source
stringlengths 6.68k
29.9k
| target
stringlengths 287
6.76k
|
---|---|
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też
Mniej lub bardziej bezpośrednio
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu.
Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań.
Prezydenci i terminy
Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie.
Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami.
Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska.
Silny burmistrz, słaba rada
O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie.
W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy.
Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK.
Urząd to nie łup
Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami.
W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji.
Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć.
Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym.
Dwie czy jedna tura?
Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk.
Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej.
Diabeł w szczegółach
Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie.
Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych.
Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku".
Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu.
Współpraca AST
JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO
Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy.
Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich.
Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów.
Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu.
Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie.
Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach.
Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji.
Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości.
SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH
Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego.
Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą.
Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański.
- Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara. | Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu.
Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. |
SEJM
Od początku kadencji 30 posłów zmieniło szyld polityczny
Jak w kalejdoskopie
JERZY PILCZYŃSKI
Zmiany osobowego składu klubów i kół poselskich są już na Wiejskiej stałym zjawiskiem. Nie inaczej dzieje się i w tej kadencji. Sejm zainaugurował swą działalność podzielony na cztery kluby poselskie: AWS - 201 posłów, SLD - 164, UW - 60 i PSL - 27 oraz jedno czteroosobowe Koło ROP. Skład dopełniało czterech posłów niezrzeszonych, w tym dwóch z mniejszości niemieckiej. Teraz mamy w Sejmie te same 4 kluby, choć każdy z nich poniósł straty i liczy dziś mniej posłów niż na początku. Prócz tego działają 4 koła; Porozumienie Polskie liczące 7 posłów, KPN-Ojczyzna - 5, Ruch Odbudowy Polski - Porozumienie Centrum - 4, Polska Partia Socjalistyczna - Ruch Ludzi Pracy - 3 oraz koło Polskiej Racji Stanu - 3. Grupa posłów niezrzeszonych rozrosła się do 6 osób.
Największe straty poniosła AWS skupiająca na początku kadencji 201 posłów. Teraz może liczyć jedynie na 186 głosów i to nie zawsze, z dyscypliny klubowej wyłamuje się dość często 14, 15 posłów. Stało się to właśnie przedmiotem konfliktu w koalicji i może doprowadzić do jej rozpadu. Rzecznik klubu Piotr Żak mówił niedawno, że niezdyscyplinowani nie przejdą powtórnie weryfikacji wyborczej. Powinno się ich jednak usunąć już teraz z klubu. Jeśli udałoby się zachować koalicję, to 170 posłów AWS zupełnie wystarczyłoby dla zapewnienia rządowi większości w Sejmie.
Powolna erozja
Już na początku kadencji opuścił AWS Ludwik Dorn, będący członkiem Porozumienia Centrum i przez dłuższy czas pozostawał posłem niezrzeszonym.
Pół roku później liczebność Klubu AWS zmniejszyła się o 8 osób. Z powodu łamania regulaminu i naruszania dyscypliny w głosowaniach zostali z niego usunięci Adam Słomka i Jan Łopuszański. Wraz z nimi wystąpiło z klubu 6 posłów KPN. Pod przewodnictwem Słomki założyli koło Konfederacji Polski Niepodległej - Obóz Patriotyczny, które w grudniu 1999 roku zmieniło nazwę na KPN-Ojczyzna. Po czterech miesiącach opuściła je Elżbieta Adamska-Wedler, wracając na łono AWS. W grudniu ubiegłego roku koło straciło Ryszarda Kędrę, który trafił do koła Polskiej Racji Stanu. KPN-O liczy dziś 5 posłów, oprócz Adama Słomki są to: Michał Janiszewski, od niedawna przewodniczący partii, Tomasz Karwowski, Janina Kraus, Andrzej Zapałowski.
Jan Łopuszański pozostawał krótko posłem niezrzeszonym. W ślad za nim wystąpiło z Klubu AWS sześcioro posłów związanych ze środowiskiem Radia Maryja. Byli to: Mariusz Grabowski, Piotr Krutul, Halina Nowina-Konopka, Mariusz Olszewski, Anna Sobecka, Witold Tomczak. Tworzą oni 7-osobowe, największe w Sejmie, Koło Porozumienie Polskie. Jedną z przyczyn odejścia tych posłów z AWS był konflikt w sprawie Stoczni Gdańskiej. Wkrótce doszło też do rozbratu z Rodziną Polską popieraną przez ojca Rydzyka.
Porozumienie Polskie i jego lider Jan Łopuszański silnie akcentują w Sejmie pozycje narodowe i są zdecydowanie przeciw integracji Polski z Unią Europejską. W niektórych sprawach dochodzi na forum Sejmu do wspólnych wystąpień w imieniu kół PP i KPN-O, a także ROP-PC. Często bywa to jednak stanowisko odmienne od zajmowanego przez AWS.
Z mandatu AWS zrezygnował Marek Nawara, który został przewodniczącym małopolskiego sejmiku. Mandat po nim objął Paweł Graś. Miejsce zmarłego Bogdana Żurka zajęła w Sejmie Grażyna Sołtyk, a mandat po Andrzeju Zakrzewskim objął Zbigniew Eysmont.
Ostatnim, który opuścił pokład AWS, był Maciej Jankowski. Zaangażował się w popieranie Andrzeja Olechowskiego jako kandydata na prezydenta. W AWS pozostaje dziś 186 posłów.
SLD trzyma się mocno
Klub SLD stracił do tej pory trzech posłów. Pod koniec 1999 roku wystąpili z niego poseł Piotr Ikonowicz (PPS) oraz Kazimierz Milner i Lech Szymańczyk reprezentujący Ruch Ludzi Pracy, po to by utworzyć wspólne Koło PPS-RLP.
Na początku kadencji z mandatu SLD zrezygnował Grzegorz Tuderek, przedkładając nad honory posła korzyści z działalności gospodarczej. Zastąpił go następny na liście wyborczej Mirosław Podsiadło. Mandat nagle zmarłego Kazimierza Nowaka objęła Elżbieta Szparaga.
Z powodu braku dyscypliny w głosowaniu nad liczbą województw z klubu zostali wykluczeni Wiesław Szweda i Zbyszek Zaborowski, lecz po 4 miesiącach zostali przyjęci ponownie.
Z powodu niekorzystnego dla niego orzeczenia lustracyjnego mandat utracił Tadeusz Matyjek na jego miejsce wszedł Andrzej Umiński. Do tej pory Matyjek jest jedynym posłem wyeliminowanym z powodów lustracyjnych.
Z mandatu zrezygnował Tadeusz Jędrzejczak, któremu ustawa nie pozwoliła łączyć go z funkcją prezydenta miasta Gorzowa Wlkp. Po tych wszystkich roszadach SLD liczy dziś 161 posłów.
UW i PSL - straty minimalne
Unia Wolności straciła tylko jeden głos. Dysponował nim Jan Rulewski, który był niegdyś posłem NSZZ "Solidarność". Widocznie związkowa proweniencja nie pozwoliła mu funkcjonować w Unii na dłuższą metę.
Zrzekł się mandatu Jerzy Ciemniewski, zostając sędzią Trybunału Konstytucyjnego, podobnie jak Irena Lipowicz, która została ambasadorem w Austrii. Wygasł mandat Juliusza Brauna, gdy wybrano go na przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zastąpili ich odpowiednio - Stanisław Pilniakowski, Jan Rzymełka i Maria Stolzman. UW dysponuje dziś 59 głosami.
Niewielkie straty odnotowało też PSL, liczące dziś 26 posłów. Na początku kadencji wystąpił z klubu Roman Jagieliński, który założył Partię Ludowo-Demokratyczną. Pozostaje posłem niezrzeszonym. Mandat po tragicznie zmarłym Ryszardzie Bondyrze objął Ryszard Stanibuła.
Kaczyński ratuje Olszewskiego
Zmienił się skład czteroosobowego Koła ROP Jana Olszewskiego. Spod wpływów lidera wyzwolili się Dariusz Grabowski i Adam Wędrychowicz, którzy ze wspomnianym już Ryszardem Kędrą z KPN-O założyli Koło Polskiej Racji Stanu.
W ROP został oprócz lidera tylko Wojciech Włodarczyk - groziło to likwidacją ruchu, ponieważ w myśl regulaminu do utworzenia koła potrzeba co najmniej trzech posłów. Sytuację uratowali Jarosław Kaczyński i Ludwik Dorn. Kaczyński wybrany z listy ROP uznał, że w trudnej sytuacji jest zobowiązany moralnie pomóc Olszewskiemu. Odtąd koło nosi nazwę ROP-PC.
Do 6 osób powiększyła się grupa posłów niezrzeszonych. Początkowo stanowili ją dwaj posłowie mniejszości niemieckiej Henryk Kroll, Helmut Paździor oraz Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz, założyciel Ruchu Katolicko- -Narodowego. Kaczyński wsparł Olszewskiego, za to przybyli Jan Rulewski, Roman Jagieliński i Maciej Jankowski.
Oceni wyborca
Przyczyny zmian mają oczywiście charakter polityczny, ale nie tylko, często chodzi o ambicje osobiste czy też względy pragmatyczne, polegające na uzyskiwaniu w ten sposób lepszych warunków działania (większa możliwość wystąpień w imieniu koła z trybuny sejmowej, pieniądze na funkcjonowanie koła, lokal w Sejmie itp.). Są to warunki tylko pozornie lepsze, bowiem pojedynczymi głosami nic w Sejmie osiągnąć się nie da.
Zmiany mają też niekiedy charakter niejako naturalny, są spowodowane zgonami i przyjmowaniem stanowisk, z którymi mandatu posła łączyć nie wolno. Ordynacja wyborcza do Sejmu, różniąca się pod tym względem od ordynacji senackiej, pozwala na rozwiązywanie tych sytuacji bez potrzeby uciekania się do wyborów uzupełniających. Gwarantuje to niezmienność składu politycznego Sejmu.
Z takich właśnie powodów zmieniła się obsada 10 mandatów. Trzydziestu posłów zmieniało jednak swoją przynależność klubową, co nie najlepiej świadczy o stałości ich politycznych poglądów bądź wyrazistości politycznej sylwetki. Pozostaje to jednak do oceny wyborców. | Sejm zainaugurował swą działalność podzielony na cztery kluby poselskie: AWS, SLD, UW i PSL. każdy z nich liczy dziś mniej posłów niż na początku. Prócz tego działają 4 koła. Największe straty poniosła AWS. na początku opuścił AWS Ludwik Dorn. później liczebność Klubu AWS zmniejszyła się o 8 osób. Z powodu łamania regulaminu zostali z niego usunięci Adam Słomka i Jan Łopuszański. Wraz z nimi wystąpiło z klubu 6 posłów. założyli koło Konfederacji Polski Niepodległej - Obóz Patriotyczny. Klub SLD stracił trzech posłów. wystąpili, by utworzyć wspólne Koło PPS-RLP. Unia Wolności straciła jeden głos. Przyczyny zmian mają charakter polityczny, ale nie tylko, często chodzi o ambicje osobiste czy względy pragmatyczne. Trzydziestu posłów zmieniało swoją przynależność klubową. |
ROZMOWA NA GORĄCO
Jean Philippe Courtois, wiceprezes Microsoft Corporation
Duża firma w trudnych czasach
Rz: Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie?
JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W innych krajach świata gospodarka może nie kwitnie, ale też nie odczuwa poważnych kłopotów. W Europie, według najnowszych danych, w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. W przyszłym roku tempo wzrostu ma spaść, ale nadal będzie rosło, nawet w Stanach Zjednoczonych o około 8 procent. Jak na kraj, o którym się mówi, że jest w recesji, to niezła prognoza. Dzieje się tak, bo coraz więcej przedsiębiorstw zdaje sobie sprawę, że wykorzystując nowoczesne technologie potrafi sprzedać więcej, szybciej dociera do klienta i spadają koszty tego dotarcia.
Ale z drugiej strony widać, że przemysł IT oszczędza. Chyba już wszystkie wielkie firmy z branży ograniczyły zatrudnienie?
Nie tylko nasze. Dotyczy to również firm telekomunikacyjnych. Podobnie jest z biurami podróży, liniami lotniczymi, ubezpieczeniami. Rzeczywiście jest trudniej.
Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową?
Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. Daliśmy im możliwość "prenumeraty" nowych produktów. Druga oferta, to wprowadzanie niezbędnych zmian w tych wszystkich produktach, które sprzedaliśmy wcześniej.
Nadal trudno mi zrozumieć tak duży wzrost w tym sektorze, podczas gdy inne tracą aż tyle. Czy zmieniło się coś w sposobie poszukiwania nowych klientów, którzy nie wiedzieli, że istnieją odpowiednie produkty właśnie dla nich?
Wśród naszych zagranicznych klientów jest ok. 10 tysięcy największych firm w Europie, na Bliskim Wschodzie oraz w Azji. To 50 procent naszych obrotów. Kolejne 40 procent to małe i średnie firmy. Mamy wśród nich 20 milionów klientów. Pozostałe 10 procent to odbiorcy bezpośredni, pojedynczy. Taki podział klientów jest także efektem naszych poszukiwań dotarcia do nowych możliwości. Zauważyliśmy w porę, że gwałtownie wzrasta zainteresowanie IT właśnie ze strony małych firm. A po wynikach wszystkich widać, że większe wykorzystanie Internetu pomaga w uzyskaniu większej konkurencyjności. Dla agencji podróży koszty transakcji związanej ze sprzedażą biletu lotniczego wcześniej wynosiły ok. 70 dolarów. Teraz ten koszt spadł do 7 dolarów. Podobna sytuacja jest w wydawnictwach prasowych. Jeśli chce się ogłoszeniem prasowym w "The New York Times" dotrzeć do ponad miliona czytelników, trzeba wydać 150 tysięcy dolarów. Jeśli takie samo ogłoszenie zamieści się w Internecie, wyda się jedną dziesiątą tej sumy i dotrze się do 15 mln czytelników. To, co obecnie obserwujemy na świecie, to wielki odwrót od ogłoszeń drobnych publikowanych w gazetach, właśnie na rzecz publikowania ich w sieci.
Zmieniły się również sposoby robienia zakupów przez firmy. To także pozwala wprowadzić wielkie oszczędności, w efekcie obniżyć koszty i ceny. To wyjaśnia skąd bierze się motywacja zwiększania wydatków na IT.
Czy w tym wzroście popytu na usługi i produkty IT zagrożeniem nie jest piractwo?
Zaskakujące, ale piractwo uległo ograniczeniu. W Europie 44 procent rynku to produkty i usługi pirackie. Jeśli chodzi o Polskę, jest to 55 procent. I udział ten szybko spada ze względu na podjętą walkę z piractwem komputerowym. Zdarza się naturalnie, że jakieś małe firmy kupują program i potem kilka razy go kopiują, ale coraz więcej ludzi rozumie, że jest to zwykła kradzież.
Co robi Microsoft, by zabezpieczyć się przed nielegalnym kopiowaniem i sprzedawaniem swoich produktów?
Część strategii to uproszczenie polityki licencyjnej. Wiele także można zrobić, jeśli chodzi o technologię. Wprowadzamy coraz doskonalsze programy, które uniemożliwiają nielegalne kopiowanie, ponieważ nie będą funkcjonowały w wersji, która nie jest oryginalna.
Przyjechał pan do Polski z prezentacją najnowszego programu Microsoftu Windows XP. Czy nie sądzi pan, że to zbędny wysiłek w przypadku kraju, który przeżywa kłopoty gospodarcze?
Rozumiem, że polskie PKB przestało rosnąć w tempie 5-6 procent rocznie i spadło do nieco ponad 1 procentu wzrostu. To przecież nie recesja. Polska wydaje na inwestycje w IT 1,7-1,8 proc. PKB, podczas gdy średnia europejska wynosi 3,5-3,6 procentu. Kiedy więc bierzemy pod uwagę polskie ambicje szybkiego wejścia do Unii Europejskiej jest dla nas zrozumiałe, że nie może to nastąpić bez posiadania odpowiedniej infrastruktury technologicznej. I tak postępuje większość kandydatów do UE. Czesi mieli 5-6 lat temu taki sam poziom wydatków, jak obecnie Polska, dzisiaj osiągnęli już średni poziom europejski. I nie jest to sztuka dla sztuki. Dzięki sprawnemu systemowi łączności, w tym Internetowi, zyskują przede wszystkim małe i średnie firmy, które łatwiej mogą się ze sobą komunikować. W efekcie powstaje samonapędzający się proces: więcej możliwości, większa produkcja, większe zatrudnienie.
Zresztą i władze niektórych krajów europejskich starają się zrobić coś, aby ułatwić działalność firmom. I nie chodzi tylko o zmiany przepisów na prostsze, ale na przykład poprawiają komunikację pomiędzy poszczególnymi resortami i decyzje wydawane są szybciej. Szybciej następuje obieg dokumentów, mniej jest biurokracji. To również wpływ przedsiębiorstw na administrację, które wiedzą, że przyspieszenie obiegu informacji jest w ich interesie.
Jak pan widzi możliwości rozwoju biznesu w Polsce?
Z waszym krajem wiążemy duże nadzieje. Z drugiej strony, dla Polski korzystne jest to, że - decydując się na pewne rozwiązania później niż kraje rozwinięte przemysłowo - korzysta z nowocześniejszych rozwiązań niż podobne firmy w Europie Zachodniej, a zwłaszcza na południu kontynentu.
Kilka miesięcy temu rozmawiałam z jednym z dyrektorów francuskiego ministerstwa zatrudnienia i solidarności. Poprosiłam też mojego rozmówcę o zeskanowanie i przysłanie mi elektronicznie zdjęcia. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, bo komputery są stare, a skanerów nie mają. Czy we Francji ten resort jest waszym klientem?
Tak, to nasz klient i wiemy, że mamy tam jeszcze wiele do zrobienia.
Otoczenie, w którym działa pana firma jest niesłychanie konkurencyjne, zmienia się także bardzo szybko. Jak zmienia się sam Microsoft?
Mam za sobą 18 lat pracy w Microsofcie. Wtedy pracowało w firmie 250 osób. Zawsze poruszały mnie w tej firmie stałe kontakty z klientami, wieloletnia współpraca i trwałe zobowiązania. Działamy jednocześnie w konkurencyjnym, ale też ryzykownym otoczeniu. Rzeczywiście kilka razy zaryzykowaliśmy i byliśmy w tym bardzo konsekwentni. Pierwszym takim projektem był pecet. Był to początek lat 80., w Microsofcie pracowało wtedy 50 osób, a największym naszym klientem był IBM. Jeszcze w 1985 roku ludzie śmiali się, kiedy sprzedawaliśmy Windows. Uważano, że jest zbyt wolny, że nie ma przyszłości, że nigdy nie uda nam się z nim przebić. Teraz wiadomo, że nie mieli racji.
W jaki sposób wpłynął na działalność Microsoftu spór z administracją w Stanach Zjednoczonych?
Jak wiadomo został niedawno polubownie załatwiony, ale to doświadczenie było bardzo bolesne dla firmy. Nikomu nie życzę, aby przydarzyło się firmie, w której pracuje. My z kolei zrozumieliśmy, że jeśli osiągnie się na rynku jakąś pozycję, o nowych produktach i planach dalszych innowacji, powinno się informować w sposób bardzo przemyślany i odpowiedzialny. Była to także lekcja, jak wprowadzać nowe produkty na rynek. Nie ukrywam, że chcielibyśmy o tym incydencie jak najszybciej zapomnieć.
Rozmawiała Danuta Walewska | Rz: Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie?
JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W Europie, według najnowszych danych, w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent.Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową?
Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. |
WARSZAWA
Honorowe obywatelstwo stolicy
Pierwszy był Piłsudski, ostatni będzie Jan Paweł II?
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie.
Wczoraj w Zamku Królewskim obchodzono uroczyście, jak co roku, święto Warszawy. W sali Balowej zebrała się Rada Warszawy, prezydent Marcin Święcicki przywdział ozdobny, kuty łańcuch z syrenką, a profesor Marian M. Drozdowski wygłosił wykład "Rola rady miejskiej w ujęciu historycznym". Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Takim samym od lat. Tylko tym razem prezydent nie wręczył kolejnym osobistościom dyplomów honorowego obywatela Warszawy. Dlaczego?
Rozbrat stopuje
Radni Klubu Radni Prawicy zgłosili kandydaturę kardynała Józefa Glempa. Prezydent Warszawy Marcin Święcicki i Klub Unii Wolności zgłosili Władysława Bartoszewskiego, Franciszka Kamińskiego przedstawili natomiast kombatanci z Batalionów Chłopskich. Wszyscy kandydaci wstępnie zgodzili się pretendować do tytułu.
Kiedy znane już były te trzy kandydatury zebrał się klub radnych SLD - PSL. Radnym lewicy nie podobało się, że do zaszczytu honorowego obywatela stolicy pretendują przedstawiciel Kościoła i człowiek zamieszany w sprawę oskarżenia o szpiegostwo Józefa Oleksego (Władysław Bartoszewski był na słynnym spotkaniu u prezydenta Lecha Wałęsy, kiedy minister Andrzej Milczanowski poinformował o podejrzeniach UOP wobec premiera). - Myślę, że nastrój był taki, że te dwie kandydatury mogłaby zrównoważyć tylko osoba generała Jaruzelskiego - mówi jeden z uczestników spotkania. - Choć oczywiście taka kandydatura nie padła.
Wtedy właśnie radni SLD rozważali zgłoszenie jako własnego kandydata Jerzego Majewskiego. Majewski, inżynier po Politechnice Warszawskiej, był od 1967 roku przewodniczącym Rady Narodowej m.st. Warszawy, a od 1973 do lutego 1982 roku prezydentem Warszawy. Od 1968 do 1981 roku także członek KC PZPR, a w latach 1969 -1976 poseł na Sejm. Po odejściu z ratusza został wiceministrem budownictwa i pełnomocnikiem rządu do spraw budowy metra.
- Majewskiego wymyślił prawdopodobnie Rozbrat [siedziba SdRP mieści się przy tej ulicy - red.]. Chodziło o zastopowanie Glempa - mówi nasz rozmówca z SLD. - Bartoszewski był ewentualnie do przyjęcia jako żołnierz AK, ratujący podczas wojny Żydów z getta, powstaniec warszawski. Można było się umówić, że zgodzimy się na niego, chociaż wyraźnie zaznaczymy, że tylko za zasługi sprzed lat.
Majewski albo żaden
W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Chodzi o to, by w chwili głosowania uchwały przyznającej tytuł nie było przetargów na sali. Żeby nie dopuścić do sytuacji, że jeden honorowy obywatel dostał więcej głosów od drugiego.
- Kandydaturę prymasa utrzymywaliśmy dosyć długo w tajemnicy, żeby nie uprzedzać komunistów - mówi chcący zachować anonimowość radny prawicy. Kiedy okazało się, że SLD wysuwa jako kontrkandydata Majewskiego, prawica stanowczo zaprotestowała. - Był dla nas nie do przyjęcia. Abstrahując nawet od tego, czy zrobił coś dla miasta, czy nie - a raczej nie zrobił - nie miał nic wspólnego z demokracją i wolnym krajem. Trudno go teraz nagradzać - mówi prawicowy radny.
Ostateczną listę kandydatów na honorowych obywateli stolicy ustala konwent Rady Warszawy, w skład którego wchodzą członkowie prezydium rady plus przedstawiciele klubów - UW, Radnych Prawicy (PC, KPN, UPR) i SLD - PSL. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany.
- Postkomuniści zasugerowali, że albo będzie Majewski, albo żaden. Zaszantażowali nas i osiągnęli cel - mówi wiceprzewodniczący Rady Warszawy Grzegorz Zawistowski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, na terenie rady nie zrzeszony). - Dała o sobie znać niedojrzałość polityczna SLD. Ponieważ nie podobała im się kandydatura prymasa uniemożliwili wybór jakiegokolwiek honorowego obywatela. W takich kwestiach partie polityczne powinny się powściągać. Inaczej robią krzywdę sobie i miastu - dodaje.
Zawistowski zapowiada, że prawica nie da za wygraną i zgłosi kandydaturę prymasa Józefa Glempa w przyszłym roku.
Przewodniczący klubu radnych SLD Jan Wieteska nie chce komentować tego, co się stało. - Od początku byłem zwolennikiem nie przyznawania honorowego obywatelstwa w tym roku. W zeszłym roku był Jan Paweł II i teraz może być przerwa. Na rok przed wyborami samorządowymi powinniśmy unikać sporów politycznych, a zająć się problemami merytorycznymi - mówi.
Skibniewski przepadł, Gomulicki odmówił
Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. W ubiegłym roku, roku uroczyście obchodzonego 400-lecia stołeczności Warszawy, Rada Warszawy uchwaliła przyznanie tytułu Janowi Pawłowi II. Kilkudziesięcioosobowa grupa radnych pojechała wtedy do Rzymu na audiencję u papieża. Oficjalna delegacja wręczyła Ojcu Świętemu dyplom. Podobno zdziwił się niepomiernie, bo, jak sam przyznał, Warszawy specjalnie nie zna i nie mógłby poruszać się po niej bez przewodnika.
Ale nim doszło do spotkania radnych z Janem Pawłem II odbyło się posiedzenie Rady Warszawy. Prezydent przedstawił zasługi papieża dla kraju, wspomniał jego pielgrzymki, podczas których zawsze odwiedzał Warszawę. Przypomniał, że w trudnych chwilach "jego obecność ożywiała serca i umysły nas wszystkich" (cytat za "Życiem Warszawy", 26.03.97 r.). Podczas głosowania kilkoro radnych z SLD wolało wyjść na kawę do bufetu. Jeden z nich jednak został i głosował przeciwko uchwale. Jak tłumaczył w kuluarach, nie przekonano go, że papież ma zasługi dla Warszawy. Zapanowała konsternacja, a nawet oburzenie. Przewodniczący przerwał obrady i zebrał konwent. W końcu udało się nakłonić socjaldemokratę do wycofania swego głosu. - Oświadczyłem, że jeśli tego wymaga dobro miasta i jezdnie w mieście mają być od tego równiejsze, to proszę uznać, że nie wziąłem udziału w głosowaniu - wspomina Andrzej Golimont. Tak też zrobiono.
Z kolei w 1994 roku za honorowe obywatelstwo miasta podziękował i nie przyjął go znany varsavianista, pisarz i krytyk Juliusz Wiktor Gomulicki. Zrobił to protestując przeciwko nie przyznaniu przez radę tego samego tytułu architektowi i urbaniście, współorganizatorowi Biura Odbudowy Stolicy Zygmuntowi Skibniewskiemu. Kilkoro radnych przypomniało sobie, że Skibniewski od 1952 do 1956 roku był posłem na Sejm, wchodził też w skład prezydium Komitetu Obrońców Pokoju. Uznano to za kompromitującą działalność polityczną. W głosowaniu Skibniewski przepadł. W tym czasie leżał chory i nieprzytomny w szpitalu.
- Profesor Skibniewski był posłem, ale nie działał politycznie - powiedział prasie Gomulicki. - Oprócz tego był orlątkiem lwowskim, walczył w wojnie z bolszewikami, był członkiem Armii Krajowej i więźniem obozu hitlerowskiego. Jest autorem dwóch planów odbudowy Warszawy, projektów Trasy W-Z i Domu Słowa Polskiego - mówił oburzony "przekształcaniem sesji rady w procesy polityczne" Gomulicki (za "Życiem Warszawy", 19.04.1994 r.).
Za darmo autobusem
Honorowe obywatelstwo Warszawy nadawane jest od 1918 roku. Pierwszy otrzymał ten tytuł Józef Piłsudski. W dwudziestoleciu międzywojennym Rada Miasta przyznawała go jeszcze ośmiokrotnie. Przeważnie znanym politykom i żołnierzom.
Po wojnie tradycję wskrzesił w 1992 roku samorząd kierowany przez prezydenta Stanisława Wyganowskiego. W pierwszym rzucie, starając się nadrobić zaległości, wyróżniono pięć osób - Jerzego Waldorffa, zasłużonego m. in. dla ratowania Powązek, Aleksandra Gieysztora, szefa Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK, długoletniego dyrektora Zamku Królewskiego, Stanisława Broniewskiego Orszy, naczelnika Szarych Szeregów, Janinę i Zbigniewa Carroll-Porczyńskich, którzy sprowadzili do kraju galerię obrazów. W następnym roku honorowymi obywatelami zostali Lady Sue Ryder, działaczka charytatywna z Wielkiej Brytanii, zakładająca ośrodki pomocy charytatywnej w całej Polsce, organizatorka transportów z pomocą dla Polski podczas stanu wojennego, oraz inżynier Jan Podoski długoletni przewodniczący Społecznego Komitetu Budowy Metra. Dwie osoby uhonorowano także w 1995 roku - architekta, urbanistę, cichociemnego Stanisława Jankowskiego Agatona oraz oficera wywiadu AK Kazimierza Leskiego.
Honorowe obywatelstwo nie łączy się z żadnymi materialnymi korzyściami, oprócz uzyskania prawa do darmowych przejazdów komunikacją miejską. | Prymas Polski Józef Glemp, były prezydent Warszawy Jerzy Majewski, minister spraw zagranicznych w rządzie Józefa Oleksego Władysław Bartoszewski i komendant Batalionów Chłopskich generał Franciszek Kamiński. Co łączy te cztery postacie? Miały w tym roku dostać tytuł honorowego obywatela Warszawy. Miały, ale nie dostaną, bo prawica pokłóciła się z lewicą w stołecznym samorządzie.
W Radzie Warszawy panuje zasada, że honorowym obywatelem Warszawy zostaje osoba zaakceptowana przez całą radę. Ostateczną listę kandydatów ustala konwent Rady Warszawy. Podczas spotkania konwentu szybko okazało się, że lewica nie zamierza popierać prymasa, prawica nie dopuszcza zaś myśli o uhonorowaniu komunistycznego prezydenta Warszawy. W tej sytuacji zgodzono się, że w tym roku tytuł honorowego obywatela nie będzie przyznany.
Tegoroczny przypadek politycznego poróżnienia na tle wyboru honorowych obywateli nie jest pierwszy. |
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz
Turyści poza strefą
Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
JERZY SADECKI
- Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem.
- Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony.
- Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy?
Newralgiczna topografia
W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty.
Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę.
Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej.
Granica przez halę
Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki.
Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne.
Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy.
W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły.
Jak brak zgody, to bez zgody
O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej.
- Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko.
Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących.
Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai.
- Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Bomba z opóźnionym zapłonem?
- Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau.
- Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek.
Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem.
- Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego".
- Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie.
- Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył?
Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. - | Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz. Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest pewny swego. w 1996 roku planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Janusz Marszałek zmienił plany i postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskałpozwolenie na budowę. ustawa o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej.
O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka już raz występowała, ale wojewoda wydał decyzję odmowną. spółka Maja Wybrała wariant uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. |
BUDŻET 2000
Posłowie bardziej pamiętali o swoich wyborcach, niż o potrzebach kraju
Co winien żubr, że nie żyje na Podkarpaciu
RYS. MARCIN CHUDZIK
KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA
Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych.
Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze.
Nie były to zresztą wielkie pieniądze. W tym roku komisja postanowiła niemal w pełni zawierzyć rządowym wyliczeniom, więc kwota, na jaką obcięła wydatki niektórym resortom i instytucjom, nie przekroczyła 66 mln zł. Dla porównania: rok temu posłowie znaleźli oszczędności na ponad 220 mln zł, dwa lata temu - na 278 mln zł, trzy lata temu - na prawie 650 mln zł.
Z oświaty na oświatę
Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Przy zaplanowanym na przyszły rok prawie 4,7-mliliardowym budżecie policji była to kropla w morzu.
Ktoś mógłby spytać: a GROM? Przecież komisja zwiększyła budżet tej jednostki o ponad 8 mln zł. To prawda, tyle że jednocześnie zabrała je z wydatków na... bezpieczeństwo publiczne. Było to więc tylko zwykłe przesunięcie, spowodowane przeniesieniem GROM z jednego resortu (MSWiA) do drugiego (MON).
Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. Najpierw członkowie komisji zgodnie przyznawali, że wydatki na szkoły i opiekę zdrowotną nie wystarczają na pokrycie potrzeb, gdy jednak doszło do ostatecznych decyzji, zwiększyli środki na Internet w gimnazjach, zabierając je z... rezerwy na reformę oświaty. Natomiast zaplanowana przez rząd druga rezerwa - na działania osłonowe i restrukturyzację w ochronie zdrowia - posłużyła komisji za doskonałe źródło, z którego można było sfinansować wydatki na wybrane szpitale w wybranych województwach.
Zabrać żubrom, dać Bieszczadom
Nie był to jedyny przejaw partykularyzmu. Właściwie dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie.
Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego (propozycji dotyczących tego regionu było więcej, ale często sprowadzały się do jednego wniosku, rozpisanego pod kilkoma pozycjami). To nic, że posłowie, przyznając większe środki na zabytki podkarpackie, zabierali jednocześnie pieniądze zabytkom krakowskim, a zwiększając wydatki na trzy przejścia drogowe na Podkarpaciu, zmniejszali jednocześnie środki na przejścia drogowe w całej Polsce. Nie pamiętali przy tym lub nie chcieli pamiętać, że jedno z tych trzech przejść, w Korczowej, dostało już w tym roku dodatkowe środki, które miały wystarczyć na dokończenie jego budowy.
Absurdalna była propozycja odebrania miliona złotych Krajowemu Centrum Doradztwa, Rozwoju Rolnictwa i Obszarów Wiejskich, by pieniądze te przekazać na doradztwo rolnicze w województwie podkarpackim. Jeszcze bardziej groteskowo brzmiało uzasadnienie: pozostawienie środków w Krajowym Centrum byłoby przejawem centralizacji, a my jesteśmy za decentralizacją (jednocześnie wnioskodawcy zapomnieli, że rok temu nie sprzeciwiali się, by wydatki na to samo Krajowe Centrum Doradztwa zwiększyć aż trzynastokrotnie). Trudno odmówić słuszności ich obecnej argumentacji, ale dlaczego akurat decentralizacja miałaby oznaczać przesuwanie środków do jednego województwa?
Nie inaczej trzeba ocenić propozycję, by pół miliona złotych zabrać Białowieskiemu Parkowi Narodowemu i przekazać go dwóm innym parkom: Bieszczadzkiemu i Magurskiemu. Wnioskodawcy argumentowali, że chcieliby, aby dodatkowe środki posłużyły na odbudowę stacji meteorologicznej na bazie upadłego Igloopolu. Dlaczego akurat miałoby to się odbyć kosztem białowieskich żubrów?
Wy nas - my was
Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic: ani na straż pożarną, ani na inspekcje sanitarne i weterynaryjne, pomoc społeczną i wiele innych dziedzin życia. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze.
Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Zwłaszcza jeśli uda się to zrobić na zasadzie wymiany: wy nam poprzecie przejście graniczne na Podkarpaciu, my pomożemy wam dostać więcej pieniędzy na regionalny ośrodek pomocy społecznej na Podlasiu.
Wskutek takich lub podobnych układów grupa posłów z województwa podkarpackiego wywalczyła dla swojego regionu 26 mln zł. To więcej, niż dostała policja, i więcej, niż otrzymała oświata w całej Polsce.
- Zdziwiłabym się, gdyby w drugim sejmowym czytaniu budżetu nie zebrały się grupy posłów z innych województw, by złożyć wnioski o zwiększenie wydatków w ich regionach - podsumowała postępowanie kolegów posłanka UW Helena Góralska.
Nie czas na założenia
Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie chodzi o to, by z góry podważać resortowe wyliczenia (tak jak to robili kilka dni później posłowie opozycyjnego SLD), ale można było przynajmniej spytać przedstawicieli ministerstwa, czym uzasadniają tak duży optymizm i jakie wyjścia awaryjne przewidują na wypadek, gdyby wskaźniki wyraźnie się pogorszyły. Na nic zdały się pytania dwojga posłów Unii Wolności (Heleny Góralskiej i Andrzeja Wielowieyskiego) oraz posła PSL (Mirosława Pietrewicza), skoro ich dociekliwości nie wsparli koledzy z AWS.
Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Wielu z nich ograniczyło się jedynie do prezentacji danych liczbowych i mało brakowało, by bez zastrzeżeń "przeszedł" budżet takich instytucji, jak Państwowa Inspekcja Pracy czy Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Nie budził podejrzeń sprawozdawcy ani planowany zakup 40 samochodów przez PIP, ani koszty budowy siedziby tej inspekcji we Wrocławiu, ani nawet brak informacji o przewidywanym wzroście płac.
Idealnie wypadł w ocenie innego posła sprawozdawcy złożony w ostatniej chwili plan finansowy PFRON. Dopiero później okazało się, że nie ma w nim wielu istotnych danych o planowanych na 2000 rok wydatkach, a z tych, które PFRON przedstawił, wynikało, iż niektóre formy jego działalności będą... zanikać (na przykład tworzenie miejsc pracy, dofinansowanie usług transportowych dla niepełnosprawnych dzieci i młodzieży). W przypadku instytucji, która miałaby w 2000 roku wydać 1,6 mld zł, a oprócz tego trzymać 305 mln zł w bonach skarbowych, ponad 51 mln w akcjach i przeszło 79 mln zł na rachunkach bankowych, informacja o ograniczaniu niektórych form pomocy dla niepełnosprawnych mogła wydawać się co najmniej dziwna.
