizacja podstawowych gałęzi gospodarki narodowej zlikwidowała bazę kapitału, a przeprowadzenie reformy rolnej spełniło tę samą funkcję w stosunku do obszarnictwa" - pisano w podręcznikach prawa. Odbieranie właścicielom ich mienia, pod nadzorem i przy udziale funkcjonariuszy UB i MO, nie było nacjonalizacją, tj. unarodowieniem, lecz konfiskatą na rzecz państwa, uzasadnioną założeniami ideologii, nie zaś względami sprawiedliwości czy tym bardziej gospodarności. Gdyby było inaczej, nie byłaby potrzebna ani ochrona policyjna, ani zakaz przebywania dłużej niż jedną dobę właścicieli parcelowanych majątków na terenie powiatów, w których były one położone, ani zagrożenie karą śmierci każdemu, kto w świetle dekretu z 1944 roku o ochronie państwa "utrudniałby wprowadzanie w życie reformy rolnej albo nawoływał do czynów skierowanych przeciw jej wykonywaniu lub publicznie pochwalał takie czyny". Zgodnie z przepisami przejęciu podlegały jedynie nieruchomości wraz z inwentarzem oraz urządzeniami przemysłu rolnego. W większości parcelowanych majątków znajdowały się jednak obiekty znacznej wartości historycznej i artystycznej, dzieła sztuki i pamiątki osobiste pokoleń ich właścicieli, księgozbiory i archiwa. Ich spisywanie i ocenę powierzono "komitetom folwarcznym" nie mającym żadnego przygotowania i zawłaszczono na podstawie rozporządzenia ministra rolnictwa z 1 marca 1945 roku. W świetle przepisów - co potwierdziło orzecznictwo SN i NSA - minister ten nie miał kompetencji do decydowania w sprawach "wartości naukowej, artystycznej lub muzealnej" i decyzje podjęte na podstawie jego rozporządzenia były od początku nieważne z mocy prawa. Kłopoty z bogactwem Około dwudziestu tysięcy nieruchomości wraz z wyposażeniem znalazło się w posiadaniu państwa, bez jakiejkolwiek koncepcji ich zagospodarowania. Obiekty, które dziś bez wyjątku zaliczylibyśmy do zabytków, były wykorzystywane do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem, nieremontowane i opuszczane po zdewastowaniu. Wyzyskiwano je nie tylko na siedziby PGR, szkoły i ośrodków zdrowia, ale wzorem sowieckim na magazyny nawozów, substancji żrących, paliw i składów ziemiopłodów, co powodowało ich przyspieszone niszczenie. "Mnie, towarzysze, cieszy, jak rozbierają te zamki, bo to ginie burżuazja" - głosił oficjalnie wysoki funkcjonariusz partyjny, a dyrektor PGR użytkującego dawny zbór jako... chlew: mówił: "przedtem świnie heretyki tu siedziały, to teraz też świnie mogą tu być, tylko pożyteczniejsze". Nie inaczej postąpiono z budynkami miejskimi poddanymi dewastującemu reżimowi "gospodarki komunalnej". Była to kolejna, choć pośrednia zemsta na właścicielach. "Władza ludowa" realizowała nie tylko zasadę "sprawiedliwości społecznej", ale także walki klasowej. Wszyscy mieli do wszystkich pretensje, nikt nie był u siebie, a przedstawiciele władzy, przebywający gdzieś na wysokości, brali na siebie wygodną rolę "właściciela" rozdzielającego cudze dobra według własnego uznania tym, którzy w jej mniemaniu na nie zasługiwali. Na masowe porzucanie zdewastowanych budynków zabytkowych "przeznaczonych do zagospodarowania społecznego" rząd reagował wydawaniem uchwał o lokalizacji w nich zakładów produkcyjnych. Dewastacja zasobu budowlanego trwała z różnym nasileniem aż po schyłek PRL. "Mienie podworskie" Ignorowanym produktem dekretu z 6 września 1944 roku była konfiskata zasobów artystycznych określanych odtąd pogardliwą nazwą "mienia podworskiego". Pracownikom Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków, a zwłaszcza jej Wydziału Muzealnictwa, oraz znacznej części pracowników muzeów zabrakło wyobraźni. Dowolność dysponowania zasobem przekraczającym możliwości "zagospodarowania" uczyniła z nich współsprawców zniszczeń. Przyzwyczajenia wyniesione z lat okupacji i brak odpowiedzialności pozwalały na dokonywanie swoistej selekcji zasobu według nigdzie niezapisanych kryteriów. W inwentarzach nie notowano, ile i jakich obiektów trafiło do muzeów, ile zostało skierowanych do sprzedaży w sklepach DESA, ile "rozdysponowywano" darmo lub za ułamek rzeczywistej wartości między wybrańców, darowano podczas wizyt państwowych i partyjnych, a ile "wypożyczono" urzędom państwowym lub prominentom. Podobnie traktowano księgozbiory, których większość była niszczona na miejscu, część włączana do bibliotek miejskich i publicznych, skąd były wycofywane w ramach kolejnych reorganizacji lub po prostu przywłaszczane i sprzedawane w antykwariatach. Tysiące książek trafiły na makulaturę lub na... kompost, znacznie mniej do Biblioteki Narodowej. Mimo upływu lat wiedza o zasobie muzeów nie była lepsza. Według raportu o stanie muzealnictwa polskiego z 1982 roku miał on wynosić "około 7 milionów obiektów", a w 1987 roku 9 milionów 214 tysięcy obiektów oraz 18 tysięcy depozytów. Ten przyrost zbiorów był kolejnym przykładem tezy udanie przedstawionej przez Ilię Erenburga, dotyczącej mnożenia królików w urzędniczej wyobraźni. Kontrole wykazywały niedociągnięcia w inwentaryzacji, brak oszacowania zbiorów i spisów z natury, ale raporty z nich były utajniane przez resort kultury "w interesie społecznym". Odbudowa zabytków zniszczonych podczas drugiej wojny nie zmienia faktu, że liczniejsze od odrestaurowanych dzieła uległy zniszczeniu. Planowana i realizowana przebudowa ustroju spowodowała niszczenie przejawów i dokumentów przeszłości, zatem argumentowanie, iż dzięki przemianom społecznym były one lepiej chronione i szerzej udostępniane, jest tak absurdalne, że nie zasługuje na polemikę. Ochrona zabytków była iluzoryczna, opieka zaś ograniczona do zabytków wykorzystywanych gospodarczo. Doprowadzono do ruiny kilkadziesiąt tysięcy obiektów budownictwa miejskiego i wiejskiego, tysiące rozebrano na materiał budowlany. Znaczna część obiektów nie była zresztą nigdy zarejestrowana. Konfrontacja bilansu zasobu zabytkowego odebranego przed ponad półwieczem z zachowaną jego częścią jest niepodważalnym dowodem państwowego wandalizmu. Dziedzictwem minionego ustroju jest zafałszowanie historii, ośmieszenie patriotyzmu i działania we wspólnym interesie i dla wspólnego dobra. Zabytki przestały identyfikować społeczności lokalne i wzmagać poczucie przynależności do własnego narodu lub choćby własnego miejsca na ziemi. Co gorsza, zrównanie z dziełami sztuki wytworów nie mających wiele wspólnego z artyzmem, talentem, a nawet zwykłą starannością wykonania dawnych wieków spowodowało zamęt pojęciowy i trudności oceny, z którymi będą borykać się przyszłe pokolenia pracowników muzealnictwa i konserwatorstwa. Łatwiej zmienić ustrój niż przyzwyczajenia Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Faktem jest, że przywrócenie praw właścicielskich coraz mniej licznym "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników. Stosunek różniących się doktrynalnie i programowo przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych i członków społeczeństwa do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci, podejrzliwości i zawiści. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności, a tym bardziej "własności społecznej" - gdyż kategoria taka prawnie nie istnieje. Zwolennicy referendum za reprywatyzacją lub przeciw niej nie zauważają, że równałoby się ono rozstrzygnięciu, czy należy przestrzegać prawa. Racje prawne byłych właścicieli ustępują też interesom posiadaczy dzieł sztuki i zabytków, którzy weszli w ich posiadanie dawniej lub obecnie wskutek tzw. prywatyzacji nie będącej prawnym przeciwieństwem wywłaszczenia, lecz rozporządzaniem cudzym mieniem. Państwo i jego instytucje - przede wszystkim Agencja Własności Rolnej - wyprzedały liczne zabytki nieruchome, mimo że prawa własności były wątpliwe, zaniżając w dodatku wartość zbywanych nieruchomości lub nawet określając ją jako zerową. Sprzedano w ten sposób kilkanaście zamków, m.in. w Baranowie Sandomierskim, w Krokowej, Łagowie Lubuskim i Rydzynie, oraz kilkadziesiąt pałaców i dworów. Niektóre, jak zamek w Książu, sprzedano za symboliczną złotówkę, inne darowano osobistościom lub partiom. To, że zespoły pałacowo-parkowe stały się po dokonanym przez nabywców remoncie zadbanymi rezydencjami, nie zmienia wadliwości nabycia praw. Inne, o wielkiej kubaturze i nie mniejszej wartości historycznej, czekają na swój los: całkowite zniszczenie lub "sprywatyzowanie". W pomysłach tzw. uwłaszczenia, których jednym z przykładów była ustawa z 14 lipca 2000 roku o zasadach realizacji programu powszechnego uwłaszczenia obywateli, zignorowano specyfikę zabytków nieruchomych, co następnie "naprawił" Senat, stanowiąc, że "z uwłaszczenia wyłączone są budynki wpisane do rejestru zabytków na podstawie przepisów ustawy o ochronie dóbr kultury", tj. domy i mieszkania dzielnic staromiejskich stanowiące w wielu miejscowościach większość zasobu budowlanego. Do tego uwłaszczenie "użytkowników" kamienic zabytkowych i mieszkań komunalnych byłoby nieoczekiwaną gratyfikacją ich wieloletniego niedbalstwa widocznego w większości miast polskich. Jak oddać, by nie oddawać? Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Wyłączono z tego zespoły pałacowo-parkowe określone mianem "szczególnie znaczących dla kultury narodowej": Arkadii, Gołuchowa, Kozłówki, Łańcuta, Nieborowa, Niedzicy, Opinogóry, Oporowa, Pieskowej Skały, Pszczyny, Rogalina, Wilanowa oraz Królikarni. Zrozumiała jest niechęć do oddawania właścicielom lub ich spadkobiercom obiektów wysokiej wartości, nie tylko artystycznej i historycznej, ale i materialnej, o które państwo dbało - inaczej niż o większość zabytków nieruchomych, szczególnie, że nie jest pewne, czy byliby w stanie zająć się nimi i czy nie sprzedaliby ich obrotnym biznesmenom. Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo. Kryterium "szczególnego znaczenia dla kultury" jest zresztą - podobnie jak "oczywisty charakter zabytkowy" - określeniem na tyle pojemnym, że na jego podstawie można dowolnie powiększać listę wyłączeń. Rzecz nie w tym, czy wydzielić spod reprywatyzacji tylko wielkie rezydencje, dwory i dworki, "sprywatyzowane" zabytkowe młyny, wiatraki, kuźnie, warsztaty i pomieszczenia fabryczne, ale czy to "szczególne znaczenie" spowoduje skuteczną opiekę nad obiektami w gestii państwa lub samorządów, zagrożonymi zniszczeniem, ponieważ środki przeznaczane na ich utrzymanie są równe świadomości kulturalnej decydentów. W przeciwieństwie do regulacji "reprywatyzacji" nieruchomości rozwiązania dotyczące zwrotu dzieł sztuki były powierzchowne, by nie rzec niedbałe. Artykuł 58 ust. 1 ustawy mówił, że osobie uprawnionej przywraca się na jej wniosek własność rzeczy będących dobrami kultury w rozumieniu ustawy o ochronie dóbr kultury i pozostających w posiadaniu muzeów lub instytucji publicznych. Główną przeszkodą realizacji byłaby trudność ilościowego i jakościowego określenia obiektów podlegających zwrotowi. Ustawa zobowiązała muzea publiczne do sporządzenia w ciągu sześciu miesięcy "wykazów ruchomych dóbr kultury"! Wątpliwe, by muzea lekceważące rozporządzenia ministra kultury i sztuki w sprawach ewidencji i inwentaryzacji chciały i mogły wykonać je w tak krótkim terminie. Władze Muzeum Narodowego poinformowały oficjalnie, że w ich zbiorach znajduje się zaledwie 321 obiektów podlegających zwrotowi, choć do niedawna twierdziły, iż w wyniku zwrotu "opustoszałyby muzea". Swego rodzaju kuriozum jest przepis, na podstawie którego można by orzec o zachowaniu do siedmiu lat obiektu przez dotychczas nim władającego. Pomysłodawcy zdawali się nie zauważyć sprzeczności tego rozwiązania z artykułem 64 konstytucji, przewidującym możliwość ustawowego ograniczenia własności, jednak "w zakresie, w jakim nie narusza ono istoty prawa własności". Warto zauważyć, że prywatyzacja dotyczy wyłącznie zabytków nieruchomych, reprywatyzacja miała obejmować zabytki nieruchome i ruchome, a uwłaszczenie wyłączało je całkowicie, co wskazuje na celowość łącznej regulacji problematyki własności obiektów mających znaczenie dla dziedzictwa narodowego, "strzeżonego" w świetle artykułu 5 Konstytucji RP. Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną, jakże podobne do działań, które w odleglejszej przeszłości hamowały działalność ustawodawczą. Autor jest prawnikiem, profesorem w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Od wielu lat specjalizuje się w problematyce ochrony dziedzictwa kultury. Jest autorem wielu publikacji, m.in. monografii "Prawna ochrona zabytków architektury w Polsce" (1977), "Ochrona zabytków w Polsce. Geneza, organizacja, prawo" (1989), "Dziedzictwo kultury Polski, jego straty i ochrona" (w druku).
"Dążąc do naprawienia naruszeń prawa własności (...), pragnąc realizować konstytucyjną zasadę ochrony tego prawa oraz kierując się potrzebą porządkowania stosunków własnościowych" - to słowa preambuły ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji zawetowanej 22 marca przez prezydenta RP. Opieszałość swoistego wymiaru "sprawiedliwości społecznej" działała nie tylko na korzyść ich bezprawnych posiadaczy, ale również na szkodę dziedzictwa kultury. Twierdzenie prezydenta RP, że ustawa "godzi w podstawowy interes wszystkich Polaków", jakim jest "tworzenie najlepszych możliwych warunków do rozwoju gospodarczego", stawia nie tylko ów niesprecyzowany interes ponad prawem, ale - co gorsza - dowodzi przekonania, że prawnie wątpliwy stan własnościowy sprzyja rozwojowi gospodarczemu! Czy również kulturalnemu? Rzeczpospolita Polska jest ponoć państwem prawnym, a więc istniejące zabytki nieruchome i ruchome będące w posiadaniu państwa albo związków komunalnych winny być zwrócone właścicielom lub ich prawnym następcom. Faktem jest, że przywrócenie praw właścicielskich coraz mniej licznym "przedstawicielom klas posiadających" nie ma wielu zwolenników.Stosunek różniących się doktrynalnie i programowo przedstawicieli partii stanowiących większość w parlamencie, a także muzealników, władz stowarzyszeń zawodowych i członków społeczeństwa do własności jest wypadkową zastarzałej niechęci, podejrzliwości i zawiści. Nie przyjmują oni do wiadomości, że dzierżenie rzeczy cudzych, bezprawnie przywłaszczonych nie jest równoznaczne z tytułem własności, a tym bardziej "własności społecznej" - gdyż kategoria taka prawnie nie istnieje. Zwolennicy referendum za reprywatyzacją lub przeciw niej nie zauważają, że równałoby się ono rozstrzygnięciu, czy należy przestrzegać prawa. Przepisy zawetowanej przez prezydenta RP ustawy z 11 stycznia 2001 roku o reprywatyzacji dotyczyły m.in. "przywrócenia utraconej własności" zabytkowego zasobu budowlanego oraz przedmiotów nazwanych "ruchomymi dobrami kultury". Zrozumiała jest niechęć do oddawania właścicielom lub ich spadkobiercom obiektów wysokiej wartości, nie tylko artystycznej i historycznej, ale i materialnej, o które państwo dbało - inaczej niż o większość zabytków nieruchomych, szczególnie, że nie jest pewne, czy byliby w stanie zająć się nimi i czy nie sprzedaliby ich obrotnym biznesmenom. Rozwiązanie to pozornie słuszne "społecznie" byłoby jednak ustawowym zatwierdzeniem aktów konfiskat naruszających prawo.Uporządkowanie stosunków własnościowych i przywrócenie praw właścicielskich naruszonych przed półwieczem jest konieczne, jeżeli poważnie traktować artykuł 2 konstytucji: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym...", choćby było to sprzeczne z poglądami polityków, uważających, że drugi człon tego samego artykułu: "...urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pozwala na liberum veto i obstrukcję parlamentarną, jakże podobne do działań, które w odleglejszej przeszłości hamowały działalność ustawodawczą.
Co czeka gospodarkę polską w następnej dekadzie Optymistyczny początek wieku WŁADYSŁAW WELFE, ALEKSANDER WELFE, WALDEMAR FLORCZAK Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. Utrzyma się wysoki wzrost eksportu; spadać będzie inflacja i bezrobocie - wynika z prognozy na następne dziesięciolecie. Największym zagrożeniem rozwoju nadal będą : deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne wynikające m.in. z nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji. Odnotowany na początku tego roku spadek tempa wzrostu można traktować jako symptom recesji (w ramach cyklu koniunkturalnego, silniej zaznaczającego się w krajach transformujących się) albo też jako zjawisko przejściowe wywołane polityką gospodarczą oraz niekorzystnymi czynnikami zewnętrznymi. Skłonni jesteśmy przyjąć za trafną drugą z powyższych hipotez. Uważamy bowiem, iż spowolnienie wzrostu można przypisać następstwom zarówno polityki "schładzania", rozpoczętej w połowie 1997 r., jak i szoków w handlu zagranicznym w 1998 r. Założenia i czynniki zewnętrzne Prognozę oparto na podstawowych założeniach średniookresowej polityki gospodarczej, postulującej podtrzymanie wysokiego tempa wzrostu oraz ograniczenie stopy inflacji do poziomu, umożliwiającego wejście do europejskiej unii walutowej. Przyjęto, iż Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej ok. 2004 roku, a podmioty gospodarcze krajowe i zagraniczne będą przewidywać następstwa powiększenia UE już w najbliższych latach. Mamy nadzieję, iż nie nastąpią drastyczne zmiany w polityce ekonomicznej, której głównym krótkookresowym wyznacznikiem jest polityka fiskalna nastawiona na redukcję deficytu budżetu państwa i odchodzenie od sztywnej polityki pieniężnej. Stopa procentowa w ujęciu nominalnym podążać będzie za malejącą stopą inflacji, również po to, by nie dopuścić do zbyt dużej różnicy w realnych stopach oprocentowania pomiędzy Polską a krajami uprzemysłowionymi. W ślad za prognozami Project LINK przyjmujemy, że w 2000 r. sytuacja gospodarcza, zwłaszcza w krajach Unii Europejskiej, będzie korzystniejsza niż w latach 1998 i 1999. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej (do 1,9 proc.) i handlu międzynarodowego do 3,6 proc. (z 10,6 proc. w 1997 roku). W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie jednak systematycznie rosło do ok. 3,2 proc. w 2004 r. Wzrost eksportu w handlu światowym będzie oscylował wokół 5 proc. Ceny natomiast po blisko 7-proc. spadku w 1998 r., związanym ze spadkiem światowego popytu, będą miały powolną tendencję rosnącą do ok. 3 proc. rocznie (dotyczy to w znacznie większym stopniu cen ropy naftowej). Prognoza do 2010 roku [1] Charakterystyczną cechą prezentowanej prognozy jest wysokie tempo wzrostu PKB, które po przejściowym spadku w latach 1998-1999 (do 4-5 proc.), rośnie powyżej 6 proc. na krótko przed przystąpieniu Polski do struktur Unii Europejskiej. Powolne osłabienie wzrostu następuje dopiero w końcu dekady (do ok. 3,5 proc.). Podobnie zachowują się niemal wszystkie składniki popytu finalnego. Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny i wysoka skłonność do inwestowania utrzyma się w najbliższych latach. Dynamika ulegnie jednak z biegiem lat ograniczeniu. Udział nakładów inwestycyjnych w PKB wyniesie ok. 25 proc. już w bieżącym roku, co wydaje się przekraczać górny pułap osiągany w tym zakresie przez państwa Unii Europejskiej. Wysoka dynamika wzrostu spożycia z dochodów osobistych początkowo osłabnie. Później zaś powróci do poziomu 5-6 proc., a w ostatnich latach prognozy będzie zawierać się w przedziale ok. 2,5-3,5 proc. Ma to swoje źródło we wzroście płac realnych oraz innych składowych dochodów osobistych ludności oraz wzmagającej się tendencji do finansowania przez coraz większy odsetek gospodarstw domowych zakupów dóbr trwałego użytkowania z konsumpcyjnego kredytu bankowego, co będzie utrzymywać się aż do osiągnięcia w tym zakresie standardów europejskich. Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego, tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wciąż wysokie. Spodziewane spowolnienie dynamiki wzrostu importu do ok. 9 proc. na początku przyszłego stulecia będzie wynikać ze wzrostu konkurencyjności produkcji krajowej. Zanim tak się stanie, dojdzie jednak do pogorszenia salda obrotów z zagranicą, którego deficyt wzrośnie do ponad 17 mld USD w roku 2007 (w ujęciu SRN) i dopiero później spodziewamy się odwrócenia tych tendencji. Przyrostowi produkcji nie będzie towarzyszyć proporcjonalny wzrost miejsc pracy. W konsekwencji, stopa bezrobocia początkowo nieco wzrośnie, a po roku 2000 powoli, acz systematycznie będzie maleć do ok. 7 proc. w roku 2010. Stopa inflacji będzie maleć stopniowo - w roku 1999 do ok. 10 proc. (średniorocznie), co jest stopą wyższą od oficjalne przewidywanej, która nie bierze pod uwagę efektów deprecjacji złotego z początku tego roku. W związku z ponownym wzrostem cen światowych ropy naftowej i innych surowców, spodziewamy się ustabilizowania tempa wzrostu cen produkcji sprzedanej przemysłu. W rezultacie, presja proinflacyjnych czynników kosztowych, kształtujących ceny produkcji sprzedanej, nie pozwoli na znaczącą obniżkę cen detalicznych. Prognozujemy, iż po realnej deprecjacji złotego w 1999 r., w następnych latach nastąpi powolna aprecjacja złotego względem walut światowych. Wraz z przyjęciem Polski do struktur Unii Europejskiej prowadzona będzie - naszym zdaniem - polityka realnej aprecjacji złotego, dla zmniejszenia różnicy między kursem oficjalnym i opartym na parytecie siły nabywczej. Istotne jest w tym kontekście, jak dalece wzrost PKB per capita zbliży Polskę do krajów wchodzących aktualnie w skład Unii Europejskiej (UE15). Rachunek został przeprowadzony na podstawie kursów odwzorowujących relację parytetów siły nabywczej pieniądza, w stałych cenach (USD) z roku wyjściowego. Dla krajów należących aktualnie do UE założono, iż stopy wzrostu będą jednakowe i nie przekroczą 3 proc. rocznie. PKB per capita w Polsce równał się w 1995 r. w przybliżeniu 1/2 poziomu mniej rozwiniętych krajów UE (por. tabela 2). Zgodnie z naszą prognozą, w 2010 r. Polska miałaby szansę na osiągnięcie PKB per capita na dzisiejszym poziomie Hiszpanii, ale byłby on ciągle wyraźnie niższy niż w tym czasie w Grecji czy Portugalii (ok. 2/3 ich poziomu). Przy założeniach przyjętych w prognozie trzeba byłoby dalszych kilku lat na zrównanie się z najbiedniejszymi krajami UE. Konkluzje i zagrożenia Z zarysowanej powyżej prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Istnieją jednak poważne zagrożenia, do których należy zaliczyć przede wszystkim narastający deficyt handlu zagranicznego oraz silne presje inflacyjne. Zagrożenia te mogą ulec dalszej intensyfikacji, jeżeli w polityce ekonomicznej wzięłyby górę tendencje populistyczne lub doszłoby do silnych napięć społecznych na tle na przykład programów restrukturyzacji górnictwa czy przemysłu metalurgicznego. Ustąpienie pod naporem nacisków płacowych czy też żądań dotowania produkcji (także rolnictwa) mogłoby doprowadzić do uruchomienia spirali inflacyjnej, pogorszenia oczekiwanej stopy zwrotu od inwestycji, ograniczenia napływu bezpośrednich inwestycji zagranicznych i wielu innych niekorzystnych zjawisk. [1] Zainteresowanych szczegółami prognozy prosimy o kontakt z Instytutem LIFEA: 90-057 Łódź, Sienkiewicza 73, tel. /fax (42) 636 9432
Po przejściowym spadku tempa wzrostu PKB gospodarka polska będzie się rozwijać powyżej 6 proc. rocznie. W rezultacie międzynarodowego kryzysu finansowego nastąpiło w 1998 r. znaczne spowolnienie wzrostu gospodarki światowej. W latach następnych tempo wzrostu w gospodarce światowej będzie systematycznie rosło. Wydaje się, że korzystny klimat inwestycyjny utrzyma się w najbliższych latach. Szacujemy, iż pomimo realnej aprecjacji złotego tempo wzrostu eksportu towarów i usług będzie wysokie. stopa bezrobocia początkowo wzrośnie, a po roku 2000 powoli będzie maleć do ok. 7 proc. Z prognozy wynika, iż oczekiwać można długotrwałego wzrostu gospodarczego, o ile nie zajdą zasadnicze zmiany w średniookresowej polityce makroekonomicznej oraz nie wystąpi ogólnoświatowy kryzys gospodarczy.
Kiedy najważniejsze jest zwycięstwo Dopingowe menu ŁUKASZ KANIEWSKI Rosjance Larysie Lazutinej i Hiszpanowi Johannowi Muehleggowi mimo odniesionych zwycięstw odebrano w Salt Lake City po medalu. Badania antydopingowe wykazały, że oboje zażywali darbepoetynę, środek wspomagający transport tlenu przez krew. Skąd wzięli substancję? Dostęp do niej nie jest trudny, można ją kupić choćby w Internecie. Jak wiele innych środków dopingujących darbepoetyna jest stosowanym w medycynie lekarstwem. Słowo doping pochodzi z języka rdzennych mieszkańców południowej Afryki. Używali napoju alkoholowego zwanego przez nich "dope", który sprawiał, że z większym zaangażowaniem oddawali się tańcom rytualnym. Ale współczesny doping nie ma już wiele wspólnego z piciem alkoholu. Zastąpiły go bardziej wyrafinowane substancje, produkowane w nowoczesnych laboratoriach. Można je podzielić na cztery grupy: środki pobudzające (jak amfetamina); sterydy anaboliczne (np. testosteron); środki moczopędne (pomagające zmniejszyć wagę ciała) oraz środki stosowane przy dopingu krwi - jak darbepoetyna. Każda z tych substancji powoduje poważne skutki uboczne - dlatego właśnie uznano je za niedozwolone. Definicja przyjęta przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski mówi bowiem, że doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Środki pobudzające Amfetamina poprawia refleks i sprawność fizyczną, przyspieszając oddech i akcję serca. Podwyższa ciśnienie krwi i zmniejsza apetyt. Pierwszy raz zastosowano ją podczas drugiej wojny światowej - żołnierzom amerykańskim pomagała walczyć z sennością. Po wojnie stała się popularna wśród sportowców. W roku 1960, podczas olimpiady w Rzymie po użyciu amfetaminy zmarł duński kolarz Kurt Jensen. 7 lat później zdarzyła się kolejna tragedia. Brytyjski kolarz Tommy Simpson zginął podczas wyścigu Tour de France. Jego śmierć, spowodowaną użyciem amfetaminy, oglądali na żywo kibice przed telewizorami. Amfetamina powoduje psychiczne uzależnienie. Wśród efektów ubocznych jej działania wymienić można zaburzenia widzenia, bezsenność i zły nastrój. Nieodpowiednie użycie zakłócić może akcję serca, a nawet spowodować zupełne załamanie fizyczne. Sterydy anaboliczne W 1927 roku Fred Koch, profesor chemii organicznej na uniwersytecie w Chicago, pobrał hormony z jąder byka i poddał je działaniu benzenu i acetonu. Wyprodukowany w ten sposób testosteron próbował na zwierzętach. Zanotował, że substancja wzmaga agresję i cechy męskie. Pierwsze przypadki podawania testosteronu ludziom miały miejsce podczas drugiej wojny światowej. Aplikowano go żołnierzom niemieckich oddziałów szturmowych, by pobudzić ich agresję. Testosteron oraz inne sterydy anaboliczne wprowadzili do sportu prawdopodobnie zawodnicy radzieccy. Pewne jest, że używali ich już w roku 1952 na olimpiadzie w Helsinkach. W krajach zachodnich popularne być zaczęły w roku 1958, wraz z wynalezieniem dianabolu. Sterydy cieszyły się olbrzymią popularnością w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, szczególnie wśród trenujących sporty siłowe. Powodują przyrost mięśni i wzrost siły fizycznej. Nieodpowiednie zażywanie sterydów anabolicznych powoduje skutki uboczne: guzy i nowotwory wątroby, wysokie ciśnienie krwi, żółtawe zabarwienie ciała, tkanek i płynów organicznych. U mężczyzn pojawić się może skurczenie się jąder, bezpłodność, łysienie i podwyższone ryzyko raka prostaty. U kobiet - zarost i inne cechy męskie. U dzieci - zatrzymanie wzrostu. Środki moczopędne (diuretyki) Zwiększają wydalanie wody i sodu z organizmu. Używane są w celu obniżenia wagi ciała zarówno przez odchudzające się kobiety, jak i przez sportowców. Sięgać po nie mogą zawodnicy dyscyplin, w których dużą rolę odgrywa stosunek siły do masy ciała. W sportach walki pomóc mogą w zakwalifikowaniu się do niższej kategorii wagowej. Środki moczopędne mają też inną cechę - z ich pomocą szybko wydalić można ślady innych substancji dopingowych. Zażywanie środków moczopędnych wiąże się z ryzykiem poważnego odwodnienia. Istnieje niebezpieczeństwo niedoboru potasu, co prowadzi do kurczów mięśniowych. Mogą wystąpić gwałtowne spadki ciśnienia tętniczego, zaburzenia rytmu serca, omdlenia. Wśród kulturystów, zażywających diuretyki w celu uzyskania pożądanej rzeźby ciała, zdarzały się nagłe zgony. Doping krwi Początek lat siedemdziesiątych to gwałtowny rozwój dopingu krwi. W wyniku doświadczeń zauważono, że jeżeli pobrać od zawodnika 900 mililitrów krwi, aby po 3 - 4 tygodniach ponownie wprowadzić ją do krwiobiegu, wydolność organizmu znacznie się poprawia. Pobór tlenu wzrasta o ponad 20 proc., poziom hemoglobiny o ponad 25 proc., a czas biegu na ruchomej bieżni (aż do wyczerpania) wydłuża się o ponad 30 proc. Ta bardzo niewygodna metoda została zastąpiona przez użycie preparatu zwanego EPO (erytropoetyna). Jest to wytwarzany przez nerki hormon, który pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi przez szpik kostny. Krew z większą ilością ciałek czerwonych lepiej transportuje tlen. Po EPO często sięgają kolarze i narciarze biegowi. Uważa się, że nieodpowiednie użycie tego hormonu może być bardzo niebezpieczne. Występuje ryzyko udaru lub ataku serca. Wykryta u Lazutiny i Muehlegga darbepoetyna jest ulepszoną, 10 razy skuteczniejszą wersją EPO. *** W 1998 roku przeprowadzono następujące badanie: 198 sportowców najwyższej klasy zapytano, czy zdecydowaliby się wziąć środek, który zapewniłby im zwycięstwo w zawodach przez pięć lat, lecz następnie zabiłby ich. 52 proc. badanych odpowiedziało pozytywnie. Dopóki takie będą proporcje, dopóty problem dopingu nie zostanie rozwiązany. Opis działania środków dopingujących na podstawie materiałów Wydziału Chemii Uniwersytetu w Bristolu. Historia dopingu w kolarstwie na podstawie artykułu B. Barwińskiego, "Cyklista" 4/98. Krzysztof Chrostowski, Zakład Badań Antydopingowych Instytutu Sportu w Warszawie Nie sądzę, żeby nauka poradziła sobie z problemem dopingu. Coraz sprawniejsze laboratoria antydopingowe i coraz precyzyjniejsze testy wykrywające w organizmie niedozwolone w sporcie specyfiki nie spełnią swego zadania tak długo, dopóki w całej sferze sportu będzie panował relatywizm moralny - i nie jako margines, lecz niemal jako norma. A tak właśnie jest. Przejawia się on w specyficznej postawie, takiej mianowicie, że "dobre i dozwolone jest to, co dobre jest dla mnie, pomaga mi w zwycięstwie i w zarabianiu pieniędzy". Niestety, tego rodzaju postawę widzi się aż nazbyt często u zawodników oraz trenerów, a także działaczy, dla których dobry wynik ich zawodnika również oznacza korzyści. Prawda jest taka, że bez dopingu wielu wybitnych mistrzów nie uzyskałoby wybitnych rezultatów. W sporcie potrzebna jest uczciwość, a tej laboratoria antydopingowe nie wymuszą, choć oczywiście uczciwym mogą pomóc. NOT. K.K. Profesor Jerzy Smorawiński, rektor AWF w Poznaniu, przewodniczący Komisji Zwalczania Dopingu w Sporcie Walka z dopingiem ma dwa podstawowe cele. Po pierwsze ochronę równości szans, aby sportowcy, którzy nie chcą brać dopingu, nie byli pokrzywdzeni. Po drugie profilaktykę młodzieży. Wypadki śmiertelne spowodowane zażywaniem dopingu są częste. Niebezpieczeństwo to nie dotyczy mistrzów, którzy mają odpowiednich doradców i narażeni są na liczne kontrole, ale właśnie ludzi młodych, którzy gotowi są brać wszystko i w każdych ilościach. Dostęp do środków dopingowych nie jest trudny, istnieje bardzo dobrze rozwinięty czarny rynek, zakupy można zrobić w Internecie albo w fitness clubie. W Polsce laboratorium antydopingowe mamy jedno - w Instytucie Sportu w Warszawie. Jest dobrze wyposażone, choć nie ma jeszcze akredytacji MKOl. Na podstawie przeprowadzanych badań powiedzieć mogę, że plaga dopingu nie jest tak powszechna, jak się sądzi. Około 2 - 3 proc. testów ma wynik negatywny. Oczywiście rzeczywisty odsetek biorących doping jest trochę większy.
Dwójce zawodników w Salt lake City odebrano medale z powodu zażywania darbepoetyny. Według Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego doping to stosowanie substancji i metod treningowych szkodliwych dla zawodnika. Wyróżnia się 4 kategorie środków dopingujących. Amfetamina (środek pobudzający), poprawia refleks i sprawnośc fizyczną. Sterydy anaboliczne powodują przyrost masy mięśniowej i wzrost siły fizycznej, ale mogą być niebezpieczne.Używane w celu obniżenia wagi, środki moczopędne, mogą prowadzić do odwodnienia. Preparat EPO (doping krwi) pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi, dzięki czemu krew lepiej transportuje tlen. Sportowcy są skłonni zażywać środki powodujące śmierć by zwyciężyć. Naukowcy twierdzą, że pozbycie się dopingu jest trudne, a walka z nim ma służyć wyrównaniu sznas i profilaktyce mlodzieży.
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń Elektrownia wodna w Dzierzgoniu. FOT. ARCHIWUM Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi. W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC). Kiedy przyjdzie mróz Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia. Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku. Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego. 17 groszy od kilowatogodziny Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc. Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi. Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd. Niezadowolonych jest więcej Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) . - Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie. Prognozy marne Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika). Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r. Europa wymusi Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii. Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk. Krystyna Forowicz W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh).
Nowe prawo energetyczne nie tworzy dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii, np. elektrownie wodne. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych. Udział ten będzie musiał się zwiększyć po przystąpieniu Polski do UE. Konkurencyjność odnawialnych źródeł energii zwiększyłoby uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza środowiskowych.
STANY ZJEDNOCZONE Działacze chrześcijańscy oburzają się, kiedy nazywa się ich fundamentalistami Wyzwanie Pierzastego Węża RYS. JAN BONAWENTURA OSTROWSKI WOJCIECH KLEWIEC W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg Pierzastego Węża - Quetzalcoatla. Wielu mieszkańców drażni widok olbrzymiej, ważącej blisko 10 ton bryły. Jak twierdzą świadkowie, rzeźba wcale nie przypomina indiańskiego boga, wywołuje natomiast mieszane wrażenia estetyczne. Miejscowych chrześcijan dodatkowo wzburzyła świadomość, że budowa pomnika ku czci pogańskiego bóstwa pochłonęła blisko pół miliona dolarów z kasy miasta, które nosi imię św. Józefa. Przeciwnicy posągu wnieśli więc sprawę do sądu. W ubiegłym roku wymiar sprawiedliwości orzekł, że nie ma nic niestosownego w obecności figury przedstawiającej boga Azteków i Majów w jednym z publicznych parków Doliny Krzemowej, światowego zagłębia techniki komputerowej. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej". Sługom Temidy nie udało się bowiem odnaleźć żyjących wyznawców Qutzalcoatla. Straszydło na piedestale Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż, który od ponad 60 lat stoi na jednym ze wzgórz okalających inne kalifornijskie miasto - San Francisco - nie może być własnością publiczną. Krzyż jest symbolem jednej tylko religii i jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych - zadecydowali sędziowie. Niedawno Sąd Najwyższy nie zgodził się uznać krzyża za "kulturalną atrakcję" San Francisco, i w ten sposób ostatecznie podtrzymał orzeczenie sądu niższej instancji. Dla niektórych decyzje dotyczące krzyża i figury Quetzalcoatla są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. - Środowiska świeckie usiłują usuwać symbole religijne z życia publicznego. Nie sądzę, aby statua na wzgórzu w San Francisco naruszała czyjeś prawa czy raziła uczucia - powiedział "Rzeczpospolitej" w rozmowie telefonicznej Peter Wilkes, pastor South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose. - Nie zapominajmy, że Ameryka to kraj bardzo religijny, ponad 90 procent ludzi wierzy w Boga. Trzeba pamiętać o mniejszościach, ale przecież większość też ma swoje prawa - uważa duszpasterz. Tymczasem posąg Quetzalcoatla w parku miejskim w San Jose był dla większości wyzwaniem. Nie dość bowiem, że za publiczne pieniądze stworzono dzieło, które - jak twierdzi pastor Wilkes - nikomu się nie podoba, to na dodatek powstało miejsce kultu pogańskiego. - Znalazła się grupa ludzi związanych z ruchem New Age, którzy zbierali się u stóp posągu Quetzalcoatla i oddawali mu cześć. Mamy tę scenę zarejestrowaną na taśmie wideo. Oczywiście nie chcemy wyolbrzymiać znaczenia grupy wyznawców New Age, niemniej nie da się zaprzeczyć, że ktoś przychodził do parku, aby wielbić Pierzastego Węża. Sąd jednak zignorował to zjawisko, uznając pogański rytuał za religię wymarłą - mówi pastor. Wykradzione słowo Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". - Nie podoba mi się ta definicja. W Ameryce słowo "fundamentalista" ma zabarwienie pejoratywne, oznacza kogoś, kto występuje przeciw rozumowi i logice. Odnosi się często do osób słabo wykształconych, które myślą w sztywny sposób. Ja przez 16 lat uczyłem przedmiotów ścisłych na różnych uniwersytetach. Publikowałem prace naukowe, niektóre zostały nawet przetłumaczone na polski - mówi pastor Wilkes. - Jestem głęboko przekonany, że intelektualne racje chrześcijaństwa są przytłaczające. Obawiam się zatem, że określenie "fundamentalista" nie bardzo do mnie pasuje. Wypowiedź pastora przypomina, że pojęcie "fundamentalizm", kiedyś odnoszące się do ideologii amerykańskich protestantów, którzy uważali, że wszelkimi dziedzinami życia powinny kierować nakazy Biblii, źródła jedynej prawdy, dziś zostało zawłaszczone na użytek propagandy i mediów. Za sprawą wiadomości przekazywanych z niektórych krajów może się bowiem często zrodzić przekonanie, że fundamentalista - islamski, chrześcijański, czy jakikolwiek inny - jest nie tylko fanatykiem religijnym, gotowym narzucać swą wiarę pozostałym, ale też zbrodniarzem. Dowiadujemy się więc, że to fundamentaliści, a nie terroryści podrzynają gardła pasażerom autobusów w Algierii, szykują się do ataku na życie papieża lub detonują bomby w izraelskich kawiarniach. Nic dziwnego zatem, że ludzie wiernie przestrzegający nakazów swej religii - czyli po prostu prawdziwie wierzący - nie życzą sobie, aby opisywać ich za pomocą tych samych pojęć, jakich używa się wobec terrorystów. - Nie jesteśmy fundamentalistami - zapewnił "Rzeczpospolitą" wielebny P.T. Mammen, jeden z protestanckich duchownych zaangażowanych w akcję obrony krzyża w San Francisco. - Co więcej, nasza grupa składa się nie tylko z osób wierzących. Poparło nas wielu mieszkańców, którzy po prostu przyzwyczaili się do obecności krzyża, a także rozmaite organizacje, niekoniecznie religijne. 95 proc. osób mieszkających w San Francisco chce, aby krzyż pozostał tam, gdzie się znajduje - twierdzi pastor. Nie wszystko stracone Przez ponad 60 lat wydawało się, że mierzący blisko 30 metrów krzyż w San Francisco - ponoć najwyższy w Ameryce - nikomu nie przeszkadzał. U jego podnóża odbywały się uroczystości religijne i pikniki. Aż okazało się, że obecność krzyża jest niezgodna z konstytucją i o jego losach musiał stanowić sąd. Jak do tego doszło? - Sprawę krzyża 10 lat temu skierowała do sądu grupa ok. 20 osób, wśród nich byli m.in. działacze ruchu na rzecz świeckości państwa. Wytoczyli miastu proces - mówi pastor Mammen. W wyniku utarczek sądowych zapadło orzeczenie, które pozwala przypuszczać, że w batalii o symbole religijne zwycięstwo odnieśli zwolennicy państwa świeckiego. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do próby zmiany nazwy miasta San Francisco, która jednoznacznie kojarzy się z katolicyzmem. Podobne zwycięstwo strona świecka odniosła też w San Jose. O ile jednak w przypadku posągu Quetzalcoatla działacze chrześcijańscy, jak się wydaje, stoją na straconej pozycji - usunięcie posągu z parku jest bardzo kosztowne, Pierzasty Wąż pozostaje więc tam i nikt nie wie, co z nim zrobić - o tyle w walce o krzyż w San Francisco nie wszystko wydaje się stracone. Wielebny Mammen wątpi na przykład, czy krzyż zostanie rozebrany. - Teren, na którym figura się znajduje, został kiedyś podarowany miastu. Jeśli więc miasto przekaże ziemię prywatnej osobie, towarzystwu czy związkowi religijnemu - a można przypuszczać, że tak się stanie - wówczas krzyż będzie mógł pozostać na swoim miejscu - mówi pastor. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Czy nie zostaje tu naruszona wolności sumienia innych? Pastor Mammen nie ma wątpliwości. - Wierzący nie żyją we własnym, oderwanym świecie. Są aktywni na arenie politycznej, uczestniczą w wydarzeniach dotyczących zarówno wspólnoty, jak i kraju. Nie ma w tym nic niewskazanego, że publicznie upominają się o swe prawa. Podobnego zdania jest pastor Wilkes. - Prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. Pytanie zatem nie powinno brzmieć: czy wolno narzucać wartości religijne, lecz: jakie wartości wolno narzucać. Chidzi także o metody. Pastor Wilkes przypomina, że kiedy państwo wymusza coś na obywatelach, narusza wolność sumienia. Na tym jednak opiera się istnienie państwa prawa, w którym działają mechanizmy demokracji. Dlatego też - uważa wielebny Peter Wilkes - wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Powinni raczej troszczyć się o przekonanie większości do swoich racji i urzeczywistniać swe cele za pomocą metod demokratycznych. Cele i środki W prowadzeniu publicznych batalii wielebny Wilkes zdobył niemałe doświadczenie. W oczach wielu mieszkańców Doliny Krzemowej pastor uchodzi bowiem za jednego z tych duchownych, którzy stoją na czele opozycji przeciw zalegalizowaniu związków homoseksualistów. Warto zauważyć, że lokalna prasa obiektywnie przyznaje, iż pastor nie wygląda na uczestnika prawicowej krucjaty. Liczący 59 lat duchowny ubiera się w czarną, skórzaną kurtkę, nosi niedbale eleganckie spodnie i sportowe koszule. - To prawda, że nie przepadam za garniturem i krawatem. W niedzielę jednak staram się wyglądać porządnie - mówi duchowny. Pastor nie przepada również za tym, że opisuje się go jako przedstawiciela "prawicy religijnej". Jak wiadomo, ruch określany tym mianem i skupiający kilka milionów wierzących różnych wyznań, miał wielki udział w zwycięstwie, jakie Partia Republikańska odniosła w wyborach do Kongresu trzy lata temu. - Niekiedy potrafię być bardzo radykalny, i to wcale nie w tych dziedzinach, które są bliskie prawicy. Gdy chodzi o biednych lub o przeciwstawianie się rasizmowi, bliżej mi raczej do lewicy - podkreśla. Zaangażowanie w wielką politykę, jak na przykład walkę przeciw szczególnym prawom dla homoseksualistów, pastor uznaje jednak za niewielką część swej działalności publicznej. - Naszym głównym zadaniem jest służba - mówi. Na co dzień włącza się więc z wiernymi w takie akcje, jak sprzątanie miasta (niedawno zmobilizowali kilka tysięcy osób, które usuwały w San Jose graffiti). Na szczeblu lokalnym współpracuje z politykami. - Przemawiamy głośno dopiero wówczas, kiedy widzimy, że społeczeństwo obiera niewłaściwy kierunek w sprawach moralnych - twierdzi duchowny. W jaki sposób dążą do osiągnięcia swych celów? Przede wszystkim zachęcają wiernych do działania, aby w sprawach, o które toczy się walka, pisali do polityków, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. - Pod petycją wyrażającą sprzeciw wobec zalegalizowania związków homoseksualistów w ciągu około dwóch tygodni zebraliśmy 60 tysięcy podpisów - zarówno w kościołach protestanckich, jak i katolickich - zapewnia pastor. Przedostać się na łamy Nieocenionym narzędziem okazują się też media. - W marcu ubiegłego roku zamieściliśmy duże, płatne ogłoszenie w poczytnej miejscowej gazecie "Metro". Wyjaśniliśmy, dlaczego sprzeciwiamy się małżeństwom homoseksualistów, podpisali się przywódcy 200 związków kościelnych. "Metro" jest pismem liberalnym i popiera sprawę gejów, więc nasze poglądy nie miały zbyt wielu szans, aby przedostać się na łamy. Gazeta nie mogła jednak odmówić opublikowania ogłoszenia. Gdyby to uczyniła, byłoby to wbrew prawu o wolności słowa - mówi pastor. - Później zrobiło się o nas głośno, trafiliśmy do radia i telewizji. Ostatecznie decyzję w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii zawieszono. To z pewnością sukces "chrześcijańskich fundamentalistów" z San Jose. Inaczej sprawy mają się w przypadku posągu indiańskiego boga. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym trzeba się będzie pogodzić, podobnie zresztą jak z pozbawieniem słowa "fundamentalizm" jego pierwotnego znaczenia.
W parku miejskim w San Jose w Kalifornii stanął posąg boga Azteków i Majów - Quetzalcoatla. Przeciwnicy posągu, w tym działacze chrześcijańscy, wnieśli sprawę do sądu. Sąd orzekł, że rzeźba jest dziełem "sztuki świeckiej", a nie przykładem "symboliki religijnej", nie ma więc nic niestosownego w jej obecności w publicznym parku. Trzy dni wcześniej ten sam sąd uznał jednak, że krzyż stojący na wzgórzu w okolicach San Francisco nie może być własnością publiczną, gdyż jego obecność w miejscu publicznym pozostaje w sprzeczności z obowiązującą w Kalifornii konstytucyjną zasadą neutralności władzy wobec kwestii religijnych. Dla Petera Wilkesa, pastora South Hill Community Church, jednego z protestanckich kościołów w San Jose, obie te decyzje są kolejnymi przejawami kampanii, jaką w USA ośrodki laickie prowadzą przeciw religii. Przeciwników posągu Quetzalcoatla brytyjski tygodnik "Economist" określił mianem "chrześcijańskich fundamentalistów". Pastorowi Wilkesowi nie podoba się użycie tego sformułowania w stosunku do osób wiernie przestrzegających nakazów swej religii. Uważa, że obecnie za sprawą mediów pojęcie "fundamentalista" kojarzy się po pierwsze, z kimś, kto występuje przeciw rozumowi i logice, po drugie - z terrorystą. Czy jednak w państwie świeckim wierzący mają prawo toczyć spór o obecność wartości i symboli religijnych w życiu publicznym wówczas, kiedy nie wszyscy sobie tej obecności życzą? Według pastora Wilkesa prawo polega na tym, że jedni narzucają poglądy lub wartości innym. W państwie prawa wierzący, jak wszyscy pozostali, mają prawo głosić swe wartości, lecz nie mogą narzucać ich siłą. Peter Wilkes zachęca wiernych, aby w sprawach, o które toczy się walka, wywierali nacisk na przedstawicieli władz. Jednym z sukcesów działaczy chrześcijańskich z San Jose jest zawieszenie decyzji w sprawie małżeństw homoseksualnych w Kalifornii. Z obecnością Quetzalcoatla w parku publicznym prawdopodobnie będą się musieli pogodzić, gdyż usunięcie posągu jest bardzo kosztowne. W walce o krzyż w San Francisco nie wszystko jest stracone. Jeśli miasto przekaże ziemię, na której stoi krzyż, prywatnej osobie, wówczas będzie on mógł pozostać na swoim miejscu.
RYZYKO FINANSOWE Jak ubezpieczyć działalność przedsiębiorstwa Nie tak drogo, jak się wydaje Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą i narażających firmę na ryzyko jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu, domu i rodziny - uważają przedstawiciele amerykańskiego banku Chase Manhattan. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Wielkość firmy nie jest ważna. Michele Maffei, szef departamentu obrotu instrumentami pochodnymi (derywaty) Chase twierdzi, że zawieranie transakcji zabezpieczających (hedging) jest znacznie tańsze, niż to może się wydawać, chociaż w niektórych przypadkach pierwszy rok jest dość drogi w obsłudze tego instrumentu finansowego. - O zabezpieczeniu transakcji finansowych trzeba myśleć jako o zobowiązaniu wobec akcjonariuszy przedsiębiorstwa. Te transakcje są zwłaszcza wskazane w sytuacji, kiedy wiadomo, że kurs waluty nie jest stabilny - podkreśla Maffei. Jak skalkulować Często zdarza się, że polska firma bierze kredyt w euro lub w dolarach i za te pieniądze finansuje bieżącą działalność. Jeśli cykl produkcyjny, na którego sfinansowanie został zużyty ten kredyt, trwa np. trzy lata, na taki właśnie okres firma powinna się zabezpieczyć. Nie ma znaczenia, że kredyt został udzielony na okres na przykład pięcioletni. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie czasu jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy. - Zabezpieczenie transakcji finansowej ma inny charakter, niż zwykłe ubezpieczenie - ostrzega Jarosław Kochaniak, nowy szef Chase Manhattan Polska. W przypadku ubezpieczenia zawieramy umowę, płacimy składkę i nie zajmujemy się tym aż do momentu, kiedy trzeba z niego skorzystać. Zabezpieczenie transakcji finansowej jest bardziej skomplikowane, ponieważ ryzykiem zarządza się na bieżąco. Zawarcie umowy zabezpieczenia transakcji lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy. Drogo, ale może być drożej Zabezpieczenie transakcji finansowych nie jest tak drogie, jakby to mogło się wydawać - przekonuje Michele Maffei. - Przedsiębiorca powinien raczej zadać sobie pytanie, czy chce odczuwać wahania kursu własnej waluty w prowadzonym przez siebie biznesie - dodaje Matthew Hunt, wiceprezes rynku derywatywów Chase Manhattan. - Doskonale widać było te tendencje w roku ubiegłym, kiedy kurs złotego wahał się wielokrotnie, w efekcie doszło do deprecjacji polskiej waluty o ok. 20 proc. Wraz z nią spadły dochody przedsiębiorstw, które eksportowały i korzystały z zagranicznego finansowania. Prognozy dotyczące polskiej waluty wskazują, że i w przyszłości jej kurs będzie podlegał wahaniom. Firmy zaciągające kredyty za granicą odczuły to boleśnie, a stan ich finansów był bardziej uzależniony od deprecjacji złotego, niż od sytuacji rynkowej. Dlatego w wielu przypadkach finansowe wyniki polskich firm były znacznie gorsze, niż wyniki gospodarki, jako całości. - Koszt transakcji zabezpieczających jest wysoki w pierwszym roku - mówi Matthew Hunt. Ale jeśli spojrzymy na deprecjację złotego w ubiegłym roku, okazuje się, że koszt ubezpieczenia finansów był znacznie niższy. Z tej formy zabezpieczenia powinny korzystać firmy, które mają znaczną część dochodów w walutach zagranicznych albo zobowiązania zagraniczne. Nie jest ważna wielkość przedsiębiorstwa, ale procent transakcji finansowych dokonywanych w walutach obcych. - Na przykład jeśli firma jest niewielka, powiedzmy ma trzech wspólników, ale 90 proc. jej transakcji jest dokonywana w walutach obcych i oczekuje się znacznego wzmocnienia kursu złotego, jej właściciele powinni zastanowić się na zabezpieczeniem transakcji finansowych przed ryzykiem walutowym. Dotyczy to także takich transakcji, kiedy surowiec do produkcji jest importowany, a produkt końcowy jest sprzedawany na miejscowym rynku i w miejscowej walucie. Trzeba więc będzie sprzedać złotego, kupić np. euro i kupić surowiec. W efekcie firma jest wystawiona na ryzyko nie tylko możliwej zwyżki cen surowca, ale i aprecjacji waluty, w której surowiec będzie kupować. To ryzyko dotyczy także firm telekomunikacyjnych, które są znaczącymi importerami sprzętu, finansują swoją działalność w walutach obcych, a sprzedają usługi w złotych. Bolesne skutki O skutkach braku zabezpieczenia od ryzyka finansowego boleśnie przekonali się przedsiębiorcy w Ameryce Łacińskiej i Azji dwa lata temu. Przekonani, że ich waluta pozostanie silna, tak jak to było przez wiele lat, zapożyczali się za granicą, bo oprocentowanie było korzystniejsze. Tymczasem kryzys finansowy w Azji pokazał, że nawet najstabilniejsze waluty - takie jak malezyjski ringgit, tajlandzki baht oraz koreański won - zostały zdewaluowane, a koszty zagranicznego finansowania stały się ogromne, dla wielu firm nie do udźwignięcia. To był prawdziwy szok, ponieważ korzystanie z zagranicznych kredytów było znacznie prostsze, niż w przypadku banków miejscowych. Podobnie było w przypadku Brazylii, gdzie w styczniu 1999 roku doszło do 75-proc. dewaluacji. - To wcale nie oznacza, że do podobnej sytuacji może dojść w Polsce - uspokaja Maffei - ale wprowadzenie kursu płynnego zawsze stwarza ryzyko tak deprecjacji, jak i aprecjacji. To zresztą dotyczy nie tylko możliwych wahań kursu złotego, ale także powiązania złotego z innymi znaczącymi walutami. Dlatego trzeba pomyśleć o zabezpieczeniu się przed ryzykiem. Głównymi czynnikami decydującymi o powodzeniu transakcji zabezpieczających są przede wszystkim całkowita przejrzystość transakcji dla klienta w trakcie jej przygotowywania oraz pełna dyskrecja w trakcie realizacji, tzn. sprzedaży na rynku - mówi Jarosław Kochaniak. Każda informacja o przeprowadzanej transakcji może mieć nie tylko negatywny wpływ na uzyskaną cenę, ale również doprowadzić do konieczności całkowitego wycofania transakcji z rynku - dodaje. Kogo każe rynek Nie wystarczy dobrze znać własny rynek, trzeba orientować się w tendencjach rynkowych na świecie, które mogą mieć wpływ na działalność naszej firmy - twierdzą eksperci Chase. Widzieliśmy doskonale to podczas kryzysu rosyjskiego. Polska wówczas była krajem o stabilnej sytuacji finansowej, ale była jednocześnie tzw. wschodzącym rynkiem. Kiedy inwestorzy nie byli w stanie wycofać pieniędzy z Rosji, wycofywali je z innych wschodzących rynków tam, gdzie to było możliwe - a więc w Polsce, Czechach, na Węgrzech i w RPA. W efekcie jednym z krajów, którego waluta ucierpiała najbardziej, była Republika Południowej Afryki i rand, który z Rosją nie miał nic wspólnego. Biznesmeni w RPA początkowo nie byli w stanie zrozumieć tej sytuacji: jak to mówili - mamy niską inflację, dobre perspektywy, a waluta została tak zdewaluowana. - Często zdarza się, że najbardziej cierpią te rynki, które są w najlepszej kondycji. Inwestorzy mają tendencję do likwidowania pozycji tam, gdzie mogą najwięcej zarobić. W ten sposób pokrywają straty tam, gdzie sytuacja jest najgorsza. Danuta Walewska - Według "Risk Magazine", Chase zajmuje od 1994 roku pierwsze miejsce w organizowaniu transakcji zabezpieczających ryzyko zmian stóp procentowych, a od roku 1997 - w transakcjach zabezpieczających ryzyko walutowe. W Polsce i innych krajach regionu jest największym organizatorem i dealerem transakcji swapowych (wymiany) na rynku złotowym, w obrocie instrumentami pochodnymi dotyczącymi surowców i kursów walutowych.
Zabezpieczenie transakcji dokonywanych za granicą jest takim samym posunięciem, jak ubezpieczenie samochodu. Powinny to robić firmy, które mają dużo kontraktów zagranicznych lub biorą kredyty w obcych walutach. Trzeba zrobić kalkulację: w jakim okresie jesteśmy w stanie tak wykorzystać kredyt, żeby przyniósł dochód. Ten okres właśnie zabezpieczamy. Zawarcie umowy lub jej rozwiązanie jest możliwe w momencie, który jest najdogodniejszy.
Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało z pieniędzy Funduszu Mikro Czy pan chce być tłustym kotem RYS. JANUSZ MAJEWSKI MAYK ANNA WIELOPOLSKA Udzielili pożyczek na kwotę 155 milionów złotych. Cieszą się spłacalnością powyżej 98 procent. Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało, a część z nich korzysta stale, z pieniędzy Funduszu Mikro. Taksówka, sprzedaż marchewki, mały bar czy warsztat stolarski ciągle jeszcze nie mają szans, aby być klientem banku. Ale dzięki Funduszowi Mikro te koty nabierają wagi, a własna historia kredytowa w Funduszu już w kilku bankach uwiarygodniła przedsiębiorcę transportowego, właściciela sklepu spożywczego lub pizzerii czy niewielkiego producenta mebli. Jest dwa i pół miliona małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce. To jest stała baza (liczba utrzymuje się od kilku lat). Jeden milion 400 tysięcy firm z tej bazy to naprawdę mały biznes. Tyci. Jedna, dwie, może trzy osoby zatrudnione. Obroty liczone na dziesiątki tysięcy złotych, a własną historię często zaledwie na miesiące. Tu nie ma "linii" kredytowych ani myślenia opasłej gazety. To świat "słodkich dziurek" czy "czegoś do chlebka". Krystyna Gurbiel, bodaj najlepiej zorientowana osoba w małej i średniej przedsiębiorczości w Polsce (szef Polskiej Fundacji Promocji i Rozwoju Małych i Średnich Przedsiębiorstw), twierdzi, że tej przedsiębiorczości potrzeba dziś, prócz oczywistego unormowania prawa, przede wszystkim edukacji. Dla konkurowania z unijnymi firmami, które już za moment przycisną nasze małe myszy, przydałaby się nam też promocja nowych technologii. Można osiągnąć jedno i drugie. Powszechna prywatyzacja - Charytatywność to po prostu daje się 10 dolarów i tyle. Ale jeśli się pożyczy te 10 dolarów, można naprawdę pomóc - uważa Jamshed Ghandhi. Jamshed Ghandhi (Hindus z pochodzenia) jest ekonomistą, specjalistą od finansów i nauczycielem akademickim na University of Pennsylvania. Kiedy jego studentka Rosalind Copisarow powiedziała mu, że będzie ucieleśniać ideę Grameen Banku w Polsce, Jamshed Ghandhi powiedział: "to ładnie". Ale był zakłopotany. "Gdyby Rosalind chciała otworzyć bank z trzema miliardami dolarów, mógłbym znakomicie jej pomóc" - myślał. Ale idea Grameen Banku, który został założony dla najbiedniejszych w Bangladeszu, to była skala dla Jamsheda Ghandhiego trudna do dostrzeżenia. - Rosalind powiedziała jednak, że jeżeli to ma działać, to powinno działać w każdym kontekście. Dziesięć lat wykładałem zasady finansowania, bankowości, teraz musiałem coś z tym zrobić - opowiadał w maju tego roku podczas wizyty w Warszawie Jamshed Ghandhi. Był rok 1994. Rosalind Copisarow - Brytyjka pracująca wtedy w Polsce dla JP Morgan - przeczytawszy w "Financial Times" artykuł o Grameen Banku, pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto byłoby, za przykładem Grameen Banku, pomóc biednym, polskim przedsiębiorcom. Taką szansę stwarzał Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości, który jeszcze w tym samym, 1994 roku przeznaczył 20 milionów dolarów na program wspierania polskiej mikro-przedsiębiorczości. Rosalind zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. Elżbieta Moczarska, po wieloletnim pobycie w Wielkiej Brytanii, wróciła do Polski przekonana, że zajmie się powszechną prywatyzacją. Predestynowały ją do tego wykształcenie, zainteresowania i oczekiwania jej ówczesnego szefa w jednym z większych banków inwestycyjnych w Londynie. - Duży projekt. Zapowiadał się ciekawie - wspomina. Tyle że miał trudności ze startem. Tymczasem pojawiła się propozycja Rosalindy Copisarow. Elżbieta Moczarska miała rozpoznać rynek. - Nic nie było na ten temat. Żadnych danych ani o zapotrzebowaniu małych przedsiębiorstw, ani o ofertach dla nich. Inna rzecz, że takich ofert w ogóle nie było. Ale dostaliśmy bardzo dużo wolności - opowiada Elżbieta Moczarska. Wykorzystaliśmy ją, myśląc pod prąd. Wszystko wtedy wskazywało, że Polacy to bałaganiarstwo i upiorna fantazja. Żyć, pożyczyć, nie oddawać. A Rosalind Copisarow przekonywała, że jednak warto spróbować. Idea wciągała po kolei wszystkich. Razem z Elżbietą Moczarską do Funduszu przyszedł także Witold Szwajkowski, obecny jego szef. Dziś w 31 przedstawicielstwach Funduszu Mikro w całym kraju pracuje 90 osób. Żadna z nich nie jest urzędnikiem. Mają do opowiedzenia piękną historię. Grymasy sobków Nauczyli się, jak sami mówią, wiele. Na przykład, że to, co na początku wydaje się nierealne, umiejętnie wprowadzone, działa. Przekonały ich o tym pożyczki grupowe, wzajemnie poręczane. - Nikt nie wierzył, że to się da wprowadzić - opowiada Witold Szwajkowski, faktycznie architekt całej instytucji. - Polacy są indywidualistami i obce są im jakiekolwiek wspólne działania, myśleliśmy. I faktycznie. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Indywidualizm czy, mniej eufemistycznie, egoizm. Nikt za nikogo nie chciał brać odpowiedzialności. Elżbieta Moczarska miała jednak nadzieję, że zaufanie między ludźmi można odbudować. Przedstawili projekt pożyczek grupie kobiet w Łodzi (krawiectwo, małe sklepiki). Reakcje na wzajemne poręczanie były wyłącznie negatywne. Grymasiły. Pomyśleli więc z drugiego końca. I na spotkaniu z grupą właścicieli straganów na bazarze zapytali, jak to jest z pożyczkami w bankach? Trzeba żyrantów? "Oooo, cały autobus, proszę pana!". - No to skupiliśmy się na żyrantach - opowiada Witold Szwajkowski. Zapytali, czy bank zaakceptowałby, że żyrant także wziąłby pożyczkę? Skądże znowu, absolutnie. Aaaa, widzi pan. A Fundusz daje taką możliwość! Wzajemne poręczenie pokazane nie jako wymóg, ale jako zaleta pożyczki, zadziałało. Zdziercy, krwiopijcy Wydawało się, że ludzie nie zaakceptują komercyjnych odsetek. Fundusz, choć to nie bank, chce odsetki? Lichwa! Zdziercy, krwiopijcy! Pięć lat temu szumnie zapobiegano w całej Polsce strukturalnemu bezrobociu. Ludzie byli przyzwyczajeni do ulg, subsydiów i promocji. W Łodzi zadano im pytanie, czy to będzie umorzone? - Ludzie powinni się nauczyć myśleć kategoriami ekonomicznymi. Jeśli muszą oddać pieniądze, zaczynają myśleć - tłumaczy Jamshed Ghandhi. Stopniowo dowiadywali się coraz więcej o pożyczkobiorcach. Stopniowo odchodzili też od podejścia typowo bankowego i przestawali patrzeć na przepływ gotówki i stopień ryzyka. Skupili się na podmiocie, czyli pożyczkobiorcy. - Postawiliśmy sobie cel aby pomóc tym, którzy sami chcą sobie pomóc, są aktywni - opowiada Szwajkowski. Biznes - uważa - wymaga kumulacji kapitału, wywiązywania się z umów, budowania reputacji. Na krótką metę można prowadzić interesy innymi metodami, na dłuższą - trzeba doceniać wagę przestrzegania umów i umieć zawierać dobre umowy nie tylko handlowe, ale także ze wspólnikami w biznesie. Ludzi, którzy tak by właśnie chcieli prowadzić swoje interesy, Fundusz postanowił wspierać. Tyle że najpierw musiał ich nauczyć tego, że tak właśnie chcą. - Co im oferujemy? Tak naprawdę partnerstwo w biznesie. Gwarantujemy im dostęp do finansowania, jeśli oni wykażą się dwiema cechami: rozumieniem na czym polega ryzyko w ich biznesie, i rzetelnością w spłacaniu pożyczki w terminie - tłumaczy Witold Szwajkowski. Fundusz nie nalicza odsetek karnych, ponieważ obowiązuje zasada, że pożyczka będzie spłacana w umówiony sposób. Pożyczający pyta: a jakie będą odsetki za spóźnienie? Zaraz, zaraz - mówi Fundusz. Umówiliśmy się przed chwilą, że będzie pan spłacał w terminie, prawda? Fundusz nie zakłada opcji awaryjnej, że pożyczający nie będzie się wywiązywał. Jeśli nie będzie, są poręczyciele. Choć na początku mało kto z pożyczkobiorców tak naprawdę wiedział, na czym polega istota poręczenia. Dla wielu był to raczej zwykły podpis na papierze. A tu się okazywało, że to jest gotowość do zapłacenia poręczonej kwoty. Stolarze mają trociny - Jezus Maria, co pani mówi! Zmora to nieumiejętność oceny ryzyka. "W moim biznesie nie ma ryzyka". Proszę pana, proszę pana - napominają funduszowcy. Biznes z definicji jest podejmowaniem ryzyka. Nie ma biznesu bez ryzyka. - I staramy się wyedukować tu obie strony. Sami też musimy wiedzieć, na czym może polegać ryzyko w konkretnym przedsięwzięciu. Właściwie to jest coś, od czego trzeba zaczynać - słyszę w Funduszu. - Siadamy przy stole. "Jakie jest ryzyko związane z pana działalnością?". "No ja nie wiem, co mam tu wpisać?". Nie wpisać, wiedzieć. Chcemy wiedzieć, że biznesmen wie. I wie, jakie kroki podjąć, żeby ryzyku zapobiec. Warsztat stolarski, pełno trocin, jedna iskra i może być pożar. No dobrze, jakie jest zabezpieczenie? Gaśnice. Stolarze widzą ryzyko, podejmują jakieś działania, żeby się zabezpieczyć. Fundusz zadowolony. Gdzie indziej grupa ludzi, która przywozi towar do Olsztyna do czterech różnych sklepów. Jednym samochodem. Jeździli na stadion, robili zakupy i składali je w samochodzie, po czym znów udawali się na zakupy. A jakby wam ten samochód ukradziono? Eeee tam, przecież pies jest w środku. Do końca nikt nie będzie w stanie zapobiec nieszczęściu, ale ograniczyć ryzyko może chociaż troszkę. Sklep sportowy w K. Zaopatrzenie znowu jednym samochodem. Jakie ryzyko? Żadnego! No dobrze, a pogoda? Sanek państwo nakupią, a nie będzie śniegu? Będziemy sprzedawać dresy. OK. A jak państwu ukradną ten samochód z całym towarem? "O, Jezus Maria, co pani mówi?". - Defetyzm. Ale nie szkodzi. Mamy przy stole trzy inne osoby, które siedzą i słuchają tego. Są poręczycielami. Muszą się oswoić. Nie ma - "a bo spaliło nam się". Pytaliśmy, jakie jest ryzyko, i mówiliśmy, że trociny łatwo się palą. Ale za chwilę będzie to samo. Pytają kobietę w W., która jednoosobowo prowadzi sklep, co będzie, jeśli zachoruje? "Ja mam apap!". Stolarze mają trociny i nie wszystkie palce Spotykamy się ze stolarzami bardzo często - mówią w Funduszu - bo to jeden z typowych zawodów naszego pożyczkobiorcy. Mało który ma wszystkie palce, wiadomo. W związku z wnioskiem o pożyczkę pytamy, jak wyglądały jego obroty ostatnio i jak planuje, że będą się kształtowały, kiedy będzie spłacał pożyczkę? Pokazuje obroty i widać, że miał dwa miesiące przerwy. Co się stało? Miałem złamaną rękę. A w poprzednim zdaniu było, że nie ma żadnego ryzyka. Nie rozumieją, że jak pokażą ryzyko, to są jeszcze bardziej wiarygodni. A może rozumieją, tylko je odrzucają? Po co mam o tym mówić, jeszcze mnie to spotka. Tymczasem w Funduszu muszą złamać pewną barierę. Człowiek, który przychodzi i chce coś załatwić, chce pokazać się z najlepszej strony. A tu go pytają: jakie są pana słabe punkty? W rybach tak, w słodyczach nie Mają fantazję? Stolarze? Nie, generalnie przedsiębiorcy. Mają. I to jaką! Może mniej w poszukiwaniu nowoczesnych technologii, choć zdarzyła się już pożyczka na zakup baterii solarnych. Ale mają fantazję w naszych realiach. Toruń, bazarek. Marzec, błotko, stragany z warzywami, chińskie ciuchy. Stanowisko drogeryjne pewnego pana. Duży wybór, ruch w interesie spory, pan bierze pożyczkę, bo chce zainwestować w lokal. Lokal ugadany, dostaje pożyczkę. Była jednak promocja w hurtowni i za zakup perfum, dostawało się rower górski. Na straganie pośród opisanego błota pojawiła się Laura Biagiotti, Paloma Picasso, po 150 złotych za sztukę. Szaleństwo. Ale pan to wszystko sprzedał. W gruncie rzeczy wiedzą więcej na temat tego biznesu, niż doradcy mogliby to sobie wyobrazić. Witold Szwajkowski po trzech latach pracy postanowił dotrzeć do pierwszych pięćdziesięciu klientów Funduszu, którym udzielał pożyczek. Udało mu się odnaleźć ponad trzydziestu. Połowa mniej więcej rozwinęła swoje przedsiębiorstwo. Najbardziej przebojowy miał intuicję albo nawet po prostu talent. - Tłumaczył mi, jak dojść do jego sklepu. Kiedyś handlował słodyczami, potem prowadził hurtownię, teraz sprzedawał ryby. Tłumaczył, tłumaczył, sklepów w tym miejscu miało być wiele, byłem sceptyczny, czy go znajdę. Sklepy zapowiadały nagromadzone na ślepej ścianie budynku reklamy. Kolorowe, odblaskowe, małe, duże, billboardy i tablice, wskazujące sklepy i różne inne miejsca, wszystko razem męczące i nieczytelne. Ale jeden napis górował nad całą tą bazgraniną. W zasadzie nie reklama, a drogowskaz. Czarną olejną farbą, cztery wielkie litery: RYBY. I strzałka, w którą stronę iść. - Właściwie to ten facet nie miał w ogóle dla mnie czasu. Dziesięć minut mi poświęcił. Zacząłem pytać: jak pan widzi przyszłość... Wtedy, przed trzema laty, chciał po prostu robić biznes, wszystko jedno w jakiej branży. Teraz stwierdził krótko: "No, wie pan, w rybach tak, w słodyczach nie"- opowiada Szwajkowski - z kolei facet, który trzy lata temu miał niesłychanie szerokie plany, o monitoringu i faktoringu rozprawiał bez przerwy, a ja myślałem "ale zorientowany, ile wie", dalej ma swój niewielki sklepik. Za to nasza pogawędka trwała całe dwie godziny. O leasingu, faktoringu i monitoringu. Plany miał mniej więcej takie, jak trzy lata wcześniej. Udało się Pożyczki w Funduszu mogą być wielokrotnym, nie wysychającym źródłem finansowania. Rekordzista - krawiec ciężki z Torunia - bierze już pożyczkę dziesiąty raz. Od 1994 roku Fundusz udzielił prawie 26 tysięcy pożyczek. Łączna wartość wszystkich udzielonych pożyczek wynosi ponad 42 milionów dolarów (155 milionów złotych). Kwota zadłużenia Funduszu w lipcu b.r. wynosiła 10 milionów USD. Średnia pożyczka - 1500 USD (około 5 tysięcy złotych, maksymalnie można pożyczyć 30 tysięcy). Prawie 100 procent kosztów operacyjnych pokryto ze spłat odsetek (Fundusz dąży do całkowitego samofinansowania się). - Najbardziej potrzebne są dobre przykłady. Nie pieniądze, nie dotacje, nie szkolenia, a dobry przykład - uważają funduszowcy. Klienci Funduszu Mikro doszli także do czegoś ważnego. Każdy z nich zyskał coś wyłącznie dla siebie - większe obroty, wiedzę. Ale też wszyscy zbudowali coś wspólnego. Udało się to, o czym myślała Elżbieta Moczarska: zaczęło powracać zaufanie między ludźmi w Polsce. Udało się to, czego chciała Rosalind Copisarow: pokazała, że przy niewielkich środkach można rozruszać wcale duże kręgi przedsiębiorczości. Powiodła się teoria Jamsheda Ghandhiego, który uważa, że wobec tego, iż rządy mają dziś coraz mniej pieniędzy na wspieranie społecznych celów, ludzie powinni pomagać sobie nawzajem. Wielkie banki (te od "autobusów żyrantów") coraz częściej proszą swych nowych klientów, którzy deklarują, iż byli uczciwymi płatnikami w Funduszu Mikro, o historię ich kredytów w tej instytucji. Powoli też same banki zaczynają otwierać się na małą przedsiębiorczość. To zaczyna być modne. Nic dziwnego. Fundusz Mikro obsługuje 16 tysięcy przedsiębiorców. A jest w ich w całej Polsce 100 razy tyle. To olbrzymia nisza, w której powinna działać konkurencja. Rosalind Copisarow rok temu przestała pracować w Funduszu. Zadowolona. Chciałaby przenieść to doświadczenie do innych krajów. Jamshed Ghandhi powołuje się na przykład Funduszu przed swoimi studentami. Elżbieta Moczarska pożegnała się z Funduszem. Uważa, że jej marzenie powszechnego prywatyzowania Polski w zasadzie spełniło się. Choć prywatyzowała z odwrotnej zupełnie strony, niż zakładał to wielki program powszechnej prywatyzacji, dla którego do Polski przecież przyjechała. Witold Szwajkowski natomiast, który w Funduszu pozostał, ma zamiar w 2000 roku podwoić wartość portfela Funduszu do 20 milionów dolarów.
Udzielili pożyczek na kwotę 155 milionów złotych. Cieszą się spłacalnością powyżej 98 procent. Prawie szesnaście tysięcy najmniejszych polskich przedsiębiorstw skorzystało z pieniędzy Funduszu Mikro. Był rok 1994. Rosalind Copisarow - Brytyjka pracująca wtedy w Polsce dla JP Morgan - przeczytawszy w "Financial Times" artykuł o Grameen Banku, pomyślała, widząc na ulicach polskich miast małe budki handlowe, że warto byłoby, za przykładem Grameen Banku, pomóc biednym, polskim przedsiębiorcom. Taką szansę stwarzał Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości, który jeszcze w tym samym, 1994 roku przeznaczył 20 milionów dolarów na program wspierania polskiej mikro-przedsiębiorczości. Rosalind zaczęła tworzyć Fundusz Mikro. przekonywała, że warto spróbować. Idea wciągała po kolei wszystkich. Dziś w 31 przedstawicielstwach Funduszu Mikro w całym kraju pracuje 90 osób. Żadna z nich nie jest urzędnikiem. Mają do opowiedzenia piękną historię.Polacy są indywidualistami i obce są im jakiekolwiek wspólne działania. Na początku nikt nikomu nie chciał poręczać. Elżbieta Moczarska miała jednak nadzieję, że zaufanie między ludźmi można odbudować. Bizneswymaga kumulacji kapitału, wywiązywania się z umów, budowania reputacji. Na krótką metę można prowadzić interesy innymi metodami, na dłuższą - trzeba doceniać wagę przestrzegania umów i umieć zawierać dobre umowy nie tylko handlowe, ale także ze wspólnikami w biznesie. Ludzi, którzy tak by właśnie chcieli prowadzić swoje interesy, Fundusz postanowił wspierać.Prawie 100 procent kosztów operacyjnych pokryto ze spłat odsetek (Fundusz dąży do całkowitego samofinansowania się).
ROZMOWA Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii Pozbawieni prawa do życia W inguskich obozach dla czeczeńskich uchodźców podstawowych lekarstw nie starcza nawet dla dzieci FOT. (C) REUTERS JAN STRZAŁKA: Ile ofiar pochłonęła druga wojna czeczeńska? ALEKSANDER PIETROW: Trudno to dziś ocenić. Naszym zdaniem, tam gdzie trwały ostre walki, czyli w Groznym i w okolicach, na tysiąc mieszkańców przypada co najmniej 20 zabitych. Mam na myśli tylko ludzi, których nie sposób podejrzewać o udział w działaniach bojowych: dzieci, starców i kobiety. Może to być kilka tysięcy ofiar śmiertelnych. Dlaczego ta wojna jest tak krwawa i okrutna? Bo władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. A brak reakcji władz pozwala wojskowym wierzyć, że mogą bezkarnie postępować tak, jak im się podoba. Dowódcom brakuje woli politycznej i zwykłej ludzkiej przyzwoitości, by skończyć z grabieżami, gwałtami i innymi zbrodniami. Uchodźcy opowiadają, że przed czeczeńskie domy zajeżdżają żołnierze i zabierają dosłownie wszystko. Zdzierają cywilom nawet odzież z grzbietu. Niekiedy dowódcy powstrzymują podwładnych przed takimi ekscesami, ale to wyjątki. Co na to wszystko Human Rights Watch, w imieniu której od początku wojny bada pan sytuację w Czeczenii? Dowodów zbrodni nie brakuje, ale ponieważ nie mamy dostępu na tereny ogarnięte wojną, świadectw szukamy na razie wśród uchodźców, którzy uciekli do Inguszetii. Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, a nawet instytucje finansowe - Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów, dopóki Moskwa nie będzie respektować norm prawa międzynarodowego. Wzywaliśmy OBWE do wywarcia presji na władze rosyjskie, by pozwoliły działać misji tej Organizacji w Czeczenii. Apelujemy też do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej. Protestowaliśmy przeciw zamykaniu korytarzy dla uchodźców. Wzywaliśmy do przeprowadzenia międzynarodowego śledztwa w sprawie przestępstw popełnianych przez armię rosyjską. Śledztwo oznacza pociągnięcie winnych do odpowiedzialności. Ale władze Rosji nie pozwalają na to niezależnym sędziom czy przedstawicielom zagranicznych organizacji. Rosja dopuszcza się zbrodni przeciw ludzkości. Już na początku wojny zamknęła granice z Czeczenią i uchodźcy nie mieli szans ucieczki z terenów ogarniętych walką. Z granicy czeczeńsko-osetyńskiej zawracano cywilów na bombardowane tereny. Przepuszczano jedynie uchodźców narodowości rosyjskiej. To dowód dyskryminacji i skazanie uciekających na pewną śmierć. Granica z Inguszetią pozostała otwarta, ale władze Rosji nie pozwalały Czeczenom na wyjazd z Inguszetii do innych regionów Federacji. Nim uchodźcy dotarli do obozów, na każdym posterunku musieli płacić żołnierzom za przepuszczenie ich w stronę Inguszetii - przeciętna rodzina musiała wydać na to równowartość kilku pensji. Potem władze Rosji zamknęły granicę z Inguszetią. 40 tys. uchodźców koczowało dziesięć dni przed przejściem granicznym bez jedzenia, wody, pod gołym niebem. Nie dopuszczono do nich lekarzy z pierwszą pomocą, choć niektórzy z uciekinierów byli ciężko ranni, inni umierali na serce. Rosyjscy dowódcy tłumaczyli, że wśród uchodźców znajdują się bojownicy i terroryści. Ale to chyba nie najstraszniejsze zbrodnie? Potem pojawiły się doniesienia, że giną cywile nie uczestniczący w walkach. Władimir Putin komentował te informacje jako "propagandę terrorystów". Tymczasem bombardowano Urus-Martan, Grozny i wiele innych miejscowości. Każdy atak oznaczał śmierć niewinnych ludzi. Rodzi się podejrzenie, że to nie jest wyłącznie wojna przeciw uzbrojonym bojownikom, ale też świadome mordowanie cywilów. Świadczy o tym np. ostrzeliwanie kolumn uchodźców z Szaamijurtu, uciekających do Inguszetii. Wojskowi usprawiedliwiali się, że z kolumny padły strzały do rosyjskich helikopterów. Zakładając nawet, że tak było, atak na kolumnę uchodźców jest przestępstwem. Bojownicy, którzy mogli się ewentualnie wmieszać w tłum cywilów, oddawszy strzały z pewnością uciekli. A śmierć ponieśli niewinni ludzie. W styczniu pojawiły się obawy, że armia federalna zakłada w Czeczenii "obozy filtracyjne", w których przetrzymuje wszystkich mężczyzn od 10 do 60 roku życia, podejrzewając, że mogą być bojownikami. Podczas poprzedniej wojny w obozach filtracyjnych torturowano Czeczenów. Rosja łamie konwencję genewską, szczególnie te punkty, które bronią ludności cywilnej i zakazują nieuzasadnionego i nieproporcjonalnego używania broni wobec niej, czego przykładem może być bombardowanie rynku w Groznym. Oficjalnie atak był wymierzony w pobliski sztab Szamila Basajewa, jednak bomby spadły na bazar, i to w godzinie szczytu - śmierć poniosło 140 osób, a 240 odniosło rany. Wśród ofiar znaleźli się Czeczeni, Rosjanie i Ingusze. W tym przypadku można mówić także o odpowiedzialności czeczeńskich bojowników - nie powinni lokować swych sztabów w pobliżu obiektów cywilnych. Jeśli tak czynią, cywile stają się tarczą ochronną. Czy to jedyny przypadek, kiedy Human Rights Watch oskarża czeczeńskich bojowników? Nie jedyny. Pod koniec listopada bojownicy strzelali do cywilów w Gechi i kilka osób zranili. Mieszkańcy miejscowości chcieli zachować neutralność, bo wcześniej ucierpieli wskutek ataków Rosjan. Naszym zdaniem, bojownicy często narażają cywilów na niebezpieczeństwo, prowokują ataki armii rosyjskiej. Jednocześnie karzą np. starszyznę czeczeńską, jeśli próbuje ona pertraktować z rosyjskimi dowódcami, by zapewnić wsi bezpieczeństwo. Słyszeliśmy o przypadkach, choć nie potwierdzonych, że żołnierze Basajewa czy Chattaba podcinają gardła jeńcom rosyjskim. Oskarżamy więc i bojowników, choć częściej żołnierzy federalnych. Symbolem czeczeńskiej tragedii stał się Grozny. Co się tam działo? Stolica Czeczenii była bombardowana przez kilka miesięcy. Mieszkańcy Groznego przeżyli piekło. Chowali się w piwnicach, głodowali. Ciągłe ataki nie pozwalały chorym szukać pomocy lekarskiej. Szpitale w Groznym i w innych miastach były przepełnione i brakowało w nich podstawowych środków medycznych. Wzywaliśmy dowództwo rosyjskie do ogłaszania przerw w bombardowaniu, by cywile mogli wychodzić z piwnic i uciekać z Groznego lub udać się do szpitali. Bezskutecznie. Później zresztą bombardowano nawet szpitale, np. szpital psychiatryczny niedaleko Groznego, gdzie przebywało 30 pacjentów. Nie pomogło to, że był oznaczony czerwonym krzyżem. Dotąd nie ustaliliśmy liczby ofiar w Groznym. Czy badacie sytuację w inguskich obozach? Alarmowaliśmy, że wraz z nadejściem mrozów w obozach umierają dzieci, bo brakuje podstawowych lekarstw. Demaskujemy kłamstwo rosyjskiej propagandy, że w Inguszetii nie doszło do katastrofy humanitarnej. Obozy pękają w szwach, nie starcza namiotów, wielu uchodźców śpi pod gołym niebem. Administracja tłumaczy, że trzeba im odebrać przydziały żywnościowe, bo inaczej nigdy nie opuszczą obozów. A dokąd mają wracać, jeśli ich domy są zburzone, a wszędzie szaleją bezkarni żołnierze rosyjscy? Tymczasem dowództwo federalne zapewnia, że wyzwolone tereny są bezpieczne. Bez komentarza? Zamiast komentarza powiem, że uchodźcy boją się wracać do Czeczenii. Wyrzucani z obozów pytali, co będą jeść powróciwszy do domów - jeśli te w ogóle istnieją - skoro wszystko ukradli im żołnierze? Mężczyźni mogą się też obawiać, że trafią do obozów filtracyjnych i będą torturowani. Kobiety - że będą zgwałcone. W ostatnich tygodniach mamy coraz więcej informacji o rozstrzeliwaniu cywilów, o egzekucjach. Domy zabitych są podpalane przez rosyjskich żołnierzy. Jako organizacja broniąca praw człowieka mówimy, że naród czeczeński został pozbawiony prawa do życia. Wielu tragedii jeszcze w pełni nie wyjaśniliśmy - choćby śmierci mieszkańców Szali, w styczniu. Szali, według propagandy rosyjskiej, zostało wyzwolone i - jak opowiadają niektórzy - administracja wezwała obywateli, by stawili się na centralnym placu, gdzie mieli otrzymać pomoc humanitarną czy też emerytury. Inni opowiadają, że ludność zgromadziła się, aby poprzeć bojowników, którzy podobno mieli się tam pojawić. W każdym razie na cywilów spadły bomby i śmierć poniosło kilkaset osób. Rozmawiał Jan Strzałka Aleksander Pietrow pracuje dla Human Rights Watch od ośmiu lat. Wcześniej działał w rosyjskim Memoriale i w Moskiewskim Centrum Reformy Sądownictwa. Przed wojną czeczeńską badał przestrzeganie praw dziecka i pracował nad raportem o stosowaniu tortur w Rosji.
Aleksander Pietrow z rosyjskiego oddziału Human Rights Watch o rosyjskich zbrodniach w Czeczenii: Naszym zdaniem, tam gdzie trwały ostre walki, czyli w Groznym i w okolicach, na tysiąc mieszkańców przypada co najmniej 20 zabitych. Mam na myśli tylko ludzi, których nie sposób podejrzewać o udział w działaniach bojowych: dzieci, starców i kobiety. władze nie reagują na samowolę żołnierzy i błędne decyzje dowódców. Human Rights Watch gromadzi i analizuje wszystkie świadectwa. O przestępstwach informujemy Organizację Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Nalegamy, by państwa zachodnie nie zawierały z Rosją żadnych umów, dopóki Moskwa nie będzie respektować norm prawa międzynarodowego. Wzywaliśmy OBWE do wywarcia presji na władze rosyjskie, by pozwoliły działać misji tej Organizacji w Czeczenii. Apelujemy też do dowództwa rosyjskiego, by zaprzestało atakowania ludności cywilnej.
ROZMOWA Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii Nasza orientacja proeuropejska jest jasna FOT. ARCHIWUM Jak ocenia pan okres swej prezydentury po ponad trzech latach i w obliczu kolejnych wyborów prezydenckich, które odbędą się jesienią? PETRU LUCINSCHI: - Stoimy wciąż przed trzema problemami. Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane, a ostatnich kilkadziesiąt lat żyliśmy w Związku Radzieckim i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana jak jedna wielka hala fabryczna, w gospodarkę rynkową. Jednocześnie, od ogłoszenia niepodległości nasze związki gospodarcze ukierunkowane dawniej wyłącznie na wschód przestały funkcjonować tak jak dawniej, bo na wschodzie spadło zainteresowanie współpracą z nami. Wreszcie jest kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych na różnych poziomach życia społecznego. Tu również brak nam tradycji. Przemiany w tych dziedzinach nie przyniosły jeszcze odczuwalnych dobrych rezultatów, choć w bieżącym roku powinny już być one zauważalne. Natomiast gdy chodzi o naszą pozycję w świecie, to Mołdawia stała się bardziej znana w Europie. Nasza orientacja proeuropejska jest jasna. Jeśli tak, to jak pan chce pogodzić dążenie do udziału w integracji europejskiej z faktem, że Republika Mołdawii pozostaje członkiem Wspólnoty Niepodległych Państw? Pańskie pytanie zdaje się logiczne, ale pomija pewne elementy rzeczywistości. WNP jest organizacją regionalną, podobnie jak Współpraca Gospodarcza Krajów Morza Czarnego (BSEC), w której też aktywnie działamy i nikt nam w tej sprawie nie zadaje podobnych pytań. WNP widziana jest za bardzo pod kątem politycznym. My uczestniczymy tylko w wymiarze gospodarczym Wspólnoty, a nie na przykład wojskowym - tego porozumienia nie ratyfikowaliśmy. Zwracamy uwagę, by dokumenty WNP, które podpisujemy, nie były przeszkodą w integracji z Europą. Problem raczej w tym, że Europa nie może się zdecydować ani w sprawie Mołdawii, ani w sprawie Ukrainy... My też mamy z tym pewne problemy... Wy nie macie żadnych problemów, bo jesteście już objęci integracją, podobnie jak kraje bałtyckie. W sprawie krajów bałtyckich Europa zadecydowała, że są one jej integralną częścią. A więc pytanie należy postawić Unii Europejskiej. My robimy, co możemy. Jeśli mamy dobre stosunki gospodarcze z Ukrainą, Rosją, a nawet Białorusią, to dlatego, że znajdujemy tam zbyt na wyroby naszej produkcji. Polska też handluje z tymi krajami, a nie jest członkiem WNP. Jakie są konkretne korzyści ze statusu członka Wspólnoty? 68 proc. naszego handlu to handel z nimi. Potrzebujemy kontaktów z ludźmi, którzy mają tam duże interesy. Są też ułatwienia celne, konsularne, większa wolność poruszania się. I tyle. Polska też z pewnością potrzebuje współpracy z Rosją. Ale nawiasem mówiąc, zanim Mołdawia miała związki z Rosją, miała je z Polską - już w czternastym wieku. Pod koniec ubiegłego roku upadł rząd Iona Sturzy, który był postrzegany na Zachodzie jako reformatorski. Jaki charakter ma rząd jego następcy, Dumitru Braghisa? Rząd Sturzy był oparty na ścisłym podziale tek między ugrupowaniami koalicji będącej konglomeratem wielu partii. Gdy utracił większość parlamentarną, można było rozpisać przedterminowe wybory. Większość deputowanych zdecydowała się jednak poprzeć rząd zbudowany nie na zasadzie podziału stanowisk pomiędzy partie. Właśnie mija 100 dni urzędowania rządu Braghisa, który kontynuuje politykę reform i integracji europejskiej, a jednocześnie zaczął się zajmować codzienną rzeczywistością ekonomiczną i zwrócił większą uwagę na problemy korupcji i przestępczości gospodarczej. Rząd Sturzy zajęty był bardziej makroekonomią, stosunkami z międzynarodowymi instytucjami finansowymi itd. Czy parlament jest równie reformatorski? Tam jest wiele dziecinady. Rząd zwrócił się ostatnio do parlamentu o zgodę na prywatyzację strategicznych dziedzin naszej gospodarki: produkcji wina i tytoniu. Partie, które wspierały gabinet Sturzy i które mają prywatyzację w swoim programie, nie chcą głosować za tym, bo to nie ich rząd. Interes kraju nie liczy się. Domagają się natomiast, by frakcja komunistyczna, która głosowała za rządem Braghisa, głosowała też za prywatyzacją. A komunistom z kolei przeszkadza w tym doktryna. To wszystko jest godne ubolewania. Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta. Dlaczego? System parlamentarny funkcjonuje dobrze, gdy są dwie alternatywne siły polityczne zmieniające się u steru władzy w wyniku wyborów. U nas jest konglomerat ugrupowań. Niby jest jakaś prawica, lewica i centrum, ale są i partie trudne do określenia. Jak z tego zbudować większość? Była koalicja większościowa i po siedmiu miesiącach rozpadła się. Tymczasem mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje? A więc może należy wzmocnić konstytucyjnie władzę wykonawczą. Istnieje forma demokracji z silną władzą prezydenta. Jest przy tym niezależne sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, parlament. Do niedawna było tak na przykład w Finlandii, która teraz, gdy jej sytuacja w pełni ustabilizowała się, stała się republiką parlamentarną. Silny prezydent jest też na Cyprze, którego sytuacja jest trochę analogiczna do naszej, bo tak jak u nich północ kraju, tak u nas Naddniestrze to separatystyczne republiki utworzone siłą i nieuznawane przez społeczność międzynarodową. Inny przykład to Chorwacja za rządów Tudjmana. Chorwacja Tudjmana nie była w pełni demokratyczna. Wiem, chcę tylko powiedzieć, że silne rządy prezydenckie wynikały z sytuacji tego kraju, dopóki nie umocnił swej państwowości. Myśmy natomiast przyjęli system będący kompilacją różnych elementów demokracji europejskiej i po sześciu latach wszystkie siły polityczne są zgodne, że trzeba to jakoś zreformować. Pracujemy nad tym otwarcie, we współpracy m. in. z Radą Europy. Jak wyglądają stosunki mołdawsko-rumuńskie? Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych... Jednak w 1918 roku Besarabia weszła w skład Rumunii... Na niewiele ponad dwadzieścia lat. A czy Austria nie była przez kilka lat częścią Niemiec? Podobna jest sytuacja między Mołdawią a Rumunią. Proszę zwrócić uwagę, że choćby w ostatnich dziesięcioleciach rozrosły się tu miasta, do których napłynęli Rosjanie, Ukraińcy. Coś się tu zmieniło. Niezależnie jednak od tego jesteśmy za jak najściślejszymi stosunkami z Rumunią. I mamy je w bardzo wielu dziedzinach. Moje pytanie nie tyle dotyczyło perspektyw zjednoczenia, ile raczej wiązało się z faktem, że Rumunia, tak z wami związana kulturowo, jest waszym sąsiadem bardziej zaawansowanym na drodze integracji europejskiej i w przyszłości granica z nią może się okazać waszą granicą z Unią Europejską, jak dla Polski obecnie granica z Niemcami. My też chcielibyśmy graniczyć z Unią przez Niemcy, ale cóż robić. Mówiąc jednak poważnie: staramy się w pełni wykorzystywać sąsiedztwo z Rumunią, również w perspektywie integracji europejskiej. Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza i wycofania stamtąd rosyjskiej XIV Armii? Rosja zajmuje jasne stanowisko, gdy chodzi o konieczność zachowania integralności terytorialnej Mołdawii. Mam nadzieję, że wraz z prezydenturą Władimira Putina to się zrealizuje. Zdajemy sobie sprawę, że trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii. Wszystko zależy od polityki rosyjskiej, częściowo ukraińskiej, a poza tym od stanowiska Europy, OBWE, nawet ONZ. My w żadnym razie nie chcemy konfliktu zbrojnego, tylko rozwiązania pokojowego. A do wyprowadzenia XIV Armii Rosja zobowiązała się podczas szczytu OBWE w Stambule w listopadzie ubiegłego roku. Rozmawiał w Kiszyniowie Bogumił Luft Republika Mołdawii leżąca między Prutem a Dniestrem to historyczna Besarabia, wschodnia część niegdysiejszego Hospodarstwa Mołdawskiego, jednej z trzech struktur państwowych, w których przez wieki kształtował się naród rumuński. Besarabia nie weszła jednak w skład państwa rumuńskiego powstałego w połowie XIX wieku ze zjednoczenia Mołdawii i Wołoszczyzny, bo wcześniej, w 1812 roku, została zagarnięta przez Rosję. Do Rumunii przyłączyła się dopiero w 1918 roku. Moskwa zajęła ją powtórnie w 1940 roku na mocy paktu Ribbentrop - Mołotow. By ją odbić, Rumunia przystąpiła u boku Niemiec do wojny przeciw ZSRR. Po wojnie Stalin utworzył na terenie Besarabii Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką. W chwili rozpadu ZSRR republika ta proklamowała niepodległość.
Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii: Stoimy wciąż przed trzema problemami. Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane, a ostatnich kilkadziesiąt lat żyliśmy w Związku Radzieckim i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana, w gospodarkę rynkową. Wreszcie kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych na różnych poziomach życia społecznego.
Zadziwiająca żywotność stereotypu "polnische Wirtschaft" Język i blaga Polak po napadzie furii. Karykatura "Kladderadatsch" z 16 listopada 1930 r. Niezbyt długie, niemniej jednak ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu w Wiesbaden nakładem wydawnictwa Otto Harrasowitza, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym, a obecnie - przetłumaczona przez Isabelę i Svena Sellmerów na polski - doczekała się krajowej edycji, dzięki Wspólnocie Kulturowej Borussia w Olsztynie. Niedaleko tegoż Olsztyna, w warmińskiej wsi Podlejki urodził się w 1937 r. autor tego niezwykłego "nowoczesnego niemieckiego dyskursu o Polsce", dziś profesor na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, jeden z najwybitniejszych polskich germanistów, znawca niemieckiej kultury i literatury. Obszerna, ponad 400-stronicowa praca prof. Orłowskiego poświęcona jest tematowi niemal dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". O pierwszym z nich tak pisał zmarły niedawno prof. Franciszek Ryszka: "«Polnische Wirtschaft» to chaos, lekkomyślność, rozrzutność, równocześnie jednak także brak higieny, zacofanie, ignorancja. Możliwe były różne kombinacje tych cech. Wśród warstw bogatszych widziano rozrzutność i lekkomyślność, u przedstawicieli «prostego ludu» brak higieny i ignorancję". Zdaniem innych badaczy problemu, interesujący nas termin określa "nieporządek i złą gospodarkę, niedbalstwo i bałagan". Listy z Wilna W jednym z dziewiętnastowiecznych niemieckich zbiorów przysłów możemy przeczytać takie "podsumowanie" naszego kraju: "Polska jest piekłem dla chłopów, rajem dla Żydów, czyśćcem dla mieszczan, niebem dla szlachty, a kopalnią złota dla cudzoziemców". No dobrze, podobne "złote myśli" znajdziemy i w naszych wydawnictwach, ale "polnische Wirtschaft" to co innego! Autorstwo tego, mającego długą historię i niesłychaną żywotność, stereotypu przypisuje się niejakiemu Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi z Żuław Wiślanych. Naprawdę jednak formuła była już gotowa i nieźle znana wcześniej, choć w myśleniu Niemców (i nie tylko ich) o Polsce zadomowiła się dopiero ok. 1830 r. po edycji listów Fostera. W liście do swojego wierzyciela pisał z Wilna w 1784 roku: "O polnische Wirtschaft, o nieopisanym brudzie, lenistwie, opilstwie i nieudolności całej służby..., o niezdarności rzemieślników, ich niesłychanie kiepskiej robocie, wreszcie o zadowoleniu Polaków [Polaken] z własnego bagienka, a także ich przywiązaniu do rodzinnych zwyczajów nie chcę pisać już nic więcej, aby nie przedłużać tego listu". W tym samym roku, w liście do przyjaciela, opisując posiadłość biskupa Massalskiego w Werkach koło Wilna, zauważa: "Ale i ten majątek, najlepszy w okolicy, to polnische Wirtschaft". Honorowi głupcy Polska gospodarka i jej zadziwiający stan, tak żywo interesowały naszych zachodnich sąsiadów, że dawali temu wyraz nie tylko w książkach, ale i w operetkach, i filmach (1928 rok). W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację (nie wiedzieli jeszcze, że będzie to Wielka Emigracja) Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale... anarchiści. Literatura, szczególnie w obiegu trywialnym, kultywowała jednak mity szlachetnych Polaków i pięknych Polek. We wrześniu 1831 r. poeta Franz Grillparzer tak skomentował upadek Warszawy: "I tak żeś upadło, miasto honoru,/ Ostatnia ostojo bohaterstwa!/ Czemu żeś wierzyło, miasto szlachetnych głupców,/ Że świat pomoże ci w wielkiej potrzebie?". Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem. Pole dla satyryków Do Polaków przylgnęła w XIX wieku ironiczna etykieta "zawodowych rewolucjonistów Europy". W sumie, byliśmy i jesteśmy z niej dumni. Zgoła inaczej postrzegali to Niemcy. Nieprzypadkowo Günter Grass wprowadza na karty "Blaszanego bębenka" Don Kichota - "tego bardzo zdolnego Polaka". W tej samej powieści Oskar chce wybijać szyby "dla Polski i polskiej gospodarki, rosnącej dziko, a jednak wciąż wydającej owoce". Na funkcjonowanie stereotypu "polnische Wirtschaft" wskazuje zarówno gliwicka tetralogia Horsta Bienka, jak "Heimat-Museum" Siegfrieda Lenza. "Polnische Wirtschaft" od lat stanowi świetny materiał źródłowy dla niemieckich satyryków i karykaturzystów. Pomińmy tu okres III Rzeszy, rzetelnie zresztą opisany i udokumentowany przez Huberta Orłowskiego, ale i w innych latach dowcipów o polskiej gospodarce czy polskim sejmikowaniu nie brakowało. Także, o czym nie zawsze pamiętamy, w czasach pierwszej "Solidarności", kiedy to wcale nie tylko NRD-owskie, ale i zachodnioniemieckie pisma wielce się dziwiły, że Polacy w tak fatalnej sytuacji ekonomicznej strajkują. Do "polnische Wirtschaft" "Solidarność" pasowała jak ulał, dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego drwiny i szyderstwa uległy wyciszeniu. Krokodyle łzy Jako motto do swojej pracy wybrał Hubert Orłowski cytat z Maxa Frischa: "Język jako nośnik przesądów! Mógłby nas łączyć, lecz przeciwnie, przez uprzedzenia śmiertelnie nas dzieli. Język i kłamstwo!". Czy naprawdę skazani jesteśmy na wieczne uleganie myślowym stereotypom? Niełatwo tu o optymizm. Latem ubiegłego roku "Hannoversche Allgemaine" cytowało jedną z ofiar powodzi: "To był ogromny bałagan", a w komentarzu lało krokodyle łzy: "Aż się narzuca owo fatalne uprzedzenie do polnische Wirtschaft". Cóż, jak twierdzi prof. Janusz Tazbir, stereotypy będące "wiedzą w pigułce" - żyją najdłużej. Ostatnimi laty zmieniło się tylko jedno. Jeszcze w "Szczurzycy" Grass suponował, że z niemieckiego punktu widzenia nie co innego, a właśnie polska gospodarka stanowi podstawę realnego socjalizmu. Mur berliński został jednak zburzony i oto, jak pisał Andrzej Szczypiorski, "okazało się nagle, że nie była to tylko «polnische», lecz po prostu «sozialistische Wirtschaft»". Nie zmienia to faktu, że stereotyp jest żywy, a podtrzymują go codzienne wiadomości, w których napady polskich skinów na obcokrajowców, kradzieże samochodów i "przekręty" w majestacie prawa zdecydowanie przeważają nad osiągnięciami Góreckiego czy Preisnera. Dobre chęci Profesor Orłowski jest człowiekiem twardo trzymającym się rzeczywistości. "Nie łudźmy się - czytamy - że przekazanie wiedzy o Uniwersytecie Jagiellońskim czy o Marii Curie-Skłodowskiej przyczyni się do wyeliminowania tego nadrzędnego i jakże wygodnego stereotypu. Również postulaty Herberta Czai wynikają z myślenia życzeniowego: «Apeluję, aby Polska nie kierowała się marzeniem o upokorzeniu Niemiec. Ale i Niemcy nie powinni mówić o wyimaginowanym obrazie nieustannego chaosu i bezsilności, wynikających z polnische Wirtschaft. Obie strony muszą nabrać do tych spraw dystansu». Obce są mi tego rodzaju woluntarystyczne i przepełnione dobrymi chęciami refleksje. Życzyłbym sobie natomiast bardzo gorąco, aby nadszedł czas, kiedy stereotyp polnische Wirtschaft nie będzie już określać habitusu wspólnoty, do której należę". Krzysztof Masłoń Hubert Orłowski "Polnische Wirtschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce". Przekład: Isabela Sellmer i Sven Sellmer. Wspólnota Kulturowa Borussia, Olsztyn 1998.
Niezbyt długie, niemniej jednak ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu w Wiesbaden, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym, a obecnie - przetłumaczona na polski - doczekała się krajowej edycji. Obszerna, ponad 400-stronicowa praca prof. Orłowskiego poświęcona jest tematowi niemal dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". Polska gospodarka i jej zadziwiający stan, tak żywo interesowały naszych zachodnich sąsiadów, że dawali temu wyraz nie tylko w książkach, ale i w operetkach, i filmach.
OBSZARY WIEJSKIE Inwestowanie w rolnictwo zwróci się z nawiązką Wspólne dobro Polaków EDMUND SZOT Polska za kilka lat stanie się członkiem Unii Europejskiej, która chroni swoje rolnictwo i swoją wieś przed bezwzględnymi skutkami gospodarki rynkowej. Bo nie ulega wątpliwości, że bez ingerencji państwa, w warunkach całkowicie wolnego rynku rolnictwo staje się coraz bardziej marginalną sferą gospodarki, podobnie jak wieś staje się coraz mniej atrakcyjnym miejscem zamieszkania. Zarówno rolnictwo, jak i wieś nie są w stanie zmienić tej sytuacji z pomocą własnych sił. Ich dalszy rozwój, a nawet tylko trwanie wymaga wsparcia z zewnątrz. Obszary upośledzone W Unii Europejskiej mechanizmem, jaki umożliwia niesienie pomocy rolnictwu, jest Wspólna Polityka Rolna, która obecnie coraz bardziej przekształca się we Wspólną Politykę Rozwoju Obszarów Wiejskich. Wraz z perturbacjami, do jakich doprowadziło w końcu wspieranie tylko rynków rolnych, narastała w Unii świadomość, że trzeba zmienić hierarchię celów: mniej wspierać produkcję żywności, bardziej natomiast zadbać o ochronę środowiska oraz kulturowego dorobku wsi. Tym, co w Polsce wyróżnia obszary wiejskie, jest - miejmy nadzieję, że tylko na razie - ich upośledzenie cywilizacyjne. Mieszkać na wsi oznacza u nas przeważnie tyle samo, co być rolnikiem, nie móc dojechać do swojej zagrody po utwardzonej drodze, nie mieć w domu kanalizacji ani telefonu, często także nie móc korzystać z bieżącej wody, którą trzeba czerpać z przydomowej studni lub dowozić. Być mieszkańcem wsi oznacza też być zdanym na bardzo niski poziom oświaty, na szkołę, w której nauczycielka matematyki (sic!) uczy dzieci, że jedna czwarta jest większa od jednej trzeciej (to zdarzyło się naprawdę)). Być mieszkańcem wsi oznacza też być zdanym na fatalną opiekę lekarską, na niemożność dotarcia w porę do szpitala w razie wypadku czy nagłego ataku choroby itd. O tym, że tak być nie musi, świadczą przykłady innych państw europejskich, gdzie warunki życia na wsi nie są gorsze od miejskich, gdzie tylko co czwarty, piąty mieszkaniec wsi para się rolnictwem, gdzie w wiejskim domu jest wszystko to, co w domu w mieście. Na wsi nie ma natomiast uporczywego hałasu i nie zdarzają się duszące człowieka smogi. W bardziej cywilizowanych krajach obszary wiejskie różnią się jedynie tym, że są słabiej zaludnione. Ku temu powinna zmierzać polityka państwa wobec obszarów wiejskich w Polsce. Jest to nie tylko moralny obowiązek społeczeństwa wobec mieszkańców wsi, ale także warunek sprawnego funkcjonowania państwa. Takiej polityki od polskiego rządu będzie się domagać Unia Europejska. Ogromne rozpiętości Obszary wiejskie zajmują 93 proc. terytorium Polski i zamieszkuje je (wliczając tu także mieszkańców małych miasteczek) ponad 40 proc. ludności. Z przeprowadzonych w ubiegłym roku przez Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej badań zróżnicowania w poziomie infrastruktury technicznej wynika, że spośród 2167 gmin miejsko-wiejskich i wiejskich aż 701 (w tym 29 miejsko-wiejskich) w ogóle nie miało sieci kanalizacyjnej, 35 gmin nie miało ani jednego kilometra utwardzonych dróg, w 48 gminach (w tym jednej miejsko-wiejskiej) nie było wodociągów. Liczba telefonów przypadających na 1000 mieszkańców wahała się od 2,8 w gminie Nowe Piekuty (woj. podlaskie) do 448,9 w podwarszawskiej gminie Łomianki. Zróżnicowanie infrastrukturalne w skali powiatów było, oczywiście, mniejsze. Największe w przypadku gęstości dróg o twardej nawierzchni - od 1,5 km na 100 km kw. w powiecie wałeckim do 174,3 km na 100 km kw. w powiecie bielskim (woj. śląskie). Do tych danych należy jednak podchodzić ostrożnie, gdyż innej sieci dróg wymaga region gęsto zaludniony, a innej słabo. Poza tym gęstość dróg zależy od wielkości miejscowości, rodzaju jej zabudowy, ukształtowania terenu itp. Duże było zróżnicowanie w przypadku kanalizacji - od 0 km w powiecie stalowowolskim (woj. podkarpackie) i sejneńskim (woj. podlaskie) do 44,1 km w powiecie chrzanowskim (woj. małopolskie). Różnice gęstości sieci wodociągowej mieściło się w przedziale 8,2 km na 100 km kw. w powiecie sanockim (woj. podkarpackie) do 241,1 km na 100 km kw. w powiecie bielskim (woj. śląskie). Liczba telefonów przypadających na 1000 mieszkańców wahała się od 19 w powiecie jarosławskim (woj. podkarpackie) do 316 w powiecie warszawskim zachodnim (woj. mazowieckie). W skali regionalnej zróżnicowanie poziomu infrastruktury było, naturalnie, najmniejsze. Zwłaszcza sieci telefonicznej - od 85,0 aparatów na 1000 mieszkańców w woj. podkarpackim do 150,6 w woj. opolskim. Na podstawie wyżej wymienionych wskaźników: sieci wodociągowej, kanalizacji, telefonizacji oraz gęstości gminnych dróg o nawierzchni twardej sporządzona została zbiorcza miara rozwoju infrastruktury poszczególnych regionów oraz miara jej wewnątrzregionalnego zróżnicowania. Wynika z niej, że najbardziej rozwiniętą infrastrukturę techniczną mają województwa: opolskie, małopolskie i wielkopolskie, niższą (ale wyższą od średniej) województwa: śląskie, dolnośląskie, kujawsko-pomorskie i zachodniopomorskie, niższą od średniej (ale nie najniższą) województwa: łódzkie, mazowieckie, świętokrzyskie, pomorskie, lubuskie i podkarpackie oraz najniższą województwa: podlaskie, lubelskie i warmińsko-mazurskie. Największe zróżnicowanie między powiatami i gminami w obrębie województwa jest w Podkarpackiem, Mazowieckiem i Zachodniopomorskiem. To się zwróci Rozwój infrastruktury kosztuje. Nie wszystkie gminy w Polsce znajdują się w takiej samej sytuacji, jak gmina Kleszczów (woj. łódzkie), która w 1997 r. na inwestycje przeznaczyła 3417,59 zł w przeliczeniu na mieszkańca (w gminie tej znajduje się płacąca wysoki podatek lokalny elektrownia "Bełchatów"). Są i takie gminy jak Ceranów (woj. mazowieckie), które nie wydały na inwestycje ani złotówki. W skali powiatów wydatki inwestycyjne wahały się od 62,24 zł w powiecie będzińskim (woj. śląskie) do 1137,34 zł na mieszkańca w powiecie polkowickim (woj. dolnośląskie). W skali regionów rozpiętość wydatków była już dużo mniejsza: od 169,08 zł na mieszkańca w woj. opolskim do 345,93 zł w woj. dolnośląskim. Zdaniem Adama Walewskiego, z którego pracy ("Infrastruktura techniczna obszarów wiejskich w świetle nowego podziału administracyjnego") zaczerpnęliśmy powyższe dane, uwidoczniona polaryzacja w sferze infrastruktury technicznej będzie się nadal pogłębiać. Gminy o niższym poziomie rozwoju są też na ogół biedniejsze, a więc i mają mniejsze możliwości finansowania tej sfery z własnych środków. Dotyczy to także powiatów i regionów. W Unii Europejskiej biedniejsze regiony mogą liczyć na większą pomoc z unijnej kasy, dzięki czemu dysproporcje w rozwoju poszczególnych części zintegrowanej Europy są coraz mniejsze. U nas, przy prawie całkowitej bierności rządu, pogłębiają się. Polska prawdopodobnie już w przyszłym roku otrzyma z Unii pierwsze pieniądze na restrukturyzację rolnictwa i rozwój obszarów wiejskich (program SAPARD). Przez okres 7 lat ma to być po około 200 mln euro rocznie. Dodatkowo obszary wiejskie będą mogły skorzystać z części unijnej pomocy przeznaczonej na ochronę środowiska i rozwój transportu (program ISPA), gdzie pomoc UE będzie jeszcze większa. Ale warunkiem otrzymania wsparcia jest wyłożenie także własnych środków, czyli współfinansowanie rozwoju obszarów wiejskich. Bogatsze regiony będą miały możliwość zainwestowania większych funduszy w restrukturyzację rolnictwa i rozwój wsi. Tym samym będą miały większe szanse na uzyskanie środków pomocowych z Unii Europejskiej. Dystans między poszczególnymi gminami, powiatami i regionami jeszcze by się powiększył. Nie wolno do tego dopuścić. I nie chodzi o to, że poszczególne regiony mają być pod każdym względem jednakowe. Że powinny mieć po tyle samo kilometrów autostrad i dróg szybkiego ruchu, taką samą gęstość linii kolejowych i energetycznych itd. Ważne jest co innego: by mieszkańcy niektórych regionów nie żyli z poczuciem upośledzenia, by mieli jednakowe szanse edukacyjne i takie same możliwości znalezienia pracy, by osiągali porównywalne dochody. Obszary wiejskie, choć zamieszkałe przez ludność wiejską, są wspólnym dobrem całego społeczeństwa.
Tym, co w Polsce wyróżnia obszary wiejskie, jest ich upośledzenie cywilizacyjne. O tym, że tak być nie musi, świadczą przykłady innych państw europejskich, gdzie warunki życia na wsi nie są gorsze od miejskich. Ku temu powinna zmierzać polityka państwa wobec obszarów wiejskich w Polsce. Jest to nie tylko moralny obowiązek społeczeństwa wobec mieszkańców wsi, ale także warunek sprawnego funkcjonowania państwa.
PODKARPACKIE Referendum w Sędziszowie za odwołaniem radnych Między burmistrzem, posłem a plebanem JÓZEF MATUSZ W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Wyniki znane będą dzisiaj. Tuż przed referendum lokalni politycy i nie tylko politycy podzielili się na dwa zwalczające się obozy. Kampania wyborcza chwilami przypominała co najmniej wybory prezydenta kraju. Mieszkający pod Sędziszowem poseł Zdzisław Pupa (AWS - "S" RI) popiera obecny układ i był przeciwny referendum. - Mam nadzieję, że się nie uda odwołać rady - powiedział. Poseł jeździł na spotkania z mieszkańcami organizowane przez przeciwników oraz zwolenników referendum. - Nie zapraszaliśmy go, ale sam przyszedł. Nagle wyskoczył na scenę, wyrwał mikrofon, zdjął marynarkę i zaczął krzyczeć - kto tu rządzi? - opowiada Zbigniew Idzik, przewodniczący komisji koordynacyjnej "Solidarności" w Sędziszowie. W referendum, po obu stronach, zaangażowali się także księża. Zwolennicy referendum twierdzą, że na przykład znany w okolicy ksiądz Eugeniusz Miłoś związany z posłem Pupą, chodząc po kolędzie, namawiał, by w niedzielę parafianie nie brali udziału w głosowaniu. Natomiast ksiądz dziekan Stanisław Ryba, proboszcz kościoła parafialnego w Sędziszowie, agitował do udziału w referendum. - W niedzielę 2 stycznia podczas nabożeństw ksiądz dziekan odczytał pismo wzywające wyborców do udziału w referendum i głosowania za odwołaniem rady - mówi Stanisław Wozowicz, przewodniczący Rady Miasta i Gminy. Z pomocą poselsko-kościelną Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Na dwadzieścia osiem mandatów osiemnaście przypadło AWS, a dziesięć wyłonionemu na czas wyborów Porozumieniu Samorządowemu. Z pomocą poselsko-kościelną radni AWS ustalili, że burmistrzem będzie dotychczasowy wiceburmistrz Stanisław Paśko. Część radnych AWS zaczęła się jednak wycofywać z tych uzgodnień. - Zauważyliśmy, że w naszych szeregach jest opozycja i AWS zaczyna topnieć - mówi Stanisław Wozowicz, którego wybrano na przewodniczącego rady. Gdy na dwóch sesjach nie udało się wybrać Paśki, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia, również związanego z AWS. Opowiedziało się za nim dziewiętnastu radnych, a przeciwni mu byli radni nazywani "grupą posła Pupy i księdza Miłosia". Wozowicz twierdzi, że osoby, które złamały ustalenia i przeszły na stronę Olesia, zrobiły to dla władzy. Przyznaje, że Oleś wiele dobrego zrobił, ale nie potrafił w odpowiednim momencie odejść. Przewodniczący zaprzecza, by był przez kogoś sterowany. - To bzdura, że o wszystkim decyduje ksiądz lub poseł. Nie wyobrażam sobie, by ktoś miał za mnie podejmować decyzje - mówii. Dodaje, że ma już jednak dość bycia radnym i bawienia się w demokrację. Tymczasem poseł Pupa nie ukrywa, że mocno pracował nad tym, aby AWS wygrała w Sędziszowie wybory. I tak się stało. - Doszło jednak do tego, że Wiesław Oleś wykiwał nas i związał się z innymi - wyznaje poseł. Chcieli uległego burmistrza - Aby to wyjaśnić, trzeba przypomnieć rok 1998. Odmówiłem wówczas księdzu Eugeniuszowi Miłosiowi odwołania dyrektorki szkoły w Zagórzycach Górnych. Domyślam się, że ksiądz musiał się poskarżyć posłowi Zdzisławowi Pupie, na którego głosował w wyborach do parlamentu. Oni chcieli burmistrza, który byłby im całkowicie uległy. Nie spodziewałem się jednak, że poseł, któremu ja i moja rodzina pomagała w kampanii wyborczej, będzie przeciwko mnie - mówi Wiesław Oleś. Twierdzi, że poseł Pupa proponował mu wcześniej dobrze płatną funkcję przewodniczącego Rady Miasta oraz prowadzenie wspólnych interesów. - Miały to być interesy o wymiarze politycznym i gospodarczym, aby zgromadzić środki na następną kampanię posła. On zawsze powtarzał, że musi się zabezpieczyć, by nie obudzić się z ręką w nocniku - utrzymuje Oleś. - To ewidentne kłamstwo. Niech nie rzuca inwektyw i nie podjudza ludzi. Przyzwyczaiłem się już do tych kłamstw, jak choćby do plotki, że ostatnio wykupiłem PGR. Lepiej by było, żeby ktoś sprawdził, jakie interesy gminne przechodziły przez "Inwest Dom" prowadzony przez brata Wiesława Olesia - odpowiada poseł Pupa. Karykatura demokracji Wiesław Oleś burmistrzem na trzecią kadencję został z poparcia Porozumienia Samorządowego, przez jego przeciwników nazywanego lewicowym, oraz grupy radnych AWS. Ta współpraca nie trwała jednak długo, gdyż radni PS wycofali poparcie dla burmistrza. - Domagali się wielu stanowisk. Zauważyłem, że zaczyna się tworzyć karykatura demokracji, nawrót do PRL. W taką demokrację, w której rządzi sitwa, nie chciałem się bawić. Chcieliśmy się połączyć z grupą radnych kierowaną przez posła Pupę. Nie chcieli o tym słyszeć - mówi Wiesław Oleś. Przewodniczący Wozowicz utrzymuje natomiast, że porozumienie było możliwe, ale Oleś stawiał jeden warunek - musi być burmistrzem. Opozycyjna AWS ponownie związała się z radnymi Porozumienia Samorządowego (wcześniej nazywali ich lewicowymi) i wspólnie uradzili, że trzeba odwołać Olesia i cały zarząd. - Wotum nieufności nie wchodziło w grę, gdyż brakowało nam jednego głosu. Rada podjęła więc uchwałę o nieudzieleniu absolutorium zarządowi, którą podtrzymało Kolegium Regionalnej Izby Obrachunkowej w Rzeszowie - mówi Wozowicz. Burmistrz Oleś odwołał się od tej uchwały do Naczelnego Sądu Administracyjnego, ale sąd umorzył postępowanie. Pismo z sądu nie dotarło jednak do radnych i nie ma o nim wzmianki w dzienniku podawczym. Wiesław Oleś tłumaczy lakonicznie, że zawiniła młoda pracownica, która przyjmowała pocztę. Jego przeciwnicy skierowali w tej sprawie wniosek do prokuratury. Radni uciekali przed przewodniczącym Nie wiedząc o decyzji NSA, radni złożyli wniosek o wotum nieufności dla burmistrza i zarządu, ale zabrakło jednego głosu. Przewodniczący Wozowicz przypadkiem dowiedział się, że sąd dawno umorzył postępowanie, co dało podstawę do odwołania zarządu zwykłą większością głosów. - Radnych trzeba zawiadomić o sesji siedem dni wcześniej, a osoby związane z Olesiem nie przyjmowały zawiadomień. Jeździłem więc osobiście z wezwaniem do ich domów. Niektórzy uciekali na mój widok, a jednego uciekającego radnego to nawet goniłem samochodem, by mu wręczyć zawiadomienie - opowiada Wozowicz. Tymczasem grupa osób, głównie sołtysów okolicznych wsi związanych z Olesiem, zebrała wymaganą liczbę podpisów i złożyła wniosek o referendum w sprawie odwołania Rady Miasta i Gminy Sędziszów. Gotowi byli wycofać wniosek, jeżeli burmistrzem pozostanie Wiesław Oleś. Na sesji 29 listopada 1999 roku odwołano zarząd i burmistrza Olesia. - Przez lata sprawowania tego urzędu moją dewizą było nie szkodzić, ale w tej kadencji zabrakło drużyny do kolegialnej gry - uważa odwołany burmistrz. Jego przeciwnicy z AWS mówią, że to on, przy poparciu Zarządu Regionu "Solidarności", w którym często gościł, był inicjatorem referendum. Od ponad miesiąca jego następcą jest Kazimierz Kiełb, radny powiatowy z AWS. Tego samego dnia, gdy odwołano burmistrza Olesia, wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie, sędzia Jan Jaskółka, zarządził przeprowadzenie referendum w Sędziszowie Małopolskim. - Takie są zasady demokracji. Społeczeństwo ma prawo zweryfikować osoby, które wybrało. Jest to środek dość drastyczny, ale należy sięgać po ten oręż w konieczności. Obawiam się, że może to być zaraźliwe, gdyż mam sygnały o zamiarze przeprowadzenia referendum w kolejnych gminach - mówi sędzia Jaskółka.