Pokrzyczymy, darujemy
Ale nawet tam, gdzie od początku pojawiały się zastrzeżenia, komisja w swoich ostatecznych decyzjach nic nie zmieniała. Czasami czyniła wręcz odwrotnie. Z niezrozumiałych względów przyznała na przykład dodatkowy milion złotych Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć zastrzeżeń do słabych efektów pracy tej instytucji miała niemało.
Po wielokrotnym ponaglaniu rządu, by uregulował wszystkie zaległe zobowiązania z tytułu przynależności Polski do międzynarodowych organizacji, posłowie postanowili ostatecznie... obciąć budżet MSZ o 20 mln zł zaplanowanych właśnie na te składki.
Po ujawnieniu bulwersujących informacji o trzydziestopięciomilionowym środku specjalnym w Urzędzie Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi (trzykrotnie wyższym niż środki z budżetu państwa na funkcjonowanie tej instytucji), jeden z posłów postanowił złożyć wniosek o... zwiększenie budżetu UNFE o 10 mln zł (na szczęście wniosek nie uzyskał większości w komisji).
Właściwie tylko w przypadku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji posłowie zachowali się konsekwentnie, krytykując i ostatecznie obcinając budżet tej instytucji o prawie 22,8 mln zł.
Idealnie też nie bywało
Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej. Nie twierdzę, że w latach poprzednich było idealnie. Zasadą kilku ostatnich budżetów stało się na przykład lukrowanie prognoz dotyczących dochodów tylko po to, by zawyżone "papierowe" wpływy przekazać na z góry upatrzone cele. W tym roku - trzeba przyznać - dzielenia skóry na niedźwiedziu nie było. Nie było też zwiększania wydatków na własne diety i biura poselskie, przy jednoczesnych cięciach wydatków na płace w innych urzędach. A tak zdarzyło się rok temu. Ale nie sposób też nie zauważyć, że gdy dzielono wówczas budżetowe nadwyżki, dostawali je rolnicy, uczniowie i chorzy w całym kraju. Nie tylko na Podkarpaciu. | Jeszcze nigdy decyzje o kształcie przyszłorocznego budżetu nie były podejmowane pod taką presją interesów lokalnych, jak stało się to kilka dni temu w Sejmowej Komisji Finansów Publicznych.Zarówno w trakcie kilkutygodniowych prac, jak i w momencie podejmowania ostatecznych decyzji komisja wykazała niewielkie zainteresowanie podstawami przyszłorocznego budżetu, a o słusznych wnioskach wysnuwanych podczas prac nad głównymi pozycjami w budżecie posłowie szybko zapomnieli, kiedy dzielono pieniądze. Mimo powszechnego przekonania o zbyt szczupłym budżecie policji i wojska, posłowie nie zwiększyli wydatków na obronę, a policji przyznali zaledwie 20 mln zł, które udało im się zaoszczędzić dzięki wcześniejszym cięciom. Nie inaczej było z oświatą i zdrowiem. dwa ostatnie dni, kiedy komisja podejmowała w głosowaniach decyzje, stały się dla wielu posłów najlepszą okazją, by "załatwić" większą dotację do szpitala, straży pożarnej czy przejścia granicznego we własnym regionie.Bez najmniejszego zażenowania grupa posłów AWS złożyła około 26 odrębnych wniosków dotyczących jednego tylko województwa - podkarpackiego. Z propozycji zgłaszanych przez tę grupę posłów można było wysnuć wniosek, że na Podkarpaciu nie ma pieniędzy absolutnie na nic. Za to mieszkańcom pozostałych regionów powodzi się nadzwyczaj dobrze.Ale można też było dojść do innej konstatacji: im więcej zgłosi się propozycji dotyczących własnego okręgu wyborczego, tym bardziej wzrosną szanse na "przepchnięcie" choćby kilku z nich. Wyraźnie zabrakło za to w komisji całościowego podejścia do projektu budżetu. Bez próby polemiki przyjęto zapewnienia Ministerstwa Finansów, że przyszłoroczna inflacja średnioroczna wyniesie 5,7 proc., a kurs dolara - 4 złote i 4 grosze. Nie spisali się także sprawozdawcy przedstawiający budżety poszczególnych resortów i instytucji. Niekonsekwencji podczas tegorocznych prac sejmowej komisji było znacznie więcej. |
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne
Spór o szkodliwość "komórek"
PIOTR KOŚCIELNIAK
Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu.
Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French.
Szok dla komórek
Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki.
Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego.
Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku.
Sprzeczne sygnały
Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe.
Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej.
Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu.
Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania.
Dane na pudełku
Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma.
Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". -
Opinia Światowej Organizacji Zdrowia
W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat".
Obawy użytkowników
Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland
Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego.
Margines bezpieczeństwa
Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce
Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem.
Sprawa nie jest rozstrzygnięta
Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie:
Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy.
Coś może być na rzeczy
Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog:
Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać. | Australijscy naukowcy są bliscy znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej. Naukowcy z St.Vincent Hospital w Sydney po raz pierwszy wykorzystają w badaniach komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Sprawdzą, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. Jeśli tak, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie, a to z kolei niesie ze sobą zagrożenie budowania się guzów nowotworowych. Nadmierna produkcja tego typu białek sprawia, że komórki stają się bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych. Już dziś najwięksi producenci telefonów komórkowych zobowiązali się do oznaczania swoich towarów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. |
UKRAINA
Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki
Prezydencka republika
OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN
Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą.
Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity.
Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana.
Podobną drogę przeszedł też Kuczma
Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem.
Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa.
Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur.
Klan dniepropietrowski
W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat.
Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji.
Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA.
Monopolizacja władzy
Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień.
Przegrać, aby wygrać
Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta).
Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu.
Demontaż głównego konkurenta
Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki".
Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza.
Wirtualna kampania
Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu.
Uzupełnianie parlamentu
Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu.
Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami.
Zatrzymać niewygodnych
Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi.
Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę.
Łukaszenkizacja
Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji.
Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem.
Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce. | Prozachodni kurs polityki Kuczmy i odpowiednia retoryka były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę.Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił w połowie kadencji Kuczmy. Wybory parlamentarne 1998 roku Kuczma przegrał tylko pozornie. Kuczma już dziś jest silniejszy niż był jego poprzednik. Struktura władzy została podporządkowana prezydentowi, konkurenci pokonani. Pozostaje problem rozszerzenia władzy w centrum. zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja. |
EKONOMIA
Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny
Słabo umotywowane decyzje
MIROSŁAW GRONICKI RAFAŁ ANTCZAK
W Polsce wraz ze wzrostem złożoności ekonomicznych problemów i koniecznością przeprowadzenia reformy sektora publicznego każdy błąd w koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej podważa wiarygodność całej polityki gospodarczej. Przyznanie się rządu do błędów w polityce budżetowej w 1999 r. pozwala żywić nadzieję na poprawę w roku przyszłym.
Natomiast wnikliwszej analizy wymaga zbadanie skuteczności wypełniania statutowego celu NBP, jakim jest walka z inflacją i zapewnienie stabilności cen. Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej charakteryzuje wypełnianie celu inflacyjnego w górnych granicach zakładanej normy. Nie musimy sięgać pamięcią zbyt daleko, by przypomnieć sobie, jak w 1997 r. NBP, finansując rząd i udzielając kredytu dla powodzian na łączną sumę ponad 3 proc. podaży pieniądza krajowego, przekroczył założenia wzrostu podaży szerokiego pieniądza. W rezultacie roczna inflacja choć minimalnie, ale przekroczyła zakładane 13 proc. Rok 1998 był bardzo łaskawy pod względem czynników wewnętrznych i zewnętrznych. Lepszy niż w poprzednich latach urodzaj w rolnictwie w połączeniu z kryzysem rosyjskim i wzrostem podaży żywności na rynku krajowym oraz niskimi cenami transakcyjnymi w imporcie wynikającymi ze wzmocnienia złotego i deflacji światowych cen surowców dał efekt w postaci obniżenia inflacji w drugiej połowie roku i na koniec roku poniżej założeń NBP (8,6 proc. wobec 9,5 proc). Zachęciło to RPP do przyjęcia inflacji jako nadrzędnego celu NBP w 1999 r., ale bez precyzyjnego określenia pojęcia inflacji.
Jaki cel inflacyjny ma taka inflacja
Cel inflacyjny ma sens wtedy, kiedy zaczyna się stosować inflację bazową. Jest to miara, na którą nie mają wpływu czynniki sezonowe oraz niezależne od polityki pieniężnej szoki podażowe (np. wahania cen surowców energetycznych). Nikt jednak w Polsce nie publikuje regularnie inflacji bazowej. NBP wybrał więc indeks cen towarów i usług ogłaszany przez GUS, nie biorąc pod uwagę jego ograniczeń jako ogólnej miary inflacji. Sporą wagę w indeksie stanowią towary i usługi o różnej sezonowości zakupu. Przykładowo - więcej spożywa się piwa, warzyw i owoców, benzyny w miesiącach letnich niż w pozostałych, a z kolei zużycie energii elektrycznej i gazu jest największe w miesiącach zimowych. Jeśli w pierwszej połowie 1999 r. ceny żywności były w miarę stabilne, to przy słabej elastyczności cenowej podstawowych artykułów rolno-spożywczych ich rzeczywisty udział w wydatkach gospodarstw domowych był znacznie niższy. Poziom inflacji był więc nie doszacowany. Osiągnięcie rekordowo niskiego wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych w lutym br. (5,6 proc.) mogłoby z jednej strony sugerować znaczne zmniejszenie presji inflacyjnej, albo być to jedynie odchylenie w dół od inflacji bazowej.
W takiej sytuacji zmiana celu inflacyjnego przez RPP w marcu br. (z 8 - 8,5 proc. na 6,6 - 7,8 proc.), zaraz po obniżce stóp procentowych w styczniu br. była wyrazem co najmniej nadmiernego optymizmu. Brak instrumentarium analitycznego, czyli indeksu inflacji bazowej oraz różnych modeli inflacji i popytu na pieniądz jest zapewne przyczyną zbyt gwałtownych reakcji Rady. Zamiast szokować rynki finansowe różnymi wypowiedziami, Rada mogłaby spokojnie używać instrumentów polityki pieniężnej dopasowując je do wymogów bieżącej sytuacji.
Styczniowa pomyłka
Obniżanie stóp procentowych - forsowane przez ciągle tę samą grupę wśród członków Rady Polityki Pieniężnej - dało rezultat w postaci bardzo silnej obniżki stóp procentowych w styczniu 1999 r. Skala obniżki nie miała najmniejszego sensu. Była ona niepotrzebna. Po pierwsze - miała pobudzić akcję kredytową banków i nadmiernie wzmocnić popyt krajowy, gdy już wtedy wiadomo było o możliwości znacznego poluzowania polityki budżetowej. Jeśli RPP twierdzi, że o tym nie wiedziała, sugerowałoby to bardzo słaby przepływ informacji z Ministerstwa Finansów, czyli brak koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej. Po drugie, RPP już wówczas wiedziała, że zmniejszone zostaną stopy rezerw obowiązkowych, co dodatkowo mogło pobudzić akcję kredytową. Po trzecie, strukturalna i operacyjna nadpłynność systemu bankowego od 1995 r. wynikająca z przyrostu rezerw oficjalnych banku centralnego powinna skłaniać do zapewnienia sobie przez NBP choć niewielkiego marginesu błędu. Po czwarte, obniżka stóp procentowych zmniejszała skłonność do oszczędzania w gospodarstwach domowych. Po piąte, taka decyzja wobec możliwości osłabienia popytu zewnętrznego mogłaby także zwiększyć presję inflacyjną.
Z jednej więc strony rząd ze swoimi grupami interesów i nieprzejrzystą oraz mało efektywną strukturą podejmowania decyzji doprowadził do poluzowania polityki budżetowej w tym roku i do powiększenia deficytu skonsolidowanego budżetu o ponad 1 proc. PKB. Z drugiej strony, polityka pieniężna, poprzez obniżenie skłonności do oszczędzania w gospodarstwach domowych, spowodowała zmniejszenie oszczędności krajowych o ponad 3,5 proc. PKB w II i III kwartale tego roku. Nawet, gdyby założyć, że część utraconych oszczędności w gospodarstwach domowych, to skutek osłabienia gospodarki - pobudzanie popytu krajowego zawsze prowadzi do presji inflacyjnej. Objawi się ona albo bezpośrednio poprzez wzrost cen, albo pośrednio poprzez pogorszenie salda na rachunku obrotów bieżących, co nieco później prowadzić może do osłabienia krajowej waluty, podrożenia importu i w konsekwencji do szybszego wzrostu cen.
Niechęć do aprecjacji złotego
Problem w tym, że wśród tej samej części członków RPP niechęć do szybkiego obniżenia inflacji jest równie silna jak niechęć do aprecjacji złotego. NBP pragnąłby utrzymania średniookresowego kursu złotego wokół comiesięcznie dewaluowanego parytetu, czemu przeszkadzali tzw. spekulanci i rozwój rynku walutowego. Ustalając zasady fixingu, czyli odkupu walut przez NBP na poziomie zamknięcia rynku międzybankowego, bank centralny określił w maju 1995 r. minimalną kwotę 5 mln USD, a w grudniu 1998 r. marżę, która okazała się barierą dla wielu drobniejszych inwestorów. Nie stanowiło to oczywiście bariery dla poważniejszych, zagranicznych inwestorów, którzy zaczęli skupować waluty obce na rynku międzybankowym, zawyżając ich kurs w stosunku do złotego, a następnie odsprzedawać je na fixingu w NBP. Skala 100 - 200 mln USD dziennie, generowana głównie przez jeden bank zagraniczny, przy obrotach na poziomie 1 - 2 mld USD była w stanie wywierać wpływ na kurs złotego. W celu ukrócenia spekulacji NBP podjął decyzję o zaprzestaniu w czerwcu handlu z bankami komercyjnymi w ramach fixingu. Ograniczył się do enuncjacji prasowych w celu oddziaływania na oczekiwania rynkowe co do kursu złotego; większość tych enuncjacji wpływała na osłabienie kursu złotego. Niskie obroty na bardzo spłyconym rynku walutowym były w takiej sytuacji bardzo pomocne. Niestety w III i IV kwartale tego roku okazało się, że reszta spekulantów zagranicznych woli opuścić nasz rynek, pogarszając saldo rachunku kapitałowego w bilansie płatniczym, a słaby złoty będzie jednym z czynników inflacjogennych. W założeniach polityki pieniężnej na rok 2000 r. możemy już znaleźć zapowiedź interwencji na rynku walutowym z uwagi na jego niski stopień rozwoju. Jest to dość zasadnicza zmiana - w ciągu zaledwie jednego roku - stanowiska Rady. Niestety nie tylko sama zapowiedź, ale i potencjalne interwencje mogą wpłynąć negatywnie na rynek. Chyba że inwestorzy ocenią negatywnie wiarygodność parytetu i korytarza walutowego, ale wtedy będziemy mieli do czynienia z kryzysem finansowym drugiej generacji.
Ostatnia podwyżka - też pomyłka
Podwyżka stóp procentowych w listopadzie 1999 r. do poziomu z grudnia 1998 r. wydaje się zbyt radykalna z kilku powodów. Po pierwsze sytuacja makroekonomiczna nie jest na tyle trudna, żeby ratować gospodarkę przez gwałtowne hamowanie popytu krajowego. Po drugie, mechanizmy pieniężne powoli zaczęły zmieniać tendencje: dynamika akcji kredytowej osiągnęła swoje apogeum we wrześniu, zwiększyły się przyrosty depozytów. Po trzecie, cel inflacyjny NBP w 2000 r. (5,4 - 6,8 proc.) byłby osiągalny nawet przy poprzednim poziomie stóp procentowych. Po czwarte, paradoksalnie wzrost inflacji w tym roku może spowodować zmniejszenie dochodów realnych w krótkim okresie oraz osłabienie popytu krajowego. Po piąte, RPP ma możliwość częstszego zmieniania parametrów polityki pieniężnej (przynajmniej raz w miesiącu). Ale podobnie jak w styczniu tego roku poprzez tak duże zmiany stóp procentowych Rada ponownie pozbawi się możliwości wpływania na rynek pieniężny w krótkim okresie.
Politykę pieniężną zaostrzono w czasie, gdy według prognoz CASE spodziewać się można było zmniejszenia deficytu skonsolidowanego budżetu z 3,5 proc. PKB w tym roku do 3 proc. PKB w roku 2000. Oznacza to, że polityka gospodarcza może być w roku przyszłym bardziej restrykcyjna niż w roku bieżącym. Może to zahamować rozpoczynające się ożywienie gospodarcze. Innym efektem nieprzewidywalności działań Rady Polityki Pieniężnej i zwiększenia ryzyka stóp procentowych może być w roku przyszłym ekspansja obligacji - przedsiębiorstw i komunalnych.
Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny. Niestety okazało się, że braki w instrumentarium, w konsekwencji działań i w koordynacji z polityką budżetową doprowadzają ją do podejmowania słabo umotywowanych decyzji.
Autorzy są ekspertami fundacji CASE | W Polsce wraz ze wzrostem złożoności ekonomicznych problemów i koniecznością przeprowadzenia reformy sektora publicznego każdy błąd w koordynacji polityki pieniężnej i budżetowej podważa wiarygodność całej polityki gospodarczej. Radzie Polityki Pieniężnej, jak żadnej innej instytucji, pozwolono na nadzwyczaj długi okres próbny. Niestety okazało się, że braki w instrumentarium, w konsekwencji działań i w koordynacji z polityką budżetową doprowadzają ją do podejmowania słabo umotywowanych decyzji. |
GRECJA
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wojskowych obaliła rząd, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień
Demokracji nie wolno deptać bezkarnie
TERESA STYLIŃSKA
- Rządy pułkowników nigdy nie cieszyły się sympatią społeczeństwa. Dyktatura opierała się wyłącznie na wojsku, no i miała też za sobą poparcie USA i NATO - opowiada Jeorjos Aleksandros Mangakis, niegdyś członek ruchu oporu i więzień polityczny, dziś deputowany socjalistycznej partii PASOK.
21 kwietnia mija 30 lat od dnia, gdy grupa wysokich rangą wojskowych obaliła rząd Grecji, zawiesiła konstytucję, rozwiązała parlament, wprowadziła stan wyjątkowy, a tysiące przeciwników wtrąciła do więzień. Ponurym symbolem reżimu - który wprawdzie istniał tylko siedem lat, ale w świadomości i mentalności Greków pozostawił ślady widoczne do dziś - stały się obozy na wyspach Jaros i Leros. Prześladowania, tortury, znikanie ludzi były na porządku dziennym, a Grecja dla całej Europy stała się synonimem ucisku i dławienia swobód.
Winy nie zostały darowane
Sprawcy tych nieszczęść zostali ukarani. Grecy uważają, że darowanie im win byłoby czymś z gruntu niemoralnym, a wielkoduszne przebaczenie przyniosło więcej szkody niż pożytku. Dla społeczeństwa - podkreślają - sytuacja musi być jasna i klarowna: to jest dobre, a tamto jest złe. Pułkownicy podeptali przecież demokrację, ich sumienie obciążają cierpienia i śmierć tysięcy ludzi.
- Lepiej ukarać winnych, niż na zawsze żyć z tą nieszczęsną spuścizną - mówi Michalis Papakonstantinu, jeden z przywódców konserwatywnej partii Nowa Demokracja.
W więzieniu do dziś przebywa ścisła czołówka sprawców zamachu, m.in. dwaj bracia Papadopulos - Jeorjos, szef junty, oraz Kostas. Są starzy, ich zdrowie szwankuje. Zwolnienie uzyskał jedynie bardzo chory pułkownik Stelios Pattakos. Co jakiś czas powraca sprawa ułaskawienia skazanych, a przynajmniej zwolnienia ich z więzienia z przyczyn humanitarnych, zawsze jednak wniosek jest odrzucany. Jak powiedział niegdyś sędziwy Konstantinos Karamanlis, eks-premier i prezydent, człowiek, który przeprowadził Grecję od dyktatury do demokracji: "Jak dożywocie - to dożywocie".
Jeorjos Mangakis, wysoki, szczupły, elegancki pan, przed 1967 rokiem był profesorem prawa i kryminologii na uniwersytecie w Atenach, występował też w sądzie jako obrońca. Gdy pułkownicy przejęli władzę, nie tylko nie krył, co myśli o łamaniu demokracji, ale na domiar złego regularnie spotykał się z dziennikarzami zagranicznymi. To się nie mogło podobać. Kazano mu przestać.
- Gdy się o tym dowiedziałem, poszedłem na uniwersytet na swój ostatni wykład. W sali było bardzo dużo studentów. Mówiłem o obowiązkach prawnika. Mówiłem, że jego zadaniem jest obrona instytucji demokratycznych, w przeciwnym bowiem razie staje się on tylko urzędnikiem.
Wkrótce potem Jeorjos Mangakis został aresztowany, nie na długo jednak, i gdy wyszedł, na dobre zaangażował się w działalność opozycyjną.
- Teraz, z perspektywy lat, widać, jak dobrze prowadzono walkę. Przede wszystkim musieliśmy pokazać światu, że reżim jest całkowicie osamotniony, a społeczeństwo go nie akceptuje. Dlatego, gdy tylko się dało, działaliśmy otwarcie: gazety szukały furtek, pisarze i artyści przestali publikować i wystawiać, aktorzy, którzy występowali w telewizji, byli bojkotowani, a wielu dziennikarzy wyemigrowało i za granicą mówiło prawdę o Grecji. To wszystko było jednak za mało. Tak powstała Obrona Demokracji - duża organizacja podziemna, która jako jedyna zalecała walkę zbrojną.
Obrona stanowiła prawdziwy przekrój społeczeństwa. Należeli do niej profesorowie wyższych uczelni, adwokaci, sędziowie, dziennikarze, pisarze, robotnicy, a nawet emerytowani oficerowie. W tym gronie znajdował się również obecny premier Kostas Simitis.
Policja wpadła na trop Obrony i w kwietniu 1970 roku w Atenach 34 członków organizacji stanęło przed sądem. Proces opozycjonistów stał się oskarżeniem reżimu. Aresztowani, którzy, umieszczeni w jednym pawilonie więziennym, byli ze sobą w stałym kontakcie, postanowili: trzeba głośno mówić o torturach, trzeba oskarżyć reżim pułkowników przed światem.
Przywódca grupy, profesor ekonomii Karajolas otrzymał najwyższy wyrok: dożywocie. Najlżejszy wyrok to 4 lata. Mangakis został skazany na 18 lat więzienia, z których odsiedział trzy. Gdy zaczął mieć problemy z oczami, został przeniesiony do więziennego szpitala, a później zwolniony. Wtedy uciekł do Niemiec.
Zabrakło poparcia
Jak to się stało, że dyktatura upadła?
Z reżimem pułkowników stało się to, co dzieje się z władzą, która nie potrafi zdobyć uznania i poparcia społecznego, a jednocześnie nie jest na tyle silna, by przez dłuższy czas mogła trzymać się siłą represji. Pułkownicy, przy wszystkich popełnianych okrucieństwach, nigdy nie przekroczyli progu, poza którym wszelki opór przestaje istnieć. Z drugiej strony, nie zdołali kupić społeczeństwa sukcesami. Grecja pod ich rządami nie stała się krajem rozkwitu i dostatku, pracy dla wszystkich i powszechnego dobrobytu.
Michalis Papakonstantinu uważa, że sprawą zasadniczą był brak poparcia społecznego. Rządy pułkowników opierały się tylko na wojsku. A skoro tak, to coraz silniejszy ferment w armii kruszył samą podstawę władzy. W roku 1972 grupa oficerów marynarki planowała obalenie pułkowników i przejęcie władzy. Spisek wykryto, nastąpiły aresztowania, kierujący spiskowcami kapitan Pappas w ostatniej chwili statkiem uciekł do Włoch, ale to był początek końca. - Utrata kontroli nad armią oznaczała utratę kontroli nad krajem - mówi Papakonstantinu, który sam spędził parę lat w więzieniu.
Słabnący reżim próbował ratować się nasilaniem represji. W listopadzie 1973 roku krwawo stłumiono ruch studentów politechniki ateńskiej. Ta masakra stała się symbolem, ale zarazem punktem zwrotnym.
- Od paru dni - opowiada znajomy Grek - na politechnice trwały strajki, protesty i manifestacje. Mieszkałem naprzeciwko, na własne oczy widziałem, co się tam działo. Widziałem, jak ulicą nadjechały czołgi. Zaczęto strzelać. Ktoś został przejechany, leżał na bruku zalany krwią. Potem tajna policja zaczęła zabierać ludzi.
Na politechnice nic nie przypomina tamtych tragicznych dni. Długi, niski, szary budynek, otoczony plątaniną ruchliwych uliczek centrum Aten. Tylko od frontu ciągnie się szeroka aleja, jakby stworzona dla kolumny czołgów... Ile osób zginęło, nigdy dokładnie nie ujawniono. Mówi się o około dziesięciu, może kilkunastu zabitych. Ale kto tak naprawdę wie, co działo się później w czasie przesłuchań?
- Po wydarzeniach na politechnice poczuliśmy, że koniec jest już blisko - opowiada Jeorjos Mangakis. - Junta też to wiedziała. Wtedy pułkownicy zaczęli udawać demokrację.
Wkrótce nastąpił "pucz w puczu": pułkownik Ioannidis odsunął znienawidzonego Papadopulosa, a prezydentem został Fedon Gizikis. Ale były to tylko zmiany kosmetyczne.
Jeśli istnieje coś, co jest w stanie zjednoczyć wszystkich Greków, niezależnie od tego, kim są i jakie wyznają poglądy, to jest to bez wątpienia problem Cypru. Pułkownicy postanowili to wykorzystać i trzeba przyznać, że ich rachuby nie były całkiem pozbawione sensu: gdyby udało im się obalić arcybiskupa Makariosa, ówczesnego prezydenta, i dokonać "enosis", czyli przyłączyć Cypr do Grecji, mogliby sobie zaskarbić choć cień sympatii społeczeństwa. Kto mógł przewidzieć, że nie tylko zamachowcy przegrają, ale na domiar złego do gry włączy się Turcja, odwieczny wróg, który zajmie całą północ wyspy?
To do reszty pogrążyło juntę. W lipcu 1974 roku jej władza po prostu się rozsypała. Gdy stało się jasne, że to już koniec, prezydent Gizikis wezwał Konstantinosa Karamanlisa, jednego z czołowych polityków, który przebywał na emigracji w Paryżu. W dwa dni później Karamanlis był już w Grecji. Ale w Atenach nie było bezpiecznie, na wszelki więc wypadek główną kwaterę zorganizował sobie na statku w Pireusie i stamtąd przez miesiąc kierował krajem.
- Dyktatura nie została obalona przez społeczeństwo czy ruch oporu, lecz sama się załamała - uważa Gerassimos Notaras, były przewodniczący stowarzyszenia więźniów politycznych. - Zamach na Cyprze podziałał tylko jak katalizator.
Wielki proces
Grecy od dyktatury do demokracji przeszli w sposób bezkrwawy, bez walk, rozlewu krwi i ofiar. Panował niebywały entuzjazm i z początku nikt nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jak ukarać członków junty - tym bardziej że oni sami woleli zejść ludziom z oczu. Ale ten problem z czasem musiał się pojawić. Już po paru miesiącach przywódców reżimu aresztowano i osadzono w ateńskim więzieniu Korydallos.
Sprawę ich odpowiedzialności uregulował uchwalony wkrótce Akt Konstytucyjny: przed trybunałem specjalnym muszą odpowiadać wszyscy ci, którzy zaplanowali i zorganizowali zamach na demokrację, a także ci, którzy do junty przyłączyli się później, ale odgrywali decydującą rolę we wcielaniu jej decyzji w życie. Pozostali mieli być sądzeni przez zwykłe sądy i tylko wówczas, gdy osobiście dopuścili się zbrodni.
Już na początku roku 1975 rozpoczął się wielki proces przywódców junty. Przed sądem postawiono około 20 osób i byli to sami wojskowi. Pięciu z nich - m.in. Jeorjos Papadopulos, szef junty, Nikos Makarezos, odpowiedzialny za gospodarkę, i Stelios Pattakos, któremu podlegały sprawy bezpieczeństwa - otrzymało karę śmierci.
- Wyrok - opowiada Gerassimos Notaras - zapadł o godzinie 16.00. W kwadrans później Karamanlis wydał oświadczenie, że egzekucji nie będzie. Sądzę, że za pośrednictwem Amerykanów zawarł z członkami junty porozumienie, iż nie będzie odwetu. Całej piątce zamieniono wyrok na dożywocie.
Czy słusznie ukarano pułkowników? - Sądzę, że tak naprawdę ukarania nie było - mówi Notaras. - Zrobiono absolutne minimum, tylko to, co konieczne, by uniknąć nieprzychylnej reakcji społeczeństwa. Skazano w sumie mniej niż 50 osób. Powinno się zrobić znacznie więcej - ukarać ministrów, ludzi winnych torturowania więźniów. Wszyscy jednak wiedzą, że odejście junty było skutkiem kompromisu i że przez to Karamanlis nie był w stanie dokonać katharsis. Dlatego wielu nie ma poczucia, że sprawiedliwości stało się zadość.
Warunek przebaczenia
Gerassimos Notaras pracuje dziś w jednym z największych greckich banków. Jeorjos Mangakis jest deputowanym, a w latach 80. był ministrem w rządzie socjalistycznym - najpierw sprawiedliwości, a potem spraw europejskich. Michalis Papakonstantinu w rządzie konserwatywnym doszedł do stanowiska ministra spraw zagranicznych. Żaden z nich nie pragnie odwetu, ale w jednym wszyscy są zgodni: warunkiem przebaczenia jest skrucha i żal. - Mogą wrócić do domów, ale nie jako ludzie dumni i zadowoleni z siebie. Sami muszą prosić o łaskę - uważa Mangakis.
Tymczasem skazani stawiają sprawę inaczej: to państwo powinno zaoferować im zwolnienie. Prawdopodobnie więc pozostaną w więzieniu.
A skutki rządów junty? Czas dyktatury przyniósł Grekom wiele cierpień, zahamował też rozwój gospodarki, ale, paradoksalnie, miał też jeden skutek pozytywny: gdyby nie potrzeba ugruntowania świeżej demokracji, Grecja, przy swym poziomie gospodarczym, miałaby znikome szanse na wejście do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, jak wówczas nazywała się UE. Grecy są też zadowoleni ze zniesienia monarchii - co w roku 1973 uczynili pułkownicy i co później potwierdzono. Król Konstantyn, który nie chciał czy nie umiał stanąć na czele walki z reżimem, stracił doszczętnie sympatię narodu.
Wielu ludzi uważa jednak, że najbardziej fatalna spuścizna dyktatury to daleko idące rozluźnienie zasad i zniszczenie uczciwości. - Zniknęły wszelkie hamulce - mówi dziennikarz z poważnego dziennika"Kathimerini". - Ludzie uważają, że wszystko im wolno. Nie ma już rzeczy niedozwolonych.
- W dyktaturze - zauważa Jeorjos Mangakis - jest odwrotnie niż w naturze: osad nie opada, lecz idzie do góry. | W 1967 drogą puczu władzę w Grecji przejęła junta czarnych pułkowników. Ich dyktatura, depcząca tradycje demokracji, była głęboko znienawidzona przez Greków. Po trzydziestu latach od tego wydarzenia wydaje się, że społeczeństwo nie jest usatysfakcjonowane karami, jakie spotkały sprawców puczu. W procesie, który odbył się niedługo po upadku reżimu, tylko kilku z nich usłyszało wyrok kary śmierci, która i tak została zamieniona na dożywocie. Nie została więc postawiona wyraźna granica pomiędzy zmianą panujących rządów. Boli to Greków dotkliwie, ponieważ nie mogą zapomnieć o okolicznościach, w których doszło do upadku pułkowników. Nie były to strajki niezadowolonych Greków ani ich próby walki zbrojnej o wolność, lecz powolne rozpadanie się dyktatury opartej wyłącznie na wojsku, przypieczętowane niepowodzeniami przyłączenia Cypru do Grecji. Grekom pozostają wspomnienia o ruchu podziemnym, który co prawda nie zdobył się na radykalne kroki, ale stanowił podwalinę pod zbudowanie nowej demokracji. Wielu opozycjonistów w trakcie reżimu nawiązywało kontakty z Zachodem, aby informować świat o tragediach dziejących się w Grecji. Część członków ruchu oporu dziś aktywnie uczestniczy w życiu politycznym kraju. |
RZĄD
O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach
Dwukrotna renta dla rolnika
Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa".
Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł.
Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską.
Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej.
Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha.
- Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec.
Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi.
Pakt dla rolnictwa
Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.
Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska.
Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy.
Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej.
Kolejne stanowiska
Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe.
W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług.
1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza.
Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat.
Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych.
W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności.
Program mieszkaniowy
Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r.
Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych.
W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby).
W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania).
Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu.
Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali.
W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł.
- Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r.
D.E. | W ostatnim tygodniu rząd przyjął kilka nowych ustaw. W obszarze rolnictwa uzgodniono nowe, zgodne z regułami Unii Europejskiej zasady przechodzenia na rentę strukturalną. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże. Podpisano pakt dotyczący poprawy oświaty na wsi i "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", którego podstawowym celem jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg. Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług w dziedzinach lotnictwa (konkurencyjność i prywatyzacja LOT-u) i kolei (jej rentowność). Przyjęto też założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, a w zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup własnego mieszkania. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych. |
POLSKA - UE
Rząd, mając na względzie szybkie wprowadzenia kraju do Unii, uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu
Decyzje zapadną w Warszawie
RYS. MARCIN CHUDZIK
JĘDRZEJ BIELECKI
Po przesłaniu przez rząd pod koniec 1999 roku stanowiska negocjacyjnego w sprawie rolnictwa kraje "15" wiedzą już dokładnie, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do Unii Europejskiej. Polska występuje co prawda o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego, zapowiada jednak wypełnienie w ciągu trzech lat warunków, które znacznie bogatsze kraje zachodnie wypełniały kilkanaście razy dłużej.
Można mieć jednak wątpliwości, czy to się uda. Dlatego o dacie przystąpienia Polski do Unii rozstrzygną przede wszystkim decyzje podejmowane w Warszawie, nie w Brukseli.
Nigdy dotąd Polska nie podjęła wobec obcych krajów tak daleko idących zobowiązań w tylu dziedzinach życia. Nigdy także kraj przystępujący do Unii Europejskiej nie musiał obiecywać tak wiele. Gdy o członkostwo w UE starała się Grecja, a później Hiszpania i Portugalia, nie istniał jednolity rynek, unia walutowa czy wspólna kontrola unijnych granic zewnętrznych. Kiedy zaś do Unii pukały Szwecja, Finlandia i Austria, ich gospodarki były już dostosowane do unijnych wymagań, a ich możliwości finansowe były o wiele większe niż naszego kraju.
Z sześciu państw, które do tej pory negocjowały członkostwo, żadne nie jest tak duże jak Polska i, oprócz Estonii, relatywnie tak ubogie.
Nie zaprezentowano obliczeń
Dwadzieścia dziewięć rozdziałów negocjacyjnych obejmuje niemal każdy aspekt gospodarki, administracji, zdrowia publicznego, bezpieczeństwa czy ochrony środowiska. W wielu przypadkach przyjęcie rozwiązań europejskich będzie oznaczało całkowitą zmianę dotychczasowych reguł gry. Dlatego obawiano się, że rząd nie zdoła na czas określić swojego stanowiska we wszystkich dziedzinach negocjacji. Mimo wprowadzanych równocześnie trudnych reform Polska wywiązała się z tego zadania w ciągu dwudziestu miesięcy, co jest niewątpliwym sukcesem.
W najtrudniejszych sprawach (zakup ziemi przez cudzoziemców, ochrona środowiska, rolnictwo) opóźnienia wobec przyjętego kalendarza nie przekraczały jednego czy dwóch miesięcy, co nie zaważyło na tempie rozmów.
Wiele wątpliwości budzi jednak umotywowanie decyzji rządu. Niemal wcale nie zaprezentowano obliczeń, które pokazywałyby realność przyjętego kalendarza zmian czy sens występowania o okresy przejściowe. Właściwie każda przygotowana do tej pory odpowiedź Unii na polskie stanowisko zawiera długą listę próśb o doprecyzowanie, skonkretyzowanie, uzasadnienie czy wytłumaczenie polskich zamierzeń.
Wrażenie niedoprecyzowania postulatów pogłębia to, że rząd polski w przeciwieństwie do rządów innych kandydujących krajów nie ujawnia, jak długo mają trwać zwolnienia od stosowania europejskich reguł.
Lobbyści mało skuteczni
Wbrew obawom rząd uległ w stosunkowo niewielkim stopniu różnym grupom interesu, mając przeważnie na względzie ogólnonarodowy cel szybkiego wprowadzenia kraju do Unii. Polska wystąpiła do UE o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego.
Większość z nich (na przykład odsunięcie w czasie dostosowania wytrzymałości polskich dróg do obciążenia najcięższych ciężarówek) można w pełni usprawiedliwić choćby brakiem wystarczających na to funduszy w kraju, którego poziom rozwoju gospodarczego jest 2,5 razy mniejszy niż przeciętna w UE.
Wątpliwości jednak mogą budzić te prośby o zastosowanie wyjątku w dostosowaniu do unijnych reguł, które służą ochronie interesów jednej firmy: odłożenie liberalizacji przewozów lotniczych (LOT), odłożenie liberalizacji rynku gazu (PGNiG) czy okazjonalnych przewozów pasażerskich (PKS). Z niechęcią mogą być także przyjmowane te postulaty, które oznaczają bezpośrednią stratę dla konsumentów - na przykład późniejsze przyjęcie minimalnej wielkości wypłaty odszkodowań właścicielom kont bankowych.
Zabrakło determinacji
Polska przedstawiła wyjątkowo ambitne stanowisko w dziedzinie rolnictwa. Polskie rolnictwo jest mniej wydajne od zachodniego, a bardzo wielu chłopów tylko kosztem ogromnych inwestycji będzie w stanie dostosować się do unijnych zasad weterynaryjnych, sanitarnych i organizacji rynku. Mimo to rząd zapowiedział, że - oprócz dwóch wyjątków - polskie rolnictwo w ciągu trzech lat dostosuje się do rozwiązań europejskich. Bardziej niż na gwałtownej zmianie cywilizacyjnej na wsi czy poprawie oferty dla konsumentów rządowi zależy jednak na możliwie szybkim otrzymaniu wielomiliardowej pomocy Brukseli. Aby to osiągnąć - trzeba sprostać europejskim rygorom.
Rząd zrezygnował także z występowania o przejściowe zwolnienia od kluczowych dla funkcjonowania unijnego rynku reguł. Polska bardzo śmiało zdecydowała się również na zniesienie w ciągu trzech lat wszelkich (oprócz zakupu ziemi) ograniczeń w przepływie kapitału. Bardzo ambitna jest zapowiedź otwarcia rynku przewozów drogowych i energii elektrycznej.
Unia uważa natomiast, że rządowi zabrakło determinacji przy opracowaniu stanowiska w sprawie ochrony środowiska. To tu wpisano prawie połowę wszystkich próśb o okresy przejściowe, a kilka z nich ma być wyjątkowo długich (dziesięcioletnie). Uznając, że pozwala na to prawo europejskie, Polska wystąpiła, jeżeli chodzi o rybołówstwo, o możliwie niewielkie zmiany dostosowawcze, w tym o ograniczenie dostępu do zarezerwowanych dla polskich rybaków łowisk. W polityce socjalnej chcemy przez kilka lat po przystąpieniu do UE uniknąć egzekwowania unijnych minimalnych warunków bezpieczeństwa i higieny pracy. Obawiając się, że nie zdoła w pierwszych latach członkostwa wykorzystać w dostatecznym stopniu pomocy Brukseli, rząd wystąpił o przyznanie pięcioletniej ulgi w płaceniu składki do UE. Bruksela twierdzi, że koszty wszystkiego nie usprawiedliwiają, bo rząd polski nie opracował do tej pory całościowej polityki "wyczyszczenia kraju".
Trzeba wypełnić zobowiązania
Mimo tej słabości polskie postulaty są na tyle ograniczone, że gdyby wszystkie zostały przyjęte przez kraje "15", poszerzona o Polskę Unia nadal funkcjonowałaby prawidłowo. Nie jest wykluczone, że państwa UE także wystąpią o pewne okresy przejściowe. Na pewno będą one dotyczyć prawa Polaków do podejmowania pracy na Zachodzie czy objęcia polskiej wsi korzyściami wynikającymi z polityki rolnej Brukseli.
Kluczowym problemem pozostaje jednak wypełnienie zobowiązań przyjętych przez Polskę w stanowiskach negocjacyjnych. Unia nie tylko chce wpisania do polskiego prawa europejskich rozwiązań, ale przede wszystkim ich stosowania. W tej jednak dziedzinie Polska ma kłopoty spowodowane słabą koordynacją prac rządu i Sejmu lub opóźnienia wynikające z oporu stawianego przez zagrożone nowymi przepisami grupy interesu. Choć Polska nie wystąpiła o żaden okres przejściowy w polityce audiowizualnej czy swobodnym przepływie towarów, to właśnie z tego powodu od kilkunastu miesięcy rozmowy integracyjne nie posuwają się do przodu. Coraz większe są także opóźnienia w przyjęciu europejskich reguł na rynku łączności. Dlatego najtrudniejsze do zamknięcia mogą okazać się nie tylko te rozdziały, w których Polska lub Unia występują o okresy przejściowe, ale takie jak wymiar sprawiedliwości i sprawy wewnętrzne, w których spełnienie złożonych deklaracji jest dla Polski zbyt skomplikowane. Tempo poszerzenia UE w coraz większym stopniu będzie więc zależało od tego, co się dzieje w kraju, a nie od negocjacji członkowskich w Brukseli. | Po przesłaniu przez rząd stanowiska negocjacyjnego w sprawie rolnictwa kraje "15" wiedzą już dokładnie, o czym chce rozmawiać Polska przed przystąpieniem do UE. Polska występuje co prawda o przynajmniej 32 czasowe wyjątki od stosowania prawa europejskiego, zapowiada jednak wypełnienie w ciągu trzech lat warunków, które znacznie bogatsze kraje zachodnie wypełniały kilkanaście razy dłużej.
Można mieć jednak wątpliwości, czy to się uda.
Nigdy dotąd Polska nie podjęła wobec obcych krajów tak daleko idących zobowiązań w tylu dziedzinach życia. Z sześciu państw, które do tej pory negocjowały członkostwo, żadne nie jest tak duże jak Polska i, oprócz Estonii, relatywnie tak ubogie.
Dwadzieścia dziewięć rozdziałów negocjacyjnych obejmuje niemal każdy aspekt gospodarki, administracji, zdrowia publicznego, bezpieczeństwa czy ochrony środowiska.
Polska przedstawiła wyjątkowo ambitne stanowisko w dziedzinie rolnictwa. Polskie rolnictwo jest mniej wydajne od zachodniego, a bardzo wielu chłopów tylko kosztem ogromnych inwestycji będzie w stanie dostosować się do unijnych zasad weterynaryjnych, sanitarnych i organizacji rynku. Mimo to rząd zapowiedział, że - oprócz dwóch wyjątków - polskie rolnictwo w ciągu trzech lat dostosuje się do rozwiązań europejskich.
Unia uważa natomiast, że rządowi zabrakło determinacji przy opracowaniu stanowiska w sprawie ochrony środowiska. To tu wpisano prawie połowę wszystkich próśb o okresy przejściowe. |
ROZMOWA NA GORĄCO
Jean Philippe Courtois, wiceprezes Microsoft Corporation
Duża firma w trudnych czasach
Rz: Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie?
JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W innych krajach świata gospodarka może nie kwitnie, ale też nie odczuwa poważnych kłopotów. W Europie, według najnowszych danych, w tym roku wydatki na IT mają wzrosnąć o 11 procent. W przyszłym roku tempo wzrostu ma spaść, ale nadal będzie rosło, nawet w Stanach Zjednoczonych o około 8 procent. Jak na kraj, o którym się mówi, że jest w recesji, to niezła prognoza. Dzieje się tak, bo coraz więcej przedsiębiorstw zdaje sobie sprawę, że wykorzystując nowoczesne technologie potrafi sprzedać więcej, szybciej dociera do klienta i spadają koszty tego dotarcia.
Ale z drugiej strony widać, że przemysł IT oszczędza. Chyba już wszystkie wielkie firmy z branży ograniczyły zatrudnienie?
Nie tylko nasze. Dotyczy to również firm telekomunikacyjnych. Podobnie jest z biurami podróży, liniami lotniczymi, ubezpieczeniami. Rzeczywiście jest trudniej.
Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową?
Do trudniejszych warunków na rynku przygotowywaliśmy się wcześniej. Pół roku temu zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów. Daliśmy im możliwość "prenumeraty" nowych produktów. Druga oferta, to wprowadzanie niezbędnych zmian w tych wszystkich produktach, które sprzedaliśmy wcześniej.
Nadal trudno mi zrozumieć tak duży wzrost w tym sektorze, podczas gdy inne tracą aż tyle. Czy zmieniło się coś w sposobie poszukiwania nowych klientów, którzy nie wiedzieli, że istnieją odpowiednie produkty właśnie dla nich?
Wśród naszych zagranicznych klientów jest ok. 10 tysięcy największych firm w Europie, na Bliskim Wschodzie oraz w Azji. To 50 procent naszych obrotów. Kolejne 40 procent to małe i średnie firmy. Mamy wśród nich 20 milionów klientów. Pozostałe 10 procent to odbiorcy bezpośredni, pojedynczy. Taki podział klientów jest także efektem naszych poszukiwań dotarcia do nowych możliwości. Zauważyliśmy w porę, że gwałtownie wzrasta zainteresowanie IT właśnie ze strony małych firm. A po wynikach wszystkich widać, że większe wykorzystanie Internetu pomaga w uzyskaniu większej konkurencyjności. Dla agencji podróży koszty transakcji związanej ze sprzedażą biletu lotniczego wcześniej wynosiły ok. 70 dolarów. Teraz ten koszt spadł do 7 dolarów. Podobna sytuacja jest w wydawnictwach prasowych. Jeśli chce się ogłoszeniem prasowym w "The New York Times" dotrzeć do ponad miliona czytelników, trzeba wydać 150 tysięcy dolarów. Jeśli takie samo ogłoszenie zamieści się w Internecie, wyda się jedną dziesiątą tej sumy i dotrze się do 15 mln czytelników. To, co obecnie obserwujemy na świecie, to wielki odwrót od ogłoszeń drobnych publikowanych w gazetach, właśnie na rzecz publikowania ich w sieci.
Zmieniły się również sposoby robienia zakupów przez firmy. To także pozwala wprowadzić wielkie oszczędności, w efekcie obniżyć koszty i ceny. To wyjaśnia skąd bierze się motywacja zwiększania wydatków na IT.
Czy w tym wzroście popytu na usługi i produkty IT zagrożeniem nie jest piractwo?
Zaskakujące, ale piractwo uległo ograniczeniu. W Europie 44 procent rynku to produkty i usługi pirackie. Jeśli chodzi o Polskę, jest to 55 procent. I udział ten szybko spada ze względu na podjętą walkę z piractwem komputerowym. Zdarza się naturalnie, że jakieś małe firmy kupują program i potem kilka razy go kopiują, ale coraz więcej ludzi rozumie, że jest to zwykła kradzież.
Co robi Microsoft, by zabezpieczyć się przed nielegalnym kopiowaniem i sprzedawaniem swoich produktów?
Część strategii to uproszczenie polityki licencyjnej. Wiele także można zrobić, jeśli chodzi o technologię. Wprowadzamy coraz doskonalsze programy, które uniemożliwiają nielegalne kopiowanie, ponieważ nie będą funkcjonowały w wersji, która nie jest oryginalna.
Przyjechał pan do Polski z prezentacją najnowszego programu Microsoftu Windows XP. Czy nie sądzi pan, że to zbędny wysiłek w przypadku kraju, który przeżywa kłopoty gospodarcze?
Rozumiem, że polskie PKB przestało rosnąć w tempie 5-6 procent rocznie i spadło do nieco ponad 1 procentu wzrostu. To przecież nie recesja. Polska wydaje na inwestycje w IT 1,7-1,8 proc. PKB, podczas gdy średnia europejska wynosi 3,5-3,6 procentu. Kiedy więc bierzemy pod uwagę polskie ambicje szybkiego wejścia do Unii Europejskiej jest dla nas zrozumiałe, że nie może to nastąpić bez posiadania odpowiedniej infrastruktury technologicznej. I tak postępuje większość kandydatów do UE. Czesi mieli 5-6 lat temu taki sam poziom wydatków, jak obecnie Polska, dzisiaj osiągnęli już średni poziom europejski. I nie jest to sztuka dla sztuki. Dzięki sprawnemu systemowi łączności, w tym Internetowi, zyskują przede wszystkim małe i średnie firmy, które łatwiej mogą się ze sobą komunikować. W efekcie powstaje samonapędzający się proces: więcej możliwości, większa produkcja, większe zatrudnienie.
Zresztą i władze niektórych krajów europejskich starają się zrobić coś, aby ułatwić działalność firmom. I nie chodzi tylko o zmiany przepisów na prostsze, ale na przykład poprawiają komunikację pomiędzy poszczególnymi resortami i decyzje wydawane są szybciej. Szybciej następuje obieg dokumentów, mniej jest biurokracji. To również wpływ przedsiębiorstw na administrację, które wiedzą, że przyspieszenie obiegu informacji jest w ich interesie.
Jak pan widzi możliwości rozwoju biznesu w Polsce?
Z waszym krajem wiążemy duże nadzieje. Z drugiej strony, dla Polski korzystne jest to, że - decydując się na pewne rozwiązania później niż kraje rozwinięte przemysłowo - korzysta z nowocześniejszych rozwiązań niż podobne firmy w Europie Zachodniej, a zwłaszcza na południu kontynentu.
Kilka miesięcy temu rozmawiałam z jednym z dyrektorów francuskiego ministerstwa zatrudnienia i solidarności. Poprosiłam też mojego rozmówcę o zeskanowanie i przysłanie mi elektronicznie zdjęcia. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, bo komputery są stare, a skanerów nie mają. Czy we Francji ten resort jest waszym klientem?
Tak, to nasz klient i wiemy, że mamy tam jeszcze wiele do zrobienia.
Otoczenie, w którym działa pana firma jest niesłychanie konkurencyjne, zmienia się także bardzo szybko. Jak zmienia się sam Microsoft?
Mam za sobą 18 lat pracy w Microsofcie. Wtedy pracowało w firmie 250 osób. Zawsze poruszały mnie w tej firmie stałe kontakty z klientami, wieloletnia współpraca i trwałe zobowiązania. Działamy jednocześnie w konkurencyjnym, ale też ryzykownym otoczeniu. Rzeczywiście kilka razy zaryzykowaliśmy i byliśmy w tym bardzo konsekwentni. Pierwszym takim projektem był pecet. Był to początek lat 80., w Microsofcie pracowało wtedy 50 osób, a największym naszym klientem był IBM. Jeszcze w 1985 roku ludzie śmiali się, kiedy sprzedawaliśmy Windows. Uważano, że jest zbyt wolny, że nie ma przyszłości, że nigdy nie uda nam się z nim przebić. Teraz wiadomo, że nie mieli racji.
W jaki sposób wpłynął na działalność Microsoftu spór z administracją w Stanach Zjednoczonych?
Jak wiadomo został niedawno polubownie załatwiony, ale to doświadczenie było bardzo bolesne dla firmy. Nikomu nie życzę, aby przydarzyło się firmie, w której pracuje. My z kolei zrozumieliśmy, że jeśli osiągnie się na rynku jakąś pozycję, o nowych produktach i planach dalszych innowacji, powinno się informować w sposób bardzo przemyślany i odpowiedzialny. Była to także lekcja, jak wprowadzać nowe produkty na rynek. Nie ukrywam, że chcielibyśmy o tym incydencie jak najszybciej zapomnieć.
Rozmawiała Danuta Walewska | Jak zmiana nastrojów w gospodarce światowej odbiła się na Microsofcie?
JEAN PHILIPPE COURTOIS: Recesja na razie jest w Stanach Zjednoczonych oraz w Niemczech. W innych krajach gospodarka nie odczuwa poważnych kłopotów.
widać, że przemysł IT oszczędza.
Dotyczy to również firm telekomunikacyjnych. Podobnie jest z biurami podróży, liniami lotniczymi. jest trudniej.
Czy przewidując nadejście cięższych czasów Microsoft zmienił politykę cenową?
zmieniliśmy politykę licencyjną wobec naszych największych klientów.
zmieniło się coś w sposobie poszukiwania nowych klientów?
Zauważyliśmy w porę, że gwałtownie wzrasta zainteresowanie IT ze strony małych firm. większe wykorzystanie Internetu pomaga w uzyskaniu większej konkurencyjności.
Zmieniły się sposoby robienia zakupów przez firmy. To pozwala obniżyć koszty i ceny. To wyjaśnia skąd bierze się motywacja zwiększania wydatków na IT.
zagrożeniem jest piractwo?
piractwo uległo ograniczeniu. W Europie 44 procent rynku to produkty i usługi pirackie. Jeśli chodzi o Polskę, 55 procent. udział ten spada ze względu na walkę z piractwem.
Co robi Microsoft, by zabezpieczyć się przed nielegalnym kopiowaniem swoich produktów?
Część strategii to uproszczenie polityki licencyjnej. Wprowadzamy doskonalsze programy, które uniemożliwiają nielegalne kopiowanie.
Jak pan widzi możliwości rozwoju biznesu w Polsce?
Z waszym krajem wiążemy duże nadzieje. decydując się na pewne rozwiązania później niż kraje rozwinięte przemysłowo - korzysta z nowocześniejszych rozwiązań niż podobne firmy w Europie Zachodniej.
Jak zmienia się sam Microsoft?
kilka razy zaryzykowaliśmy i byliśmy w tym bardzo konsekwentni. ludzie śmiali się, kiedy sprzedawaliśmy Windows. Teraz wiadomo, że nie mieli racji. |
Szanse polskiego ogrodnictwa w Unii Europejskiej
Powinno być dobrze
Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, co zawdzięcza m.in. temu, że nawet w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej ceny owoców i warzyw kształtował rynek. Dzięki temu w branży ogrodniczej najwcześniej wystąpiły procesy koncentracji i specjalizacji produkcji, branża ta więcej niż inne działy rolnictwa korzystała również z osiągnięć nauki.
Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był także poziom wykształcenia ogrodników i osiągali oni znacznie wyższe od przeciętnych dochody. Duży był, i taki pozostał, udział ogrodnictwa w eksporcie produktów rolno-spożywczych. Otóż mimo iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni.
Będzie lepiej
Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Na to pytanie odpowiadają eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej: Jan Świetlik, Janusz Mierwiński, Grażyna Stępka i Tomasz Smoleński w opracowaniu: "Niektóre problemy ogrodnictwa, a integracja Polski z Unią Europejską".
Podstawowa konkluzja jest następująca: powinno być dobrze. Produkcja owoców w Polsce jest w stosunku do krajów UE nie tyle konkurencyjna, ile komplementarna, i to samo tyczy także warzyw. Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo, a częściowo (warzywa) także mało u nas znane. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny.
Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie zmuszeni płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt. W polskim ogrodnictwie musi jednak rozpocząć się proces głębokiej restrukturyzacji, gdyż produkcją owoców i warzyw zajmuje się u nas zbyt wiele gospodarstw, przeważnie są one przy tym kiepsko wyposażone, prawie nie istnieją również zorganizowane grupy producentów, a infrastruktura handlowa jest, jak na razie, bardzo słaba.
W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. W warunkach wolnego rynku nie wytrzymają oni konkurencji tańszych producentów z Włoch i Hiszpanii. Można to prześledzić na przykładzie Niemiec, które mają zbliżone do Polski warunki klimatyczne i gdzie produkcja pomidorów jest około 10 razy mniejsza niż w Polsce.
Inne niż w Polsce
Unia Europejska produkuje 35-45 mln ton owoców rocznie, z czego 8,5-10 mln ton przypada na owoce cytrusowe. Statystyka ta nie obejmuje winogron przerabianych na wino. Najwięcej produkuje się w UE jabłek (7,5-9,2 mln ton), a w następnej kolejności: pomarańcz - od 5 do 6,2 mln ton, brzoskwiń - od 2,7 do 3,5 mln ton, gruszek - od 1,7 do 2,4 mln ton, mandarynek i klementynek - od 1,9 do 2,0 mln ton, winogron deserowych - od 1,8 do 2,2 mln ton i cytryn - od 1,1 do 1,6 mln ton. Dopiero ósme miejsce w produkcji owoców w UE zajmują truskawki (650-760 tys. ton), które w Polsce znajdują się na drugim miejscu, tuż po jabłkach.
Bardzo mała jest w UE produkcja wiśni - do 100 tys. ton i malin - do 30 tys. ton. W Polsce zbiory tych owoców wynoszą odpowiednio od 120 do 150 tys. ton i do 40 tys. ton. Zbiory porzeczek (czarnych i czerwonych) są w Polsce prawie cztery razy większe niż w UE (190 tys. ton wobec około 50 tys. ton).
Inna jest w UE także struktura uprawy warzyw. Ich zbiory ogółem wynoszą 46-47 mln ton (w Polsce od 5 do 6 mln ton), w czym największy udział mają pomidory - od 12 do 13 mln ton, a w dalszej kolejności: marchew - od 3,1 do 3,3 mln ton, cebula - od 3,1 do 3,2 mln ton, sałata - około 2,4 mln ton, kalafiory - około 2,3 mln ton i kapusta biała - od 1,8 do 2,0 mln ton (w Polsce największe są właśnie zbiory kapusty - około 1,8 mln ton). Poza tym w UE duże są zbiory arbuzów i melonów, papryki słodkiej, dyni, karczochów, oberżyny, endywii, cykorii sałatowej, szparagów i skorzonery. Można z tego wysnuć wniosek, o jakie warzywa wzbogaci się nasz stół po wejściu Polski do UE. Eksperci IERiGŻ jednak ostrzegają, że odbędzie się to kosztem zmniejszenia spożycia kapusty oraz warzyw korzeniowych. Proces ten potrwa jednak dość długo.
Wyższe ceny
Ceny produktów ogrodniczych są w UE wyraźnie wyższe niż w Polsce. W porównaniu np. z Niemcami ceny jabłek deserowych są w Polsce o połowę niższe, o 50 proc. wyższe niż u nas są w Niemczech ceny jabłek przemysłowych. Nieporównanie droższe niż w Polsce są truskawki deserowe, ale też są to dwa całkiem różne towary. Porównywalne są natomiast ceny owoców jagodowych i wiśni dla przetwórstwa.
Nie znaczy to - uspokajają eksperci UE - że natychmiast po wejściu Polski do UE ceny owoców u nas wzrosną. Na pewno pojawią się natomiast na rynku droższe, ale i lepsze owoce z krajów UE.
Podobnych zjawisk można oczekiwać także na rynku warzyw. W Holandii czy w Niemczech wyższe niż w Polsce są ceny cebuli, ale bardzo tania jest w Niemczech marchew późna i kapusta biała dla przetwórstwa. Ogółem ceny warzyw są jednak w UE wyższe niż w Polsce. Są to też warzywa dobre jakościowo, sortowane, myte lub czyszczone oraz zapakowane, i można się spodziewać, że mimo wyższej ceny znajdą nabywców także na naszym rynku. I polscy producenci muszą sprostać tej konkurencji.
Największym dobrodziejstwem dla polskiego konsumenta będzie jednak rozszerzenie oferty warzyw o nowe wartościowe gatunki.
Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek. Ceny ich skupu są w Polsce prawie dwa razy niższe niż w Niemczech, a jakość produkcji jest porównywalna.
Nie z takim drobiazgiem
Skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE będzie jednak możliwa po dalszej przyspieszonej koncentracji naszej produkcji. W Polsce sady posiada 396 tys. gospodarstw, ale w 90 proc. ich powierzchnia nie przekracza 1 ha. Warto przy tym podkreślić, że w Polsce za sad uważa się także powierzchnię obsadzoną malinami, porzeczkami, agrestem i aronią. Sady powyżej 5 ha ma w Polsce tylko około 7 tys. gospodarstw, co stanowi zaledwie 1,8 proc. gospodarstw z sadami. W Holandii takich sadów jest 40 proc.
Zdaniem ekspertów IERiGŻ, w Polsce produkcją owoców mogłoby się zajmować około 4 tysięcy gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek, 15 tys. gospodarstw wyspecjalizowanych w produkcji jabłek i wiśni oraz około 18 tys. gospodarstw, które uprawiałyby porzeczki, agrest, aronię. Uprawa truskawek powinna być skoncentrowana w 45 tys. gospodarstw (obecnie zajmuje się tym około 400 tys. gospodarstw).
Produkcją warzyw zajmuje się u nas 1,6 mln gospodarstw, ale w ponad 1,2 mln gospodarstw powierzchnia uprawy warzyw nie przekracza 10 arów. Na powierzchni ponad 1 ha uprawia w Polsce warzywa tylko 27 tysięcy gospodarstw. Eksperci IERiGŻ obliczyli, że w uprawie warzyw mogłoby się specjalizować około 5 tys. gospodarstw o powierzchni około 6 ha, ponadto warzywa mogłoby uprawiać około 30 tys. gospodarstw wielostronnych.
W parze z koncentracją produkcji ogrodniczej powinno iść organizowanie grup producentów oraz rozwój infrastruktury rynku. Po spełnieniu tych warunków powstanie być może szansa, że polskie ogrodnictwo będzie mogło skorzystać z takich samych form wsparcia jak ogrodnictwo w krajach UE. Szansa ta nie jest jednak bardzo duża.
Edmund Szot | Ogrodnictwo jest jednym z lepiej rozwiniętych działów polskiego rolnictwa, a wszystko dzięki wcześniejszemu niż w innych działch tego rynku procesowi koncentracji i specjalizacji produkcji oraz większemu korzystaniu z osiągnięć nauki. Znacznie wyższy niż przeciętnie w rolnictwie był poziom wykształcenia ogrodników oraz znacznie wyższe od przeciętnych dochody.
Mimo, iż w handlu żywnością bilans handlowy Polski jest ujemny, to w handlu owocami i warzywami oraz ich przetworami jest on dodatni.
Jakie będzie miejsce polskiego ogrodnictwa po wejściu Polski do UE? Ceny owoców i warzyw są w UE wyższe niż w Polsce, ale też są to owoce i warzywa lepsze jakościowo,a poza tym jest ich większy wybór. Polscy ogrodnicy powinni więc poprawić jakość swoich produktów, a wówczas mogą w UE liczyć na wyższe ceny. W najlepszej sytuacji po integracji z UE znajdą się producenci wiśni i owoców jagodowych, a w najgorszej producenci pomidorów dla przetwórstwa. Na wejściu Polski do UE interes zrobią również polscy producenci pieczarek.
Na integracji z UE skorzystają także konsumenci. Będą oni wprawdzie płacić nieco więcej, ale za lepszy jakościowo produkt, mając jednocześnie większy wybór.
Pomimo iż ceny produktów ogrodniczych są w UE wyższe niż w Polsce, zdaniem eksperów, nie oznacza to, że natychmiast po akcesji ceny u nas wzrosną.
Jednak skuteczna konkurencja z ogrodnictwem UE, po wejściu w jej struktury, będzie możliwa tylko po dalszej koncentracji produkcji, organizowaniu sie producentów w grupy producenckie oraz przez rozwój infrastruktury rynku. |
Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem,a przedsiębiorca cwaniakiem. Podobną opinię na ten temat ma przeciętny Polak
Zespoleni w klęsce
RYS. PIOTR SIMICZYJEW
JANUSZ A. MAJCHEREK
Większość Polaków, jak wykazują badania, pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji.
"Polityczne i ekonomiczne zachowania ludzi zależą zarówno od obiektywnych warunków wyznaczających ich możliwości, jak i od subiektywnych ocen kształtujących indywidualne preferencje" - zauważył Arkadiusz Sęk z CBOS, omawiając wyniki sondaży rejestrujących społeczne oceny warunków życia i sytuacji kraju ("Ocena losu", "Rz" z 21 grudnia 1999 r.).
Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej takich elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie.
Cnotliwość cierpiętnicza
Heroizm i martyrologia splatają się w łańcuch fundamentalnych dla poczucia tożsamości Polaków reminiscencji, począwszy co najmniej od konfederacji barskiej, przez rozbiory, dwa nieudane powstania dziewiętnastowieczne, klęskę wrześniową, powstanie warszawskie, aż do podporządkowania sowieckiemu imperium, a nawet stanu wojennego (choć ten stosunkowo najświeższy okres jest jeszcze wciąż przedmiotem sporu i w społecznej pamięci nie nastąpiło rozstrzygnięcie czy włączyć go do zestawu narodowych nieszczęść).
Polacy są najbardziej dumni z klęsk i ofiar w ich wyniku poniesionych, stanowią bowiem one potwierdzenie ich cnót publicznych. Jak zauważył ks. prof. Józef Tischner, cnota słabo uciskana nie jest dość poważana; nic tak nie potwierdza wartości i wielkości, jak rozmiary opresji i skala represji. Im więcej klęsk i ofiar, tym wyższe zatem poczucie własnej wartości. Niedole i cierpienia najsilniej integrują i umacniają Polaków, którzy nie przyjmują do wiadomości, że mogą one być wynikiem własnej głupoty czy nieudolności.
Klęska jest więc dla Polaków chwalebna, sukces zaś podejrzany, tej pierwszej zaznaje się bowiem samemu w obronie wartości, ten drugi przypada innym i obcym z powodów niejasnych. Jeśli ona dowodzi cnót i wartości, to on sugeruje niecnotę i występek.
Obce konteksty sukcesu
Sukces jednak rzeczywiście dywersyfikuje i dezintegruje, gdyż nie mogą go doświadczyć wszyscy w równym stopniu. Dziejowa klęska może zintegrować, scalić i zespolić, społeczeństwo sukcesu jest rozwarstwione i podzielone według stopnia partycypacji w jego przysparzaniu i korzystaniu zeń, a każdy dostrzega tych, którzy mają się lepiej od niego, co pozwala mu czuć się pokrzywdzonym.
W mijającej dekadzie Polacy osiągnęli i zaznali sporo sukcesów. Niepodległość, zewnętrzne bezpieczeństwo, demokratyczne państwo, samorządność, wolności polityczne i swobody obywatelskie, wolnorynkowa i rozwijająca się gospodarka, ideowy pluralizm i otwarcie na przyjazny świat, to tylko hasłowo ujęte obszary obiektywnych dobrodziejstw, jakich nie doświadczali od dziesięcioleci, a łącznie to może i od stuleci. Ale im częściej się o nich mówi, tym silniejsze to budzi protesty, im więcej przytaczanych przykładów i dowodów pomyślności, tym agresywniejsze ich kwestionowanie. Cytowanie pozytywnych opinii, formułowanych o sytuacji w Polsce przez instytucje i ośrodki zagraniczne, wywołuje wręcz przeciwne efekty, bo utwierdza malkontentów w przekonaniu, że sukces ma obce konteksty i niekoniecznie jest zgodny z naszym interesem.
Rzeczywistość i utopia
Skoro sukces może różnicować i dezintegrować zbiorowość społeczną, więc przez zwolenników kolektywizmu jest postrzegany jako niebezpieczny i deprecjonowany, a w ostateczności nie przyjmowany do wiadomości.
Dotyczy to zwłaszcza niektórych kolektywistów o orientacji "narodowo-katolickiej" i "patriotyczno-niepodległościowej", zaprzeczających występowaniu w Polsce ostatniego dziesięciolecia jakichkolwiek sukcesów. Dla nich klęską było wszystko, począwszy od Okrągłego Stołu, przez program Leszka Balcerowicza, aż do reform wprowadzanych przez obecny rząd. W wyniku otrzymujemy paradoksalne sugestie, zgodnie z którymi gorliwość w wierze opartej na Dobrej Nowinie oraz żarliwość patriotyzmu i miłości ojczyzny mają się wyrażać poprzez kultywowanie poczucia klęski.
Sukces staje się niebezpieczny dla religijnej i narodowej więzi, więc należy się przed nim bronić i wszystko obracać w chwalebne nieszczęście, przynajmniej propagandowo. Jeśli fakty przeczą tej wizji i propagandzie, tym gorzej dla faktów. Wieloletni i nieprzerwany wzrost produktu krajowego brutto oraz dochodów realnych ludności nie przeszkadza więc głosić tezy o postępującym ubożeniu kraju i społeczeństwa, a poszerzania obszarów wolności i swobód obywatelskich przedstawiać jako prowadzących do zniewolenia.
Podobny rodzaj rozumowania prezentują rzecznicy kolektywizmu klasowego i zorientowanego socjalnie. Nie chodzi tu o lewicową opozycję polityczną, ochoczo ujmującą się za tymi, którym się nie powiodło i szermującą hasłami sprawiedliwości społecznej w koniunkturalnych celach propagandowych. W nurcie tym mieszczą się także niezależni komentatorzy, jak Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj. Z ich punktu widzenia sukcesu nie może być tam, gdzie nie wszyscy mogą z niego korzystać, więc jest on niemożliwy dopóty, dopóki nie nastanie utopia pomyślności "każdemu według potrzeb". Ta jednak, jak wiadomo, nie nastanie nigdy, co gwarantuje jej miłośnikom wieczyste prawo obrażania się na rzeczywistość.
Zgodnie z supozycją, że sukces jest podejrzany, a odnoszący go ludzie są występni i obcy, wszyscy prawdziwi i uczciwi Polacy muszą żyć w poczuciu klęski. To oczywiste dla zwolenników opcji ultrakatolickiej i ultranarodowej, rozpaczających nad katastrofą, jaką jest wyprzedaż najcenniejszych polskich zasobów zachłannym zagranicznym hochsztaplerom i wciąganie najświętszej ojczyzny do europejskiego bagna. O tym, że prawdziwe sukcesy i pomyślność mogą zintegrować i umocnić katolickie, bogobojne i gorliwe patriotycznie społeczeństwo w europejskiej wspólnocie, jak udowodnili Irlandczycy, wielu Polaków nie słyszało.
Inteligenckie resentymenty
Na ukształtowanie poczucia sukcesu nie pozwalają też Polakom ich niektórzy inteligenccy mentorzy, interpretatujący ich losy. Sądzą bowiem, że jeśli oni sami, elity tego społeczeństwa, nie czują się zbyt dobrze, to i ono nie może rozwijać się pomyślnie.
Punkt widzenia większości polskich inteligentów nie uwzględnia faktu, że ich na wpół samozwańcze role elity społecznej, politycznej i ekonomicznej, a nawet duchowej i intelektualnej, dobiegły historycznego finału wraz z pewną epoką. Dziś są przejmowane przez profesjonalnych polityków, przedsiębiorców, menedżerów, ekspertów i kreatorów. Nie chcą się z tym pogodzić, więc swoich zmienników uważają za oszustów, cwaniaków i uzurpatorów. A skoro to są właśnie ludzie sukcesu w III Rzeczypospolitej, to te sukcesy stają się w inteligenckich oczach podejrzane i wątpliwe.
Ponieważ to takie osoby i środowiska tworzą klasę średnią, to jej istnienie jest kwestionowane, a oni karykaturyzowani. Polityk jest z inteligenckiego punktu widzenia kretynem, a przedsiębiorca cwaniakiem, co zgadza się z opinią, jaką ma na ich temat przeciętny Polak, tym łatwiej i chętniej przyjmujący taką diagnozę, że nie rozumie politycznych mechanizmów demokracji czy ekonomicznych reguł wolnego rynku. Na wszelki wypadek zatem uważa za podejrzanych wszystkich, którzy się w nich rozeznają i sprawnie poruszają. Liczne inteligenckie opinie utwierdzają więc Polaków w przekonaniu, że ich kraj znajduje się w rękach nieuków i cwaniaków, a sukces jest oszustwem, złudzeniem lub zagrożeniem.
Sukces a propaganda sukcesu
O tym, że ocena sytuacji w kraju zależy nie tyle od obiektywnych okoliczności, ile subiektywnych skłonności, świadczy wskazanie przez dwie trzecie Polaków na epokę gierkowską jako najbardziej pomyślny okres w powojennych dziejach kraju. W ten sposób ówczesna propaganda sukcesu święci pośmiertny triumf nad dzisiejszą propagandą klęski.
Środowiska kwestionujące obraz obecnej Polski jako kraju sukcesu, a nawet samą możliwość jego odniesienia w tutejszych warunkach, są liczne, głośne i wpływowe. Sami ludzie sukcesu nie są zaś ani tak liczni, by tamtych zagłuszyć, ani tak zintegrowani, by się im przeciwstawić. Są podzieleni i odtrąceni. Patronujący im i reprezentujący ich Leszek Balcerowicz jest wręcz znienawidzony. Odmawia się im miana prawdziwych Polaków, patriotów, uczciwych ludzi, a nawet pełnoprawnych członków społeczeństwa. Prawdziwy sukces w społeczeństwie malkontentów jest jeszcze trudniejszy do przyjęcia niż do osiągnięcia. Na szczęście jest znacznie częściej osiągany niż przyjmowany.