W Sędziszowie Małopolskim odbyło się wczoraj pierwsze w województwie podkarpackim referendum lokalne. Ponad szesnaście tysięcy uprawnionych do głosowania miało zdecydować o odwołaniu Rady Miasta i Gminy. Aby referendum było ważne, musiało w nim wziąć udział trzydzieści procent uprawnionych, a za odwołaniem rady musiałoby się opowiedzieć ponad pięćdziesiąt procent głosujących. Spory wśród radnych Sędziszowa zaczęły się jeszcze w 1998 roku, tuż po wyborach samorządowych. Nowym burmistrzem miał zostać z poparcia AWS Stanisław Paśko. Gdy jednak na dwóch sesjach nie udało się tego przegłosować, pojawiła się kandydatura dotychczasowego burmistrza Wiesława Olesia. Oleś związał się z innym ugrupowaniem i na trzecią kadencję został wybrany dzięki głosom Porozumienia Samorządowego. Ta współpraca nie trwała długo. Opozycyjna AWS ponownie połączyła siły z radnymi PS i wspólnie podjęli decyzję o odwołaniu Olesia i całego zarządu. Tego samego dnia wojewódzki komisarz wyborczy w Rzeszowie zarządził przeprowadzenie referendum.
Polityka przesłania prostą prawdę, że telewizję publiczną po prostu bylejaczy się programowo Bądźmy realistami, żądajmy rzeczy niemożliwych STEFAN BRATKOWSKI Wyznaniem wiary pewnego wybitnie utalentowanego dziennikarza w służbie minionego reżimu była jego maszyna do pisania. Deklarował się tak z przekory wobec kolegów, kiedy ci niespodziewanie dlań zrezygnowali z pozycji pieszczochów reżimu, choć nikt od nich tego nie wymagał ani tym bardziej nie mógł tego na nich wymusić. Niedawno w niepoważnym programie telewizyjnym na poważne tematy sędzia Sądu Najwyższego głosił, że dziennikarstwo jest służbą wobec państwa oraz społeczeństwa. Cóż, wolałbym pełną jasność w tej kwestii: nie chodzi o służebność wobec administracji państwowej, której w imię interesu państwa jako całości dziennikarze mają patrzeć na ręce, lecz o służbę społeczeństwu. Dlatego nie dziwię się, iż wybitny publicysta średniego już pokolenia, który akurat przez parę lat uosabiał przyzwoitość, talent i zdrowy rozsądek, odpowiedział, że dziennikarstwem rządzi rynek. Skądinąd wiem jednak, że i on, przeszedłszy na emeryturę półpustych programów telewizyjnych, od dziennikarstwa wymaga czegoś więcej. Nie można stracić zaufania społeczeństwa Zdrowy rozsądek powiada, że wszystkie zawody, w których spełnia się jakieś usługi wobec innych członków społeczeństwa, wszystkie zawody, w których o klasie profesjonalnej nie przesądza rynek i cena, jaką gotowi są uiścić zainteresowani, muszą wytwarzać własne kryteria ocen i wymagań. I że pilnować ich muszą przede wszystkim najwybitniejsi przedstawiciele profesji. We własnym, dobrze rozumianym interesie; inaczej bowiem ich sprawność zawodowa straci wszelkie znaczenie - skoro do ich dobrej wiary i przyzwoitości straci zaufanie społeczeństwo jako klient zbiorowy. Wydawcę sprawdza zysk; dziennikarza nie kwalifikuje honorarium. Jak sędziego nie kwalifikują pobory. Dlatego czepiam się telewizyjnych programów informacyjnych i publicystycznych. Chcą czy nie chcą, są wizytówką naszego zawodu wobec społeczeństwa. Przyzwolenie w nich na partactwo rzutuje na opinię całego zawodu. Zgoda, wina za to spada na rządzących mediami publicznymi polityków; jeden z nich, pan K., owa peeselowska szara eminencja programów informacyjnych i publicystycznych, po moim artykule o chorobie TV na politykę tłumaczył mi, że sami dziennikarze zalecają się do polityków i faworyzują swoich wybrańców. Ale muszą na to czuć przyzwolenie ze strony ludzi, którym podlegają, wiedzieć, że to uchodzi, skoro obserwujemy to w permanencji. Sama koncepcja tego dziennikarstwa budzi we mnie zasadnicze wątpliwości. Czas na programy informacyjne TV kurczy się coraz bardziej - co uważam za profesjonalne nieporozumienie. Znam z TV kablowej stacje, które przekazują wyłącznie informacje i z tego żyją. Do dziś "Wiadomości" są najszerzej oglądanym programem telewizji publicznej; coraz bardziej okrawane, same schodzą na margines - bo nie ma czasu nie tylko na mniej ważne, ale nawet na bardzo ważne informacje. Błąd tkwi zatem już w samej koncepcji. Z błędu koncepcji wynika drugorzędność zawodowa Z tego prawdopodobnie wynika zgoda na drugorzędność zawodową ludzi, którzy programy informacyjno-publicystyczne robią i nawet nie przymierzają się do tych lepszych czy najlepszych. Tomasz Lis z TVN oparł się naciskom i nadał w "Faktach" zdjęcia ilustrujące stan "pomroczności jasnej" polityka rządzącego na dystans telewizją publiczną - podczas gdy kijowski korespondent publicznej telewizji musiał zdać do Warszawy taśmy z Charkowa. Ale ta "polityka" przesłania prostą prawdę, że telewizję publiczną po prostu bylejaczy się programowo. Może i nie zdaje sobie z tego sprawy szef telewizji czy ów polityk z problemami, jego pryncypał; zawsze wolę domniemanie przyzwoitości. Zwłaszcza że w interesie ich obu leży wiarygodność - jeśli rzeczywiście telewizja publiczna ma pomóc temu drugiemu w wyborach. Kiedy bowiem publiczność uświadomi sobie, że telewizja publiczna o dziennikarską wiarygodność nie dba, telewizja straci prymat w konkurencji programów informacyjno-publicystycznych. Trudno nie zauważyć, jak dalece panie Czajkowska czy Olejnik, przygotowane do każdej rozmowy, górują nad panami prowadzącymi różne inne programy. Każdym pojawieniem się na ekranie pan O. sygnalizuje, że będzie coś na korzyść SLD, ale nie w tym rzecz; on to robi byle jak. Podobnie z panem K. Ktoś, kto występował jako agitator jakiegoś polityka, w ogóle nie pasuje do ekranu publicznej TV, którą powinno obowiązywać domniemanie dziennikarskiej niezależności. Ale ten kiedyś niezły partner Bobera teraz po prostu robi to, co robi - kiepsko, bez źdźbła poczucia odpowiedzialności za swą rolę. Kolega Ż. promieniuje pewnością siebie, miast pomyśleć, o co chodzi w programie, który prowadzi; nie jest orłem i na taką dezynwolturę parę lat temu jeszcze by sobie nie pozwolił. Pana M. nie znam jako dziennikarza w ogóle - a przecież znam w tym zawodzie parę tysięcy ludzi; i znów nie chodzi o jego stronniczość ani proweniencję. Chodzi o przygotowanie i kompetencję. Mamy autorytety publiczne i fachowców "Linia specjalna" z Janem Nowakiem-Jeziorańskim uświadomiła widzom, że telewizja publiczna mogłaby zapewnić im kontakt z ludźmi wybitnymi, przyzwoitymi i mądrymi. Każdy z nas chętnie słuchałby kogoś takiego stale, przez choćby dziesięć minut w tygodniu. Mamy też innych ludzi o wysokim autorytecie publicznym, których nie można podejrzewać o próżność, chęć zrobienia kariery, prywatę czy skłonność do partyjnictwa. Jak - tylko przykładowo - profesor Barbara Skarga, Jacek Bocheński, profesor Henryk Samsonowicz, profesor Jerzy Mikułowski-Pomorski z Krakowa czy profesor Edmund Wnuk-Lipiński (choć umiem sobie wyobrazić i kącik dla niezwykłych osobowości, jak profesor Maria Janion). Mamy Wisławę Szymborską, mamy Ewę Szumańską, mamy Małgorzatę Musierowicz - panie tyleż utalentowane, niezwykłe i różne od siebie, co bardzo mądre i z poczuciem humoru. Mamy fachowców od administracji, organizacji czy prawa, fachowców o kwalifikacjach uznanych w międzynarodowych społecznościach; nawet jeśli nie korzysta z nich rząd, miejmy przynajmniej szansę posłuchać od czasu do czasu ich mądrych uwag zamiast pogróżek Leppera. Są wreszcie czołowi dziennikarze czołowych gazet i czasopism, uznawanych jednak w telewizji publicznej za wrogie - i tacy redaktorzy naczelni gazet lokalnych, jak Łęski senior, lekarz z Radomska... Telewizja nie jest skazana na trzeci sort telewizyjnych osobowości. "Panorama", jak słyszę, podawać ma o 18.30, co się ciekawego dzieje w kraju, w społecznościach lokalnych. Ale chodzi o to, by takie wiadomości trafiały i do najważniejszego serwisu dnia, żeby obraz kraju nie sprowadzał się do gier politycznych. Przede wszystkim chodzi mi o to, by najbardziej masowa gazeta kraju rozmawiała sama ze sobą i z innymi zawodowcami o tym, co i jak robi. Nie należy schodzić do poziomu rządu i opozycji. Kiedy zawodzi klasa polityczna kraju, obowiązuje nas tym wyższe poczucie odpowiedzialności. Na marginesie: jak rozumiem, polityków tak zeźlił "Dziennik telewizyjny" Jacka Fedorowicza, że trzeba go było zepchnąć na sobotę, kiedy jest mniejsza oglądalność. Proszę więc kolegów po fachu, by przyłączyli się do mnie i poinformowali swych czytelników oraz słuchaczy, że Fedorowicza zesłano teraz na sobotę, ale można go obejrzeć też w niedzielę o 19.05 w TV Polonia. To moja odpowiedź na represje wobec naszego poczucia humoru. Być może, pisząc to wszystko, oczekuję spełnienia utopii. Skoro jednak zostałem już raz na zawsze skompromitowany jako nieuleczalny optymista, pozostanę wierny jedynemu hasłu paryskiego maja 1968, które do mnie przemówiło: bądźmy realistami, żądajmy rzeczy niemożliwych.
dziennikarstwo jest służbą wobec państwa oraz społeczeństwa. wszystkie zawody, w których o klasie profesjonalnej nie przesądza rynek i cena, jaką gotowi są uiścić zainteresowani, muszą wytwarzać własne kryteria ocen i wymagań. Czas na programy informacyjne TV kurczy się coraz bardziej. Kiedy publiczność uświadomi sobie, że telewizja publiczna o dziennikarską wiarygodność nie dba, telewizja straci prymat w konkurencji programów informacyjno-publicystycznych.
ROZMOWA Agnieszka Holland - przed dzisiejszą premierą jej najnowszego filmu Czasem wierzę w cuda FOT. WITOLD BRODA Miłość, seks, zbrodnia, przygoda, nawet władza i historia - te tematy powtarzają się na ekranie. Mówienie o wierze to prawdziwe wyzwanie. AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że "Trzeci cud" niesie spore ryzyko, że opowiadanie o księdzu w średnim wieku i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. Ale mnie to właśnie pociągało. Kiedy przeczytałam scenariusz, miałam wrażenie, że mogę zrobić film bardzo osobisty. Wiara jest czymś niezwykle intymnym. Czy nie krępowało pani przełamanie tej bariery intymności, zadawanie głośno pytań, z którymi pewnie sama się pani boryka? Nie, w końcu po to się kręci filmy. Nigdy nie zrobiłam niczego, co nie potrącałoby strun ważnych dla mnie samej. Pod koniec XX wieku, w świecie racjonalnym i skrajnie materialistycznym, coraz trudniej jest wierzyć. A jednocześnie wiara jest coraz bardziej potrzebna. Bo ci, co docierają do kresu doświadczeń zracjonalizowanego świata i do granicy konsumpcji, zaczynają chyba czuć, że to nie wystarcza. Przedtem polityka i dziejowe kataklizmy kazały ludziom określać siebie i swoje miejsce. Dzisiaj ludzie nagle zdają sobie sprawę, że poruszają się w ideowej pustce. Poza tym wiek XX był czasem bardzo brutalnym, przyniósł ludzkości doświadczenie faszyzmu i komunizmu. Człowiek mógł przejrzeć się w lustrze i dostrzec, że gdy zabija Boga, staje się potworem. Ale jednocześnie pani film jest o zwątpieniu, o czystej tęsknocie za wiarą. Myśli pani, że wiara to lekarstwo na samotność współczesnego człowieka? W pewnym sensie tak, ale jednocześnie sądzę, że nie można jej traktować w sposób instrumentalny, bo wtedy zaczynamy się okłamywać. Wiara nie jest po to, żeby było lepiej, lżej czy mniej samotnie. Wiara jest czymś bardzo intymnym i jednostkowym. Przynajmniej ja to tak pojmuję. Może dlatego zawsze trudno mi było należeć do jakiegoś Kościoła. Miałam wrażenie, że wpisuję się w pewną instytucjonalną formę zależności. Z drugiej strony np. instytucja Kościoła katolickiego jest fascynująca i wielowymiarowa. Kościół gra różne role: religijne, ekonomiczne, polityczne, identyfikacyjne, estetyczne. Chciałam pokazać cały ten pejzaż. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. To wybór, przed którym staje mój bohater, przed którym staje każdy ksiądz. Młody mężczyzna o normalnych skłonnościach seksualnych, zostając księdzem i traktując swoje zobowiązanie wobec Kościoła poważnie, decyduje się na odrzucenie bardzo istotnej sfery życia. Takie skrajne wybory bardzo mnie interesują. One zresztą nie dotyczą jedynie księży. Jeśli się jest artystą albo robi karierę, też trzeba rezygnować z jednych rzeczy dla innych. W pani filmie wybór jest tym bardziej tragiczny, że bohater jest człowiekiem wątpiącym i nieustannie zadaje sobie najważniejsze pytania. Bo gdyby tam, na górze, niczego nie było, to czemu poświęcił życie? Długo zastanawialiśmy się, jak ten film powinien się skończyć. Czy ojciec Shore ma pozostać księdzem, czy też pozwolimy mu związać się z dziewczyną. Zwłaszcza że przecież niewielu jest mężczyzn tak urzekających, więc to niemal marnotrawstwo, by taki człowiek nie uszczęśliwił jakiejś kobiety. Ciekawa jestem, jak "Trzeci cud" został przyjęty przez samych księży? Film wszedł na razie na ekrany tylko w Ameryce, gdzie Kościół jest bardziej liberalny. Tam wielu księży odebrało go jako opowieść o sobie. Jeden z nich powiedział mi: "Księża będą bardzo ten film lubić, biskupi nie bardzo". Starałam się zrobić film prawdziwy - zarówno w warstwie społeczno-socjologicznej, jak i metafizycznej. Poważnie zastanowić się, co jest ważne. Wyobrażam sobie, że w dzisiejszych warunkach, gdy kino musi być przedsięwzięciem komercyjnym, bardzo trudno jest doprowadzić do realizacji tak trudnego i kontrowersyjnego obrazu. Ten film powstał trochę przez przypadek. Niezależna kompania dała na niego pieniądze z jakichś powodów dla mnie niemal tajemniczych. Ale to prawda, taki film bardzo trudno jest wyprodukować i bardzo trudno jest go potem sprzedać. "Trzeci cud" był chyba także trudny z punktu widzenia realizatorskiego - świat metafizyki niełatwo daje się zamykać na celuloidowej taśmie. Podstawowe pytanie brzmiało: Jak sfilmować cuda bez efektów specjalnych i walenia w bębny, jak zrobić to na takim samym poziomie realności jak wszystkie inne sceny. A jednocześnie zachować czystość emocjonalną. Mam nadzieję, że nam się to udało. A pani sama wierzy w cuda? Czasem wierzę, czasem nie wierzę. Kiedy robiłam ten film, to wierzyłam. Więc może zagłębienie się w taki temat jest rodzajem terapii. Człowiek otwiera się na taki wymiar, na jaki bardzo trudno jest się otworzyć w życiu codziennym. Żyje pani w bardzo szybkim tempie, wpisana w tryby rządzące przemysłem filmowym. A jednak potrafi pani zatrzymać się, żeby zadawać takie pytania... Kiedy robię film, staję się kimś innym. Jestem wewnętrznie skupiona, trochę jak w czasie modlitwy. To mnie regeneruje i daje mi poczucie sensu. Czy patrząc na swoją drogę twórczą, myśli pani, że ten film jest logiczną konsekwencją pani doświadczeń? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale pewnie tak. "Trzeci cud" zrobiłam wprawdzie na podstawie obcego scenariusza, ale to był temat bardzo mi bliski. W filmie "Julia wraca do domu", który niedługo będę kręcić na podstawie własnego tekstu, też są podobne pytania. Wyreżyserowałam również w Telewizji Polskiej spektakl "Dybuka". Więc chyba wymiar duchowy czy mistyczny zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Może jest to jakaś sublimacja, może wyraz zmęczenia światem. Przeszła jednak pani daleką drogę od kina moralnego niepokoju, niemal publicystycznego, poprzez spojrzenia na historię aż do czegoś, co jest niemal metafizyczne. Zawsze bardziej interesował mnie egzystencjalny wymiar życia. A teraz, rzeczywiście, ocieram się o metafizykę. Przypominam sobie drogę Krzyśka Kieślowskiego, była podobna. Więc może jest to naturalna droga Polaka tego pokolenia? Czy tylko Polaka? Filmy Kieślowskiego były wcześniej dobrze odbierane na Zachodzie. Myśmy jeszcze krzątali się, sprzątali i urządzali, nie rozumiejąc jego filmów, kiedy tam już zagłębieni w konsumpcję ludzie zaczęli tęsknić za duszą. Rzeczywiście, nie sądzę, by statystyczny Polak zajmował się poszukiwaniem duszy. Ma większe problemy, walczy o przetrwanie. Ale i Krzysztof, i ja wyrośliśmy z tego samego doświadczenia lat 60. i 70. To było mocne doświadczenie społeczne. Może reakcją na nie jest zmęczenie rzeczywistością w jej wymiarze racjonalnym. Mam wrażenie, że jest pani jedną z ostatnich postaci kina, które chcą się czuć nie rzemieślnikami, lecz artystami. Od jakiegoś czasu jestem pewnie na rozdrożu. Widzę dwa trendy kina światowego, gdzie można funkcjonować w miarę bezpiecznie. Jeden z nich to kino komercyjne, amerykańskie lub inne, ale robione na jego wzór. Drugi - high concept: niezależne, ekstrawagancko-drapieżne filmy ludzi takich jak Jarmusch, bracia Coen, może jeszcze kilku twórców europejskich. Najtrudniej jest dzisiaj uprawiać kino środka, takie jak kiedyś robił Truffaut czy Amerykanie lat 70. Kino opowiedziane zrozumiale, ale o pewnej skali złożoności, zawierające jakiś przekaz intelektualny. Takiemu kinu trudno być dzisiaj wiernym. Zwłaszcza gdy nie ma się swojej stajni. A ja przecież dryfuję. Trochę jestem w Stanach, trochę we Francji. Zresztą w Polsce też nie ma dobrej atmosfery dla kina środka. Tylko kilka osób próbuje je robić. Więc takie kino, jakie mnie pasjonuje, nie ma już swojego miejsca, choć mam wrażenie, że część publiczności jeszcze go potrzebuje. Może w ostatnim czasie filmy, o jakich mówię, częściej niż na dużym ekranie pojawiają się w telewizji. Ciągle szukam sposobów, żeby móc robić to, co mnie interesuje. Ale zaczynam czuć, że, mimo iż zdobyłam pewną pozycję, dochodzę do granicy. Myśli pani, że będzie pani zmuszona do wyboru? Ciągle jestem do takich wyborów zmuszana. Mam dwa projekty, na których bardzo mi zależy i które z trudem przebijają się do realizacji. A przecież dostaję ciągle scenariusze, które odrzucam. Kino hollywoodzkie z dużym budżetem i gwiazdami? Tak, przegadane głupawe teksty, rodem z soap opery. I naprawdę nie ma pani ochoty, żeby chociaż teraz, po takim trudnym filmie jak "Trzeci cud", pozwolić sobie na chwilę zabawy? Właściwie już to zrobiłam. Zrealizowałam krótki film dla nowego parku Disneya. Zainscenizowaliśmy na ekranie różne wydarzenia z historii Kalifornii, która na szczęście nie jest bardzo długa, więc dało się o niej opowiedzieć w 20 minut. Czysto warsztatowa zabawa. Więc już odreagowałam i jestem gotowa dalej szukać. Mam nadzieję, że niedługo zacznę "Julię", mam też propozycję z Universalu. To film o holokauście - temat dla mnie ważny, może się go podejmę, bo inaczej ktoś to zrobi gorzej. Myślę też o tym, żeby spróbować swoich sił w komedii. A poza tym czując, że mam już dużą swobodę warsztatową, tęsknię za czymś mniej konwencjonalnym. Chciałabym zrobić film, przy którym zapomniałabym o tym, czego się nauczyłam i mogłabym zacząć od nowa. Rozmawiała Barbara Hollender Więcej o filmie "Trzeci cud" i rozpoczynającej się w piątek retrospektywie filmów Agnieszki Holland w dzisiejszym dodatku "Dobre - lepsze - najlepsze"
AGNIESZKA HOLLAND: Zdawałam sobie sprawę, że opowiadanie o księdzu i jego poszukiwaniu wiary wydaje się w dzisiejszym kinie dziwaczne i śmiałe. W "Trzecim cudzie" przeciwstawia pani wiarę miłości. To wybór, przed którym staje każdy ksiądz. Starałam się zrobić film prawdziwy - zastanowić się, co jest ważne. wymiar duchowy zaczyna mnie coraz bardziej interesować. Najtrudniej jest dzisiaj uprawiać kino środka. Kino opowiedziane zrozumiale, ale o pewnej skali złożoności.
Trzecia Droga zdradza niebezpieczną tęsknotę za zunifikowaną ideologią Nowa pokusa autorytaryzmu RALF DAHRENDORF Z zadowoleniem zauważam, że w wielu krajach rozpoczęła się debata, która prowadzi nas poza lewicę i prawicę. Jej temat określa się w różny sposób, chociaż ostatnio używa się terminu Trzecia Droga. Jest ona jedyną wskazówką nowych kierunków wśród mnogości trendów i poglądów. Chociaż mój komentarz jest krytyczny, opiera się na uznaniu dla tych, którzy tę debatę rozpoczęli. Opublikowany ostatnio tekst, podpisany przez Tony Blaira i Gerharda Schrodera, a zatytułowany "Europe: The Third Way - Die neue Mitte" rozpoczyna się następującym stwierdzeniem: "Socjaldemokraci są obecni w rządach prawie wszystkich krajów Unii. Socjaldemokracja znowu zyskała akceptację, ale tylko dlatego, że zachowując swoje tradycyjne wartości, rozpoczęła w wiarygodny sposób odnawiać swoje poglądy i modernizować programy. Było to możliwe również dlatego, iż socjaldemokracja opowiada się nie tylko za sprawiedliwością społeczną, ale także za gospodarczym dynamizmem oraz uwolnieniem kreatywności i innowacyjności". Krok w kierunku Singapuru Wybory do Parlamentu Europejskiego pozwalają na weryfikację stwierdzenia, że "socjaldemokracja została na nowo zaakceptowana". W 6 na 15 krajów Unii partie socjaldemokratyczne zdobyły 20 proc. i mniej głosów, a w dwóch krajach około 23 proc. W pięciu innych na partie socjaldemokratyczne oddano od 26 do 33 proc. głosów; w Hiszpanii 35 proc., a w Portugalii 43 proc. Jedynie w czterech z tych krajów socjaldemokraci byli stosunkowo najsilniejszą partią, w tym we Francji, gdzie rozdrobnienie prawicy sprawiło, że socjaliści Jospina byli najsilniejsi. Pomimo to można sobie oczywiście wyobrazić, że system poglądów promowanych przez Blaira i Schrodera zdobędzie szerokie poparcie. Niektóre z idei Trzeciej Drogi wcale nie różnią się od przesłania raportu Komisji ds. Tworzenia Dobrobytu i Spójności Społecznej, której przewodniczyłem w latach 1995 - 1996, zatytułowanego "Tworzenie dobrobytu a spójność społeczna w wolnym społeczeństwie". Kluczowym zagadnieniem, przed którym stoją dzisiaj wszystkie kraje, jest odpowiedź na pytanie, w jaki sposób można stworzyć trwałe warunki dla poprawy gospodarczej na rynkach światowych bez jednoczesnego poświęcenia solidarności i spójności naszych społeczeństw lub instytucji gwarantujących wolność. Powszechnie znane są już pojęcia używane w celu próby odpowiedzi na to pytanie. Potrzebne są gospodarki rynkowe odznaczające się silną konkurencyjnością, co jest możliwe wyłącznie poprzez rozluźnienie ograniczeń i liberalizację podaży w gospodarce. Uznając przydatność indywidualnej konkurencji w gospodarce, należy stwierdzić, że musi być ona łagodzona poprzez solidarność w stosunkach społecznych. W dokumencie Blaira i Schrodera użyto sformułowania, które uważam za mylące: "Popieramy gospodarkę rynkową, a nie społeczeństwo rynkowe" - a może jest to więcej niż przejęzyczenie. Czy chodzi im o społeczeństwo nakazowe? Jeśli tak, oznaczałoby to krok w kierunku obranym przez Singapur oraz osłabienie lub nawet zagrożenie trzeciego elementu programu rozwiązywania kwadratury koła, to znaczy założenia, że cały ten proces odbywa się "w wolnym społeczeństwie". Globalizacja plus Ideę Trzeciej Drogi określono jako połączenie neoliberalnej polityki ekonomicznej z socjaldemokratyczną polityką społeczną, co nie jest chyba całkiem sprawiedliwe. Osobiście nazwałem to podejście "globalizacją plus", co oznacza akceptowanie potrzeb rynków globalnych, ale z uwzględnieniem kluczowych składników dobra społecznego. Istnieją też inne sposoby na opisanie tego zasadniczego podejścia, na przykład przez odwołanie się do słowa "ryzyko". Ulrich Beck, inny zwolennik Trzeciej Drogi, wykazał, że ryzyko stanowi zarówno zachętę do przedsiębiorczości i inicjatywy, jak też ostrzeżenie przed niepewnością. Podobnych argumentów można by było użyć w stosunku do innego ulubionego terminu zwolenników Trzeciej Drogi - "elastyczności". Możliwe, że właśnie w tym punkcie Trzecia Droga dzieli socjaldemokratów. Stara Partia Pracy postrzega ryzyko jako zagrożenie, a elastyczność jako brak bezpieczeństwa, gdy Nowa Partia Pracy podkreśla nowe możliwości związane z indywidualną inicjatywą oraz sposobem, w jaki ludzie mogą poprawić swój los przez podejmowanie nowych wyzwań. W tym miejscu staje się jasne, dlaczego reforma państwa opiekuńczego jest kluczowym obszarem polityki, o którym się mówi. Wątpliwości zaczynają się już w związku z samym terminem "trzecia droga". Jego użycie ujawnia zastanawiający brak świadomości historii, który jest charakterystyczny dla typu przywództwa reprezentowanego przez Clintona i Blaira. Termin ten wyraża tęsknotę za zunifikowaną ideologią. Tymczasem dla wielu z nas wielkie wyzwolenie rewolucji 1989 roku oznacza, że czas systemów minął. Nie ma już nawet pierwszego, drugiego czy Trzeciego Świata, a jedynie odmienne podejścia do rozwiązywania potrzeb gospodarczych, społecznych i politycznych, jak również - nie ukrywajmy - różne miary sukcesów. Trzecia Droga zakłada bardziej heglowski pogląd na świat. Zmusza ona jej zwolenników do określenia się raczej w stosunku do innych, niż poprzez kombinację własnych poglądów. A inni muszą w tym celu często zostać skarykaturowani, a nawet wymyśleni. Różnorodność - sedno świata Istotą otwartego świata jest to, że nie istnieją jedynie dwie lub trzy drogi. Ich liczba jest nieokreślona. Jest to istotne dla celów praktyki politycznej. Pytanie może być stawiane takie samo wszędzie, ponieważ wynika z globalnych warunków: W jaki sposób osiągnąć tworzenie dobrobytu i spójność społeczną w wolnych społeczeństwach? Istnieje natomiast wiele odpowiedzi. Jest wiele kapitalizmów, nie tylko kapitalizm z Chicago, tak jak jest wiele demokracji, nie tylko demokracja z Westminsteru. Różnorodność nie jest tylko alternatywnym dodatkiem charakterystycznym dla wysoko rozwiniętej kultury. Stanowi ona sedno świata, który odrzucił zamknięte, ograniczające systemy. Nawet polityka w imię Trzeciej Drogi jest zróżnicowana. Nikt nie będzie oczekiwał, że kanclerz Schroder zmieni Niemcy w drugą Wielką Brytanię. Po zakończeniu wszystkich reform model "reński" pozostanie zdecydowanie odmienny od modelu "anglosaskiego" i nie jest powiedziane, czy którykolwiek z nich będzie odpowiedni dla innych. Nie tylko cynicy zauważyli, że za najlepszą definicję Trzeciej Drogi mogą posłużyć działania Tony Blaira. Jeśli występuje on za bezpośrednim wyborem burmistrza Londynu, przeciwko zachodzeniu w ciążę przez kilkunastoletnie dziewczęta lub opowiada się za prywatyzacją kolei, to musi to być Trzecia Droga. Pozostaje jedynie wątpliwość co do tego, dlaczego Blair i jego zwolennicy muszą te wszystkie sprawy wrzucać do jednego worka. Czyżby nieograniczone możliwości świata po roku 1989 były zbyt trudne do ogarnięcia? Czy przywódcy wyznający Trzecią Drogę pragną pewności (przynajmniej w swoich umysłach), której odmawiają swoim społecznościom w życiu? Czy wszyscy mają podejmować ryzyko, z wyjątkiem tych na górze? Brakujące słowo "wolność" Takie pytania prowadzą do najbardziej ważkiego komentarza na temat toczącej się debaty. Przeczytałem większość publikacji obracających się wokół koncepcji Trzeciej Drogi i coraz bardziej uderza mnie nieobecność w nich słowa "wolność". Dużo mówi się o braterstwie, które rzeczywiście stanowi jeden z centralnych tematów Trzeciej Drogi. Równość pomija się jako cel i zastępuje społecznym uczestnictwem, a ostatnio sprawiedliwością. A wolność? Bez wątpienia zwolennicy Trzeciej Drogi powiedzieliby, że całe podejście do tematu ją zakłada. Tak więc wzmianka o wolności pojawia się na liście ponadczasowych wartości we wstępie do tekstu Blaira i Schrodera: "uczciwość i sprawiedliwość społeczna, wolność i równość w dostępie do możliwości, solidarność i odpowiedzialność wobec innych". Jednak darmo by szukać wolności wśród tych najbardziej aktualnych wartości. To nie przypadek. Trzecia Droga nie mówi ani o otwartych społeczeństwach, ani o wolności. Jest w niej zastanawiający element autorytarny - i to nie tylko w praktyce. Kiedy Giddens mówi o "drugiej fali demokratyzacji", ma w istocie na myśli demontaż tradycyjnych instytucji demokratycznych. Parlamenty wychodzą z mody; ich miejsce powinny zająć referenda i wyspecjalizowane grupy. Reformy państwa opiekuńczego w ramach Trzeciej Drogi obejmują nie tylko obowiązkowe oszczędzanie, ale przede wszystkim wyraźne domaganie się, aby wszyscy pracowali (w tym niepełnosprawni i samotne matki). W przypadkach gdy osiągnięcie normalnego zatrudnienia (nie mówiąc już o pożądanym zatrudnieniu) nie jest możliwe, ludzie muszą zostać zmuszani do pracy poprzez likwidację zasiłków. Dokument Blaira i Schrodera między innymi zawiera takie zastanawiające stwierdzenie: "Państwo nie powinno wiosłować, ale sterować". Innymi słowy nie powinno zapewniać tego, co jest potrzebne, ale określać kierunek. Państwo nie będzie już zajmowało się finansowaniem potrzeb, ale mówiło obywatelom, co mają robić. Brytyjskie doświadczenia stanowią niepokojącą ilustrację, co może to oznaczać. Kiedy powoływano Komisję ds. Tworzenia Dobrobytu i Spójności Społecznej nalegałem, aby dodać słowa w "wolnym społeczeństwie". Myślałem o Beveridge'u ("Pełne zatrudnienie w wolnym społeczeństwie"), ale także o syndromie Singapuru. Dziś wydaje się o wiele ważniejsze niż nawet przed kilku laty, aby rozpocząć nowy projekt polityczny, który na pierwszym miejscu stawia wolność przed społecznym uczestnictwem i spójnością. - Jest to skrócona wersja tekstu wygłoszonego podczas sympozjum "Dziesięć lat po roku 1989: polityka, ideologia i ład międzynarodowy", zorganizowanego w czerwcu przez Project Syndicate oraz Wiedeński Instytut Nauk o Człowieku. Autor jest socjologiem i politologiem, profesorem Uniwersytetu w Hamburgu, jednym z głównych twórców teorii konfliktu.
w wielu krajach rozpoczęła się debata, która prowadzi poza lewicę i prawicę. Ideę Trzeciej Drogi określono jako połączenie neoliberalnej polityki ekonomicznej z socjaldemokratyczną polityką społeczną. nazwałem to "globalizacją plus", co oznacza akceptowanie potrzeb rynków globalnych, z uwzględnieniem kluczowych składników dobra społecznego. Stara Partia Pracy postrzega ryzyko jako zagrożenie, elastyczność jako brak bezpieczeństwa, Nowa Partia Pracy podkreśla możliwości związane z indywidualną inicjatywą oraz podejmowanie nowych wyzwań. reforma państwa opiekuńczego jest kluczowym obszarem polityki, o którym się mówi."trzecia droga"wyraża tęsknotę za zunifikowaną ideologią. Trzecia Droga zakłada bardziej heglowski pogląd na świat. Istotą otwartego świata jest to, że nie istnieją jedynie dwie lub trzy drogi. Ich liczba jest nieokreślona. za najlepszą definicję Trzeciej Drogi mogą posłużyć działania Tony Blaira. Trzecia Droga nie mówi ani o otwartych społeczeństwach, ani o wolności. Jest w niej element autorytarny.
HISTORIA O tak zwanych akcjach łączenia rodzin decydowała polityka Milion emigrantów W efekcie kolejnych akcji łączenia rodzin i nielegalnych migracji wyjechało z Polski na stałe do Niemiec przeszło milion osób, w tym wielu rdzennych Polaków i autochtonicznych mieszkańców ziem zachodnich i północnych. Pokłosiem są m.in. napływające obecnie wnioski o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionego mienia. Wpłynęła również, jak już informowaliśmy ("Rz" z 23 września), pierwsza taka sprawa do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Akcji łączenia rodzin - gdyż tak je przez cały czas oficjalnie określano, co miało ukryć ich faktyczne znaczenie, czyli emigrację - było w istocie kilka. Dominującą rolę w ich organizacji i przebiegu zawsze odgrywała polityka. Miały też inne wspólne cechy. Nie określały ich ustawy, lecz różnego rodzaju porozumienia międzyrządowe, uchwały Rady Państwa PRL, a przede wszystkim partyjne uchwały i wytyczne KC PZPR. Przeważnie były tajne i z nielicznymi wyjątkami nie publikowane. Wiele kwestii rozstrzygały wewnętrzne zarządzenia, których treść interpretowano rozmaicie, w zależności od zmieniających się politycznych zaleceń. Nawet więc jeżeli pozornie dotyczyły jedynie procedury wyjazdowej, trybu postępowania i niezbędnych wymogów, w istocie rozstrzygały o życiowych sprawach emigrantów, wśród nich np. o losach pozostawianego mienia. Dominującą rolę, zwłaszcza w pierwszych okresach, odgrywały wojewódzkie urzędy bezpieczeństwa publicznego, sprawdzające imienne listy kandydatów na wyjazd, oraz Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, weryfikujące wnioski wyjazdowe. Względy polityczne powodowały, że kolejne akcje stały pod znakiem bądź hamowania w różny sposób wyjazdów (przez wiele lat złożenie wniosku o wyjazd na stałe do Niemiec oznaczało automatycznie zwolnienie z pracy czy usunięcie ze studiów, a nierzadko również pozbawienie mieszkania), bądź - przejściowego przeważnie - liberalizowania kryteriów repatriacji. Zaraz po wojnie Wielkie migracje zaczęły się zaraz po wojnie, gdy realizując decyzje poczdamskie Rada Kontroli w Berlinie opracowała pod koniec 1945 r. plan przesiedleń ludności niemieckiej z terenów przyznanych Polsce. Jak podaje Stanisław Jankowiak w artykułach zamieszczonych w 1995 r. w "Przeglądzie Zachodnim"*), w latach 1945-50 wysiedlono w jego ramach około 3,2 mln Niemców, w tym 1,5 mln do radzieckiej strefy okupacyjnej. Przesiedlenia, rozpoczęte 20 lutego 1946 r. i prowadzone przez Państwowy Urząd Repatriacyjny, trwały do końca kwietnia 1950 r. W 1951 r., kiedy etap masowych wysiedleń uznano za zakończony, a PUR rozwiązano, organizację wyjazdów przejęły prezydia wojewódzkich rad narodowych i Państwowe Biuro Podróży "Orbis". Tymczasowy Rząd NRD zadeklarował bowiem chęć przyjęcia dalszych 130 tys. ludzi, a jednocześnie rozpoczęła się, pierwsza wówczas i - jak czas pokazał - daleka od zakończenia, akcja łączenia rodzin. Coraz więcej wniosków zaczęli składać autochtoni, których osadnicy przybywający na ziemie zachodnie i północne - a często również władze - traktowali jak Niemców. W latach 1949-54 wyjechało z Polski do obu państw niemieckich prawie 100 tys. osób, po czym akcję uznano - po raz kolejny - za zakończoną. Dalsze wyjazdy były możliwe tylko na podstawie indywidualnych zezwoleń, udzielanych w wyjątkowych jedynie okolicznościach. Załamanie i przełom Emigracja załamała się w okresie najbardziej nasilonego w Polsce stalinizmu. W latach 1952-55 do RFN i do Berlina Zachodniego wyjechały zaledwie 1863 osoby - podaje Jan Korbel w pracy "Emigranci z Polski do RFN w świetle statystyk i analiz (1952-1985) **). Do NRD, w wyniku poufnego protokołu podpisanego między oboma krajami, w latach 1952-56 udało się ok. 14,5 tys. osób, głównie autochtonów i folksdojczów. "Akcja łączenia rodzin, trwająca od 1950 do 1954 r., była rezultatem dość mechanicznego realizowania nie tylko akcji wysiedleń, przewidzianych decyzją konferencji poczdamskiej, ale również dość automatycznym, inspirowanym politycznie przyznawaniem obywatelstwa polskiego w ramach przeprowadzonych weryfikacji. Konieczność jej kontynuowania wynikała także z faktu, że niektóre kategorie ludności niemieckiej (górnicy, robotnicy rolni, fachowcy itp.) były w pierwszym okresie wyłączone z grup przeznaczonych do wyjazdu. Z czasem rosła także liczba osób deklarujących chęć wyjazdu spośród ludności autochtonicznej, czego powodem była błędna polityka państwa wobec tej grupy, a także niekiedy niechęć polskiego otoczenia. Pewną rolę odgrywała także negacja panującego systemu" - ocenia Stanisław Jankowiak we wspomnianych publikacjach na łamach "Przeglądu Zachodniego". Przełom i nie spotykaną dotychczas liberalizację kryteriów wyjazdowych przyniósł 1956 r. i pierwsze lata władzy Władysława Gomułki. Niepublikowana uchwała Rady Państwa PRL nr 37/56 z 16 maja 1956 r. w sprawie zezwolenia na zmianę obywatelstwa polskiego repatriantom niemieckim (uchylono ją w 1984 r., również przez uchwałę Rady Państwa) zezwalała na to obywatelom polskim, którzy: opuścili lub opuszczą obszar PRL; udali się lub udadzą jako repatrianci do NRD lub RFN. Zezwolenie rozciągnięto na dzieci wyjeżdżające wraz z rodzicami. Uchwała była aktem szczególnym o charakterze generalnym. Ci, którzy spełniali przewidziane w niej warunki, uzyskiwali zezwolenie na zmianę obywatelstwa niejako automatycznie. Mimo że każdy musiał złożyć podanie do Rady Państwa o zgodę na zmianę obywatelstwa z polskiego na niemieckie, nie otrzymywali już żadnych indywidualnych decyzji w tej sprawie, a ich podania przeważnie pozostawały w komendach wojewódzkich milicji, czyli tam, gdzie je składali. Przyjmowano bowiem, że utrata obywatelstwa następowała w momencie przekroczenia granicy polsko-niemieckiej. Weszła też w życie uchwała nr 17 KC PZPR z grudnia 1955 r. w sprawie ludności niemieckiej. Ministra spraw wewnętrznych zobowiązano do rozpatrzenia podań osób ubiegających się o wyjazd na stałe do RFN i NRD oraz do udzielenia zezwoleń niezdolnym do pracy, kobietom z dziećmi i ludziom starszym w celu połączenia się z najbliższą rodziną. Wytyczne tej uchwały podano - co było do tej pory wyjątkiem - do publicznej wiadomości i doszło do rozmów między niemieckim i polskim Czerwonym Krzyżem. Akcja łączenia rodzin miała objąć m. in. zatrudnionych w górnictwie i w PGR, którym dotychczas odmawiano zgody na wyjazd. W efekcie znacznego zliberalizowania polityki wyjazdowej liczba emigrujących zaczęła od 1956 r. wzrastać, osiągając apogeum w 1958 r. W ocenie Jana Korbela znaczna część ludności, która opuściła Polskę w latach 1955-58, nie odpowiadała jednak pierwotnym kryteriom. Emigrowała bowiem również ludność etnicznie polska. Napływały wnioski od osób nie mających żadnych krewnych w RFN. W niektórych województwach upowszechniało się hasło "kto chce - niech wyjeżdża", a lokalne władze godziły się na wyjazdy praktycznie wszystkich, którzy wyrazili taką wolę. Zdawano sobie już bowiem sprawę, że emigracja, dzięki której można było wyrwać się z obozu socjalistycznego i siermiężnej rzeczywistości, ma w dużej mierze charakter ekonomiczny. W grudniu 1957 r. Sekretariat KC PZPR podjął decyzję o utrzymaniu rozszerzonych kryteriów wyjazdowych do Niemiec. Od 1 lutego 1958 r. zmieniono również kwalifikację osób wyjeżdżających; mogły opuszczać Polskę na prawach emigrantów, a nie jak dotychczas - repatriantów, co miało znaczenie np. przy wywozie mienia. W efekcie w latach 1956-58 wyemigrowało do RFN i Berlina Zachodniego przeszło 231,5 tys. osób. Wyjazd mógł nastąpić dopiero po uregulowaniu kwestii własności, tzn. po przekazaniu posiadanej nieruchomości na rzecz państwa lub pod jego kuratelę, ewentualnie po przedstawieniu aktu jej sprzedaży, co stało się zaczątkiem obecnych wniosków reprywatyzacyjnych i odszkodowawczych. Osoba zamierzająca emigrować z Polski do któregoś z państw niemieckich musiała złożyć podanie przedstawiające motywy wyjazdu, trzy kwestionariusze, akty stanu cywilnego, zaświadczenie z miejsca pracy, że kierownictwo zakładu wie o zamiarze wyjazdu, zaświadczenie z Wojskowej Komendy Rejonowej, prośbę do Rady Państwa o zwolnienie z polskiego obywatelstwa, zaproszenie oraz zaświadczenie o złożeniu w prezydium rady narodowej zobowiązania przekazania mieszkania z chwilą wyjazdu za granicę. Ponieważ napływały tysiące nowych podań, a ustawodawstwo niemieckie nadawało status Niemca urodzonym na dawnych terenach niemieckich, władze polskie zdecydowały się przerwać masową emigrację. Z końcem 1958 r. i popaździernikowej odwilży kończył się więc czas masowej emigracji. Blokada miała się przeciągnąć do 7 grudnia 1970 r., czyli do momentu, gdy premier Józef Cyrankiewicz i kanclerz Willy Brandt podpisali układ o podstawach normalizacji stosunków między PRL i RFN. Wyjazdy po normalizacji W 1959 r. ograniczono możliwość emigracji. W czerwcu 1960 r. Sekretariat KC PZPR podjął uchwałę w tej sprawie, a w kwietniu 1964 r. opracował wytyczne w sprawie zasad polityki emigracyjnej do RFN. Przyjęte w latach 1959-70 zasady i tryb rozpatrywania wniosków miały zahamować odpływ ludności z Polski. Dopuszczano wprawdzie możliwość emigracji, ale tylko ze względów narodowościowych. Podstawą do ubiegania się o zgodę na wyjazd było nadal zaproszenie od krewnych w RFN i zgoda władz niemieckich na osiedlenie się w określonym landzie. Zasady te obowiązywały do 1970 r. włącznie. Przez jedenaście lat, od 1959 do 1970 r. wyemigrowało łącznie ok. 111 tys. osób, z czego większość z Górnego Śląska, Warmii i Mazur oraz z woj. opolskiego. Sytuacja uległa zmianie po zawarciu w 1970 r. układu polsko-niemieckiego. Jak podaje Dieter Bingen w książce "Polityka Republiki Bońskiej wobec Polski" ***) efektem rokowań, które znalazły odzwierciedlenie w Informacji Rządu Polskiego z listopada 1970 r., stały się pierwsze zorganizowane transporty, przybywające od stycznia 1971 r. do RFN. W sumie przyjechało tam w 1971 r. przeszło 26,2 tys. osób. Stopniowo jednak było ich coraz mniej, w 1975 r. 9,4 tys. Ogółem, jak podaje w cytowanej już pracy Jan Korbel, w latach 1971-75 wyjechało na stałe do RFN i Berlina Zachodniego ok. 62,5 tys. osób. Natomiast wyjeżdżających do NRD było niewiele. Jednocześnie umożliwiono wyjazdy czasowe, z których sporo osób już do Polski nie wracało. Władze polskie wysunęły postulat uregulowania innych kwestii, wśród nich odszkodowań za obozy koncentracyjne i pracę przymusową. Dopiero jednak w sierpniu 1975 r. kanclerz Helmut Schmidt i Edward Gierek osiągnęli zasadniczy przełom w rozmowach, prowadzonych podczas Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy Europy w Helsinkach - pisze Dieter Bingen. W tzw. pakiecie helsińskim połączono zgodę rządu RFN na udzielenie Polsce kredytów z zapisem protokolarnym o zgodzie rządu polskiego na dalsze wyjazdy na stałe. W protokóle wyjazdowym przewidywano m. in., że w ciągu najbliższych czterech lat ok. 120-125 tys. osób uzyska pozwolenie na wyjazd. Nie przewidywano też żadnych czasowych ograniczeń składania wniosków przez osoby spełniające kryteria zawarte w "Informacji" z 1970 r. (chodziło głównie o nie zdefiniowane, a więc pozostawione dowolnej interpretacji pojęcie tzw. niemieckiej przynależności narodowej). Od tej pory do 1989 r. - stwierdza Dieter Bingen - otrzymywano bez większych trudności dokumenty, na których podstawie przeniosło się do RFN ponad 430 tys. ludzi. A w 1991 r., w nowej erze stosunków polsko-niemieckich, premier Jan K. Bielecki i kanclerz Helmut Kohl podpisali układ o partnerstwie, uznający m. in. "mniejszości i równorzędne grupy za naturalny pomost między narodami niemieckim i polskim". Legalnie i nielegalnie W latach 1976-79 wyjechało do RFN i Berlina Zachodniego 134,6 tys. osób, a 1980 r. zamknął w zasadzie emigrację na podstawie wspomnianego zapisu protokolarnego z 1975 r. Jednocześnie zaczęły się i w następnych latach spotęgowały wielkie legalne i nielegalne migracje, w wyniku których w latach 1980-85 pozostało w RFN przeszło 166,6 tys. osób. Formalne zakończenie akcji łączenia rodzin (15 sierpień 1983 r.) nie wpłynęło na rozmiary emigracji, która swoje największe natężenie osiągnęła w 1989 r. - 250 tys. wyjazdów. Z innych danych statystycznych wynika, że w latach 1989-91 status przesiedleńca uzyskało w RFN przeszło 133,2 tys. osób. Równocześnie to właśnie nasi obywatele składali w owym okresie najwięcej wniosków o taki status. Apogeum przypadło na 1989 r. - przeszło ćwierć miliona wniosków. Od 1990 r. liczby te systematycznie maleją; ze 134 tys. w 1990 r. do 40 tys. w 1991 r., 17,7 tys. w 1992 r. i 5,4 tys. w 1993 r. Dopiero więc od niedawna masowa emigracja do Niemiec przestała być samoistnym problemem. Nie zmienia to faktu, że w efekcie przeniosło się z Polski do Niemiec około miliona osób. Jak podaje Jan Korbel, spośród 560 tys. emigrantów, którzy tylko w latach 1952-79 wyjechali z Polski do RFN, ok. 400 tys., czyli ponad 70 proc., to osoby zweryfikowane po wojnie jako rodzimi Polacy, głównie z Górnego Śląska (woj. opolskie i zachodnia część katowickiego) oraz z Warmii i Mazur. Dalsze ponad 10 proc. to spolonizowani koloniści niemieccy lub ich potomkowie z Polski centralnej oraz wpisani na volkslistę, głównie na terenach przedwojennych województw śląskiego i pomorskiego. W następnych latach odsetek Polaków wśród emigrantów do Niemiec jeszcze wzrósł. Można więc przewidywać, że obecnie przynajmniej ich część (choć nie bardzo na razie wiadomo jaka) będzie się starać o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionej własności. Sądząc z już nadesłanych wniosków, chodzi o zwrot lub o odszkodowania za pozostawione gospodarstwa rolne, domy, mieszkania i małe przedsiębiorstwa o rozmaitym charakterze (np. restauracje). Posiadanie obywatelstwa polskiego w momencie utraty własności rozstrzygać też ma według rozpatrywanego przez Sejm projektu ustawy reprywatyzacyjnej o prawie do rekompensaty z tego tytułu. Oznacza to, że organa administracji i sądy staną niebawem przed niezmiernie skomplikowanym zarówno prawnie, jak i faktycznie problemem rozstrzygania o kwestii obywatelstwa polskiego osób, które wyjechały do Niemiec w ramach akcji łączenia rodzin. Danuta Frey * Stanisław Jankowiak: "Akcja łączenia rodzin między Polską a NRD w latach 1949-54", "Przegląd Zachodni" nr 3/95, oraz Stanisław Jankowiak: "Łączenie rodzin między Polską a NRD w latach 1955-1959", "Przegląd Zachodni" nr 6/95 **) Jan Korbel: "Emigranci z Polski do RFN w świetle statystyki i analiz (1952-1985)", "Materiały i Studia Opolskie", Opole 1988 ***) Dieter Bingen: Polityka Republiki Bońskiej wobec Polski, wyd. Kwadrat, Kraków 1997.
W efekcie kolejnych akcji łączenia rodzin i nielegalnych migracji wyjechało z Polski na stałe do Niemiec przeszło milion osób, w tym wielu rdzennych Polaków i autochtonicznych mieszkańców ziem zachodnich i północnych. Pokłosiem są m.in. napływające obecnie wnioski o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionego mienia. w latach 1945-50 wysiedlono około 3,2 mln Niemców. W 1951 r. rozpoczęła się pierwsza akcja łączenia rodzin. Coraz więcej wniosków zaczęli składać autochtoni. W latach 1949-54 wyjechało z Polski do obu państw niemieckich prawie 100 tys. osób. Emigracja załamała się w okresie najbardziej nasilonego w Polsce stalinizmu. liczba emigrujących zaczęła od 1956 r. wzrastać, osiągając apogeum w 1958 r. Emigrowała również ludność etnicznie polska. od 1959 do 1970 r. wyemigrowało łącznie ok. 111 tys. osób. Ogółem w latach 1971-75 wyjechało na stałe do RFN i Berlina Zachodniego ok. 62,5 tys. osób. w 1975 r. połączono zgodę rządu RFN na udzielenie Polsce kredytów z zapisem protokolarnym o zgodzie rządu polskiego na dalsze wyjazdy na stałe. Od tej pory do 1989 r. przeniosło się do RFN ponad 430 tys. ludzi. Formalne zakończenie akcji łączenia rodzin nie wpłynęło na rozmiary emigracji, która swoje największe natężenie osiągnęła w 1989 r. - 250 tys. wyjazdów. Od 1990 r. liczby te systematycznie maleją.
ANALIZA Co dałaby zmiana premiera MAŁGORZATA SUBOTIĆ To tak, jakby jechać samochodem we mgle i po ciemku, krętą drogą; nie wiadomo, czym to się zakończy. W ten sposób obecną sytuację w AWS, a szerzej w obozie rządzącym, określa Jan Maria Jackowski, jeden z 74 posłów, którzy podpisali wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza. Właśnie ten wniosek stał się papierkiem lakmusowym kryzysu politycznego, największego w dotychczasowej historii Akcji. Kryzysu, który może się zakończyć nie tyle odwołaniem ministra skarbu, ile zmianą premiera, utratą przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera, podziałem Akcji. Ale może też skończyć się niczym. To znaczy, że dyscyplinująco-zastraszające zabiegi kierownictwa Akcji okażą się skuteczne i Emil Wąsacz utrzyma się na stanowisku. Ale tym razem nic nie pozostanie już po staremu, poziom frustracji polityków AWS przekroczył bowiem granice bezpieczeństwa i rośnie w tym samym tempie, w jakim spadają notowania rządu oraz głównego ugrupowania ten rząd wspierającego. Ściany z obu stron Obie strony konfliktu "wokół Wąsacza" znalazły się pod ścianą. Kierownictwo Akcji, Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek z tego powodu, że ustąpienie w sprawie ministra oznacza utratę kontroli nad decyzjami personalnymi. Jeśli jedna grupa posłów może odwołać ministra - wbrew stanowisku szefa rządu - to inna może tak uczynić z kolejnymi, dowolnie wycinać ze składu Rady Ministrów jej członków. Nielojalność, czyli publiczne załatwianie spraw, które winny być załatwione w zaciszu gabinetów, zostałaby nagrodzona. A na to żaden polityczny lider pozwolić sobie nie może. Z kolei buntownicy, tzn grupa wnioskodawców znalazła się pod ścianą z rozmaitych powodów, jest to bowiem grupa bardzo niejednorodna. (Na tym zresztą polega jej słabość.) Ale buntowników łączy jedno - strach. Strach przed politycznym niebytem. Poparcie dla rządu jest najniższe w historii III Rzeczypospolitej, i ten stan utrzymuje się od wielu tygodni. A potencjalni wyborcy AWS topnieją systematycznie. Jeśli nic nie zmieni się w obrazie rządzących dzisiaj, to do następnego Sejmu łatwiej będzie się dostać z list PSL, a może nawet Unii Pracy. Tak jak kiedyś wyjście z AWS oznaczało dla prawicowych polityków przeniesienie się z bezpiecznego, choć nie zawsze komfortowego okrętu, do małej szalupy, tak dzisiaj sytuacja zdaje się odwracać. - Doszliśmy do granicy, teraz aktem pragmatyzmu będzie wyjście z AWS, wyjście z tego autobusu, który zaraz rozbije się o najbliższe drzewo - uważa jeden z najbardziej zdeterminowanych wnioskodawców, choć determinacji nie wystarcza mu już, by wypowiedzieć się pod nazwiskiem. Przy takim nastawieniu części posłów, straszak Mariana Krzaklewskiego, że niepokorni nie zostaną umieszczeniu na listach poselskich w następnych wyborach, może okazać się mało straszny. Pożądanie zmiany Nie tylko grupa wnioskodawców, ale także część polityków, którzy podpisanie się pod tym wnioskiem uważają za naruszanie elementarnych zasad etyki polityka, chce zmiany. Różnie tę zmianę definiują: jako powrót do programu AWS, jako odrzucenie dotychczasowego stylu rządzenia, jako przywrócenie rzeczywistego przywództwa w obozie rządzącym itd. Te wszystkie "chęci" może zaspokoić jedna zmiana: na stanowisku premiera. I jest to ruch, przynajmniej pozornie, najprostszy. Pierwszym z polityków Akcji, który publicznie mówił o potrzebie zmiany szefa rządu, był Aleksander Hall ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Było to już we wrześniu ubiegłego roku, przy nieudanych próbach tzw. głębokiej rekonstrukcji rządu. Nawet wtedy Hall nie był odosobniony, to, o czym mówił głośno, inni rozważali na sejmowych korytarzach. Dzisiaj grono to znacznie się powiększyło. I kwestionowanie Jerzego Buzka, jako premiera jest jednocześnie kwestionowaniem stylu przywództwa Mariana Krzaklewskiego. Buntownicy mówią wprost: "Tandem Buzek - Krzaklewski może nas doprowadzić tylko do katastrofy". Ludzie oczekują twardego rządzenia, a sympatią obdarzają partie i polityków, którzy wiedzą, czego chcą. Taka opinia staje się niemal powszechna w kręgach AWS. Coraz więcej polityków powtarza tezę o niezbędności silnego przywództwa. Tymczasem, jak twierdzi pragnący zachować anonimowość poseł Akcji, "premier jest końcem smyczy Mariana Krzaklewskiego". Tę brutalną ocenę w łagodniejszych słowach potwierdzają też inni, mówiąc, że Jerzy Buzek bez Mariana Krzaklewskiego nie podejmie nawet najdrobniejszej decyzji personalnej. - Zmiana premiera spowodowałaby natychmiastowy wzrost notowań nie tylko rządu, ale i AWS, przynajmniej o 6 - 7 procent - przekonuje jeden z wnioskodawców. I na nowego premiera proponuje Macieja Płażyńskiego, obecnego marszałka Sejmu, argumentując, że byłby on realnym premierem, a nie "rządową końcówką przewodniczącego Krzaklewskiego". Praktyka zderzaków Rzeczywiście, jak potwierdzają socjolodzy, nowy człowiek na stanowisku szefa rządu, powinien od razu przynieść wzrost rządowych notowań w opinii publicznej. Tę prawidłowość wykorzystywał w praktyce politycznej były prezydent Lech Wałęsa. Aż w nadmiarze korzystał z teorii zderzaków, wymieniając, niczym w samochodach, kolejnych premierów. Marian Krzaklewski natomiast od początku nie był wielbicielem zderzakowej teorii. Gdy tworzył się rząd Buzka, publicznie wyjaśniał, iż kompletowanie gabinetu trwa dość długo, ponieważ będzie to rząd na całe cztery lata. I nawet w gronie autorów wniosku o odwołanie ministra Emila Wąsacza są przeciwnicy zmiany premiera. Należy do nich Jan Maria Jackowski, który uważa, że byłby to manewr niebezpieczny. Kolejne targi personalne, podpisywanie na nowo umowy koalicyjnej - na tym zyskałaby Unia Wolności, która ma silniejszą pozycję niż dwa lata temu. Jego zdaniem każdy następny rząd byłby gorszy, bo AWS miałaby mniejsze wpływy. - Każda z frakcji w Akcji ze zwiększoną energią chciałaby poszerzyć swoje wpływy - dodaje związany z Radiem Maryja poseł AWS Jan Maria Jackowski. Przyznaje jednak, że walka o większy wpływ trwa także teraz. Problem kierownicy Najczęściej wymienianym ewentualnym kandydatem na nowego premiera jest Maciej Płażyński (AWS). Poza nim pojawia się jeszcze tylko kandydatura Mariana Krzaklewskiego jako naturalnego premiera - lidera koalicji. Inne nazwiska nie padają, może także dlatego, że większość przedstawicieli obozu rządzącego uważa, iż publiczne mówienie o zmianie premiera, nawet jeśli taką zmianę należałoby przeprowadzić, jest szkodliwe. - Takie publiczne rozważania podważają wiarygodność i autorytet rządzących - ocenia Wiesław Walendziak, z SKL. - Dyskusja tak naprawdę toczy się na łamach gazet, a nie tam, gdzie toczyć się powinna, czyli w gremiach politycznych - uważa polityk SKL. Podkreśla jednak, że sytuacja jest poważna, a szef rządu nie może być szefem krajowej komisji koordynacyjnej, tylko silnego ośrodka władzy, który byłby w stanie wyjść z zakrętu, na jakim znalazł się rząd i energicznie dokończyć wprowadzane reformy. Na pytanie, jak do tego doprowadzić, Walendziak opowiada, że być może przez zmianę premiera, ale musiałaby to być zmiana przeprowadzona pod kontrolą, a nie wymuszona szantażem. Walendziak mówi też o innym warunku: - Jak komuś się wydaje, że zmiany przeprowadzi się w konfrontacji z Marianem Krzaklewskim, to się myli. Jeśli wyrwie się kierownicę Krzaklewskiemu, to nikt jej nie przejmie, a pojazd zwany AWS szybko się rozbije - wyjaśnia i dodaje: - Klucz do rozwiązania sytuacji ma Marian Krzaklewski. Z tym ostatnim twierdzeniem zgadzają się niemal wszyscy w obozie rządzącym, ale część z nich wyciąga odmienne niż Walendziak wnioski. Dla nich remedium na dramatyczną sytuację AWS w notowaniach opinii jest właśnie osłabienie pozycji Krzaklewskiego, by nie powiedzieć "wyrwanie mu kierownicy".