Zasoby decydujące o rzetelnym i rzeczywistym sukcesie to - zwłaszcza w społeczeństwie na dorobku, nie dysponującym zgromadzonymi kapitałami materialnymi - kapitał intelektualny, talenty operacyjne i zdolności organizacyjne. Mają one charakter indywidualny i zróżnicowany, nie można się nimi podzielić, a na pewno nie równo, jak biedą i utrapieniem. Niełatwo zaś pogodzić się z tym, że niektórzy mają ich więcej, a zatem ich powodzenie jest uzasadnione. | Większość Polaków, jak wykazują badania, pożegnała stary rok w przekonaniu, że nie był pomyślny i powitała nowy bez nadziei, iż będzie lepszy. Stan nastrojów społecznych w Polsce nie odzwierciedla jednak obiektywnej sytuacji kraju, więc nie można go fetyszyzować ani liczyć na jego poprawę w wyniku zmiany tej sytuacji. Typowo polskie malkontenctwo, wyrażające się w postrzeganiu rzeczywistości jako gorszej niż jest faktycznie oraz dobieraniu z niej takich elementów, które pozwalają na okazywanie jej dezaprobaty i dystansu, wynikają z podmiotowych skłonności, a te mają związek z poczuciem własnej tożsamości i autoidentyfikacji. Kluczowa dla nich jest z kolei heroiczno-martyrologiczna wizja historycznego dziedzictwa, która ukształtowała mentalność współczesnych Polaków i ich stosunek do spraw publicznych. Konstytutywny dla niej jest natomiast etos klęski i ofiary w słusznej, a najlepiej świętej sprawie. |
Kilkanaście milionów Rosjan przystosowało się do życia w niepodległym ukraińskim państwie
Swoi czy obcy
PIOTR KOŚCIŃSKI
z Kijowa
Wołodia i Olga mieszkają na Pieczersku, w dobrej kijowskiej dzielnicy, w jednopokojowym, ale sporym mieszkaniu. Mają dziesięcioletniego syna Griszę. Zamieszkali w Kijowie w 1980 roku. Do stolicy Ukrainy trafili właściwie przez przypadek, bo Wołodia, jako wojskowy, został tu po prostu skierowany. Równie dobrze mógł trafić do Władywostoku albo do Rygi.
- Jestem synem wojskowego - mówi Wołodia. - Mój ojciec osiemnaście razy zmieniał miejsce zamieszkania. Dlatego nie mam przyjaciół z dzieciństwa, ze szkoły. Przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, gdzie ledwie poznałem swoich kolegów, mijały dwa, trzy lata i już trzeba było się pakować.
Brat Wołodii mieszka w Nowosybirsku. Rodzina Olgi - w Permie. Oba miasta znajdują się dziś za granicą.
- Tak, granica to problem - zgodnie podkreślają Olga i Władimir. - Do Moskwy jechało się dawniej dziewięć godzin - wyjeżdżało się wieczorem, a wysiadało rano. Teraz pociąg stoi trzy, cztery godziny na granicy. Celnicy budzą ludzi w środku nocy, każą pokazywać bagaż, przeszukują półki i schowki. To jest męczące.
Moi rozmówcy twierdzą jednak, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku. A w centrum i na zachodzie kraju większość Rosjan nauczyła się ukraińskiego.
- Doskonale rozumiem po ukraińsku, ale sam mówię po rosyjsku. Uważam, że wysilanie się na mówienie po ukraińsku byłoby śmieszne - mówi Wołodia. Z jego synem Griszą jest już inaczej - dzięki szkole mówi znakomicie po ukraińsku. Bo Grisza chodzi do szkoły ukraińskiej, czyli - ściślej mówiąc - z ukraińskim językiem nauczania. Szkół rosyjskojęzycznych zostało w Kijowie niewiele.
Tam, gdzie stał dwór
Szkoła Średnia nr 25 znajduje się w znakomitym miejscu: tuż naprzeciwko wylotu najpiękniejszej chyba ulicy Kijowa, Andrijiwskiego Uzwizu, gdzie kiedyś mieszkał Michaił Bułhakow. Trzeba uważać, by nie upaść na dziewiętnastowiecznych "kocich łbach". Pod murami starych domów oferują swe towary dziesiątki sprzedawców obrazów, rzeźb i pamiątek.
Kiedyś stała tu pradawna siedziba kijowskich książąt. - Właśnie tu, gdzie dziś jest szkoła, miał swój dwór książę Włodzimierz - śmieje się dyrektorka szkoły, pani Ludmiła Kudriawcewa. - A dawni książęta dobrze wiedzieli, gdzie stawiać swoje domy.
Jest to jedna z dwóch szkół z rosyjskim językiem wykładowym w tej dzielnicy Kijowa. - To nie jest rosyjska szkoła, ale ukraińska - podkreśla pani dyrektor. - Realizuje normalny program, tyle że po rosyjsku. Stopniowo wprowadzamy jednak przedmioty w języku ukraińskim - oprócz języka, także historię i geografię Ukrainy.
Kto uczy się w tej szkole? Głównie Rosjanie, ale także Ukraińcy i nieliczni przedstawiciele innych narodowości, na przykład Gruzini, Azerowie, Kirgizi, Uzbecy, a także Polacy (córki pracownika jednej z polskich firm). Zdaniem pani dyrektor trafili oni do tej szkoły przede wszystkim dlatego, że jest dobra.
- Świadczy o tym liczba osób przyjętych na wyższe studia, na które egzaminy wstępne trzeba zdawać po ukraińsku i z języka ukraińskiego - podkreśla. Owszem, zdarzają się protesty przeciwko "rosyjskiej szkole". - Czasami zjawiają się ludzie, którzy pytają: po co taka szkoła w centrum stolicy Ukrainy? Ale zdarza się to rzadko... Istniejemy już 60 lat i mam nadzieję, że będziemy istnieć dalej.
Dawna "Antrepriza"
Narodowy Akademicki Teatr Dramatu Rosyjskiego im. Łesi Ukrainki w Kijowie jest najstarszą sceną w tym mieście. Założył go w 1891 roku pod nazwą "Antrepriza" Nikołaj Sołowcow. - Ale ponieważ władza radziecka uznała, że to ona powinna być w ZSRR założycielką wszystkiego, w roku 1926 wydano postanowienie o powołaniu Rosyjskiego Teatru Dramatycznego. Oficjalnie istniejemy więc od 1926 roku - mówi Borys Kuricyn, pracujący w dziale literackim teatru.
Od czasów radzieckich zmienił się przede wszystkim adres - teatr nie mieści się już na ulicy Lenina, ale na Chmielnickiego. Przemianowano także pobliską stację metra - z Leninskiej na Teatralną - choć odlanych w metalu cytatów z dzieł Lenina nie zdjęto. Do centralnej ulicy Kijowa, Chreszczatyku, jest stąd kilka kroków. Teatr im. Łesi Ukrainki cieszy się ogromnym powodzeniem - by obejrzeć co lepsze przedstawienia, trzeba odstać swoje w kolejce do kasy.
- Nasz teatr wspierany jest przez rząd, nie można mówić o jakichkolwiek represjach - twierdzi dyrektor i kierownik artystyczny Michaił Rieznikowicz. - Jesteśmy bardzo doceniani przez Ministerstwo Kultury. Po likwidacji cenzury możemy wystawiać absolutnie to, co chcemy.
Zdaniem Rieznikowicza dziś na Ukrainie jest mniej konfliktów narodowościowych, niż kilka lat temu. - Żyje tu 14 -16 milionów Rosjan oraz ludzi innych narodowości, na co dzień posługujących się językiem rosyjskim - mówi. - Losy Ukraińców i Rosjan, mieszkających razem przez całe wieki, przeplatały się ze sobą. Choć nie wszyscy to rozumieją, to od kilku lat obserwujemy jednak zdecydowane osłabienie wszelkich nacjonalizmów. W znacznej mierze jest to efekt działań prezydenta Leonida Kuczmy.
Bez kompleksów
Inaczej oceniają sytuację rosyjskie organizacje na Ukrainie, które bardzo krytycznie odnoszą się do działań ukraińskich władz. Kongres Rosyjskich Stowarzyszeń Ukrainy twierdzi, iż "rosyjska kultura została [na Ukrainie] zepchnięta na margines", sieć rosyjskich szkół "zmniejszyła się kilkakrotnie, w niektórych obwodach nie ma już ich wcale, podczas gdy w ukraińskich szkołach język rosyjski nie jest wykładany nawet jako obcy. Rosyjski jest rugowany ze wszystkich sfer życia społecznego, obrona języka rosyjskiego i kultury przyjmowana jest jako działalność antypaństwowa". Tuż przed wyborami przedstawiciele rosyjskich organizacji oświadczyli, że nie poprą prezydenta Leonida Kuczmy, bo niechętnie odniósł się do ich postulatów.
- Spotkałem działaczkę jednego ze stowarzyszeń rosyjskich, która krytykowała prezydenta, twierdząc, że nie doprowadził do nadania językowi rosyjskiemu statusu państwowego - mówi Michaił Rieznikowicz. - Ani ona, ani ludzie myślący podobnie nie rozumieją sytuacji w państwie. Dziś nie czas na wprowadzenie drugiego języka państwowego.
A Borys Kuricyn uważa, że nie ma o czym mówić. - Jeśli ktoś urodził się w jakimś kraju, winien znać jego kulturę i język - mówi, dodając, że ukraiński jest zbliżony do rosyjskiego i Rosjanin łatwo go zrozumie. Żałuje tylko, że w szkołach znacznie zmniejszono program nauczania rosyjskiej literatury. - A jak oddzielić Szewczenkę od kultury rosyjskiej, a Gogola czy Puszkina od ukraińskiej? - pyta.
Ukraińcy odrzucają zarzuty nacjonalistycznie nastawionych Rosjan. Poważne, kijowskie pismo "Deń" opublikowało informacje, które zaprzeczają tezie o rzekomym prześladowaniu Rosjan na Ukrainie. Funkcjonuje tu około 2700 rosyjskojęzycznych szkół średnich, w których uczy się 2,5 miliona uczniów. Na Ukrainie są też cztery rosyjskie szkoły wyższe i 21 rosyjskich teatrów. Istnieje też 1300 rosyjskojęzycznych gazet i czasopism o łącznym nakładzie blisko 8 mln egzemplarzy.
Ukraińscy Rosjanie - i to nie tylko ci lepiej wykształceni - zgadzają się, że być Rosjaninem na Ukrainie nie oznacza wcale być kimś gorszym. Jeżeli wobec fatalnej sytuacji gospodarczej żyje się tu źle - to jednakowo źle zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom. | Wołodia i Olga zamieszkali w Kijowie w 1980 roku.Moi rozmówcy twierdzą, że dziś na Ukrainie Rosjanom nie żyje się źle. W pierwszych latach niepodległości wydawało się, że problemem będzie język - w urzędach zaczęto mówić tylko po ukraińsku, pisma urzędowe trzeba było formułować także w tym języku. Ale teraz jest łatwiej - nawet do władz centralnych można pisać po rosyjsku. |
SYNOD
Jeżeli uczestniczymy w zasługach naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że obarcza nas także ich słabość i grzeszność
Rachunek sumienia Kościoła
MACIEJ ZIĘBA
W wielobarwnej mozaice, którą układamy podczas II Sesji Synodu Biskupów dla Europy, aby diagnozować duchową kondycję kontynentu europejskiego u progu nowego milenium, nie powinno zabraknąć rozważenia kontrowersyjnego niekiedy problemu rachunku sumienia Kościoła.
Można co prawda usłyszeć, że podejmowanie takiego tematu jest teologicznie wątpliwe, jako że jest to bicie się w piersi z powodu grzechów popełnionych przez innych ludzi, że jest pastoralnie przeciwskuteczne, gdyż koncentruje uwagę na grzeszności i słabości wyznawców Chrystusa, wreszcie, że jest wręcz nieroztropne - dostarcza bowiem argumentów przeciwnikom Kościoła. Można też argumentować, że jest to raczej danina składana duchowi czasu, który nakazuje zamieniać złożone historycznie i kulturowo problemy na bezosobowe sentymentalne przeprosiny.
Zarazem można także usłyszeć pogląd, iż Kościół zbyt połowicznie i bojaźliwie rozlicza się ze swoją historią, że realne krzywdy wyrządzone w przeszłości w imieniu Kościoła utrudniają dotarcie do współczesnych ludzi, że przeproszenie przedstawicieli różnych kultur i narodów, ras i religii, wyznań i przekonań za zło ongiś wyrządzone jest konieczne ze względów moralnych, jest też jednym z warunków aktywnej i skutecznej obecności Kościoła we współczesnym świecie.
Wezwanie do nawrócenia
Oba rodzaje argumentów są w jakiejś mierze prawdziwe. Dostrzegając złożoność materii nie wolno jednak zignorować jednoznacznego podkreślenia przez Jana Pawła II wagi rachunku sumienia synów i córek Kościoła. Organizowane przez Stolicę Apostolską w ostatnich latach sympozja o antyjudaizmie oraz inkwizycji i przygotowywane w ich następstwie dokumenty, liczne wątki magisterium pontificium, a zwłaszcza list apostolski "Tertio Millennio Adveniente" nie pozostawiają w tej mierze wątpliwości.
Rachunek sumienia Kościoła, z grzechów, które wylicza Ojciec Święty, a więc przewin rozbijających jedność chrześcijan, używania przemocy w obronie prawdy, sojuszu tronu z ołtarzem, braków wyrazistego, ewangelicznego świadectwa oraz zbyt słabego wcielania w życie nauczania Vaticanum II, jest Kościołowi potrzebny z dwóch co najmniej powodów.
Po pierwsze, jeżeli uznajemy, że Kościół jest jedyną w swoim rodzaju wspólnotą transcendującą czas i przestrzeń, w której dzięki duchowej łączności uczestniczymy w zasługach i świętości naszych poprzedników, to winniśmy uznać, że w jakiejś mierze obarcza nas także ich słabość i grzeszność. Każda popełniona w historii próba redukowania wiary do ideologii, wprzęgania jej w służbę osiągania doczesnych celów jest realną raną na Mistycznym Ciele Chrystusa - Kościoła, podobnie jak jest nią każde zachowanie nacechowane pogardą czy agresją, dzielące między sobą chrześcijan lub burzące jedność rodzaju ludzkiego. Niewierności naszych braci i sióstr odkrywane w historii tworzą zespół uwarunkowań, w kontekście których sądzona jest przynoszona dziś przez nas Dobra Nowina, są niejako tłem dla głoszonego przez nas Słowa.
Po drugie, byłoby anachroniczną naiwnością, gdybyśmy nadużywając przywileju późniejszego urodzenia uznali, że problemy, o których mówimy, należą do zamkniętej historii. Błąd ideologizacji wiary, pokusa nietolerancji, brak wrażliwości na ludzką krzywdę, choć zmieniają się ich formy oraz zakresy, mają przystęp i do serc dzisiejszych chrześcijan. Rachunek sumienia jest więc nie tylko uzdrowieniem naszej pamięci, ale formą refleksji i szansą wyciągnięcia wniosków na przyszłość. Ma zatem wymiar profetyczny. Wielkoduszne stanięcie w prawdzie o konkretnych przewinach i krzywdach popełnionych przez synów i córki Kościoła jest zarazem wezwaniem do nawrócenia, do bardziej ofiarnej służby Bogu i bliźniemu. "Uznanie słabości dnia wczorajszego to akt - pisze Jan Paweł II - który pomaga nam umocnić naszą wiarę, pobudza czujność i gotowość stawienia czoła dzisiejszym trudnościom i pokusom" (TMA).
Uzdrawianie pamięci Europy
Jest jeszcze jeden aspekt tego problemu, rzadko podkreślany, a z punktu widzenia ewangelizacji, kto wie, czy nie najważniejszy. Bez uczciwego wyznania win i błędów popełnionych w przeszłości bez przyjęcia gorzkiej części prawdy o naszych słabościach nie posiadamy mandatu, aby dążyć do oczyszczenia z zafałszowań historię naszego kontynentu, nie możemy oczekiwać uzdrowienia pamięci Europy. A pamięć ta jest głęboko zniekształcona i to w taki sposób, który - niekiedy już na poziomie podświadomości - utrudnia otwarcie serc i umysłów na przyjęcie Dobrej Nowiny.
Pomimo że społeczna pamięć i wiedza o oświeceniu są dziś znikome, że ideologiczny liberalizm, marksizm oraz scjentyzm mają obecnie niewielkie garstki wyznawców, świadomość większości Europejczyków nadal jest przede wszystkim kształtowana przez archaiczny i zdeformowany obraz religii, a zwłaszcza katolicyzmu i Kościoła, wypracowany w XVIII i XIX stuleciu.
Jeżeli nawet sporo się dzisiaj mówi o postmodernistycznej krytyce spuścizny oświecenia: jego idei racjonalności, postępu narodowego państwa, nie dotyczy to oświeceniowej krytyki chrześcijaństwa i Kościoła. Wręcz przeciwnie, zostaje ona jeszcze wzmocniona przez radykalną krytykę wszelkich form metafizyki oraz instytucjonalnej religii.
Wizja Kościoła i świata u ogromnej części nie związanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury współczesnej, począwszy od środowisk akademickich, przez kręgi artystyczne i pracowników mediów, aż po uczniów szkół podstawowych, niezależnie od tego, czy mówimy o Hiszpanii, Rosji, Francji, Niemczech czy Polsce, jest naznaczona głęboko przez postoświeceniowe stereotypy. Stereotypy, w których prawie nie ma miejsca na zasługi Kościoła w dziedzinie kultury, edukacji, nauki.
Stereotypy,w których wiara jawi się jako antyintelektualny anachronizm, a Kościół jako niebezpieczna i dehumanizująca człowieka instytucja.
Stereotypy, według których społeczny postęp oraz rozwój nauki dokonują się przeciw religii.
"Każdy dzień z mnóstwem jego postrzeżeń ćwiczy mnie w antyreligii", trafnie zauważył laureat literackiej Nagrody Nobla, Czesław Miłosz.
Demistyfikacja historii
Wbrew prawdzie, wbrew ustaleniom nauk historycznych, wbrew historii idei i współczesnej nauce tożsamość współczesnego Europejczyka nadal w znacznym stopniu kształtuje wizja historii przyjęta od oświeceniowych encyklopedystów, wizja nauki oglądanej oczyma Comte'a oraz jego pozytywistycznych i neopozytywistycznych spadkobierców. Wizja relacji: rozum - wiara, Kościół - nauka, moralność - wolność oparta jest na ich ideologicznym przeciwstawieniu.
Jest więc wielkim zadaniem stojącym przed ludźmi Kościoła i wszystkimi ludźmi świata nauki i kultury, świadomymi tej historycznej nierzetelności, aby ów ideologiczny obraz zastąpić realistycznym opisem chrześcijaństwa i jego znaczenia w kształtowaniu europejskiej tożsamości oraz Kościoła i jego roli w dziejach naszego kontynentu.
Demistyfikacja historii i reewangelizacja kultury jest jednym z podstawowych wyzwań stojących przed Kościołem w Europie. Dopóki bowiem wykształcony Europejczyk swoją wiedzę o inkwizycji będzie czerpał z "Legendy o Wielkim Inkwizytorze" Dostojewskiego i z "Don Carlosa" Verdiego, o jezuitach z "Czarodziejskiej góry" Manna, a o Galileuszu z oświeceniowej baśni o "e pur si muove", dopóki "więcej chrześcijaństwa" będzie w jego świadomości kojarzyło się z "mniej nauki", "mniej wolności", "mniej rozwoju" i dopóki taka wizja Kościoła oraz katolicyzmu będzie nauczana od uniwersytetów po szkoły podstawowe, rozpowszechniana przez kulturę elitarną oraz masową, dopóty ziarno Ewangelii częstokroć spadać będzie na ziemię źle przygotowaną, ziemię skalistą i suchą. Ziarna słowa rzucane na nasz kontynent, na którym rzeczywistość chrześcijaństwa filtrowana jest przez zranioną historyczną pamięć oraz okaleczoną wyobraźnię, bardzo łatwo zagłuszają osty i ciernie.
Nowa wiosna Kościoła
Czyż nie znaczy to zarazem, że dzisiejsza Europa coraz dramatyczniej potrzebuje głoszenia Dobrej Nowiny?
Przecież wszystkie realizowane od oświecenia ideologiczne projekty "nowoczesnej Europy" w swoim duchowym wymiarze poniosły klęskę. "Duch europejski, wierząc bardzo długo, że może walczyć przeciw Bogu wespół z całą ludzkością, spostrzega, że jeśli nie chce zginąć, musi walczyć także z ludźmi - pisał Camus. - Królestwo łaski upadło, ale ginie też królestwo sprawiedliwości. Europa kona od tego rozczarowania".
Także projekt "postnowoczesny" jest w swej istocie abdykacją duchową, dwuznacznym nihilizmem epoki fin de siecle'u. "Czytelnicy Nietzschego wiedzą doskonale, że nihilizm wisiał w powietrzu od dość dawna. Czymś nowym w dzisiejszej ofensywnie jest jej widoczny dobry nastrój", zauważa Susan Shell analizując zjawisko postmodernizmu. Nihilizm współczesny to nie Angst, jest on bez reszty zabawą. Spiel macht frei. To prawda. Tylko że pansceptycyzm i pophedonizm nie są w stanie odpowiedzieć na żadne istotne pytanie człowieka. Co najwyżej mogą je przejściowo uchylać.
Dlatego nadchodzące stulecie ma realną szansę stać się nową wiosną Kościoła w Europie. Wysychająca i spękana gleba naszego kontynentu jak nigdy spragniona jest wody życia. Ale zaczerpnąć i przynieść ją możemy jedynie wtedy, gdy z pokorą oraz wielkodusznością potrafimy rozpoznać nasze błędy i wyznać winy, zarówno te popełnione w przeszłości, jak i dzisiaj.
Autor jest prowincjałem zakonu dominikanów.
- Tekst wygłoszony przez ojca Macieja Ziębę 5 października tego roku na II Sesji Synodu Biskupów dla Europy. | W II Sesji Synodu Biskupów dla Europy nie powinno zabraknąć rozważenia problemu rachunku sumienia Kościoła. nie wolno zignorować podkreślenia przez Jana Pawła II wagi rachunku sumienia synów i córek Kościoła. Wizja Kościoła i świata u nie związanych z Kościołem twórców i odbiorców kultury współczesnej jest naznaczona przez postoświeceniowe stereotypy. Jest zadaniem stojącym przed ludźmi Kościoła, aby ów ideologiczny obraz zastąpić realistycznym opisem chrześcijaństwaoraz Kościoła. |
NAUKA
Skąd pieniądze na naukę
Za dużo badaczy, za mało sukcesów
KRZYSZTOF PAWŁOWSKI
Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej.
Przypomniały mi się przy tej lekturze trzy głośne teksty, opublikowane w trzech ostatnich latach - apel Komitetu Ratowania Nauki Polskiej kojarzony z powszechnie szanowaną osobą profesora Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, artykuł z "Rzeczpospolitej" prof. Jana Winieckiego pokazujący ograniczenia efektywnej absorpcji środków przez instytucje naukowe w zależności od stopnia rozwoju danej gospodarki i państwa, wreszcie wypowiedź prof. Łukasza Turskiego z felietonu we "Wprost", że zaledwie 1/3 osób pracujących w instytucjach naukowych zasługuje na to, aby w nich pozostać i pracować. Który z autorów miał rację, a może wszyscy?
Czekanie na dofinansowanie
Jednym z powszechnych oczekiwań środowisk akademickich związanych z samodzielnymi państwowymi instytucjami naukowymi oraz państwowymi szkołami wyższymi jest szybki i wyraźny wzrost dotacji z budżetu państwa na finansowanie nauki i szkolnictwa wyższego. Czy te oczekiwania są uzasadnione? Otóż analiza danych przytaczanych przez KBN wcale nie skłania do takich oczekiwań, przynajmniej obecnie, przy poziomie produktu narodowego liczonego na głowę mieszkańca niewiele przekraczającym 6 tys. USD. KBN przytacza dane dotyczące różnych krajów, przeliczane na głowę ludności przy uwzględnieniu tzw. parytetu siły nabywczej waluty krajowej (PPP). Źródłowe dane GUS, Organizacji Współpracy i Rozwoju (OECD) czy Science and Technology Indicators wydają się niekwestionowane.
Z danych przedstawionych w opracowaniu KBN określiłem zależność pomiędzy nakładami na badania i rozwój a średnim produktem krajowym brutto (oba wskaźniki podane na głowę mieszkańca przy uwzględnieniu parytetów siły nabywczej waluty krajowej). Wniosek z tej zależności jest jednoznaczny i niezbyt przyjemny dla środowisk akademickich - nakłady na B+R będą rosły, ale stopniowo ze wzrostem produktu krajowego brutto. Dla przykładu, dopiero dwukrotny wzrost produktu krajowego uczyni uzasadnionym trzykrotny wzrost nakładów na badania i rozwój.
Jeszcze bardziej interesujące są diagramy, na których przedstawiono strukturę nakładów na B+R, tzn. proporcje pomiędzy finansowaniem z budżetu państwa a nakładami ze strony przedsiębiorstw. Najciekawsze dane zestawiono w tabeli.
Mało spektakularnych osiągnięć
Jak widać, dane umieszczone w tabeli 1 odkrywają podstawową polską słabość - bardzo niskie finansowanie badań i rozwoju ze strony polskiej gospodarki i jej przedsiębiorstw. I tak, nakłady na badania i rozwój z budżetu państwa są "tylko" 4,2 razy mniejsze niż średnia dla wszystkich państw OECD i średnia dla Unii Europejskiej oraz kilkanaście razy mniejsza (10 do 13,7) w przypadku nakładów ze strony przedsiębiorstw.
Czy więc cała wina za niedofinansowanie polskiej nauki leży po stronie polskich przedsiębiorstw? By nie być oskarżonym o stronniczość, przytoczę jako odpowiedź jeden z wniosków (nr 6) przedstawiony przez KBN:
"Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek pomiędzy nauką i gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł naukowych o fundamentalnym znaczeniu, jak i kompletnych opracowań techniczno-technologicznych nadających się do natychmiastowego zastosowania w praktyce".
Trudno o bardziej jednoznaczną ocenę. Trudno też oczekiwać, że polskie przedsiębiorstwa (te działające na realnym rynku, sprywatyzowane oraz drenowane z pieniędzy przez chory polski system podatkowy) będą wspaniałomyślnie i jednostronnie finansować działalność naukową instytutów oraz uczelni, nie mając szans na zwrot zainwestowanych środków poprzez otrzymanie od nich gotowych do zastosowania nowych technologii, innowacji czy rozwiązań organizacyjnych. Przedsiębiorstwa zapewne chętnie kupiłyby takie rezultaty badań, gdyby one istniały.
Kapitał intelektualny coraz cenniejszy
Udział procentowy w budżecie państwa nakładów na B+R (0,47proc.) jest porównywalny z odpowiednimi udziałami dla państw wyżej rozwiniętych - Hiszpanii 0,52 proc. i Włoch tylko 0,53 proc. Te wszystkie dane, niestety, wskazują, że trudno w najbliższych latach oczekiwać wyraźnego wzrostu nakładów na badania i rozwój ze strony budżetu państwa, oraz pokazują, że podstawowym zadaniem środowisk naukowych jest taka restrukturyzacja instytucji i wzrost efektywności badań, aby stały się one atrakcyjnym partnerem dla przedsiębiorstw.
Jak u Pana Boga za piecem
Spośród wielu interesujących informacji i wniosków zwróciłem jeszcze uwagę na strukturę sektora badań i rozwoju.
Aż 41,3 proc. ogółu nakładów na B+R jest przekazywane "sławnym" JBR, czyli jednostkom badawczo-rozwojowym - żywej pozostałości po okresie realnego socjalizmu. Udział środków z budżetu państwa przekazywanych na sfinansowanie JBR w całości kosztów ich działalności wzrósł od 1994 r. do 1997 r. z 54,1 proc. do 63,5 proc. (przy spadku udziału środków własnych JBR z 23,3 proc. do 16,1 proc.). A to oznacza, że część JBR żyje "jak u Pana Boga za piecem" opierając się na środkach budżetowych, wcale nie będąc zmuszona do efektywnych badań i starania się o środki (na przykład z przedsiębiorstw). Oczywiście, ta grupa jest bardzo niejednorodna i obok jednostek prowadzących badania podstawowe (jak Instytut Fizyki Jądrowej) oraz instytutów niezbędnych dla funkcjonowania państwa (jak Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej czy Instytut Geologiczny) znajdują się w tej grupie głównie instytuty działające na rzecz przemysłu, rolnictwa. Duża część z nich w nowych warunkach gospodarczych powinna być sprywatyzowana bądź zlikwidowana. Taki jest zresztą jeden z wniosków KBN (tylko łagodnie sformułowany). Z tego, co wieść gminna niesie, część z tych instytutów żyje wręcz luksusowo z wynajmu czy dzierżawy pomieszczeń, budynków (zresztą państwowych), a działalność "badawcza" jest tylko swoistą wizytówką (by nie powiedzieć przykrywką).
Sprywatyzować instytuty
Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. Uwolnione w ten sposób środki publiczne powinno się przeznaczyć na znaczne zwiększenie funduszu projektów badawczych, na który idzie obecnie tylko 15,5 proc. ogółu środków, jakimi dysponuje KBN. Przy okazji restrukturyzacji i prywatyzacji poprawiłby się jeszcze jeden istotny wskaźnik - nakłady na B+R przypadające na jednego badacza. Polska pod tym względem rzeczywiście odstaje od świata, wydając na jednego badacza 39 tys. USD (w Czechach - 126 tys. USD). Przyczyna jest jednak zaskakująca (i znowu piszą o tym autorzy wniosków z opracowania KBN, tylko nie wprost) - mamy za dużo badaczy na 1000 zatrudnionych. Taki wskaźnik jest typowy dla państw rozwiniętych, np. Włoch i Hiszpanii, a nie dla państw podobnych do Polski. Prywatyzacja JBR "załatwi" ten problem - pozostaną w nich tylko pracownicy niezbędni dla funkcjonowania firmy.
Muszą być ruchliwi
Oczywiście, w opracowaniu KBN pojawia się kolejny raz stwierdzenie dotyczące niskich płac w sektorze B+R i narzekanie na szkodliwą (zdaniem autorów) wieloetatowość pracowników naukowych, którzy w ten sposób podnoszą swoje zarobki. Za daleko idąca wieloetatowość jest na pewno szkodliwa dla pracownika nauki, ale autorzy opracowania chyba nie zauważyli światowej tendencji ogromnego wzrostu ruchliwości naukowców. Prof. Stefan Kwiatkowski nazywa ich "dywanojeźdźcami", nie mogą być oni przywiązani na długo do jednej instytucji, gdyż ruchliwość jest atrybutem ich działalności, a wymiana idei, tworzenie wciąż nowych zespołów badawczych przyspiesza i zwiększa efektywność ich pracy. Trzeba wreszcie powiedzieć wprost: w Polsce przy obecnych tak ograniczonych możliwościach wzrostu nakładów budżetu na B+R, nie istnieje możliwość istotnego wzrostu płac w instytucjach państwowych. Zatrudnienie najlepszych pracowników nauki w ich macierzystych uczelniach czy instytutach badawczych będzie możliwe tylko wtedy, gdy będą mogli znacząco podnieść swoje dochody przez pracę w uczelniach niepaństwowych czy też prywatnych instytutach badawczych.
Zaczarowywanie rzeczywistości
Czasami mam wrażenie, że część środowisk akademickich próbuje zmienić rzeczywistość poprzez jej "zaczarowanie" czy też nie przyjmując do wiadomości obecnych uwarunkowań systemowych. Tak było, niestety, po mądrym tekście prof. Winieckiego - zamiast podjąć dyskusję, część środowiska postanowiła się na profesora Winieckiego obrazić. Można też zrzucić wszystko na okrutnego ministra finansów, zresztą "odszczepieńca" środowiska akademickiego. Tylko czy to coś zmieni?
Jestem głęboko przekonany, że zasadnicze zmiany muszą zajść i zostać przeprowadzone wewnątrz sektora B+R i bez tego rzeczywiście grozi nam upadek polskiej nauki. Podstawowym zadaniem państwa na najbliższe lata jest zapewnienie wzrostu średniego poziomu wykształcenia społeczeństwa. Z tego względu konieczny jest więc wzrost poziomu finansowania badań w szkołach wyższych, gdyż umożliwi to zatrzymanie w uczelniach najzdolniejszych naukowców, gwarantujących odpowiednio wysoki poziom wiedzy przekazywanej studentom.
Autor jest rektorem WSB w Nowym Sączu i Tarnowie. | Niedawno otrzymałem opracowanie Komitetu Badań Naukowych "Stan nauki i techniki w Polsce" wydane w 1999 r. Zawiera ono na 60 stronach ponad 50 świetnie przedstawionych zestawień, diagramów, tabel. Autorzy próbują pokazać całościowy stan nauki i techniki polskiej.Uważam, że okres dziesięciu lat na dostosowanie się do nowych warunków funkcjonowania w połączeniu z prywatyzacją wielu sektorów gospodarki, dla których JBR pracowały, jest wystarczający i zadaniem rządu jest przegląd, stanowcza restrukturyzacja i prywatyzacja tych instytutów. |
KUBA
Nic nie zapowiada rychłego końca reżimu Fidela Castro
Opozycja przy "Stole Refleksji"
RAFAŁ KASPRÓW
Hawana może zmylić zagranicznego turystę. Na zadbanym lotnisku, podczas oczekiwania na bagaże, na monitorach telewizyjnych można zobaczyć reklamy nowoczesnych szpitali, egzotycznych alkoholi czy ekskluzywnych hoteli - jak wszędzie na świecie. Stare centrum Hawany w znacznej części zostało, staraniami UNESCO, odnowione. Ulice starej Hawany przyciągają eleganckimi lokalami i sklepami oferującymi wszystkie światowe produkty. Do rozpadających się dzielnic oddalonych od ścisłego centrum zagląda niewielu turystów.
Spotkanie dysydentów
Brak dostępu do mediów i ciągłe zagrożenie represjami powodują, że działające nielegalnie opozycyjne partie mają niewielu członków. 21 września w Hawanie kilkudziesięciu dysydentów spotkało się, aby po raz pierwszy podpisać deklarację dotyczącą dalszych działań - program powołania "Stołu Refleksji umiarkowanej opozycji". Podobieństwo do polskiego okrągłego stołu jest nieprzypadkowe. Dysydentom chodzi o to, aby reżim podzielił się władzą i usiadł do rozmów.
Nad wspólnym, liczącym kilkadziesiąt stron dokumentem 6 ugrupowań pracowało przez kilka miesięcy. Wcześniej dokument został zaprezentowany kilkudziesięciu członkom wszystkich biorących udział w spotkaniu partii. Każdy coś dopisał. Deklaracja jest więc bardzo zróżnicowana - pogodzić musi wszystkich. Z jednej strony zawiera marksistowski żargon o walkach klas i słabości kapitalizmu, a z drugiej apeluje o umożliwienie działalności prywatnych przedsiębiorstw. Najważniejsze są jednak samo spotkanie i wspólna deklaracja.
Nikt nie chce kapitalizmu
W wielorasowej Kubie zebrani w jednym pomieszczeniu dysydenci wyglądają jak delegaci na konferencję ONZ. By podpisać dokument, spędzili w mieszkaniu w centrum Hawany kilka godzin. Jeden z nich, jadąc na spotkanie, wiózł w torbie duży termos, podobny do tego, którego używał Jacek Kuroń. - Zawsze zabieram ze sobą termos z kawą - tłumaczy pięćdziesięcioletni opozycjonista o siwych włosach. Ma na sobie popularną na Kubie wśród panów w średnim wieku jasną koszulę z dwoma pasami kwiatowych wzorów. Na koszulach podobieństwo między opozycjonistami się jednak kończy. Różni ich bardzo wiele: stosunek do prywatyzacji, dekomunizacji, historii i socjalizmu.
Chwilowe zamieszanie wywołał brak młotka do przybicia kubańskiej flagi.
Wreszcie po odczytaniu wspólnej deklaracji stojący w dużym kręgu dysydenci kolejno składali podpisy pod dokumentem. Każdy w siedmiu egzemplarzach. Atmosfera była napięta.
- To historyczna chwila - oznajmił Pedro Pablo Alvarez Ramos z Consejo Unitario de Trabajadores Cubanos. Oczekujący na podpisanie dokumentu prowadzili żywą dyskusję i chętnie rozmawiali z jedynym dziennikarzem spoza Kuby.
- Za kilka lat na Kubie najsilniejsi będą socjaldemokraci. Tutaj nikt nie chce budować kapitalizmu - chodzi raczej o socjalizm, taki jaki wprowadzał Olof Palme - mówi sekretarz generalny Manuel Cuesta Morua z Corriente Socialista Democratico Cubano.
- Trzeba zrozumieć specyfikę Kuby. Złe doświadczenia z kapitalizmem z czasów rządów Batisty, tradycyjna latynoska lewicowość, propaganda Castro, a wreszcie strach przed amerykańskimi Kubańczykami powodują, że nikt nie myśli tutaj o wprowadzeniu kapitalizmu - tłumaczy jeden z dysydentów.
- Polacy są tradycyjnymi wrogami Rosjan. Dlatego u was socjalizm nie mógł się udać. Mieliście jednak świetnych ekonomistów - Brusa, Rakowskiego - mówi Fernando Sanchez Lopez, przewodniczący Partido Solidaridad Democratica.
Wiedza o Polsce i innych krajach Europy Środkowowschodniej wśród działaczy opozycji jest nikła. Oficjalne media mówią o wielkim bezrobociu, biedzie i problemach z dostosowaniem się do kapitalizmu.
- Sens reżimowej propagandy jest mniej więcej taki: jeśli porzucicie socjalizm, to przyjdą kapitaliści, z którymi wy, mali i prości ludzie, sobie nie poradzicie. Tak jak w Polsce. Dlatego cieszcie się, że macie bezpłatne szkolnictwo i dobrą opiekę medyczną, za którą nie musicie płacić - mówi czarnoskóry, uśmiechnięty opozycjonista.
O co walczą umiarkowani
Konieczność przemian wynika z nadzwyczajnej sytuacji Kuby - stwierdza deklaracja. A także z wyczerpania się dotychczasowego modelu politycznego, kryzysu ekonomicznego i moralnego oraz całkowitego braku perspektyw na przyszłość. Swobodę w działaniu partii politycznych opozycjoniści uznają za jedno z praw podstawowych. Będzie to gwarancją, że nie powtórzą się złe doświadczenia z historii Kuby. Transformacja ustrojowa ma być procesem stopniowym i pokojowym. Składać ma się z dwóch etapów: reformy struktur państwa i dopuszczenia nowych aktorów na scenę polityczną. Powinna być ściśle kontrolowana, ale autorzy mają świadomość, że dynamika tego procesu "może być burzliwa i gwałtowna, co może uniemożliwić racjonalne sterowanie zmianami".
Deklaracja stwierdza, że "żadne państwo nie ma prawa godzić w suwerenność Kuby, stosując metody ekonomiczne, polityczne czy dyplomatyczne.... Ekonomia i polityka kubańska powinny otworzyć się na inne państwa, co uniemożliwia podwójne ujarzmienie, któremu są poddane: ze strony kubańskiego rządu, a także z powodu izolacji Kuby, której patronuje rząd amerykański".
Większość uczestniczących w spotkaniu opozycjonistów reprezentowała poglądy lewicowe. Chwilami trudno było dociec, czy bardziej boją się reżimu, czy Kubańczyków z USA i kapitalizmu. Sygnatariusze deklaracji należą do umiarkowanych wrogów reżimu. Ci bardziej radykalni są w więzieniach lub na emigracji.
- Uważam, że słuszne byłoby odsunięcie ludzi reżimu od ważnych urzędów państwowych i polityki po upadku Castro. Chciałbym też, aby dokonano zwrotu zagrabionego przez państwo majątku. Powinna nastąpić prywatyzacja, ale nikt na razie nie wie, jak ją zorganizować - mówi organizator spotkania.
Pinar del Rio
Kilkaset kilometrów od Hawany mieszka Dagoberto, człowiek, którego działalność można przyrównać do tego, co w Polsce stanu wojennego robił ks. Jerzy Popiełuszko. W oddalonym o kilkaset kilometrów od Hawany Pinar del Rio w małym kościele kilkadziesiąt osób spotyka się, by dyskutować o demokracji.
- Uczymy podstawowej wiedzy o tym, czym jest demokracja, ekonomia i społeczeństwo otwarte - mówi katolicki dysydent.
Przez cały dzień ścina palmy. Rząd nie chce dać mu żadnej innej pracy. Wieczorami i w wolne dni organizuje akcje pomocy i szkolenia. Korzystając z pomieszczeń kościelnych, bez odpowiednich środków, przede wszystkim książek, przeszkolił już 1500 osób. Co tydzień jest zabierany na policję, gdzie mówią mu, że "zetrą go na proch". Przyzwyczaił się.
- Kiedy papież przyjechał na Kubę, niosłem przed nim Biblię. To był najważniejszy dzień w moim życiu - mówi Dagoberto. Zarówno on, jak i hierarchowie Kościoła w Hawanie twierdzą jednak, że po wizycie Jana Pawła II w relacjach między reżimem a Kościołem niewiele się zmieniło. Zwykłe spotkanie kardynała z członkiem rządu załatwia się miesiącami.
Blokada
Władza decyduje, kto i z czym wsiada na pokład samolotu. Kontrolowane są nawet wszystkie połączenia internetowe wychodzące z Kuby. Wysyłanie e-maila do Stanów Zjednoczonych, i na odwrót, w ogóle nie jest możliwe. Rządowe komputery sprawdzają wszystkie próby połączeń międzynarodowych zawierające określone hasła, nazwiska dysydentów lub strategiczne miejsca. Nawet jeżeli wysłana informacja nie przysporzy nadawcy kłopotów, to wiadomość po prostu nie dochodzi do celu.
- Nigdy nie udało mi się mieć komputera dłużej niż dwa tygodnie. Zawsze służba bezpieczeństwa go konfiskowała - mówi jeden z liderów opozycji.
Sprawność policji politycznej na Kubie jest znacznie wyższa niż w dawnych europejskich demoludach. Władze przyznają, że obecnie jest na Kubie 394 więźniów politycznych. Ilu jest naprawdę, nie wie nikt.
- W kubańskich więzieniach są dziesiątki ludzi, które spędziły w nich większość dorosłego życia. Mamy kilkunastu więźniów politycznych, z których każdy mógłby być kubańskim Mandelą albo kandydatem do nagrody Nobla. Świat jednak się nimi nie interesuje, bo Castro wciąż ma duże poparcie - mówi Rafael Sanchez, jeden z liderów uchodźców kubańskich w USA. - Rzeczy, za które ściga się dziś Pinocheta, w państwie Castro są wciąż powszechną praktyką - dodaje.
Za rządów Castro uciekło z wyspy około miliona ludzi. Na emigrację zdecydowała się znaczna część dysydentów i inteligencji. Ci, którzy pozostali, przeważnie skończyli w więzieniach. Na międzynarodowe apele o uwolnienie dysydentów władza nie reaguje. Castro podkreśla, że wrogowie rewolucji pozostaną w więzieniach. W zamian za milczenie o prawach człowieka reżim oferuje wspólne interesy. Francuskie, włoskie, hiszpańskie, niemieckie i kanadyjskie firmy inwestują na wyspie od kilku lat. Dla nich jest to wymarzony rynek, gdyż dzięki amerykańskiemu embargu pozbawieni są tu konkurencji zza oceanu, tak uciążliwej nawet w Europie. Toteż zagraniczne koncerny godzą się na wypłacanie pensji swoim kubańskim pracownikom za pośrednictwem władz. W praktyce wygląda to tak, że np. kanadyjski Sherit wypłaca 9500 dolarów rocznie za każdego zatrudnionego Kubańczyka rządowi Kuby. Od rządu pracownicy otrzymują miesięcznie równowartość około 20 dolarów. To spora pensja na wyspie, gdzie miesięczne zarobki wahają się od 6 do 15 dolarów.
Apele bez odpowiedzi
Władze Kuby, zagraniczni goście, dysydenci - wszyscy ocenili spotkanie przywódców Hiszpanii, Portugalii i krajów Ameryki Łacińskiej w Hawanie jako sukces. Fidel Castro jest zadowolony, bo pokazał, że USA są odosobnione w bojkocie Kuby, a w dokumencie końcowym znalazła się krytyka amerykańskiego embarga. Dysydenci czują się dowartościowani dzięki spotkaniom z prezydentami i premierami. Uczestnicy szczytu cieszą się, że mieli okazję wygłosić apele o demokrację i poszanowanie praw człowieka.
Zamykając obrady, Castro oznajmił, że potwierdziły one, iż członków iberoamerykańskiej rodziny łączy "duch jedności" i chęć "szczerego dialogu". Kubański przywódca nie pozostawił złudzeń co do możliwości rychłych zmian w jego kraju. Przeciwnie, mówił o fiasku "tych, którzy próbowali skłonić Kubę do opuszczenia drogi rewolucji". Nie komentował apeli o poszanowanie praw człowieka, chociaż niemal wszyscy zagraniczni przywódcy próbowali go skłonić do liberalizacji reżimu. - Tylko dzięki autentycznej demokracji i poszanowaniu praw człowieka kraje Ameryki Łacińskiej będą mogły stawić czoło wyzwaniom XXI wieku - powiedział król Hiszpanii Juan Carlos. - Demokracja jest najlepszym sojusznikiem rozwoju - przekonywał prezydent Portugalii Jorge Sampaio. - Nie może być mowy o suwerennym narodzie bez wolnych mężczyzn czy kobiet - tłumaczył prezydent Meksyku Ernesto Zedillo.
Silniejsi czują się opozycjoniści. Wprawdzie szczyt poprzedziły aresztowania, ale władze nie przeszkodziły bezprecedensowym w historii komunistycznej Kuby spotkaniom zagranicznych gości z liderami opozycji. Dzięki temu dysydenci mieli własny iberoamerykański szczyt. MT-O
Zdaniem polskiego ambasadora w Hawanie Jana Janiszewskiego reżimowi nie jest potrzebna żadna opozycja. Nawet taka, którą mógłby kontrolować. Jedynym zagrożeniem dla reżimu jest Ameryka. Za najważniejszego działacza opozycji ambasador uważa przewodniczącego Partii Solidarności Demokratycznej - miłośnika Brusa i Rakowskiego. Działalność opozycji na Kubie polski dyplomata ocenia nie najlepiej. Jego zdaniem opozycja nie jest w stanie zebrać się razem i zrobić czegokolwiek. Ocenia, że działające na Kubie partie opozycyjne liczą zaledwie po kilku członków.
- W swoim kalendarzu mam 200 partii i nie mogę powiedzieć, żeby któraś z nich była ważna, bo wszystkie są skłócone. Spokojnie doczekam końca swojej kadencji, zanim opozycja podejmie próby wspólnego działania - powiedział mi ambasador. Tego samego dnia opozycjoniści kubańscy podpisali dokument o wspólnym "Stole Refleksji". | 21 września w Hawanie kilkudziesięciu dysydentów spotkało się, aby po raz pierwszy podpisać deklarację dotyczącą dalszych działań - program powołania "Stołu Refleksji umiarkowanej opozycji".Nad wspólnym, liczącym kilkadziesiąt stron dokumentem 6 ugrupowań pracowało przez kilka miesięcy. Konieczność przemian wynika z nadzwyczajnej sytuacji Kuby - stwierdza deklaracja. A także z wyczerpania się dotychczasowego modelu politycznego, kryzysu ekonomicznego i moralnego oraz całkowitego braku perspektyw na przyszłość. Transformacja ustrojowa ma być procesem stopniowym i pokojowym. Składać ma się z dwóch etapów: reformy struktur państwa i dopuszczenia nowych aktorów na scenę polityczną. |
TECHNOLOGIE
Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru
Zmieniaj, kiedy chcesz
ARCHIWUM
ADAM JAMIOŁKOWSKI
Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie.
Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma.
Kijkiem w podłodze
Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną.
Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości.
Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie.
Jak rajdowiec
W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody.
Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy.
Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia.
Na początku było Porsche
Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca.
Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat.
Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe.
Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach.
Lepiej poczekać
Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30.
Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę | Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie. Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową. nowoczesne rozwiązania techniczne sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości. Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się za pomocą wybieraka przekładni automatycznej. To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody.
Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. |
ROSJA
Kto kogo poprze w niedzielnych wyborach parlamentarnych
Nowa Duma na nowe tysiąclecie
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Za dwadzieścia rubli można kupić u Natalii Prochanowej plastikowy obrus na stół. To znacznie taniej niż w sklepie. Natalia sprzedaje obrusy, stojąc na mrozie na rogu ulicy, nieopodal Dworca Kijowskiego w Moskwie. W ten sposób zarabia na życie. Ma wszystkiego dosyć i zamierza dać temu wyraz już jutro. Z mężem i synem uzgodniła, że wszyscy pójdą na wybory tylko po to, by zakreślić jeden kwadrat na listach wyborczych: "przeciwko wszystkim".
Jest to jedyna forma protestu, na jaki Natalia, będąca od lat na emeryturze, może sobie pozwolić. Ma 400 rubli emerytury, podobnie jak mąż. Za mieszkanie płacą 220 rubli, za resztę można kupić kilka kilogramów żółtego sera.
Roman z Sierpuchowa, położonego 100 km od Moskwy, także zdecydował już, że głosować będzie "przeciwko wszystkim".
- Popatrz, jak wygląda moje życie - mówi. - Dojazd do pracy na stacji benzynowej w Moskwie, gdzie pracuję od dwu lat, zajmuje mi trzy godziny w jedną stronę. Kosztuje mnie to 40 rubli dziennie. Za dwanaście godzin pracy dostaję 90 rubli. Gdyby nie napiwki, nie opłacałoby się w ogóle ruszać z domu.
Jeżeli w którymś z okręgów takich wyborców jak Roman i Natalia będzie połowa, to zgodnie z ordynacją wybory będą musiały zostać powtórzone. Jest to mało prawdopodobne. Według prognoz spośród 107 mln wyborców w całej Rosji do 94 tys. urn wyborczych udadzą się mniej więcej dwie trzecie uprawnionych do głosowania. W wyborach uczestniczy 26 partii oraz 2300 kandydatów w 224 okręgach jednomandatowych. Na listach partyjnych figurują nazwiska prawie trzech tysięcy kandydatów.
Prawica po rosyjsku
Galina Burkowa ma nadzieję, że w wyborach zwycięży Związek Sił Prawicy byłego premiera Siergieja Kirijenki i grupy tzw. młodych reformatorów.
- Oskarża się ich często o przeprowadzenie "przestępczej prywatyzacji", ale wszyscy zapominają o tym, że na prywatyzacji nie skorzystał jedynie Bieriezowski, Gusinski i inni oligarchowie - twierdzi Galina. - Prywatyzacją zostały objęte także mieszkania i dzięki temu miliony ludzi otrzymały je na własność, a to oznacza, że mogą je legalnie przekazywać w spadku swym dzieciom. Jest to moim zdaniem sprawa bardzo ważna.
48-letnia Galina ma duże mieszkanie w centrum Moskwy, którego wartość ocenia na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Jest reprezentantką tworzącej się w Rosji klasy średniej, która najbardziej ucierpiała w wyniku ubiegłorocznego bankructwa finansowego Rosji. Premierem był w tym czasie Siergiej Kirijenko, lecz Galina uważa, że nie ponosi on odpowiedzialności za to, co się stało, i winić należy poprzedniego premiera Wiktora Czernomyrdina oraz Borysa Jelcyna.
Galina jest księgową w prywatnej firmie handlowej. Zarabia około 1 tys. dol. miesięcznie i z nie skrywaną niechęcią wspomina stare sowieckie czasy, gdy jako pracowniczka instytutu naukowego miała średnią pensję 150 rubli. Codziennie spędzała co najmniej dwie godziny w kolejkach, aby kupić żywność dla swojej czteroosobowej rodziny.
Na listę wyborczą Kirijenki zamierza także głosować Wiliam Mainland, znany krytyk sztuki, który twierdzi, że czas najwyższy, aby do władzy doszli nowi ludzie.
Podobnego zdania jest Ludmiła Wanina, urzędniczka w Niesztorbanku. W jej opinii "starzy" politycy tworzą "paranoiczną mafię" i trzeba zrobić wszystko, aby ich odsunąć od władzy.
Dziennikarka jednego z tygodników kobiecych, Daria Sylwanska, ma poważny problem, na kogo w niedzielę głosować. Sympatyzuje z partią Kirijenki, lecz w jej okręgu wyborczym na liście Związku Sił Prawicy figuruje nazwisko Marii Arbatowej, znanej literatki i feministki. Daria nie podziela jej poglądów. Nie ma także zamiaru oddać głosu na swą imienniczkę Darię Asłanową, która zdobyła sławę, opisując w kilku już książkach swe przygody erotyczne z rosyjskimi politykami. Głosować więc będzie najprawdopodobniej na kandydatów "Jabłoka" Grigorija Jawlinskiego.
Moskwa dla Łużkowa
Wiktor Lebiediew nie ma żadnych dylematów związanych z niedzielnymi wyborami. - Tylko Łużkow - mówi. - Jemu zawdzięczam wszystko, co posiadam.
Lebiediew spotykam na jednym z moskiewskich bazarów. Wiktor, uczestnik wojny w Afganistanie, kontroluje tam handel artykułami elektronicznymi. Przez kilka ostatnich lat zdołał zbić spory kapitał i postanowił wybudować własny sklep. Jako przedstawiciel małego biznesu udał się do Iriny Hakamady, ówczesnego ministra ds. małej przedsiębiorczości, z prośbą o pomoc w znalezieniu działki w Moskwie pod przyszłą inwestycję. - Zwodziła mnie obietnicami przez kilka miesięcy. W końcu udało mi się dotrzeć do Łużkowa. Wystarczyła jedna audiencja - mówi Wiktor. - Po kilku tygodniach otrzymałem działkę w dzierżawę na pięć lat z możliwością jej przedłużenia do 49 lat. Wkrótce rozpocznę budowę własnego sklepu.
Jednak Wiktora nie interesują wybory do Dumy. Głosować będzie na Łużkowa, starającego się jutro o powtórny wybór na mera Moskwy. Łużkow powinien wygrać bez większych kłopotów, chociaż jego najpoważniejszy konkurent, Siergiej Kirijenko, cieszy się w Moskwie niemałą popularnością.
Sądząc po wynikach błyskawicznej sondy "Rz", komuniści nie mają większych szans na sukces wyborczy w rosyjskiej stolicy. Z 15 pytanych o zdanie mieszkańców Moskwy tylko czterech gotowych było oddać swe głosy na partię Ziuganowa. Byli to ludzie żyjący z głodowych emerytur, wspominający z rozrzewnieniem lata swej młodości, gdy wszystko było proste, jasne i zrozumiałe.
- Nikt nikogo nie poniżał, zawsze otrzymywałem swych 180 rubli na czas i wiedziałem, że na emeryturze będę mógł żyć godnie - mówi 67-letni inżynier, były konstruktor jednego z biur projektowych Ministerstwa Transportu. - Jelcyn, Czubajs i cała ta banda przestępców pozbawiła mnie nie tylko moich oszczędności, ale i ludzkiej godności.
Na takich ludzi liczą komuniści i nieprzypadkowo całą kolumnę ich dziennika "Sowietskaja Rossija" zajął artykuł poświęcony zbliżającej się rocznicy 120-lecia urodzin Stalina. Tytuł nie wymaga komentarzy: "W służbie narodowi i państwu".
Moskwa to jednak nie cała Rosja, gdzie komuniści przodują we wszystkich badaniach opinii publicznej. Kontrolowana przez mera Łużkowa stolica nie jest także wdzięcznym terenem działania dla kremlowskiego bloku wyborczego "Jedność" popieranego przez popularnego premiera Władimira Putina. "Jedność" ma być przeciwwagą dla bloku Łużkowa i Primakowa. Sam Primakow wybrał wczorajszy dzień, aby oznajmić po raz pierwszy, że będzie kandydatem w wyborach prezydenckich w 2000 r.
Kreml z Putinem
- Podoba mi się Aleksander Karelin i dlatego będą głosował na Jedność - mówi 22-letni Siergiej, ochroniarz na miejskim parkingu. Karelin jest znanym zapaśnikiem, trzykrotnym mistrzem olimpijskim. Jest prawdziwą lokomotywą bloku kremlowskiego, podobnie jak minister ds. nadzwyczajnych Siergiej Szojgu, członek wszystkich dotychczasowych rządów od 1992 roku.
"Jedność" oraz popierający premiera Putina Związek Sił Prawicy są nadzieją Kremla na stworzenie w przyszłej Dumie czegoś na kształt prorządowej koalicji. Niewykluczone, że plan ten się powiedzie. Kreml może też zawsze liczyć na pomoc Żyrinowskiego, jeżeli uda mu się w ogóle przekroczyć pięcioprocentowy próg wyborczy.
- Rosja potrzebuje silnej władzy - twierdzi 30-letni Jurij, były oficer, obecnie szef ochrony jednego z moskiewskich domów towarowych. - Czy jest ktoś inny niż Putin, kto mógłby gotów rządzić naszym krajem, nie grzęznąc w bezcelowych kompromisach? Był Lebiedź, ale go już nie ma. | Za dwadzieścia rubli można kupić u Natalii Prochanowej plastikowy obrus na stół. Natalia sprzedaje obrusy, stojąc na mrozie na rogu ulicy, nieopodal Dworca Kijowskiego w Moskwie. W ten sposób zarabia na życie. Ma wszystkiego dosyć i zamierza dać temu wyraz już jutro. Z mężem i synem uzgodniła, że wszyscy pójdą na wybory tylko po to, by zakreślić jeden kwadrat na listach wyborczych: "przeciwko wszystkim".Galina Burkowa ma nadzieję, że w wyborach zwycięży Związek Sił Prawicy byłego premiera Siergieja Kirijenki i grupy tzw. młodych reformatorów.48-letnia Galina ma duże mieszkanie w centrum Moskwy, którego wartość ocenia na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Jest reprezentantką tworzącej się w Rosji klasy średniej, która najbardziej ucierpiała w wyniku ubiegłorocznego bankructwa finansowego Rosji.Na listę wyborczą Kirijenki zamierza także głosować Wiliam Mainland, znany krytyk sztuki, który twierdzi, że czas najwyższy, aby do władzy doszli nowi ludzie.Wiktor Lebiediew nie ma żadnych dylematów związanych z niedzielnymi wyborami. - Tylko Łużkow - mówi. - Jemu zawdzięczam wszystko, co posiadam.
Jednak Wiktora nie interesują wybory do Dumy. Głosować będzie na Łużkowa, starającego się jutro o powtórny wybór na mera Moskwy. Łużkow powinien wygrać bez większych kłopotów, chociaż jego najpoważniejszy konkurent, Siergiej Kirijenko, cieszy się w Moskwie niemałą popularnością.Sądząc po wynikach błyskawicznej sondy "Rz", komuniści nie mają większych szans na sukces wyborczy w rosyjskiej stolicy. Z 15 pytanych o zdanie mieszkańców Moskwy tylko czterech gotowych było oddać swe głosy na partięZiuganowa. |
REPORTAŻ
Najwięcej gminnych referendów w Polsce odbyło się w tej kadencji na Warmii i Mazurach
Wirus będzie się rozprzestrzeniał
IWONA TRUSEWICZ
W pierwszych czterech latach polskiej samorządności w Olsztyńskiem odbyło się jedno gminne referendum. Okazało się nieważne. W drugiej kadencji referendów było osiem. W dwóch mieszkańcy odwołali władze. Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery.
Na swoją kolejkę czekają dwa następne, a w pięciu gminach trwa zbieranie podpisów pod wnioskami o głosowanie nad odwołaniem rad i zarządów.
- Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego referendów jest coraz więcej. Sprawa jest złożona. Część inicjatyw to skutek konfliktów powstających przy wprowadzaniu reform, szczególnie edukacji i opieki zdrowotnej, ale także wzrostu społecznej świadomości. Gminne referenda bywają również próbą powrotu przegranych wójtów, burmistrzów, radnych na zajmowane w poprzednich kadencjach stanowiska - wymienia Walery Piskunowicz, dyrektor wojewódzkiej delegatury Krajowego Biura Wyborczego w Olsztynie.
Anna Lubaczewska z Krajowego Biura Wyborczego w Warszawie uważa, że wzrost liczby referendów w całym kraju ma związek "z upublicznieniem tej instytucji".
- Im biedniejszy region, tym więcej referendów. Na takich terenach jak Warmia i Mazury ludzie coraz częściej postrzegają pracę w gminnym urzędzie, udział w radzie jako szansę na polepszenie sobie warunków życia - ocenia Tadeusz Wojnicz, powiatowy lekarz weterynarii z Bartoszyc.
Przed pięciu laty to on był inicjatorem referendum, które - pierwsze w drugiej kadencji polskiego samorządu - doprowadziło do zmiany gminnych władz.
Sposób na udane referendum
Sępopol to miasteczko na końcu Polski. Gmina graniczy z Rosją. Ludzie mówią, że droga tu prowadzi w jedną stronę - w głąb kraju. Przed pięciu laty Sępopol przodował w wojewódzkich statystykach umieralności, a ciągnął się w ogonie wydatków budżetowych. Padły zakłady pracy i ogromny kombinat rolny dający zatrudnienie 700 osobom. Śmierdziały rzeki Łyna i Guber, bo miasto nie miało oczyszczalni. Krzywe chodniki, dziurawe jezdnie, odrapane domy dopełniały szarego obrazu.
Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się tak bardzo, że zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. Na czele stanął Tadeusz Wojnicz, weterynarz i właściciel domu nad śmierdzącą rzeką. Dołączył do niego sąsiad Zygmunt Daniluk, wówczas bezrobotny na zasiłku, z zawodu instalator, szef Stowarzyszenia Bezrobotnych, były właściciel upadłego zakładu usługowego, niedoszły prezes spółki komunalnej.
Do głosowania przygotowali się bardzo starannie. Za własne pieniądze wydrukowali trzysta plakatów, tysiąc pięćset ulotek z odezwami. Jeździli po wsiach, rozmawiali z mieszkańcami. Wynajęli dziesięć samochodów dostawczych do przewożenia chętnych do punktów głosowania.
Kiedy w przeddzień głosowania dowiedzieli się, że zarząd gminy odmówił mieszkańcom kilku odległych wiosek autobusu na przejazd do lokalu, pojechali do Bartoszyc i w prywatnej firmie przewozowej zamówili dwa autokary.
I wygrali, choć w referendalną niedzielę 3 września 1995 r. lał deszcz i zacinał zimny wiatr. Na 5350 sępopolan uprawnionych do głosowania do lokali dotarło prawie 36 procent. 1682 oddało głosy za odwołaniem rady.
Ludzie się spalili
Tadeusz Wojnicz dwa lata był w Sępopolu burmistrzem. Czesław Sekita został zastępcą. Zygmunt Daniluk szefował zakładowi gospodarki komunalnej, Jerzy Baran był radnym. W miasteczku załatano dziury w jezdniach, wybudowano mostki na rzece, na chodnikach pojawiła się kostka, przybyły dwa wiejskie wodociągi i centrala telefoniczna. Opracowany został projekt oczyszczalni ścieków i rozstrzygnięty przetarg na wykonawcę. Potem przyszły nowe wybory i Tadeusz Wojnicz przegrał walkę o fotel burmistrza jednym głosem.
- Nie dość dobrze przygotowaliśmy się do tamtego głosowania - przyznaje Zygmunt Daniluk.
Choć wciąż mieszka w Sępoplu, pracuje w Bartoszycach. Jego miejsce w zakładzie gospodarki komunalnej zajął Czesław Sekita. Hanna Sawicka przeniosła się do Reszla, Jerzy Baran dalej jest radnym. Tadeusz Wojnicz sprzedał dom i wyjechał z miasta.
- Ci ludzie się spalili, nie wytrzymali społecznej presji - uważa Roman Rodzik, którego wojniczowe referendum pozbawiło w 1995 r. fotela burmistrza. Teraz pracuje w sąsiednim Bisztynku i ocenia, że przez całe referendalne zamieszanie Sępopol "stracił wiarygodność".
- Referendum miało sens, bo pokazaliśmy, że można coś zrobić. Ludzie to wspominają - rozmarza się Zygmunt Daniluk.
On sam już się w politykę nie bawi. - Wcześniej czy później ludzie, z którymi współpracowaliśmy, dojdą do głosu. A mnie nadarzyła się okazja, więc z Sępopola uciekłem. Nie można wiele zrobić, póki o wyborze burmistrza decydują radni. Taki burmistrz jest zakładnikiem grupy radnych. Musi się zmienić ordynacja, tak aby burmistrza wybierali mieszkańcy w wyborach powszechnych - Tadeusz Wojnicz uważa, że w miarę ubożenia Warmii i Mazur niezadowolenie społeczne, a z nim liczba referendów będzie rosła. - Ten wirus będzie się rozprzestrzeniał - przepowiada były burmistrz Sępopola.
Jeden przeciw władzy
W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. Sam opracował zarzuty, zebrał podpisy, sam prowadził agitację, sam tworzył grupę inicjatywną. I choć do urn poszło 19,37 proc. dorosłych mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak mówi, że ma satysfakcję.
Mogło być przecież tak jak w Kowalach Oleckich, gdzie w lutym do głosowania wybrało się dwieście siedem osób, czyli 5,1 proc. uprawnionych. Konflikt, zogniskowany wokół miejscowego lekarza, stracił rację bytu jeszcze przed głosowaniem, kiedy lekarz przeniósł się do Olecka.
- Od razu ogłosiłem, że nie mam zamiaru kandydować na radnego, gdyby rada została odwołana - zapewnia Zbigniew Kozak.
Radnym i przewodniczącym rady był w poprzedniej kadencji.
- Kłopotem każdej rady jest burmistrz - uważa Kozak.
Burmistrz Zalewa Bogdan Hardybała motywy Kozaka ocenia krótko: to dawny przewodniczący rady, który się w tej kadencji nie dostał do władz i dlatego mnie chciał dokuczyć.
Bogdan Hardybała uważa, że "im biedniejsze społeczeństwo, tym łatwiej wzbudzić niechęć do władzy i przyciągnąć na głosowanie". A Zalewo to środowisko ubogie, gdzie 2700 zł otrzymywane miesięcznie przez burmistrza, to dużo pieniędzy. Zbigniew Kozak przyznaje, że ludzie mu zarzucali, iż przedstawił gminnym władzom "kiepskie zarzuty". - Gdybym ja miał mocne zarzuty, to bym poszedł do prokuratora, a nie robił referendum. A tak wiem, że ludzie lubią bać się władzy - dodaje.
Po fakcie wie też, jakie popełnił błędy: nie zrobił zebrań we wsiach, aby wytłumaczyć mieszkańcom, o co mu chodzi. - A teraz to mi burmistrz napisał, że najlepiej, jakbym się z gminy wyprowadził. Więc się zastanawiam, czy mam już zakładać związek wypędzonych...
Problem rolnika
Podobny wynik jak w Zalewie (19,9 proc.) miało referendum w podolsztyńskim Barczewie. Frekwencja okazała się za niska, by zmienić władze. Inicjatorowi głosowania - Komitetowi Obrony Rolników RP - nie podobało się, że gmina nie obniża podatku rolnego, choć sytuacja na wsi jest zła i wielu gospodarzy odłoguje pola.
- Nie ukrywam, że na początku był mój prywatny problem z władzami gminy. Potem jednak okazało się, że podobne kłopoty mają inni rolnicy Dołączyli do nas handlowcy i właściciele małych firm - wymienia Wojciech Stasiak ze wsi Niedźwiedź, pełnomocnik grupy inicjatywnej, rolnik gospodarujący na prawie tysiącu hektarach.
Niepowodzenie referendum tłumaczy tym, że "zjawisko jest nowe i ludziom nie znane". - Pomimo przegranej uważam, że warto było włożyć w organizację własną pracę i pieniądze. Nasza kampania uświadomiła mieszkańcom, ile ich kosztuje władza i co z tego mają. Myślę, że zaprocentuje to w najbliższych wyborach samorządowych - podsumowuje Wojciech Stasiak.
Wyjątkowe Rybno
W grudniu 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie, niewielkiej gminie w powiecie działdowskim. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy, utracie zaufania, problemach z opieką zdrowotną.
Druga strona wymieniała: od 1994 roku gmina ma nowoczesną centralę telefoniczną, oczyszczalnię ścieków, skanalizowano gminną wieś, a w ośmiu innych wybudowano wodociągi. Pod względem procentowego udziału inwestycji w budżecie Rybno zajmowało 7. miejsce w kraju.
Do urn poszło 27 proc. mieszkańców. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent, czyli 149 głosów. Organizatorzy zaprotestowali w Sądzie Okręgowym w Warszawie i sąd uznał zasadność protestu. Decyzję podtrzymał Sąd Apelacyjny, nakazując powtórzenie referendum. Po raz pierwszy w Polsce. - To dla nas wielki znak zapytania, bo o decyzji sądu dowiedzieliśmy się z prasy. Od pierwszej rozprawy w styczniu nie otrzymaliśmy z sądu ani decyzji, ani uzasadnienia - mówi Marek Dzieńkowski, wójt Rybna. Pierwsze referendum kosztowało gminę 20 tys zł. Powtórzenie to kolejny taki wydatek.
Nadzór nad prawidłowym przeprowadzeniem referendum w Rybnie miała elbląska delegatura Krajowego Biura Wyborczego. Jej dyrektor Czesław Pieprzak uważa, że wszystko zostało przygotowane prawidłowo.
Walery Piskunowicz, dyrektor delegatury olsztyńskiej, pojechał do Rybna w dniu głosowania, bowiem "doszły nas sygnały, że coś złego może się dziać". - W gminie nie było rozplakatowanych obwieszczeń o referendum, a w jednej z miejscowości nie sposób było znaleźć lokalu wyborczego - wymienia dyrektor.
Burmistrz kontra burmistrz
W Korszach, w referendum przeprowadzonym w listopadzie ubiegłego roku, naprzeciwko siebie stanęli dwaj burmistrzowie. Grupie inicjatywnej przewodził były burmistrz Jerzy Skórko, którego na stanowisku zastąpił Henryk Rechinbach.
Jednym z pierwszych posunięć nowego burmistrza było obniżenie sobie poborów o ponad 3000 zł. Henryk Rechinbach uznał, że ubogiej gminy nie stać na tyle, ile zarabiał jego poprzednik, czyli 6380 zł brutto.
- Ja sobie sam nie ustaliłem poborów. Rada je przyznała, doceniając mój wkład pracy w rozwój Korsz. A ludzie widać też to docenili, bo w referendum zagłosowali za odwołaniem władz - mówi Jerzy Skórko.
W głosowaniu wzięło udział 38,2 proc. uprawnionych, 2952 osoby opowiedziały się za odwołaniem rady. Jerzy Skórko uważa, że aby referendum było ważne, w ludziach musi być "autentyczne niezadowolenie".
- Nie mielibyśmy żadnych szans, gdyby w grę wchodziły tylko moje ambicje. W gminie musi być 70 procent niezadowolonych, żeby trzydzieści poszło zagłosować - dodaje Skórko. Swoje i sponsorów wydatki na referendalną kampanię szacuje na 14 tys. zł.
Henryk Rechinbach nie pogodził się z przegraną. Zarzuty oponentów o niegospodarności uważa za nieprawdziwe, a kampanię za prowadzoną w sposób nieuczciwy.
- Kiedy w 1998 r. zostałem burmistrzem, zastałem gminę bez płynności finansowej, z długami sięgającymi jeszcze 1997 r. na sumę 1,2 mln zł. Korsze nie miały oczyszczalni ścieków i kanalizacji ani studium zagospodarowania przestrzennego. Po roku zostawiałem gminę bez długów, z płynnością finansową i z zaawansowanymi pracami nad planami zagospodarowania i oczyszczalni - wyjaśnia i dodaje: - Ludzie byli dowożeni do lokali, byli też częstowani alkoholem, a cisza wyborcza została naruszona przez Radio Olsztyn.
Tych argumentów nie podzielił Sąd Okręgowy w Olsztynie ani Sąd Apelacyjny. Złożone protesty wyborcze zostały odrzucone. Sprawa trafiła do rzecznika praw obywatelskich, a jeżeli to nic nie da, Henryk Rechinbach zapowiada wystąpienie przeciwko Polsce do Trybunału w Strasburgu. Jego zdaniem sąd był stronniczy i popełnił szereg błędów proceduralnych.
21 maja doszło w Korszach do przedtreminowych wyborów. Wystartowali obaj burmistrzowie i ich zwolennicy. Blok Jerzego Skórko zdobył 10 mandatów. Henryk Rechinbach także będzie radnym.
- Intencje organizatorów referendów muszą być bardzo czyste. Jeżeli wyprowadzą ludzi na ulicę dla celów prywatnych, to nie poradzą sobie z otrzymaną władzą i sytuacja szybko obróci się przeciwko nim - przestrzega Tadeusz Wojnicz, były burmistrz Sępopola.
Ustawa o gminnym referendum została uchwalona w październiku 1991 r. W I kadencji samorządów w Polsce odbyło się 40 referendów, w tym 3 ważne. W II kadencji referendów było 104, z czego 9 skutecznych. Od trzeciej kadencji z inicjatywą referendalną można występować rok od wyborów. W okresie od października 1999 r. do połowy maja 2000 r. odbyło się 59 referendów, w tym 13 ważnych. Najwięcej w woj. warmińsko-mazurskim - 11, 10 w dolnośląskim i 8 w zachodniopomorskim.