To tak, jakby jechać samochodem we mgle i po ciemku, krętą drogą; nie wiadomo, czym to się zakończy. W ten sposób obecną sytuację w AWS, a szerzej w obozie rządzącym, określa Jan Maria Jackowski, jeden z 74 posłów, którzy podpisali wniosek o wotum nieufności dla ministra skarbu państwa Emila Wąsacza. Właśnie ten wniosek stał się papierkiem lakmusowym kryzysu politycznego, największego w dotychczasowej historii Akcji.Kryzysu, który może się zakończyć nie tyle odwołaniem ministra skarbu, ile zmianą premiera, utratą przez Mariana Krzaklewskiego pozycji lidera, podziałem Akcji. Ale może też skończyć się niczym. poziom frustracji polityków AWS przekroczył granice bezpieczeństwa i rośnie w tym samym tempie, w jakim spadają notowania rządu.
BANKI Czy pozostaną banki z krajowym kapitałem Kłopoty z polskimi akcjonariuszami RYS. ANDRZEJ JACYSZYN W ostatnich tygodniach w poważne kłopoty popadły dwa niewielkie banki. Powodem nie była jednak ich zła kondycja finansowa, lecz nieporozumienia pomiędzy akcjonariuszami. Banki te poza tym miały wspólną cechę - były kontrolowane przez krajowy kapitał. Jest coraz więcej przykładów na to, że w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji. W zeszłym roku, głównie w wyniku strategii prywatyzacyjnej Ministerstwa Skarbu Państwa, zagraniczny kapitał przejął kontrolę nad kilkoma dużymi bankami. W tym roku nastąpił dalszy etap tego procesu. Dzięki zaostrzeniu wymagań NBP oraz rosnącej konkurencji kilka mniejszych instytucji bankowych przejmują wkrótce zagraniczni inwestorzy. Można szacować, że liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3 (do 10), a w najbliższych miesiącach z tych pozostałych ubędą kolejne 3-5. Od początku tego roku z tego grona ubyły m.in. znajdujące się w poważnych kłopotach BWR i Real Bank, Bank Handlowy oraz kontrolowane przez niego Cuprum Bank i Bank Rozwoju Cukrownictwa, BIG Bank Gdański i BIG Bank. Zdecydowaną większość akcji Polsko-Kanadyjskiego Banku św. Stanisława, kontrolowanego do tej pory przez Polonię, objęli ostatnio Duńczycy. Wieczne kłótnie Wprowadzenie w listopadzie tego roku zarządu komisarycznego w Wielkopolskim Banku Rolniczym tak naprawdę nie było spowodowane zbyt niskim kapitałem akcyjnym, ale brakiem perspektyw jego podniesienia. Przypomnijmy, że akcjonariusze założyciele tego banku zagwarantowali sobie praktycznie władzę w tym banku, ograniczając prawo głosu nowych udziałowców na zgromadzeniach akcjonariuszy do 3 proc. Ponieważ jednak założyciele nie byli w stanie dokapitalizować banku, pod naciskiem banku centralnego zdecydowali się pozyskać inwestora strategicznego. Najpierw miał nim być Bank Pocztowy, a potem organizacja spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych. Jednak w obu przypadkach "starzy" akcjonariusze nie byli skłonni dotrzymać swoich zobowiązań i mimo że nowi udziałowcy mieli około 1/3 akcji, dysponowali kilkoma procentami głosów. W tej sytuacji nastąpiła interwencja banku centralnego, która prawdopodobnie skończy się sprzedaniem jeżeli nie samego banku, to przynajmniej przedsiębiorstwa bankowego zewnętrznemu inwestorowi. Z punktu widzenia zwolenników obrony polskiego kapitału w sektorze bankowym, jedynym pozytywnym elementem takiej operacji byłoby to, że jeżeli nie będzie sprzedawany cały bank (a więc licencja bankowa), to przedsiębiorstwo bankowe kupi jakiś polski bank, bo dla zagranicznych inwestorów WBR jest za małą firmą i dodatkowo działającą w dość ryzykownym sektorze gospodarki, jaką jest rolnictwo. O stopniu odpowiedzialności za bank ze strony jego pracowników świadczy to, że po wprowadzeniu zarządu komisarycznego jeden z nich dzwonił do klientów, namawiając ich do wycofywania wkładów. Niecierpliwi klienci Podobnie wygląda sytuacja w notowanym na giełdzie Banku Częstochowa. Wprawdzie w jego statucie dotychczasowi akcjonariusze nie zagwarantowali sobie uprzywilejowanej pozycji we władzach, ale zamiast tego pilnowali, by ewentualny nowy akcjonariusz strategiczny nie przejął pełnej kontroli. Do tej pory przeprowadzono około 4 prób podniesienia kapitału, zawsze blokowanych. Dodatkowo, z nieoficjalnych informacji wynika, że w rozmowach z kandydatami do objęcia ponad 50 proc. akcji dla niektórych dużych akcjonariuszy najważniejsze było, po ile sprzedadzą akcje banku, a nie to, co się z nim stanie. Dlatego za swoje walory żądali bardzo wygórowanej ceny, absolutnie nie przyjmując do wiadomości, że trzykrotność wartości księgowej jest nie do przyjęcia. Kandydaci na inwestora strategicznego uważali bowiem, że dotychczasowi udziałowcy powinni wziąć udział w restrukturyzacji banku, którym kierowali, choćby przez stworzenie warunków zachęcających do inwestycji w jego akcje. Niezrozumienie trudnej sytuacji banku i brak odpowiedzialności za nią ze strony obecnych akcjonariuszy spowodowały rezygnację potencjalnych inwestorów. Przypomnijmy, że paniczne wycofywanie pieniędzy z kas było ponoć wywołane wypowiedzią jednego z członków rady nadzorczej o możliwej likwidacji banku. Opinia ta była o tyle prawdziwa, że NBP prawdopodobnie rzeczywiście groził takim posunięciem. Jednak nieodpowiedzialne przedstawienie tego w prasie poskutkowało utratą najważniejszego kapitału banku, jakim jest zaufanie klientów. Wobec samolubnej i nieodpowiedzialnej postawy części akcjonariuszy z prób objęcia nowej emisji BCz wycofały się zainteresowane tym bankiem BOŚ i BRE. Dopiero ostatnio, gdy straty banku zaczęły narastać, zgodzono się na większą emisję, ale stało się to zbyt późno - zgromadzenie akcjonariuszy, które miało ją uchwalić, zwołano na 12 grudnia. W przypadku tego banku można dodatkowo wspomnieć, że wśród jego akcjonariuszy jest państwowy - wydawałoby się, powołany do innych celów - Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej z Łodzi. Fundusz ten w pewnym momencie nawet usiłował zostać strategicznym inwestorem banku. Czyj zysk z sanacji Inny przykład samobójczych zachowań i zupełnego niezrozumienia sytuacji ze strony krajowych akcjonariuszy mieliśmy w tym roku w poznańskim Banku Rozwoju Cukrownictwa. W 1999 roku bank ten poniósł bardzo wysokie straty. Gdy pokryto je kapitałami liczącymi nominalnie 38 mln zł, zostało mu zaledwie 4 mln zł funduszy. Gdy w tej sytuacji Bank Handlowy, mający przedtem największy pakiet akcji tego banku, wyłożył równowartość 6 mln euro, niektórzy akcjonariusze skierowali sprawę do sądu. Jeden z nich (kontrolowany przez niemiecki kapitał) wręcz powiedział, że ze względów podatkowych dla niego byłoby lepiej, gdyby bank upadł, niż umarzał akcje. Część pozostałych akcjonariuszy uważa, że Bank Handlowy umorzył kapitały BRC, a następnie dokapitalizował go po to, by wyciągnąć z tego maksymalne korzyści ich kosztem. Jednak sami nie chcieli brać udziału w ostatniej emisji. Główny akcjonariusz BRC planuje ograniczyć działalność banku, a potem sprzedać jego licencję. Tego typu oferta w polskich warunkach skierowana jest do zagranicznych inwestorów. Inwestorzy sprzedają Oprócz "kłótni w rodzinie" liczba banków kontrolowanych przez krajowy kapitał zmniejsza się również z innych przyczyn. Pierwszą jest brak funduszy potrzebnych do dokapitalizowania banków, a drugą - przejmowanie kontroli nad ich akcjonariuszami przez zagranicznych inwestorów. To są przyczyny, że w tej chwili trwa proces sprzedaży trzech banków kontrolowanych przez polski kapitał. Są to Lukas Bank, Wschodni Bank Cukrownictwa i Cuprum Bank. Większościowym akcjonariuszem tego ostatniego jest Bank Handlowy, nad którym kontrolę niedawno przejął Citibank, i dlatego Cuprum Bank trudno jest zaliczać do banków kontrolowanych przez polski kapitał. Jednak równocześnie z BH posiadane akcje Cuprum Banku zobowiązali się sprzedać pozostali trzej akcjonariusze, czyli gminy Lubin i Głogów oraz KGHM. Wschodni Bank Cukrownictwa po ubiegłorocznych stratach poszukuje inwestora. W przypadku Lukas Banku akcjonariat zmieni się, bo sprzedawane są akcje jego głównego właściciela, Lukasa - największej polskiej firmy pośrednictwa kredytowego. Jego akcje chce sprzedać Polsko-Amerykański Fundusz Przedsiębiorczości. Z drugiej strony, pozostali czterej udziałowcy mają zbyt małe możliwości kapitałowe, by odkupić te udziały. Na krótkiej liście podmiotów, które badają już szczegółowo kondycję grupy Lukas, nie ma polskich podmiotów. Co zostało Obecnie spośród średniej wielkości banków z przewagą kapitału polskiego pozostały jeszcze, poza wymienionymi, szybko rozwijający się Invest Bank (poszukuje mniejszościowego inwestora zagranicznego) oraz Bank Współpracy Europejskiej. W tym ostatnim narodowy charakter został uznany za cechę, która ma pomóc w zdobywaniu klientów. Jednocześnie jednak prezes tego banku w "Pulsie Biznesu" powiedział, że chciałby, by wśród instytucji, które wezmą udział w jego dokapitalizowaniu, był skarb państwa. Polski kapitał wprawdzie nie przeważa w Banku Incjatyw Społeczno-Ekonomicznych, ale krajowi akcjonariusze mają większość głosów na WZA. Ten bank jest inwestorem strategicznym we wrocławskim Cukrobanku. Z najmniejszych banków krajowi inwestorzy kontrolują jeszcze Bank Społem oraz Bank Wschodni. Przy okazji warto jednak wspomnieć o kontrolowanym przez państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego małym Bud-Banku. Jest to o tyle ciekawa instytucja, że jego prezes Wojciech Dziewulski również świadomie chce podkreślać narodowy charakter swojego banku, a co ważne - planuje wziąć udział w konsolidacji sektora przez stanie się inwestorem strategicznym w Banku Częstochowa. Efekt Banku Staropolskiego Przyspieszenie zmian własnościowych w sektorze bankowym to w dużej mierze zasługa Narodowego Banku Polskiego. Po upadku Banku Staropolskiego nastąpiło zaostrzenie polityki NBP. Zaczęto pilnie domagać się dokapitalizowania słabszych instytucji i nie toleruje się sytuacji zagrożenia. Gdyby taka polityka była prowadzona wcześniej, to prawdopodobnie np. w krakowskim BWR interwencja banku centralnego w postaci wprowadzenia zarządu komisarycznego nastąpiłaby zdecydowanie wcześniej, nie mówiąc o tym, że może nie doszłoby do upadłości Banku Staropolskiego, która spowodowała stratę ok. 150 mln zł przez jego klientów. Generalny Inspektorat Nadzoru Bankowego tę nową politykę prowadzi nie tylko przez takie spektakularne posunięcia, jak wprowadzenie zarządu komisarycznego w WBR, ale - co istotniejsze - zlecając audyty w bankach uznawanych przez nich za zagrożone. Paweł Jabłoński
W ostatnich tygodniach w poważne kłopoty popadły dwa niewielkie banki. Powodem nie była jednak ich zła kondycja finansowa, lecz nieporozumienia pomiędzy akcjonariuszami. Banki te poza tym miały wspólną cechę - były kontrolowane przez krajowy kapitał. Jest coraz więcej przykładów na to, że w polskim sektorze bankowym udział narodowego kapitału zmniejsza się nie dlatego, że go brakuje, ale że jego przedstawiciele nie są w stanie się porozumieć albo nie potrafią ocenić sytuacji kontrolowanych przez siebie instytucji.W zeszłym roku, głównie w wyniku strategii prywatyzacyjnej Ministerstwa Skarbu Państwa, zagraniczny kapitał przejął kontrolę nad kilkoma dużymi bankami. W tym roku nastąpił dalszy etap tego procesu. Dzięki zaostrzeniu wymagań NBP oraz rosnącej konkurencji kilka mniejszych instytucji bankowych przejmują wkrótce zagraniczni inwestorzy. Można szacować, że liczba prywatnych banków kontrolowanych przez polski kapitał spadła w tym roku o około 1/3.
ROZMOWA Maciej Zięba OP, prowincjał dominikanów, dyrektor Instytutu "Tertio Millennio" Podnieście głowy Jan Paweł II podczas pielgrzymki spotkał się w Krakowie z dominikanami i dominikankami z całej Polski. Wizyta była planowana na wtorek, 15 czerwca, ale z powodu choroby Ojciec Święty przyjechał do kościoła oo. Dominikanów następnego dnia wieczorem. Na zdjęciu z o. Maciejem Ziębą. ARTURO MARI - L'OSSERWATORE ROMANO Wszystkie poprzednie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski poza uniwersalnymprzesłaniem niosły odpowiedź na specyficznie polskie problemy. Czy taki element dostrzega Ojciec w ostatniej papieskiej wizycie? A może w jakimś stopniu ta pielgrzymka przekroczyła polskie uwarunkowania i miała charakter uniwersalny? Maciej Zięba: We wszystkich pielgrzymkach, łącznie z ostatnią, charakter uniwersalny i polski wzajemnie się przenikały. Gdziekolwiek papież pielgrzymuje, do Nigerii, Stanów Zjednoczonych, Meksyku czy Polski, przynosi, jako głowa Kościoła powszechnego, uniwersalne przesłanie, które chce zaaplikować lokalnemu Kościołowi, wiernym, którzy tam żyją. Zarazem to przesłanie nie może być uważane za własność Polaków, Włochów czy Zambijczyków, bo wywiera ono swój wpływ również na sąsiednie lokalne Kościoły, i szerzej - na Kościół i świat. Przecież pierwsza pielgrzymka w 1979 roku nie była tylko lokalnie polska. To było zarazem zderzenie się z całym "imperium zła" od Łaby aż po Władywostok. To była duchowa bomba wielkiej mocy, której energia rozprzestrzeniła się po obu stronach żelaznej kultury. Podobnie było w stanie wojennym, i w roku 1991, gdy Jan Paweł II mówił do nowej demokracji. Także w 1997 roku choćby podczas historycznego spotkania siedmiu prezydentów w Gnieźnie. W ostatniej pielgrzymce papież znowu pokazał, jak dobrze rozumiana racja katolicka pokrywa się z dobrze rozumianą polską racją stanu. Spotkania polsko-litewskie, polsko-białoruskie, polsko-ukraińskie, a także ze Słowakami i Węgrami, to było przekraczanie podziałów, budowanie poczucia wspólnoty i chęci współpracy. Bardzo potrzebne Kościołowi, ale również nam, obywatelom III Rzeczypospolitej. I to było głównym uniwersalnym przesłaniem? Wątków o charakterze uniwersalnym można w tej pielgrzymce znaleźć znacznie więcej: budowa sprawiedliwego ustroju demokratycznego i wolnorynkowego, w którym ludzie nie są trybikami w maszynerii polityczno-ekonomicznej, ale wolnymi osobami, które są solidarne z innymi ludźmi. "Nie ma wolności bez solidarności" - to zostało osiągnięte, ale natychmiast się rozpoczyna następny etap - jeszcze trudniejszy: "nie ma solidarności bez miłości". To przesłanie jest uniwersalne, jest potrzebne tak samo w Niemczech, w Stanach Zjednoczonych, jak i w krajach zacofanych i ubogich. Niewątpliwie novum tej pielgrzymki był apel papieża do episkopatów całego świata o spisanie martyrologium XX wieku. To bardzo rzadki wypadek, aby w czasie pielgrzymki do konkretnego kraju, papież odzywał się do wszystkich episkopatów. Ten temat teologii męczeństwa Jan Paweł II akcentuje bardzo mocno zwłaszcza od czasu encykliki "Veritatis splendor" z 1994 roku i w Polsce AD 1999 zabrzmiał on niesłychanie mocno. Papież chce zachować pamięć o męczennikach Kościoła, a jednocześnie w wielu miejscach bardzo mocno akcentował potrzebę zachowania pamięci narodowej, pamięci o naszej historii, twórcach kultury. Dlaczego zdaniem papieża ta pamięć jest tak istotna? Papież troszczy się o przyszłość dla konkretnych ludzi i społeczeństw, dla naszego kraju, regionu i całego świata. Wierzy też w głęboką, oczyszczającą i przemieniającą siłę prawdy oraz - konsekwentnie - w degenerującą, niszczącą siłę fałszu. Tak też jest na przykład z ekumenizmem. Jan Paweł II powtarza, że trzeba budować jedność, ale nie uciekając od przeszłości. Wielu teologów z obu stron mówi: nie grzebmy się w przeszłości, pójdźmy naprzód. A papież uważa, że to nie uzdrowi naszej pamięci, bo pozostaną zranienia, ciemne karty, niedomówienia oraz urazy, które w przyszłości mogą zniszczyć to, co zbudowano. Dlatego przeszłość trzeba nazwać i przekroczyć. Jest to bardzo ważne także w Polsce, w społeczeństwie głęboko podzielonym z powodu stosunku do PRL, która wykopuje przepaść w myśleniu o historii, o moralności, polityce itd. Takie podziały są społecznie bardzo niebezpieczne, rozbijają poczucie wspólnej tożsamości i niedobrze rokują na przyszłość. Ojciec Święty chciałby je zakopać, ale nie poprzez kompromisy taktyczne czy przez amnezję. Trzeba nazwać przeszłość, trzeba odzyskać pamięć narodową. To jest źródłem tożsamości narodowej, która w Polsce została mocno okaleczona przez pięćdziesiąt lat totalitaryzmu, przez zakłamane programy szkolne, zakłamaną literaturę i telewizję, przez wszechobecną cenzurę. Ten wątek był już wyraźnie zarysowany w poprzedniej pielgrzymce, ale teraz nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Papież mówił nie tylko o latach 20. i bolszewizmie, nie tylko o stalinizmie lat 40., 50., ale też przypominał trud życia i świadectwa w okresie peerelowskiej "małej stabilizacji". Zarazem były widoczne bardzo pojednawcze gesty, tonacja, która ludzi nie dzieli. Trzeba zatem powiedzieć, że ten system do końca był niedobry, zbudowany na kłamstwie, kaleczący i deprawujący ludzi, ale jednocześnie nie można wdać się w narodowe samosądy i niszczenie innych. Przebaczyć, choć nie zapomnieć. Ale czy w tej wskazówce nie jest zawarta także sugestia, że pamięć o przeszłości skonsoliduje nas, umocni naszą tożsamość i w ten sposób, silniejsi, wstąpimy do wspólnej Europy? Myślę, że papieżowi po prostu chodzi o budowanie sprawiedliwego społeczeństwa. Sprawiedliwego w sensie szerszym, biblijnym. To oznacza, że nie tylko paragrafy są zachowywane, iż nie ma przyzwolenia dla nieuczciwości i nieprawości. Człowiek sprawiedliwy w sensie biblijnym, to człowiek otwarty na Boga i na ludzi. Człowiek wrażliwy jest ofiarny i współczujący innym. Jeżeli do tego dążymy, jeżeli takie pojęcia jak patriotyzm, solidarność, dobro wspólne mają odzyskiwać sens, to musimy oprzeć się na prawdzie. Nasza tożsamość potrzebuje oczyszczonej zbiorowej pamięci. Oczywiście, papież chce, aby taka właśnie Polska wchodziła do zjednoczonej Europy, ale to samo dotyczy Irlandczyków czy Hiszpanów. Wspólna historia daje wspólne więzy, wspólnotę braterstwa. Oparta na prawdzie zabezpiecza i przed ideologiami i przed rozrostem korupcji władzy oraz pieniądza. Ale jednocześnie wizyta Jana Pawła II w parlamencie była legitymizacją naszej demokracji na tym właśnie etapie, na którym jesteśmy. Zauważmy, że ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. Przypomnijmy sobie rok 1991. Z jednej strony - ludzie, którzy mają do Kościoła pewien dystans, a nawet wielu z wnętrza Kościoła, uderzyłoby w tony kasandryczne: to inwazja Kościoła na państwo, początek wojny religijnej, indeksu, inkwizycji, teokracji itd. A z drugiej strony sporo osób prostacko polityzujących religię uznałoby to za legitymizację ich działalności - niesmacznej i fałszywej, bo ideologicznej wersji chrześcijaństwa. W 1997 roku też jeszcze nie dojrzeliśmy do tej wizyty. Dopiero teraz stało się to możliwe i wszyscy dostrzegliśmy głęboki sens tego historycznego gestu: moment spotkania się z parlamentem i mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz o sensie demokracji, przypomnienie fundamentalnych prawd, nic więcej. Bo na tym właśnie polega metapolityczna rola Kościoła, żeby przypominać o dobru i złu, o prawdzie i fałszu w sferze publicznej. Myśli Ojciec, że możemy liczyć na pozytywne skutki tego niezwyczajnego przypomnienia? Myślę, że na dłuższą metę odniesie ono dobre skutki. Nie będzie miało ono wpływu na wszystkich i na zahamowanie małych gierek politycznych. Trzeba być realistą. Ale już poprzednia wizyta podniosła poziom debaty społeczno-politycznej w naszym kraju. Jestem pewien, że teraz wznieśliśmy się o oktawę wyżej i że długofalowo będzie to pozytywnie oddziaływało na nasze życie polityczne. Papież dał nowy impuls. Powiedział, że tamten wielki ruch społecznej odnowy roku 1980, ruch głęboko ideowy w doborze celów i realistyczny w doborze środków, trzeba przenieść w nowe czasy, że żyjemy dziś w innej epoce, ale nie możemy dać się uśpić. Ten wątek z "Wesela" papież podjął w Krakowie: kiedyś można się było uśpić snem o wolności, dziś można się uśpić wolnością samą. To jest nowa perspektywa i nowe zadanie. I dlatego, żeby nie uśpić się samą wolnością, papież w Warszawie wołał, by Duch Święty wciąż na nowo odnawiał tę ziemię? "Ta ziemia" oznacza wspólnotę, wspólnotę narodu i wspólnotę Kościoła. Można powiedzieć, Kościół od XX wieków jest w permanentnym kryzysie i zarazem w stanie permanentnej odnowy. Ciągle są nowy kryzys, nowy horyzont, nowe wyzwania i nowe odpowiedzi. Szczególnie ważną miarą tego, czy zdajemy egzamin z chrześcijaństwa, jest odpowiedź na papieskie pytania: gdzie są ci bracia i siostry, którzy są najsłabsi i którym trzeba pomóc. To pytanie zawsze zawracało w przeszłości i będzie wracać w przyszłości. Jest też aktualne teraz, bo i era informatyczna, postindustrialna, postmodernistyczna, czy jak jeszcze inaczej ją nazwiemy, część ludzi wyrzuca na margines. Pytanie powraca w kolejnych wiekach, zmieniają się tylko ci najsłabsi: jak pomóc tym ludziom, którzy dostali jeden jedyny dar życia, żeby nie przeklinali tego daru i naszych sumień nie obciążali naszą obojętnością. Kwestie społeczne stanowiły bardzo ważny element papieskiego nauczania. Czy dlatego, że to jest dziedzina, w której papież dostrzega w Polsce najwięcej zaniedbań w procesie reformowania kraju? Ojciec Święty bardzo dużo mówił o pozytywach, o dokonaniach i o dobru, które zostało zbudowane. Ale jednocześnie przestrzegał, byśmy nie popadali w samozadowolenie. Miło jest słyszeć, że chwilowo analitycy różnych banków czy komisji europejskich nazwali nas liderem przemian. Budujmy dobrą przyszłość, kierunek jest dobry, ale czy na pewno wszystko zostało zrobione? - pyta papież. Czy pamiętamy o bezrobotnych byłych chłopach-robotnikach gdzieś na Suwalszczyźnie, czy osiedlach w byłych PGR-ach, nie mających żadnej przyszłości. System, który był, zdegenerował te struktury i w pewnej mierze także i ludzi. A papież mówi: tam są konkretni, żywi ludzie, nasi bracia i siostry. Nie wolno o nich zapomnieć. W Sosnowcu papież mówił o sferach wyzysku i niesprawiedliwości, ale też bardzo wyraźnie podkreślał, że mówi o sferze duchowej i wymiarze etycznym. To znaczy, że nie daje gotowych receptur i nie ocenia, czy plan Balcerowicza jest wybawieniem czy zgubą dla Polski. Mówi zarówno do pracodawców, jak i pracowników, że nie mogą zminimalizować samych siebie tylko do jednej potrzeby: pracy dla zysku, często kosztem rodziny i z uszczerbkiem dla duszy. To nie jest sfera ściśle ekonomiczna, ale etycznych podstaw życia gospodarczego, dlatego jest taka cenna, bo poniekąd nikt inny na tej płaszczyźnie nie przemawia. Dlaczego? A nasz Kościół nie może? Zastanawia mnie, dlaczego forma wypowiedzi i gesty niektórych członków naszego wyższego duchowieństwa, hierarchii tak odbiegają od języka i gestów papieża. Czy jest to wynikiem uwikłania w polską rzeczywistość, czy raczej nieumiejętności? Papież jest autorytetem na skalę światową, ma uniwersalną misję oraz perspektywę. To jest Piotr naszych czasów, jedyna na tym świecie postać, której zadaniem jest myśleć w skali całego globu i całych stuleci. On przychodzi pomijając wszystkie uwikłania hoss i bess ekonomii, sondaży opinii publicznych czy kampanii wyborczych. Niewątpliwie bardzo istotny jest też jego osobisty charyzmat. Papież pomaga nadawać kierunek. I teraz my: księża, Episkopat, a także wierni świeccy powinniśmy się starać, by osiągnąć pewne współbrzmienie z tym, co od niego słyszymy. A z drugiej strony, sądzę, że po pielgrzymce, nawet jeżeli na swoją mniejszą skalę będziemy powtarzać to, co powiedział Ojciec Święty, to uszy ludzkie będą lepiej nastrojone na tę papieską długość fali. To jest swoisty fenomen: 10 milionów ludzi, co trzeci dorosły Polak na spotkaniach z Ojcem Świętym. Dla nikogo innego, na spotkanie z nikim innym nie przyszłoby tyle osób. Ludzie nie przychodzili jednak tylko po to, by zobaczyć papieża, ale z głębszych motywacji. Myślę, że wielu zachodnim obserwatorom bardzo trudno jest pojąć to, co się działo w czerwcu w Polsce. Bo tego się łatwo nie da opisać. Nierzadko stereotyp będzie taki, że płytcy Polacy katolicy mają bezkrytyczną wizję przywódcy Kościoła i emocjonalnie przylgnęli do swego idola jako człowieka sukcesu. Czyli dużo emocji, mało rozumu, a pod spodem też mało katolicyzmu, za to wódka, aborcja, nieznajomość doktryny itd. Jak bardzo fałszywa jest to wizja, najwyraźniej pokazała ta pielgrzymka. Wszyscy doświadczyliśmy w niej tajemnicy działania Ducha Świętego, a szczególnie w dzień nieobecności Ojca Świętego. Kiedy na krakowskich Błoniach w strugach deszczu przez wiele, wiele godzin czekałem wśród prawie półtora miliona innych ludzi na Ojca Świętego i okazało się, że jest chory, wtedy usłyszałem, jak reporter Radia Zet mówi: "Teraz chyba wszyscy się rozejdą". To świeckie myślenie: jak nie ma Michaela Jacksona, to nie ma koncertu. Okazało się, że odeszło zaledwie parę procent, bo myśmy spotkali się na Eucharystii, a nie na wielkim one-men-show. Bo bardzo ważną dla nas postacią jest wikariusz Chrystusa, biskup Rzymu, ale Panem jest Jezus Chrystus. To samo - w jeszcze bardziej klarownej postaci - stało się w Gliwicach, gdzie przyszło prawie pół miliona osób ze świadomością, że nie spotka Ojca Świętego. Oni przyszli wspólnie modlić się o zdrowie papieża, w intencji jego pielgrzymki. Zauważmy, jak potężna była to modlitwa, następnego dnia papież rusza z ogromną energią i nadrabia wszystkie zaległości. Co ujawnił ten znak nieobecności Ojca Świętego? Że dzieją się rzeczy głęboko duchowe. Na łamach "Rzeczpospolitej" powiedziałem niedawno, że wierzę, iż w ludziach istnieje głód prawdziwych wartości. Sądzę, że w tej pielgrzymce dał o sobie znać głód głębszych motywacji i głębszych aspiracji milionów Polaków, którzy przyszli wsłuchać się w słowa Ojca Świętego i to wsłuchać się głębiej i bardziej bezinteresownie niż w poprzednich latach. Tak mi nieśmiało podpowiada intuicja, ale są też fakty, które ją mogą potwierdzić. Myślę choćby o papieskich dialogach. Ten wielki tłum nagle został obdarzony głosem i inteligencją. To nie papież więcej rozmawiał z ludźmi, on zawsze w taki sposób rozmawiał. Ale tym razem to zgromadzenie ludzi błyskawicznie znajdowało wspólną inteligentną ripostę, potrafiło ją przekazać papieżowi i wejść z nim w dialog. To niesłychane zjawisko. Papież rozmawiał tak samo, nauczał tego samego, ale chyba jednak w trochę innej, łagodniejszej formie niż na przykład w 1991 roku? Wydaje mi się, że to mit. Papież mówił w znacznej mierze to samo, ale my po raz pierwszy dostrzegliśmy więcej. To nie papież się zmienił, lecz my się zmieniliśmy. Oczywiście, każda pielgrzymka jest inna, ale głównie dlatego, że zmieniają się okoliczności i że to my się zmieniamy. Skoro to my jesteśmy inni, otwarci, spragnieni wartości, może jest nadzieja, że w jakiejś perspektywie nastąpi zmiana w nas, a dzięki temu w całym społeczeństwie? Od pielgrzymki w 1997 roku jestem - wbrew swej racjonalno-krytycznej naturze - optymistą. Społeczeństwo jest w stanie wieloletniego szoku z powodu ciągłych przemian, głębokich reform, dotkliwych niedociągnięć i przez to mało świadome swojej wielkości i swych osiągnięć. Jestem pewien, że przyszłe pokolenia ocenią, że najpierw w czasie uwalniania się od totalitaryzmu, a potem przejścia do nowego systemu, niesłychanie wiele dokonano. I papież mówił o tym sporo, mówił i o naszym małym, codziennym, a zarazem niezmiernie ważnym heroizmie. Mówił, że tam, gdzie jesteśmy, trzeba dać z siebie tyle, ile potrafimy. Odwoływał się do codziennego, powszechnego świadectwa, mówiąc o nim w perspektywie męczeństwa i świętości. Budził nas do realistycznego maksymalizmu, mówił, że w imię głębszych racji, wyższych celów można i warto dać z siebie wszystko. I papież nie tylko o tym mówił, ale sam swoją osobą pieczętował. Każdy z nas widział jego niesłychane zmęczenie, szwy na skroni, chorobę. Ojciec Święty mógł przecież zredukować ten herkulesowy program, ale on chciał go wykonać, wypełnić dla nas i nikogo nie zawieść. Co było dla Ojca najgłębszym przesłaniem tej pielgrzymki? Papież przypomniał nam, że życie rodzinne, praca, życie społeczne i religijne są pewną całością, którą trzeba widzieć w ramach szerszej perspektywy. Nie można żyć tylko problemami czy zmienić TV SAT na RTL, i czy moje zarobki zwiększą się z tysiąca na tysiąc dwieście, albo z ośmiu tysięcy na osiem tysięcy pięćset. Papież przypomniał, że człowiek jest głębszy i może być piękniejszy, że ma większe zadania i że wokół nas żyją bracia i siostry. Ten wątek pojawił się już w wigilię pielgrzymki w posłaniu do młodzieży na Lednicy i ten ton pobrzmiewał w niej do końca: "Podnieście głowy i zobaczcie cel waszej drogi. Podnieście głowy. Nie lękajcie się patrzeć w wieczność." Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
We wszystkich pielgrzymkach, łącznie z ostatnią, charakter uniwersalny i polski wzajemnie się przenikały. Gdziekolwiek papież pielgrzymuje, do Nigerii, Stanów Zjednoczonych, Meksyku czy Polski, przynosi, jako głowa Kościoła powszechnego, uniwersalne przesłanie, które chce zaaplikować lokalnemu Kościołowi, wiernym, którzy tam żyją. Zarazem to przesłanie nie może być uważane za własność Polaków, Włochów czy Zambijczyków, bo wywiera ono swój wpływ również na sąsiednie lokalne Kościoły, i szerzej - na Kościół i świat. W ostatniej pielgrzymce papież znowu pokazał, jak dobrze rozumiana racja katolicka pokrywa się z dobrze rozumianą polską racją stanu. Spotkania polsko-litewskie, polsko-białoruskie, polsko-ukraińskie, a także ze Słowakami i Węgrami, to było przekraczanie podziałów, budowanie poczucia wspólnoty i chęci współpracy. Bardzo potrzebne Kościołowi, ale również nam, obywatelom III Rzeczypospolitej. Jan Paweł II powtarza, że trzeba budować jedność, ale nie uciekając od przeszłości. przeszłość trzeba nazwać i przekroczyć. Jest to bardzo ważne także w Polsce, w społeczeństwie głęboko podzielonym z powodu stosunku do PRL, która wykopuje przepaść w myśleniu o historii, o moralności, polityce itd. Ten wątek był już wyraźnie zarysowany w poprzedniej pielgrzymce, ale teraz nastąpiła eskalacja: odwiedzanie miejsc historycznych, przemówienie w parlamencie. Zauważmy, że ta wizyta wcześniej nie byłaby możliwa. Dopiero teraz stało się to możliwe i wszyscy dostrzegliśmy głęboki sens tego historycznego gestu: moment spotkania się z parlamentem i mówienia o moralnym znaczeniu polityki oraz o sensie demokracji, przypomnienie fundamentalnych prawd, nic więcej. Bo na tym właśnie polega metapolityczna rola Kościoła, żeby przypominać o dobru i złu, o prawdzie i fałszu w sferze publicznej. W Sosnowcu papież mówił o sferach wyzysku i niesprawiedliwości, ale też bardzo wyraźnie podkreślał, że mówi o sferze duchowej i wymiarze etycznym. Mówi zarówno do pracodawców, jak i pracowników, że nie mogą zminimalizować samych siebie tylko do jednej potrzeby: pracy dla zysku, często kosztem rodziny i z uszczerbkiem dla duszy. Myślę, że wielu zachodnim obserwatorom bardzo trudno jest pojąć to, co się działo w czerwcu w Polsce. Nierzadko stereotyp będzie taki, że płytcy Polacy katolicy mają bezkrytyczną wizję przywódcy Kościoła i emocjonalnie przylgnęli do swego idola jako człowieka sukcesu. Jak bardzo fałszywa jest to wizja, najwyraźniej pokazała ta pielgrzymka. Sądzę, że w tej pielgrzymce dał o sobie znać głód głębszych motywacji i głębszych aspiracji milionów Polaków, którzy przyszli wsłuchać się w słowa Ojca Świętego. Społeczeństwo jest w stanie wieloletniego szoku z powodu ciągłych przemian, głębokich reform, dotkliwych niedociągnięć i przez to mało świadome swojej wielkości i swych osiągnięć. Jestem pewien, że przyszłe pokolenia ocenią, że najpierw w czasie uwalniania się od totalitaryzmu, a potem przejścia do nowego systemu, niesłychanie wiele dokonano. I papież mówił o tym sporo, mówił i o naszym małym, codziennym, a zarazem niezmiernie ważnym heroizmie. Papież przypomniał, że człowiek jest głębszy i może być piękniejszy, że ma większe zadania i że wokół nas żyją bracia i siostry. Ten wątek pojawił się już w wigilię pielgrzymki w posłaniu do młodzieży na Lednicy i ten ton pobrzmiewał w niej do końca: "Podnieście głowy i zobaczcie cel waszej drogi. Podnieście głowy. Nie lękajcie się patrzeć w wieczność."
Wybory prezydenckie Każdy z kandydatów musi mieć swój komitet Ci, którzy wspierają Małgorzata Subotić Co mają wspólnego Joanna Chmielewska, znana autorka popularnych książek, oraz Paweł Moczydłowski, były szef więziennictwa? Oboje popierają kandydata na prezydenta w październikowych wyborach. Tylko że popularna pisarka - Janusza Korwin-Mikkego, a były szef więziennictwa - Andrzeja Olechowskiego. Podobna wspólnota zachodzi w przypadku noblisty, Czesława Miłosza oraz aktora Cezarego Pazury. Pierwszy z nich wspiera kandydaturę Olechowskiego, a drugi znalazł się w komitecie popierającym Aleksandra Kwaśniewskiego, obecnego prezydenta. Lubi, szanuje... Startujący w nadchodzących wyborach prezydenckich - a jest ich już piętnastu, tyle komitetów zarejestrowała Państwowa Komisja Wyborcza - starają się gromadzić wokół własnej kandydatury ludzi o znanych nazwiskach, zarówno lubianych, szanowanych, jak i kontrowersyjnych. Formuła tego gromadzenia znakomitości jest rozmaita. Może to być komitet kandydata zarejestrowany przez PKW, jego sztab wyborczy, komitet honorowy lub "lista osób popierających". Komitet zarejestrowany przez PKW jest najbardziej naturalnym rozwiązaniem - w tym sensie, że wynika wprost z ordynacji wyborczej. Pierwszym formalnym krokiem do ubiegania się o prezydenturę jest właśnie rejestracja komitetu, który musi liczyć co najmniej 15 osób. Ale tak naprawdę ważny jest tylko pełnomocnik tego komitetu, który dokonuje czynności prawnych związanych z kandydowaniem oraz pełnomocnik finansowy, który odpowiada za finanse kampanii i jej rozliczenie. Dwa w jednym Część kandydatów, na przykład Lech Wałęsa, tę samą osobę ustanowiła zarówno pełnomocnikiem komitetu, jak i szefem sztabu wyborczego. Takim "wash and go" jest Marek Gumowski, prezes Chrześcijańskiej Demokracji III RP - partii Wałęsy. Były prezydent jest zresztą konsekwentny, wybrał nie tylko najprostsze hasło ("białe jest białe, czarne jest czarne"), ale i najprostszą organizację komitetu-sztabu. Jego członkami są lokalni liderzy Chrześcijańskiej Demokracji, terenowi pełnomocnicy tej partii. Niewiele jest w tym dwudziestoczteroosobowym gronie znanych nazwisk, takich jak Marek Karpiński, były rzecznik prezydenta, czy Elżbieta Hibner, wiceminister zdrowia. Między sztabem a komitetem Natomiast Aleksander Kwaśniewski i Marian Krzaklewski wyraźnie rozgraniczyli komitet wyborczy i sztab. W skład komitetu Mariana Krzaklewskiego wchodzą: przewodniczący wszystkich partii i środowisk tworzących AWS, m.in. Jerzy Buzek, Jan Maria Rokita, Stanisław Zając, Paweł Łączkowski, Janusz Śniadek. Pełnomocnikiem komitetu jest Andrzej Szkaradek, dotychczas odpowiedzialny za dyscyplinę w klubie AWS. Z kolei szefem kampanii prezydenckiej jest Wiesław Walendziak (jeden z liderów partii, która najbardziej sprzeciwiała się kandydaturze Krzaklewskiego, czyli SKL). Ważną rolę pełni Kajus Augustyniak, wcześniej rzecznik Komisji Krajowej "Solidarności", a przez najbliższe kilkanaście tygodni rzecznik kampanii Krzaklewskiego. Skład komitetu - z wyjątkiem jego pełnomocnika - jest raczej symboliczny, ma manifestować jedność AWS. A od kampanijnej pracy jest sztab. Symboliczny charakter ma także komitet urzędującego prezydenta. Znalazły się w nim powszechnie znane osoby ze świata kultury i rozrywki: Cezary Pazura, Jerzy Hoffman, Xymena Zaniewska, Krystyna Kofta, Jerzy Duda Gracz, Magdalena Abakanowicz, Irena Santor, Czesław Lang. Ale także politycy SLD, byli premierzy: Włodzimierz Cimoszewicz i Józef Oleksy. Tych osób nie trzeba przedstawiać. Jeśli ktoś by nie wiedział, kto to jest Magdalena Abakanowicz bądź Duda Gracz, to na pewno będzie wiedział, kim jest Czesław Lang lub Cezary Pazura. Jeśli lubi to wybierze W przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego rola komitetu jest symboliczna, więc zupełnie odmienna niż w przypadku Mariana Krzaklewskiego. Jeśli członkowie komitetu - ludzie, którzy budzą symapatię bądź szacunek - popierają Kwaśniewskiego, to zapewne warto to zrobić - na taką reakcję ze strony wyborców liczył zapewne prezydent, tworząc swój komitet. Wiara, że sympatia i szacunek, jaki wśród Polaków budzą osoby popierające, przeniesie się na pretendenta do prezydenckiego fotela, przyświeca wielu kandydatom konstruujących różnorakie "listy popierających". Symbole, nawet najbardziej popularne, nie zastąpią ciężkiej pracy, jaką jest organizacja kampanii. Dlatego też szefem sztabu wyborczego Kwaśniewskiego został Ryszard Kalisz (do tej roli przygotowywał się od wielu miesięcy, z tego powodu był w tym czasie jedynie p.o. szefem prezydenckiej kancelarii), jego zastępcą jest Krzysztof Janik, a rzecznikiem prasowym Dariusz Szymczycha, były naczelny "Trybuny". W skład sztabu wchodzą też Aleksandra Jakubowska, Lech Nikolski (sekretarz stanu w kancelarii premiera, gdy rzecznikiem rządu była Jakubowska) oraz Tomasz Nałęcz (UP) i Edward Kuczera. Wariant wojskowy i niespodzianka Na wariant "wojskowy" poszedł kandydat Tadeusz Wilecki, generał, były szef sztabu generalnego Wojska Polskiego. W jego otoczeniu znalazło się czterech generałów, jeden wiceadmirał i kilku pułkowników. W skład komitetu Wileckiego weszli m.in: Bogusław Kowalski, Andrzej Horodecki, Marek Toczek, Bogdan Poręba, Peter Raina, Maciej Giertych. Ten skład dobrze chyba odzwierciedla treści, jakimi generał Wilecki będzie chciał pozyskać sympatyków: są tu osoby znane z nacjonalistycznych poglądów, wojskowi i znany z kontrowersyjnej działalności publicznej reżyser. Prawdziwie miłą niespodziankę zaserwował swoim zwolennikom Janusz Korwin-Mikke. W komitecie, który liczy 23 osoby, są m.in. pisarka Joanna Chmielewska, autorka "Lesia" i profesor Marek Rocki, rektor warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej, najbardziej prestiżowej polskiej uczelni ekonomicznej. Pełnomocnikiem komitetu jest Stanisław Michalkiewicz, znany czytelnikom prawicowej prasy, a szefem sztabu wyborczego lidera Unii Polityki Realnej - Leszek Samborski. Przy pomocy Gierka i bezrobotnego Piotr Ikonowicz, przewodniczący Polskiej Partii Socjalistycznej, jak na obrońcę szańców lewicy przystało, zaprosił do pomocy w kandydowaniu lekarza Adama Gierka, syna Edwarda, oraz Janusza Rolickiego, poprzedniego naczelnego "Trybuny", który jako szef gazety socjaldemokracji był bardziej lewicowy niż lewica. Znany niewielu osobom kandydat do roli głowy państwa, tarnowski radny Marek Ciesielczyk, ma w swym komitecie wyborczym ludzi jeszcze mniej znanych niż on sam. Pełnomocnikiem komitetu jest pani Helena Hołda, emerytka, a wcześniej pracownik biurowy. Wśród popierających Ciesielczyka są jeszcze dwie osoby z rodziny Hołdów: Wanda i Marek, student. Na zarejestrowanej w PKW liście znajdują się też nazwiska: bezrobotnego, meteorologa, nauczyciela, właściciela sklepu, inżyniera budownictwa, lekarza. Jan Olszewski, wspólny kandydat ROP i PC, polityk przywiązany do tradycji, sięgnął po osoby bliskie mu politycznie od dawna. W skład jego komitetu wchodzi 39 osób, m.in. Ludwik Dorn z PC. Przewodniczącym komitetu wyborczego jest Henryk Lewczuk, a pełnomocnikiem - Stanisław Gogacz. Szefem sztabu został Wojciech Włodarczyk, najbliższy współpracownik Jana Olszewskiego, jeszcze z czasów, gdy kandydat był premierem. Włodarczyk pełnił wówczas funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów. Z robotnikiem-intelektualistą Swoje komitety wyborcze mają oczywiście, bo taki jest wymóg ordynacji, także pozostali kandydaci, Dariusz Grabowski, Jarosław Kalinowski, Andrzej Lepper, Jan Łopuszański. Ale całe to "zamieszanie" z gromadzeniem wokół siebie znanych nazwisk rozpoczął kilka miesięcy temu Andrzej Olechowski. Był pierwszym publicznie zgłoszonym kandydatem, choć nie był jeszcze wtedy znany ostateczny kształt ordynacji prezydenckiej. Głośny list z poparciem jego kandydatury wystosowała wtedy grupa krakowskich intelektualistów, z noblistą Czesławem Miłoszem i robotnikiem Maciejem Jankowskim, wtedy posłem AWS. Lista osób popierających dzisiaj Andrzeja Olechowskiego jest jeszcze dłuższa. Znajdują się na niej: profesorowie Jacek Szacki, Zyta Gilowska, Wiesław Wilczyńsk, ludzie filmu - Allan Starski, Kazimierz Kutz, a także Wojciech Mann, Marek Gaszyński, Stefan Stuligrosz, Andrzej J. Blikle, Grzegorz Markowski, lider Perfektu. Jednym słowem - dla każdego coś miłego. Pierwszym sprawdzianem "siły rażenia" komitetów i list z nazwiskami osób popierających będzie to, którym kandydatom uda się zebrać 100 tys. podpisów. Jest to formalny warunek rejestracji kandydata.
Startujący w nadchodzących wyborach prezydenckich starają się gromadzić wokół własnej kandydatury ludzi o znanych nazwiskach. Wiara, że sympatia i szacunek, jaki wśród Polaków budzą osoby popierające, przeniesie się na pretendenta do prezydenckiego fotela, przyświeca wielu kandydatom."zamieszanie" z gromadzeniem wokół siebie znanych nazwisk rozpoczął Andrzej Olechowski. list z poparciem jego kandydatury wystosowała grupa intelektualistów.
Z Józefem Oleksym, szefem Sejmowej Komisji Europejskiej, przedstawicielem polskiego parlamentu w Konwencie UE, rozmawia Andrzej Stankiewicz Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw? JÓZEF OLEKSY: Co do fundamentalnych zasad to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wspólnota wartości i standardów. Potrzeba jednak zmian - Unia musi być sprawna, mniej biurokratyczna, bardziej przejrzysta. Trzeba utworzyć taką organizację, której chcą społeczeństwa państw członkowskich. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Nowa Unia ma być ekonomiczną potęgą, która będzie się liczyć na świecie. Ale Unia ma być też uosobieniem najlepszych standardów zapewniających wolność, przestrzeganie praw człowieka i spełnienie życiowe swoich obywateli. Unia ma być więc także obszarem gwarancji dla duchowego rozwoju człowieka. Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE? Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak? Jest kilka fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięciem zajmie się Konwent UE. Trzeba jasno określić podział władzy i kompetencji między szczeblem wspólnotowym, narodowym oraz regionalnym. Ze strategicznego punktu widzenia dylemat numer 1 brzmi: jaka ma być Unia w przyszłości - czy pozostanie organizacją opartą na wspólnocie państw narodowych, czy stanie się federacją. Jedni proponują federację państw z jednym wspólnym rządem. Inni opowiadają się raczej za Unią opartą na silnych państwach narodowych. My, co wynika z ostatnich wypowiedzi prezydenta i przedstawicieli rządu, będziemy raczej wspierać Francuzów. Za czasów de Gaulle'a francuskim pomysłem na Unię było hasło "Europa ojczyzn". W tej chwili Francuzi lansują określenie "federacja państw narodowych". To coś pośredniego między Europą ojczyzn a federacją. Jak mi tłumaczył francuski minister ds. europejskich Pierre Moscovici, miałaby to być Unia Europejska oparta na państwach narodowych, co nie wyklucza, że w przyszłości stanie się federacją. Takie rozwiązanie nam się podoba. Jednak w dającej się przewidzieć przyszłości nie będziemy popierać tworzenia superpaństwa z jednym rządem. Dlaczego? Uważamy, że współczesny człowiek identyfikuje się z narodem, językiem, kulturą i tradycją właśnie poprzez państwo. Taka autoidentyfikacja długo jeszcze będzie dla ludzi ważna. Konwent ma zaradzić "deficytowi demokracji w Europie", czyli przewadze władzy wykonawczej i biurokratów nad Parlamentem Europejskim wybieranym przez obywateli krajów Unii. Trzeba zwiększyć kontrolę Parlamentu Europejskiego nad tym, co robi Komisja Europejska, czyli unijny "rząd". Ale musi także wzrosnąć znaczenie parlamentów krajów członkowskich. To właśnie one będą przyjmować większą część wspólnego prawa. Osobiście sądzę, że potrzebny jest większy nadzór parlamentów narodowych nad europejskimi działaniami rządów. Niemcy lansują pomysł powołania drugiej izby Parlamentu Europejskiego - przypominającej ich Bundesrat. Mieliby się tam znaleźć przedstawiciele rządów państw członkowskich. Jest też koncepcja przekształcenia w drugą izbę parlamentu Rady Ministrów UE, gdzie zasiadają branżowi ministrowie krajów członkowskich. Czy ograniczenie władzy wykonawczej nie doprowadzi do chaosu i kłopotów w zarządzaniu tak wielką organizacją jak Unia "25"? Uważam, że przesadna autonomia urzędników z Brukseli jest źródłem ogromnej biurokracji, drętwoty administracyjnej, mnożenia śmiesznych przepisów i rekomendacji. Jeśli Parlament Europejski będzie decydował o budżecie, wyborze komisarzy czy dyrektorów generalnych Komisji Europejskiej, będzie ich mógł lepiej kontrolować. Coraz częściej słychać głosy, że w nowej Unii nie do utrzymania jest zasada, że kraje członkowskie po pół roku kolejno kierują jej pracami. Półroczna prezydencja to nie jest dobre rozwiązanie. W poszerzonej Unii trzeba by na nią czekać ponad 12 lat! Jeśli ściśle określimy funkcje instytucji europejskich, to prezydencja będzie raczej honorowa i nie musi być ograniczona do jednego kraju. Niektórzy sądzą, że Konwent powinien przygotować coś na kształt konstytucji Unii Europejskiej. Ważne jest określenie roli Karty Praw Podstawowych, przyjętej na szczycie w Nicei. Czy stanie się ona zalążkiem wspólnej konstytucji? W prawie konstytucja jest związana z pojęciem państwa. Przyjęcie konstytucji UE dałoby sygnał, że zamierzamy budować wspólne państwo. Dlatego ci, którzy nie chcą federalnej Europy, nie chcą też wspólnej konstytucji już teraz. Oczywiście dokument, który przygotujemy, można nazwać inaczej i włączyć do większej całości. Ja chcę, by zasady i wartości były wyodrębnione i wyraźnie sformułowane. W piątek Niemiec Elmar Brok, reprezentujący w Konwencie Parlament Europejski, przekonywał mnie z entuzjazmem, że powinniśmy zakończyć pracę złożeniem pełnego nowego traktatu europejskiego - następcy traktatów rzymskich z 1957 r., które stały się podstawą do stworzenia Unii Europejskiej. To niezły pomysł - nowy traktat na nową epokę. Przecież i tak trzeba uporządkować traktaty, których Unia ma za dużo. Można byłoby wszystko uregulować na nowo, wiele uprościć, odświeżyć. To byłby doniosły dokument wskazujący przyszłość Unii. Podczas wizyty w Polsce wiceprzewodniczący Konwentu Jean-Luc Dehaene i ambasador Hiszpanii ds. kontaktów z krajami kandydującymi Jorge Fuentes przyznali, że niekoniecznie musi to być takie rozwiązanie. Powiedzieli mi, że może Konwent powinien przygotować "zespół rekomendacji" dla Konferencji Międzyrządowej, która i tak podejmuje ostateczne decyzje o zmianach w traktatach unijnych. W tyglu 25 krajów, gdzie będą się mieszać interesy państw, rządów i ugrupowań politycznych, można stworzyć nowy traktat europejski? Brok wyliczył, że parlamentarzyści mają ponad 60 procent miejsc w Konwencie. Jeżeli będą działać razem, to są w stanie wszystko przegłosować. Ale jeżeli nie byłoby konsensusu co do jednego, nowego traktatu europejskiego, to oczywiście Konwent sformułuje stanowisko w postaci opinii i rekomendacji. Jest pan przekonany, że prace Konwentu zakończą się sukcesem? Sceptycy twierdzą, że to kolejny organ Unii, którego praca nie na wiele się zda. Myślę, że Konwent odegra większą rolę, niż się spodziewamy. Wszyscy wiedzą, że UE musi się zmienić, bo pęka w szwach. Wiedzą, a więc nie będą sobie rzucać kłód pod nogi, przynajmniej w zasadniczych sprawach. A jeżeli zadziała wyobraźnia delegatów, Konwent może przygotować rozwiązania, których nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To przecież jedyne forum, na którym będzie się toczyć debata o przyszłości Europy. Może nie być tak różowo. Przecież w Konwencie znaleźli się też wrodzy Unii politycy, tacy jak Włoch Gianfranco Fini, lider nacjonalistycznego Sojuszu Narodowego. Doliczyliśmy się pięciu. Tylko dodadzą kolorytu. Czy Polska będzie silnym członkiem nowej Unii? To bardzo ważne pytanie. Wielu politykom zależy na wejściu do Unii, ale nie bardzo wiedzą, co dalej. Będziemy jednym z największych krajów Unii z 50 posłami w Parlamencie Europejskim. W nowej Unii zlikwidowana zostanie zasada weta, którym jeden kraj mógł blokować decyzje całej "15". Najwięksi tego chcą, my również. Nie sposób sobie wyobrazić jednomyślności "25", poza wyjątkowymi sprawami. Musimy już się rozglądać, z kim będziemy "grać" wewnątrz Unii. Trzeba będzie budować doraźne koalicje w konkretnych sprawach. Nie jesteśmy jeszcze do tego przygotowani. Zapewne Unia podzieli się na liderów i peleton. Nasz cel to miejsce w szóstce państw, które będą wiodące w Unii - obok Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Powinniśmy robić wszystko, aby dla naszych partnerów w Unii szybko stało się to oczywiste. Jak będą wyglądać prace Konwentu? W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie pracować cały czas - to właśnie ono będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat. Była szansa na stanowisko w prezydium dla Polaka? Marszałek Marek Borowski napisał w tej sprawie list do przewodniczącego Valery'ego Giscarda d'Estaing. Była szansa. Na szczycie Unii w Laeken w grudniu 2001 r. postanowiono, że w prezydium znajdzie się dwóch przedstawicieli parlamentów narodowych. Ponieważ w każdej kwestii oprócz głosowania zadeklarowano równość obecnych i przyszłych członków Unii, można się było spodziewać, że jeden parlamentarzysta w prezydium będzie pochodził z państwa UE, a drugi z kraju kandydującego. Wówczas Polska miałaby duże szanse na wydelegowanie swojego przedstawiciela do władz Konwentu. Stało się inaczej. Kraje "15" szybko zajęły obydwa miejsca w prezydium. Wraz z Danutą Hubner, która w Konwencie będzie reprezentować rząd, i Edmundem Wittbrodtem, rekomendowanym przez Senat, zadeklarował pan, że Polska będzie mówić w Konwencie "jednym głosem". Umówiliśmy się, że będziemy się konsultować w najważniejszych kwestiach. Ale nie chodzi o unifikację stanowiska. Mandat każdego z nas jest wolny, a więc nie jesteśmy związani żadnymi poleceniami. Jest jednak oczywiste, że głos polskich delegatów powinien być jednolity, żeby odegrał jakąś rolę, żebyśmy mieli wpływ na pomysły co do wspólnej przyszłości. Bardzo mi zależy, by działalność polskich delegatów do Konwentu Europy była mocno związana z naszymi krajowymi debatami dotyczącymi reform UE - na różnych szczeblach i w różnych środowiskach. Wówczas będziemy mogli podczas obrad Konwentu prezentować szeroko skonsultowane w Polsce poglądy na przyszłość Unii.
Dziś rozpoczyna prace Konwent Unii Europejskiej, który ma przygotować reformę UE. Jak pana zdaniem powinna wyglądać nowa Unia, która po 1 stycznia 2004 r. składać się będzie aż z 25 państw?JÓZEF OLEKSY: to dalej ma być Unia Europejska, jaką znamy i do jakiej chcemy wstąpić. Unia nie tylko rynku i waluty, ale także wartości i standardów. Europejczycy powinni wiedzieć, dlaczego lepiej żyć we wspólnocie. Co stoi na przeszkodzie, żeby zmian dokonywać w ramach obecnej struktury UE?Struktura Unii nie wytrzyma tak znacznego powiększenia tej organizacji. Instytucje i reguły kierujące Unią zostały dopasowane do mniejszej liczby członków. Brak niezbędnych zmian już staje się słabością UE. Unia "25" musi zostać zreformowana. Jak będą wyglądać prace Konwentu?W pełnym składzie Konwent będzie się zbierał co miesiąc. Toczy się dyskusja, czy będziemy pracować w grupach roboczych. Ważną rolę będzie miało prezydium, które będzie podsumowywać propozycje z plenarnych debat.
Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wojnę - po Francuzach, Wietnamie Południowym, Amerykanach i Chińczykach zmaga się z "burżuazyjną kontrrewolucją" Spryt wielkich węży Wietnamscy dostawcy na rowerach dowożą na rynek wszelkie towary. Tym razem są to bambusowe kosze do połowu krewetek. FOT. (C) AP JAN TRZCIŃSKI Wietnam będzie kontynuował walkę na rzecz budowy społeczeństwa socjalistycznego, bez względu na to, czy potrwa to wiek, czy dłużej - zapewnia Le Kha Phieu, pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Wietnamu. Socjalizm socjalizmem, a interesy interesami - dowodzą poczynania Vo Viet Thanha, przewodniczącego Miejskiego Komitetu Ludowego w Hosziminie. 25 lat temu, kiedy upadał Wietnam Południowy, Vo Viet Thanh dowodził jednym z batalionów północnowietnamskich, które zdobywały Sajgon (obecnie Hoszimin). Dzisiaj Vo rządzi tym największym i najbardziej kapitalistycznym miastem Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Amerykańscy politycy, towarzyszący Billowi Clintonowi w jego listopadowej wizycie w Wietnamie, opowiadali po spotkaniu z Vo, że mieli wrażenie, jakby rozmawiali z typowym, zorientowanym na przedsiębiorczość burmistrzem miasta w USA. Ale nie każdy wietnamski burmistrz, nie każdy polityk musi od razu być tak pozytywnie nastawiony do otwarcia kraju na świat jak Vo. Giełda i twórczość ludowa Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wielką wojnę. Po Francuzach, po Wietnamie Południowym i Amerykanach i po Chińczykach reżim w Hanoi zmaga się u progu XXI stulecia z "burżuazyjną kontrrewolucją", jakby to napisali klasycy gatunku. W nomenklaturze wietnamskiej Kompartii i wszelkiej maści miejscowych trybun ludu ta kontrrewolucja nosi nazwę "pokojowej ewolucji". Od roku obowiązuje w kraju nowe prawo o przedsiębiorstwach - można zakładać prywatne firmy, a ich zarejestrowanie zajmuje jedynie dwa tygodnie. Od czterech miesięcy działa w Hosziminie giełda. Na razie notowane są na niej zaledwie cztery spółki, same byłe przedsiębiorstwa państwowe: fabryka urządzeń klimatyzacyjnych, firma telekomunikacyjna, firma spedycyjna i wytwórnia chusteczek higienicznych. Żeby wejść na giełdę, firma musi wykazać, że od co najmniej dwóch lat przynosi dochód. Domorosły kapitalizm widać na co drugiej hanojskiej czy hoszimińskiej ulicy. Od rana do nocy tętnią życiem rodzinne sklepiki z mydłem i powidłem, w wielu z nich bez problemu i bez żadnego krycia się można wymienić dolary na dongi i dongi na dolary. Między sklepikami powyrastały prywatne kawiarenki; w niektórych uruchomiono nawet po kilkanaście stanowisk internetowych. Na ścianach domów wywieszają swe dzieła lokalni twórcy ludowi - z murów łypią na przechodniów myszki Miki, kaczory Donaldy i jelenie na rykowisku, a artyści opiewający ikony współczesnej amerykańskiej techniki, przysiadłszy w kucki, wyrzynają w drewnie płaskorzeźby przedstawiające harleya davidsona. Ulicą ciągną tysiące motorowerów i skuterów. W samym Hosziminie zarejestrowanych jest dwa miliony jednośladów, a o prawo jazdy występuje tu tysiąc osób dziennie. Nie wiadomo zresztą po co, bo w tym oceanie pojazdów milicja i tak nie ma praktycznie żadnych możliwości sprawdzenia, kto je ma, a kto nie. Zasady ruchu drogowego należą do świata fikcji. Na ulicy rządzą najsilniejsi i najsprytniejsi, a wśród nich kierowcy majestatycznych autobusów i ciężarówek: ziłów, kamazów, rzadziej starów. Na kierowców i pieszych patrzy z ogromnych plansz szansonista Ricky Martin, reklamujący pepsi. Ricky wskazuje na człowieka palcem i gdyby nie czas, miejsce i jego ubiór, dałbym sobie uciąć głowę, że za chwilę zapyta jak czerwonoarmista ze słynnego plakatu: "Czy wstąpiłeś już na ochotnika?". Albo udzieli przyjacielskiej rady, niczym walczący ongiś o nowy Wietnam leśny partyzant z propagandowej bajki: "Jeżeli nie budujesz z nami, nie przemieniasz świata, nie służysz ojczyźnie, należysz do cieni i przeminiesz jak cień". Wyzyskiwacze i żołnierze To brzmi jak przestroga i w pewnym sensie jest przestrogą, bo nie wszystkim zmiany dokonujące się w Wietnamie w ostatnich latach przypadają do gustu. Partia od dłuższego czasu się zastanawia, czy pozwolić swym członkom robić interesy. Kapitalizm to zdaniem wielu towarzyszy "boc lot", wyzysk, eksploatacja, a tego z oczywistych przyczyn doktryna zabrania. Ale partia też nie mówi jednym głosem - z jednej strony słychać wezwania, żeby redukować dominację sił państwowych w gospodarce, z drugiej - od dwóch lat obowiązuje, choć nie jest do końca przestrzegany, zakaz posiadania przez urzędników państwowych (których jest 3,5 miliona) prywatnych przedsiębiorstw. Według pierwszego sekretarza Le Kha Phieu gospodarka wietnamska winna być gospodarką socjalistyczną, w której wiodącą rolę odgrywa z definicji sektor państwowy. W Wietnamie jest też miejsce na gospodarkę prywatną - zaznacza pierwszy sekretarz - ale - podkreśla - nie znaczy to, że Wietnam będzie gospodarkę prywatyzował. Zagrożenie ze strony adwokatów kapitalizmu, orędowników "pokojowej ewolucji" dostrzega również generał Le Van Dung, szef sztabu Wietnamskiej Armii Ludowej i wiceminister obrony. "W tych dniach wrogie siły walczą przeciwko nam aktywnie, by sabotować socjalizm i przewodnią rolę Komunistycznej Partii Wietnamu. (...) Ale armia jest zdeterminowana zmiażdżyć te siły, zanim zdążą nabrać rozpędu" - napisał generał w wietnamskim odpowiedniku naszego niegdysiejszego "Żołnierza Wolności", zapowiadając, że dowództwo sił zbrojnych zna swoje obowiązki i nadal będzie siłom zbrojnym wskazywać "właściwy kierunek". - Wielkie węże są chytre. Ich ciało wypoczywa, drzemie, głowa nie zasypia nigdy. Ich oczy nie mają powiek - mawiają wietnamscy chłopi. Ale czy te wielkie i czujne, ale też trochę podstarzałe już węże będą w stanie wygrać wojnę z kapitalizmem? Wietnam ma dziś prawie 80 milionów mieszkańców. Połowa Wietnamczyków urodziła się już po upadku antykomunistycznego Wietnamu Południowego, jedna trzecia nie ma jeszcze piętnastu lat. A młodzi ludzie, jak wszędzie na świecie, bardziej interesują się karierą i zarabianiem pieniędzy niż historią i martyrologią. Dlatego mało ich tak naprawdę interesuje ideologiczny spór o przeszłość, o wojnę, którą Amerykanie nazywają wietnamską, a Wietnamczycy amerykańską. Amerykańskie i światowe media kładły w swych listopadowych relacjach z Wietnamu nacisk na słowa wypowiedziane przez przywódcę komunistów Le Kha Phieu w rozmowie z Billem Clintonem. Sekretarz nazwał wojnę zwycięstwem, a nie tragedią, gdyż pomogła ona krajowi "zrobić krok na drodze do socjalizmu". Le Kha Phieu pouczył też Clintona: "Zgadzam się z panem, że nie powinniśmy zapomnieć przeszłości, nie powinniśmy też dopuścić, żeby się powtórzyła. Ale ważną rzeczą jest też, by właściwie rozumieć naturę tej przeszłości". Kapitaliści w drodze do socjalizmu Najważniejsza jest dziś jednak oczywiście, i to dla obu dawnych wrogów, przyszłość. Choć Amerykanie nadal szukają w Wietnamie szczątków swych zaginionych przed ćwierć wiekiem w akcji żołnierzy, choć starzy wietnamscy komuniści złorzeczą na "prawicowe odchylenie" wielu członków partii i młodzieży, "nowe" ma się coraz lepiej i staje się w swym ekspansjonizmie coraz bardziej bezczelne. Wietnam będzie za dziesięć lat zupełnie innym krajem - oceniają polscy eksperci, pracujący w Hanoi i Hosziminie dyplomaci. Ten drugi na świecie eksporter ryżu ma też przecież kawę, kauczuk, herbatę, ryby, no i naftę; na licencjach na jej wydobycie zarabia miliardy dolarów. Ale prawdziwe zmiany mają zacząć się po ratyfikowaniu zawartego w lipcu porozumienia gospodarczego z USA. Waszyngton jest obecnie dopiero na dziesiątym miejscu wśród inwestorów zagranicznych w Wietnamie, z inwestycjami w wysokości ledwie jednego miliarda dolarów. Umowa przewróci to wszystko do góry nogami, szeroko otwierając socjalistyczne drzwi kapitalistycznym przedsiębiorstwom z USA. Cieszą się więc amerykańskie koncerny, cieszą się i komunistyczne władze Wietnamu, liczące przyszłe zyski i mające nadzieję, że większa obecność USA w regionie zrównoważy wpływy Pekinu, odwiecznego rywala i wroga Hanoi. Porozumienie z USA nie oznacza jednak, że wszystko w Wietnamie jest już na sprzedaż. Hanoi nie chce na przykład nawet słyszeć o jakiejkolwiek próbie komercjalizacji postaci Ho Szi Mina, którego po jego śmierci komunistyczne władze uczyniły - notabene wbrew woli wodza - świętym. Ciało Ho Szi Mina spoczęło w wybudowanym w tym celu mauzoleum w stolicy, a Sajgon przemianowano na miasto Hoszimin. Portret Ho zdobi też wszystkie będące w Wietnamie w obiegu banknoty. Ale na banknotach związek Ho z pieniędzmi się kończy. Kompartia z oburzeniem odrzuciła propozycję jednej z zachodnich sieci barów szybkiej obsługi, by wprowadzić do sprzedaży "hamburgery Wujaszka Ho". Prawdziwy gniew towarzyszy wywołała też sugestia, jakoby do Ho Szi Mina był podobny Pułkownik Sanders ze znaku firmowego Kentucky Fried Chicken. - Ho był generałem! - spostponowano natychmiast żądnych zarobku obrazoburców.
Wietnam będzie kontynuował walkę na rzecz budowy społeczeństwa socjalistycznego, bez względu na to, czy potrwa to wiek, czy dłużej. Wietnam toczy dziś swą czwartą w ostatnim półwieczu wielką wojnę. Po Francuzach, po Wietnamie Południowym i Amerykanach i po Chińczykach reżim w Hanoi zmaga się u progu XXI stulecia z "burżuazyjną kontrrewolucją". W nomenklaturze wietnamskiej Kompartii ta kontrrewolucja nosi nazwę "pokojowej ewolucji". nie wszystkim zmiany dokonujące się w Wietnamie w ostatnich latach przypadają do gustu. Partia od dłuższego czasu się zastanawia, czy pozwolić swym członkom robić interesy. Kapitalizm to zdaniem wielu towarzyszy "boc lot", wyzysk, eksploatacja, a tego z oczywistych przyczyn doktryna zabrania. Ale partia też nie mówi jednym głosem. Według pierwszego sekretarza Le Kha Phieu gospodarka wietnamska winna być gospodarką socjalistyczną, w której wiodącą rolę odgrywa z definicji sektor państwowy.
EKONOMIA Eksport, inwestycje i popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego Zmiana lokomotywy DARIUSZ FILAR Powiększanie się masy wytwarzanych w gospodarce produktów i usług, które stanowi istotę wzrostu gospodarczego, może nabierać tempa pod wpływem różnych czynników. Jeśli na światowych rynkach pojawia się dodatkowe zapotrzebowanie dokładnie na to, co dana gospodarka ma do zaoferowania, to zaczyna ona przyspieszać. Jeśli przedsiębiorcy optymistycznie oceniać będą przyszłe możliwości zbytu i zdecydują się do nich przygotować poprzez modernizację i rozbudowę swoich firm, to wzrost gospodarczy czerpać będzie dodatkowe siły. Wreszcie jeśli ogół obywateli uzna, że nadszedł czas, by pozwolić sobie na nieco śmielszą konsumpcję, to dążenie do zaspokojenia ich oczekiwań także pozwoli na rozwinięcie skrzydeł producentom i usługodawcom. Dynamiczniejszy eksport, powiększanie nakładów inwestycyjnych i dodatkowy popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego. Czasami ciągną wzrost razem, w wyrównany i zgodny sposób, a czasami przetasowują się szybko na pozycji lidera. Momenty takich przetasowań, które oznaczają dokonywaną w marszu przebudowę mechanizmu napędowego gospodarki, bywają dla niej niełatwe. Wspaniały rok 1997 W 1997 roku gospodarka polska odnotowała wzrost PKB prawie o 7 procent. Zapracowały nań wszystkie trzy lokomotywy. Polski eksport, który przez większą część 1996 roku i pierwszą połowę 1997 roku osiągał wartość około 2 miliardów dolarów miesięcznie, od lipca 1997 roku zaczął zbliżać się do 2,5 miliarda dolarów. Nieco wcześniej, bo w kwietniu, z 300 - 400 milionów dolarów miesięcznie do około 500 milionów dolarów miesięcznie wzrosła nadwyżka osiągana w handlu przygranicznym. Niemieccy turyści i drobni kupcy z Ukrainy i Białorusi skutecznie uzupełniali to, co udawało się uzyskać oficjalnym polskim eksporterom. Dobre perspektywy zbytu zachęcały do inwestowania. W porównaniu z 1996 rokiem wzrost nakładów inwestycyjnych wyniósł w 1997 roku 21,7 procent. Jest to najwyższa roczna stopa przyrostu inwestycji osiągnięta w całym okresie transformacji gospodarczej. Możliwości wzrostu produkcji i rosnące inwestycje pozwalały na powiększanie zatrudnienia - między styczniem i grudniem 1997 roku bezrobocie obniżyło się z 12,6 do 10,3 procent. Wzrost zatrudnienia i towarzysząca mu poprawa płac realnych wywierały stymulujący wpływ na wskaźniki optymizmu konsumentów i zachęcały ich do zakupów. Spożycie indywidualne w kolejnych kwartałach utrzymywało wzrost w ujęciu rocznym zbliżony do 7 procent; wynik ten także należał do najlepszych w całym okresie transformacji. Trzy lokomotywy - eksport, inwestycje i krajowa konsumpcja - z pełną szybkością wprowadziły gospodarkę w 1998 rok. I przez pierwsze półrocze nie spowalniały biegu - jeszcze w lipcu eksport sięgnął prawie 3 miliardów dolarów, co stanowiło miesięczny rekord dziesięciolecia. Dokładnie w tym samym czasie padały też rekordy w handlu przygranicznym - nadwyżka z tego tytułu wynosiła już 600 - 800 milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji pozostawało dwucyfrowe, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego dorównywało, przynajmniej w pierwszym kwartale, wskaźnikowi z ostatniego kwartału roku poprzedniego. Sytuacja zaczęła się zmieniać zasadniczo od sierpniowego kryzysu w Rosji. Na domiar złego jego destrukcyjny wpływ początkowo nie był doceniany - gospodarka zawsze reaguje z pewnym opóźnieniem, więc wskaźniki drugiej połowy 1998 roku nie były jeszcze alarmujące. Po lipcowym rekordzie eksport przestał wzrastać, ale aż do końca roku utrzymywał się na poziomie zbliżonym do 2,5 miliarda dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu indywidualnego spożycia krajowego nieco osłabło, ale wiązano to raczej z polityką "schładzania" popytu wewnętrznego. Przyrost inwestycji nadal dokonywał się w tempie dwucyfrowym i dopiero w czwartym kwartale sygnały "przygasającej dynamiki" stały się wyraźniejsze. Bezrobocie na koniec roku okazało się wyższe niż latem, ale nie był to wzrost szczególnie wysoki (z 9,6 do 10,4 procent). Szybka i bardzo wyraźna reakcja na rosyjski kryzys nastąpiła właściwie tylko w handlu przygranicznym - w stosunku do rekordowych nadwyżek z lata ich poziom już we wrześniu okazał się niższy o połowę (spadek do 400 milionów dolarów) i taki pozostał przez ostatnie miesiące roku. Dobre wyniki pierwszego półrocza i swoista siła bezwładu trzech rozpędzonych lokomotyw wzrostu w drugim półroczu sprawiły, że całoroczny wzrost PKB w 1998 roku osiągnął nie najgorszy wskaźnik 4,8 procent. Prawdziwe trudności miały się dopiero zacząć. Trudny początek 1999 roku Na początku 1999 roku widać już było wyraźnie, że ze wszystkich trzech kotłów zeszła para. Eksport stopniowo cofał się do poziomu z początku 1997 roku (około dwóch miliardów dolarów miesięcznie) i pozostawał na nim przez kolejne miesiące. Nadwyżka w handlu przygranicznym jeszcze raz przycięta została prawie o połowę; ustabilizowała się na poziomie dwustu kilkudziesięciu milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji w ujęciu rocznym obniżyło się w pierwszym kwartale do zaledwie 6 procent, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego w tym samym ujęciu i okresie spadło do 4,2 procent, co upodabniało ten wskaźnik do wyników notowanych w latach 1994 - 1995. Osłabienie możliwości eksportowych oraz niższa dynamika konsumpcji i inwestycji musiały pociągnąć za sobą wzrost bezrobocia. Już pod koniec pierwszego kwartału powróciło ono do poziomu powyżej 12 procent. Przekonanie, że wszystkie trzy lokomotywy ciągnąć będą gospodarkę jedynie na pół gwizdka, zaowocowało - i w kraju, i za granicą - dość pesymistycznymi prognozami. Bardzo poważne źródła zapowiadały, że całoroczny wzrost PKB wyniesie w Polsce w 1999 roku co najwyżej od 1,5 do 2,5 procent. W ostatnich dniach 1999 roku stało się pewne, że wzrost PKB sięgnie 3,8 - 3,9 procent. Co sprawiło, że pesymistyczne prognozy sprzed niespełna dwunastu miesięcy okazały się chybione? Nie napędzały wzrostu gospodarczego eksport i handel przygraniczny, bo w obu tych dziedzinach wyniki będą niższe od osiągniętych w 1998 roku. Nie można też tego wzrostu uzależnić od inwestycji, bo przyrastały w mizernym tempie. Zatem lokomotywą - liderem wzrostu gospodarczego musiał być w 1999 roku wewnętrzny popyt konsumpcyjny. Z różnych pozycji można krytykować decyzje o redukcji stóp procentowych podjęte przez Radę Polityki Pieniężnej w styczniu 1999 roku, ale nie sposób zaprzeczyć, że przyczyniły się do podwyższenia poziomu PKB. Obniżone w styczniu stopy procentowe już w maju przyniosły istotny przyrost nowych kredytów konsumpcyjnych (o miliard złotych; przez wiele poprzednich miesięcy średni przyrost kredytów wynosił około 600 milionów miesięcznie), a od lipca nastąpiło kolejne przyspieszenie (do około 1,2 - 1,4 miliarda złotych nowych kredytów miesięcznie). Te nowe kredyty spowodowały, iż z miesiąca na miesiąc podnosiło się tempo wzrostu konsumpcji krajowej. W trzecim kwartale zbliżyło się do wartości rejestrowanych na przełomie lat 1997/1998. Wzrostowi gospodarczemu, stymulowanemu głównie przez krajowy popyt konsumpcyjny, towarzyszą zwykle zagrożenia, z których najważniejsze to narastanie deficytu na rachunku obrotów bieżących. To zjawisko w połączeniu z niską skłonnością gospodarstw domowych do oszczędzania i nasileniem się inflacji z powodu problemów fiskalnych stworzyło klimat, w którym Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na ruch w przeciwną stronę - w listopadzie podstawowe stopy procentowe zostały istotnie podwyższone, wskutek czego konsumpcyjna lokomotywa wzrostu już wkrótce poruszać się będzie z mniejszym impetem. Gospodarkę czeka kolejna zmiana napędu. Rysująca się szansa Prognoza wzrostu PKB, na której opiera się budżet państwa w 2000 roku, to 5,2 procent. W niezależnie sporządzanych prognozach różnych ośrodków badawczych najwięksi optymiści zapowiadają wzrost nawet na poziomie 6 procent. Biorąc pod uwagę to, że konsumpcja powinna już szykować się do lekkiego zmniejszenia dynamiki, a inwestycje - przynajmniej na razie - przyspieszają w bardzo umiarkowany sposób, większość prognoz zakłada, iż to eksport stanie się lokomotywą gospodarki. Za eksportem do Niemiec i pozostałych krajów Unii mogłoby bowiem podążyć prawdziwe przyspieszenie w inwestycjach (raczej w drugiej połowie 2000 roku), a później także nowa fala wzmożonego popytu konsumpcyjnego. Otwarte pozostaje pytanie, czy kilkanaście minionych, trudnych miesięcy pozwoliło polskim przedsiębiorstwom w takim stopniu poprawić własną konkurencyjność, by teraz w pełni mogły skorzystać z rysującej się szansy. Nie brak ku temu zachęcających sygnałów - eksport w październiku z poziomu około 2 miliardów dolarów miesięcznie podniósł się do 2,2 miliarda, produkcja przemysłowa w listopadzie wzrosła w stopniu wyższym, niż uzasadniałyby to wyłącznie potrzeby wewnętrzne. Ale mimo wszystko za wcześnie chyba jeszcze, by głosić ostateczne przezwyciężenie kłopotów ze wzrostem gospodarczym. Dopiero gdy miesięczny eksport dojdzie do poziomu około 2,5 miliarda dolarów i zdoła się na nim utrzymać, będzie można uznać, że gospodarkę ciągnie już nowa lokomotywa. Autor jest profesorem ekonomii w Uniwersytecie Gdańskim i głównym ekonomistą banku Pekao SA.
Dynamiczniejszy eksport, powiększanie nakładów inwestycyjnych i dodatkowy popyt konsumpcyjny to mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego. narastanie deficytu na rachunku obrotów bieżących w połączeniu z niską skłonnością gospodarstw domowych do oszczędzania i nasileniem się inflacji stworzyło klimat, w którym stopy procentowe zostały podwyższone. Prognoza wzrostu PKB, na której opiera się budżet państwa w 2000 roku, to 5,2 procent. zakłada, iż eksport stanie się lokomotywą gospodarki.
Tomaszewski większość swoich posunięć realizował za przyzwoleniem liderów AWS, Krzaklewskiego i Buzka Bohater z lamusa RYS. KATARZYNA GERKA PIOTR ZAREMBA Wygląda na to, że dziennikarze - często nie mający nic wspólnego z prawicą - chcą narzucić AWS powrót, a być może i przywództwo Janusza Tomaszewskiego. Ich wysiłki mogą nie zakończyć się sukcesem, ale wszystko jest możliwe. Tymczasem Tomaszewski to zarówno przyczyna, jak i skutek głębokiego kryzysu drążącego AWS. Choć - podkreślmy to - nie jest wcielonym diabłem, jak chcą niektórzy. Kampania na rzecz powrotu Tomaszewskiego przetacza się przez łamy polskiej prasy i przez media elektroniczne. Padają gromkie wezwania do przywrócenia "człowieka skrzywdzonego". Bawić może gorliwość, z jaką ludzie nie mający nic wspólnego z AWS chcą decydować o hierarchii wpływów w szeregach nielubianego ugrupowania. Zarazem sami liderzy Akcji z Marianem Krzaklewskim i Jerzym Buzkiem zgotowali sobie ten los - odejście Tomaszewskiego nie miało przecież, formalnie rzec biorąc, innych przyczyn niż lustracyjne. Dorobku tego polityka nigdy nie poddano choćby zdawkowej analizie. Dawnych wspomnień czar Nic też dziwnego, że baza społeczna Tomaszewskiego jest dużo szersza niż kilku żurnalistów o unijnych czy wręcz eseldowskich sympatiach. Powiększa się ona z dnia na dzień, wykraczając również poza garstkę polityków nazywanych "Spółdzielnią". Dziś to już pokaźna grupa parlamentarzystów, działaczy "Solidarności", to również liderzy ugrupowań sprzymierzonych z RS AWS. W minionym tygodniu mocny tym poparciem Tomaszewski licytował wysoko i poniósł porażkę, ale nie był to wynik jakiejkolwiek debaty. Przeciwnie - to głos osamotnionego posła Mariusza Kamińskiego, stawiającego byłemu wicepremierowi poważne zarzuty, łatwo zakwalifikować jako głos nieodpowiedzialnego awanturnika. Tomaszewski odwołuje się - skądinąd dużo skuteczniej - do tego samego argumentu, którym posługiwali się wcześniej partyjni oponenci Mariana Krzaklewskiego w wielomiesięcznych waśniach o przywództwo. Widać gołym okiem, że jest źle, więc szuka się przyczyn - wyłącznie personalnych i organizacyjnych. Te przyczyny służą następnie sformułowaniu najprostszych remediów. Tomaszewski staje się symbolem "starych, dobrych czasów" - dawnej dominacji AWS na scenie politycznej. On sam umiejętnie podsyca te nastroje, sugerując wręcz, że upadek tej formacji nastąpił już po jego odejściu. Jak było naprawdę? Kiedy wicepremier tracił swoje stanowisko, aby odejść w lustracyjny niebyt, AWS miała w sondażach 19 procent (wobec 34 uzyskanych w wyborach). Gołym okiem widać, że spadek jej znaczenia zaczął się dużo dużo wcześniej. Przyczyny tego kryzysu są złożone. Ich część można uznać za nieuniknioną, część - za efekt zaniedbań, a czasem złej woli. W części nieuniknionej (koszty reform) Tomaszewski ma swój udział jak wszyscy liderzy AWS. W części do uniknięcia - tym bardziej. Jeśli uznać, że poważnym problemem AWS są zawiedzione nadzieje wielu wyborców spragnionych uczciwszego, odpartyjnionego państwa, trzeba przypomnieć garść faktów. To Tomaszewski, wbrew niektórym innym politykom z otoczenia premiera Buzka, był zwolennikiem czysto partyjnej metody doboru wojewodów. Obsadzenie na tych stanowiskach wiernych, a niekoniecznie kompetentnych aktywistów RS AWS było wyrazem bezwzględnej dominacji tego ugrupowania - nad Unią Wolności i nad partiami "sojuszniczymi" - takimi jak ZChN czy SKL. Ale było też pierwszym odejściem od choćby symbolicznej walki z partyjniactwem. Za tym poszły dalsze odstępstwa - w czym zresztą Tomaszewski jako człowiek odpowiadający w tym obozie za kadry miał swój pokaźny udział. Inny przykład: afera żelatynowa polegająca, z grubsza rzecz biorąc, na tym, że politycy AWS i UW bronili interesów Kazimierza Grabka kosztem interesów polskich konsumentów. Na korzystne dla biznesmena decyzje rządu przemożny wpływ miał wicepremier Tomaszewski. Publicyści - zarówno atakujący, jak i broniący postępowania AWS - podnosili wówczas, że spłacanie długów wyborczych jest czymś zgoła naturalnym w ułomnej polskiej demokracji. Te długi zostały zaciągnięte właśnie przez Tomaszewskiego. Gdy do tego dodać zarzuty "Gazety Wyborczej", że stworzone przez Tomaszewskiego Krajowe Centrum Informacji Kryminalnej może stać się narzędziem inwigilacji niewygodnych polityków, wyłania się obraz takiej AWS, jaką chcieli widzieć jej przeciwnicy - uwikłanej w dziwne interesy i chętnie rozszerzającej, a nie ograniczającej rozmaite "szare strefy". Być może było w tym czarnym obrazie trochę przesady, ale dla wicepremiera, "praktyka władzy", taka czy inna wersja i tak nie stanowiła problemu. Dorzucić można jeszcze dorobek tego polityka jako ministra spraw wewnętrznych. Zabawnym przyczynkiem do jego oceny była debata nad wotum nieufności dla następcy Tomaszewskiego - ministra Marka Biernackiego. Otóż broniący go posłowie AWS jeden przez drugiego (z Janem Rokitą na czele) przypominali garść inicjatyw resortu, jakie pojawiły się nieomal wyłącznie w ostatnim pół roku. Co z poprzednimi ponad dwoma latami, kiedy szefem resortu był polityk nazywany dla swej skuteczności "Kanclerzem", o tym nikt się nie zająknął. Dziś poseł Rokita ciągnie na siłę Tomaszewskiego do ścisłych władz AWS... Za co kochać? Trzeba przyznać, że wicepremier cieszył się od początku pewną sympatią prasy różnych odcieni oraz sojuszników z Unii Wolności - mimo niewątpliwych strat, jakie poniosła ta partia w następstwie jego namiętnie partyjnej polityki kadrowej. Można to sobie tłumaczyć jego niewielką ideową wyrazistością, pozwalającą mu przełknąć również i spektakularne kompromisy. Oddanie unitom resortu sprawiedliwości w 1997 roku nie było dla niego problemem, choć odwlekło o ponad dwa lata realizację ważnej obietnicy AWS - energicznej walki z przestępczością. To, za co powinna nie lubić Tomaszewskiego jakkolwiek pojmowana prawica, budziło żywiołową sympatię nieprawicowych dyktatorów opinii. Potem doszła jeszcze aureola lustracyjnego męczennika - i nawet zarzuty "Gazety Wyborczej" poszły w zasadzie w zapomnienie. Rzeczą jeszcze zabawniejszą jest obserwowanie przemiany oficjalnego stanowiska wielu polityków prawicy. W latach 1997 - 1999 Tomaszewski był symbolem twardego kursu wobec "wewnętrznych sojuszników". To on chętnie używał czysto eresowskiego lub związkowego klucza przy obsadzie wszelkich stanowisk. Że nie był to klucz kompetencji, to już wspomniałem, ale co więcej, ta polityka zmierzała do szybszego ujednolicenia AWS, przekształcenia jej z luźnego bloku w jedną partię polityczną. Taki charakter miały zresztą także pomysły Tomaszewskiego na nową ordynację wyborczą - o kolejności w zdobywaniu mandatów z listy miała decydować wyłącznie kolejność ustalona przez centralę, nie zaś wyborcy. Dziś jednak liderzy ZChN, SKL i PPChD popierają Tomaszewskiego nie pomni tamtych upokorzeń. Narodowcy i konserwatywni liberałowie wymienili w tym czasie swoje przywództwa i powstaje wrażenie, że Tomaszewski i jego zwolennicy są dla nich cennym sojusznikiem - w walce z rywalami w ich własnych partiach i ze znienawidzonym Krzaklewskim. Ilustruje to jednak tezę o instrumentalności wewnątrzawuesowskiej polityki. Bo ci, którzy szermują dziś hasłem odnowy AWS, sięgają po polityka, który jest symbolem nie tylko sukcesu parlamentarnego, ale też późniejszych schorzeń, symbolizowanych najlepiej przez określenie "AWS-owska (a może wręcz RS-owska) nomenklatura". Nie demonizujmy, ale... Wydaje się, że jakiekolwiek argumenty niezbyt zaważą na wyniku walki o wpływy w AWS. Ta walka kieruje się własną logiką - dużą rolę odgrywa na przykład pozycja w świecie biznesu, posiadanie wiernych ludzi w gospodarce, sekretne wpływy. W tym Tomaszewski jest ciągle dobry, mimo półtorarocznej banicji. Wciąż może więc wygrać - mimo że jest przywódcą wyjątkowo mało charyzmatycznym, a sukces Platformy Obywatelskiej przypomina nieubłaganie o roli medialnych atutów w wyborach powszechnych. Może wygrać, a jeśli nawet przegra - to i tak jego wpływy nieźle zatrzęsą polską sceną polityczną. Dokonując bilansu AWS, przestrzegałbym jednak przed demonizowaniem Tomaszewskiego. O ile dla zdezorientowanych działaczy Akcji wydaje się on symbolem idyllicznej podróży w dawne czasy świetności (lub jest po prostu naturalnym bossem), o tyle jego wrogowie widzą w nim wcielonego diabła. Krytykując osobę, często zapominają o mechanizmach. Tymczasem Tomaszewski większość swoich posunięć realizował za przyzwoleniem liderów AWS - znów muszą paść nazwiska Krzaklewskiego i Buzka. Co więcej, większość mechanizmów wypracowanych przez "Kanclerza" pozostała po nim w spadku. Nikt się tego kłopotliwego dziedzictwa nie pozbył, widać co najwyżej chaotyczne próby jego strząśnięcia z barków. Nawet wielu jego zagorzałych krytyków zdawało się mieć do niego pretensje głównie o to, że jego "imperium" niewiele pozostawia miejsca dla ich własnych wpływów. A przecież to samo istnienie takich imperiów - mniejszych i większych - bardzo utrudnia uzdrowienie państwa. Trudno nie zauważyć, że Tomaszewski ma nawet - na tle prawicowej mizerii - pewne zalety. Jest pracowity, wyróżnia się umiejętnością budowania sprawnej organizacji i wiązania ze sobą ludzi. Takie cechy są nieocenione w świecie profesjonalnej polityki. Dziś jednak człowiek ten jest kandydatem na lidera czy też współlidera całej Akcji, a nie działającego na zapleczu technika władzy. Czy AWS kierowana przez niego ma szansę na wykreowanie nowego, bardziej przekonującego wizerunku - bardzo wątpliwe. Dlatego na miejscu nieprawicowych komentatorów życzyłbym AWS Tomaszewskiego z całego serca. Jakie szanse ma AWS bez "Kanclerza" - to już temat na inny tekst. Autor jest zastępcą redaktora naczelnego tygodnika "Nowe Państwo".
dziennikarze - często nie mający nic wspólnego z prawicą - chcą narzucić AWS powrót Janusza Tomaszewskiego. Tymczasem Tomaszewski to zarówno przyczyna, jak i skutek głębokiego kryzysu drążącego AWS. odejście Tomaszewskiego nie miało innych przyczyn niż lustracyjne. Trzeba przyznać, że wicepremier cieszył się od początku sympatią prasy różnych odcieni oraz sojuszników z Unii Wolności - mimo niewątpliwych strat, jakie poniosła ta partia w następstwie jego namiętnie partyjnej polityki kadrowej. Można to sobie tłumaczyć jego niewielką ideową wyrazistością, pozwalającą mu przełknąć również i spektakularne kompromisy. To, za co powinna nie lubić Tomaszewskiego jakkolwiek pojmowana prawica, budziło żywiołową sympatię nieprawicowych dyktatorów opinii. Potem doszła jeszcze aureola lustracyjnego męczennika. Wydaje się, że jakiekolwiek argumenty niezbyt zaważą na wyniku walki o wpływy w AWS. Ta walka kieruje się własną logiką. W tym Tomaszewski jest ciągle dobry, mimo półtorarocznej banicji.
PODRĘCZNIKI We wrześniu wielu książek będzie brakować - twierdzą wydawcy Walka o ucznia ŁUKASZ GOŁĘBIEWSKI Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum, która zastąpi siódmą klasę podstawówki. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana i już dziś wiadomo, że we wrześniu wielu książek będzie brakować. W poprzednich latach wydawcy rozpoczynali druk podręczników w marcu. Od czerwca zaczynał się sezon ich sprzedaży, którego kulminacja przypadała na koniec września. W tym roku w czerwcu sprzedaż książek szkolnych była o 80-90 proc. mniejsza, niż w latach ubiegłych. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać na następny rok, wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji, a Ministerstwo Edukacji Narodowej do 12 lipca wydłużyło termin składania wniosków o wpis do rejestru książek dopuszczonych do nauki w szkołach. Bogata oferta - Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Danuta Mieszkowska z departamentu kształcenia i wychowania MEN. - Wydłużyliśmy okres składania wniosków o wpis do rejestru na prośbę samych wydawców. Dotychczas wpłynęło ponad sto wniosków. Z naszego rozeznania wynika, że do każdego przedmiotu w klasach objętych reformą będą co najmniej dwa podręczniki. Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród wydawców książek szkolnych wynika, że będzie tych podręczników więcej: 3-4, a do niektórych przedmiotów nawet 6. Razem z zeszytami ćwiczeń, które nie wymagają aprobaty MEN, w tym roku pojawi się ok. 400 nowych tytułów adresowanych do uczniów klas objętych reformą oraz klas I-III (tu nie ma konieczności wymiany książki, jednak wielu wydawców przygotowało na ten rok nowoczesne zintegrowane podręczniki). Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne - potentat na tym rynku - szykują nowe podręczniki do wszystkich zreformowanych klas, jednak nie wszystkie są już wydrukowane. - Najgorsza jest niewiedza - mówi Iwona Ring, dyrektor ds. promocji w wydawnictwie. - Nie wiemy, czy wszystkie nasze podręczniki uzyskają akceptację MEN. Wielką niewiadomą są nakłady. Trudno przewidzieć, jak będą się sprzedawały nowe tytuły. Postanowiliśmy zaryzykować i będziemy drukować więcej, niż sprzedawaliśmy w latach ubiegłych. Dzięki temu we wrześniu będzie dużo naszych książek. Jeśli się nie sprzedadzą - albo pójdą na przemiał, albo będą czekały na następny rok. Inni wydawcy są jednak ostrożniejsi niż WSiP. - Nie chcemy ryzykować i na początek drukujemy po 50 tys. każdego tytułu - mówi Piotr Oziębło, dyrektor wydawnictwa Juka-91. - Liczymy, że sprzedamy trzy razy więcej, ale nie chcemy ponosić strat. - Pierwszy nakład każdego z naszych nowych podręczników to 60 tys. egzemplarzy - mówi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Nie ryzykujemy i z drukiem czekamy na akceptację książek przez MEN. W oczekiwaniu na kolejki Pod koniec sierpnia odbędzie się w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie specjalna edycja Targów Książki Edukacyjnej. Wszystko w związku z reformą oświaty i panującym na rynku zamieszaniem, które spowodowało, że w wielu szkołach uczniowie dowiedzą się dopiero we wrześniu, z jakich książek mają się uczyć. Najgorzej, że nawet do klas, które nie są objęte reformą, sprzedaż książek bardzo spadła. - Ponieważ teraz rodzice nie kupują książek, należy oczekiwać, że we wrześniu, a nawet jeszcze w październiku, przed księgarniami będą ustawiały się kolejki - twierdzi Grzegorz Bartosiewicz, szef największej hurtowni książek szkolnych - Wkra. - Wielu tytułów we wrześniu zabraknie, bo wydawcy ostrożniej niż kiedykolwiek planują nakłady. Oznacza to, że w krótkim czasie do hurtowni wpłynie dużo tytułów, które stale trzeba będzie uzupełniać. W razie potrzeby, wprowadzę w swojej firmie pod koniec sierpnia 24-godzinny dzień pracy i przyjmę nowych pracowników. - Z całą pewnością we wrześniu będzie brakowało podręczników. Nauczyciele są zdezorientowani, wydawcy też. Ten rok dla wszystkich jest wielkim doświadczeniem - twierdzi Olgierd Buchocki, szef Gdańskiego Wydawnictwa Oświatowego. - To, co sprzedawano w pięć miesięcy, będzie trzeba sprzedać w 30 dni. Księgarze nie dadzą sobie z tym rady - uważa Marek Rożak, właściciel wydawnictwa edukacyjnego M. Rożak. Nowe firmy Reforma jest dla wydawcy wyzwaniem, ale i ogromną szansą. Na rynku edukacyjnym są największe nakłady książek i najszybszy przepływ gotówki. Wypromowanie nawet jednego podręcznika może oznaczać wzrost obrotów o kilkaset tysięcy złotych. Dlatego wydawcy od kilku miesięcy spotykają się z nauczycielami, wysyłają do szkół gratisowe egzemplarze książek, organizują konferencje metodyczne. - Nasze koszty na promocję w tym roku wzrosły kilkakrotnie - twierdzi Tomasz Gigol z Nowej Ery. - Zazwyczaj wysyłaliśmy nasze materiały do szkół raz w roku, a teraz, do czerwca, zrobiliśmy to już pięć razy (w tym 135 tys. egz. bezpłatnych książek). W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm: Znak, Prószyński i S-ka, Muza, LektorKlett. Reforma otwiera nowe możliwości. Wiadomo, że nauczyciele niechętnie zmieniają podręczniki, z których uczą. Teraz będą musieli. Ceny wzrosną Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przygotowały w tym roku 114 nowych podręczników, z czego dopiero połowa została wydrukowana. Wydawnictwo M. Rożak szykuje nowy podręcznik do przyrody (nowy przedmiot, który pojawi się w klasie IV) oraz historię, polski, geografię i biologię do gimnazjum. Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe będzie miało nowe podręczniki do polskiego, historii i matematyki. Nowa Era szykuje książkę do przyrody oraz podręczniki do gimnazjum: biologię, chemię, fizykę, geografię, matematykę, technikę. Juka-91 drukuje nowy zintegrowany elementarz, podręcznik do przyrody i matematyki dla klas IV i historię dla gimnazjum. Res Polona będzie miała nową matematykę dla klas IV-VI i dla gimnazjum, fizykę dla gimnazjum i zintegrowany podręcznik do nauczania w klasach I-III. Zintegrowany podręcznik do nauczania początkowego szykuje też Didasko. Osiem nowych podręczników wyda oficyna Adam. Szesnaście nowych tytułów szykuje poznańska Arka... Wyliczać można długo, bo w Polsce działa blisko 200 wydawnictw specjalizujących się w książce oświatowej. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. w porównaniu z rokiem ubiegłym (przykładowe ceny podajemy w tabelce). Pojedyncza książka kosztuje dziś w detalu ok. 13-21 złotych, zeszyt ćwiczeń 4-12 złotych. Co roku rodzice muszą jednak wydać od 100 do 200 złotych na podręczniki, co dla wielu domowych budżetów jest sporym obciążeniem. Ceny książek szkolnych nie różnią się znacznie, konkurencja powoduje, że wydawcy nie mają zbyt dużych możliwości ani podnoszenia, ani obniżania cen. Wiele zależy tu od Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, do których polityki cenowej dostosowują się mniejsi edytorzy. W ostatnich latach WSiP stosunkowo drogo sprzedawał książki osiągając co roku ogromne zyski. Urok ćwiczeń Nauczyciel będzie miał w czym wybierać. A nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. W niczym nie przypominają tych, z których uczyły się poprzednie pokolenia. Edytorsko są to obecnie jedne z najpiękniejszych książek na polskim rynku. Także tekst uległ przeobrażeniom. Nowe podręczniki mają uczyć samodzielnego myślenia, dlatego ich autorzy dbają o to, by uczeń utrwalał wiedzę dzięki licznym przykładom i ćwiczeniom, wykład zaś ograniczony jest do minimum tłumaczącego definicje i pojęcia. Liczne wykresy i ilustracje przemawiają do wyobraźni ucznia i ułatwiają szybkie zrozumienie tematu lekcji. Poziom podręczników jest wyrównany, tu wchodzą w grę zbyt duże pieniądze, by któryś wydawca mógł sobie pozwolić na wypuszczenie bubla.
Wprowadzona od września tego roku reforma oświaty przewiduje konieczność wymiany wszystkich podręczników do IV klasy szkoły podstawowej i wydrukowania nowych książek do pierwszej klasy gimnazjum. W połowie czerwca nawet połowa nowych podręczników nie została jeszcze wydrukowana, we wrześniu wielu książek będzie brakować. Nauczyciele nie wiedzą, jakie podręczniki polecać , wydawcy czekają z drukiem na akceptację resortu edukacji. Wykaz książek zatwierdzonych przez MEN będzie dopiero pod koniec sierpnia - mówi Mieszkowska z departamentu MEN. W tym roku o ucznia walczyć będzie wiele nowych na tym rynku firm. Ceny podręczników nieznacznie wzrosną - o ok. 10 proc. nowe podręczniki kuszą kredowym papierem, pięknymi ilustracjami, bogatym zestawem ćwiczeń. Poziom podręczników jest wyrównany.
ANALIZA Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej Być sędzią w trudnych czasach RYS. JACEK FRANKOWSKI EWA ŁĘTOWSKA To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo. Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo. Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa. Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności. Grzech zaniedbania Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej. Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu). Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował. Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu. Można inaczej Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej. I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad. Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką". Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza. Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono. Nie tylko dla fachowców Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego. Każda arbitralność jest odrzucana Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka. Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów. To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa. Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności. Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę). Prawo, które przekonuje W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie. W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami. Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych. Więcej światła Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser? Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego. Ustawa jest tylko narzędziem "Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy. Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości? Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono. Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku. Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje? Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...) Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia. Ucz się łaciny In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się) Non liquet - nie jest jasne Praeter legem - obok ustawy
Działalność sądów staje się elementem demokratycznego dyskursu, w którym – poprzez media – biorą udział obywatele. Od wymiaru sprawiedliwości, jak od każdej innej władzy, oczekuje się przejrzystości i ciągłego legitymowania swojego działania. Sędziowie stronią od kontaktów z dziennikarzami, przekonując, że komunikat, który mają do przekazania, zawiera się w wyroku i jego uzasadnieniu. W ten sposób próbują bronić swojej niezależności. Okazuje się jednak, że broń, którą stosują, jest obosieczna i naraża ich na zarzuty o skostnienie i arogancję. Obecnie obywatele powszechnie rozumieją, że przepisy podlegają wykładni. Od sędziów oczekuje się więc uzasadniania swoich orzeczeń w sposób wykraczający poza legalizm biurokratyczny. Jest to forma, w której władza sądownicza powinna składać społeczeństwu sprawozdanie ze swojej działalności. Uczestnictwo w publicznym dyskursie jest obowiązkiem każdej władzy i pozwala jej uwolnić się od zarzutu arbitralności. Wyroki są często zbyt hermetycznie uzasadniane. Sędziowie wychodzą z założenia, że stosowane przez nich wyrażenia są dobrze znane odbiorcom komunikatu. W rzeczywistości mnożenie formalnych argumentów prawniczych zmniejsza siłę przekonywania. Krytyka pracy sędziego może dotyczyć nie tylko tego, co znalazło się w uzasadnieniu, ale też tego, że pewne aspekty zostały w nim pominięte. Na przykład w sprawach dotyczących tajemnicy dziennikarskiej sędziowie nie biorą pod uwagę kwestii praw człowieka, w tym prawa do informacji, a przynajmniej nie piszą o tym w uzasadnieniach. Cenną zmianą na lepsze była decyzja Trybunału Konstytucyjnego o publikowaniu zdań odrębnych, które pokazują, że w danej sprawie można było zdecydować inaczej. Na pochwałę zasługuje też postawa sędziego ogłaszającego uniewinniający wyrok w sprawie zabójstwa księdza Popiełuszki. W obliczu wrzawy, jaka rozległa się na sali, wyjaśnił on w przystępny sposób zasadę in dubio pro reo, konsekwencje stanu non liquet i skutki nieprzełamania domniemania niewinności. Kolejnym pozytywnym przykładem jest Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego, która zdecydowała się na jawność postępowania w sprawie ważności wyborów prezydenckich w 1995 r. Rozprawa była transmitowana przez telewizję, a po jej zakończeniu opublikowano zdania odrębne. Umnocniło to prestiż sądu i zwiększyło jego wiarygodność. Potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizującej funkcji jawności dostrzegł też Naczelny Sąd Administracyjny orzekający w sprawie koncesji dla "Polsatu". Niestety, działania te były źle przyjęte w środowisku sędziowskim, które zarzuciło nowatorom gwiazdorstwo i naruszanie tajemnicy pokoju narad. Sędziowie uważają, że adresatami uzasadnień są wyłącznie ich koledzy po fachu. Redagują je więc bardzo hermetycznie i nie zwracają uwagi na funkcję perswazyjną. Taka postawa stanowi jednak zaprzepaszczenie szansy na zdobycie zaufania obywateli. Abitralność władzy jest dzisiaj odrzucana. Jest to wynikiem popularyzacji praw człowieka i międzynarodowej kontroli ich przestrzegania. Ponadto niewystarczająca okazuje się obecnie legitymizacja czysto legalistyczna. Społeczeństwo domaga się informacji o poczynianiach władzy. Sondaże wskazują, że obywatele żądają "prawa, które przekonuje, a nie tylko obowiązuje". Deficyt komunikacji i informacji wywołał kryzys. Sądy nie powinny go ignorować. Uzasadnienia ustne i pisemne stwarzają okazję do zaspokojenia nowych potrzeb społeczeństwa obywatelskiego. O problemie biurokratyzacji wymiaru sprawiedliwości, który nie odpowiada standardom współczesnej demokracji, dyskutuje się też w Niemczech. Również tam sędziowie wydają się przywiązywać zbyt mało uwagi do poszukiwania społecznej akceptacji dla swoich orzeczeń. Podsumowując, sędziowie nie powinni kryć się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem i wyjść do publiczności. Wyroki nie powinny być "komunikowane", a rzetelnie "uzadaniane", w sposób zrozumiały dla obywateli, a nie tylko kolegów po fachu. Warto też rozważyć wydawanie przez sądy, obok uzasadnień, komunikatów prasowych. Z nowej konstytucji wynika powrót sędziów do "trójcy władz", co wiąże się z obowiązkiem udziału w dyskursie społecznym i legitymizowania swojej działalności przez perswazję i transparencję. Orzeczenia powinny cieszyć się powszechną aprobatą. Legitymizacja formalna nie jest wystarczająca. Według współczesnych koncepcji prawniczych sędzia nie jest już tylko ustami wygłaszającymi brzmienie ustawy. W procesie orzekania dokonuje on bowiem wyborów co do preferencji aksojologicznych, technik rozumowania i sposobów wykładni. Sędzia odgrywa więc ważną rolę, z której powinien zdać społeczeństwu sprawozdanie. Zwykle możliwe jest znalezienie sposobu na pogodzenie wierności ustawie z troską o społeczną akceptowalność orzeczenia. Ukrywanie się za pozorem formalnego zastosowania ustawy powinno zastąpić przekonywanie audytorium co do trafności przyjętego kierunku myślenia. Sędzia powinien nie tylko ogłosić rozstrzygnięcie rzekomo wymierzające sprawiedliwość, ale też demonstracyjnie wskazać, że sprawiedliwość rzeczywiście jest wymierzana. Wymaga to większej szczerości podczas redagowania uzasadnień. Sędzia powinien jawnie wskazać techniki prawne, które zastosował. Zadaniem wymiaru sprawiedliwość jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Stosowanie prawa nie jest jedynie dedukcją, a stałym przystosowywaniem norm do przeciwstawnych wartości podnoszonych przez strony. Dzieje się tak szczególnie w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych, a taka zmiana miała właśnie miejsce w Polsce. Jesteśmy świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. Wbrew pozytywizmowi prawniczemu to uprzednie przekonanie sędziego co do tego, co będzie orzeczeniem sprawiedliwym, kieruje nim w procesie poszukiwania rozwiązania akceptowalnego z punktu widzenia prawa. Ten ocenny proces myślowy sędziego nie powinien być pomijany w orzeczeniach, jeśli mają one znajdować zrozumienie i akceptację w społeczeństwie.
UKRAINA Ludzie mają radziecką mentalność. Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Niewolnicy lęku PIOTR KOŚCIŃSKI z Kijowa Badania naukowe wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., a reszta to biedni. Ogromnej większości tego postkomunistycznego społeczeństwa żyje się źle. Przedsiębiorstwa nie pracują m.in. dlatego, że nie zależy na tym ich szefom, a dostający marne pieniądze ludzie nie mogą, a przeważnie nie potrafią, czy nawet nie chcą sami zmienić swej sytuacji. Malejący zapas nadziei Ze stacji metra "Uniwersytet" w Kijowie wylewa się na bulwar Szewczenki tłum ludzi. Większość z nich kieruje się w stronę przejścia podziemnego prowadzącego ku poprzecznej ulicy Pirogowa i dalej, ku pełnej sklepów ulicy Chmielnickiego. Przejście pod bulwarem Szewczenki nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przypomina wszystkie inne takie miejsca w Kijowie - pełne ludzi usiłujących coś sprzedać, by zarobić choćby kilka kopiejek. Kobiety trzymające w rękach paczki papierosów to zapewne pracownice państwowych przedsiębiorstw pracujących zaledwie dzień czy dwa w tygodniu. A może nauczycielki, które dostają pensje z wielomiesięcznym opóźnieniem? Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Staruszki wieczorem sprzedające bułki to po prostu emerytki nie mogące wyżyć z czterdziestu kilku hrywien (ok. 80 złotych) miesięcznie. Ludzie handlujący towarami wyłożonymi na ziemi - od skarpetek po garnki - też pewnie gdzieś są zatrudnieni, ale faktycznie nie mają zajęcia i próbują dorobić do marnych pensji. Nie każdy, kto zarabia sto czy sto kilkadziesiąt hrywien miesięcznie albo otrzymuje jeszcze niższą emeryturę, potrafi dorobić sobie choćby w taki prosty sposób - drobnym handlem. Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć bardziej radykalnych decyzji zawodowych, na przykład o zmianie pracy czy nawet zawodu, o założeniu własnego biznesu. Nie sprzyja temu zresztą sytuacja gospodarcza i prawna na Ukrainie. Ludzie więc po prostu czekają, aż będzie lepiej. Mieszkańcy Kijowa, a właściwie niemal całej Ukrainy (niemal - bo na zachodzie kraju jest jednak trochę inaczej, tam komunizm panował krócej), stanowią laboratoryjny wręcz model społeczeństwa postradzieckiego. Żyje się tu ciężko, ale też nigdy nie żyło się łatwo. Urlop na własny rachunek Luba pracuje w fabryce obuwia. Słowo "pracuje" jest grubo przesadzone - w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien (niecałych 80 złotych), a w pozostałe miała "urlop na własny rachunek". Luba jest rozwiedziona, ma syna. Były mąż pracuje (znów słowo "pracuje" jest tu nie całkiem właściwe) na jednej z kijowskich uczelni. Od września nie dostaje jednak pensji, więc Luba nie otrzymuje alimentów. Na Ukrainie nie ma funduszu alimentacyjnego. Można się procesować, ale to bez sensu - eks-mąż nie będzie miał z czego zapłacić nawet, jeśli sąd mu to nakaże. - Na szczęście mam rodziców na wsi, mieszkają w obwodzie połtawskim - mówi. - Mają malutką działkę przyzagrodową. Mama piecze kilkadziesiąt bułeczek drożdżowych dziennie, a tata dostarcza je do szkoły. W ten sposób dorabiają trochę do emerytury. Dają mi, co mogą - a to worek kartofli, a to jakieś jarzyny czy przetwory, czasem nawet królika. Ale z tego i tak trudno byłoby wyżyć. Luba ma więc wraz ze znajomą stragan na Bazarze Wołodymirskim, jednym z większych i lepszych w Kijowie. Handluje butami - obuwie zna zresztą dobrze ze swojej fabryki! - tyle że nie kijowskimi, a importowanymi, z Polski czy skądkolwiek, ważne, że w niezłym gatunku i nawet nie tak szalenie drogimi. - Za miejsce na bazarze płacę dwieście dolarów - mówi. - I udaje się jakoś zarobić, choć od czasu do czasu wpadają reketerzy i żądają pieniędzy... A znajoma Luby, współwłaścicielka straganu, wraz z mężem nieustannie wędruje. Jest zatrudniona w jednym z instytutów naukowych, ale tak naprawdę zostawia w nim jedynie swoją "książkę pracy". Ten cenny dokument będzie w przyszłości podstawą do otrzymania emerytury, jakąś posadę trzeba więc mieć. Wykreślona z listy żywych Ma lat czterdzieści siedem, mieszka na wschodnim, lewym brzegu Dniepru - w Darnicy. W pobliżu złotawego gmachu, mieszczącego dom towarowy "Ditiaczy Swit" ("Świat Dziecka"), oraz sporego bazaru, na którym handluje się najrozmaitszymi towarami dla dzieci, znajduje się długi, półkolisty budynek mieszkalny. To właśnie dom Swietłany - żyje w nim wraz z kilkunastoletnim synem i rodzicami. - Od czterech lat jest ciężko - mówi i wylicza: ja zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie (ok. 300 zł). Ojciec, który pracował przy likwidacji awarii w Czarnobylu, ma stosunkowo wysoką emeryturę - 100 hrywien (ok. 200 zł). Matka dostaje przeciętną emeryturę, około 50 hrywien (ok. 100 zł). Razem mamy trzysta hrywien na miesiąc. To mało. Tak, to mało. W Kijowie jest drogo, ceny zarówno żywności, jak i ubrań są częstokroć dwukrotnie wyższe od tych w Polsce. - Odzieży nie kupuję wcale, chyba że dla syna, który przecież rośnie - mówi Swietłana. - Oszczędzamy też na jedzeniu. Zakupy robimy na bazarze - tutaj, w Darnicy, jest taniej niż w centrum. Mięso jadamy bardzo rzadko, na co dzień na talerzu są ziemniaki i kasza. A do chleba - biały ser. Swietłana nie szuka pomocy w organizacjach charytatywnych. - Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Na przykład w ogóle nie mają pracy - tłumaczy. - My jeszcze nie mamy tak źle. Nie szuka lepszej pracy. Jest architektem, jak sądzi - niezłym, ale te firmy, które płacą więcej niż wynosząca 150 hrywien miesięcznie średnia, są po prostu niepewne. Dziś są, jutro ich nie ma - a trzeba już myśleć o starości. Dotrwać do emerytury, choćby tej śmiesznie niskiej, niecałych pięćdziesiąt hrywien miesięcznie. Zresztą, kto przyjmie do pracy kobietę pod pięćdziesiątkę... Trzeba mieć najwyżej trzydzieści pięć lat - starszych nie przyjmują. - Jestem wykreślona z listy żywych - śmieje się. Ale Swietłana też dorabia: co kilka dni robi zakupy parze cudzoziemców. Tych kilkadziesiąt hrywien, które dostaje, wystarcza akurat na opłacenie zajęć dodatkowych syna, który ma zdawać na studia. Znaczki i bułki Kawałek drogi od Darnicy, w Rejonie (dzielnicy) Charkowskim mieszka Mykoła. Niewysoki, szczupły, od ładnych paru lat na emeryturze. W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika Armii Radzieckiej. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Tyle samo otrzymuje jego żona, a dwa razy tyle córka, która straciła dobrą pracę i musi się zadowolić mizerną połówką etatu. - Emerytura moja i żony wystarcza akurat na opłacenie czynszu - uśmiecha się Mykoła. - Wyżyć z tego nie sposób. Mykoła siada więc wieczorami nad swoim bezcennym, jak się okazuje, skarbem: klaserami. Delikatnie wyciąga z nich znaczki, które latami zbierał, dokupował i wymieniał. Zastanawia się, które z nich zabierze na cotygodniowe spotkanie filatelistów w pobliskim klubie. Na szczęście jego kolekcja jest duża i nie zniknie prędko. Mykoła stara się nie pozbywać swych najcenniejszych znaczków - niech zostaną na "czarną godzinę". Gdy uda się coś sprzedać, idzie z żoną na bazar. Długo chodzą, szukają tańszego sera, ziemniaków... Uważnie sprawdzają to, co kupują - na bazarze strasznie oszukują na wadze. Niedaleko Mykoły, na sąsiedniej klatce schodowej, mieszka Ołena. - Mam za sobą trzydzieści parę lat pracy, ordery i odznaczenia, medale - wylicza z dumą. - Ale na co te lata, na co te dyplomy... Dziś dostaję czterdzieści trzy hrywny miesięcznie. Trzydzieści sześć hrywien (ok. 80 złotych) wystarczyłoby na opłacenie mieszkania i kawałek chleba dziennie, ale pani Ołena od dawna już nie płaci czynszu i za elektryczność, co najwyżej rachunek telefoniczny. - Bo inaczej odłączą telefon - wyjaśnia. Na szczęście Ołena ma córkę, która jej pomaga, choć też zarabia mało. Ołena musi więc dorabiać sama. Raniutko idzie do sklepu i kupuje bułki - "batony" i proste, inne niż w Polsce, "rogale". Po południu, przed piątą, krąży wokół najbliższej stacji metra. Ludziom spieszącym z pracy nie zawsze chce się iść do sklepu, gdzie zresztą pewnie i tak nie ma już bułek, tylko został chleb "ukraiński". Zapłacą tych kilka kopiejek więcej i kupią batona od staruszki. Postradzieckie społeczeństwo Opisani wyżej ludzie wbrew pozorom wcale nie mają tak źle - są tacy, którym wiedzie się znacznie gorzej. Czy tak musi być? Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Lepiej żyć? Czy mogą sami próbować poprawić swój los? Emeryci raczej nie, bo przecież płaci im państwo, a państwo nie ma pieniędzy. Obliczone na pozyskanie wyborców działania komunistów, próbujących doprowadzić do podwyższenia emerytur, nie mają pokrycia w budżecie - nie ma pieniędzy na podwyżki. Ludzie młodsi, w "wieku produkcyjnym", pewnie tak. Są przecież tacy, którym się powiodło. Iwan Siergiejew jest szefem prywatnej firmy poligraficznej, mającej swą siedzibę w Rejonie Pieczerskim Kijowa. Sam zalicza się do klasy średniej, która według najnowszych badań jest bardzo mała - stanowi ok. 2 proc. społeczeństwa. Widoczni są głównie ludzie bogaci (6 - 8 proc.), ich mercedesy i bmw, ich eleganckie stroje - oraz biedni (cała reszta). - Ludzie mają radziecką mentalność - twierdzi Siergiejew. - Nie rozumieją, co to własność. Nie są gospodarzami. Dominuje sposób myślenia lumpów. Na Ukrainie, tak jak w większości byłego ZSRR, nie ma ani klasy właścicieli, ani pracowników. Przytacza przykład znajomego, który założył firmę budowlaną. Nie mógł znaleźć robotników z Kijowa, byli jedynie chętni z okolicznych wsi. - Wyrzucił trzy kolejne ekipy. Pierwsza ukradła ciężarówkę cementu, druga bez przerwy piła - mówi. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, styl działania, stać się bardziej niezależnymi także dlatego, że nie są i nigdy nie byli do tego przygotowywani. - Szkoła na pewno do tego nie przygotowywała - twierdzi. Czy warto cierpieć Czy na Ukrainie przedsiębiorstwa zaczną normalnie funkcjonować, a ludzie pracować? Iwan Siergiejew uważa, że nastąpi to wówczas, gdy naprawdę rozwinie się prywatyzacja, gdy zostanie zrealizowana prywatyzacja kuponowa (na wzór rosyjski). - Na razie szefowie przedsiębiorstw nie są zainteresowani ani w rozwijaniu produkcji, bo poza wysiłkiem sami nic z tego nie mają - przecież dostają niezłe pensje, choć nic nie robią - ani w zwalnianiu pracowników, bo nie ma pieniędzy na odprawy. Gdy będą mogli wykupić swój zakład lub przejąć go na własność w inny sposób, zacznie się prawdziwa praca. Dr Jurij Sajenko, wicedyrektor Instytutu Socjologii Akademii Nauk Ukrainy, uważa podobnie jak Iwan Siergiejew, że w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". - To strach wytworzył w nas takie właśnie psychologiczne struktury. Ludzie nie widzą i nie rozumieją, że jest możliwość wyboru. Całkiem już utracili inicjatywę i czekają, że ktoś im da pracę, pomoże... - mówi. - Nieliczni decydują się na samodzielne działanie i wybierają to, co jest najprostsze - na przykład handel. Zdaniem doktora Sajenki problem polega również na tym, że o ile dawniej w przedsiębiorstwach państwowych dyrekcja była ściśle powiązana z zespołem pracowniczym i jej pomyślność zależała od funkcjonowania całego zakładu i pracujących w nim ludzi, o tyle teraz jest inaczej. - Szefowie przedsiębiorstw, choć formalnie pełnią funkcje dyrektorskie, faktycznie porzucili swe firmy i ludzi. Zgromadzili wokół siebie mafijne grupy i troszczą się wyłącznie o siebie - twierdzi. - Żyją znakomicie i wcale nie zależy im na tym, by przedsiębiorstwa funkcjonowały normalnie. Dr Sajenko jest pesymistą. - U nas nie ma ani partii, które miałyby porywający program, ani przywódców z charyzmą. Nie ma Wałęsy, który - cokolwiek by o nim mówić - miał kolosalną wolę uczynienia z Polski takiego kraju, jakiego chciała większość. Jest gorzej niż w Rosji, która ma Jelcyna, "ojca narodu", oraz imperialną ideę - twierdzi. - Żeby myśleć o przyszłości, trzeba mieć zapas nadziei, a u nas ten zapas się kurczy. Iwan Siergiejew wciąż liczy na jakieś zmiany. - Moi znajomi, którzy się dorobili, natychmiast wyjeżdżali na Zachód... by po "przejedzeniu" pieniędzy wracać na Ukrainę. Ja nie chcę nigdzie wyjeżdżać. Chcę, by u nas było normalnie - mówi. A pani Swietłana jest optymistką. - Jak sobie pomyślę... ojca i dziadka zabrało NKWD - zamyśla się. - Już nie wrócili. Więc warto trochę pocierpieć, żeby tego NKWD więcej nie było. *** Na prośbę rozmówców (z wyjątkiem dr. Jurija Sajenki) imiona i nazwiska osób występujących w reportażu zostały zmienione.