W tej kadencji samorządu przeprowadzono na Warmii i Mazurach referenda w Barczewie, Fromborku, Gołdapi, Korszach, Kowalach Oleckich, Morągu, Płośnicy, Rybnie, Świętajnie, Wydminach i Zalewie. Ważne okazały się referenda we Fromborku (frekwencja 37,8 proc.), Korszach (38,2 proc.), Morągu (30,37 proc.) i Wydminach (33,1 proc.). Powtórzone zostanie referendum w Rybnie. | W pierwszych czterech latach polskiej samorządności w Olsztyńskiem odbyło się jedno gminne referendum. Przez pół obecnej kadencji na Warmii i Mazurach przeprowadzono jedenaście referendów, z których ważne były cztery. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego referendów jest coraz więcej. Część inicjatyw to skutek konfliktów, ale także wzrostu społecznej świadomości. Sępopol to miasteczko na końcu Polski. Padły zakłady pracy. Śmierdziały rzeki Łyna i Guber, bo miasto nie miało oczyszczalni. Sześciu ludziom ten obraz nie spodobał się, zawiązali grupę inicjatywną ds. referendum. Na czele stanął Tadeusz Wojnicz. Do głosowania przygotowali się bardzo starannie. I wygrali, choć w referendalną niedzielę 3 września 1995 r. lał deszcz i zacinał zimny wiatr. Tadeusz Wojnicz dwa lata był w Sępopolu burmistrzem. W miasteczku załatano dziury w jezdniach, przybyły dwa wiejskie wodociągi i centrala telefoniczna. Potem przyszły nowe wybory i Tadeusz Wojnicz przegrał walkę o fotel burmistrza jednym głosem.Choć wciąż mieszka w Sępoplu, pracuje w Bartoszycach. Nie można wiele zrobić, póki o wyborze burmistrza decydują radni. Taki burmistrz jest zakładnikiem grupy radnych. Musi się zmienić ordynacja, tak aby burmistrza wybierali mieszkańcy w wyborach powszechnych. W Zalewie do referendum doprowadził jeden człowiek. choć do urn poszło 19,37 proc. dorosłych mieszkańców gminy, Zbigniew Kozak ma satysfakcję. Burmistrz Bogdan Hardybała motywy Kozaka ocenia krótko: to dawny przewodniczący rady, który się w tej kadencji nie dostał do władz i dlatego mnie chciał dokuczyć.Zbigniew Kozak wie, jakie popełnił błędy: nie zrobił zebrań we wsiach, aby wytłumaczyć mieszkańcom, o co mu chodzi. Podobny wynik miało referendum w podolsztyńskim Barczewie. Frekwencja okazała się za niska, by zmienić władze. Wojciech Stasiak Niepowodzenie referendum tłumaczy tym, że zjawisko jest nowe i ludziom nieznane. Pomimo przegranej uważa, że warto było. W 1999 r. odbyło się referendum w Rybnie. Zarzuty inicjatorów mówiły o arogancji władzy, utracie zaufania, problemach z opieką zdrowotną. Do urn poszło 27 proc. mieszkańców. Do ważności wyniku zabrakło trzech procent. Organizatorzy zaprotestowali i sąd uznał zasadność protestu, nakazując powtórzenie referendum. W Korszach w referendum naprzeciwko siebie stanęli dwaj burmistrzowie. Grupie inicjatywnej przewodził były burmistrz. W głosowaniu wzięło udział 38,2 proc. uprawnionych, 2952 osoby opowiedziały się za odwołaniem rady. Intencje organizatorów referendów muszą być czyste. Ustawa o gminnym referendum została uchwalona w październiku 1991 r. |
ODSZKODOWANIA
Prezydent Johannes Rau prosi o przebaczenie w imieniu narodu niemieckiego
10 miliardów marek dla przymusowych robotników
Od lewej: Stuart Eizenstat, Gerhard Schroeder i Otto Lambsdorff
FOT. (C) EPA
10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych - na taką sumę zaproponowaną oficjalnie przez Niemcy zgodziły się w piątek w Berlinie strony uczestniczące w negocjacjach odszkodowawczych. Prezydent RFN Johannes Rau, oddając podczas spotkania z uczestnikami negocjacji cześć "wszystkim, którzy pod panowaniem Niemiec wykonywać musieli pracę niewolniczą i przymusową", poprosił "w imieniu narodu niemieckiego" o przebaczenie. - Ich cierpień nigdy nie zapomnimy.
Do pierwszych dni lutego roku 2000 powinny zostać dopracowane wzbudzające wiele emocji szczegóły podziału tej sumy na różne kategorie ofiar i na kraje, z których pochodzą poszkodowani. Wiele wskazuje na to, że w kwestii podziału głównymi uczestnikami sporu będą z jednej strony Polska, a z drugiej organizacje żydowskie.
Wypłacanie zacznie się za rok - uważa główny amerykański negocjator Stuart Eizenstat. Inni uczestnicy, zarówno ze strony ofiar, jak i przemysłu niemieckiego, zapowiedzieli, że będą się starali jak najbardziej skrócić czas oczekiwania na wypłaty. Wątpliwe jednak, by doszło do nich szybciej niż w drugiej połowie 2000 roku.
Historyczny krok
To historyczny krok - komentował na konferencji prasowej kanclerz Gerhard Schröder. Stuart Eizenstat mówił o wielkim dniu dla poszkodowanych i szczególnym znaczeniu porozumienia dla stosunków Niemiec z USA i z krajami sąsiedzkimi. Strona polska oceniła ustalenie sumy jako sukces w wymiarze politycznym, dodając, że w wymiarze ludzkim nie można mówić o sukcesie, a jedynie o uldze, bo do kompromisu dochodzi ponad 54 lata po zakończeniu wojny i za życia mniej niż jednej piątej poszkodowanych. Rozczarowujące jest, podkreślił wiceminister spraw zagranicznych Janusz Stańczyk, że propozycja 10 miliardów marek, która mogła paść kilka miesięcy temu, pojawiła się dopiero teraz.
- Wszyscy wiemy, że pieniędzmi nie da się ofiarom zbrodni wynagrodzić doznanych krzywd, wszyscy wiemy, że cierpień zadanych milionom nie da się naprawić - mówił wczoraj prezydent RFN, Johannes Rau. Podkreślił, że państwo niemieckie oraz przedsiębiorstwa popierające utworzenie funduszu odszkodowawczego przyznają się do "wspólnej odpowiedzialności i obowiązku moralnego, które wynikają z wyrządzonych krzywd".
Polska delegacja przyjęła wystąpienie prezydenta Raua jako moralne dopełnienie negocjacji i wyraziła przekonanie, że spotka się ono z uznaniem ze strony ofiar.
Podział pieniędzy
W najbliższych tygodniach delegacje zajmą się sprawą podziału pieniędzy. Jedną z podstawowych kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część sumy przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, których przede wszystkim dotyczą negocjacje, a jaka zostanie przeznaczona na inne cele - m.in. na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości, z którego mają być finansowane akcje mające na celu zachowanie pamięci o pracy przymusowej i innych zbrodniach nazizmu. Polska, Czechy, Białoruś i Ukraina oficjalnie podkreślają, że na odszkodowania za pracę przymusową powinno się przeznaczyć 88 procent sumy całkowitej. Niektóre delegacje nieformalnie domagały się, by na ten cel przeznaczono najwyżej 60 proc.
Dla Polski, a także innych państw Europy Środkowej i Wschodniej, zasadnicze znaczenie ma sprawa robotników rolnych (w wypadku Polski to 226 tysięcy z 489 tysięcy wszystkich ofiar pracy przymusowej). Jerzy Widzyk, szef Kancelarii Premiera, mówił na sesji plenarnej, że Polska nie zgadza się na wykluczenie z tej grupy poszkodowanych przy podziale sumy ogólnej. Jak podkreślił, wykluczenie byłoby niezgodne z ustaleniami procesów norymberskich, bo to sama "deportacja była przestępstwem, a nie związany z nią stopień prześladowania". Delegacja polska dostrzegła pewną zmianę nastawienia do tego problemu polityków niemieckich. Prezydent Rau w swoim przemówieniu podkreślił bowiem, że praca przymusowa oznaczała nie tylko niewypłacenie sprawiedliwego wynagrodzenia, lecz także "deportację, pozbawienie stron rodzinnych, pozbawienie wszelkich praw i brutalne naruszanie godności ludzkiej".
Suma może być większa
Przez długi czas Polska nie znajdowała w sprawie robotników rolnych zrozumienia u negocjatorów amerykańskich. Nastąpiła jednak ewolucja poglądów, powiedział wiceminister Janusz Stańczyk, i jest szansa, że zostanie uznana kategoria robotników rolnych i fundacje narodowe nie będą musiały wypłacać odszkodowań tej grupie poszkodowanych kosztem innych grup.
Polska zakłada, że powinno jej przypaść około jednej czwartej sumy przeznaczonej dla robotników niewolniczych (zmuszanych do pracy więźniów obozów koncentracyjnych i gett) oraz przymusowych. Nasz kraj, mający duży procent ofiar w obu kategoriach (odpowiednio 25 i prawie 27 procent), spodziewa się odegrać kluczową rolę w rozmowach o podziale. Zapowiada się, że Polska będzie spierała się głównie z organizacjami żydowskimi, które chciałyby jak największą sumę przeznaczyć na robotników niewolniczych (z których 55 proc. to Żydzi) oraz na inne cele, np. odszkodowania za zabrany majątek.
Polska delegacja uważa, że indywidualne odszkodowania dla robotników niewolniczych powinny być dwa razy wyższe niż dla robotników przymusowych zatrudnionych w przemyśle. Z drugiej strony padają propozycje, by ta proporcja była jak 5 do 1.
Suma 10 miliardów marek być może zostanie jeszcze uzupełniona. Wcześniej z USA napływały informacje, że dodatkowy miliard dołożą przedsiębiorstwa amerykańskie, których filie w Niemczech korzystały z pracy przymusowej. W piątek w Berlinie nie było żadnego oficjalnego potwierdzenia w tej sprawie. Adwokaci wspominali jedynie o czynionych staraniach. Polska i inne państwa Europy Środkowej i Wschodniej uważają, że każda dodatkowa suma powinna być dzielona na tych samych zasadach, jakie zostaną ustalone w sprawie podziału 10 miliardów marek od niemieckiego państwa i przemysłu. Przekazały nawet przed kilkoma dniami list w tej sprawie Stuartowi Eizenstatowi i Otto Lambsdorffowi. Jak powiedział Jacek Turczyński, przewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, warto teraz powrócić do idei zaangażowania w sprawę odszkodowań dla robotników przymusowych także firm austriackich.
Wynagrodzenia dla adwokatów
Dużo emocji wzbudza sprawa wynagrodzeń dla adwokatów ofiar. Sami prawnicy podkreślają, że honoraria dla nich nie uszczuplą funduszu dla ofiar. Wbrew obawom znacznej części opinii publicznej w Niemczech, sumy, które przypadną prawnikom, nie będą raczej szły w setki milionów marek. Jak się wczoraj mówiło nieoficjalnie, nie będzie to więcej niż 50 milionów marek dla wszystkich zaangażowanych od miesięcy w negocjacje kancelarii adwokackich. Mniej więcej trzy razy tyle mają pochłonąć inne koszty administracyjne. Prawdopodobnie pieniądze na te cele pochodzić będą z odsetek, które narosną na kontach bankowych od sumy na odszkodowania, w czasie, gdy nie będą one jeszcze wypłacane.
Z 10 mld marek 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki (połowę będzie mógł odliczyć od opodatkowania). W czasie wojny robotników przymusowych zatrudniało ponad 2000 firm. - Udział w funduszu zadeklarowało na razie 60 - 70 - mówił przedstawiciel niemieckich koncernów, Manfred Gentz. Zaapelował o akces następnych przedsiębiorstw, podkreślając, że ma on charakter dobrowolny. Były szef socjaldemokratów Hans-Jochen Vogel wezwał konsumentów do bojkotowania towarów firm, które zatrudniały robotników przymusowych, a teraz nie chcą płacić. Dzisiejszy przewodniczący SPD kanclerz Schröder, podkreślając, że zawsze darzył szacunkiem Vogla, powiedział, że nie zgadza się z takimi metodami.
z.l.
Jerzy Haszczyński z Berlina
"Porozumienie w sprawie wysokości kwoty odszkodowań wieńczy długotrwałe wysiłki polskiej dyplomacji, która w bieżącym roku z uporem prowadziła negocjacje w imieniu pół miliona poszkodowanych obywateli polskich", stwierdza w piątkowym oświadczeniu polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. MSZ jest wdzięczne za dobrą współpracę administracji Stanów Zjednoczonych i z uznaniem wyraża się o wysiłkach i ostatecznych decyzjach strony niemieckiej. "Negocjacje na temat odszkodowań były trudne i nie pozbawione momentów krytycznych. W najnowszej historii stosunków polsko-niemieckich był to jeden z najpoważniejszych sprawdzianów naszego partnerstwa. Mamy nadzieję, iż sprawiedliwy podział środków przyczyni się do przezwyciężenia dziedzictwa przeszłości" - oświadczyło polskie MSZ. | 10 miliardów marek na odszkodowania dla byłych robotników przymusowych. Jedną z kwestii będzie wynegocjowanie, jaka część przypadnie robotnikom niewolniczym i przymusowym, a jaka zostanie przeznaczona na odszkodowania za zagrabiony z przyczyn rasowych majątek, za utracone wkłady ubezpieczeniowe, odszkodowania dla ofiar eksperymentów medycznych oraz na tzw. fundusz przyszłości. 5 mld ma wpłacić rząd, a 5 mld przemysł niemiecki. |
Interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego
Zerwać z branżowym zarządzaniem
RYS. PAWEŁ GAŁKA
KRZYSZTOF PAWŁOWSKI
"Rzeczpospolita" opublikowała w ostatnich tygodniach syntetyczną prezentację16 województw wraz ze wskaźnikami potencjału rozwojowego powiatów ziemskich i grodzkich. Ukazała ona ogromne zróżnicowanie tak między województwami, jak i powiatami.
Różnice są wręcz szokujące; są województwa, w których rozpiętość potencjału rozwojowego jest skrajnie duża (np. w woj. mazowieckim wskaźnik ten wynosi dla powiatu warszawskiego 9, a dla ostrołęckiego 0,5), ale są także takie (np. opolskie lub warmińsko-mazurskie), w których na całym terenie wskaźnik potencjału rozwojowego dla najsilniejszego powiatu nie przekracza 3,0. Publikacje "Rz" w sposób szczególnie ostry pokazały, jaką wagę dla przyszłych losów Polski i Polaków mają prawidłowe rozwiązania dotyczące systemu zarządzania rozwojem regionalnym.
Zarządzanie branżowe
Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania nowego ministerstwa - rozwoju regionalnego. Ostatecznie premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. Uważam to rozwiązanie za poważny błąd, który może zablokować tendencje rozwojowe Polski i utrudnić prowadzenie polityki rozwoju regionalnego przez władze samorządowe województw i powiatów. Równocześnie przygotowana jest ustawa o zasadach wspierania rozwoju regionalnego - przyjęcie w niej błędnych rozwiązań może dodatkowo utrudnić wspieranie polityki rozwoju regionów.
Po starym systemie otrzymaliśmy strukturę administracji rządowej niemal wyłącznie sektorowo-branżową. To może było rozsądne rozwiązanie w systemie nakazowo-rozdzielczym, ale jest błędne w państwie, w którym władza publiczna jest przesuwana na odpowiednie poziomy władzy samorządowej. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym.
Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono nowy produkt - województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju, a później wprowadzenie jej do polityki życia społecznego i gospodarczego. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych.
Niech mnie nikt nie próbuje przekonać, że na przykład Ministerstwo Rolnictwa powinno zajmować się rozwojem wsi, rozwojem małych przedsiębiorstw oraz zwiększeniem mobilności wykształconej młodzieży wiejskiej, przecież to jest zadanie całego rządu i powinni być w nie zaangażowani niemal wszyscy ministrowie. Obecnie jednak dział rozwój wsi przypisany jest do Ministerstwa Rolnictwa, co wygląda tak, jakby rząd chciał przypisać ludność wiejską do rolnictwa. Tymczasem społecznie potrzebny jest proces odwrotny - uruchomienie takich mechanizmów, które w sposób pozytywny wyprowadzą dużą część ludności wiejskiej zajmującej się obecnie rolnictwem do innych obszarów działalności. Pozostawienie działu rozwój wsi w Ministerstwie Rolnictwa utrwala wręcz antagonizm wieś - miasto.
Przegrana na starcie
Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala dość skutecznie zerwać z branżowym zarządzaniem. Wydawało się, że połączeniem naturalnym będzie połączenie działów: rozwój regionalny, rozwój wsi, rozwój miast i mieszkalnictwo, co zapewniłoby spójny zakres zadań i kompetencji, a można by tego dokonać, tworząc nowe ministerstwo, które stałoby się naturalnym partnerem dla województw samorządowych.
Obserwuję z narastającym smutkiem, jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. Źle stało się już przy okazji targów o liczbę województw i kompetencje samorządu powiatowego i wojewódzkiego. Lobby samorządowe wyraźnie wówczas przegrało. Wygrały małe interesiki polityczne i partyjne oraz potężne lobby centralnej administracji. Na uznanie zasługują działania Ministerstwa Gospodarki, które próbuje nadrobić straty spowodowane przez politykę bezruchu w latach 1993 - 1997 w dziedzinie restrukturyzacji drażliwych branż, tj. górnictwa, hutnictwa czy przemysłu zbrojeniowego. Zadań tych jest jednak tak dużo, łącznie z dostosowującymi nasze prawo do wymagań UE, że włączenie jeszcze jednego dużego działu, wychodzącego daleko poza problemy gospodarcze, osłabi Ministerstwo Gospodarki i nie pozwoli na zbudowanie ośrodka kreującego doktrynę rozwoju.
Sprzeczne z duchem reformy
Z informacji docierających do opinii publicznej wiadomo, że jednym z argumentów przeciwników utworzenia nowego ministerstwa rozwoju regionalnego była obawa przed wzrostem struktur biurokratycznych. Moim zdaniem ten argument jest nietrafiony, a mówiąc wprost, nieprofesjonalny. Przecież włączenie nowych działów, a więc i nowych zadań do Ministerstwa Gospodarki i tak spowoduje wzrost liczby zatrudnionych, a przy okazji nastąpi rzecz gorsza. Nowe instrumenty zostaną włączone do starych struktur, a to na pewno obniży efektywność działania. Takie działanie jest sprzeczne z duchem całej reformy administracji państwowej.
Tradycyjna doktryna rozwoju regionalnego, tzn. wyrównywanie poziomu gospodarczego, nie sprawdziła się nigdzie, nawet w bogatych państwach Europy (szczególnie drastycznie przedstawia się to we wschodnich landach Niemiec). Swoista janosikowa polityka polegająca na odbieraniu tym, którzy zarabiają więcej, i dofinansowywaniu regionów opóźnionych nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Wyrównywanie szans to jeszcze jeden z elementów poprawności politycznej, niestety nieskutecznej. Prawdziwe wyrównywanie szans trzeba poprowadzić zupełnie inaczej i nie zrobi tego na pewno Ministerstwo Gospodarki.
Najcelniej nową politykę prowadzącą do przyspieszenia rozwoju opisała krótko Elżbieta Hibner w Biuletynie Grupy Windsor: "trzeba ją budować w oparciu o wiedzę, innowacyjność i przepływ informacji. Rzeczywiście pierwotną przyczyną rozwoju i jego pierwszym czynnikiem sprawczym jest inwestowanie w naukę, edukację i dostęp do informacji." Dodam jeszcze jeden element - wzrost poziomu wykształcenia zwiększa ruchliwość mieszkańców, szczególnie młodzieży, i następuje naturalne przemieszczanie się kapitału ludzkiego z obszarów biednych i pozbawionych szans rozwoju do miejsc, w których są miejsca pracy.
Centra innowacyjne
Coraz częściej eksperci zajmujący się problemami rozwoju regionalnego twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. Takie centra powstają w ośrodkach akademickich, w których działają także prężne instytucje naukowo-badawcze otoczone małymi firmami wykorzystującymi niemal natychmiast osiągnięcia naukowe. W Polsce jest z tym bardzo źle. Wciąż część środowisk naukowych i akademickich cechuje syndrom obrażonego arystokraty, któremu zabrano prawo do wygodnego i bezpiecznego życia bez ryzyka i konieczności konkurowania z innymi. Postawę roszczeniową wzmacnia stałe zasilanie z budżetu państwa nawet instytucji słabych i nie mających osiągnięć. Wdrażanie osiągnięć naukowych jest bardzo rzadkie, a świat gospodarki i świat nauki żyje w niemal nie przenikających się kręgach. Sposób finansowania edukacji i nauki musi się zmienić, jeśli inwestowane w te dwa obszary środki publiczne mają być efektywnie wykorzystane. Dostęp do tych pieniędzy muszą mieć instytucje najlepsze, najbardziej przedsiębiorcze i innowacyjne, niezależnie od tego, kto je zakładał i kto jest ich właścicielem. Właściwym graczem tworzącym politykę rozwoju regionu stanie się z czasem samorząd wojewódzki, musi być jednak wyposażony w środki i mieć właściwego partnera w administracji rządowej - jednego, a nie wiele branżowych ministerstw "załatwiających" po drodze interesy regionalnych grup branżowych.
Pieniądze publiczne i prywatne
Niezwykle ważne jest właściwe wykorzystanie środków publicznych na rozwój regionalny. Mam czasami wrażenie, że większość osób zajmujących się problematyką rozwoju widzi tylko jedno źródło i to niewystarczające - pieniądze z UE. Chciałbym przestrzec - te środki mogą być rzeczywiście duże (kilka miliardów euro w ciągu sześciu lat), ale są zaledwie kroplą w morzu potrzeb. Europejskich pieniędzy nie wystarczy dla szesnastu regionów. Trzeba więc wykorzystać dwa inne źródła - środki publiczne i kapitały prywatne. Środków publicznych długo jeszcze nie będzie więcej, muszą być więc dobrze wykorzystywane, i to w sposób przejrzysty. A jednak pieniądze publiczne wciąż są przepuszczane przez fundusze parabudżetowe i agencje rządowe wyjęte spod kontroli budżetu państwa i nadzoru parlamentarnego. Zaczyna dominować zły obyczaj, że ministerstwa realizują politykę branżową przez własne agencje i fundusze w sposób nie kontrolowany. Niestety stałe przykłady działań aferalnych lub zwykłego marnotrawstwa pieniędzy publicznych niczego nie zmieniają w postępowaniu władz. Agencje i fundusze mają się dobrze, co świadczy, jak silne jest lobby administracji centralnej. Zasadniczym zadaniem, przed którym staną samorządy wojewódzkie, będzie wykorzystywanie środków z gospodarki prywatnej do realizacji zadań rozwoju regionalnego. To udało się zrobić w USA. Sukces polegał m.in. na tym, że najpierw szukano prostych rezerw, czyli uruchamiano efektywny system zarządzania projektami i pieniędzmi publicznymi.
Prywatny przedsiębiorca nie włoży swoich pieniędzy w przedsięwzięcie niepewne, nie zaangażuje się też, jeśli będzie widział, że przez niespójny system zarządzania zbyt duże środki idą na pokrycie kosztów działania struktur biurokratycznych.
Autor jest rektorem WSB-NLU w Nowym Sączu i WSB w Tarnowie. | Publikacje "Rz" w sposób szczególnie ostry pokazały, jaką wagę dla przyszłych losów Polski i Polaków mają prawidłowe rozwiązania dotyczące systemu zarządzania rozwojem regionalnym. Niedawno toczyła się dyskusja dotycząca potrzeby powołania nowego ministerstwa - rozwoju regionalnego. Ostatecznie premier zdecydował o włączeniu działu rozwoju regionalnego do Ministerstwa Gospodarki. to poważny błąd. Jednym ze sposobów wymuszenia niezbędnej decentralizacji państwa było wyjęcie z ministerstw branżowych kompetencji dotyczących spraw rozwoju, zgrupowanie ich w osobnym ministerstwie i umożliwienie w ten sposób kompleksowego zarządzania rozwojem regionalnym.
Wprowadzając reformę administracji publicznej, stworzono nowy produkt - województwo samorządowe, którego głównym zadaniem miało być opracowanie strategii rozwoju, a później wprowadzenie jej do polityki życia społecznego i gospodarczego. Tymczasem część kompetencji i niemal wszystkie środki na rozwój pozostały w różnych ministerstwach branżowych.Nowy sposób konstruowania rządu, poprzez ustawę o działach administracji państwowej, pozwala dość skutecznie zerwać z branżowym zarządzaniem. Obserwuję z narastającym smutkiem, jak interesy centralnej biurokracji rządowej są wciąż ważniejsze od interesu publicznego. jednym z argumentów przeciwników utworzenia nowego ministerstwa rozwoju regionalnego była obawa przed wzrostem struktur biurokratycznych. ten argument jest nieprofesjonalny. Coraz częściej eksperci zajmujący się problemami rozwoju regionalnego twierdzą, że następuje on głównie wokół centrów innowacyjnych. Takie centra powstają w ośrodkach akademickich, w których działają także prężne instytucje naukowo-badawcze otoczone małymi firmami wykorzystującymi niemal natychmiast osiągnięcia naukowe. W Polsce jest z tym bardzo źle. Wdrażanie osiągnięć naukowych jest bardzo rzadkie, a świat gospodarki i świat nauki żyje w niemal nie przenikających się kręgach. Agencje i fundusze mają się dobrze, co świadczy, jak silne jest lobby administracji centralnej. |
Nowy prezes Sklejki Pisz, były wojewoda suwalski, wprowadza nowe porządki
Duże wymagania w duchu życzliwości
ZDJĘCIA PIOTR KOWALCZYK
IWONA TRUSEWICZ
Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz w połowie listopada 2000 r.
Decyzję ministra Andrzeja Chronowskiego o swoim powołaniu zakomunikował dotychczasowemu prezesowi Janowi Muzyce sam - jako przewodniczący rady nadzorczej. Następnie zakazał wpuszczania byłego prezesa na teren fabryki.
Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Zanim Potaś został przewodniczącym związku, był ślusarzem kotłowym. Za poprzedniego prezesa zarabiał średnią z sześciu miesięcy ze swojego ostatniego miejsca pracy, czyli ponad 2000 zł.
Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie.
Odwołanie przez telefon
Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. Średnia płaca wynosiła 2700 zł. W piskim bezrobociu (ponad 30 proc.) i ubóstwie Sklejka była wyspą z innej bajki.
Od połowy czerwca 2000 r. fabryka jest jednoosobową spółką skarbu państwa. Prezes Muzyka miał podpisany z ministerstwem skarbu kontrakt na dwa lata. Potem zamierzał odejść na emeryturę. W przemyśle drzewnym przepracował pół wieku, w Sklejce - 30 lat.
- Kiedy zapytałem pana Podczaskiego o dokument odwołania, powiedział, że miał w mojej sprawie telefon z Warszawy, a akt odwołania znajduje się w ministerstwie - mówi Jan Muzyka
Były prezes nie ukrywa, że zabolał go sposób, w jaki został potraktowany. Odwołanie przez telefon, brak uzasadnienia oraz zakaz wejścia do fabryki, którą z sukcesem kierował przez całe dorosłe życie. I która była całym jego życiem.
Kiedy odchodził, Sklejka miała ponad 4,4 mln zł zysku brutto (dane za dziesięć miesięcy 2000 roku). Do końca roku zysk zmalał do 3,85 mln zł.
- Wyniki spółki za pierwsze dwa miesiące nie są najlepsze. Są gorsze niż w roku ubiegłym. Rada analizuje, czy jest to tylko wpływ silnego złotego - mówi Marek Ziemiecki, przewodniczący rady nadzorczej Sklejki.
Od wojewody do prezesa
Paweł Podczaski, 38-letni prawnik z Ełku, był ostatnim wojewodą suwalskim z nadania AWS. Jako wojewoda urzędował niecały rok 1998. W ciągu pierwszych czterech miesięcy wymienił ośmiu z dziewięciu dyrektorów wydziałów urzędu wojewódzkiego, mianował nowego dyrektora generalnego; odwołał dyrektora biblioteki wojewódzkiej, kuratora i wicekuratora oświaty, dyrektora Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich, kierownika Urzędu Rejonowego w Giżycku, dyrektora Wojewódzkiej Kolumny Transportu Sanitarnego, dyrektora samodzielnego ZOZ w Olecku. Zmienił przedstawicieli w radzie Euroregionu Niemen, dyrektora ZOZ w Piszu i dyrektora Wojewódzkiego Zespołu Pomocy Społecznej. Po likwidacji województwa Paweł Podczaski został radnym sejmiku województwa warmińsko-mazurskiego.
W czerwcu 2000 r. Sklejka została przekształcona w spółkę skarbu państwa. Ówczesny minister Emil Wąsacz zawarł z dyrektorem Muzyką kontrakt. Paweł Podczaski został przewodniczącym rady nadzorczej firmy. 16 sierpnia ministrem skarbu został Andrzej Chronowski. W połowie listopada Paweł Podczaski otrzymał z ministerstwa powołanie na prezesa Sklejki Pisz SA.
- Osobiście pragnę, aby Sklejka była najlepszym zakładem branży w kraju, bo za jej wyniki finansowe, w przeciwieństwie do pracowników, odpowiadam całym swoim majątkiem. Najważniejszy problem to pogodzenie konieczności obniżania kosztów firmy z zachowaniem miejsc pracy - mówi o filozofii zarządzania nowy prezes.
Na początek zmniejszył o połowę liczbę stanowisk kierowniczych. Ci, którzy zostali, mają więcej obowiązków, a zarabiają mniej. Dzięki temu firma odniesie "wymierne korzyści finansowe". Prezes zatrudnił pełnomocnika ds. public relations i wdrażania ISO. Zapowiada dwukrotne wzmocnienie działu informatyków, prawnego i marketingu.
Ciężka praca związkowca
Jacek Potaś nie widzi nic niestosownego w swoich zarobkach. Potwierdza ich wysokość. Siada na krześle pod ścianą, na której króluje krzyż, sztandar z orłem w koronie oraz paprotka, i argumentuje: - Podwyżka wiąże się z tym, że będziemy zmieniać układ zbiorowy pracy. Gdyby szef drugich związków był na etacie, miałby takie same pobory, czyli prawie dwie średnie zakładowe.
- To ciężka i odpowiedzialna praca, która musi być doceniana i odpowiednio wynagradzana - tłumaczy podwyżkę prezes.
Zofia Turska, przewodnicząca ZZ Pracowników Sklejki, nie jest na etacie związkowym. W fabryce pracuje od 28 lat. Jest behapowcem.
- Nowy prezes ignoruje mnie i nasz związek. Utrudnia nam działalność, narusza ustawę o związkach. Pan Potaś ma wejście do prezesa w każdej chwili. Ja od 16 lutego usiłuję się umówić na spotkanie, ale bezskutecznie - opowiada Zofia Turska.
- Oba związki traktuję jednakowo. Natomiast nastawienie pani Turskiej oceniam nieprzychylnie. Duże wymagania, ale w duchu życzliwości, charakteryzują moje kontakty z panem Potasiem. Jego wynagrodzenie jest porównywalne z wynagrodzeniem związkowców w innych zakładach, np. Daewoo Ełk - mówi prezes.
- Moje pobory określa układ zbiorowy. Są to dwie średnie zakładowe, co daje ok. 3400 zł brutto. Jednak w większości polskich firm szef związków zarabia mniej, bo średnie swoje pobory z ostatniego miejsca pracy - tłumaczy Tadeusz Durko, szef Solidarności w ełckich zakładach.
O byłym wojewodzie przewodniczący Durko ma wyrobione zdanie.
- Pana Podczaskiego znam dobrze i dziwiło mnie entuzjastyczne nastawienie Jacka do nowego szefa - wspomina.
Zdecydowanie się odcinamy
Przed Wigilią prezes Podczaski spotkał się na opłatku z załogą.
- Obiecał, że nie będzie zwalniał, zwiększy zatrudnienie i produkcję. 30 grudnia wypowiedzenia dostało 15 osób z działu ochrony. Dział został zlikwidowany - mówi Zofia Turska.
W styczniu wypowiedzenia dostały 34 osoby na stanowiskach kierowniczych. Części zaproponowano inne stanowisko, innym tylko obiecano.
- Upomniałam się o nich na ogólnym zebraniu. Ludzie czekają, nie wiedzą, co z nimi będzie. Powiedziałam, że są psychicznie wyczerpani czekaniem - opowiada szefowa związków.
Prezes Podczaski wezwał do siebie siedem osób będących na wypowiedzeniach. Własnoręcznie napisały one oświadczenia: "Ja niżej podpisany/podpisana oświadczam, że zdecydowanie odcinam się od działań i pomówień pani Zofii Turskiej, a mój stan psychofizyczny w pełni pozwala mi na wykonywanie powierzonych obowiązków służbowych".
- Takie metody to były w latach pięćdziesiątych - komentują pracownicy.
- Pani Turska oświadczyła publicznie, że siedem osób będących na wypowiedzeniach jest w takim stanie psychofizycznym, że nie są zdolne do pracy. Jako pracodawca byłem zobowiązany natychmiast skonfrontować tę informację z rzeczywistością. Ludzie stwierdzili, że to pomówienia, że nie upoważnili pani Turskiej do takich wypowiedzi - wyjaśnia prezes.
Na temat pani przewodniczącej prezes ma dużo informacji. Nie zawsze sprawdzonych.
- Pani Turska jest w lokalnych władzach SLD - informuje prezes.
- Nie należę do żadnej partii - prostuje Zofia Turska.
Trudny proces analityczny
W listopadzie pięcioosobowa rada nadzorcza Sklejki poprosiła nowego prezesa o przedstawienie planu działania. Jak mówi jeden z członków rady, w styczniu zarząd przedstawił plan "cząstkowy", a na posiedzeniu 13 marca "znów plan nie został przedstawiony w całości".
- Takiego dokumentu jak plan perspektywiczny nie tworzy się na kolanie, to wymaga czasu, bardzo szerokich analiz rynku. Takie plany są trudnymi procesami analitycznymi - wyjaśnia prezes Podczaski.
Jego zdaniem, kierowanie firmą nie może ograniczyć się do siedzenia za biurkiem, "jak było za poprzednika". "Dotychczasowy Prezes od kilku lat spełniał wymogi przejścia na emeryturę. Wyniki finansowe zakładu pogarszały się z roku na rok o sto procent w porównaniu do roku poprzedniego" - napisał o poprzedniku nowy prezes.
Sprawdziłam: w 1997 r. Sklejka miała zysk brutto 4,1 mln zł, w 1998 r. - 3,8 mln zł, w 1999 r. zysk wzrósł ponad dwukrotnie - do 8,1 mln zł, w 2000 r. wyniósł 3,8 mln zł (za 10 ostatnich miesięcy poprzedniego prezesa - 4,4 mln zł).
Janusz Krynicki, dyrektor w Agencji Prywatyzacji, która od stycznia sprawuje nadzór właścicielski nad Sklejką w imieniu ministra skarbu:
- Doszły do nas sygnały i krytyczne uwagi na temat tego, co dzieje się w Sklejce. Sprawdzamy ich wiarygodność. Planujemy być na posiedzeniu rady nadzorczej w kwietniu.
Załoga Sklejki nie dostała premii motywacyjnej za marzec. Po raz pierwszy od wielu miesięcy. - | Paweł Podczaski, ostatni wojewoda suwalski z nadania AWS, obecnie wojewódzki radny AWS, został prezesem Sklejki Pisz.
Jedną z pierwszych decyzji nowego prezesa była podwyżka pensji przewodniczącego zakładowej Solidarności, powiatowego radnego z listy AWS, Jacka Potasia, do prawie 5000 zł brutto. Potem prezes Podczaski nakazał przemeblowanie gabinetu, kupno nowego samochodu służbowego, zatrudnił asystenta i drugą sekretarkę. Zaczął też podróżować. W ciągu czterech miesięcy urzędowania odwiedził USA, Danię, Szwecję i Norwegię. W tym czasie rada nadzorcza Sklejki oczekiwała na przedstawienie przez nowego szefa perspektywicznego planu działalności. Bezskutecznie.Sklejka Pisz SA to największy polski producent sklejki. Zatrudnia ponad 890 osób. Ma około 26 procent udziału w rynku, prawie 65 proc. produkcji sprzedaje za granicą. Każdy rok przedsiębiorstwo kończyło z zyskiem. Były prezes nie ukrywa, że zabolał go sposób, w jaki został potraktowany. Odwołanie przez telefon, brak uzasadnienia oraz zakaz wejścia do fabryki, którą z sukcesem kierował przez całe dorosłe życie. I która była całym jego życiem.Kiedy odchodził, Sklejka miała ponad 4,4 mln zł zysku brutto (dane za dziesięć miesięcy 2000 roku). Do końca roku zysk zmalał do 3,85 mln zł.
- Osobiście pragnę, aby Sklejka była najlepszym zakładem branży w kraju, bo za jej wyniki finansowe, w przeciwieństwie do pracowników, odpowiadam całym swoim majątkiem. Najważniejszy problem to pogodzenie konieczności obniżania kosztów firmy z zachowaniem miejsc pracy - mówi o filozofii zarządzania nowy prezes.W listopadzie pięcioosobowa rada nadzorcza Sklejki poprosiła nowego prezesa o przedstawienie planu działania. Jak mówi jeden z członków rady, w styczniu zarząd przedstawił plan "cząstkowy", a na posiedzeniu 13 marca "znów plan nie został przedstawiony w całości". |
BOŚNIA
Pięć lat po Dayton
Jeśli wyjdą, zacznie się od nowa
"Dayton", przydrożny bar kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską. - Otwarty został 14 grudnia 1995 roku, gdy podpisano układ z Dayton kończący wojnę w Bośni - mówi Gorica (na zdjęciu z bratem Michałem).
FOT. RYSZARD BILSKI
RYSZARD BILSKI
z Sarajewa
Droga do "Dayton", wijąca się w górach, nagle się urywa. Kończy się asfalt, zaczynają wertepy, a potem wielki plac budowy. Ciężkie spychacze, koparki, świdry, wyglądające w tym górskim krajobrazie jak zabawki, wgryzają się w skałę, torują nową drogę. Niebotyczny Trebević króluje nad innymi szczytami. Z niego Serbowie ostrzeliwali Sarajewo. Miasto mieli jak na dłoni.
- Zapomniałem. Dawno tu nie byłem... Góra się osunęła. Nie przejedziemy, a pieszo stanowczo za daleko. Ja nie dam rady, to podobno tylko kilkaset metrów, ale wiadomo to - mówi Slavko Szantić z opozycyjnego sarajewskiego "Krugu 99" skupiającego muzułmańskich, chorwackich i serbskich intelektualistów.