Badania wykazują, że na Ukrainie bogaci stanowią 6 - 8 proc. społeczeństwa, klasa średnia 2 proc., reszta to biedni. Zadłużenie państwa wobec sfery budżetowej sięga 15 milionów hrywien. Ludzie handlujący towarami próbują dorobić do marnych pensji.Większość społeczeństwa nie jest w stanie podjąć radykalnych decyzji zawodowych. Mieszkańcy Kijowa stanowią model społeczeństwa postradzieckiego. Luba pracuje w fabryce obuwia. w grudniu wzywano ją do fabryki kilka dni, za które otrzymała czterdzieści hrywien, w pozostałe miała "urlop na własny rachunek".Na szczęście ma rodziców na wsi. w Darnicy znajduje się dom Swietłany. Od czterech lat jest ciężko: zarabiam około stu pięćdziesięciu hrywien miesięcznie. Odzieży nie kupuję. Oszczędzamy na jedzeniu. Mięso jadamy bardzo rzadko. Są ludzie, którym powodzi się gorzej niż nam. Mykoła W przeszłości był wojskowym, doszedł do rangi podpułkownika. Teraz dostaje niecałych pięćdziesiąt hrywien emerytury. Ołena od dawna nie płaci czynszu i za elektryczność. ma córkę, która jej pomaga. Czy ludzie na Ukrainie nie mogliby zarabiać lepiej? Emeryci raczej nie, bo płaci im państwo. Ludzie młodsi pewnie tak. Zdaniem Siergiejewa ludziom bardzo trudno zmienić pracę, dlatego że nigdy nie byli do tego przygotowywani. w społeczeństwie ukraińskim utrwaliły się mentalność oraz stereotyp "radzieckiego niewolnika". Ludzie utracili inicjatywę i czekają.
ANALIZA Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego LESZEK LESZCZYŃSKI Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej. Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym. Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później. Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych. Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi. Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności. Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione. Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej. Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić. Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać. W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony. Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu. Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie. Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia. Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują. Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych. Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
Można odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i prawne z powrotem do klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Obecnie obowiązuje klauzula zasad współżycia społecznego, która dominowała w socjalistycznych systemach prawnych. Dziś prawodawca zainteresowany jest przywróceniem klauzuli dobrych obyczajów, bo pozwoli to odciąć się od aksjologii starego prawodawstwa. O skutkach klauzul generalnych decydują jednak przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa. Samo zastąpienie jednej klauzuli drugą nie wpłynie więc znacząco na praktykę decyzyjną. Najważniejsze jest wspieranie takich zmian w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule stosowano by odpowiednio do aktualnych przemian społecznych oraz prawa międzynarodowego i porządków krajowych innych państw.
Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym we wschodnim chrześcijaństwie Tajemnica królów nubijskich Apostołowie: Piotr (z prawej) i Jan (z lewej) FOT.(c) BOGDAN ŻURAWSKI KRZYSZTOF KOWALSKI Pustynia nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą. Archeologiczny wykop sięga siedmiu i pół metra. Robotnicy czują się w nim nieswojo, dlatego co pół godziny schodzi na jego dno archeolog, aby dodawać im ducha. Teraz stoi tam dr Bogdan Żurawski, właśnie przed chwilą dokonał odkrycia - ma przed sobą nietkniętą przez rabusiów kaplicę-kryptę grobową pokrytą średniowiecznymi malowidłami ściennymi i napisami sporządzonymi czarnym tuszem. Na zamurowanym wejściu trzy krzyże świadczą o trzech pochowanych w środku zmarłych. To trzej królowie. Ale nie Kacper, Melchior i Baltazar. Ci tutaj żyli około tysiąca lat później. W bliźniaczych kryptach spoczywa dwudziestu monarchów. Tak sądzą archeolodzy, bo tylu przedstawiają portrety wewnątrz kościoła wzniesionego nad podziemiami. Kościół o wymiarach 25 x 25 m odkryli Polacy w ubiegłym roku, krypty grobowe - w połowie marca. Zawierają groby chrześcijańskich władców Nubii. Korzenie Starożytni Egipcjanie nazywali tę krainę Kusz; Grecy - Etiopią, Rzymianie - Nubią. Leży ona nad Nilem, między I a IV kataraktą, Asuanem a Chartumem, na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu. Kto dotarł do nilowej wyspy Elefantyna w Egipcie (zachęcają do tego biura podróży), ten już postawił nogę w historycznej Nubii. Encyklopedie sprzed pierwszej wojny określają jej terytorium na blisko 800 tys. km kw., zaś ludność na około miliona. Jeszcze na początku XX wieku dominowały tam plemiona Kenusi i Mahassi, lecz dziś stosunki antropologiczne są dużo bardziej skomplikowane i nierozpoznane. Na tym terytorium od epoki kamienia ścierały się wpływy egipskie i afrykańskie. Tędy przebiegał od niepamiętnych czasów szlak handlowy między Morzem Śródziemnym a wnętrzem i południem kontynentu. Z Nubii i przez Nubię płynęło do Egiptu złoto, potem żelazo, a przez cały czas niewolnicy. Właśnie w Nubii, na zapleczu państwa faraonów, wykształciło się w I tysiącleciu p.n.e. państwo Kusz. Przedmioty odkopane w jego dwóch stolicach - starszej Napata i młodszej Meroe - zdobią wszystkie podręczniki sztuki starożytnej. Burzliwe były relacje między Nubią a potężnym sąsiadem z północy. Wzajemne najazdy powtarzały się regularnie. Wprawdzie Egipt dominował kulturowo i gospodarczo, ale militarna siła Nubii, zwłaszcza jej jazda, były nieustannym zagrożeniem. Ostatecznie Nubia uległa podbojowi faraonów XVIII dynastii (1570 - 1345 p.n.e.). Z kolei za rządów słabej dynastii XX (1200 - 1085 p.n.e.) odzyskała niepodległość i właśnie wtedy powstało państwo Kusz. Jego potęga rosła, aż doszło do tego, że - na krótko - zawładnęło Egiptem. XXV dynastia egipska (715 - 663 p.n.e.) nazywana jest nubijską, ponieważ na egipskim tronie zasiadali czarni faraonowie z głębi afrykańskiego lądu. Gdy Rzym zawładnął Egiptem, nie sięgnął już królestwa Kusz. Wiodło ono niezależny politycznie żywot, wchodziło w układy z imperium. Właśnie wtedy, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba - to od nich wywodzi się nazwa Nubia. Krzyż Około 350 roku n.e. król Ezana władający państwem Aksum (tereny dzisiejszej Etiopii, miasto o tej nazwie istnieje do dziś) podporządkował sobie część Nubii. Królestwo Aksum było już schrystianizowane, toteż od tej pory nowa religia zaczyna przenikać na obszary, na których czczono wcześniej bóstwa egipskie, greckie, rzymskie i oczywiście rdzenne afrykańskie. Nubii nikt nie ochrzcił jak choćby Polski, ona sama z wolna nasączała się tą wiarą. Jakie było to najstarsze nubijskie chrześcijaństwo? -Takie jak gdzie indziej w owym czasie - stwierdza dr Tomasz Waliszewski z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego. - Dopiero Paweł poniósł je "pomiędzy pogany", czyli poza Palestynę, do społeczności nieżydowskich. Ten "exodus" spowodował, że w pierwszych wiekach nowej ery powstała prawdziwa mozaika Kościołów, istny perski dywan: ortodoksi, prawosławni, grekokatolicy, koptowie, monofizyci, jakobici, melkici, maronici, Kościoły z rodowodem bizantyjskim, syryjskim, etiopskim, natchnieni mnisi reformatorzy zakładający nowe wspólnoty, odłamy wiernych naśladujących anachoretów... Wiele z tych nurtów docierało oczywiście do Nubii, lecz najsilniejsze źródło nubijskiego chrześcijaństwa biło w egipskiej Aleksandrii. Za panowania Justyniana I aleksandryjski kapłan Julian zaszczepił w Nubii monofizytyzm. Teodozjusz, monofizycki patriarcha aleksandryjski, wyświęcił Longina na biskupa Nubii. Toteż naturalną koleją rzeczy Nubijczycy pozostawali pod wpływem aleksandryjskich monofizytów, zaś ci byli związani z chrześcijaństwem koptyjskim. Kim byli Koptowie? "Chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan" - jak obrazowo określa ich prof. Lech Krzyżaniak - zarówno pod względem metrykalnym, jak i wyznaniowym. Swoją tradycję i wiarę w dogmaty czerpali znad Nilu. Tak było. W łonie chrześcijaństwa koptyjskiego, w Aleksandrii wyodrębnił się nurt uznający tylko jedną, czyli boską naturę Chrystusa, odrzucający Jego naturę ludzką. Sobór w Chalcedonie potępił w 451 roku monofizytyzm. Od tamtej pory Koptowie stanowią w chrześcijaństwie odrębną grupę. Wiele wskazuje, że właśnie takie było chrześcijaństwo w Nubii. Prawdopodobnie kościół w Banganarti był pod wezwaniem Archanioła Rafała FOT. (c) BOGDAN ŻURAWSKI Polityka W drugiej połowie IV wieku n.e. na gruzach królestwa Kusz powstało państwo Nobadów, związane z tajemniczą populacją nazywaną przez archeologów "X". Jego dzieje dalekie są od poznania. W każdym razie, w VI wieku jego chrystianizacja była daleko zaawansowana. Tak daleko, że w 564 roku zostało to potwierdzone oficjalnie. Państwo Nobadów nie było monolitem, w jego obrębie zawiązały się chrześcijańskie państewka - Mukurra, Meris, Alwa, zresztą zwalczające się wzajemnie. Te waśnie nie przeszkadzały jednak istnieniu kultu. Przeciwnie, rozkwita on od VI wieku, powstają liczne kościoły, klasztory. I właśnie wtedy następuje coś, co wedle dzisiejszych pojęć powinno podciąć nubijskie chrześcijaństwo: arabskie podboje. 0koło 650 roku Arabowie zaczynają najazdy na Nubię. Odtąd, jak niegdyś chrześcijaństwo, tak teraz islam zaczyna z wolna sączyć się do tej krainy. Lecz bez przemocy, bez nawracania mieczem, w ramach chrześcijańskiej państwowości. Dziwne, a jednak tam i wtedy było to możliwe. W Nubii, krainie obleganej przez żywioł muzułmański, dominowali wciąż chrześcijanie. Czuli się na tyle bezpiecznie, byli na tyle zamożni, że wznosili budowle związane z kultem. Islam miał zwyciężyć dopiero w XIV wieku. Dopiero w 1350 roku chrześcijański król Nubii miał przejść na wiarę Proroka. Ale do tego czasu w najlepsze budowano kościoły. Właśnie jedną z takich świątyń, o której nubiolodzy dotychczas nie wiedzieli nic, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti; a w marcu tego roku - natrafili pod nim na królewskie grobowce: - Jest to niezwykłe odkrycie, gdyż w żadnym ze znanych kościołów nubijskich nie zachowało się aż tyle przedstawień władców, nie mówiąc już o ich grobowcach. Świadczy to zarówno o randze tego miejsca, jak i zamożności jego fundatorów - podkreśla Magdalena Łaptaś z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, naoczny świadek tegorocznego odkrycia. Pielgrzymi Doktor Bogdan Żurawski: "Nie ulega dla mnie wątpliwości, że odkryliśmy kaplice pośmiertnego kultu królewskiego. Zostały wzniesione najpóźniej w VII wieku, a więc w okresie formowania się chrześcijańskiej państwowości nubijskiej. Tym bardziej że w dwóch przypadkach portretom towarzyszyły kommemoratywne inskrypcje dedykacyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że władca Nubii był jednocześnie zwierzchnikiem nubijskiego Kościoła, właścicielem całej ziemi w królestwie i jedyną osobą spoza kleru mającą prawo wstępu do sanktuarium kościoła". Toteż nic dziwnego, że w tym obiekcie sakralnym, z kaplicami i grobami władców, uprawiano ich pośmiertny kult i że był on najpopularniejszym w Nubii miejscem pielgrzymek. Ze względu na relikwie kościół został otoczony murem obronnym. Liczba inskrypcji pozostawionych w kaplicach przez pątników przyprawia o zawrót głowy. Co jakiś czas starsze napisy pokrywano cienką zaprawą, aby uczynić miejsce dla nowych. Doktor Adam Łajtar, epigrafik pracujący w tym roku na wykopaliskach z archeologami, opowiada o napisach: "Ściany kościoła w Banganarti pokrywają oprócz malowideł także bardzo liczne inskrypcje wydrapane w tynku lub rzadziej malowane czarną farbą jako pamiątki wizyt składanych przez różne osoby świeckie i duchowne. W dotychczas odsłoniętej partii budowli można się doliczyć około 200 inskrypcji, przy czym w niektórych miejscach, na przykład na filarach przy wejściu do apsyd, napisy przylegają szczelnie do siebie, a nawet zachodzą jeden na drugi, tworząc prawdziwy gąszcz. Tak liczne występowanie inskrypcji pielgrzymich w budowli sakralnej jest zjawiskiem niespotykanym nie tylko w Nubii, lecz i na skalę całego wschodniego chrześcijaństwa. Inskrypcje zredagowane są bądź po grecku, bądź po staronubijsku albo też są mieszaniną elementów zapożyczonych z obu tych języków. Typowy napis zbudowany jest według schematu: »Ja, taki a taki, napisałem«. Oprócz tego występują inwokacje i krótkie modlitwy wykorzystujące cytaty z Pisma Świętego". Fenomen Banganarti w konstelacji afrykańskiej architektury chrześcijańskiej jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym. Źródła siły przyciągania rzesz pielgrzymów należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, w którym władca jest obdarzony licznymi przywilejami zarezerwowanymi dla wyższego kleru. Instytucja świętego królestwa nubijskiego wzorowana jest na modelu bizantyjskim, w którym cesarz przedstawiony w aureoli świętego uważany jest za osobę świętą. Królowie Nubii cieszyli się podobnym prestiżem. Dlatego miejsce składania ich zwłok w Banganarti było tak ważnym punktem dla pątników. Zresztą zwyczaj pielgrzymowania do grobów świętych pozostał do dziś silnym elementem duchowego pejzażu Sudanu, z tym że rolę chrześcijańskich władców przejęli wyznawcy proroka. W XVI wieku w Nubii powstał Sułtanat Sennar, podbity w 1821 r. przez paszę Egiptu Muhammeda Alego. Tę konfigurację zniszczył Mahdi, odrywając znaczną część Nubii w 1883 r. Dziś krainą tą władają: Egipt, Sudan i islam - patrząc życzliwie i aktywnie wspomagając poczynania archeologów wydobywających spod piasku chrześcijańską przeszłość i zapomniane przez wieki imiona królów pochowanych w Banganarti. -
Na pustyni nieopodal Banganarti nad Nilem, między III i IV kataraktą, ekipa polskich archelogów odkryła w zeszłym roku kościół chrześcijański i znajdujące się pod nim krypty władców Nubii. Starożytna Nubia znajdowała się na obszarze współczesnego Egiptu i Sudanu, obejmowała terytorium o powierzchni 800 tys. km kw., a ludność liczyła około miliona. Od epoki kamienia ścierały się tu wpływy egipskie i afrykańskie ze względu na liczne szlaki handlowe. W I tysiącleciu p.n.e. wykształciło się tu państwo Kusz, które rywalizowało z potężnym Egiptem. Po opanowaniu Egiptu przez Rzymian, w III wieku n.e., w państwie pojawiły się plemiona Nuba, od których wywodzi się nazwa Nubia. Kiedy około 350 r. n.e. schrystianizowane państwo Aksum (dzisiejsza Etipia) podporządkowało sobie część Nubii, zaczęły pojawiać się elementy nowej wiary. Był to najprawdopodobniej pochodzący z egipskiej Aleksandrii monofizytyzm, wywodzący się z chrześcijaństwa koptyjskiego. Koptowie, którzy byli chrześcijańskimi potomkami starożytnych Egipcjan, uznawali tylko boską naturę Chrystusa. W IV wieku n.e. powstało państwo Nobadów, które się szybko chrystianizowało. Około 650 r. ten proces zaburzyły arabskie podboje, wraz z którymi przybył islam. Przez długi okres czasu dominowali wciąż chrześcijanie. Do przełomu doszło w 1350 roku, kiedy chrześcijański król Nubii przeszedł na wiarę Proroka. Do tego czasu jednak budowano kościoły. Jedną z takich świątyń, o których do tej pory archeolodzy nie wiedzieli, odkopali w ubiegłym roku polscy archeolodzy w Banganarti, a w marcu tego roku natrafili pod nim na królewskie grobowce. Archeolodzy podkreślają, że jest to niezwykłe odkrycie. Liczba przedstawień władców w świątyni i grobowce królów świadczą o wysokiej randze tego miejsca. Grobowce królewskie zostały wzniesione najpóźniej w VII w., były elementem pośmiertnego kultu królewskiego i najpopularniejszym miejscem pielgrzymek, na co wskazuje liczba inskrypcji zostawianych przez pielgrzymów, niespotykana we wschodnim chrześcijaństwie. Źródeł ich popularności należy upatrywać w afrykańskiej instytucji świętego królestwa, wzorowanej na modelu bizantyjskim, gdzie cesarza uznawano za świętęgo.
PROBLEM ROKU 2000 Możemy bawić się (lub spać) spokojnie Ostrożny optymizm AP Prawie dwukrotnie więcej, niż zwykle w grudniu, domowych glinianych pieców sprzedaje obecnie fabryka ceramiki w Suzu k. Tokio. To zwiększone zapotrzebowanie na ten tradycyjny sprzęt kuchenny wynika z... informatycznego Problemu Roku 2000. Japończycy obawiają się zakłóceń w dostawie prądu i gazu, i chcą się przed nimi zabezpieczyć. ADAM JAMIOŁKOWSKI Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń, choć z pewnością nie da się uniknąć wielu drobnych awarii i zamieszania, które może dać o sobie znać w pierwszych dniach stycznia. Jednak niezależnie od tego, tysiące ludzi - przede wszystkim, choć nie tylko, informatyków - zamiast udać się na bal, spędzi sylwestrową noc w sztabach kryzysowych, które utworzono praktycznie w każdej firmie i instytucji rządowej na świecie. Na przygotowania systemów komputerowych do roku 2000 wydano na całym świecie sumę imponującą - co najmniej 500 miliardów dolarów. Być może właśnie dzięki temu, ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000, pracującego pod auspicjami ONZ i finansowanego przez Bank Światowy, utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. - Zdecydowana większość organizacji na całym świecie, zarówno gospodarczych, jak i rządowych, odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej. Choć błędów spowodowanych przez PR 2000 będzie zapewne dość dużo, to dzięki wcześniejszym pracom zabezpieczającym, ograniczonemu zaufaniu do sterowników cyfrowych i elastyczności odpowiednio przeszkolonych ludzi całkowity efekt ich działania będzie raczej umiarkowany - oświadczył dyrektor Centrum, Bruce W. McConnell. Według autorów raportu, bardzo nieliczne będą naprawdę istotne awarie w dziedzinach najważniejszych, takich jak energetyka, telekomunikacja, transport czy zaopatrzenie w wodę. Najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się problemów w funkcjonowaniu służby zdrowia i instytucji rządowych, w szczególności w krajach rozwijających się. Ekonomiczne skutki PR 2000 będą zaś najbardziej dotkliwe dla państw Azji i Ameryki Łacińskiej, które rozbudowały już swe systemy informatyczne, ale w dużym zakresie wykorzystują wciąż nielegalne (pirackie) oprogramowanie. Będzie, jak było Tezy raportu Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego są generalnie zgodne z wypowiedziami większości ekspertów i doniesieniami agencyjnymi. Wśród instytucji monitorujących przygotowania do roku 2000 dominuje przekonanie, że skutki działania pluskwy 2000 ograniczą się do drobnych błędów, powodujących niewielkie dolegliwości bądź opóźnienia, nie będzie natomiast zdarzeń katastrofalnych w skutkach. - Przewidujemy niewielki wzrost wskaźnika błędów w systemach komputerowych w ciągu najbliższych kilku miesięcy - informuje Andy Kyte, szef programu 2000 w Gartner Group. - Biznes będzie toczył się normalnym trybem - twierdzi raport Komisji Europejskiej na temat przygotowania transportu, energetyki, telekomunikacji i sektora bankowego. Będzie więc tak, jak do tej pory. Jak poinformował agencję Reuters Chris Webster, szef projektu 2000 w agencji badawczej Cap Gemini, z jej badań wynika, że aż trzy czwarte spośród największych amerykańskich firm z listy Fortune 1000 miało już do czynienia z rozmaitymi skutkami działania pluskwy milenijnej. Tylko - i to jest najciekawsze - nikt z zewnątrz tego nie zauważył, nikt też o kłopotach się nie dowiedział! Firmy jak ognia unikały rozgłosu o kłopotach spowodowanych przez PR 2000, a ewentualne problemy - ponieważ nie przybierały dramatycznych rozmiarów - było dość łatwo ukryć, zrzucając winę na inne okoliczności. Stara dobra Anglia Na naszym kontynencie za państwo najlepiej przygotowane na przywitanie roku 2000 uważana jest Wielka Brytania. Action 2000, rządowa agencja powołana w celu nadzorowania przygotowań, szacuje wydatki poniesione tylko w sektorze publicznym na ponad 32 miliardy dolarów. Sprawdzono wszystko - np. także i to, czy kryzys nie spowoduje przejściowych braków żywności i papieru toaletowego. Zdaniem agencji, do roku 2000 w pełni przygotowanych jest 99 proc. spośród 500 największych brytyjskich firm i 93 proc. przedsiębiorstw zatrudniających ponad 250 osób. Jako średnie oceniane jest przygotowanie Niemiec, które dość późno zaczęły traktować PR 2000 poważnie. Rząd gwarantuje wprawdzie prawidłowe funkcjonowanie sektora bankowego i transportu, nie jest jednak wykluczone, że dojdzie do zakłóceń w pracy systemu energetycznego, nie sprawdzono także do końca sprzętu medycznego. Za państwo najsłabiej przygotowane w zachodniej części Europy uważane są Włochy. Wprawdzie przedstawiciele rządu utrzymują, że prace przebiegły zgodnie z harmonogramem, ale część niezależnych ekspertów obawia się problemów. W podobny sposób ocenić można sytuację w naszej części Europy. Reprezentanci rządu, przedsiębiorstw energetycznych, telekomunikacyjnych, transportowych itd. deklarują, że wszystko jest w porządku, jednak niektórzy niezależni eksperci spodziewają się zakłóceń. Najbardziej skomplikowana jest sytuacja w Rosji. Wypowiedzi oficjalne i ekspertów różnią się diametralnie. Przedstawiciele rządu twierdzą, że sprawdzono systemy militarne, energetyczne i inne, które mogłyby stanowić zagrożenie, a poza tym Rosja jest mało skomputeryzowana, więc z natury odporna na atak milenijnej pluskwy. Wielu ekspertów uważa natomiast, że bardzo prawdopodobne jest wystąpienie poważnych awarii rzutujących na codzienne życie ludzi. Inna sprawa, że w wielu rejonach Rosji zakłócenia w dostawach energii elektrycznej czy ciepła traktowane są jako rzecz zupełnie normalna Ostrożni Japończycy, sprytni Amerykanie W skali światowej prym w przygotowaniach wiodą oczywiście Amerykanie. Wszystkie rządowe systemy komputerowe o decydującym znaczeniu są w pełni przygotowane do roku 2000 - twierdzi raport Białego Domu. Gotowe są też plany awaryjne. Za podobnie - bardzo dobrze - przygotowaną uważana jest także Kanada. W krajach Azji przygotowanie oceniane jest ogólnie dobrze, choć - paradoksalnie - najwięcej sygnałów o obawach związanych z PR 2000 dociera z wiodącej prym w rozwoju nowych technologii Japonii. Rząd japoński zdecydował się nawet wezwać swych obywateli do przygotowania niewielkich zapasów żywności, paliwa i gotówki. Jednak w rzeczywistości największe problemy mogą mieć kraje rozwijające się, gdzie prace przygotowawcze miały bardzo mały zakres ze względu na brak środków. Przedstawiciele tych państw posługują się znanym już argumentem - "komputerów mamy tak mało, że ich awarie nie są dla nas czymś istotnym". Podobnie bagatelizowane są zagrożenia w biednych krajach Afryki. - Jeśli 1 stycznia nie będzie światła na większości terytorium Kongo, to będzie po prostu tak samo, jak dzień wcześniej - takie ironiczne oświadczenie złożył agencji Reuters mieszkaniec Kinszasy. Czas pokaże, ile warte są zapewnienia ludzi odpowiedzialnych za przygotowania do roku 2000. Są powody, by nie do końca wierzyć w ich gorące zapewnienia. Do zabawnej sytuacji doszło w Tajlandii, gdzie linie lotnicze Thai Airways zmuszone były odwołać specjalny milenijny rejs, do udziału w którym minister transportu zaprosił około 200 miejscowych VIP-ów. Rejs ten miał przekonać szeroką publiczność, że można spokojnie korzystać z usług narodowego przewoźnika. Niestety, zamiar się nie powiódł, gdyż zdecydowana większość zaproszonych wykręciła się od udziału w locie, podając najrozmaitsze powody nieobecności W najlepszej sytuacji są Amerykanie. Uruchomili ośrodki przetwarzające informacje o skutkach PR 2000, które nadchodzić będą najpierw z Nowej Zelandii i Australii oraz z Dalekiego Wschodu, potem z pozostałych państw Azji, a wreszcie z Bliskiego Wschodu, Europy i Afryki. Sztaby ekspertów będą analizować doniesienia i wskazywać, co jeszcze - na kilkanaście czy kilka godzin "przed szkodą" - można zmienić w Ameryce.
Eksperci oraz przedstawiciele firm i rządów są niemal jednomyślni - dzięki wielomiesięcznym przygotowaniom Problem Roku 2000 nie powinien spowodować żadnych katastrofalnych zdarzeń. ogłoszony przed kilku dniami raport Międzynarodowego Centrum Koordynacyjnego Problemu Roku 2000 utrzymany jest w tonie ostrożnie optymistycznym. Zdecydowana większość organizacji na całym świecie odczuje jedynie niewielkie skutki działania pluskwy milenijnej.
Nie wywalczymy lepszych warunków członkostwa niż te, które oferuje Berlin Do Brukseli przez Niemcy JĘDRZEJ BIELECKI Z BERLINA Niemcy nie oferują Polsce członkostwa w Unii Europejskiej ani w najkrótszym czasie, ani z największymi korzyściami finansowymi, ani z gwarancją przyznania od razu pełni praw. Jednak tylko na proponowanych przez nich warunkach awans cywilizacyjny naszego kraju, wynikający z przystąpienia do Wspólnoty, będzie możliwy. Lepszego porozumienia żadna z pozostałych stolic "15" nam nie przyzna. Taka jest konkluzja rozmów z wysokimi przedstawicielami niemieckiego rządu. Obawy i zastrzeżenia Trzy lata negocjacji członkowskich ujawniły, jaki jest stosunek zachodnich rządów do poszerzenia Unii. Wiele krajów, z różnych względów, przyjęło postawę defensywną. Hiszpania, Portugalia i Grecja obawiają się, że po przyjęciu nowych członków wyschnie strumień darowizn, jaki płynie do nich z Brukseli. Belgia, która przetrwała jako jednolite państwo zapewne dzięki przekazaniu wielu kompetencji organom europejskim, obawia się, że poszerzona Unia stanie się słabsza, a nawet, że grozi jej rozpad. Obawy te podziela także Francja, która traktuje wciąż Wspólnotę jako "swoje dziecko" i narzędzie rozszerzania swych wpływów na świecie. Francuskie obawy wynikają jednak głównie z przeświadczenia, że poszerzenie Unii prowadzi do zwiększenia potęgi Niemiec w Europie i przesunięcia środka ciężkości z Paryża ku Berlinowi. W dużym stopniu sparaliżowało to francuskie myślenie o Europie. W minioną środę szef dyplomacji Hubert Vedrine, występując w Bundestagu, odrzucił plany kanclerza Gerharda Schrödera nadania większego znaczenia ponadnarodowej Komisji Europejskiej i Parlamentowi Europejskiemu kosztem Rady UE, w której reprezentowane są stolice "15". Francuzi kurczowo trzymają się prerogatyw państwa narodowego, bo w ich przeświadczeniu większa rola Europy to większa rola Niemiec. Taka analiza Paryża jest zapewne największym zaskoczeniem i zawodem dla uczestniczących w procesie poszerzania Unii. "Gdy jestem w Paryżu, zawsze staram się przekonać Francuzów, że Polska ze względów historycznych niczego bardziej nie pragnie jak tego, by to nie Niemcy były jej adwokatem w drodze do Wspólnoty, ale Francja. Francuzi nie mogą jednak zrozumieć, że poszerzenie Unii nie oznacza poszerzenia niemieckiej strefy wpływów" - twierdzi szef komisji ds. UE niemieckiego Bundestagu Friedbert Pfluger. Gorącymi zwolennikami poszerzenia Unii są kraje skandynawskie. Ale jak pokazuje obecne przewodnictwo w Unii Szwecji, ich wpływy we Wspólnocie są bardzo ograniczone. Pozycję Szwecji i Danii osłabia też pozostawanie poza strefą euro. W wielu kancelariach "15" podejrzewa się, że Skandynawowie forsują poszerzenie Unii nie dla dobra kandydatów, ale po to, by "rozwodnić" Wspólnotę i w ten sposób zapobiec powstaniu superpaństwa europejskiego. Taki, w powszechnej opinii, jest też przede wszystkim brytyjski motyw poparcia poszerzenia. Brytyjczycy, gdyby byli zdeterminowani, mogliby w dużej części przeforsować swoje plany. Z perspektywy Londynu kandydaci mają jednak na tyle marginalne znaczenie, że zbyt wiele dla nich nie warto robić. Z pewnością przyjaciół mamy we Włoszech. Problemem Rzymu, i to nie tylko w sprawach poszerzenia Unii, ale ogólnie w polityce europejskiej, jest jednak chroniczna nieumiejętność utworzenia silnego rządu i prowadzenia długofalowej polityki. Dlatego w UE Włosi idą za jakąś opcją, a nie sami występują z nowymi inicjatywami. Krajem, który może być "motorem" poszerzenia, pozostają więc Niemcy. To państwo, które spełnia po temu wszystkie warunki. Jest na tyle wpływowe we Wspólnocie, że może przeforsować swoje koncepcje. Ma takie powiązania polityczne i gospodarcze z Polską, że zależy mu na poszerzeniu Unii. Wypracowało taką wizję Europy, w której nie ma obaw o ograniczenie wpływów państw narodowych wraz z poszerzeniem Unii. Trudny partner Niemcy są jednak dla Polski partnerem trudnym. Z powodu doświadczeń historycznych i dużej wagi interesów gospodarczych między Polską i Niemcami często dochodzi w negocjacjach do spięć. Przywoływane są psychologiczne obawy, jak choćby przed wykupieniem przez Niemców naszego kraju czy przyznaniem drugiej, bo bez prawa do pracy, kategorii członkostwa. Jednak droga do Unii prowadząca przez przełamanie niechęci do "odwiecznego wroga" nie jest wyjątkiem w historii Unii, ale raczej regułą. Warunkiem ustanowienia Wspólnoty było przecież porozumienie między Francją i Niemcami. Aby doszło do prawdziwego pojednania, konieczna jest jednak inicjatywa obu stron. W ostatnich latach w Polsce coraz większe jest przeświadczenie, że Niemcy nie do końca wypełniają ten warunek, wykorzystując swą silną pozycję w negocjacjach. Z pewnością Niemcy, i szerzej Unia Europejska, nie idą na takie ustępstwa, które zagroziłyby z jednej strony reelekcji obecnej ekipy rządzącej w Berlinie, a z drugiej stanowiły zasadnicze ryzyko dla funkcjonowania jednolitego rynku. O dyskryminacji trudno jednak mówić. 7-letni okres przejściowy w sprawie pracy na Zachodzie to tylko powtórzenie podobnych restrykcji, wprowadzonych gdy do UE przystępowały Hiszpania i Portugalia, choć przepaść w rozwoju Wspólnoty i kandydatów jest dużo większa, niż była przy poszerzeniu z połowy lat 80. Wiele emocji wywołują oferowane nam finansowe warunki członkostwa, szczególnie brak pełni dopłat dla rolników w pierwszych latach członkostwa. Ale i tu Hiszpania nie była lepiej potraktowana. Sowite fundusze strukturalne wywalczyła, mając swoich przedstawicieli w Radzie UE, a nie gdy była poza Unią. Ogromne koszty zjednoczenia powodują, że Niemcy nie chcą zwiększać już i tak poważnej (11 mld euro rocznie) nadpłaty do budżetu Unii, choć i tu rysuje się kompromis w postaci przekazania w początkowym okresie części "należnych nam pieniędzy". Społeczeństwo niemieckie jeszcze do niedawna żyło w izolacji wobec Polski. Stąd wiele obaw i niewielkie (około 35 proc.) poparcie naszego członkostwa. To ogranicza możliwość manewru niemieckich władz. Nieznane mechanizmy Trudno także twierdzić, że dla nasz została ustanowiona wyjątkowo długa ścieżka negocjacji, bo data akcesji jest odkładana z roku na rok. Frustracja Polaków wynika częściowo z początkowej nieznajomości unijnych mechanizmów. Uwzględniają one opinie wszystkich krajów "15", a to zajmuje czas. Pewne "opóźnienie" jest także korzystne dla naszego kraju, bo daje czas na przeprowadzenie z konieczności trudniejszych dostosowań niż u mniejszych kandydatów. Niemcy nawet ostrzegli, że pozostali będą musieli poczekać, aż Polska będzie gotowa, oczywiście, o ile przygotowania będą się u nasz posuwały. Zwłoka wynika także z żądań wysuwanych przez takie kraje jak Francja (rolnictwo), których Niemcy nie mogą pominąć. Wydaje się jednak bardzo prawdopodobne, że negocjacje zakończą się w 2003 roku, a Polska znajdzie się w Unii w 2005 roku. Oznaczałoby to 5 - 6 lat rozmów, czyli nieco mniej niż trwały negocjacje z Hiszpanią. Taki kalendarz, jeśli zostanie spełniony, będzie w istotnym stopniu zasługą Niemiec, które za pośrednictwem komisarza ds. poszerzenia UE Guentera Verheugena (byłego wiceszefa niemieckiej dyplomacji) przeforsowały w tym celu odpowiednią "mapę drogową". Scenariusz nie zostanie jednak zrealizowany, jeśli Polska będzie upierać się przy nierealnych z perspektywy "15" warunkach członkostwa. "Niemcy nie będą mogły odgrywać roli motoru poszerzenia Unii, jeśli nasze obawy nie zostaną wzięte pod uwagę" - ostrzega Pfluger. Dopóki nie będziemy mieli lepszego sojusznika w drodze do Brukseli, lepiej wziąć pod uwagę tę radę. -
Hiszpania, Portugalia i Grecja obawiają się, że po przyjęciu nowych członków wyschnie strumień darowizn, jaki płynie z Brukseli. Belgia obawia się, że poszerzona Unia stanie się słabsza, a nawet, że grozi jej rozpad. Obawy te podziela Francja. Gorącymi zwolennikami poszerzenia Unii są kraje skandynawskie. Krajem, który może być "motorem" poszerzenia, pozostają Niemcy.
STANY ZJEDNOCZONE Rodzice, posyłający dzieci do szkół publicznych, domagają się reformy oświaty. Wszelkimi środkami bronią się przed nią nauczycielskie związki zawodowe. Swoboda zagrożona tabliczką mnożenia JACEK KALABIŃSKI z Waszyngtonu Zębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów. Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów podstawowych i średnich szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Dyskusja o konieczności reformy oświaty trwa bez przerwy, ale potężne związki zawodowe nauczycieli blokują wszelkie próby stworzenia systemu, w którym szkoły musiałyby ze sobą konkurować i podnosić poziom. Zadowolenie ucznia najważniejsze Tylko w dwóch miastach amerykańskich, Cleveland w stanie Ohio i Milwaukee w stanie Wisconsin, udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Z tego systemu może skorzystać zaledwie 3 tysiące dzieci z najuboższych rodzin w Cleveland i 15 tysięcy dzieci w Milwaukee. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania. Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Przeprowadzone na skalę międzynarodową testy wykazały, że koreańskie trzynastolatki są w matematyce najlepsze, a amerykańskie najsłabsze. Ale mniemanie o swoich umiejętnościach mają dokładnie odwrotne. Na pytanie, czy jesteś dobry w matematyce, twierdząco odpowiedziało tylko 23 proc. dzieci koreańskich, ale za to aż 68 proc. uczniów amerykańskich. "Obowiązującym w Ameryce dogmatem jest teza, iż uczniowie przede wszystkim muszą być z siebie zadowoleni, czemu towarzyszy pogląd, że najważniejsze jest, aby szkoła była dla młodzieży atrakcyjna" - pisze murzyński konserwatywny socjolog Thomas Sowell i dodaje, że te zasady udało się wdrożyć, ale kosztem katastrofalnego spadku poziomu nauczania. Jedna trzecia uczniów najstarszych klas publicznych szkół średnich nie wie, że proklamację likwidującą w Ameryce niewolnictwo wydał Abraham Lincoln. Połowa w ogóle nie słyszała, kim był Józef Stalin, a trzydzieści procent nie potrafi wskazać Wielkiej Brytanii na mapie świata. Wprowadzone na początku lat 60. testy SAT, mające badać poziom umiejętności absolwentów szkoły średniej, a stanowiące jedno z podstawowych kryteriów przy przyjmowaniu do szkół wyższych, zostały w zeszłym roku "dogłupione", aby można było twierdzić, że spadająca w istocie przeciętna wiedzy stale rośnie, a także, by ukryć rozbieżności między poziomem uczniów białych i czarnych. Krytycy zmian bezskutecznie dowodzili, że może raczej należałoby przeciwdziałać powszechnemu wśród czarnych dzieci kultowi nieuczenia się i ostracyzmowi wobec tych murzyńskich kolegów, którzy mają lepsze stopnie. Ale edukacyjny establishment postawił na swoim. 10 tysięcy dolarów na ucznia Utrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. W Dystrykcie Kolumbii - jak oficjalnie nazywa się miasto Waszyngton - roczne nakłady na jednego ucznia przekroczyły już 9600 dolarów. Postępy waszyngtońskich uczniów w nauce nie są najgorsze w kraju. Jeszcze gorzej spisują się dzieci na amerykańskich Wyspach Dziewiczych na Morzu Karaibskim. Jest to raczej słaba pociecha. Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego, do których posyłają swoje dzieci senatorzy, członkowie rządu i - do niedawna - będący zdecydowanym przeciwnikiem bonów oświatowych prezydent Bill Clinton, pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na takich renomowanych uniwersytetach, jak Harvard, Yale i Princeton. Czesne w szkołach katolickich wynosi od jednej trzeciej do połowy nakładów na ucznia w systemie szkół publicznych, a poziom - mierzony okulawionymi, ale będącymi jedynym normatywnym instrumentem testami SAT - jest wyższy o 30 proc. z okładem. Badania opinii publicznej przeprowadzone na zlecenie stowarzyszenia murzyńskich nauczycieli wykazują, że 78 proc. murzyńskich rodziców chciałoby dostawać bony oświatowe, aby móc posłać dzieci do szkół poza wielkomiejskimi gettami. Bonów chce też 65 proc. Latynosów, ale tylko 48 proc. białych Amerykanów. Reszta białych ulega argumentom "postępowych" środków przekazu, albo po prostu ma cały problem w nosie, gdyż i tak posyła dzieci do szkół prywatnych. Decydować o własnych dzieciach W Denver w stanie Kolorado rozgorzał ostatnio zażarty spór. Trzy i pół tysiąca ojców i matek dzieci murzyńskich i latynoskich, którzy podpisali zbiorowy pozew sądowy, domagało się wprowadzenia bonów. Podobnie jak w wielu miastach amerykańskich także w Denver dzieci z murzyńskich części miasta dowożono autobusami do szkół w lepszych dzielnicach, co miało doprowadzić do integracji rasowej w szkołach publicznych. Ale przed dwoma laty program ten został zawieszony. W szkołach w uboższych dzielnicach natychmiast pogorszyły się wyniki uczniów. Wśród białych czwartoklasistów czytać umie 58 proc., wśród murzyńskich i latynoskich tylko 24 proc. Większość mieszkańców stanu Kolorado poparła wprowadzenie bardzo skromnych bonów edukacyjnych na sumę 2500 dolarów rocznie na ucznia. Całkowicie murzyńskie szkoły prywatne w Denver, gdzie czesne wynosi właśnie około 2500 dolarów, mają znacznie lepsze wyniki nauczania od szkół publicznych, których budżety dają im 4700 dolarów rocznie na ucznia. Ale związki nauczycielskie stanęły okoniem. Rodzice z Denver, w przeciwieństwie do rodziców z innych miast, nie poddali się i oddali sprawę do sądu. Przeciwnicy swobody wyboru szkoły posługują się wieloma argumentami. Twierdzą, że pozostawieni samopas rodzice będą wybierać złe szkoły. Natomiast ci, którzy będą potrafili dokonać wyboru, zabiorą swoje dzieci z gorszych szkół, w których pozostaną najsłabsi, nie mający szans na wydźwignięcie się. Swoboda wyboru dla rodziców - głoszą działacze nauczycielscy - jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości, w którym szkoła jest jedna dla wszystkich. Pogłębi podziały społeczeństwa na tle rasowym, finansowym i religijnym. Doprowadzi też do finansowania szkół parafialnych z budżetu państwowego, co byłoby sprzeczne z konstytucyjną zasadą rozdziału państwa i Kościoła, bardzo ściśle przestrzeganą w USA. W każdym calu postępowy "New York Times" ostrzegał przed trzema laty, że system bonów wyciągnie najzdolniejsze dzieci biedoty ze szkół publicznych. "Co zostanie po odciągnięciu tej śmietanki?" - martwił się autor redakcyjnego artykułu. Socjolog Sowell zadał sobie trud sprawdzenia, ilu dziennikarzy piszących redakcyjne komentarze w "Timesie" posyła własne dzieci do szkół publicznych. Odpowiedź: żaden. Obrona przywilejów Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze. Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA), ma 2,2 miliona członków, roczne wpływy szacowane na 785 milionów dolarów i wyłożoną marmurami siedzibę w Waszyngtonie, której remont kosztował 52 miliony dolarów. NEA jest najliczniejszym związkiem zawodowym w USA. Na lobbing wydaje 39 milionów dolarów rocznie. W ostatnich latach wyłożyło ponad 9 milionów na fundusze wyborcze kandydatów do Kongresu. Z sumy tej tylko 37 tysięcy dostali republikanie, cała reszta została wypłacona demokratom. NEA konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych. Najwięcej dostają ultraradykałowie, jak David Bonior ze stanu Michigan, który na Kapitolu uważany jest za najgroźniejszego demagoga w Izbie Reprezentantów, czy niezłomnie prozwiązkowy Richard Gephard, który właśnie przystąpił do wyścigu o prezydenturę w roku 2000, starając się Clintona i Gore'a obejść z lewa. Trudno powiedzieć, aby NEA nie miało sukcesów. Mimo że propozycje wprowadzenia bonów oświatowych zostały złożone w połowie wszystkich parlamentów stanowych, wszędzie udało się je zablokować. Kiedy dla uratowania będącego w stanie upadku systemu szkolnego Dystryktu Kolumbii zarządzająca nim Izba Reprezentantów miała uchwalić rozdawanie bonów, umiejętny lobbing NEA sprawił, że prezydent Clinton z góry zapowiedział swoje weto. Sprawa upadła. NEA potrafiło też storpedować wprowadzenie w Kalifornii systemu tzw. szkół czarterowych. Są to szkoły publiczne, które mają swobodę układania programów i przyjmowania uczniów z całego rejonu inspektoratu szkolnego, a nie tylko ze ścisłego rejonu. NEA na zwalczanie szkół czarterowych wydało - według ocen dziennika "Los Angeles Times" - ponad 14 milionów dolarów, prowadząc kampanię w telewizji, prasie i na wiecach. W cotygodniowym komentarzu swojego prezesa, publikowanym jako płatne ogłoszenie na łamach czytanego przez stołeczne elity polityczne "Washington Post", dzielni edukatorzy twierdzą, że NEA stanowczo zmienia swoją politykę. "W Kalifornii doprowadziliśmy do przeznaczenia przez stan dodatkowych 771 milionów dolarów na zmniejszenie liczebności klas od przedszkola do trzeciej z obecnych czterdziestu uczniów do dwudziestu" - pisze prezes NEA, Keith Geiger. Nie wspomina o tym, że jego organizacja latami skutecznie zwalczała system sprawdzania umiejętności nauczycieli. Testy w Kalifornii wykazały, że jedna piąta z przebadanych 65 tysięcy nauczycieli nie ma podstawowych kwalifikacji zawodowych. Wielu nie potrafiło poprawnie liczyć i pisać. Zmarły w tym roku Albert Shanker, prezes konkurencyjnego wobec NEA związku Amerykańska Federacja Nauczycielska, przyznawał, że z fachowością nauczycieli jest fatalnie: "Do szkół przychodzą uczyć ludzie, którzy w innych krajach nie dostaliby się na wyższe studia". AFN, która podejmuje pewne wysiłki na rzecz poprawy sytuacji w oświacie i zdaje sobie sprawę, że wkrótce może wybić sądna godzina dla systemu edukacji publicznej, ma trzykrotnie mniej członków od NEA. Zwolennicy reorganizacji szkół w Milwaukee pokazywali w miejscowej telewizji nakręcone ukrytą kamerą taśmy wideo, na których nauczyciele spędzali godziny lekcyjne na czytaniu kryminałów lub gazet, podczas gdy uczniowie robili, co im się podobało. Ale i to nie pomogło. System bonów oświatowych nie został rozszerzony. W stanie Nowy Jork średnie koszty prawne usunięcia nauczyciela z pracy wynoszą 200 tysięcy dolarów. W roku 1990 jeden z nauczycieli "edukacji specjalnej" powędrował do więzienia za sprzedanie kokainy policyjnym tajniakom. Poparcie związków nauczycielskich sprawiło, że przez półtora roku, jakie spędził za kratkami, inspektorat oświatowy musiał wypłacać mu pełne pobory. I tak jesteśmy ważni Nie chodzi tylko o finansowe przywileje dla zawodu nauczycielskiego. Bardzo silna jest także motywacja ideologiczna przeciwników bonów oświatowych. Szkoły prywatne i wyznaniowe są na ogół bardziej konserwatywne od publicznych. W wielu podstawowych szkołach prywatnych dzieci noszą mundurki. Znacznie wyższe są wymagania jeżeli chodzi o zdobycie wiedzy encyklopedycznej, począwszy od tabliczki mnożenia, niemal kompletnie wypartej przez kalkulator ze szkół publicznych. Na lekcjach matematyki wymaga się umiejętności rozwiązania zadania, a nie "oszacowania" z grubsza, jaki będzie wynik. W pojęciu obecnego pokolenia nauczycieli uformowanego przez wywodzących się ze studenckiej rebelii lat 60. profesorów pedagogiki jest to po prostu skandaliczne ograniczenie wolności ucznia, kaleczenie jego osobowości. Szkoły amerykańskie - nawet prywatne czy uważane za skrajnie rygorystyczne szkoły katolickie - nie wymagają od uczniów, aby nauczyli się na pamięć wszystkich części szkieletu gołębia, co skutecznie zniechęcało do biologii przeważającą większość polskich siódmoklasistów. Nikt nie każe wykuwać na pamięć długich XIX-wiecznych poematów. Co prawda w amerykańskiej szkole katolickiej dziecko raczej rzadko jest chwalone i zachęcane do pracy przez nauczycieli, ale też nie usłyszy powszechnego w ustach polskich nauczycieli stwierdzenia, że jest idiotą. Postępowi nauczyciele uważają jednak, że nikt nie ma prawa narzucać w klasie swojej prawdy i wszystko jest względne. Reporter gazety "Los Angeles Times" spędził miesiąc w ostatniej klasie szkoły średniej. Na koniec pytał młodzież, czego się nauczyła. Oto przykładowe odpowiedzi chłopca uważanego za najzdolniejszego w klasie: "Nauczyłem się, że w wojnie wietnamskiej Korea Północna i Południowa walczyły ze sobą, że w końcu zawarto pokój wzdłuż 38. równoleżnika i coś wspólnego miał z tym Eisenhower". Reporter zapytał, czy przeszkadzałoby chłopcu, gdyby dowiedział się, że niezupełnie tak to wyglądało. "Nie za bardzo. Od panny Silver nauczyliśmy się przede wszystkim, że możemy wyrażać swoje opinie i ktoś dorosły nas wysłucha, nawet gdybyśmy nie mieli racji. Dlatego jest naszą ulubioną nauczycielką. Sprawia, że czujemy, iż jesteśmy ważni". Nauczycielka dodała, że dla niej absolutnym priorytetem jest doprowadzenie uczniów do swobodnego wyrażania swej osobowości. Zmarły przed kilkoma laty psychoterapeuta Carl Rogers uważał, że najważniejszym zadaniem szkoły jest podbudowanie pewności siebie u młodzieży i uświadomienie uczniom, że wszyscy są równi niezależnie od nabytej wiedzy, rasy i pochodzenia. Dla bardzo wielu pedagogów amerykańskich ważniejszy od przyswajania wiedzy jest "multikulturalizm" szkoły i wytrzebienie podyktowanych przesądami różnic psychologicznych między chłopcami i dziewczynkami. Właśnie szkoła publiczna jest miejscem tego gigantycznego eksperymentu. Bogatsi rodzice mogą posłać dzieci do innych szkół, ale nie zwalnia ich to od płacenia w pełnym wymiarze podatków na edukację publiczną. Amerykańskie przepisy nie przewidują odpisów podatkowych na edukację w szkołach podstawowych i średnich, jedynie minimalne odpisy w bardzo ograniczonych wypadkach na studia wyższe. Klasa średnia i uboższa musi zaciskać zęby i piędź po piędzi wydzierać nauczycielskim związkom zawodowym ich przywileje.
Zębami, pazurami i dolarami bronią się związki nauczycielskie w Ameryce przed wprowadzeniem bonów oświatowych, które pozwoliłyby rodzicom na swobodny wybór między szkołami publicznymi, prywatnymi i wyznaniowymi. Nauczyciele twierdzą, że nowy system niechybnie skazałby dzieci z ubogich rodzin na najgorsze szkoły. Badania opinii publicznej wykazują jednak, że właśnie najuboższe rodziny najbardziej chcą wprowadzenia bonów.Tylko co dziesiąte dziecko z 52-milionowej rzeszy uczniów szkół amerykańskich chodzi do szkoły prywatnej. Tymczasem poziom szkół publicznych jest przedmiotem nieustannych, a zasadnych lamentów już od kilkunastu lat. Tylko w dwóch miastach amerykańskich udało się eksperymentalnie wprowadzić bony oświatowe. Badania naukowców z Uniwersytetu Harvarda potwierdziły, że objęci tymi programami uczniowie znacznie poprawili umiejętność czytania, pisania i rachowania. Umiejętności te w szkołach publicznych są na alarmująco niskim poziomie. Utrzymywane z kieszeni podatników szkoły publiczne są nieprawdopodobnie kosztowne. Najbardziej ekskluzywne w Waszyngtonie szkoły prywatne stopnia ponadpodstawowego pobierają czesne niewiele wyższe od ponoszonych przez podatników kosztów edukacji w szkołach publicznych, a jednocześnie doskonale przygotowują swoich absolwentów do studiów na renomowanych uniwersytetach. Upór nauczycieli i elit politycznych przy nienaruszalności monopolu szkół publicznych ma dwie przyczyny: są to ideologia i pieniądze.Większy z dwóch nauczycielskich związków zawodowych, Amerykańskie Stowarzyszenie Edukacji (NEA) konsekwentnie finansuje kandydatów lewicowych.
PROKURATURA Umorzenie największych śledztw w sprawie niegospodarności w PFRON Dobre intencje prezesów Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący UP, który trzy lata temu złożył zawiadomienie o przestępstwie. Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która zadecydowała o umorzeniu dwóch największych śledztw w sprawie niegospodarności w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach, co uniemożliwiało im prawidłowe gospodarowanie pieniędzmi PFRON. Umarzając pożyczki dla zakładów pracy chronionej (według NIK były to często działania bezprawne i niegospodarne), zarządy PFRON brały pod uwagę przede wszystkim względy społeczne, ochronę miejsc pracy dla inwalidów - twierdzi prokuratura. Bywało i tak, że Fundusz padał ofiarą sprytnych oszustów wyłudzających wielomilionowe pożyczki, ale po zbadaniu takich przypadków prokuratura nie dopatrzyła się winy szefów PFRON. Wadliwa okazała się ustawa z 9 maja 1991 roku o zatrudnianiu i rehabilitacji osób niepełnosprawnych, która weszła w życie już 1 lipca 1991 roku. Według warszawskiej prokuratury zbyt krótki okres vacatio legis sprawił, że Fundusz nie miał czasu przygotować się do działalności, a równocześnie zarządy PFRON obarczono zakresem obowiązków "porównywalnych z zadaniami aparatu skarbowego całego państwa". Przeciw "quasi-mafii" Wniosek o wszczęcie postępowania przeciwko kolejnym zarządom PFRON złożył we wrześniu 1996 roku poseł Unii Pracy Stanisław Wiśniewski. Twierdził on - powołując się na raporty Najwyższej Izby Kontroli - że PFRON wydaje pieniądze na dowolne cele, często nie związane z tworzeniem nowych miejsc pracy dla inwalidów. Przykładem skrajnej niegospodarności była utrata 45 mln złotych w spółce Normiko Holding (w tej sprawie prokuratura skierowała do sądu dwa akty oskarżenia, w tym przeciwko byłemu prezesowi PFRON, Zbigniewowi M.). Wiśniewski argumentował, że PFRON dofinansowuje niewiarygodne spółki, które nie rozliczyły się z wcześniejszych dotacji. Jednocześnie zarząd Funduszu nie ściągał pieniędzy od firm zobowiązanych do wpłat na PFRON - pod koniec 1995 roku należności od 300 podmiotów gospodarczych opiewały na 200 milionów złotych. Do końca 1995 roku Fundusz nie skierował na drogę egzekucji administracyjnej ani jednej sprawy. Osoby powiązane z kierownictwem PFRON otrzymywały intratne zlecenia. Jednocześnie szefowie Funduszu działali w organizacjach, które PFRON dotował. W 1996 roku posłanka Unii Pracy Krystyna Sienkiewicz, po lekturze raportu NIK, nazwała PFRON "quasi-mafią", natomiast Stanisław Wiśniewski skierował sprawę do prokuratury. W rewanżu ówczesny prezes PFRON Roman Sroczyński, dziś poseł SLD, doniósł do prokuratury na Wiśniewskiego, zarzucając mu przestępstwo... rozgłaszania nieprawdziwych zarzutów o postępowaniu kierownictwa PFRON. Wiśniewskiego chronił jednak immunitet poselski. Kolejne zawiadomienie dotyczące niegospodarności w PFRON NIK złożyła w prokuraturze w grudniu 1997 roku. Rostimex, czyli zdarzenia losowe W październiku 1996 roku prokuratura wszczęła dwa śledztwa. Pierwsze dotyczyło niegospodarności w wydatkach PFRON, drugie - zaniechania ściągania składek. Przez trzy lata badano, czy członkowie kolejnych zarządów Funduszu popełnili przestępstwo polegające na niedopełnieniu obowiązków i przekroczeniu uprawnień. Jednym z ważniejszych wątków pierwszego śledztwa były pożyczki dla bydgoskiego zakładu pracy chronionej Rostimex II, udzielane w latach 1994 - 1995. 750 tys. zł na zakup linii technologicznej do produkcji butelek typu Pet przyznał tej spółce Leszek Kwiatek. Kolejne 650 tys. zł dał Karol Świątkowski. Sprawa Rostimeksu zakończyła się skandalem - okazało się, że nie obciążono hipotek na rzecz PFRON, a linia produkcyjna, nie dość że nie została przewłaszczona na PFRON, nigdy nie została przez spółkę kupiona. Jesienią 1995 r. okazało się, że firma jest na krawędzi bankructwa, zwalnia inwalidów, a jej konta zajęte są przez komornika na poczet zadłużenia wobec dostawców. W kwietniu 1996 r. Piotr R., właściciel Rostimeksu, poprosił PFRON o zgodę na przejęcie firmy przez inny zakład pracy chronionej - przedsiębiorstwo Roan. Informował o trudnej sytuacji finansowej Rostimeksu, spowodowanej "licznymi niepowodzeniami produkcyjnymi oraz nieprzychylnymi zdarzeniami losowymi". Fałszywe dokumenty Analizę obydwu firm PFRON powierzył kancelarii adwokackiej Verpol mecenasa Andrzeja Werniewicza, który przez miesiąc zarobił 183 tysiące złotych. Fundusz sprzedał później wierzytelność Rostimeksu wartą nominalnie 1,7 mln zł spółce "Wody mineralne" za... 100 tysięcy złotych. Według NIK prezesi PFRON, przyznając lekką ręką niewiarygodnej firmie pożyczki bez zabezpieczeń, popełnili przestępstwo. Zdaniem prokuratury szefowie Funduszu są bez winy, gdyż kondycję Rostimeksu badał wcześniej Agrobank, który obsługiwał pożyczkę, a w świetle posiadanych przez PFRON dokumentów wydawało się, że jest ona w pełni zabezpieczona. Dopiero później wyszło na jaw, że właściciel Rostimeksu fałszował dokumenty - Piotrowi R. prokuratura postawiła już zarzuty. Po upadku Agrobanku PFRON nie wiedział, co dzieje się z pieniędzmi pożyczonymi Rostimeksowi. "Trzyosobowa obsada Działu Pożyczek nie pozwalała na monitorowanie spłaty oraz sprawdzenie prawidłowości wykorzystania środków" - argumentuje prokurator Krystyna Nogal-Załuska w 144-stronicowym uzasadnieniu umorzenia śledztwa. Drogi mecenas i bezkonkurencyjna Hera Prokuratura odrzuciła zarzuty NIK dotyczące intratnych zleceń dla kancelarii adwokackiej Verpol - bez przeprowadzenia konkursu ofert i analizy kosztów. Kancelaria nieraz wyręczała dział prawny Funduszu, pobierając 30 - 50 tys. zł za tydzień pracy. Prokuratura zbadała tylko jedno zlecenie, dotyczące analizy ekonomiczno-prawnej upadającej firmy Mrass z Łodzi. "Zlecenie opracowań prawnych określonej kancelarii adwokackiej świadczyć może o wysokiej ocenie przygotowania zawodowego zatrudnionych w niej pracowników, jak również o rzetelności jej pracy - twierdzi prokurator Krystyna Nogal-Załuska. - Praca prawnika i jej jakość nie może być postrzegana i oceniana poprzez wybór najkorzystniejszej oferty, a w tym przypadku najtańszej oferty". Podobnie prokuratura oceniła zlecenia z wolnej ręki dla Biura Doradztwa i Usług Hera w Katowicach, zawierane - zdaniem NIK - na warunkach wyjątkowo korzystnych dla zleceniobiorców. Tajemnicą poliszynela było, że właściciel tej spółki jest zaprzyjaźniony z jednym z szefów Funduszu. Prokuratura uznała argumenty prezesa Hery Czesława Wydmańskiego, że na rynku związanym ze spółdzielczością inwalidów jego firma nie miała konkurencji, gdyż inne firmy konsultingowe "nie znały specyfiki tego sektora gospodarki". Przeciążone komputery Śledztwo w sprawie nieegzekwowania przez PFRON obowiązkowych wpłat od zakładów pracy zostało umorzone, gdyż - zdaniem prokuratury - wyegzekwowanie tych pieniędzy było niemożliwe. Lokal PFRON był zbyt ciasny, aby utworzyć odpowiednią liczbę stanowisk pracy połączonych siecią komputerową. Od początku istnienia PFRON nie miał bazy danych o płatnikach; jeśli płatnik sam nie zarejestrował się w Funduszu, nikt od niego nie domagał się wpłaty. "Fundusz nie był w stanie ogarnąć skali problemu związanego z dużą liczbą płatników" - twierdzi prokuratura. W przypadku awarii przeciążonej sieci przestawały działać wszystkie komputery. Pieniędzy od firm nie można było ściągać, gdyż "na ówczesnym etapie komputeryzacji Funduszu nie było możliwe ustalenie wiarygodnego stanu ich należności". Zdaniem prokuratury kolejni prezesi PFRON zrobili wszystko, co możliwe, aby skomputeryzować Fundusz. Od decyzji prokuratury o umorzeniu śledztwa - podtrzymanej przez Prokuraturę Apelacyjną - odwołał się obecny zarząd PFRON. Ostateczną decyzję o tym, czy śledztwo umorzyć, czy kontynuować - podejmie sąd. Ściganie płatników - Umorzenie tych śledztw jest wielkim skandalem - powiedział "Rz" Stanisław Wiśniewski, wiceprzewodniczący Unii Pracy. - Jak można mówić, że sześciu prezesów w ciągu sześciu lat miało za mało czasu, aby skomputeryzować Fundusz? Takie tłumaczenie jest absurdalne. Dostarczyłem do prokuratury kilka kilogramów dokumentów, potwierdzających, że w PFRON były nadużycia i pospolite "przekręty". Według wiceminister finansów Doroty Safjan, PFRON do dziś ma duże kłopoty w ściąganiu składek, a ewidencja płatników jest dziurawa. Fundusz temu zaprzecza. - W ubiegłym roku rozliczono prawie 22 tysiące podmiotów - mówi rzecznik PFRON Krzysztof Perkowski. - Z wpłatami zalega ponad tysiąc firm. Są to zaległości z ubiegłych lat, które systematycznie rozliczamy. Leszek Kraskowski
Andrzej Pałka, Leszek Kwiatek i Karol Świątkowski, prezesi PFRON w latach 1993 - 96, nie są winni wielomilionowych strat poniesionych przez Fundusz i nie popełnili przestępstwa - twierdzi warszawska prokuratura. - Decyzja o umorzeniu tych śledztw jest wielkim skandalem - mówi Stanisław Wiśniewski.Zdaniem Prokuratury Okręgowej w Warszawie kolejni szefowie tej instytucji mieli dobre intencje, ale działali w nadzwyczaj trudnych warunkach.