Do "Dayton", małego przydrożnego baru o tej właśnie nazwie, znajdującego się kilka kilometrów za Sarajewem w strefie rozgraniczenia pomiędzy Federacją Chorwacko-Muzułmańską a Republiką Serbską, "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton".
Powróciliśmy do Sarajewa. Znaleźliśmy przytulny kącik w "Konobie", gdzie na wzór małych restauracyjek w Dalmacji raczy się gości wyłącznie rybami i winem.
Trzeba walczyć o swoje
- Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych do wynegocjowania w ówczesnych warunkach. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd, jaki popełnił przed pięcioma laty, akceptując stan po czystkach etnicznych i układając się z ludźmi, którzy doprowadzili do wojny. Przecież mógł znaleźć innych partnerów, choćby w naszym "Krugu". My od samego początku wykazywaliśmy bezsens wojny, demaskowaliśmy jej prawdziwe cele - podział Bośni i Hercegowiny na czysto etniczne państewka. Nie byliśmy, niestety, słyszani - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie, posłanka do Skupsztiny Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej z listy socjaldemokratów.
Przodkowie Mirjany przybyli do Sarajewa przed czterema wiekami, ona się w tym mieście urodziła, tu chodziła do szkoły, ukończyła studia, a potem rozpoczęła pracę w Akademii Medycznej. Nigdy jej nie obchodziło, kto jakiej jest narodowości. Obchodziło to jednak innych. Już po podpisaniu układu z Dayton wyrzucono ją z pracy. Nie mogła się z tym pogodzić. Tak długo walczyła, aż w końcu, pewnie dla świętego spokoju, przyjęto ją ponownie na akademię.
- To żadna łaska. To moje prawo... Ludzie powinni walczyć o swoje - mówi Mirjana. - Nie dyskutujmy już więcej o tym, jak zmieniać porozumienie z Dayton, bo to będzie iluzja. Weźmy się energiczniej do zmieniania Bośni. To zależy już przecież nie od Zachodu, ale od nas - podkreśla.
I po śmierci razem
Slavko Szantić też od urodzenia mieszka w Sarajewie. Tu przeżył wojnę. Pochodzi z rodziny wieloetnicznej. Zawiózł mnie kiedyś na stary cmentarz partyzancki, położony w pobliżu stadionu olimpijskiego, który też jest cmentarzem. Nie było gdzie, więc tam, pod ogniem serbskich snajperów, chowano poległych. Bardzo często przychodził orszak z jednym zmarłym, a od kul snajperów ginęło kilka osób. Przystanęliśmy wówczas przed trzema grobami... Muzułmanin Muderizović Eriden Zlaja żył lat dwadzieścia. Obok mogiła Serba Predraga Jakovljevicia lat trzydzieści trzy. I trzeci grób Chorwatek: Sandy Tomaszević lat dwadzieścia sześć i jej matki. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da, a co dopiero za życia. Trzeba by jeszcze kilku czystek etnicznych - mówił Slavko. - Niestety, niektórzy tutejsi, ślepi i głusi, nacjonaliści mają takie straszne chore pomysły - kontynuował. Dzielą ludzi i przeciwstawiają jednego drugiemu. Jak ktoś jest wyznania prawosławnego, to musi być Serbem, a ilu ja znam Serbów, którzy modlą się w meczecie. A jak katolickiego, to tylko Chorwat. Moja żona jest po ojcu muzułmanką, po matce katoliczką, a dziadek i pradziadek byli wyznania prawosławnego. Jesteśmy prawosławną rodziną bosanską. Kiedyś byliśmy bośniacką... Bosancem jest teraz każdy, kto mieszka w Bośni, niezależnie od tego, jaką wiarę wyznaje. Dawniej zaś wszystkich nazywano Bośniakami. Dziś Bośniak znaczy muzułmanin.
Slavko przez kilkanaście lat pracował w niezależnym dzienniku "Oslobodjenje", teraz sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem jak najszybszej i zdecydowanej nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny, delegalizacji partii nacjonalistycznych, które nie chcą nawet słyszeć o wspólnym państwie bośniackim i dlatego przeszkadzają w powrotach uchodźców. Opowiada się za utworzeniem silnego międzynarodowego protektoratu nad Bośnią i Hercegowiną. - Im silniejszy - twierdzi - tym krócej będzie istniał, szybciej wrócimy do normalności. Jeśli ciągle będziemy stosować tylko półśrodki, to wszystko będzie się tak ślimaczyło jak do tej pory, wielu z nas życia zabraknie...
Slavko nie może zrozumieć, dlaczego najwięksi zbrodniarze wojenni: były prezydent Republiki Serbskiej Radovan Karadżić i dowódca wojsk serbskich Ratko Mladić, są wciąż na wolności. Kto i z jakiego powodu rozpiął nad nimi parasol bezpieczeństwa? Dlaczego nadal toleruje się istnienie w BiH trzech armii, skoro wystarczyłaby jedna i o wiele mniejsza. Teraz w federacji istnieją wojska bośniackie i chorwackie, pochłaniające prawie 35 procent budżetu! Wprawdzie oficjalnie mówi się, że są pod jedną komendą, ale ćwiczą, jedzą i śpią oddzielnie. Własną armię ma też Republika Serbska.
- Nie wiesz po co? To ci powiem. Gdyby dziś wyszły z Bośni siły międzynarodowe, to jutro oni zaczęliby znowu walczyć. Dlatego trzeba te stare nacjonalistyczno-wojenne struktury zniszczyć. My sami temu nie podołamy, to musi zrobić nowy Dayton.
Mały krok
Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. Nie można bowiem zgodzić się z opinią, iż wyborcy masowo poparli stare, nacjonalistyczne partie, skoro żadna z nich zarówno w Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej (FChM), jak i w Republice Serbskiej (RS) nie jest w stanie utworzyć rządu, a wszystkie razem zdobyły mniej głosów niż w poprzednich wyborach.
- Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały - dodaje po chwili. - Po klęsce Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej w Chorwacji, po przegranej Slobodana Miloszevicia w Jugosławii można było oczekiwać, że i u nas wyborcy zdecydowanie odrzucą programy partii nacjonalistycznych, że wreszcie zostaną one zepchnięte ze sceny politycznej.
Inicjatorem tworzenia władzy koalicyjnej w FChM są socjaldemokraci z pierwszej partii mającej przydomek obywatelskiej, w której obok Bośniaków są Serbowie i Chorwaci. Najprawdopodobniej zaproszą dz sojuszu Partię za Bośnię i Hercegowinę oraz Nową Chorwacką Inicjatywę. Natomiast w RS najbardziej realna wydaje się koalicja postępowej Partii Demokratycznego Rozwoju (teka premiera) z ciągle tu silną nacjonalistyczną Serbską Partią Demokratyczną, której kandydat wygrał wybory prezydenckie.
Na poziomie federacji koalicję rządzącą będzie można zaś utworzyć bez udziału partii nacjonalistycznych.
Gorica
Po spotkaniu z "Krugiem" podejmuję jeszcze jedną próbę dotarcia do "Dayton". Okazuje się, że pieszo trzeba pokonać nie 200 metrów, ale ponad dwa kilometry. "Dayton" jest zamknięty. Pukam. Otwiera córka właściciela, Gorica, uczennica VII klasy podstawówki w Pale... Tak, to to samo Pale, w którym przez wiele lat Karadżić ukrywał się, a wcześniej urzędował jako prezydent Republiki Serbskiej i odrzucał wszelkie inicjatywy pokojowe Zachodu. Gorica jest ciekawa Polski, ale chętnie i dużo opowiada o swojej rodzinie, wtrącając, jak na Dayton przystało, angielskie słówka. - Tata jest Serbem, ma na imię Slobodan, mama Slavica i babcia Antica są Chorwatkami. Rodzice otworzyli ten bar w dniu podpisania porozumienia w Dayton, by uczcić koniec wojny. Zawsze było tu pełno gości. Zaraz zrobię kawę, pójdę po wrzątek do domu, bo tu wszystko wyłączone. Nie ma drogi, nie jeżdżą samochody, nikt teraz nie przychodzi do baru. Osada jest mała, cztery domy. Zapomniany "Dayton"... Może za pół roku, jak się tu przebiją z drogą, tata znowu otworzy lokal, ale lepiej wcześniej zatelefonować i się upewnić. Numer 057261236.
W drodze powrotnej towarzyszy mi Ranko. Idzie do Sarajewa do apteki. Przed wojną miał dom w śródmieściu. Teraz mieszka tam oficer armii muzułmańskiej. - Służyłem w wojsku Republiki Serbskiej, Muzułmanie wszystkich żołnierzy uważają za zbrodniarzy. Gdybym został rozpoznany, to by mnie zabili, dlatego siedzę cicho w Pale i nie upominam się o swój dom - mówi. - My już nigdy nie będziemy mogli żyć razem. Może za sto lat, jak przestaną mówić o nas jako o narodzie, który ma "skłonność do zabijania" - mówi pełen żalu Ranko. | "Rz" zaprosiła kilka osób z "Krugu" na dyskusję "5 lat po Dayton". - Próbuje się nas dziś przekonywać, że porozumienie podpisane w Dayton było najlepszym z możliwych. Zachód chce w ten sposób usprawiedliwić swój wielki błąd - mówi Mirjana Malić, Serbka, pracownik naukowy Akademii Medycznej w Sarajewie. Slavko Szantić Zawiózł mnie na cmentarz partyzancki. Przystanęliśmy przed trzema grobami... Muzułmanin. Obok mogiła Serba. I trzeci grób Chorwatek. - Nas i po śmierci rozdzielić się nie da - mówił Slavko. Slavko sekretarzuje w "Krugu 99". Jest zwolennikiem nowelizacji porozumienia z Dayton. Oczekuje rozwiązania Federacji Chorwacko-Muzułmańskiej i Republiki Serbskiej, odsunięcia od polityki wszystkich, którzy doprowadzili do wojny. Prof. dr Vlatko Doleczek, przewodniczący "Krugu 99", twierdzi, że obraz powyborczej Bośni - kreowany przez zagraniczne i bośniackie opozycyjne media - nie jest prawdziwy. - Uczyniliśmy mały krok w kierunku demokracji - mówi. - Jednak stanowczo za mały. |
POLICJA
Nieporozumienia wokół systemu poszukiwania skradzionych samochodów
Lojack wprowadzany tylnymi drzwiami
Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania reklamowa firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Firma powołuje się na umowy z komendantami wojewódzkimi, na mocy których policja zobowiązana jest reagować na sygnały o kradzieży aut (nadajniki montowane są w pojazdach, a odbiorniki w radiowozach).
Według Komendy Głównej urządzenia firmy Lojack są przez polską policję "wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane". Według rzecznika prasowego firmy, nie jest to test, ale "program wdrożeniowy".
Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na skorzystanie z usług firmy i zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut, a jednocześnie pozwalają na tak szerokie testowanie systemu (umowy czasowe z Lojackiem podpisało 13 komendantów wojewódzkich i komendant stołeczny). Naraża to firmę na koszty, bez gwarancji na podpisanie umów długoterminowych.
Montowanie urządzeń nadających sygnały z samochodu, niezależnie od tego, gdzie on jest, pozwoliłoby na szybkie odnalezienie skradzionego auta. Dlaczego, mimo że plaga kradzieży samochodów w Polsce rośnie, dotychczas nie wprowadzono systemów lokalizacyjnych i policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo.
Nie wiadomo także, dlaczego po kilku latach negatywnych opinii w policji o systemie Lojack nagle zdecydowano się wybrać tę firmę. Rzecznik firmy gwałtownie zaprzecza, jakoby Lojack uprawiał jakiś nieformalny lobbing.
Pierwsze pytania w tej sprawie "Rzeczpospolita" zadała kilka miesięcy temu MSWiA, Komendzie Głównej Policji oraz firmie Lojack. Ministerstwo nie odpowiedziało, ponieważ - jak oświadczył Paweł Ciach, rzecznik prasowy ówczesnego szefa resortu Janusza Tomaszewskiego - "odpowiedź przekazała już KGP". Z tego powodu bez odpowiedzi pozostały m.in. pytania o zaangażowanie się w poparcie dla tej firmy doradcy jednego z wiceministrów spraw wewnętrznych i administracji oraz samego wiceministra. Z informacji "Rz" wynikało, że firma dążyła do zawarcia umowy z Komendą Główną Policji, jednak mimo sugestii z MSWiA kierownictwo policji nie zdecydowało się jej podpisać. Po decentralizacji policji w styczniu tego roku zdecydowano, że umowy z Lojackiem mogą zawierać sami komendanci wojewódzcy, jednak - jak informował nas w czerwcu rzecznik prasowy KGP - "urządzenia miały być wyłącznie czasowo, pilotażowo testowane".
Lojack: to nie test
Firma Lojack zapytana o czas, na jaki zawarto umowy z policją, odpowiedziała: "przez jeden rok od czasu podpisania umowy trwa program wdrożeniowy. Jeżeli potwierdzona zostanie w tym okresie w praktyce przydatność tego systemu dla zwiększenia efektywności odzyskiwania kradzionych pojazdów i zatrzymywania sprawców kradzieży pojazdów, to umowa zostanie przekształcona w długoterminową. W większości podpisanych umów długoterminowa umowa o współpracy zostanie zawarta na okres 10 lat, niezwłocznie po pozytywnej ocenie programu wdrożeniowego. Umowa długoterminowa ulegać będzie automatycznemu przedłużaniu na okres kolejnych 5 lat".
- Czy firma informuje swoich klientów, że są to wyłącznie umowy dotyczące czasowego pilotażowego testowania urządzeń - zapytaliśmy Lojacka. Odpowiedź brzmiała: "Nasi klienci są poinformowani o zasadach działania systemu, jego zasięgu i opisanych powyżej, a popartych umowami z poszczególnymi KWP zasadach współpracy z policją".
"Rz" telefonicznie zapytała Henryka Gawucia, rzecznika prasowego Lojacka - skąd mają pewność, że policja podpisze z nimi umowy długoterminowe i - po raz kolejny - czy firma informuje swoich klientów, że policja wyłącznie testuje urządzenia Lojacka.
- Wiążące są odpowiedzi na piśmie - powiedział Henryk Gawuć i dodał: "W umowach, które podpisaliśmy z komendantami wojewódzkimi nie ma mowy o teście, ale o programie wdrożeniowym".
Komendant główny sprawdza umowy
Paweł Biedziak powiedział wczoraj "Rz", że komendant główny zarządził sprawdzenie "poprawności umów" komendantów wojewódzkich z Lojackiem. - Wszystkie umowy zostały faktycznie zawarte na nie dłużej niż rok. Komenda wyraziła zgodę wyłącznie na testowanie produktu i dlatego zawierane przez KWP umowy muszą dotyczyć czasowego pilotażowego sprawdzenia testowanych urządzeń. W razie stwierdzenia uchybień prawnych, umowy - z polecenia komendanta głównego - muszą zostać poprawione.
Lojack: nie trzeba przetargu
Przedstawiciele firmy Lojack podkreślają, że nie jest konieczny przetarg, ponieważ firma montuje urządzenia odbiorcze w radiowozach za darmo. W przedstawionej nam przez firmę opinii z Urzędu Zamówień Publicznych napisano, że "nie zachodzi przesłanka wydatkowania środków publicznych, wobec czego zawarcie umowy przez jednostki organizacyjne policji z firmą Lojack nie musi być poprzedzone postępowaniem o udzielenie zamówienia publicznego i nie podlega ustawie o zamówieniach publicznych".
Policja: będzie przetarg
Firma, która ma możliwość montowania urządzeń odbiorczych w policyjnych radiowozach uzyskuje przewagę nad innymi. Komenda Główna Policji pytana przez "Rz" o takie "preferowanie jednej firmy", odpowiedziała: - KGP jest w kontakcie z innymi podmiotami, działającymi w branży budowy systemów radiowego lub satelitarnego pozycjonowania pojazdów. Uczestniczymy w prezentacjach, nie wykluczając możliwości czasowego testowania proponowanych rozwiązań.
- Według radców prawnych KGP, po zakończeniu testowania, jeśli policja w ogóle zdecyduje się na trwałe zainstalowanie systemu, Lojack będzie musiał stanąć do przetargu - dodał Paweł Biedziak, rzecznik KGP.
Co ze Strażą Graniczną
Firma w swoich materiałach reklamowych pisze także: "Aktualnie wyposażamy jednostki Straży Granicznej w komputery śledzące Lojack". Marek Bieńkowski, komendant główny Straży Granicznej, powiedział jednak "Rz", że były jedynie wstępne rozmowy, po których nie podpisano żadnego dokumentu. - SG mogłaby być tym zainteresowana jedynie po pozytywnych ocenach innych instytucji, w tym policji. A także po przeprowadzeniu testów w Straży, czego na razie nie robimy - mówi szef SG, oceniając zachowanie Lojacka jako "nadużycie".
Co to jest Lojack
"Rz" pisała szczegółowo o firmie Lojack w kwietniu br. w dodatku "Nauka i technika". Informowaliśmy wówczas, że spółka Lojack Polska dostała licencję na system od amerykańskiej Lojack Corp. (spółka giełdowa; NASDAQ). W Stanach Zjednoczonych system Lojack zaczęto wprowadzać już przed 10 laty. Od 1993 r., na podstawie licencji, system trafił do 22 krajów.
Na system Lojack składają się: komputer zarządzający siecią stacji nadawczych; urządzenia transmisyjne; urządzenia nadawczo-odbiorcze montowane w pojazdach objętych nadzorem; urządzenia odbiorcze w samochodach policyjnych lub firm ochrony mienia, lokalizujące pojazd emitujący sygnał identyfikacyjny. Urządzenie montowane jest w zabezpieczanym aucie tak, że nawet właściciel samochodu nie zna miejsca jego instalacji. Pojazd otrzymuje indywidualny kod identyfikacyjny. Po zgłoszeniu kradzieży urządzenie zostaje uruchomione (aktywowane) przez sieć nadajników i emituje sygnał. Odbierają go urządzenia zainstalowane w pojazdach policji lub firm ochrony mienia i lokalizują poszukiwany samochód.
Przedstawiciele spółki uważają, że mają duże szanse na przedłużenie umów z policją, ponieważ są jedyną firmą lokalizującą auta w systemie komputerowo-radiowym (wykorzystującym w swym działaniu bezprzewodową sieć komputerową).
Nie tylko Lojack
Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów (przy wykorzystaniu sieci satelitów GPS). Te dwie grupy systemów różnią się pod względem stosowanej technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu i dzięki temu odnalezienie go po kradzieży.
Mniej o nich wiadomo, gdyż właściwie poza firmą Lojack żadna nie zdecydowała się na tak intensywną promocję.
Oferowane systemy wykorzystują do lokalizacji pojazdów techniki satelitarne (GPS) lub techniki radiowe. Do komunikowania się z pojazdami wykorzystuje się łączność radiową (np. w paśmie UKF) lub sieci telefonii komórkowej GSM. Konkurujące ze sobą firmy podkreślają, co oczywiste, walory jedynie swoich systemów. Gdy na przykład używają systemów satelitarnych, twierdzą, że radiowe można zagłuszyć i odwrotnie, np. przed satelitarnym systemem auto można ukryć.
Przed dwoma laty swe systemy próbowały wprowadzić warszawskie spółki PW Milawa oraz Zasada-Noram, miały za sobą okres testów, ale potem mniej było o nich słychać. Funkcjonują też później wprowadzone systemy warszawskiej firmy Boguard oraz system Mobitel (też ma centralę w stolicy). Są to systemy oferowane zarówno użytkownikom prywatnym, jak i instytucjonalnym. Natomiast dla firm mających większy tabor pojazdów oferuje system satelitarny Satlok firma Elektronika 2000 z Gdyni. Z pewnością są jeszcze inne, ale nie afiszują się ze swoją działalnością.
Anna Marszałek, Z.Z. | Od kilku miesięcy trwa ogólnopolska kampania firmy Lojack, oferującej radiowo-komputerowy system poszukiwania skradzionych samochodów. Z powodu sprzecznych wypowiedzi przedstawicieli Komendy Głównej Policji i firmy Lojack w błąd mogą zostać wprowadzeni klienci, którzy, decydując się na zamontowanie nadajników w swoim samochodzie, nie mają pewności, czy umowa firmy z policją zostanie przekształcona w długoterminową. W sposób nie do końca uczciwy zachowuje się też MSWiA oraz policja, które nie ogłaszają przetargu ani konkursu ofert dla firm oferujących na polskim rynku różne systemy poszukiwania aut. Dlaczego,dotychczas policja nie podpisała stosownych umów, nie wiadomo. Poza Lojackiem, oferującym system komputerowo-radiowy, funkcjonują w kraju firmy, które chcą wdrożyć systemy satelitarnego monitorowania pojazdów. grupy systemów różnią się pod względem technologii oraz zakresem oferowanych funkcji, ale wszystkie mają na celu szybkie określanie pozycji samochodu. |
REPORTAŻ
Karmimy roślinożerców mięsem, a to jest wbrew naturze. I natura się mści.
Na razie się nie wściekły
Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław Aszkiełowicz
FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI
IWONA TRUSEWICZ
Wokół Garzewka pagórkowate pastwiska upstrzone krowami. Czarno-białe zwierzęta, duże i czyste. Stada po prawie sto sztuk. W środku wsi dwie białe nowe obory otoczone wiankiem zabudowań. Genowefa Olewińska robi kiełbasę. Z wołowiny. Tylko domowa ma ten niepowtarzalny aromat dodanych ziół i przypraw.
- To z mojej sztuki. Kazałam ubić i sobie udziec zostawić. Wiem, co ta krowa jadła, bo sama ją wykarmiłam. W supermarkecie w życiu bym wołowego mięsa czy wyrobu nie kupiła. Nie wiadomo, skąd pochodzi. Nikt na etykietach nie pisze nazwiska hodowcy i pochodzenia jego krów - tłumaczy.
Jemy tylko swoje
Olewińcy część swoich krów sprowadzili z Holandii. Pierwsze holenderki kupowali przed kilku laty za 4600 zł za sztukę. Nie żałują. Rekordzistka daje w roku czternaście tysięcy litrów mleka najwyższej klasy. Reszta średnio po 7200 litrów.
Obory wybudowali sami, wyposażyli w nowoczesne stanowiska dojenia, schładzalnię mleka. Krowy dużo czasu spędzają na pastwiskach. Odpoczywają na słomie, nie są wiązane, nie mają boksów. To humanitarna hodowla.
- Pierwszy raz bałam się jakieś trzy lata temu, gdy w telewizji usłyszałam, że Anglicy wybijają swoje stada. Szwagier właśnie zlikwidował swoje polskie stado, bo miało białaczkę, i chciał kupić trzydzieści cztery krowy w Holandii. Bałam się nie tego, iż być może jemy chore mięso, ale że jemu nie pozwolą bydła sprowadzić. Nasz rząd mówił o zamknięciu granic na mięso z Unii. Na mówieniu się skończyło - opowiada Genowefa Olewińska.
Domowej kiełbasy musi być dużo. Lubią ją mąż Krzysztof i piątka dzieci - od najstarszego osiemnastoletniego po dwuletniego szkraba.
- Teraz tylko swoje mięso będę dzieciom dawała, innego nie - zapewnia gospodyni.
Lamborgini przed oborą
Po drugiej stronie drogi, w domu z 1925 roku, mieszka szwagier, czyli Wojciech Jończyk. Przed białą długą oborą stoi pojazd marki Lamborgini - ogromny, ciężki traktor włoski. W oborze lśni srebrzysta cysterna ze schłodzonym mlekiem. Co drugi dzień samochód z należącej do Holendrów mleczarni Warmia Dairy w Lidzbarku Warmińskim odbiera udój.
Na zapleczu schładzalni pokój z komputerami. Każda krowa ma tu swoją metryczkę. Wiadomo, co jadła każdego dnia, ile dała mleka, na co chorowała.
- Na razie się nie wściekły - żartuje hodowca. Ale zaraz wyjaśnia: - Moje bydło je roślinne pasze, które sam wytwarzam. Rocznie kupuję w wytwórniach jeszcze pięćdziesiąt ton koncentratu sojowego. Wojciech Jończyk pokazuje obszerną halę obory wyłożoną słomą. Tutaj stado spędza zimę, odpoczywa. Żadnych rusztów, łańcuchów ("łańcuch to męczarnia dla zwierząt"). Dziewięćdziesiąt sześć krów spokojnie przeżuwa i daje mleko.
- Nie odczuwają stresu, więc nawet żywione bez białka z mączek kostnych dają średnio osiem tysięcy litrów rocznie - opowiada gospodarz. Ziemi ma siedemdziesiąt hektarów.
- Ludzie coraz szybciej wykoślawiają naturę. Mieliśmy propozycje takich mieszanek paszowych, które powodowały, że krowy dają mleka dwa razy więcej niż u nas. Tylko ile taka krowa pożyje? To przecież żywe stworzenie, nie maszyna - dodaje żona.
- Człowiek jest łasy na pieniądze. Kiedyś więcej było ludzi uczciwych. Często pytam siebie, gdzie się podziała moralność, etyka zawodowa - zastanawia się mąż.
Teraz stado Jończyków daje rocznie 350 tys. litrów mleka. Zaplanowali, że w 2005 roku osiągną 700 tysięcy. Nowa obora kosztowała sześć milionów złotych, spłacają kredyt, boją się więc, że po wejściu do Unii ograniczy się im produkcję.
Koło diabelskie
Jerzy Kostuch z Zalesia ma osiemdziesiąt krów, dzierżawi od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa trzysta hektarów pastwisk i 120 hektarów pól. Krowy są "z własnych krzyżówek", holsztynofryzyjki. Pasza też jest własna. Wychodzi dwa razy taniej aniżeli kupowanie jej w wytwórniach.
- Karmię tradycyjnie, produkuję śrutę, makuchy rzepakowe i łączę składniki według własnej receptury. Moja rekordzistka daje nawet dziewięć tysięcy litrów mleka rocznie - opowiada.
O chorobie szalonych krów i jej przyczynach hodowca ma własne zdanie: "Całe to karmienie kocentratami, mączką kostno-mięsną, antybiotykami to diabelskie koło, które napędza pogoń za zyskiem. To czysty kanibalizm".
Jego obawy budzą nieszczelne granice, zgoda rządu na import żelatyny, która przecież robiona jest z kości zwierząt.
- Nie mamy odpowiednich testów, nie wiemy więc, czy ta choroba już u nas jest. Myślę, że to kwestia czasu - dodaje.
Własnej wołowiny się nie obawia. Kupuje też w supermarketach. Nie zauważył, by zmniejszył się popyt.
Naturę trzeba szanować
Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. Nie chce też, by jadła ją żona i dzieci. "Nie mam pewności, co sprzedają w sklepach. Wołowina jest w kiełbasach, konserwach, wchodzi w skład mrożonej pizzy" - mówi.
Na co dzień kieruje gospodarstwem w podolsztyńskich Bałdach, należącym do Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Swoje zwierzęta karmi paszami treściwymi własnej produkcji.
- Można makuchy rzepakowe zmieszać z pszenicą i wychodzi superpasza. Obawiam się, że teraz ktoś będzie chciał zrobić duże pieniądze na zachodniej wołowinie. Teraz jest tam sprzedawana za grosze, jej przemycenie do Polski staje się więc niezwykle zyskowne - dodaje.
Mieczysław Aszkiełowicz z Jonkowa ma liczące osiemdziesiąt sztuk stado, które zimą i wiosną karmi przede wszystkim kupowaną paszą.
- Nie wiem, co dokładnie pasza zawiera, bo producenci, zasłaniając się tajemnicą, nie wyszczególniają składników. A państwo powinno nałożyć na nich taki obowiązek i kontrolować wytwórnie - zwraca uwagę.
- Doszło do tego, że roślinożerców karmimy mięsem. A to jest wbrew naturze i natura się mści - dodaje Krystyna Aszkiełowicz.
- Na Zachodzie krowy nienaturalnie przybierają na wadze, łamią im się nogi nieprzygotowane, by dźwigać tak duży ciężar - tłumaczy Mieczysław, gładząc mruczącego na kolanach kota zwanego Rumcajsem.
Zdaniem Aszkiełowiczów dobrze, iż coś takiego jak choroba wściekłych krów się pojawiło, bo może komuś przyjdzie do głowy, że naturę trzeba szanować.
Jemy hamburgery
Paweł Policht był w Paryżu, gdy na kontynencie pojawiła się choroba wściekłych krów. Kiedy wrócił do swojej Nowej Wsi na Warmii, wiedział, że dobrze robi, karmiąc swoje liczące 135 sztuk stado, własną paszą z makuchów i soi.
- Nie obawiamy się o nasze stado. Mamy tu cztery krowy rasy limusine z Francji, ale stado z którego je kupiliśmy, ma ponad dziesięć lat i nic się tam nie dzieje - opowiada.
Nowa Wieś jest pięknie położona w lasach. Pracuje tu tartak, wzdłuż szerokiej ulicy stoją dostatnie domy. Pastwiska dochodzą daleko pod lasy.
- Uwielbiam mięso wołowe. Jemy własnej produkcji steki, kupujemy w supermarketach, moje dzieci bardzo lubią hamburgery. Myślę, że polskie mięso jest czyste, a obecna sytuację, to szansa dla nas na eksport. Włosi już chcą od nas kupować - argumentuje.
Janina Bruchwałd z Rogali ma tylko złe myśli. Mięsa wołowego nie je od dwóch lat. Od kiedy na jej rękach umierały cielęta zainfekowane wirusem wywołującym choroby dróg oddechowych. Wirus zabił całe stado młodych zwierząt, byczki chorowały na zapalenie płuc i błon śluzowych.
- Padały w strasznych męczarniach i nikt nam nie pomógł opanować choroby. Weterynarze powiedzieli tylko, iż mogą załatwić, że rzeźnia szybciej przyjmie nasze krowy. Dlatego wiem, że jeżeli nie daj Boże i w Polsce znajdzie się jakaś wściekła krowa, nikt nie pomoże rolnikom. Zostaną sami ze swoim nieszczęściem.
Służby się interesują
Olewińscy piętnaście krów sprowadzili z Holandii w październiku, każda kosztowała 5200 zł. Przeszły miesięczną kwarantannę w Poznaniu, mają wszystkie potrzebne certyfikaty.
- Nie wiem, czy przeszły badanie na chorobę wściekłych krów. Tego w papierach nie ma. Boję się. Jeżeli coś by się zdarzyło... to bylibyśmy bankrutami.
Rząd zapewnia, że w Polsce choroby nie ma. Skąd to wie?
Genowefa Olewińska: Kilka dni temu zadzwonił do nas lekarz z Wojewódzkiego Inspektoratu Weterynarii w Olsztynie. Pytał, czy nasze krowy żyją i czy są zdrowe. Odpowiedziałam, że zdrowe. Ucieszył się. | Wokół Garzewka pastwiska upstrzone krowami. Genowefa Olewińska robi kiełbasę.- To z mojej sztuki. W supermarkecie w życiu bym wołowego mięsa nie kupiła. Nie wiadomo, skąd pochodzi - tłumaczy.
- Pierwszy raz bałam się trzy lata temu, gdy usłyszałam, że Anglicy wybijają swoje stada. Szwagier właśnie zlikwidował swoje polskie stado, bo miało białaczkę, i chciał kupić krowy w Holandii. Bałam się, że jemu nie pozwolą bydła sprowadzić - opowiada Genowefa.
Po drugiej stronie drogi mieszka Wojciech Jończyk. W oborze Każda krowa ma swoją metryczkę. - Na razie się nie wściekły - żartuje hodowca. Ale zaraz wyjaśnia: - Moje bydło je roślinne pasze, które sam wytwarzam.
Jerzy Kostuch z Zalesia ma osiemdziesiąt krów. Pasza też jest własna. O chorobie szalonych krów i jej przyczynach hodowca ma własne zdanie: "Całe to karmienie kocentratami, mączką kostno-mięsną, antybiotykami to diabelskie koło, które napędza pogoń za zyskiem".
Władysław Kapusta przestał jeść wołowinę. Na co dzień kieruje gospodarstwem. Swoje zwierzęta karmi paszami własnej produkcji. Mieczysław Aszkiełowicz ma stado, które karmi kupowaną paszą.- Nie wiem, co dokładnie pasza zawiera, bo producenci nie wyszczególniają składników. A państwo powinno nałożyć na nich taki obowiązek - zwraca uwagę.- Doszło do tego, że roślinożerców karmimy mięsem. A to jest wbrew naturze - dodaje Krystyna Aszkiełowicz.
Paweł Policht wiedział, że dobrze robi, karmiąc swoje stado, własną paszą.- Jemy własnej produkcji steki, kupujemy w supermarketach. Myślę, że polskie mięso jest czyste, a obecna sytuację, to szansa dla nas na eksport - argumentuje.Janina Bruchwałd ma tylko złe myśli. Mięsa wołowego nie je od dwóch lat.
Rząd zapewnia, że w Polsce choroby nie ma. |
Byłoby dobrze, gdyby minister Bartoszewski podczas wizyty w USA tyle uwagi, ile Jedwabnemu, poświęcił majątkowym roszczeniom Żydów wobec Polski
Na pięć minut przed pożarem
KRZYSZTOF DAREWICZ Z WASZYNGTONU
Gdy półtora roku temu do nowojorskiego sądu wpłynął pozew zbiorowy kilkunastu Żydów przeciwko Polsce o zwrot utraconego przez nich po wojnie mienia, wywołało to w naszym kraju przeważnie negatywne reakcje.
Ale nawet po ogłoszeniu treści pozwu w "Gazecie Wyborczej" nie doszło do publicznej debaty nad zawartymi w nim zeznaniami Żydów o prześladowaniach, które towarzyszyły próbom odzyskania domów zajętych po wojnie przez Polaków.
W uzasadnieniu pozwu adwokaci wystąpili z twierdzeniem o "planowym" przeprowadzaniu antyżydowskich represji przez polskie władze i posunęli się do porównania ich z nazistowską polityką eksterminacji Żydów. Adam Michnik w "Gazecie Wyborczej" nazwał pozew "zbiorem bezczelnych kłamstw", a adwokatów "łajdakami bez sumienia", którzy "dramat holokaustu postanowili wykorzystać jako okazję do gry sądowej o duże pieniądze". Ale już relacje samych poszkodowanych mogły posłużyć za materiał do rzeczowych analiz lub choćby postawienia głośno pytania, czy Polska jest cokolwiek winna Żydom. Tak się nie stało i pomiędzy retoryką nie znających historii Polski adwokatów a historycznie uzasadnionymi zeznaniami ich klientów postawiono znak równości.
Tymczasem miały miejsce dwie ważne rzeczy. Tak zwani holokaust lawyers, czyli amerykańscy adwokaci żydowskiego pochodzenia zajmujący się dochodzeniem roszczeń ofiar zagłady, "sądową grą o duże pieniądze" i posługujący się retoryką, która w Szwajcarii i Niemczech częstokroć wywoływała oburzenie, doprowadzili do wypłacenia Żydom odszkodowań przez banki szwajcarskie oraz do utworzenia przez Niemcy funduszu rekompensat za przymusową pracę w III Rzeszy. Z tego funduszu dostanie odszkodowania również kilkaset tysięcy Polaków. Ciekawe, czy dziś ktokolwiek nazwałby "łajdakami bez sumienia" mecenasów Melvina Urbacha lub Melvina Weissa, którzy przyczynili się do powodzenia negocjacji ze Szwajcarią i RFN, a jednocześnie reprezentują Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce? Zwłaszcza że ukazali się też "Sąsiedzi" Jana Tomasza Grossa i wielu Polaków dowiedziało się o masakrze w Jedwabnem. Rozgorzała dyskusja o stosunkach polsko-żydowskich, która mogła się wszak już odbyć półtora roku temu, jeśli nie wcześniej.
Jedwabne po raz pierwszy
13 sierpnia 1996 roku dziennik "The New York Times" opublikował list Morlana Ty Rogersa z nagłówkiem "Polacy muszą jeszcze stawić czoło swej powojennej przeszłości". Rogers, którego ponad dwudziestu krewnych zginęło w Jedwabnem, napisał, że mordu dokonali Polacy, podał liczbę ofiar (ponad 1600) i datę 10 lipca 1941 roku. Pisał o spaleniu Żydów w stodole i o pomniku z napisem, że zbrodni dokonali Niemcy. Listu Rogersa nie można było przegapić, gdyż ukazał się obok listu ówczesnego zastępcy ambasadora RP w USA Andrzeja Jaroszyńskiego, który odpowiedział na wysunięte przez Yaffę Eliach oskarżenie, że żołnierze AK zamordowali jej matkę i brata w Ejszyszkach.
A jednak, choć sprawa Ejszyszek blednie przy skali mordu w Jedwabnem, o tej pierwszej rozpisano się w Polsce szeroko, list Rogersa zaś uznano za antypolską prowokację. "Redakcja uznała za celowe, z jakichś tylko jej znanych względów, umieścić list Ambasady RP między dwoma paszkwilami antypolskimi w formie listów czytelników. Autor jednego z nich »odkrywa«, że w jednej małej miejscowości »lokalni Polacy« 10 lipca 1941 roku spalili żywcem 1600 miejscowych Żydów!" - napisała 14 sierpnia 1996 roku "Trybuna". Jej komentator Zygmunt Słomkowski zaś zauważył, iż "nasuwa się przykre podejrzenie, że są kręgi żydowskie w USA, które nie chcą dopuścić do rzetelnego wyjaśnienia wspólnej przeszłości polsko-żydowskiej, dążą do podsycania niezdrowych emocji i wyraźnie starają się sypać piasek w tryby rozwijającego się dialogu polsko-żydowskiego". "Antypolską wymowę" zarzuciła listowi Rogersa korespondentka "Życia" Danuta Świątek, a "Słowo - Dziennik Katolicki" 16 sierpnia 1996 roku przytoczyło za PAP fragmenty "skandalicznego" listu z komentarzem, że są to "kolejne oskarżenia Polaków o antysemityzm".