Bezgraniczna swoboda, ale nie dla Telewizji Familijnej Wolność dla reklamy MARCIN DOMINIK ZDORT Atak na "Big Brothera" jest jawnym zamachem na wolność słowa - twierdzi Jakub Bierzyński (4 kwietnia 2001). Szkoda, że szef domu mediowego OMD nie wspomniał o owej wolności, gdy jeszcze niedawno wzywał swoich kolegów z branży reklamowej do bojkotu i "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Telewizji Familijnej". Kalki myślowe naiwnego liberalizmu Przełom 1989 roku dla większości Polaków oznaczał odzyskanie suwerenności narodowej i swobody politycznej. Dla wielu jednak ważniejsze było zrzucenie ograniczeń w sferze obyczajowej - teraz miało być "tak jak na Zachodzie": na ulicach sex shopy, w kioskach czasopisma erotyczne, a na ekranach telewizorów krew i pornografia. Wszystko to było - jak tłumaczono - atrybutem wolności, przedstawianym jako świadectwo przezwyciężenia komunistycznego totalitaryzmu. W kwietniu 1990 roku zniesiono cenzurę, a tych, którzy przestrzegali przed odrzuceniem wszelkich zasad, nazwano fundamentalistami religijnymi. Zarzucano im, że dążą do budowania państwa wyznaniowego, do islamizacji kraju. Fundamentem ustrojowym nowej Polski miał się stać liberalizm rozumiany jako pełna dowolność w sferze wartości i wychowania. A instrumentem wcielenia owego ustroju miały być "wolne media" upowszechniające "proste jak cep" kalki myślowe. Od tego czasu minęło dziesięć lat i wydawało się, że ów nadzwyczaj pryncypialny nurt intelektualny, jakim było domaganie się pełnej swobody w każdej sferze, bezpowrotnie przeminął. Na szczęście jednak na lamach polskiej prasy udało mi się odkryć pogrobowca owego świeżego i naiwnego liberalizmu, który ponownym odkrywaniem prawd już dawno powiedzianych ubarwił monotonny klimat publicystycznej powagi i odpowiedzialności. Mam na myśli Jakuba Bierzyńskiego, którego tekst zatytułowany "Prywatny gust i publiczny interes" opublikowała 3 kwietnia 2001 roku "Rzeczpospolia". Autor tego artykułu okazał się uważnym czytelnikiem prasy z początku lat dziewięćdziesiątych i w sposób nader wierny oddał panujące podówczas w okolicach "Gazety Wyborczej" prądy myślowe. "Jestem dorosłym człowiekiem i mam zamiar sam dokonywać wyboru tego, co chcę oglądać w telewizji i co będą oglądały moje dzieci. Przez większość mojego życia bardzo starannie dobierano mi program i, prawdę mówiąc, mam tego dosyć" - pisze autor "Prywatnego gustu", oburzając się na krytyczne słowa Jarosława Sellina, a następnie całej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w odniesieniu do programu "Wielki Brat". Junta o nazwie KRRiTV Bierzyński ma głębokie przemyślenia sięgające samej istoty demokracji. Otóż - jak twierdzi - najważniejszym argumentem za swobodą dla "najambitniejszego przedsięwzięcia telewizyjnego" (jak reklamuje się "Big Brother") jest jego ogromna popularność. "Jakim prawem urzędnicy chcą zdjąć z anteny program, który ogląda około 30 procent populacji?" - wybucha słusznym oburzeniem autor "Prywatnego gustu", dodając, że nawet jeśli "Big Brother" jest rzeczywiście - jak stwierdziła KRRiTV - "apoteozą knajactwa, głupoty, prostactwa i prymitywizmu", to co z tego? "Krajowej Radzie nic do tego". Bierzyński jest ponad prymitywnymi argumentami, mówiącymi, że jeszcze większą oglądalność miałyby prezentowane zamiast "Big Brothera" filmy pornograficzne czy - od czasu do czasu - egzekucje na żywo. Przemyślenia dyrektora OMD sięgają także konkretnych propozycji głębokich zmian ustrojowych, które ograniczą "niekontrolowaną władzę Rady". Dlaczego jest to konieczne? Bo Krajowa Rada Radiofonii - sugeruje Bierzyński - napominając TVN, zachowuje się jak peerelowska cenzura. Autor "Prywatnego gustu" dzięki swojej przenikliwości i wrażliwości na totalitarne zagrożenia jako jedyny zauważył, że niepostrzeżenie Polska zamieniła się w republikę bananową, którą rządzi junta o dźwięcznej nazwie KRRiTV. Ta instytucja "zaczyna zagrażać podstawom demokracji w Polsce", "ucieka się do nieformalnych gróźb" i szantażuje niezależne media. "Teoria procesów zachodzących w biurokratycznych strukturach opisuje dość dobrze zjawisko wynaturzania się biurokracji" - pisze Jakub Bierzyński. Zgodnie z tą teorią Rada (podobnie jak każda inna władza totalitarna) "najwyraźniej traci kontakt z rzeczywistością". W tej sytuacji bezkompromisowy demokrata Bierzyński odrzuca nie tylko wszelkie ograniczenia, ale także samą ideę instytucji przedstawicielskich, do których należy Krajowa Rada. Autor "Prywatnego gustu" za niebezpieczny przesąd uznałby pogląd, że system demokratyczny polega na tym, iż większość swoim przedstawicielom powierza władzę w różnych dziedzinach. Jako propagowanie totalitaryzmu potraktowałby chyba stwierdzenie, iż owe władze dbać mają nie tylko o równowagę ekonomiczną, ale też o porządek moralny. Nie ma wolności dla konkurencji TVN Dobrze, że dyrektor OMD pisze tylko o Polsce. Jego oburzenie musiałoby być przecież stokroć większe, gdyby wspomniał o sytuacji w Wielkiej Brytanii. Tam społeczeństwo wciąż nie uświadomiło sobie konieczności wprowadzenia zaawansowanej demokracji (według teorii Bierzyńskiego) i oficjalnie działa cenzura filmowa, a będąca wzorem niezależności medialnej BBC wielokrotnie - dla dobra narodu - sama ograniczała swoją swobodę. Na szczęście Polacy, nie ulegający takim przesądom jak Anglicy, na pewno znacznie chętniej zrealizują zalecenia dyrektora OMD: nie zabronią emisji reality shows ani nie zakażą oglądania "Wielkiego Brata" swoim dzieciom. Są rodzicami, mogą więc wychowywać dzieci tak, jak chcą, nie izolując ich od rzeczywistości "okrutnego świata", od ekshibicjonizmu i podglądactwa. A Krajowej Radzie - jak pisze Bierzyński - "nic do tego". Są jednak sytuacje, że nawet tak bezkompromisowy obrońca demokracji i wolności słowa jak dyrektor OMD musi wypowiadać się w nieco innym tonie. W swoim wcześniejszym tekście (dostępnym na stronie internetowej jego firmy) poświęconym Telewizji Familijnej Jakub Bierzyński wezwał swoich kolegów zajmujących się handlem reklamą do "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Familijnej". "To prywatne pieniądze mają trzymać ją przy życiu. To pieniądze nasze i naszych klientów. Radziłbym sobie i wam, moi koledzy, wydawać je gdzie indziej". Nie potępiajmy jednak pochopnie dyrektora OMD za zmianę przekonań czy dostosowywanie ich do sytuacji. Przyjmijmy, że kierowała nim rewolucyjna zasada, iż "nie ma wolności dla wrogów wolności". A Familijna "ma mieć wyraźne oblicze światopoglądowe" i "propagować wartości chrześcijańskie". Co może oznaczać - dokończmy zdanie za Bierzyńskiego - że nowa stacja telewizyjna będzie propagować totalitaryzm podobny do tego, któremu ulegała Krajowa Rada. Aż dziwne, że u tak głębokiego ideologa liberalizmu jak dyrektor OMD pojawia się kwestia o pozornie tak małej wadze jak reklama. W artykule w "Rzeczpospolitej" potraktowana została nieco marginalnie, do rangi zasadniczego problemu ustrojowego urasta w innych tekstach, gdyż "celem reklamy jest wzrost sprzedaży, czyli kreacja popytu, a konsumpcja właśnie napędza gospodarkę". Jednak w artykule poświęconym Telewizji Familijnej dyrektora OMD nie zajmowały raczej sprawy ideowe. Bierzyński pisał o tym, że "w wypadku uruchomienia Familijnej na polskim rynku podaż czasu reklamowego wzrośnie o 50 proc.", a "tak gwałtowne poszerzenie oferty musi się skończyć obniżeniem ceny" reklam. A byłoby to groźne przede wszystkim dla "stacji telewizyjnej TVN, która (...) przeżywa problemy finansowe". I dlatego także wzywał do bojkotu Familijnej, choć ten pomysł z wolnym rynkiem i liberalizmem niewiele miał wspólnego. Cóż, Jakub Bierzyński jest przecież nie tylko ideologiem wczesnego liberalizmu, ale także szefem agencji pośredniczącej m.in. w sprzedaży reklam - blisko współpracującego z TVN domu medialnego OMD.
Przełom 1989 roku dla Polaków oznaczał odzyskanie suwerenności narodowej i swobody politycznej. Dla wielu jednak ważniejsze było zrzucenie ograniczeń w sferze obyczajowej - teraz miało być jak na Zachodzie: na ulicach sex shopy, w kioskach czasopisma erotyczne, a na ekranach telewizorów krew i pornografia. W 1990 roku zniesiono cenzurę, a tych, którzy przestrzegali przed odrzuceniem wszelkich zasad, nazwano fundamentalistami religijnymi. Fundamentem nowej Polski miał się stać liberalizm rozumiany jako pełna dowolność w sferze wartości i wychowania. A instrumentem wcielenia owego ustroju miały być "wolne media".Od tego czasu minęło dziesięć lat i ów nurt intelektualny, jakim było domaganie się pełnej swobody w każdej sferze przeminął.
OCHRONA KONSUMENTA Jak to robią gdzie indziej Informacja musi byś jasna, niedwuznaczna i zrozumiała EWA ŁĘTOWSKA Anachroniczna jest koncepcja, u nas bynajmniej nierzadko wyznawana, że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Przed kilkoma laty dwa orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego zbulwersowały światek prawniczy. Otóż poszło o poręczenia. TK (BVerfG 19 października 1993 r. i 5 sierpnia 1994 r.) uznał, że nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony ręcząc za kredyt bankowy. Bo nierównowaga wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem jest tak wielka i wręcz zinstytucjonalizowana, że jej tolerowanie zagraża jednej z konstytucyjnych zasad niemieckiego porządku prawnego: wyrażonej w art. 2 konstytucji autonomii woli. W konsekwencji wedle niemieckiego TK takie umowy poręczenia, gdzie podsuwa się papier do podpisania, są tak wadliwe, że aż nieważne. A kwestię istnienia takiej nierównowagi (i nieważności umowy) powinien rozważać sąd powszechny z urzędu. TK wypowiedział się także w sprawie remedium na dostrzeżone zło. Konieczna jest szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Lepsza informacja dla konsumenta łagodzi bowiem nierówność pozycji rynkowej. Prawnicy nastawieni tradycjonalnie obruszą się: przecież jeśli poręczyciel okaże się niewypłacalny, to bank będzie sam ukarany. Nie ściągnie poręczonego kredytu. Po co więc nakładanie powinności, wręcz obowiązku, informacji i ostrzeżeń? To bank sam powinien dbać, aby mieć "dobrych" poręczycieli. Wszak chcącemu nie dzieje się krzywda. Tradycjonaliści zapominają jednak o jednym. Jeśli bank się pomyli i przyjmie niewypłacalnego poręczyciela, to będzie to klasyczny, niewiele znaczący wypadek przy pracy. Przy tej skali interesów jedna wpadka nie ma znaczenia. Ale dla poręczyciela może to oznaczać ruinę i przez wiele lat życie pod groźbą, że co zarobi, będzie zabrane na poczet długu. W konsekwencji wspomnianych orzeczeń TK zmieniła się praktyka powszechnych sądów w Niemczech. Gdy mający 1500 DM żołdu żołnierz ręczy za kredyt wartości 30 tys. DM, uznaje się (ze wskazanych przyczyn) taką umowę za nieważną. Podobnie poręczenie gospodyni domowej bez własnych zarobkowych dochodów. Za sprzeczne z dobrymi obyczajami (i wskutek tego nieważne) uznano dokonywanie poręczenia w mieszkaniu poręczyciela (bo jest on tam zaskoczony i nie przygotowany na przemyślenie ryzyka podobnych transakcji). Z najwyższą nieufnością zaczęto traktować poręczenia między najbliższymi, bo uznano, że odwołanie do uczuć rodzinnych i solidarności familijnej ogranicza prawidłową ocenę i swobodę podejmowania decyzji. W opisywanej ewolucji niemieckiego orzecznictwa trzy kwestie zasługują na uwagę. Po pierwsze - umowy kredytowe i sytuacja poręczyciela doczekały się w Niemczech oceny TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie - TK za remedium na strukturalne zachwianie równowagi umownej uznał zwiększenie obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie wreszcie - opisywana sytuacja jest kolejnym przykładem tego, jak dalece anachroniczna jest koncepcja (u nas bynajmniej nierzadko wyznawana), że swoboda umów wyklucza ideę ochrony konsumenta. Do czego konstytucja może się przydać Nie tak dawno byłam recenzentką w przewodzie doktorskim, gdzie młoda i zdolna adeptka z wielkim sceptycyzmem wypowiadała się o art. 76 konstytucji, gdzie powiedziano, iż "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Otóż doktorantka była zdania, że chodzi tu o czystą deklarację, bo przecież to nie sama konstytucja, lecz "ustawodawca zwykły" ma określić poziom ochrony konsumenta. Niezależnie więc od tego, co ten zwykły ustawodawca zrobi w zakresie spraw konsumenckich, konstytucja "będzie musiała" to zaakceptować. To prawda, że z samej konstytucji nie można wyczytać, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale to nie jest przecież jedyny możliwy sposób "użycia konstytucji" do takich celów. Wedle mnie ustawa zasadnicza w cytowanym artykule da się użyć jako norma rozstrzygająca na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu: "prokonsumenckiej" (w zakresie wymienionych w konstytucji, szczególnie chronionych praw konsumenta) i "antykonsumenckiej" lub choćby "konsumencko neutralnej". Albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, które sąd musi odkodować, nadać im konkretną treść. Pisałam dwa miesiące temu o pułapce klauzul generalnych, o tym, że zamiast wyraźnie napisać (tak czynią na Zachodzie), o czym np. bank ma wyraźnie i przed zawarciem umowy poinformować klienta, u nas koledzy prawnicy uznają za wystarczające, że kodeks cywilny wymaga tu poziomu informacji nakazanego "przez dobre obyczaje". A skoro już mamy tak generalną regulację, trzeba, aby ktoś w konkretnym wypadku rozstrzygnął, czy - przykładowo - podanie oprocentowania kredytu przy przemilczeniu, że obok procentu płaci się jeszcze różne koszty, opłaty i prowizje, jest czy nie jest zgodne z dobrymi obyczajami? Czy zmiana warunków kredytu w czasie jego spłaty może dokonać się zawsze, czy tylko w wypadkach z góry klientowi podanych w umowie? Czy jeżeli taka zmiana jest - zgodnie z umową - możliwa "z ważnych powodów", to czy równie zgodne z dobrymi obyczajami będzie zastrzeżenie sobie przez bank wyłączności interpretacji tych "ważnych powodów"? Otóż podaję przykłady wzięte z praktyki, i to takie, gdzie "na Zachodzie" rozstrzygano na korzyść konsumenta. Czyniono tak dlatego, że tamtejsze ustawodawstwo, stanowiące zresztą implementację dyrektyw dotyczących kredytu konsumenckiego (87/102 z 22 grudnia 1986 r., 90/88 z 22 lutego 1990 r.), akurat w tych kwestiach jest przychylne konsumentom. A u nas? Może właśnie wypełnienie treścią naszych klauzul generalnych i zwrotów niedookreślonych w podobnym kierunku mogłoby się dokonać (skoro nie mamy do tej pory, a szkoda, żadnej regulacji umowy kredytu konsumenckiego) przez wybór prokonsumenckiej wykładni, dokonany dlatego, że sugeruje go art. 76 naszej konstytucji? Przecież odwoływanie się do wartości, aksjologii konstytucyjnej, jest jedną z przesłanek decydujących o wyborze interpretacji. Nie namawiam do rewolucji w stylu niemieckim (u nas nie ma normy, która byłaby ścisłym odpowiednikiem art. 2 niemieckiej konstytucji), ale do skromnego użytku skromnych narzędzi wykładni w klasycznym stylu. Ostrzeżony - uzbrojony Drugą ważną kwestią jest znaczenie informacji jako oręża konsumenta, co akcentuje niemiecki TK. Pisałam już wiele razy, że w europejskim prawie wspólnotowym kamieniem węgielnym ochrony konsumenta jest informacja. Uważa się, że konsument wymaga ochrony, ponieważ jest źle poinformowany i na skutek tego nie może w prawdziwie wolny i nieskrępowany sposób decydować o swym "udziale na rynku". Stąd się biorą niezwykle rozbudowane w dyrektywach i ich implementacjach wewnątrzkrajowych przepisy mówiące, o czym, kiedy (przed zawarciem umowy i w czasie jej trwania) i jak trzeba konsumenta informować (na piśmie, oddzielne potwierdzanie ustnych informacji, czasem konieczność odręcznego pisma wobec niektórych klauzul, niekiedy wymaganie specjalnej szaty graficznej). I tak tylko tytułem przykładu wspomnę, że właśnie w zakresie kredytu konsumenckiego przed zawarciem umowy konsument ma być poinformowany o limicie kredytu, rocznej stawce oprocentowania i wszystkich opłatach, całkowitym koszcie kredytu (kwotowym i procentowym; w tym ostatnim zakresie dyrektywa z 1990 r. zawiera nawet wzory matematyczne i przykłady pełnego obciążenia finansowego konsumenta!). Umowa taka musi zawierać wskazanie nie tylko warunków spłaty, ale i możliwości wycofania się klienta z umowy. Konsument musi też mieć prawo spłaty kredytu przed terminem. W takim wypadku wymaga się, aby obciążenia klienta zostały "w godziwym stopniu" obniżone. Dyrektywy kredytowe w aneksach wskazują szczegółowe postanowienia, jakie powinny być zamieszczone w umowach kredytu na finansowanie zakupu towarów i usług, kredytu realizowanego za pomocą kart kredytowych, za pomocą rachunku bieżącego, a nawet, jak wspomniałam, zawierają specjalny wzór matematyczny sposobu obliczania kosztów kredytu i przykłady. Podobnie jest w dyrektywach ubezpieczeniowych. Zwłaszcza dwie z nich, dyrektywa 92/49 z 18 czerwca 1992 r. o ubezpieczeniach bezpośrednich z wyjątkiem ubezpieczeń na życie i dyrektywa 96/92 z 11 listopada 1992 r. dotycząca ubezpieczeń na życie, mają bardzo rozbudowany obowiązek informacji klienta. A ostatni z wymienionych aktów w aneksie zawiera szczegółowy wykaz informacji podzielonych na grupę udzielanych przed zawarciem umowy i w jej czasie, które instytucja ubezpieczeniowa musi przekazać konsumentowi. Kazuistyka tych rozwiązań (i w ogóle rozwiązań w prawie europejskim dotyczącym tego, o czym i jak należy konsumenta informować w rozmaitych umowach konsumenckich) jest dla nas wręcz porażająca. Ale tym, którzy chcieliby na nią kręcić nosem, przypomnę, że dzieje się to w krajach, gdzie obywatele w "masie" są znacznie bardziej oświeceni i wyedukowani w transakcjach rynkowych. Polacy zajęli ostatnie miejsce w robionych przed kilkoma laty na zlecenie OECD badaniach, mających na celu sprawdzenie, jak sprawnie ludzie sobie radzą ze zrozumieniem urzędowego tekstu, odczytaniem piktogramu, językiem, jakiego używa otaczająca nas cywilizacja. Sama w czasie wakacji widziałam u mojej gospodyni umowę kredytu sformułowaną tak, że nie było wiadomo, ile w ratach spłaty szło na odsetki, a ile na dług główny. A urzędniczka bankowa sama się w tym plątała i usiłowała wmówić nieszczęsnej klientce, że raty powinna płacić miesięcznie, a nie kwartalnie. Ma więc rację niemiecki TK: zrozumiała informacja orężem konsumenta. Ponadto od czasu dyrektywy 93/13 (o klauzulach abuzywnych) uważa się, że w prawie konsumenckim wspólnot istnieje "nakaz radykalnej transparencji", co oznacza, że każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte w przygotowanych wcześniej wzorach umów są zgodnie tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). To nie jest frazes Tu nie mogę się oprzeć dygresji. Zasada, o której piszę, wyrażająca się w łacińskiej formule "in dubio contra proferentem", jest klasycznym i szacownym instrumentem prawa cywilnego. Jej brak w naszym prawie był przedmiotem krytyki w literaturze fachowej. Działanie zasady: "niejasności tłumaczy się przeciw autorowi interpretowanej klauzuli", polega na możliwości wyboru przez sąd interpretacji korzystnej dla konsumenta. Piszę o tej klasycznej instytucji prawa cywilnego celowo. Spotkałam się niedawno z poglądem (wyrażonym na piśmie przez osobę, która w Bardzo Ważnym Departamencie Bardzo Ważnego Urzędu sprawuje funkcję określoną bodajże jako "starszy legislator"), iż odwołanie się do pojęć "jasność i zrozumiałość" informacji oznacza użycie sformułowań "wieloznacznych i mających potoczny charakter", a także że "brak możliwości egzekwowania" przepisu nakładającego obowiązek udzielania tego rodzaju informacji przez kontrahenta konsumenta. Jak to dobrze, że nie wiedzą tego w Brukseli. Pewno dyrektywa 93/13 w ogóle nie byłaby powstała. A także kilka innych dyrektyw konsumenckich. A poważnie: jeżeli nasi legislatorzy (choćby i "starsi") nie mają pojęcia o mechanizmie egzekwowania w nowoczesnym prawie skutków zasady "in dubio proferentem", jeśli sądzą, że klasyczna triada wymagań, aby informacja była "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", to tylko czczy frazes, jeśli sankcja kojarzy im się tylko z sankcją karną, a nie np. z nieważnością umowy - to te poglądy, a nie niewiedza przeciętnego konsumenta, wyznaczają nasz dystans wobec prawa europejskiego. Ile ochrony w prawie europejskim, ile w wewnętrznym Nie tylko jednak sama obrona przez informację jest cechą charakterystyczną europejskiego prawa konsumenckiego. Występuje tu jeszcze wskazanie minimalnego poziomu treści umowy. Pisałam nie tak dawno, że dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny. Oznacza to, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony. Czasem same dyrektywy mówią, że jakieś kwestie mogą być przez państwa pominięte lub uregulowane inaczej, albo że można dokonać wyboru spośród kilku możliwości wskazanych w samej dyrektywie. Skoro można "nie mniej", to oczywiście można więcej. Ale tutaj tkwi pułapka. Bo przyznanie w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony, np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów, może być uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. I niejednokrotnie różne postanowienia prawa wewnętrznego państw Unii Europejskiej chroniące konsumentów były przedmiotem krytycznej oceny Trybunału w Luksemburgu, który dopatrzył się w nich praktyk protekcjonistycznych, niedopuszczalnych z punktu widzenia zasad funkcjonowania wspólnoty. Słynna sprawa Cassis de Dijon (1979 r.), która dała początek doktrynie, iż wyroby spełniające warunki przewidziane przez prawo we własnym państwie mogą swobodnie cyrkulować na rynku wspólnoty, także miała aspekt ochronno-konsumencki. Niemcy, którym zarzucono praktyki dyskryminacyjne, gdyż zakazały importu likieru porzeczkowego mającego niższy procent alkoholu, niż przewidywały przepisy niemieckie, broniły się charakterystycznym zarzutem. Otóż wskazany poziom alkoholu był ustanowiony w interesie ochrony konsumenta! Czy było tak naprawdę, czy argumentację tę powołano tylko na okazję sprawy w Luksemburgu, nie warto dziś dociekać. Co ważne, i o czym trzeba pamiętać, to to, że chęć ochrony konsumenta przez stworzenie w prawie wewnętrznym bardzo rygorystycznych przepisów go chroniących może stać się podstawą podejrzenia o praktyki dyskryminacyjne i w konsekwencji - sprawy w Luksemburgu o dyskryminacyjne i nieproporcjonalne zastosowanie "środków o podobnym działaniu", o których mówi art. 30 traktatu europejskiego. Istnieje stosowne orzecznictwo dotyczące prokonsumenckiego ustawodawstwa ochronnego Francji, Holandii, Hiszpanii, Niemiec. Nam to nie grozi nie tylko dlatego, że jeszcze nie jesteśmy na wspólnym rynku, ale i dlatego, że naszemu ustawodawstwu ochronnemu bardzo daleko do poziomu przewyższającego poziom określony jako "minimalny". Klient może się rozmyślić Nie tylko informacja i nie tylko określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi w dotyczącym danej umowy prawie wspólnotowym czy wewnętrznym są cechami charakterystycznymi europejskiego prawa konsumenckiego. Klasyczna zasada, że "umowy powinny być dotrzymywane" (pacta servanda sunt), na naszych oczach doznaje wyłomu właśnie w prawie dotyczącym konsumenta. Otóż cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsumentowi przysługuje prawo "wycofania się z transakcji". Przez krótki czas, siedem do dziesięciu dni, ma on prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji, wycofać się z niej. Możliwość ta jest czasem ujęta jako prawo odstąpienia od umowy (tak w umowach zawieranych poza lokalem handlowym czy na odległość albo przy time sharingu) albo jako konsekwencja ustawowego warunku zawieszającego (tak w umowach o kredyt konsumencki we Francji; sama dyrektywa europejska o kredytach konsumenckich - minimalny charakter dyrektywy - tego uprawnienia nie przewiduje, choć wielu państwom UE w ich regulacjach umów kredytowych jest znana). Określenie konstrukcji prawnej tego wycofania się z transakcji to zadanie dla ubiegających się o stopnie naukowe z prawa. Pewno dawniej takie dysertacje byłyby zatytułowane "Tempus ad deliberandum w umowach z konsumentami". Teraz, z duchem czasu, inaczej: "Cooling off period w prawie konsumenckim". W praktyce i u nas nowa technika ochronna zaczyna się pojawiać: zna ją polskie prawo ubezpieczeniowe (art. 6 pkt 3 ustawy o działalności ubezpieczeniowej mówiący o konieczności przewidzenia tego rodzaju instytucji w ogólnych warunkach ubezpieczeń - zresztą nie tylko tyczących konsumenta). Co charakterystyczne: tego rodzaju możliwość wycofania się z transakcji służy (w prawie europejskim) jedynie konsumentowi, nie jego kontrahentowi. I znów jest to jeden ze środków, który przyznaje się tylko stronie instytucjonalnie słabszej, środek dodatkowy, używany w umowie niesymetrycznie, by zrównoważyć siłę rynkową konsumenta wobec profesjonalisty. Autorka jest profesorem doktorem prawa, pracownikiem Instytutu Państwa i Prawa PAN, członkiem Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, współpracownikiem Centrum Konstytucjonalizmu i Kultury Prawnej w zakresie problematyki konsumenckiej
W porównaniu z prawem polskim ustawodawstwo i orzecznictwo krajów europejskich znacznie bardziej chroni prawa konsumentów. Przykładem mogą być orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego z 1993 i 1994 r. dotyczące poręczeń umów kredytowych. TK uznał, że z uwagi na istnienie dużej nierównowagi wiedzy i doświadczenia między poręczycielem i bankiem nawet osoba pełnoletnia, samodzielna, nie poddana żadnemu przymusowi wymaga ochrony, ręcząc za kredyt bankowy. Aby złagodzić tę nierówność pozycji rynkowej, konieczna jest, według niemieckiego TK, szczegółowa, wyczerpująca, niedwuznaczna, jasna informacja, ze wskazaniem na kwestie najbardziej niebezpieczne dla poręczyciela. Istotne są tutaj trzy kwestie. Po pierwsze, sytuacja poręczyciela została poddana ocenie TK, dokonywanej z konstytucyjnego punktu widzenia. Po drugie, TK opowiedział się za zwiększeniem obowiązków informacyjnych kontrahenta konsumenta. Po trzecie, niemieckie orzecznictwo przyjmuje zasadę, że swoboda umów nie wyklucza idei ochrony konsumenta. Ochrona konsumenta w europejskim prawie wspólnotowym obejmuje trzy regulacje: nałożenie na kontrahenta konsumenta obowiązku informacyjnego, określenie minimalnego poziomu uprawnień zagwarantowanych konsumentowi oraz przyznanie konsumentowi prawa wycofania się z transakcji. Podstawowym środkiem ochrony konsumenta jest obowiązek przekazania mu w umowie szeregu szczegółowych informacji. Ponadto każda informacja, jaką konsument ma uzyskać, musi być "jasna, niedwuznaczna i zrozumiała", a wszelkie niejasności i dwuznaczności zawarte we wzorach umów są tłumaczone na niekorzyść proferenta (tego, który je opracował). Europejskie dyrektywy konsumenckie mają z reguły charakter minimalny, co oznacza, że poszczególne państwa, implementując je we własnym porządku prawnym, nie mogą zejść niżej wskazanego tam poziomu ochrony, mogą natomiast przyznać konsumentowi ochronę większą. Państwa wspólnoty muszą jednak odpowiednio ustalić wysokość ochrony konsumenta, tak aby przyznanie mu w prawie krajowym zbyt wysokiego poziomu ochrony (np. przez stworzenie szczególnie wysokich standardów informacyjnych w interesie konsumentów) nie zostało uznane za rzeczywistą czy ukrytą praktykę dyskryminacyjną, ograniczającą dostęp towarów i usług na rynek wspólny. Wreszcie cechą charakterystyczną współczesnego prawa umów jest to, że konsument przez krótki czas (siedem do dziesięciu dni) ma prawo, bez żadnych negatywnych konsekwencji czy następstw, zrezygnować z transakcji. Środek ten przysługuje tylko konsumentowi jako stronie instytucjonalnie słabszej; jego kontrahenta obowiązuje ogólna zasada mówiąca, że "umowy powinny być dotrzymywane". W Polsce ochrona konsumenta zagwarantowana jest w art. 76 konstytucji, który stanowi, że "władze publiczne chronią konsumentów (...) przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi. Zakres tej ochrony określa ustawa". Jak widać, przepis ten nie daje szczegółowych wskazówek, jakimi środkami i na jakim poziomie ma się chronić konsumenta, ale może sugerować wybór prokonsumenckiej wykładni na wypadek kilku możliwych interpretacji jakiegoś przepisu albo na wypadek interpretacji norm blankietowych, klauzul generalnych czy zwrotów niedookreślonych, którym sąd musi nadać konkretną treść. Polscy prawnicy często niechętnie odnoszą się do szczegółowego określenia obowiązków kontrahenta wobec konsumenta. Tymczasem w kontekście badań wskazujących na niewielkie umiejętności Polaków w zakresie rozumienia urzędowego tekstu i ogólnej orientacji w transakcjach rynkowych wprowadzenie w Polsce takich regulacji wydaje się pożądane.
ROSJA Kto kogo poprze w niedzielnych wyborach parlamentarnych Nowa Duma na nowe tysiąclecie PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Za dwadzieścia rubli można kupić u Natalii Prochanowej plastikowy obrus na stół. To znacznie taniej niż w sklepie. Natalia sprzedaje obrusy, stojąc na mrozie na rogu ulicy, nieopodal Dworca Kijowskiego w Moskwie. W ten sposób zarabia na życie. Ma wszystkiego dosyć i zamierza dać temu wyraz już jutro. Z mężem i synem uzgodniła, że wszyscy pójdą na wybory tylko po to, by zakreślić jeden kwadrat na listach wyborczych: "przeciwko wszystkim". Jest to jedyna forma protestu, na jaki Natalia, będąca od lat na emeryturze, może sobie pozwolić. Ma 400 rubli emerytury, podobnie jak mąż. Za mieszkanie płacą 220 rubli, za resztę można kupić kilka kilogramów żółtego sera. Roman z Sierpuchowa, położonego 100 km od Moskwy, także zdecydował już, że głosować będzie "przeciwko wszystkim". - Popatrz, jak wygląda moje życie - mówi. - Dojazd do pracy na stacji benzynowej w Moskwie, gdzie pracuję od dwu lat, zajmuje mi trzy godziny w jedną stronę. Kosztuje mnie to 40 rubli dziennie. Za dwanaście godzin pracy dostaję 90 rubli. Gdyby nie napiwki, nie opłacałoby się w ogóle ruszać z domu. Jeżeli w którymś z okręgów takich wyborców jak Roman i Natalia będzie połowa, to zgodnie z ordynacją wybory będą musiały zostać powtórzone. Jest to mało prawdopodobne. Według prognoz spośród 107 mln wyborców w całej Rosji do 94 tys. urn wyborczych udadzą się mniej więcej dwie trzecie uprawnionych do głosowania. W wyborach uczestniczy 26 partii oraz 2300 kandydatów w 224 okręgach jednomandatowych. Na listach partyjnych figurują nazwiska prawie trzech tysięcy kandydatów. Prawica po rosyjsku Galina Burkowa ma nadzieję, że w wyborach zwycięży Związek Sił Prawicy byłego premiera Siergieja Kirijenki i grupy tzw. młodych reformatorów. - Oskarża się ich często o przeprowadzenie "przestępczej prywatyzacji", ale wszyscy zapominają o tym, że na prywatyzacji nie skorzystał jedynie Bieriezowski, Gusinski i inni oligarchowie - twierdzi Galina. - Prywatyzacją zostały objęte także mieszkania i dzięki temu miliony ludzi otrzymały je na własność, a to oznacza, że mogą je legalnie przekazywać w spadku swym dzieciom. Jest to moim zdaniem sprawa bardzo ważna. 48-letnia Galina ma duże mieszkanie w centrum Moskwy, którego wartość ocenia na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Jest reprezentantką tworzącej się w Rosji klasy średniej, która najbardziej ucierpiała w wyniku ubiegłorocznego bankructwa finansowego Rosji. Premierem był w tym czasie Siergiej Kirijenko, lecz Galina uważa, że nie ponosi on odpowiedzialności za to, co się stało, i winić należy poprzedniego premiera Wiktora Czernomyrdina oraz Borysa Jelcyna. Galina jest księgową w prywatnej firmie handlowej. Zarabia około 1 tys. dol. miesięcznie i z nie skrywaną niechęcią wspomina stare sowieckie czasy, gdy jako pracowniczka instytutu naukowego miała średnią pensję 150 rubli. Codziennie spędzała co najmniej dwie godziny w kolejkach, aby kupić żywność dla swojej czteroosobowej rodziny. Na listę wyborczą Kirijenki zamierza także głosować Wiliam Mainland, znany krytyk sztuki, który twierdzi, że czas najwyższy, aby do władzy doszli nowi ludzie. Podobnego zdania jest Ludmiła Wanina, urzędniczka w Niesztorbanku. W jej opinii "starzy" politycy tworzą "paranoiczną mafię" i trzeba zrobić wszystko, aby ich odsunąć od władzy. Dziennikarka jednego z tygodników kobiecych, Daria Sylwanska, ma poważny problem, na kogo w niedzielę głosować. Sympatyzuje z partią Kirijenki, lecz w jej okręgu wyborczym na liście Związku Sił Prawicy figuruje nazwisko Marii Arbatowej, znanej literatki i feministki. Daria nie podziela jej poglądów. Nie ma także zamiaru oddać głosu na swą imienniczkę Darię Asłanową, która zdobyła sławę, opisując w kilku już książkach swe przygody erotyczne z rosyjskimi politykami. Głosować więc będzie najprawdopodobniej na kandydatów "Jabłoka" Grigorija Jawlinskiego. Moskwa dla Łużkowa Wiktor Lebiediew nie ma żadnych dylematów związanych z niedzielnymi wyborami. - Tylko Łużkow - mówi. - Jemu zawdzięczam wszystko, co posiadam. Lebiediew spotykam na jednym z moskiewskich bazarów. Wiktor, uczestnik wojny w Afganistanie, kontroluje tam handel artykułami elektronicznymi. Przez kilka ostatnich lat zdołał zbić spory kapitał i postanowił wybudować własny sklep. Jako przedstawiciel małego biznesu udał się do Iriny Hakamady, ówczesnego ministra ds. małej przedsiębiorczości, z prośbą o pomoc w znalezieniu działki w Moskwie pod przyszłą inwestycję. - Zwodziła mnie obietnicami przez kilka miesięcy. W końcu udało mi się dotrzeć do Łużkowa. Wystarczyła jedna audiencja - mówi Wiktor. - Po kilku tygodniach otrzymałem działkę w dzierżawę na pięć lat z możliwością jej przedłużenia do 49 lat. Wkrótce rozpocznę budowę własnego sklepu. Jednak Wiktora nie interesują wybory do Dumy. Głosować będzie na Łużkowa, starającego się jutro o powtórny wybór na mera Moskwy. Łużkow powinien wygrać bez większych kłopotów, chociaż jego najpoważniejszy konkurent, Siergiej Kirijenko, cieszy się w Moskwie niemałą popularnością. Sądząc po wynikach błyskawicznej sondy "Rz", komuniści nie mają większych szans na sukces wyborczy w rosyjskiej stolicy. Z 15 pytanych o zdanie mieszkańców Moskwy tylko czterech gotowych było oddać swe głosy na partię Ziuganowa. Byli to ludzie żyjący z głodowych emerytur, wspominający z rozrzewnieniem lata swej młodości, gdy wszystko było proste, jasne i zrozumiałe. - Nikt nikogo nie poniżał, zawsze otrzymywałem swych 180 rubli na czas i wiedziałem, że na emeryturze będę mógł żyć godnie - mówi 67-letni inżynier, były konstruktor jednego z biur projektowych Ministerstwa Transportu. - Jelcyn, Czubajs i cała ta banda przestępców pozbawiła mnie nie tylko moich oszczędności, ale i ludzkiej godności. Na takich ludzi liczą komuniści i nieprzypadkowo całą kolumnę ich dziennika "Sowietskaja Rossija" zajął artykuł poświęcony zbliżającej się rocznicy 120-lecia urodzin Stalina. Tytuł nie wymaga komentarzy: "W służbie narodowi i państwu". Moskwa to jednak nie cała Rosja, gdzie komuniści przodują we wszystkich badaniach opinii publicznej. Kontrolowana przez mera Łużkowa stolica nie jest także wdzięcznym terenem działania dla kremlowskiego bloku wyborczego "Jedność" popieranego przez popularnego premiera Władimira Putina. "Jedność" ma być przeciwwagą dla bloku Łużkowa i Primakowa. Sam Primakow wybrał wczorajszy dzień, aby oznajmić po raz pierwszy, że będzie kandydatem w wyborach prezydenckich w 2000 r. Kreml z Putinem - Podoba mi się Aleksander Karelin i dlatego będą głosował na Jedność - mówi 22-letni Siergiej, ochroniarz na miejskim parkingu. Karelin jest znanym zapaśnikiem, trzykrotnym mistrzem olimpijskim. Jest prawdziwą lokomotywą bloku kremlowskiego, podobnie jak minister ds. nadzwyczajnych Siergiej Szojgu, członek wszystkich dotychczasowych rządów od 1992 roku. "Jedność" oraz popierający premiera Putina Związek Sił Prawicy są nadzieją Kremla na stworzenie w przyszłej Dumie czegoś na kształt prorządowej koalicji. Niewykluczone, że plan ten się powiedzie. Kreml może też zawsze liczyć na pomoc Żyrinowskiego, jeżeli uda mu się w ogóle przekroczyć pięcioprocentowy próg wyborczy. - Rosja potrzebuje silnej władzy - twierdzi 30-letni Jurij, były oficer, obecnie szef ochrony jednego z moskiewskich domów towarowych. - Czy jest ktoś inny niż Putin, kto mógłby gotów rządzić naszym krajem, nie grzęznąc w bezcelowych kompromisach? Był Lebiedź, ale go już nie ma.
Natalia sprzedaje obrusy nieopodal Dworca Kijowskiego w Moskwie. jutro Z mężem i synem pójdą na wybory tylko po to, by zakreślić jeden kwadrat na listach wyborczych: "przeciwko wszystkim". Jeżeli w którymś z okręgów takich wyborców będzie połowa, to zgodnie z ordynacją wybory będą musiały zostać powtórzone. Jest to mało prawdopodobne. Według prognoz spośród 107 mln wyborców w całej Rosji do 94 tys. urn wyborczych udadzą się mniej więcej dwie trzecie uprawnionych do głosowania. W wyborach uczestniczy 26 partii oraz 2300 kandydatów w 224 okręgach jednomandatowych. Wiktor Lebiediew Głosować będzie na Łużkowa, starającego się o powtórny wybór na mera Moskwy. Sądząc po wynikach sondy komuniści nie mają większych szans na sukces wyborczy w rosyjskiej stolicy.
BRAZYLIA Chłopi stworzyli nową, lewicową siłę, której głos może zaważyć na wynikach przyszłorocznych wyborów Rewolta bezrolnych MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Mieszkańcy Brasilii powitali ich przyjaźnie. Najstarszy, 89-letni uczestnik marszu dostał kwiaty. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso. Ruch Bezrolnych (MST) zyskuje w Brazylii coraz większe poparcie. Według sondaży 80 proc. Brazylijczyków opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej. 85 proc. popiera zajmowanie leżących odłogiem terenów bez użycia przemocy. Uczestnicy marszu żądali ziemi i sprawiedliwości. Brazylię zalicza się do państw o najgorszej w świecie strukturze własności w rolnictwie. 4,8 mln rodzin na wsiach nie ma ziemi, podczas gdy 182 mln ha gruntów, należących do kilku wielkich właścicieli, leży odłogiem. Połowa całej ziemi uprawnej jest w rękach 2 proc. właścicieli. Najbiedniejszym rolnikom, których jest 40 proc., przypada w udziale zaledwie 1 proc. gruntów. Rocznica masakry Marsz rozpoczął się w lutym. Chłopi pokonywali dziennie 20 kilometrów. W sumie przeszli ponad 1000. Do federalnej stolicy wkroczyli dokładnie w rocznicę masakry wieśniaków, której sprawcy - policjanci - dotychczas nie zostali ukarani. Do tragedii, która wstrząsnęła nie tylko brazylijską opinią publiczną, doszło 17 kwietnia ub.r. w Amazonii. Bezrolni chłopi, uczestniczący w marszu do Belem, stolicy stanu Para, zostali zaatakowani przez uzbrojonych w karabiny maszynowe policjantów. Według naocznych świadków policjanci próbowali najpierw rozproszyć maszerujących przy użyciu gazów łzawiących. Gdy padły pierwsze kamienie, sięgnęli po karabiny. Zginęło 19 uczestników protestu. Policja twierdzi, że pierwsze strzały padły z tłumu, jednak żaden ze stróżów porządku nie doznał ran postrzałowych. Prezydent Cardoso ostro potępił masakrę i zapewnił, że jej sprawcy staną przed sądem. Jednak pozostali oni do dziś bezkarni, chociaż nie było problemów z identyfikacją winnych. Telewizja wyraźnie pokazała policjantów strzelających na oślep do tłumu. Lewica zbiera punkty Dla prezydenta, który w przyszłym roku ma zamiar ponownie ubiegać się o najwyższy urząd, marsz chłopów do Brasilii stanowił największe wyzwanie od objęcia przez niego władzy w styczniu 1995 roku. Sytuację wykorzystała lewicowa Partia Pracujących (PT) - kierowana przez byłego przywódcę związkowego, Luiza Inacio "Lulę" da Silvę, który dwukrotnie kandydował w wyborach (w latach 1990 i 1994) i ma zamiar ubiegać się o urząd prezydenta także w 1998 roku. Z dotychczasowych sondaży wynika, że nie ma wielkich szans w rywalizacji z Cardoso. Przekształcając finał marszu wieśniaków w wielką manifestację na rzecz reformy rolnej i sprawiedliwości społecznej, PT pokazała jednak, że jest zdolna zmobilizować masy. Uczestnicy marszu weszli do Brasilii z czerwonymi sztandarami, skandując antyrządowe slogany. Dołączyli do nich związkowcy, studenci, nauczyciele, bezrobotni i inni Brazylijczycy niezadowoleni z polityki rządu. - Lewicowe partie i związki zawodowe dostrzegły w MST znaczącą siłę opozycyjną, a rząd nie bardzo wie, jak sobie poradzić z tym problemem - uważa profesor David Fleischer, politolog z uniwersytetu w Brasilii, cytowany przez Reutera. Prezydent nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie marszu. Początkowo go potępiał i nie chciał spotkać się z jego uczestnikami, ale później przyjął pojednawczą postawę i wyraził gotowość do rozmów z przywódcami MST. Cardoso odpiera zarzuty Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji. Aby uzyskać niezbędne pieniądze, należałoby zwiększyć podatki. Na razie obiecano kredyty rodzinom, które osiedliły się na otrzymanej od państwa ziemi (koszt osiedlenia jednej rodziny szacowany jest na 13 tys. dolarów). Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Z powodu zajmowania siłą ziem należących do osób prywatnych w sierpniu ub.r. rząd zawiesił rozmowy z Ruchem Bezrolnych. W ciągu dwóch lat, w wyniku konfliktów mających związek z ziemią, zginęło w Brazylii ponad 100 osób. Cardoso twierdzi, że jego rząd zrobił więcej dla reformy rolnej niż jakikolwiek inny w historii. Stworzył Ministerstwo ds. Reformy Rolnej, podniósł podatki od ziemi leżącej odłogiem, przeforsował nowe ustawy. W ciągu dwóch lat wywłaszczono właścicieli 3,4 mln ha gruntów. Jest to - zauważył prezydent - obszar odpowiadający powierzchni Belgii. Ziemię rozdzielono pomiędzy 104 tys. rodzin. Cardoso wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. - Byłoby hipokryzją żądać więcej, wiedząc doskonale, że nie ma na to pieniędzy - powiedział prezydent, cytowany przez brazylijską gazetę "O Estado de S. Paulo". - Rząd - stwierdził - nie chce "sprzedawać złudzeń". Do grudnia 1998 roku (do wyborów) obiecał odebrać latyfundystom lub odkupić od nich w sumie 14,2 mln ha gruntów, co umożliwi poprawę warunków życia ok. 900 tys. osób. 15 milionów oczekujących Ruch Bezrolnych określa te zmiany jako kosmetyczne. Twierdzi, że lobby posiadaczy ziemskich w parlamencie nie dopuści do prawdziwych przemian, a jego poparcie jest kluczowe dla przetrwania koalicji Cardoso i jego ponownego wyboru na urząd prezydenta. Reforma - według MST - to nie tylko rozdawanie ziemi, ale także m.in. zakaz importu taniego ziarna. Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności". Ziemi potrzebuje 4,8 mln rodzin (ok. 15 mln osób, czyli 10 proc. ludności), które nie mogą czekać latami na zmiłowanie rządu. Zachęcani przez działaczy związkowych, lewicowych polityków i katolickich księży zajmują rancza i organizują protesty. Armie chłopów z czerwonymi sztandarami i wzniesionymi do góry motykami maszerują wzdłuż autostrad filmowane przez telewizyjne kamery. Wywodzący się z Kościoła katolickiego Ruch Bezrolnych powstał w roku 1985 w najbardziej wysuniętym na południe stanie Rio Grande do Sul, uważanym za kolebkę brazylijskiej lewicy. Udało mu się utworzyć z bezrolnych chłopów zdyscyplinowaną siłę. Członków MST obowiązują żelazne zasady: pod groźbą usunięcia z ruchu nie mogą się upijać, cudzołożyć, kraść. Ich idolami są Che Guevara, Mao Zedong i bohater rewolucji meksykańskiej, Emiliano Zapata. Walka klasowa Specjalnością ruchu jest zajmowanie leżących odłogiem gruntów, niekiedy siłą. Niektórzy jego przywódcy trafili do aresztu za "tworzenie band i zachęcanie do stosowania przemocy". Z hasłem "Niech żyje reforma rolna!" na ustach, uzbrojeni w łopaty, sierpy, motyki i maczety wieśniacy przecinają zasieki z drutu kolczastego, którymi właściciele otaczają posiadłości. Rozstawiają na zajętych terenach plastikowe namioty. Zdarza się, że do jednej posiadłości przedostają się setki rodzin. W obozowiskach spędzają miesiące, czasami lata, podczas gdy MST próbuje skłonić lokalne władze do przyznania im prawa własności do zajętej ziemi. Od 1985 roku MST pomógł uzyskać ziemię 140 tys. rodzin (prawie 600 tys. osób). Przyznane im działki miały średnio 20 ha powierzchni. Przywódcy ruchu twierdzą, że w Brazylii toczy się ostra walka klasowa. W latach 1985 - 1995, w wyniku konfliktów związanych z ziemią, zginęło ponad 1000 osób. Coraz więcej Brazylijczyków opowiada się po stronie MST. Za sprawą wyciskającego łzy serialu o miłości bogatego farmera do pięknej bezrolnej wieśniaczki problem reformy każdego wieczora jest obecny w milionach brazylijskich salonów. Ruch Bezrolnych cieszy się także poparciem Kościoła katolickiego, który zamierza nawet zrzec się części swych posiadłości na rzecz reformy rolnej. Do 250 diecezji i 800 zgromadzeń zakonnych należy w sumie 270 tys. ha ziemi. Kościół twierdzi, że trzeba skończyć raz na zawsze z ogromnymi latyfundiami wykorzystującymi tylko część należących do nich areałów. Konferencja episkopatu ubolewa nad nierównościami społecznymi w Brazylii - jej zdaniem - "największymi w świecie". - Ubożenie ludzi nie może być traktowane jako nieunikniona cena za gospodarczy rozwój - twierdzą biskupi. Kościół wzywa rząd do rewizji polityki gospodarczej, przeprowadzenia autentycznej reformy rolnej, potraktowania rozwoju budownictwa mieszkaniowego jako priorytet oraz walki z analfabetyzmem i niedożywieniem. Cena modernizacji Dzisiejsi bezrolni są w pewnym sensie ofiarami rozwoju i postępu technicznego. Z powodu wprowadzenia nowoczesnych maszyn i nowych metod uprawy miliony robotników rolnych straciły w ciągu ostatnich 30 lat źródło utrzymania. Przesiedlali się w głąb kraju, na tereny graniczące z Amazonią, na zachodnie równiny bądź do miast, tworząc wokół nich osiedla nędzy. Zdaniem MST popierany przez rząd program wielkich kompleksów rolno-przemysłowych był tragicznym w skutkach błędem. Wielu właścicieli zrezygnowało z plantacji bawełny i przerzuciło się na bardziej lukratywną hodowlę. Inną przyczyną redukcji miejsc pracy na wsi jest otwarcie granic dla importu po dziesięcioleciach protekcjonistycznych barier. Z tego powodu pracę w rolnictwie straciło od 1990 roku co najmniej 500 tys. osób. Producenci rolni twierdzą, że parcelacja ziemi spowoduje załamanie produkcji żywności. Brazylia nie potrzebuje, ich zdaniem, reformy rolnej, lecz reformy gospodarstw rolnych. Nawet farmerom z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem - twierdzą - trudno dziś wyżyć z ziemi, mrzonką jest więc wyobrażać sobie, że uda się to nowicjuszom. Socjolodzy ostrzegają, że nie należy mylić problemu społecznego z problemem ekonomicznym, a ziemia nie może być traktowana jako zasiłek dla bezrobotnych.
Do stolicy Brazylii dotarło pod koniec ubiegłego tygodnia po długiej wędrówce około dwóch tysięcy bezrolnych chłopów. Weszli do miasta z czerwonymi sztandarami, sierpami, motykami i maczetami, z którymi maszerowali przez dwa miesiące z Sao Paulo, Minas Gerais i Mato Grosso. Domagają się przyspieszenia reformy rolnej, ziemi i sprawiedliwości. Lewicowe partie i związki zawodowe wykorzystały obecność chłopów do urządzenia w stolicy największej antyrządowej demonstracji od objęcia władzy przez prezydenta Fernando Henrique Cardoso. Rząd uważa, że problem reformy rolnej to przede wszystkim kwestia inwestycji, dlatego wyklucza możliwość radykalnego przyspieszenia reformy. Cardoso zapewnia, że do końca jego kadencji ziemię uzyska co najmniej 280 tys. rodzin, jeśli MST zrezygnuje z nielegalnej okupacji nieużytków. Przywódca MST, Joao Pedro Stedile, zapowiedział, że bezrolni będą nadal zajmować nieużytki i zamieniać je w pola uprawne, zamiast czekać na program rządu, który traktuje reformę rolną jako "akt hojności".
MłODZIEŻ I RELIGIA Panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom Krajobraz z szatanem ELżBIETA POŁUDNIK Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów. Należy do niej co najmniej kilkanaście osób. Mają od 16 do 23 lat. Część z nich to uczniowie bialskich szkół średnich. Problem zaczyna być dostrzegany też w podstawówkach. Dwaj szesnastoletni chłopcy popełnili samobójstwo. Odebrali sobie życie 13 lutego i 13 marca. Jeden z nich był zdeklarowanym satanistą. Drugi miewał kontakty z grupą. Powszechnie uważa się, że śmierć przynajmniej jednego z nich mogła być ofiarą złożoną szatanowi. Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu. Zabrane z grobu dwie czaszki używano do satanistycznych obrzędów. W Białej Podlaskiej panuje powszechne przekonanie, że ujawnienie sprawy zapobiegło planowanym na 13 kwietnia kolejnym rytualnym samobójstwom. Większość bialskich satanistów zalicza siebie do "lawejowców". Nie odprawiali więc czarnych mszy polegających na składaniu w ofierze szatanowi ludzi. Zastępowały ich zwierzęta. Planowali jednak samobójstwa, na przykład ukrzyżowanie na terenie kościoła i podpalenie lub rozerwanie się granatem podczas mszy w kościele pełnym ludzi. "Jestem satanistą" - mówi o sobie 21-letni Krzysztof. Pracuje w jednym z zakładów rolnych w Białej Podlaskiej. Kupił biblię La Veya na stoisku w Warszawie za 30 złotych. To nic złego - mówi. - Gdybyśmy odbijali ją na powielaczach i rozprowadzali, to może byłoby to przestępstwo - zastanawia się. - Ale to przecież jest legalne wydawnictwo. Krzysztof tłumaczy, na czym polega satanizm. Zaskakuje słownictwem i znajomością zjawisk kulturowych. "Satanizm jest religią - mówi - gdyby nie miał boga w postaci szatana, byłby prądem umysłowym, jak humanizm. Jak przeczytałem biblię satanistyczną, to myślę, że jest to lepsze niż religia. Do kościoła nie chodzę od końca podstawówki. To nie ma sensu. Ograniczenia, umartwianie się to nie dla mnie. La Vey mówi, żeby korzystać z życia, i ja się z nim zgadzam. Bez satanizmu nie da się tego robić". Krzysztof proponuje pożyczenie mi biblii La Veya. Teraz jednak nie ma jej u siebie, pożyczył koledze. "Może pani przeczytać. Przecież to niczym nie grozi" - mówi. Szepela zna. - Jak się napił, to miał taką śrubę, że coś śpiewał. Co? Teksty kapel metalowych. Satanistycznych też. Krzysztof nie zgadza się z opinią, że satanista to człowiek zawsze ubrany na czarno. Glany, czarna kurtka, pentagram - to pomyłka. - Ja tak się nie ubieram, a jestem satanistą. Suchy i Szepel? No, oni zawsze chodzili na czarno. Czy były czarne msze? Nie wiem. Jeśli były obrzędy, to ja w nich nie brałem udziału - mówi Krzysztof. - Najczęściej czytaliśmy książki, słuchaliśmy muzyki, dyskutowaliśmy. "Bagsika" poznałem tego wieczora, gdy się powiesił. Poszedłem do Szepela, bo miał urodziny. Grzesiek chciał, byśmy poszli na plac Wolności. Kupiliśmy wódkę i poszliśmy do parku. "Bagsik" mówił, że się powiesi. Nie brałem tego na serio. Nikt chyba nie wierzył, że zrobi to naprawdę. W szkolnych zeszytach Marcin-"Bagsik" pisał coś na kształt własnej biblii. Niewiele tam notatek z lekcji - tylko kilka pierwszych kartek. Potem rysunki, wiersze, opowiadania, luźne notatki. Głównym bohaterem jest szatan, demony, Belzebub. Słuchał La Veya. Dużo czytał, zwłaszcza horrory i mroczną fantastykę. "Czy może istnieć ród wampirów, inny niż znany z literackich przekazów i zabobonów. Kiedyś o tym pomyślę z długopisem w ręku" - napisał na jednej kartce. Wiesław Gromadzki, szef Klubu Literackiego "Maksyma" w Białej Podlaskiej, mówi, że młodzi ludzie tak piszą. Zawiedli się na świecie. Rezygnacja, brak zgody na otaczającą rzeczywistość, panujące powszechnie zło, beznadziejność to powszechny temat w twórczości nastolatków. "W przypadku Marcina zadziwiła mnie tylko ta diaboliczna symbolika, postacie Belzebuba, mroczność. Miałem z nim kontakt tylko przez kilka tygodni. Zamierzałem z nim o tym porozmawiać, gdy lepiej się poznamy. Obiecał pokazać mi wszystkie swoje teksty, kiedy je dokończy - jak się wyraził. Trzeba przyznać, że Marcin miał nie tylko talent plastyczny, ale i literacki" - mówi Wiesław Gromadzki. Dotrzeć do własnego dziecka "Jestem chrześcijanką i nie pozwolę córce od tej wiary odejść" - mówi matka jednej z bialskich poganek, która utrzymywała bliskie kontakty z satanistami. Dorota przed pięcioma minutami wyszła z domu w towarzystwie innej poganki, znacznie bardziej chyba wtajemniczonej w arkana satanizmu. Mijając nas naciągnęła na głowę spiczasty kaptur czarnej bluzy ukrywając twarz. Obydwie nie chcą rozmawiać z dziennikarzami. Matka Doroty nic nie wiedziała o "zainteresowaniach" córki. "Może bym coś podejrzewała, gdyby nie wracała na noc do domu. Ale ona nie sprawiała kłopotów - tłumaczy. - Pracuję w szkole, w której uczy się córka. Mam ją cały czas na oku. Ona była tylko świadkiem. Jak dowiedziałam się o tym, od razu zwolniłam się ze szkoły i pojechałam na policję. Ona była tylko świadkiem - tłumaczy z uporem. To przykre dla mnie. Wychowuję cudze dzieci w szkole, a nie potrafiłam dotrzeć do własnego dziecka" - dodaje. Metalowe miasto "Spijam dziewczęcą krew z błony dziewiczej" to sztandarowy utwór na płycie satanistycznego zespołu KAT z 1996 roku, zatytułowanej "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Takie treści mogą częściowo tłumaczyć zafascynowanie bialskich satanistów orgiami seksualnymi. Poganki twierdzą, że obrzędy sobótkowe, zwane też kupałą, były obchodzone już przed kilkoma laty, kiedy były jeszcze uczennicami podstawówki. Pogańskie święto połączone było z seksualnym rozpasaniem. Choć sataniści werbowali swoich członków przede wszystkim wśród uczniów szkół średnich, to poganie, zwani też "Słowianami", pojawiali się również w bialskich podstawówkach. Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów. KAT koncertował w Białej Podlaskiej ponad dwa lata temu - w październiku 1994 roku. Metalowe zespoły przyjeżdżały tu zresztą często. "To zawsze było metalowe miasto" - mówią młodzi ludzie. - Dobrze się bawiłem na koncertach metalowych - mówi "Krynia" deklarujący się jako satanista. - Kiedyś było łatwiej zdobyć kasety, bo można było kupić pirackie. Teraz są drogie, nie zawsze można sobie pozwolić na kupienie nowości. Czasem się wymieniamy, pożyczamy sobie. W sklepie muzycznym w centrum miasta dwie gabloty to kasety z metalem. "Metal" można zresztą kupić w każdym muzycznym sklepie. "Ale o co chodzi?!" To najczęściej słyszane przez nas pytanie zadawane przez matki młodych ludzi, którzy podejrzewani są o kontakty z satanistami. W tonie rozmowy daje się wyczuć rozdrażnienie, wręcz agresję. Najchętniej wyrzuciłyby nas za drzwi. Uważają, że ich dzieci nie są złe, a to, co się stało, to jakaś pomyłka. W niespełna sześćdziesięciotysięcznym mieście nie można dziwić się takim reakcjom. Prawie wszyscy się tu znają. Mieć syna satanistę to wielki wstyd, wręcz piętno. Kapłan się zaparł? Taka postawa wydaje się być bardzo na rękę 19-letniemu "Panasiowi". Uważany jest za trzeciego kapłana sekty. Szczupły, niewysoki, o śniadej cerze i ciemnych oczach nastolatek jest wyraźnie zdenerwowany. Przyznaje, że gra w zespole muzycznym. Satanistyczne nagrania kolportowane były najprawdopodobniej wśród podobnych grup w całej Polsce. "Nie ma żadnej sekty - mówi - to tylko gazety tak wypisują. »Suchy« (aresztowany Paweł K. - red.) przychodził czasem do mnie posłuchać, jak gramy. Ale prawie go nie znałem. A Szepela (czarny biskup - red.) to znałem tylko z widzenia. Z placu Wolności. Co tam robił? A co miał robić! Pił. Czarne msze?! Jakie czarne msze!. Nic nie wiem. Wszyscy młodzi się z was śmieją. Idźcie pogadać z innymi, których też zatrzymała policja!". "Sataniści to świry" - mówią może dwunasto-, trzynastoletni chłopcy palący papierosy na klatce schodowej jednego z osiedlowych klubów kultury. Mają na sobie szaliki kibiców sportowych. Wracają właśnie z meczu. "My się z nimi nie zadajemy, bo to są wariaci. Oni są nienormalni. Jeden satanista to rzucał w przechodniów na ulicy nożyczkami. Chodzą tu po osiedlu, ale my z nimi nawet nie rozmawiamy. Ale policja też moim zdaniem źle robi - mówi jeden z dzieciaków - bo zatrzymują na ulicy osoby ubrane na czarno. Sam widziałem, jak obok szkoły zgarnęli jedną dziewczynę. Cała była w czarnym ubraniu, ale to nie była satanistka - tłumaczy. - Jak będzie pogrzeb, to chyba też wszystkich zaaresztują, bo będą na czarno! - dzieciaki wybuchają gromkim śmiechem. - Ale jutro na pewno ktoś się powiesi! Na pewno, na pewno się powiesi! Dlaczego? Bo jutro jest trzynasty. Zawsze teraz, jak będzie trzynasty, to będą się wieszać" - mówią wszyscy z pełnym przekonaniem. Takie rzeczy w Białej?! - mówią zdziwieni mieszkańcy miasta. Informacje o zwyrodnieniu młodzieży przyjmują wszyscy z lekkim niedowierzaniem. W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania. "To tylko młodzież, która pije tu wino" - mówią pracownicy mieszczącego się w resztkach pałacu Radziwiłłów Regionalnego Ośrodka Kultury. Szefowa placówki jest oburzona, że wymyślono problem. "Jacy sataniści?! Tu, u nas, w Białej?!" - mówi. - Całe lato nie mieliśmy z nimi spokoju - opowiadają inni pracownicy tej samej placówki. - Jak były dyskoteki w amfiteatrze, to zawsze przychodzili rozrabiać. Stawali w grupie i krzyczeli "Ave Satan". Palce to układali tak jakoś w pięść, że tylko kciuk i mały palec sterczały do góry. Trzeba ich było przeganiać, bo młodzież nie mogła się bawić. Przesiadywali w krzakach i odprawiali te swoje cyrki przy ogniskach. Pili przy tym, jeszcze butelki leżą. Siadali na tym zwalonym drzewie. Wszystko było tu zarośnięte krzakami. Wejście było tylko z jednej strony. - Ja się ich nie boję - mówi specjalista do spraw zieleni pracujący w parku. - Ale w nocy to bym tu nie przyszedł. Jak w dzień pracuję, to też rozglądam się dookoła. Palacze z kotłowni to przez całą zimę nie wychodzili. Zamykali drzwi na klucz. Opowiadali czasem, że słychać tylko dzikie wrzaski. Na budynkach w parku widać satanistyczne napisy. Trzy szóstki, ave satan, odwrócone krzyże, szubienice. Wśród napisów widać też pseudonimy satanistów. Napis "Ave Satan" ktoś zamalował czarnym węglem, pisząc na nim "Ave Maria". Sataniści to dziennikarze Dyrektorzy kilku szkół, w których uczyli się sataniści, chcieliby mówić przy tej okazji o sukcesach kierowanych przez nich placówek. Mają żal do prasy, że nagłaśnia problem. - Lepiej jest pokazywać osiągnięcia, których mamy niemało - mówią. "To wy jesteście żądni krwi. Nie różnicie się od satanistów" - wołał wzburzony dyrektor LO, w którym uczył się jeden z nieżyjących chłopców. Ma żal do dziennikarzy, że szkalują jego szkołę. Samorząd wystosował nawet list otwarty do mediów. "Nieprawdziwa była informacja o wystawie prac satanistycznych w szkolnej galerii" - napisali uczniowie. Faktem jednak jest, że prace Marcina trafiły na wystawę obrazującą osiągnięcia plastyczne uczniów. Nie da się ukryć ich charakteru. Dyrektor we wcześniejszej rozmowie z dziennikarzami przyznał, że "rysunki były jednorodne tematycznie i dotyczyły innego świata". Wiadomość o bialskich uczniach powiązanych z grupami satanistycznymi poruszyła całe środowisko oświatowe. "Problem zaczyna być postrzegany w kategoriach politycznych, a nawet personalnych. Próby rozgrywania własnych interesów w sposób wykorzystujący ten szokujący problem trzeba nazwać wprost - nieprzyzwoitością" - powiedział długoletni nauczyciel jednej z bialskich szkół średnich, który woli zachować anonimowość. Sataniści kontaktowali się też czasem z księżmi. - Trochę naiwnie wierzyłem, że poszukują właściwej drogi. Im zależało raczej na potwierdzeniu własnych przekonań - mówi jeden z księży, który miał okazję rozmawiać z członkami grupy. Honor satanisty Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie - mówią dorośli znający tę młodzież. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa. Honor to jedyna chyba pozytywna wartość, jaką akceptują. Pojmują go jednak również na swój sposób. Absolutyzują go. Często utożsamiają z zemstą. Życie nie jest dla nich ważne, swoisty honor tak. Ludzie, którzy w różny sposób zetknęli się z bialskimi satanistami, podkreślają, że nie zawsze byli agresywni. Często sprawiali wrażenie "grzecznych chłopców". Są jednak bardzo zamknięci w sobie. Żyją we własnym świecie. Satanizm jest dla nich również doświadczeniem intelektualnym. Są wrażliwi. Dużo czytają, dyskutują o swojej "religii". Starają się ją zgłębiać. Filozofia przewrotna "Zajmowałem się różnymi filozofiami - mówi Wiesław Gromadzki - satanistyczna zaskakiwała mnie o tyle, że była przewrotna. Szatan zajmuje miejsce Boga. Jest ich zdaniem potężniejszy. Zło jest wszechmocne i zwycięża, a oni widzą w tym sens. To sprzeczne i niezrozumiałe dla nas, ale zło paradoksalnie zajmuje w tej ideologii miejsce dobra i staje się dla nich wartością, wokół której budują swoją wizję świata. Czterdziesto- czy pięćdziesięciolatka nie da się na to »złapać«. Młodzi, niedojrzali widzą w tym jednak dreszcz emocji, coś odmiennego. Podejrzewam, że większość z nich weszła w to z takich pobudek. Potem trudno im jednak z tego wyjść". Idol satanistów La Vey ogłosił satanistyczną biblię w 1966 roku. Jest Cyganem z Transylwanii w USA. Z zawodu był treserem zwierząt. W dzieciństwie opowiadano mu legendy o wampirach i czarownicach. Gdy miał 15 lat, zainteresował się okultyzmem. Potem został zdeklarowanym satanistą. Uważa, że jego dziejową misją jest zniszczenie chrześcijaństwa. La Vey pojawił się w filmie Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zagrał w nim rolę szatana. Sataniści przejęli wiele z symboliki chrześcijańskiej, odwracając jej sens. Jezus zajmuje miejsce szatana. Krzyż jest odwrócony do góry nogami. Monstrancja z hostią to dla nich lewiatan. Każdy satanista podkreśla, że chrześcijaństwo jest jego największym wrogiem. "Tu jest potrzebna mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego jest sześćset sześćdziesiąt sześć". (Apokalipsa św. Jana. 13,18 - Biblia Tysiąclecia) Autorka jest publicystką "Dziennika Wschodniego"
Policja w Białej Podlaskiej wykryła grupę satanistów.Przywódca sekty - 23-letni Grzegorz Sz., "czarny biskup", został tymczasowo aresztowany pod zarzutem nakłaniania do samobójstwa poprzez rozmowy i obrzędy o charakterze satanistycznym oraz rozprowadzania i namawiania do zażywania środków odurzających. Paweł K., ps. Suchy, również trafił do aresztu. Prokurator zarzuca mu profanację grobu na bialskim cmentarzu.Lider zespołu KAT Roman Kostrzewski przetłumaczył na język polski i wydał na płycie kompaktowej satanistyczną biblię La Veya. Podobnie jak satanistyczna muzyka, była ona słuchana przez bialskich satanistów.W parku radziwiłłowskim w centrum miasta odbywały się satanistyczne spotkania.Wielu członków grupy to dzieci z rozbitych lub niepełnych rodzin. Brak ojca powoduje, że tożsamość odnajdują w grupie. Grupa daje im akceptację i poczucie bezpieczeństwa.
HISTORIA O tak zwanych akcjach łączenia rodzin decydowała polityka Milion emigrantów W efekcie kolejnych akcji łączenia rodzin i nielegalnych migracji wyjechało z Polski na stałe do Niemiec przeszło milion osób, w tym wielu rdzennych Polaków i autochtonicznych mieszkańców ziem zachodnich i północnych. Pokłosiem są m.in. napływające obecnie wnioski o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionego mienia. Wpłynęła również, jak już informowaliśmy ("Rz" z 23 września), pierwsza taka sprawa do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Akcji łączenia rodzin - gdyż tak je przez cały czas oficjalnie określano, co miało ukryć ich faktyczne znaczenie, czyli emigrację - było w istocie kilka. Dominującą rolę w ich organizacji i przebiegu zawsze odgrywała polityka. Miały też inne wspólne cechy. Nie określały ich ustawy, lecz różnego rodzaju porozumienia międzyrządowe, uchwały Rady Państwa PRL, a przede wszystkim partyjne uchwały i wytyczne KC PZPR. Przeważnie były tajne i z nielicznymi wyjątkami nie publikowane. Wiele kwestii rozstrzygały wewnętrzne zarządzenia, których treść interpretowano rozmaicie, w zależności od zmieniających się politycznych zaleceń. Nawet więc jeżeli pozornie dotyczyły jedynie procedury wyjazdowej, trybu postępowania i niezbędnych wymogów, w istocie rozstrzygały o życiowych sprawach emigrantów, wśród nich np. o losach pozostawianego mienia. Dominującą rolę, zwłaszcza w pierwszych okresach, odgrywały wojewódzkie urzędy bezpieczeństwa publicznego, sprawdzające imienne listy kandydatów na wyjazd, oraz Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, weryfikujące wnioski wyjazdowe. Względy polityczne powodowały, że kolejne akcje stały pod znakiem bądź hamowania w różny sposób wyjazdów (przez wiele lat złożenie wniosku o wyjazd na stałe do Niemiec oznaczało automatycznie zwolnienie z pracy czy usunięcie ze studiów, a nierzadko również pozbawienie mieszkania), bądź - przejściowego przeważnie - liberalizowania kryteriów repatriacji. Zaraz po wojnie Wielkie migracje zaczęły się zaraz po wojnie, gdy realizując decyzje poczdamskie Rada Kontroli w Berlinie opracowała pod koniec 1945 r. plan przesiedleń ludności niemieckiej z terenów przyznanych Polsce. Jak podaje Stanisław Jankowiak w artykułach zamieszczonych w 1995 r. w "Przeglądzie Zachodnim"*), w latach 1945-50 wysiedlono w jego ramach około 3,2 mln Niemców, w tym 1,5 mln do radzieckiej strefy okupacyjnej. Przesiedlenia, rozpoczęte 20 lutego 1946 r. i prowadzone przez Państwowy Urząd Repatriacyjny, trwały do końca kwietnia 1950 r. W 1951 r., kiedy etap masowych wysiedleń uznano za zakończony, a PUR rozwiązano, organizację wyjazdów przejęły prezydia wojewódzkich rad narodowych i Państwowe Biuro Podróży "Orbis". Tymczasowy Rząd NRD zadeklarował bowiem chęć przyjęcia dalszych 130 tys. ludzi, a jednocześnie rozpoczęła się, pierwsza wówczas i - jak czas pokazał - daleka od zakończenia, akcja łączenia rodzin. Coraz więcej wniosków zaczęli składać autochtoni, których osadnicy przybywający na ziemie zachodnie i północne - a często również władze - traktowali jak Niemców. W latach 1949-54 wyjechało z Polski do obu państw niemieckich prawie 100 tys. osób, po czym akcję uznano - po raz kolejny - za zakończoną. Dalsze wyjazdy były możliwe tylko na podstawie indywidualnych zezwoleń, udzielanych w wyjątkowych jedynie okolicznościach. Załamanie i przełom Emigracja załamała się w okresie najbardziej nasilonego w Polsce stalinizmu. W latach 1952-55 do RFN i do Berlina Zachodniego wyjechały zaledwie 1863 osoby - podaje Jan Korbel w pracy "Emigranci z Polski do RFN w świetle statystyk i analiz (1952-1985) **). Do NRD, w wyniku poufnego protokołu podpisanego między oboma krajami, w latach 1952-56 udało się ok. 14,5 tys. osób, głównie autochtonów i folksdojczów. "Akcja łączenia rodzin, trwająca od 1950 do 1954 r., była rezultatem dość mechanicznego realizowania nie tylko akcji wysiedleń, przewidzianych decyzją konferencji poczdamskiej, ale również dość automatycznym, inspirowanym politycznie przyznawaniem obywatelstwa polskiego w ramach przeprowadzonych weryfikacji. Konieczność jej kontynuowania wynikała także z faktu, że niektóre kategorie ludności niemieckiej (górnicy, robotnicy rolni, fachowcy itp.) były w pierwszym okresie wyłączone z grup przeznaczonych do wyjazdu. Z czasem rosła także liczba osób deklarujących chęć wyjazdu spośród ludności autochtonicznej, czego powodem była błędna polityka państwa wobec tej grupy, a także niekiedy niechęć polskiego otoczenia. Pewną rolę odgrywała także negacja panującego systemu" - ocenia Stanisław Jankowiak we wspomnianych publikacjach na łamach "Przeglądu Zachodniego". Przełom i nie spotykaną dotychczas liberalizację kryteriów wyjazdowych przyniósł 1956 r. i pierwsze lata władzy Władysława Gomułki. Niepublikowana uchwała Rady Państwa PRL nr 37/56 z 16 maja 1956 r. w sprawie zezwolenia na zmianę obywatelstwa polskiego repatriantom niemieckim (uchylono ją w 1984 r., również przez uchwałę Rady Państwa) zezwalała na to obywatelom polskim, którzy: opuścili lub opuszczą obszar PRL; udali się lub udadzą jako repatrianci do NRD lub RFN. Zezwolenie rozciągnięto na dzieci wyjeżdżające wraz z rodzicami. Uchwała była aktem szczególnym o charakterze generalnym. Ci, którzy spełniali przewidziane w niej warunki, uzyskiwali zezwolenie na zmianę obywatelstwa niejako automatycznie. Mimo że każdy musiał złożyć podanie do Rady Państwa o zgodę na zmianę obywatelstwa z polskiego na niemieckie, nie otrzymywali już żadnych indywidualnych decyzji w tej sprawie, a ich podania przeważnie pozostawały w komendach wojewódzkich milicji, czyli tam, gdzie je składali. Przyjmowano bowiem, że utrata obywatelstwa następowała w momencie przekroczenia granicy polsko-niemieckiej. Weszła też w życie uchwała nr 17 KC PZPR z grudnia 1955 r. w sprawie ludności niemieckiej. Ministra spraw wewnętrznych zobowiązano do rozpatrzenia podań osób ubiegających się o wyjazd na stałe do RFN i NRD oraz do udzielenia zezwoleń niezdolnym do pracy, kobietom z dziećmi i ludziom starszym w celu połączenia się z najbliższą rodziną. Wytyczne tej uchwały podano - co było do tej pory wyjątkiem - do publicznej wiadomości i doszło do rozmów między niemieckim i polskim Czerwonym Krzyżem. Akcja łączenia rodzin miała objąć m. in. zatrudnionych w górnictwie i w PGR, którym dotychczas odmawiano zgody na wyjazd. W efekcie znacznego zliberalizowania polityki wyjazdowej liczba emigrujących zaczęła od 1956 r. wzrastać, osiągając apogeum w 1958 r. W ocenie Jana Korbela znaczna część ludności, która opuściła Polskę w latach 1955-58, nie odpowiadała jednak pierwotnym kryteriom. Emigrowała bowiem również ludność etnicznie polska. Napływały wnioski od osób nie mających żadnych krewnych w RFN. W niektórych województwach upowszechniało się hasło "kto chce - niech wyjeżdża", a lokalne władze godziły się na wyjazdy praktycznie wszystkich, którzy wyrazili taką wolę. Zdawano sobie już bowiem sprawę, że emigracja, dzięki której można było wyrwać się z obozu socjalistycznego i siermiężnej rzeczywistości, ma w dużej mierze charakter ekonomiczny. W grudniu 1957 r. Sekretariat KC PZPR podjął decyzję o utrzymaniu rozszerzonych kryteriów wyjazdowych do Niemiec. Od 1 lutego 1958 r. zmieniono również kwalifikację osób wyjeżdżających; mogły opuszczać Polskę na prawach emigrantów, a nie jak dotychczas - repatriantów, co miało znaczenie np. przy wywozie mienia. W efekcie w latach 1956-58 wyemigrowało do RFN i Berlina Zachodniego przeszło 231,5 tys. osób. Wyjazd mógł nastąpić dopiero po uregulowaniu kwestii własności, tzn. po przekazaniu posiadanej nieruchomości na rzecz państwa lub pod jego kuratelę, ewentualnie po przedstawieniu aktu jej sprzedaży, co stało się zaczątkiem obecnych wniosków reprywatyzacyjnych i odszkodowawczych. Osoba zamierzająca emigrować z Polski do któregoś z państw niemieckich musiała złożyć podanie przedstawiające motywy wyjazdu, trzy kwestionariusze, akty stanu cywilnego, zaświadczenie z miejsca pracy, że kierownictwo zakładu wie o zamiarze wyjazdu, zaświadczenie z Wojskowej Komendy Rejonowej, prośbę do Rady Państwa o zwolnienie z polskiego obywatelstwa, zaproszenie oraz zaświadczenie o złożeniu w prezydium rady narodowej zobowiązania przekazania mieszkania z chwilą wyjazdu za granicę. Ponieważ napływały tysiące nowych podań, a ustawodawstwo niemieckie nadawało status Niemca urodzonym na dawnych terenach niemieckich, władze polskie zdecydowały się przerwać masową emigrację. Z końcem 1958 r. i popaździernikowej odwilży kończył się więc czas masowej emigracji. Blokada miała się przeciągnąć do 7 grudnia 1970 r., czyli do momentu, gdy premier Józef Cyrankiewicz i kanclerz Willy Brandt podpisali układ o podstawach normalizacji stosunków między PRL i RFN. Wyjazdy po normalizacji W 1959 r. ograniczono możliwość emigracji. W czerwcu 1960 r. Sekretariat KC PZPR podjął uchwałę w tej sprawie, a w kwietniu 1964 r. opracował wytyczne w sprawie zasad polityki emigracyjnej do RFN. Przyjęte w latach 1959-70 zasady i tryb rozpatrywania wniosków miały zahamować odpływ ludności z Polski. Dopuszczano wprawdzie możliwość emigracji, ale tylko ze względów narodowościowych. Podstawą do ubiegania się o zgodę na wyjazd było nadal zaproszenie od krewnych w RFN i zgoda władz niemieckich na osiedlenie się w określonym landzie. Zasady te obowiązywały do 1970 r. włącznie. Przez jedenaście lat, od 1959 do 1970 r. wyemigrowało łącznie ok. 111 tys. osób, z czego większość z Górnego Śląska, Warmii i Mazur oraz z woj. opolskiego. Sytuacja uległa zmianie po zawarciu w 1970 r. układu polsko-niemieckiego. Jak podaje Dieter Bingen w książce "Polityka Republiki Bońskiej wobec Polski" ***) efektem rokowań, które znalazły odzwierciedlenie w Informacji Rządu Polskiego z listopada 1970 r., stały się pierwsze zorganizowane transporty, przybywające od stycznia 1971 r. do RFN. W sumie przyjechało tam w 1971 r. przeszło 26,2 tys. osób. Stopniowo jednak było ich coraz mniej, w 1975 r. 9,4 tys. Ogółem, jak podaje w cytowanej już pracy Jan Korbel, w latach 1971-75 wyjechało na stałe do RFN i Berlina Zachodniego ok. 62,5 tys. osób. Natomiast wyjeżdżających do NRD było niewiele. Jednocześnie umożliwiono wyjazdy czasowe, z których sporo osób już do Polski nie wracało. Władze polskie wysunęły postulat uregulowania innych kwestii, wśród nich odszkodowań za obozy koncentracyjne i pracę przymusową. Dopiero jednak w sierpniu 1975 r. kanclerz Helmut Schmidt i Edward Gierek osiągnęli zasadniczy przełom w rozmowach, prowadzonych podczas Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy Europy w Helsinkach - pisze Dieter Bingen. W tzw. pakiecie helsińskim połączono zgodę rządu RFN na udzielenie Polsce kredytów z zapisem protokolarnym o zgodzie rządu polskiego na dalsze wyjazdy na stałe. W protokóle wyjazdowym przewidywano m. in., że w ciągu najbliższych czterech lat ok. 120-125 tys. osób uzyska pozwolenie na wyjazd. Nie przewidywano też żadnych czasowych ograniczeń składania wniosków przez osoby spełniające kryteria zawarte w "Informacji" z 1970 r. (chodziło głównie o nie zdefiniowane, a więc pozostawione dowolnej interpretacji pojęcie tzw. niemieckiej przynależności narodowej). Od tej pory do 1989 r. - stwierdza Dieter Bingen - otrzymywano bez większych trudności dokumenty, na których podstawie przeniosło się do RFN ponad 430 tys. ludzi. A w 1991 r., w nowej erze stosunków polsko-niemieckich, premier Jan K. Bielecki i kanclerz Helmut Kohl podpisali układ o partnerstwie, uznający m. in. "mniejszości i równorzędne grupy za naturalny pomost między narodami niemieckim i polskim". Legalnie i nielegalnie W latach 1976-79 wyjechało do RFN i Berlina Zachodniego 134,6 tys. osób, a 1980 r. zamknął w zasadzie emigrację na podstawie wspomnianego zapisu protokolarnego z 1975 r. Jednocześnie zaczęły się i w następnych latach spotęgowały wielkie legalne i nielegalne migracje, w wyniku których w latach 1980-85 pozostało w RFN przeszło 166,6 tys. osób. Formalne zakończenie akcji łączenia rodzin (15 sierpień 1983 r.) nie wpłynęło na rozmiary emigracji, która swoje największe natężenie osiągnęła w 1989 r. - 250 tys. wyjazdów. Z innych danych statystycznych wynika, że w latach 1989-91 status przesiedleńca uzyskało w RFN przeszło 133,2 tys. osób. Równocześnie to właśnie nasi obywatele składali w owym okresie najwięcej wniosków o taki status. Apogeum przypadło na 1989 r. - przeszło ćwierć miliona wniosków. Od 1990 r. liczby te systematycznie maleją; ze 134 tys. w 1990 r. do 40 tys. w 1991 r., 17,7 tys. w 1992 r. i 5,4 tys. w 1993 r. Dopiero więc od niedawna masowa emigracja do Niemiec przestała być samoistnym problemem. Nie zmienia to faktu, że w efekcie przeniosło się z Polski do Niemiec około miliona osób. Jak podaje Jan Korbel, spośród 560 tys. emigrantów, którzy tylko w latach 1952-79 wyjechali z Polski do RFN, ok. 400 tys., czyli ponad 70 proc., to osoby zweryfikowane po wojnie jako rodzimi Polacy, głównie z Górnego Śląska (woj. opolskie i zachodnia część katowickiego) oraz z Warmii i Mazur. Dalsze ponad 10 proc. to spolonizowani koloniści niemieccy lub ich potomkowie z Polski centralnej oraz wpisani na volkslistę, głównie na terenach przedwojennych województw śląskiego i pomorskiego. W następnych latach odsetek Polaków wśród emigrantów do Niemiec jeszcze wzrósł. Można więc przewidywać, że obecnie przynajmniej ich część (choć nie bardzo na razie wiadomo jaka) będzie się starać o potwierdzenie obywatelstwa polskiego oraz o odzyskanie pozostawionej własności. Sądząc z już nadesłanych wniosków, chodzi o zwrot lub o odszkodowania za pozostawione gospodarstwa rolne, domy, mieszkania i małe przedsiębiorstwa o rozmaitym charakterze (np. restauracje). Posiadanie obywatelstwa polskiego w momencie utraty własności rozstrzygać też ma według rozpatrywanego przez Sejm projektu ustawy reprywatyzacyjnej o prawie do rekompensaty z tego tytułu. Oznacza to, że organa administracji i sądy staną niebawem przed niezmiernie skomplikowanym zarówno prawnie, jak i faktycznie problemem rozstrzygania o kwestii obywatelstwa polskiego osób, które wyjechały do Niemiec w ramach akcji łączenia rodzin. Danuta Frey * Stanisław Jankowiak: "Akcja łączenia rodzin między Polską a NRD w latach 1949-54", "Przegląd Zachodni" nr 3/95, oraz Stanisław Jankowiak: "Łączenie rodzin między Polską a NRD w latach 1955-1959", "Przegląd Zachodni" nr 6/95 **) Jan Korbel: "Emigranci z Polski do RFN w świetle statystyki i analiz (1952-1985)", "Materiały i Studia Opolskie", Opole 1988 ***) Dieter Bingen: Polityka Republiki Bońskiej wobec Polski, wyd. Kwadrat, Kraków 1997.
W efekcie akcji łączenia rodzin i nielegalnych migracji wyjechało z Polski do Niemiec przeszło milion osób. Wielkie migracje zaczęły się zaraz po wojnie. w latach 1945-50 wysiedlono około 3,2 mln Niemców. W latach 1949-54 wyjechało z Polski prawie 100 tys. osób. Emigracja załamała się w okresie nasilonego w Polsce stalinizmu. Przełom i liberalizację kryteriów wyjazdowych przyniósł 1956 r. W efekcie liczba emigrujących zaczęła wzrastać. Emigrowała również ludność etnicznie polska. Przyjęte w latach 1959-70 zasady rozpatrywania wniosków miały zahamować odpływ ludności z Polski. spośród 560 tys. emigrantów ponad 70 proc. to rodzimi Polacy. Można przewidywać, że część będzie się starać o odzyskanie pozostawionej własności.
NAUKA Skąd pieniądze na naukę Za dużo badaczy, za mało sukcesów KRZYSZTOF PAWŁOWSKI Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej. Przypomniały mi się przy tej lekturze trzy głośne teksty, opublikowane w trzech ostatnich latach - apel Komitetu Ratowania Nauki Polskiej kojarzony z powszechnie szanowaną osobą profesora Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, artykuł z "Rzeczpospolitej" prof. Jana Winieckiego pokazujący ograniczenia efektywnej absorpcji środków przez instytucje naukowe w zależności od stopnia rozwoju danej gospodarki i państwa, wreszcie wypowiedź prof. Łukasza Turskiego z felietonu we "Wprost", że zaledwie 1/3 osób pracujących w instytucjach naukowych zasługuje na to, aby w nich pozostać i pracować. Który z autorów miał rację, a może wszyscy? Czekanie na dofinansowanie Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy te oczekiwania są uzasadnione? Otóż analiza danych przytaczanych przez KBN wcale nie skłania do takich oczekiwań, przynajmniej obecnie, przy poziomie produktu narodowego liczonego na głowę mieszkańca niewiele przekraczającym 6 tys. USD. KBN przytacza dane dotyczące różnych krajów, przeliczane na głowę ludności przy uwzględnieniu tzw. parytetu siły nabywczej waluty krajowej (PPP). Źródłowe dane GUS, Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD) czy Science and Technology Indicators wydają się niekwestionowane. Z danych przedstawionych w opracowaniu KBN określiłem zależność pomiędzy nakładami na badania i rozwój a średnim produktem krajowym brutto (oba wskaźniki podane na głowę mieszkańca przy uwzględnieniu parytetów siły nabywczej waluty krajowej). Wniosek z tej zależności jest jednoznaczny i niezbyt przyjemny dla środowisk akademickich - nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. Dla przykładu, dopiero dwukrotny wzrost produktu krajowego uczyni uzasadnionym trzykrotny wzrost nakładów na badania i rozwój. Jeszcze bardziej interesujące są diagramy, na których przedstawiono strukturę nakładów na B+R, tzn. proporcje pomiędzy finansowaniem z budżetu państwa a nakładami ze strony przedsiębiorstw. Najciekawsze dane zestawiono w tabeli. Mało spektakularnych osiągnięć Jak widać, dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. I tak, nakłady na badania i rozwój z budżetu państwa są "tylko" 4,2 razy mniejsze niż średnia dla wszystkich państw OECD i średnia dla Unii Europejskiej oraz kilkanaście razy mniejsza (10 do 13,7) w przypadku nakładów ze strony przedsiębiorstw. Czy więc cała wina za niedofinansowanie polskiej nauki leży po stronie polskich przedsiębiorstw? By nie być oskarżonym o stronniczość, przytoczę jako odpowiedź jeden z wniosków (nr 6) przedstawiony przez KBN: "Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek pomiędzy nauką i gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł naukowych o fundamentalnym znaczeniu, jak i kompletnych opracowań techniczno-technologicznych nadających się do natychmiastowego zastosowania w praktyce". Trudno o bardziej jednoznaczną ocenę. Trudno też oczekiwać, że polskie przedsiębiorstwa (te działające na realnym rynku, sprywatyzowane oraz drenowane z pieniędzy przez chory polski system podatkowy) będą wspaniałomyślnie i jednostronnie finansować działalność naukową instytutów oraz uczelni, nie mając szans na zwrot zainwestowanych środków poprzez otrzymanie od nich gotowych do zastosowania nowych technologii, innowacji czy rozwiązań organizacyjnych. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały. Kapitał intelektualny coraz cenniejszy Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R (0,47proc.) jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych - Hiszpanii 0,52 proc. i Włoch tylko 0,53 proc. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw. Jak u Pana Boga za piecem Spośród wielu interesujących informacji i wniosków zwróciłem jeszcze uwagę na strukturę sektora badań i rozwoju. Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym - żywej pozostałości po okresie realnego socjalizmu. Udział środków z budżetu państwa przekazywanych na sfinansowanie JBR w całości kosztów ich działalności wzrósł od 1994 r. do 1997 r. z 54,1 proc. do 63,5 proc. (przy spadku udziału środków własnych JBR z 23,3 proc. do 16,1 proc.). A to oznacza, że część JBR żyje "jak u Pana Boga za piecem" opierając się na środkach budżetowych, wcale nie będąc zmuszona do efektywnych badań i starania się o środki (na przykład z przedsiębiorstw). Oczywiście, ta grupa jest bardzo niejednorodna i obok jednostek prowadzących badania podstawowe (jak Instytut Fizyki Jądrowej) oraz instytutów niezbędnych dla funkcjonowania państwa (jak Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej czy Instytut Geologiczny) znajdują się w tej grupie głównie instytuty działające na rzecz przemysłu, rolnictwa. Duża część z nich w nowych warunkach gospodarczych powinna być sprywatyzowana bądź zlikwidowana. Taki jest zresztą jeden z wniosków KBN (tylko łagodnie sformułowany). Z tego, co wieść gminna niesie, część z tych instytutów żyje wręcz luksusowo z wynajmu czy dzierżawy pomieszczeń, budynków (zresztą państwowych), a działalność "badawcza" jest tylko swoistą wizytówką (by nie powiedzieć przykrywką). Sprywatyzować instytuty Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. Uwolnione w ten sposób środki publiczne powinno się przeznaczyć na znaczne zwiększenie funduszu projektów badawczych, na który idzie obecnie tylko 15,5 proc. ogółu środków, jakimi dysponuje KBN. Przy okazji restrukturyzacji i prywatyzacji poprawiłby się jeszcze jeden istotny wskaźnik - nakłady na B+R przypadające na jednego badacza. Polska pod tym względem rzeczywiście odstaje od świata, wydając na jednego badacza 39 tys. USD (w Czechach - 126 tys. USD). Przyczyna jest jednak zaskakująca (i znowu piszą o tym autorzy wniosków z opracowania KBN, tylko nie wprost) - mamy za dużo badaczy na 1000 zatrudnionych. Taki wskaźnik jest typowy dla państw rozwiniętych, np. Włoch i Hiszpanii, a nie dla państw podobnych do Polski. Prywatyzacja JBR "załatwi" ten problem - pozostaną w nich tylko pracownicy niezbędni dla funkcjonowania firmy. Muszą być ruchliwi Oczywiście, w opracowaniu KBN pojawia się kolejny raz stwierdzenie dotyczące niskich płac w sektorze B+R i narzekanie na szkodliwą (zdaniem autorów) wieloetatowość pracowników naukowych, którzy w ten sposób podnoszą swoje zarobki. Za daleko idąca wieloetatowość jest na pewno szkodliwa dla pracownika nauki, ale autorzy opracowania chyba nie zauważyli światowej tendencji ogromnego wzrostu ruchliwości naukowców. Prof. Stefan Kwiatkowski nazywa ich "dywanojeźdźcami", nie mogą być oni przywiązani na długo do jednej instytucji, gdyż ruchliwość jest atrybutem ich działalności, a wymiana idei, tworzenie wciąż nowych zespołów badawczych przyspiesza i zwiększa efektywność ich pracy. Trzeba wreszcie powiedzieć wprost: w Polsce przy obecnych tak ograniczonych możliwościach wzrostu nakładów budżetu na B+R, nie istnieje możliwość istotnego wzrostu płac w instytucjach państwowych. Zatrudnienie najlepszych pracowników nauki w ich macierzystych uczelniach czy instytutach badawczych będzie możliwe tylko wtedy, gdy będą mogli znacząco podnieść swoje dochody przez pracę w uczelniach niepaństwowych czy też prywatnych instytutach badawczych. Zaczarowywanie rzeczywistości Czasami mam wrażenie, że część środowisk akademickich próbuje zmienić rzeczywistość poprzez jej "zaczarowanie" czy też nie przyjmując do wiadomości obecnych uwarunkowań systemowych. Tak było, niestety, po mądrym tekście prof. Winieckiego - zamiast podjąć dyskusję, część środowiska postanowiła się na profesora Winieckiego obrazić. Można też zrzucić wszystko na okrutnego ministra finansów, zresztą "odszczepieńca" środowiska akademickiego. Tylko czy to coś zmieni? Jestem głęboko przekonany, że zasadnicze zmiany muszą zajść i zostać przeprowadzone wewnątrz sektora B+R i bez tego rzeczywiście grozi nam upadek polskiej nauki. Podstawowym zadaniem państwa na najbliższe lata jest zapewnienie wzrostu średniego poziomu wykształcenia społeczeństwa. Z tego względu konieczny jest więc wzrost poziomu finansowania badań w szkołach wyższych, gdyż umożliwi to zatrzymanie w uczelniach najzdolniejszych naukowców, gwarantujących odpowiednio wysoki poziom wiedzy przekazywanej studentom. Autor jest rektorem WSB w Nowym Sączu i Tarnowie.
Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej. interesujące są diagramy, na których przedstawiono strukturę nakładów na B+R, tzn. proporcje pomiędzy finansowaniem z budżetu państwa a nakładami ze strony przedsiębiorstw. Najciekawsze dane zestawiono w tabeli.Jak widać, dane odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. Trudno oczekiwać, że polskie przedsiębiorstwa będą wspaniałomyślnie i jednostronnie finansować działalność naukową instytutów oraz uczelni, nie mając szans na zwrot zainwestowanych środków poprzez otrzymanie od nich gotowych do zastosowania nowych technologii, innowacji czy rozwiązań organizacyjnych.Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów.
PARTIE Na tle innych ugrupowań politycznych Sojusz błyszczy jak brylant Kto zapracuje na zwycięstwo SLD RYS. ROBERT DĄBROWSKI ELIZA OLCZYK Po trzech miesiącach rządów koalicji AWS - UW dwa największe ugrupowania polskiej sceny politycznej - Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej - cieszą się sympatią takiej samej liczby wyborców. W styczniu, w badaniach "Rzeczpospolitej" poparcie dla obu ugrupowań deklarowało po 32 proc. społeczeństwa. A jeszcze nie tak dawno, bo zaledwie trzy miesiące temu, kiedy powstawał rząd Jerzego Buzka, oba ugrupowania dzieliła różnica 11 procent. Poparcie dla AWS deklarowało 36 proc. społeczeństwa, zaś dla SLD jedynie 25 procent. Władza zużywa. Ugrupowania rządzące po przejściowym wzroście poparcia, który ma zwykle miejsce po sukcesie utworzenia nowego gabinetu, zazwyczaj tracą popularność. Utrata poparcia wyborców jest wprost proporcjonalna do długości okresu sprawowania władzy. Przykładem może być Polskie Stronnictwo Ludowe, które z pozycji drugiego co do wielkości ugrupowania w Sejmie II kadencji spadło do poziomu marginalnego klubu opozycyjnego w obecnym parlamencie. PSL nie jest jednak pod tym względem osamotnione. Od 1989 roku władza "zużyła" już kilka ugrupowań politycznych, m.in. Kongres Liberalno-Demokratyczny, Unię Demokratyczną, Porozumienie Centrum, ZChN, PSL-PL. Sojusz Lewicy Demokratycznej jest jak dotąd jedynym ugrupowaniem politycznym, które mimo czterech lat rządów, utrzymało wysokie poparcie społeczne, a nawet w stosunku do 1993 roku powiększyło swój elektorat o kilka procent. Faktem jest, że podczas wrześniowych wyborów AWS zdobyła więcej głosów i przejęła władzę, jednak SLD szybko odrabia straty. Sojusz rzecz jasna w ciągu czterech lat rządów nie ustrzegł się również błędów. Nie wiadomo, ilu sympatyków straciły SLD i PSL z powodu nieustających sporów w ciągu czterech lat wspólnych rządów, ale warto pamiętać, że waśnie między politykami doprowadziły do utraty władzy przez ugrupowania wywodzące się z "Solidarności". Z całą pewnością Sojusz stracił sporo emeryckich głosów wprowadzając nowe zasady waloryzacji rent i emerytur (mniej korzystne dla świadczeniobiorców) oraz zapominając zwaloryzować te świadczenia za czwarty kwartał 1995 roku. Bez wątpienia też SLD nie zaskarbił sobie przychylności wyborców podnosząc stawki podatków od dochodów osobistych i nie obniżając ich, mimo że miały obowiązywać tylko przez rok. Decyzja o obowiązku odprowadzania składek na ZUS od wszelkich dodatkowych pieniędzy, jakie otrzymuje pracownik poza pensją - "barbórki", premii z zysku, premii jubileuszowych etc. - również nie mogła przysporzyć Sojuszowi zwolenników. Sporo głosów stracił SLD w wyniku zachowania polityków tego ugrupowania w sprawie powodzi. Na czym więc polega fenomen SLD? Trudno przecież uwierzyć, że odpowiedzialnością za wszystkie niepopularne decyzje i za klęskę żywiołową wyborcy obarczyli PSL. Gospodarka po raz drugi Sojusz jest w tej chwili jedynym ugrupowaniem o lewicowym obliczu na polskiej scenie politycznej. O ile ludzie o prawicowych poglądach mogą wybierać w różnych ugrupowaniach, mniejszych lub większych, wchodzących w skład AWS lub nie, o tyle osoby o lewicowej orientacji mają do wyboru tylko SLD. Po wyborczej klęsce Unii Pracy oraz zdecydowanym przesunięciu się Unii Wolności na prawą stronę sceny politycznej, tylko SLD głosi lewicowe wartości - wspomaganie słabszych grup społeczeństwa, interwencjonizm państwa w gospodarce, państwo neutralne światopoglądowo, prawo do przerywania ciąży itd. Unia Pracy, która powstała jako lewicowa alternatywa SLD, nie okazała się poważną konkurencją dla Sojuszu. Nie tylko, że nie przejęła wyborców SLD, ale oddała mu własnych. Tymczasem polskie społeczeństwo, słabo przygotowane do funkcjonowania w warunkach gospodarki wolnorynkowej, a zarazem niechętne ideologii podlanej narodowo-katolickim sosem, siłą rzeczy zwraca się w kierunku ugrupowania lewicowego, które na dodatek udowodniło już, że jest skuteczne, potrafi zdobyć władzę i ją utrzymać. Ten zwrot społeczeństwa w kierunku SLD nie jest niczym niezwykłym, skoro rząd koalicji AWS - UW już na wstępie swojego urzędowania zapowiedział schładzanie gospodarki i zaczął realizować swoje zapowiedzi. Zapewne wielu ludziom przypominało to czasy, kiedy Leszek Balcerowicz uzdrawiał gospodarkę po raz pierwszy. Zapowiedzi podwyżek akcyzy na papierosy, alkohol i benzynę oraz VAT na usługi telekomunikacyjne doprowadziły do pierwszego spadku popularności AWS i UW. Wejście ich w życie będzie zapewne przyczyną dalszego odpływu elektoratu od ugrupowań rządzących, ale w sondażach da się to zauważyć nie wcześniej niż w lutym. Nie wiadomo natomiast, jak wiele stracą politycy na uwolnieniu przez rząd cen energii cieplnej. Dopóki lokatorzy nie przekonają, ile im przejdzie zapłacić z własnej kieszeni za ciepło w mieszkaniach (w sytuacji,, gdy odbiorcy skazani są na monopolistów i muszą im płacić taką cenę, jaka zostanie wyznaczona), dopóty politycy nie znają politycznej ceny tej decyzji. Wiadomo natomiast, że SLD, który protestuje przeciwko podwyżkom, zbiera kolejne punkty u wyborców domagając się osłon socjalnych dla osób najbardziej dotkniętych wzrostem cen ("będzie to ciosem dla 6 milionów rodzin polskich rodzin" - mówił przy okazji tej sprawy Leszek Miller). W ciągu dwóch miesięcy poparcie dla Sojuszu w sondażach wzrosło o 7 procent. Dużo szumu wywołała też decyzja zrównania systemu waloryzacji rent i emerytur mundurowych ze świadczeniami pracowniczymi. Na dodatek została ona skutecznie zastopowana przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, co nie przysporzyło rządowi chwały, bowiem udowodniło, że koalicja rządząca musi się liczyć ze zdaniem prezydenta. Ideologia po raz drugi Tyle, jeżeli chodzi o sprawy społeczno-gospodarcze, a przecież pojawiły się też kwestie światopoglądowe. Potajemne zawieszenie krzyża w sali obrad plenarnych Sejmu dało powód posłom z SLD do wystąpień w obronie ludzi niewierzących i do oskarżenia AWS o stosowanie polityki faktów dokonanych (przed wyborami w 1993 roku krzyż został potajemnie zawieszony w Senacie). Głosowanie w sprawie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego o dopuszczalności przerywania ciąży ze względów społecznych było okazją do zapowiedzi zorganizowania ruchu społecznego na rzecz prawnej dopuszczalności przerywania ciąży ze względów społecznych i zbierania podpisów pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą (na podobnym ruchu, który chciał doprowadzić do referendum w sprawie karalności aborcji, wyrosła Unia Pracy). Wycofanie się rządu z deklaracji do konkordatu zostało zręcznie wykorzystane przez SLD do oskarżenia, że tylko interesy jednej ze stron umowy zostały należycie zabezpieczone, choć trudno powiedzieć, czy w praktyce brak deklaracji będzie miał jakiekolwiek znaczenie dla realizacji postanowień konkordatu (przypomnijmy, że na krytyce konkordatu oraz rządu Hanny Suchockiej, która doprowadziła do jego zawarcia, w dużej mierze oparty był sukces wyborczy SLD w 1993 roku). Zmiany w regulaminie Sejmu, m.in. rezygnacja z przesłuchiwania kandydatów na ministrów przez odpowiednie komisje resortowe została nagłośniona przez SLD jako chęć uchronienia przez AWS swoich ministrów przed przesłuchaniami (w domyśle miało to znaczyć, że kompetencje nowych ministrów pozostawiają wiele do życzenia) i do zepchnięcia opozycji w cień, poprzez zwiększenie roli marszałka przy ustalaniu porządku dziennego. Przy tej okazji SLD oskarżył koalicję o dyktat większości, zamykanie ust opozycji, ograniczanie demokracji, zawłaszczanie parlamentu przez większość. Mało kto już zapewne pamięta, że słabiutka opozycja w Sejmie II kadencji była w znacznie gorszej sytuacji niż opozycja w obecnym parlamencie, a jej głos krytyki pod adresem SLD i PSL był znacznie mniej słyszalny niż obecnie. Z drugiej strony Sojusz znakomicie potrafi też prezentować się w roli konstruktywnej, państwowotwórczej opozycji. Mieliśmy tego przykład w ostatnich dniach, kiedy premier Jerzy Buzek spotkał się z Prezydium SLD w sprawie reformy samorządowej. Liderzy Sojuszu mówili po spotkaniu, że popierają ideę stworzenia powiatów i nie wykluczają poparcia konkretnych ustaw w Sejmie, jeżeli będą im odpowiadały w szczegółach. Tak samo politycy SLD zachowywali się w Sejmie I kadencji, wspierając niejednokrotnie reformy podejmowane przez rząd Hanny Suchockiej, ale wyrażając jednocześnie troskę o ludzi najuboższych. "Solidarność" po raz drugi W 1993 roku partie wywodzące się z "Solidarności" obwiniały Lecha Wałęsę o zwycięstwo wyborcze SLD. Część polityków obozu posierpniowego mówiła sarkastycznie, że prezydent tak bardzo wzmacniał lewą nogę sceny politycznej, iż doprowadził do uwiądu prawej nogi. Politycy solidarnościowi nie chcieli przyznać, że w ogromnej mierze sami zapracowali na sukces Sojuszu. Ten ostatni mógł nawet palcem nie kiwnąć, a i tak wygrałby wybory. Warto przypomnieć, jakie okoliczności towarzyszyły rozpisaniu przedterminowych wyborów w 1993 roku - jak w ciągu dwóch lat większość sejmowa trzykrotnie próbowała tworzyć rząd, w tym jeden raz bez powodzenia, jak ugrupowania współtworzące gabinet Hanny Suchockiej obrażały się i wychodziły z koalicji, sprawiając, że rząd większościowy stał się faktycznie mniejszościowym, jak "Solidarność" zwinęła parasol ochronny i doprowadziła do głosowania nad wotum nieufności dla rządu, jak nielojalni posłowie z ZChN (w tym jeden w randze ministra) doprowadzili do obalenia rządu, nie przychodząc na głosowanie. Fakt, że Lech Wałęsa zadecydował o rozwiązaniu parlamentu i rozpisaniu przedterminowych wyborów, był solidnie umotywowany. Dalsze składanie parlamentarnych klocków (w ówczesnym Sejmie było blisko 30 ugrupowań) w kolejną nietrwałą większość nie miało zbytniego sensu. Resztę załatwiła nowa ordynacja, buta liderów partii prawicowych i wzajemne animozje między tymi ugrupowaniami, co uniemożliwiło stworzenie jednego bloku wyborczego. W ten sposób ok. 30 proc. głosów oddanych na partie prawicowe przepadło, a mandaty rozdzielono między ugrupowania zwycięskie - SLD i PSL. Po czterech latach pobytu na ławce rezerwowych partie prawicowe wyciągnęły wniosek z nauczki, jaką otrzymały w 1993 roku i stworzyły koalicję wyborczą (Ruch Odbudowy Polski, który się temu nie podporządkował z trudnością przekroczył próg wymagany przez ordynację do uczestniczenia w podziale mandatów). Jak na razie są oznaki, że był to jedyny wniosek wyciągnięty przez polityków solidarnościowych z utraty władzy i czteroletniej nieobecności w parlamencie. W koalicji rządzącej zaczęło ostro iskrzyć nim upłynął pierwszy kwartał sprawowania władzy. Tu i ówdzie da się dostrzec pierwsze oznaki niekompetencji, nepotyzmu i arogancji władzy oraz większej lub mniejszej pazerności. Wszystkim tym zgrzeszyły rządy solidarnościowe w latach 1989 - 1993. Oczywiście dla wyborczego sukcesu SLD w 1993 roku spore znaczenie miało też to, że Sojusz ma doskonale zorganizowane struktury w terenie, pieniądze na każde kolejne wybory, znakomicie opanowane metody socjotechniki, i w miarę kompetentne kadry, choć i w tym ugrupowaniu nie jest ich zbyt wiele. Biorąc jednak to wszystko pod uwagę Sojusz na tle innych ugrupowań partyjnych błyszczy jak brylant i w dużej mierze od obecnej koalicji rządzącej zależy czy w następnych wyborach społeczeństwo skusi się na ten blask.
Po trzech miesiącach rządów koalicji AWS - UW dwa największe ugrupowania polskiej sceny politycznej - Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej - cieszą się sympatią takiej samej liczby wyborców. A jeszcze nie tak dawno, kiedy powstawał rząd Jerzego Buzka, oba ugrupowania dzieliła różnica 11 procent. Sojusz Lewicy Demokratycznej jest jak dotąd jedynym ugrupowaniem politycznym, które mimo czterech lat rządów, utrzymało wysokie poparcie społeczne, a nawet w stosunku do 1993 roku powiększyło swój elektorat o kilka procent.
Reportaż "Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje Dzieci ze sfałszowanym życiorysem - Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Fot. Rafał Guz Robert Horbaczewski Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był - mówi Helena Być, jedna z głównych świadków oskarżenia w procesie o wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny "Zwracam się ze skargą do prokuratora w Hrubieszowie przeciwko (tu nazwisko i imię) i jego żonie, którzy posiadają 15 ha ziemi, 4 konie, 3 krowy, 17 świń, dwa traktory i poloneza. Dorobili się tego wszystkiego za »zamojszczyznę«, a w ogóle za drutami nie byli". Takich donosów, w większości anonimowych, do prokuratury, organizacji kombatanckich, sądu, policji i redakcji prasowych na początku lat dziewięćdziesiątych napłynęły setki. Napływają i dziś, choć dużo mniej. Na podstawie jednego z nich, złożonego w kwietniu 1994 roku przez kilku mieszkańców Majdanu Tuczępskiego i Tuczęp (gmina Grabowiec) Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. Zarzuty postawiono 62 z nich. Ostatecznie, po ponad dwóch latach żmudnego śledztwa, na ławie oskarżonych zasiadło jedynie 15 osób. Resztę postępowań umorzono. - Niektórzy dobrowolnie zrzekli się tych świadczeń. W stosunku do innych nie było dowodów, że świadczenia wyłudzili świadomie. Osoby te złożyły wnioski, bo figurowały w dokumentach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce - wyjaśnia prokurator Józef Pokarowski, szef Prokuratury Rejonowej w Hrubieszowie. Proceder z pobieraniem rent należnych dzieciom Zamojszczyzny rozpoczął się po 1982 roku. Wtedy Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie. Aby jednak ubiegać się o świadczenia, trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Należało udokumentować przynajmniej miesięczną rozłąkę z rodziną podczas pacyfikacji Zamojszczyzny i pobyt w obozie. Następnie Komisja Kwalifikacyjna ZUS do spraw Inwalidztwa przyznawała określoną grupę inwalidzką, co dawało prawo do renty obozowej. W zależności od przyznanej grupy wynosi ona od 1100 do 1700 zł. Tworzenie statusu Regulamin ZBoWiD określał, że dowodami na posiadanie statusu dziecka Zamojszczyzny są zaświadczenia z lubelskiego Muzeum na Majdanku lub Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Lublinie albo w Zamościu. Niektórzy przedstawili jednak dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku, a więc trzy lub cztery lata po pacyfikacji. Posterunkowi MO i sołtysi, którzy sporządzali wówczas listy wysiedlonej przez hitlerowców ludności, przebąkiwali coś o ewentualnych odszkodowaniach, które miało płacić państwo niemieckie. W podzamojskim Majdanie Tuczępskim ludzie pamiętają, jak jesienią 1946 roku komendant posterunku MO w Grabowcu kapral Zamorzycki i starszy strzelec Józef Pawłoś chodzili od chałupy do chałupy i pytali: - Wysiedleni byliście? - Byliśmy. - A w obozie byliście? - Byliśmy. - A wasze dzieci też tam były? - Też były. Zapisywał się więc, kto mógł. Na listach figurowali zarówno ci, którzy byli w obozach, jak i ci, którzy uciekli ze wsi przed wysiedleniem, nawet ci, co urodzili się po wysiedleniu. Kiedy okazało się, że odszkodowań nie będzie, spisy powędrowały do archiwum. W latach sześćdziesiątych trafiły do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Po 1982 roku każdy ujęty na tych listach mógł otrzymać zaświadczenie, że był w obozie. Wystarczyło znaleźć 2 - 3 świadków, którzy to potwierdzili. - To właśnie instytucja świadka okazała się najgorsza w tej procedurze. Dochodziło do tego, że tzw. poświadczenia podpisywały 2-, 3-letnie dzieci, kuzyni podpisywali kuzynom. Ci, którzy zdobyli już uprawnienia, podpisywali poświadczenia innym, a ci następnym. W ten sposób wzrastała liczba rzekomych dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień, prezes zamojskiego oddziału Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, skupiającego środowisko dzieci Zamojszczyzny. Kość niezgody Wieś Tuczępy, gdzie mieszkają świadkowie oskarżenia, sąsiaduje z Majdanem Tuczępskim, skąd pochodzą oskarżeni. Z list transportowych znajdujących się w Archiwum Państwowym w Lublinie wynika, że w 1943 roku z obozu przejściowego w Zamościu na tereny podwarszawskie przemieszczono jedynie trzy osoby z Majdanu Tuczępskiego. Powołani przez sąd w Hrubieszowie świadkowie twierdzą, że wysiedlono maksymalnie kilkanaście osób, w tym jedynie trójkę dzieci. Reszta mieszkańców wsi wcześniej uprzedzona o pacyfikacji po prostu uciekła. Renty pobiera kilkadziesiąt mieszkańców. Przy wejściu na cmentarz w Tuczępach stoi grupka kobiet. Gdy pytam o dzieci Zamojszczyzny ożywiają się. Ta sprawa cały czas wzbudza emocje. - Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Gdy obok cmentarza zatrzymał się czerwony opel kombi zamilkły. Sugerują, aby schować aparat fotograficzny. - Znowu będą nam bluzgać, że kogoś nasyłamy - szeptają. "Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje: ryczałt energetyczny, ulga w opłacie abonamentów RTV i telefonicznego, bezpłatne lekarstwa, zniżki na bilety. Siedemdziesięciodwuletnia Helena Być nie boi się zemsty: "co miałam wycierpieć, już wycierpiałam" - mówi. W procesie była jednym z głównych świadków oskarżenia. - Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był. Nikt. Ja im nieraz mówiłam, niech podejdą pod krzyż i przysięgną na swoje dzieci, że byli za drutami. Nie chcą tego zrobić, to znak, że kłamią - prawie krzyczy. Opowiada o swojej koleżance z dzieciństwa. - Reginę, jak była mała, na sankach woziłam. Nigdy za drutami nie była. Spotkałam ją niedawno w Grabowcu i pytam: za co ty cholero te pieniądze bierzesz?. Odpowiedziała mi: "za tę tułaczkę i poniewierkę". A co, ja nie cierpiałam. Mnie przed wysiedleniem ojciec jak psa w 30-stopniowy mróz wywiózł do Witoldowa, gdzie było już sześć rodzin. Przez tydzień nikt z nas kromki chleba nie widział - opowiada, żywiołowo gestykulując. Podpisywali, choć nie umieli czytać Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu (postępowanie wobec niego umorzono z powodu złego stanu zdrowia). Wiele osób, które poświadczyły pobyt oskarżonych w obozie, zeznało, iż na prośbę lub żądanie prezesa J. podpisywało czyste blankiety zaświadczeń, a oskarżonych nigdy nie widzieli na oczy. Najwięcej zeznań podpisała kobieta, która nie ukończyła żadnej szkoły, nie umie czytać ani pisać, a w dodatku niedowidzi. Inna kobieta - "naoczny świadek" pacyfikacji w momencie deportacji miała niespełna 2,5 roku. Przed sądem przyznała się, że oskarżonych poznała dopiero w latach pięćdziesiątych. Proces wykazał, iż załatwianie w ten sposób świadczeń na terenie gminy Grabowiec było na porządku dziennym. Z analizy anonimów wynika, że za przyjęcie zaświadczenia prezes J. miał brać od 50 zł do wysokości jednej renty. - Dziwi mnie, że organy statutowe ZBoWiD przyjmowały takie zgłoszenia i nikt nie zainteresował się tą sprawą - kręci głową sędzia Zbigniew Żaczek. Wyciskanie prawdy Proces przed Sądem Rejonowym w Hrubieszowie trwał ponad trzy lata. Zeznawało ponad pół setki świadków z całej Polski. Odbyło się 27 rozpraw. Część z nich odroczono z powodu nieobecności świadków, a przede wszystkim oskarżonych. Zmieniały się składy sędziowskie, prokuratorzy i adwokaci. Świadkowie oskarżenia z Tuczęp słali w tym czasie pisma do ministra sprawiedliwości, prezydenta RP, do Rady Ministrów, do sądu okręgowego. Prosili o interwencję i nadanie sprawie biegu. - To był trudny proces nie tylko ze względu na materię, ale również liczbę oskarżonych i świadków oraz ich wiek. Myliły im się zeznania, ludzie, daty, fakty - wspomina sędzia Zbigniew Żaczek. Czterech oskarżonych zmarło, sprawę trzech innych ze względu na stan zdrowia wyłączono do odrębnego postępowania. Do końca procesu zostało ośmiu oskarżonych, w tym sześć kobiet. Żaden z nich nie przyznawał się winy. Twierdzili, iż wydarzeń z okresu wojny nie pamiętają, a o swoich losach dowiedzieli się od rodziców. Sęk w tym, że oprócz Teodozji W. i jej siostry Haliny J., wszyscy mieli wówczas od 10 do 14 lat. Taką tragedię musieli więc zapamiętać. W czerwcu Sąd Rejonowy w Hrubieszowie skazał ich na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Zasądził również po 1,4 tys. złotych grzywny oraz nakazał im oddać niesłusznie pobrane pieniądze w kwocie od 20 do 30 tys. zł, wyłudzone od ZUS, KRUS i Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - W tej sprawie nie chodziło o fakt wysiedlenia. Istotą był pobyt w obozie. Niewątpliwie oskarżeni mogą być zaliczani do dzieci Zamojszczyzny, bo byli wówczas dziećmi i wycierpieli niedolę, jaka spotkała wszystkich mieszkańców Zamojszczyzny, którzy przeżyli wysiedlenie. Jednak ustawodawca nie przewidział świadczeń dla wszystkich pacyfikowanych, ale tylko dla tych, którzy trafili do obozów przesiedleńczych i zostali odłączeni od rodziców - uzasadniał sędzia Zbigniew Żaczek. Oskarżeni odwołali się do Sądu Okręgowego w Zamościu, który 26 października tego roku, po trwającej niespełna półtorej godziny rozprawie, utrzymał wyrok. Gdy sędzia Ryszard Gargol wygłaszał uzasadnienie podsądni szeptali do siebie: - Teraz wrogi będą się cieszyć. - Jestem niewinna, nic nie wyłudziłam. Teraz znowu mi papiery z Niemiec wysłali, abym starała się o odszkodowanie - szlochała siedemdziesięcioletnia Julia R., trzymając w ręku wnioski o odszkodowania z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - Nasze nieszczęście polega na tym, że wielu świadków, którzy stwierdziliby naszą obecność w obozie, nie żyje. Padliśmy ofiarą oszczerstw ze strony zawistnych sąsiadów, którzy sami nie otrzymali "zamojszczyzny". Teczka pełna anonimów - Procesy w sprawie wyłudzeń rzucają ogromy cień na całe środowisko dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień. - W czasie wojny cierpiały przecież wszystkie dzieci: i te które przebywały w obozach, i te, które tam nie trafiły i to nie tylko z Zamojszczyzny. Dziwnie więc brzmi, że oni coś wyłudzili. Bolesław Szymanik w wieku 5 lat został wysiedlony wraz z rodzicami z Tarnogrodu do Niemiec. Do Polski wrócił po wojnie. Teraz jest prezesem Stowarzyszenia Dzieci Zamojszczyzny z siedzibą w Biłgoraju. Sugeruje, aby sprawy nie nagłaśniać. - Łyżka dziegciu może całą beczkę miodu zepsuć. Mogło się zdarzyć, że na tyle tysięcy pokrzywdzonych ktoś wyłudził świadczenia. Za tych ludzi wypada się tylko wstydzić - mówi Czesław Saja z Tuczęp w czasie wysiedlenia miał 13 lat. Też starał się o rentę. Nie dostał jej, bo nie było go na liście. Najpierw poświadczył Romualdzie P., że widział ją w obozie, potem zmienił zeznania i został jednym z głównych świadków oskarżenia w jej procesie. Jest autorem korespondencji do prokuratury, sądów i ministra sprawiedliwości, w których żąda ukarania reszty mieszkańców, przeciwko którym umorzono postępowanie. Schorowany. Podczas jednej z rozpraw zemdlał. - I co z tego, że osiem osób skazano, skoro reszta wciąż bierze państwowe pieniądze. Z Majdanu oprócz trzech osób żadna w obozie nie była i koniec. Będziemy pisać do ministra Kaczyńskiego, do telewizji, wszędzie. My nie jesteśmy mściwi, my jesteśmy sprawiedliwi - mówi w liczbie mnogiej. Gdy przypominam mu, że sam starał się wyłudzić rentę, irytuje się. - Wtedy uciekłem, ale trafiłem za druty drugim razem. Nie wiem, jak to opowiedzieć. To długa historia. Pierwsze wysiedlania rozpoczęły się 27 listopada 1942 roku. Do sierpnia 1943 roku w ramach akcji pacyfikacyjnej Zamojszczyzny wysiedlono 297 wsi, około 110 tys. ludzi, w tym 30 tys. dzieci. Uważa się, że około 10 tys. dzieci wywieziono do Niemiec w celach germanizacyjnych, około 8 tys. zginęło z głodu i chorób zakaźnych w obozie w Zamościu. Do dziś przeżyło około 5 tys. Ile z nich pobiera świadczenia, nie wiadomo. Ani Urząd do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych w Warszawie, ani ZUS w Biłgoraju, który na terenie Zamojszczyzny wypłaca renty, nie potrafią podać dokładnej liczby, bowiem w ich bazach komputerowych nie ma osobnej kategorii "dzieci Zamojszczyzny". Ich zdaniem termin ten jest nieprecyzyjny, potoczny i nie występuje w ustawie z 24 stycznia 1991 roku o kombatantach oraz niektórych osobach będących ofiarami represji wojennych i okresu powojennego. Proces rzekomych dzieci Zamojszczyzny z Majdanu Tuczępskiego nie był jedyny. Podobne toczyły się przed sądami w Zamościu i Biłgoraju. Wtedy jednak na ławie oskarżonych zasiadały pojedyncze osoby.
Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. na ławie oskarżonych zasiadło 15 osób. Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie. trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Niektórzy przedstawili dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku. Po 1982 roku każdy ujęty na tych listach mógł otrzymać zaświadczenie, że był w obozie. Wystarczyło znaleźć 2 - 3 świadków, którzy to potwierdzili. Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu. Wiele osób, które poświadczyły pobyt oskarżonych w obozie, zeznało, iż na prośbę prezesa J. podpisywało czyste blankiety zaświadczeń. Do końca procesu zostało ośmiu oskarżonych. Sąd Rejonowy w Hrubieszowie skazał ich na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Zasądził również po 1,4 tys. złotych grzywny oraz nakazał im oddać niesłusznie pobrane pieniądze.