Na Rogersa, który usiłował zainteresować Polaków sprawą Jedwabnego na internetowym polsko-żydowskim forum dyskusyjnym, posypały się oskarżenia o "rewizjonizm, faszyzm, szerzenie nienawiści do Polaków" itp.
Taka oto "debata" na temat Jedwabnego i stosunków polsko-żydowskich odbyła się cztery i pół roku temu. W Polsce tak samo wolnej jak dziś, której prezydentem był ten sam Aleksander Kwaśniewski - teraz gotów przepraszać za Jedwabne. "Gazeta Wyborcza" miała zaś tego samego redaktora naczelnego, który teraz opublikował na łamach tego samego "New York Timesa" długi wywód ze słowami: "Kiedy jednak słyszę, że książka Grossa, która ujawnia prawdę o zbrodni, jest kłamstwem wymierzonym przez międzynarodowy żydowski spisek przeciw Polsce, to wtedy rośnie we mnie poczucie winy.
Te kłamliwe dzisiejsze wykręty są bowiem faktycznym usprawiedliwieniem tamtej zbrodni". W sierpniu 1996 roku ani "Gazeta Wyborcza", ani "Rzeczpospolita" nie wspomniały słowem o liście Rogersa. Dlaczego? Nie wiem. A dlaczego tematu nie podjęły ówczesne władze i politycy, którzy znali tekst listu Rogersa z depeszy PAP i z innych gazet, o raportach sporządzanych przez MSZ nie wspominając? Podobno tematowi wtedy "ukręcono głowę", żeby nie zaszkodził naszym staraniom o członkostwo w NATO. Jeśli to prawda, to niezbyt budująca. Bo gdyby Polska podjęła temat wówczas, a nie dopiero teraz, postawiona pod ścianą przez książkę Grossa, odkryto by w archiwach tyle, ile można odkryć dziś, a przy okazji udowodniłaby, że na prawdzie zależy nam bez względu na to, co napiszą amerykańskie gazety.
Tak więc komuś, kto pamięta losy listu Rogersa, obecne reakcje Polaków na sprawę Jedwabnego mogą wydawać się zastanawiające. Bo cóż takiego zmieniło się w ciągu tych czterech lat w Polsce, oprócz tego, że jesteśmy w NATO? Komuś, kto z kolei przygląda się losom pozwu Żydów przeciwko Polsce, reakcje te wydawać się mogą wręcz zdumiewające. Wygląda bowiem na to, że tylko przyparci do muru i przerażeni tym, "co o nas powiedzą inni", zdobywamy się na wyjęcie głowy z piasku.
Reprywatyzacja - kwestia niezałatwiona
Od początku obecnej dyskusji o Jedwabnem powtarza się w niej motyw zaniepokojenia, że prawda o masakrze wywoła wzrost antypolskich nastrojów, zwłaszcza wśród amerykańskich Żydów. Podejmujemy więc desperackie wysiłki, żeby temu zapobiec. Służyła temu niedawna wizyta prezesa Instytutu Pamięci Narodowej profesora Leona Kieresa w Stanach Zjednoczonych, służą też listy wysyłane przez ambasadora RP w Waszyngtonie do redakcji pism publikujących materiały na temat Jedwabnego.
Dokładnie z ukazaniem się książki "Sąsiedzi" na rynku amerykańskim zbiegnie się, raczej nie przypadkiem, wizyta ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Ministrowi towarzyszyć ma spora grupa osób, które tłumaczyć będą przedstawicielom żydowskich środowisk nasz pełny skruchy punkt widzenia na temat Jedwabnego. Godne to pochwały, tyle tylko, że nie bardzo wiadomo, czego chcemy dowieść. Ci Żydzi, którzy szczerze darzą Polskę sympatią, darzyć ją będą nadal i ani Jedwabne, ani wizyty wysokiego szczebla nic tu zasadniczo nie zmienią. Natomiast dla reszty, czyli dla większości, "prawda" o Jedwabnem nie stanowi żadnego szoku czy sensacji, gdyż potwierdza tylko głęboko zakorzenione przekonanie o polskim antysemityzmie i kolaboracji Polaków z Niemcami w czasie holokaustu. Dla tych Żydów, z którymi polskie delegacje się nie spotykają, o wiele bardziej przekonującym gestem pojednania ze strony Polaków, niż słowa żalu i skruchy za Jedwabne, byłoby wyjaśnienie kwestii mienia. Tymczasem właśnie tutaj przepaść staje się coraz szersza.
Pomijam złożoność problemu reprywatyzacji w Polsce. Ale od pojawienia się pozwu zbiorowego Żydów nasze władze zachowują się tak, jakby nie bardzo wiedziały, co z tym fantem zrobić. Tłumaczenie, że wszystko załatwi ustawa reprywatyzacyjna, było wygodnym wykrętem, lecz tylko wykrętem, ponieważ po przyjrzeniu się układowi na naszej scenie politycznej nietrudno było przewidzieć, jaki będzie los ustawy i że szerszej reprywatyzacji jeszcze długo w Polsce nie będzie, jeśli w ogóle zostanie przeprowadzona. Weto prezydenta unicestwiło możliwość powoływania się na ustawę i na razie jedyną reakcją Polski na pozew jest domaganie się od nowojorskiego sądu, by roszczeń Żydów w ogóle nie rozpatrywał.
Z prawniczego punktu widzenia jest to strategia o tyle uzasadniona, że Polskę jako państwo chroni immunitet suwerenności i amerykańskie sądy teoretycznie nie powinny tu mieć jurysdykcji. Ale taki punkt widzenia nie uwzględnia ani wizerunku Polski w oczach Żydów, na którego ratowaniu tak bardzo się skupiamy z powodu Jedwabnego, ani choćby faktu, że za pozwem stoją ci sami Żydzi, których za Jedwabne chcemy przepraszać.
Rok temu odbyła się przed polskim konsulatem w Nowym Jorku kilkudziesięcioosobowa demonstracja Żydów domagających się zwrotu mienia. Byli wśród nich dawni więźniowie obozów koncentracyjnych, była młodzież z żydowskich szkół, politycy, dziennikarze. Ale drzwi konsulatu były na głucho zamknięte. Nikt do uczestników demonstracji nie wyszedł, nie wysłuchał ich racji, nie przedstawił naszego punktu widzenia. Dotąd też nie podjęto żadnego wysiłku, by z tymi Żydami nawiązać dialog, umożliwić im w Polsce dochodzenie roszczeń, zapoznać z przepisami, przełamać ich uraz do Polski jakimś symbolicznym choćby gestem. Czy dlatego, że jeszcze nikt nie napisał w "New York Timesie" o przeżyciach Żydów, którzy zostali po wojnie przepędzeni przez Polaków ze swych domów?
Dialog, ale z kim?
Losy ustawy reprywatyzacyjnej, w której ostatecznej wersji znalazł się zapis ograniczający prawo do odzyskania mienia wyłącznie do obecnych obywateli RP, tylko utwierdziły Żydów w przekonaniu, że Polska ich dyskryminuje. Zarzut ten zdominował niedawne przesłuchania w Zgromadzeniu Ustawodawczym stanu Nowy Jork, które zorganizowano z inicjatywy Żydów występujących z pozwem przeciwko Polsce. I znów, na sali przesłuchań, i to akurat wtedy, kiedy zabiegano o zneutralizowanie niechętnych Polsce reakcji na tle sprawy Jedwabnego, głosu Polski zabrakło. Naszym władzom nie wypadało wprawdzie wysłać do złożenia zeznań oficjalnych przedstawicieli, gdyż mogłoby to służyć za podstawę do zakwestionowania strategii zasłaniania się "immunitetem suwerenności", lecz gdzie podziali się polscy intelektualiści, historycy, działacze organizacji społecznych?
Dlaczego znów nie wykorzystano okazji, by głośno i wyraźnie powiedzieć, że nikt w Polsce Żydów nie dyskryminuje, że na reprywatyzację Polski nie stać, że każdy, Polak czy Żyd, ma prawo dochodzić swych roszczeń przed polskim sądem. Może nie wszystkich by to przekonało, ale przynajmniej niektórym pomogło zrozumieć, że to nie Polacy powinni płacić za wojnę, holokaust i komunizm.
W 1996 roku, gdy "New York Times" publikował listy Morlana Ty Rogersa o Jedwabnem i Yaffy Eliach o Ejszyszkach, Ambasada RP w Waszyngtonie wydała oświadczenie, w którym "wyraża zdziwienie, że gdy rząd Polski dąży do wyjaśnienia bolesnych faktów w stosunkach polsko-żydowskich, mogą pojawiać się takie nieuzasadnione oskarżenia". Najważniejszy jest dialog - powtarzamy. Ale jaki i z kim? Z ciągle tą samą grupką lubiących Polskę Żydów?
Właśnie z nimi, reprezentującymi Amerykański Komitet Żydowski, odbyło się niedawno spotkanie w Ambasadzie RP w Waszyngtoinie. W "dialogu" uczestniczyli też przedstawiciele polskich organizacji, głównie młodzieżowych. W jednym z przemówień ktoś z kierownictwa Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego wspomniał o wysiłkach, by do polskich podręczników szkolnych wprowadzić więcej faktów związanych z historią polskich Żydów. Słuszny to postulat, tyle tylko, że w "dialogu" powinien obowiązywać ruch dwukierunkowy. Ale postulat, by poprawić podręczniki w żydowskich szkołach w USA, w których Polaków posądza się o zbrodnie i okrucieństwa większe nawet niż Niemców, jakoś się nie pojawił. Dlaczego? Bo "ów" dialog polega dotychczas przeważnie na mówieniu sobie komplementów i nie dociera, niestety, do szkół. "To są inni Żydzi, konserwatywni" - wyjaśnił mi jeden z uczestników spotkania w ambasadzie, członek Amerykańskiego Komitetu. By zaraz dodać, iż "tak prywatnie" też uważa, że "Polacy nie byli w czasie wojny lepsi niż Niemcy".
Skutki uboczne
Nawet jeśli nowojorski sąd uwzględni racje Polski i odrzuci pozew Żydów, prowadzona przez nich kampania i tak zataczać będzie coraz szersze kręgi. Z parlamentów stanowych i z lokalnych mediów piąć się będzie ku szczeblom federalnym i mediom o międzynarodowym zasięgu. Wpisuje się ona bowiem w nowy nurt roszczeń ofiar holokaustu, uruchomiony pozwami przeciw Szwajcarii i Niemcom, a teraz zaczynający obejmować Austrię, Francję i kraje Europy Środkowej.
Polska, niegdyś największe skupisko Żydów, nie uniknie ani oskarżeń, ani roszczeń, a już tym bardziej teraz, gdy wychodzą na jaw ciemne karty naszej historii, jak Jedwabne. Dlatego owemu "dialogowi", w którym usiłujemy "wyjaśniać bolesne fakty w stosunkach polsko-żydowskich", powinna przyświecać nie tylko zasada ruchu dwukierunkowego, lecz przede wszystkim - tylko z pozoru komiczna - maksyma, iż "straż pożarna powinna zjawić się na pięć minut przed pożarem". Jest to możliwe, gdyż dzięki "Sąsiadom" Jana Grossa w Polsce temat ten przestał być tabu i już dyskutuje się o sprawach polsko-żydowskich bez niedomówień. Jest to również niezbędne dlatego, że kultywowane przez wielu Żydów stereotypy "Polaka antysemity" i "Polaków gorszych od Niemców" książka "Sąsiedzi" i sprawa reprywatyzacji utrwalają.
Może się to nam nie podobać, ale na takie "skutki uboczne" musimy być przygotowani. Tak jak na to, że mimo zamiarów Romana Polańskiego, który właśnie rozpoczął w Warszawie zdjęcia do filmu "Pianista" według wspomnień Władysława Szpilmana, ma szanse powstać kolejny, po "Liście Schindlera", obraz, z którego znowu będzie wynikać, że Żydów w Polsce w czasie wojny ratowali nie Polacy, lecz "dobrzy Niemcy". O przymiarkach do filmu, który miałby choćby cień szansy na zdobycie takiego światowego rozgłosu jak filmy Spielberga czy Polańskiego, a jednocześnie pokazywał Polaków ratujących podczas holokaustu Żydów, nie słychać.
Minister Bartoszewski będzie prowadził w Stanach Zjednoczonych dialog z przedstawicielami środowisk żydowskich o sprawie Jedwabnego. Byłoby dobrze, gdyby on i towarzysząca mu delegacja przynajmniej tyle wagi i czasu, ile Jedwabnemu, poświęcili kwestii majątkowych roszczeń Żydów wobec Polski. Bez wyraźnego powiedzenia Żydom, na co mogą, a na co nie mogą w tej kwestii liczyć, znajdziemy się bowiem znów w sytuacji z roku 1996 - zmarnowanej szansy na dialog z Żydami o rzeczywistości, zanim zacznie ona skrzeczeć. - | Gdy do nowojorskiego sądu wpłynął pozew zbiorowy Żydów przeciwko Polsce o zwrot utraconego po wojnie mienia, wywołało to w kraju negatywne reakcje.
"The New York Times" opublikował list Morlana Ty Rogersa, którego ponad dwudziestu krewnych zginęło w Jedwabnem, napisał, że mordu dokonali Polacy, podał liczbę ofiar i datę. list uznano za antypolską prowokację.
od pojawienia się pozwu zbiorowego nasze władze zachowują się jakby nie bardzo wiedziały, co z tym zrobić. jedyną reakcją Polski jest domaganie się od nowojorskiego sądu, by roszczeń Żydów w ogóle nie rozpatrywał.
Polska nie uniknie oskarżeń, roszczeń, teraz, gdy wychodzą na jaw ciemne karty naszej historii, jak Jedwabne. |
Gorące debaty intelektualne na lewicy zastępuje pragmatyzm władzy
Bezideowość - cnota główna
RYS. MICHAł KORSUN
MAŁGORZATA SUBOTIĆ
Po lewej stronie polskiej polityki gorących debat nie ma. Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości.
Jeśli za lewicę w Polsce uznać SLD - a innego wyboru nie ma - to jedynym problemem dla ludzi tej orientacji jest przeszłość. Dokładniej rzecz biorąc to, czy przeszłością warto się zajmować.
Dla większości polityków Sojuszu liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość. Ci, którzy są w zdecydowanej mniejszości, jak na przykład Mieczysław Rakowski, uważają, że "od przeszłości się nie ucieknie, a przyjmowanie postawy »nas przy tym nie było« jest błędem".
Z lewicą - mimo letniej temperatury intelektualnej dysputy - współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami. Niekoniecznie oznacza to faktycznych fachowców i intelektualistów.
Odpływ i przypływ
Kto bowiem przez blisko pięćdziesiąt lat PRL otrzymywał tytuły naukowe i możliwość wyjazdu na zagraniczne stypendia? Osoby posłuszne partii, nawet jeśli formalnie do PZPR bądź jej satelickich organizacji nie należały. Inni - w zupełnie wyjątkowych przypadkach. Posłuszeństwo niekoniecznie musi być związane z kiepskimi walorami intelektualnymi, ale w polityce kadrowej PZPR obwiązywała zasada doboru negatywnego. Nowo mianowany naukowiec powinien był być głupszy od swego promotora. Profesorskie tytułu nadawała Rada Państwa, faktycznie agenda partii. Do dzisiaj jedynym okresem, w którym nominacje profesorskie nie znajdowały się w rękach ludzi związanych z PZPR, jest pięciolecie (1991 - 1995) prezydentury Lecha Wałęsy.
SLD ma więc sprzyjające mu środowisko profesorskie. Mieczysław Rakowski uznaje jednak, że lewica, po przełomie 1989 roku "utraciła swoją bazę intelektualną": - Część osób przeszła do Unii Wolności, zmieniając polityczny kostium, część zajęła się swoimi badaniami w zaciszach gabinetów, a wszyscy zaczęli walczyć o przetrwanie w nowym świecie, w którym króluje pieniądz - ocenia w rozmowie ze mną Rakowski.
Nawet jeśli diagnoza Rakowskiego jest trafna, to w ostatnim okresie bardzo wiele się zmieniło.
Unia Wolności, która na początku swego istnienia miała najsilniejsze zaplecze intelektualne, powoli je traci. Przede wszystkim na rzecz Sojuszu. Wśród przedstawicieli szeroko rozumianej inteligencji nastąpiła orientacja na lewicę.
- Teraz nie mogę się opędzić od telefonów - przyznaje Krzysztof Janik, główny kadrowy SLD. I dodaje: - Cieszymy się, że środowisko naukowe chce z nam współpracować.
Polska Akademia Nauk była i jest bastionem lewicy. Profesorowie wyższych uczelni, dotychczas neutralni politycznie, skłaniają się ku SLD. Prywatne szkoły wyższe, szczególnie bardziej prestiżowe, kierowane są przez osoby związane z Sojuszem. Na przykład rektorem Wyższej Szkoły Informatyczno-Ekonomicznej jest profesor Paweł Bożyk.
Długa lista
Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii. Marek Belka bądź Dariusz Rosati są uważani za fachowców wysokiej klasy, także przez osoby wywodzące się z obozu "Solidarności". Do sztandarowych nazwisk eseldowskiej ekonomii należą Zdzisław Sadowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, Grzegorz Kołodko, Jerzy Hausner, Adam Sopoćko (nadzorujący program lewicy w sprawach budżetowych). Konsekwentnie z lewicą są związani Janusz Reykowski, szef Instytutu Psychologii Społecznej i socjolog, oraz Jerzy Wiatr, uważany za głównego ideologa Sojuszu.
Profesorów współpracujących z SLD można znaleźć we wszystkich ośrodkach akademickich, ale najsilniejsze pod tym względem oprócz Warszawy są: Łódź, Górny Śląsk, Wrocław, a także Kraków i Gdańsk. Z tych ośrodków wywodzą się również mniej znane osoby działające w orbicie Sojuszu. Reprezentują niemal wszystkie dziedziny - od humanistyki po rolnictwo. Są to m.in. Henryk Jasiorowski (specjalista ds. rolnictwa), Marek Barański (politolog), Jacek Wódź (socjolog), Adam Jamróz, (rektor Uniwersytetu Białostockiego, historyk), Marian Noga (z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu), Jacek Fisiak (anglista) i Wielisława Kruszyńska (zajmująca się psychologią społeczną). To tylko przykłady, pełna lista obejmowałaby setki nazwisk.
Zarówno Marek Belka, jak i Jerzy Wiatr szefują eseldowskim instytutom. Pierwszy - Instytutowi Gospodarki i Społeczeństwa, drugi - Instytutowi Spraw Społecznych i Międzynarodowych. Te dwie placówki są instytucjonalną ostoją zaplecza Sojuszu.
Są również gremia i miejsca, w których - niejako z definicji - winna się toczyć ożywiona debata.
Należą do nich kluby dyskusyjne: Kuźnica, Rampa, teatr Kalambur oraz dwa cykliczne wydawnictwa: miesięcznik "Dziś" Mieczysława Rakowskiego i kwartalnik "Myśl Socjaldemokratyczna" wydawana przez Sławomira Wiatra, syna Jerzego Wiatra.
Dysputy w klubach dyskusyjnych typu Kuźnica - jak podkreślają ich uczestnicy - "są gorące". Tylko że z tych debat niewiele wynika, a publikacje nie skłaniają do poważnych rozważań. Na polskiej lewicy zupełnie nie ma tej temperatury dyskusji, jaka występuje w lewicowych środowiskach tej orientacji na Zachodzie. Właściwie to żadnej poważnej i nośnej debaty nie ma.
Środowiska prawicowe i liberalne spierają się. W licznych czasopismach (na przykład "Arkana", "Myśl Konserwatywna", "Więź", "Przegląd Polityczny", "Znak") oraz ośrodkach dyskusyjnych, jak Warszawski Klub Krytyki Politycznej. O to, czym jest konserwatyzm, jakie idee liberalne mają szanse zakorzenienia się we współczesnej Polsce, jakie są główne wyznaczniki prawicowości itd. Eseldowska lewica zdaje się takich problemów nie mieć.
Tylko władza
Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. Politycy Sojuszu - przynajmniej pierwsza trzydziestka jego liderów, nadająca ton pozostałym - nie mają żadnych powodów do wchodzenia w debaty na temat idei i wartości.
- Wszystko podporządkowane jest wyłącznie sprawie władzy: jak tę władzę utrzymać albo jak ją zdobyć - ocenia Mieczysław Rakowski, ale tę ocenę przypisuje wszystkim ugrupowaniom w Polsce. Rakowski jest uważany w środowisku Sojuszu za osobę z grupy tych, którzy "nie poszli dostatecznie daleko". Używając mniej dyplomatycznego języka, oznacza to, że jest silnie uwikłany w złudzenia komunizmu. Rakowski chętnie by podjął dyskusję o przeszłości, peerelowskiej historii.
Jak ognia dyskusji takiej unikają eseldowscy pragmatycy. Nie jest to im do niczego potrzebne, a mogłoby być kłopotliwe. Dla nich postawa Rakowskiego trąci myszką.
Środowisko Sojuszu bardziej reaguje na potrzeby społeczne, niż kształtuje te potrzeby. Tak uważa polityk SLD pragnący zachować anonimowość, by nie narazić się kolegom. I dodaje, że dopóki lewica nie stanie frontem do historii minionych pięćdziesięciu lat, dopóty skazana na doraźność będzie trwała w ideowej defensywie.
Na razie ta "doraźność" politycznym notowaniom SLD zupełnie nie szkodzi. Tylko że to unikowe podejście do historii jest drugim, obok pragmatyzmu, powodem bezideowości Sojuszu.
Trzecią przyczyną mizerii intelektualnej debaty na lewicy, na co zwraca uwagę Ryszard Bugaj, były prezes Unii Pracy, jest fakt, że główne ekonomiczne mózgi SLD to ekonomiści o neoliberalnym nastawieniu. Jak więc poważnie dyskutować o lewicowym programie gospodarczym, gdy nie jest on wcale lewicowy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa?
Dobrze podejście SLD do świata wartości oddają słowa Krzysztofa Janika (w wywiadzie dla "Rz" sprzed dwóch lat). Tak skwitował on pytanie o wartości: - "Dla pani może ono dotyczyć obszaru poszukiwań intelektualnych, natomiast dla sporej części moich wyborców w Tarnowie jest to pytanie o zatrudnienie w następnym miesiącu. To jest ich sens życia - wziąć pieniądze z kasy, zanieść do domu, rozdzielić na kupki, na chleb, na ubrania, na książki do szkoły. To też jest sens życia".
Sprawni inaczej (intelektualnie)
Wszystko to nie zmienia faktu, że Sojusz ma szerokie i sprawne zaplecze. Choć niekoniecznie intelektualne.
Władzę w SdRP przejęło pokolenie, które w czasach Gierka wyjeżdżało już za granicę. Także na Zachód. Trzy czwarte z dziesięciu tysięcy ówczesnych stypendystów uczyło się na Zachodzie. Stypendia Fulbrighta bądź Forda otrzymywali ludzie wywodzący się z lewicy. Tam nabrali szlifów i szerszych horyzontów.
I wciąż są związani z SLD. Część z nich jest menedżerami dużych firm, w tym banków (na przykład Cezary Stypułowski, wcześniej prezes Banku Handlowego, teraz City Banku), część zajmuje inne prestiżowe stanowiska.
- Oni się ciągle ze sobą spotykają, konsultują. Najlepszą rekomendacją jest stwierdzenie: "on jest nasz" - twierdzi osoba z tym środowiskiem związana. Mają też ścisłe kontakty z kierownictwem Sojuszu. Jeśli pojęcie zaplecze traktować szeroko, to należy do nich również na przykład Aleksander Gudzowaty, jego sugestie i oceny sytuacji są chętnie przez polityków Sojuszu wysłuchiwane. Podobnie jak innych biznesmenów.
Zaplecze SLD jest więc skrojone na miarę potrzeb i możliwości tej formacji, w której pragmatyzm jest cnotą główną. Pragmatyzm sprowadzający się do tego, jak zdobyć i utrzymać władzę. Intelektualiści i ideowe dysputy w tej misji są mało przydatne. - | Po lewej stronie polskiej polityki Nie ma sporów ideowych, prób poszukiwania lewicowej tożsamości.
Z lewicą współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami.
Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii.
Są miejsca, w których winna się toczyć ożywiona debata.
Dysputy w klubach dyskusyjnych typu Kuźnica "są gorące". Tylko że z debat niewiele wynika.
dopóki lewica nie stanie frontem do historii, dopóty będzie trwała w ideowej defensywie. |
NOWELIZACJE
Pracownicze programy emerytalne
Jak wspierać trzeci filar
RYS. KORSUN
MAREK TATAR ADAM KOŚCIÓŁEK
Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa.
Immanentnym elementem nowego systemu zabezpieczenia społecznego jest indywidualne, dobrowolne oszczędzanie na cele emerytalne, zwane trzecim filarem. Uregulowania wprowadzone głównie przez ustawy: z 22 sierpnia 1997 r. o pracowniczych programach emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 932 z późn. zm.; dalej: uppe) oraz z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (Dz. U. nr 139, poz. 934 z późn. zm.; dalej: uofe), przesądzają, iż trzeci filar ma szansę stać się powszechny (brak ograniczeń wieku uczestników) i znaczący (wysokość składek) w nowym systemie zabezpieczenia społecznego.
Dlatego projektowana właśnie nowelizacja uppe będzie mieć wydźwięk nie tylko prawny, ale i społeczny, zwłaszcza że mogą w niej zostać wykorzystane doświadczenia podmiotów już zaangażowanych w działania wdrożeniowe.
Uppe zmieniano dotychczas (jeszcze przed wejściem w życie) dwa razy, przy czym warta przypomnienia jest nowela wprowadzona przez ustawę z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (Dz. U. nr 162, poz. 1118), która m.in. zmieniła warunki prowadzenia pracowniczych programów emerytalnych (dalej: ppe) w formie wnoszenia składek do funduszy inwestycyjnych, zakres regulacji uczestnictwa w ppe w formie pracowniczego funduszu emerytalnego (zagadnienie akcji pracowniczych).
Już w momencie wprowadzania nowelizacji nie traktowano jej jako rozwiązania całościowego. Jej treść po uchwaleniu stała się podłożem dalszych prac legislacyjnych. W ich wyniku powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej.
Podstawowa wada
Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników z "właściwym statutowo organem organizacji gospodarczej". Pojęcie "organizacje gospodarcze" nie występuje dotychczas w regulacjach ustawowych. Trzeba przyjąć, iż z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara i upoważniające swego lidera do reprezentowania członków konsorcjum w tym zakresie.
Doraźność stosunku konsorcyjnego stawia jednak pod znakiem zapytania takie rozwiązanie. W świetle proponowanej nowelizacji ponadzakładowe umowy emerytalne mogłyby oferować w rezultacie wyłącznie organizacje pracodawców (ustawa z 23 maja 1991 r. o organizacjach pracodawców - Dz. U. nr 55, poz. 235 z późn. zm.), choć określanie ich mianem "gospodarczych" budzi wątpliwości (niezarobkowy cel działalności).
Proponowana możliwość ma być zapewne uzupełnieniem funkcjonujących ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, standaryzującym warunki zatrudnienia w środowiskach branżowych. Jest jednak zbyt uproszczona. Nie wiadomo bowiem, jaka "wspólna reprezentacja związków zawodowych" przystępowałaby do negocjacji ze statutowym organem organizacji gospodarczej (brak np. odpowiednika pojęcia "organizacja reprezentatywna" z kodeksu pracy), przez co nawet tworzone ad hoc organizacje związkowe mogłyby mieć istotny wpływ na proces negocjacyjny. Brak również możliwości uwzględniania przez poszczególnych pracodawców ich indywidualnych uwarunkowań, co może uczynić niesprawnymi wdrażane wspólnie rozwiązania.
Podstawową jednak wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe, jak chociażby zagadnień podziału generowanych kosztów. Taką płaszczyzną dla programów wdrażanych obecnie jest umowa o wspólnym międzyzakładowym programie emerytalnym. Bez szczegółowych uregulowań trudno będzie prowadzić wspólne ppe.
Więcej niż jeden
Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe.
Nie bez znaczenia jest również, iż po przyjęciu modelu wielości ppe u pracodawcy przemodelowania wymagałaby znaczna część uppe, chociażby w zakresie zawierania zakładowych umów emerytalnych.
Zasada jednego ppe podtrzymywana jest w druku 960.
Kłopotliwa sytuacja
Poruszenie kwestii form ppe skłania do kilku uwag na temat podobnych instytucji sprzed wejścia w życie uppe, jakimi są wymienione w rozporządzeniu ministra pracy i polityki socjalnej z 18 grudnia 1998 r. w sprawie szczegółowych zasad ustalania podstawy wymiaru składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe (Dz. U. nr 161, poz. 1106) umowy grupowego ubezpieczenia na życie oraz umowy z funduszami inwestycyjnymi. Od kwot wpłacanych na rzecz pracowników nie nalicza się składek na ubezpieczenie społeczne w granicach 7 proc. przeciętnej płacy u pracodawcy.
Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego (oraz wykreślenie znajdującego się pierwotnie w uppe obowiązku dostosowania prowadzonych kontraktów do ram uppe; dawny art. 45 ust. 2), jako efekt uwzględnienia konstytucyjnej zasady ochrony praw nabytych, tworzy nader kłopotliwą sytuację. Pracodawcy prowadzący wspomniane kontrakty mogą wdrożyć u siebie atrakcyjniejsze instytucjonalnie i finansowo ppe, ale bez wniesienia do nich zgromadzonych do tej pory na rzecz pracowników środków. W rezultacie, nie mogąc pozwolić sobie na utrzymywanie dwóch instytucji podobnego typu (koszty) ani zaprzestać wpłacania składek do instytucji zarządzających gromadzonymi środkami (rygory umowne), rezygnują z wdrażania ppe, prowadząc dotychczasowe kontrakty, gdzie wpłacane składki są uśrednione i nie ma możliwości transferowania środków; brakuje też nadzoru UNFE.
Niedogodność tę po części likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron. Z istoty swej jednak zmiana kontraktów wyłącza wybór innej formy ppe niż prowadzona przez dotychczasowego kontrahenta.
Tymczasem można przewidzieć tu odpowiednie zastosowanie przepisów o zmianie formy ppe, wprowadzanych właśnie w propozycji noweli z druku 960, lub umożliwić dokonywanie indywidualnych "wypłat transferowych" środków zgromadzonych w dotychczasowo działających instytucjach do ppe.
Wzbogacenie form
Kolejną kwestią jest wprowadzona w ustawie z 17 grudnia 1998 r. możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. W rezultacie uczestnikom ppe można proponować kilka funduszy inwestycyjnych, lokujących swoje aktywa według różnych założeń ryzyka i oczekiwanych pożytków.
Poprawka jest tak interesująca, że nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych, tym bardziej iż otwarte fundusze emerytalne uzyskają taką możliwość z początkiem 2005 r. Przemawiałby za tym przede wszystkim fakt, iż prowadzenie przez jedno pracownicze towarzystwo emerytalne kilku pracowniczych funduszy emerytalnych nie zwiększa ryzyka dla tych funduszy lub pracodawców (np. ryzyka wykazywania zbyt wysokich kosztów przez towarzystwo, ryzyka błędnych decyzji inwestycyjnych).
Co ważniejsze, pracownicze fundusze emerytalne, jako instytucje gromadzące środki na zasadach fakultatywności i uzupełniania podstawowego zabezpieczenia emerytalnego, powinny umożliwiać podejmowanie zwiększonego ryzyka inwestycyjnego w zamian za wyższe pożytki z lokat. Znacząca część członków funduszy będzie skłonna do podejmowania mniejszego ryzyka inwestycyjnego (ze względu np. na wiek przedemerytalny), co spowoduje sprzeczność interesów, która pozwoli prawdziwie identyfikować się z funduszem i jego inwestycjami najwyżej jednej z grup.
Opłacanie składek
Oba projekty są zgodne, że należy zmienić sposób finansowania składek podstawowych wpłacanych do ppe.
Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika, co można z pewnym przybliżeniem potraktować jako kolejne obciążenie płacy netto. Rodzi to obawy o udział pracowników w ppe. Pracodawcy decydują się na podwyżki wynagrodzeń dla przystępujących do ppe, ale nie ma jak wyegzekwować przystąpienia do ppe uczestnika, który skorzystał z podwyżki.
Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne (do 7 proc. przychodu brutto), niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe i polepszyłyby się warunki zarządzania wydatkami na system motywacyjny. Biorąc zaś pod uwagę, iż wysokość opłacanych składek i jej zmiana uzgadniane byłyby na szczeblu zakładowym, reprezentacja załogi uzyskałaby nowe pole wpływu na ppe, biorąc równocześnie na siebie część odpowiedzialności za przedsiębiorstwo.
Zawieszenie i wznowienie
Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych.
Propozycja zasługuje na aprobatę, zważywszy zwłaszcza na nowy model opłacania składek podstawowych. Projekt nie określa niestety skutków zawieszenia dla poszczególnych aspektów prowadzenia ppe. Można wnosić, iż zawieszeniu ulegnie wpłacanie składek podstawowych przez pracodawcę, z całą pewnością nie można będzie jednak zawiesić obowiązków pracodawcy w zakresie prowadzenia obsługi programu (np. zawierania pracowniczych umów emerytalnych, przyjmowania oświadczeń woli od pracowników). Projekt nie uwzględnia także konieczności opłacania kosztów funkcjonowania programu, zwłaszcza w ppe prowadzonym w formie pracowniczego funduszu emerytalnego. Brak szczególnej regulacji na ten temat może ewokować kontrowersję, czy koszty poniesione w okresie zawieszenia będą mogły być traktowane jako koszty uzyskania przychodu pracodawcy. Zastanawiać się można również, czy zawieszenie nie powinno skutkować ustawowym obowiązkiem ujawnienia tego w rejestrze ppe.
Idea zasługująca na aprobatę, ale...
Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Skutkiem tej poprawki - obok kolejnego tytułu do wzrostu znaczenia uzgodnień zakładowych - byłoby bieżące ocenianie efektów funkcjonowania danego programu emerytalnego co do formy i jednostki zarządzającej środkami, a przez to zmniejszenie systemowego ryzyka przedsięwzięcia. Dałoby się również niewątpliwie odnotować ożywienie konkurencji na rynku operatorów trzeciofilarowych.
Ponownie jednak idea zasługująca na całkowitą aprobatę nie została właściwie przełożona na rozwiązania szczegółowe. Skoro bowiem środki, jak chce projektodawca, "podlegają wypłacie transferowej", a z istoty obowiązujących uregulowań wynika, iż wypłata transferowa jest skutkiem (indywidualnej) dyspozycji uczestnika (art. 28 ust. 1 uppe), powstaje kontrowersja, czy możliwe jest dokonanie tej operacji bez podobnej dyspozycji. Pozostawienie tej swobody uczestnikom czyniłoby przeważnie niewykonalną zmianę formy ppe i/lub zarządzającego środkami - a to ze względu na zasadę jedności ppe u pracodawcy (art. 7 ust. 1 uppe). Wywodząc proponowaną poprawkę z celu regulacji, trzeba byłoby mówić o wypłacie transferowej sui generis ("przymusowej"), co stałoby się źródłem dalszych kontrowersji.
Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów, zbliżonej do uregulowanego w uofe przeniesienia aktywów wobec likwidacji funduszu emerytalnego (art. 71 ust. 1). Propozycja taka wydaje się tym bardziej interesująca, iż swoiste uregulowanie przeniesienia aktywów da się obudować regulacjami chroniącymi pracodawców i uczestników ppe przed abuzywnymi klauzulami kontraktów oferowanych przez komercyjnych operatorów trzeciofilarowych, które wiążą rozwiązanie umowy z nadmiernie niekorzystnymi następstwami finansowymi, przesądzając o faktycznej nierozwiązywalności kontraktu.
Wiele innych zagadnień
Istnieje jeszcze wiele zagadnień, o których można mówić jako o uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają prowadzone na poziomie uppe działania koncepcyjne i wdrożeniowe, zwłaszcza dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych (mppe).
Podmioty wdrażające mppe muszą się borykać przede wszystkim z małą nieelastycznością wspólnej instytucji. Interpretacja językowa art. 9 ust. 1 in fine uppe prowadzi bowiem do wniosku, iż wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Dysfunkcja tego rozwiązania objawia się przykładowo w postanowieniach tej umowy dotyczących wnoszenia do pracowniczego funduszu akcji pracowniczych, jak i ewentualnego ułamka wnoszonych akcji z liczby akcji posiadanych (art. 18 ust. 1 uppe). Problem zaostrzy się, jeżeli w zakładowej umowie określana będzie wysokość składek podstawowych.
Próbą wyjścia z kłopotów jest propozycja, aby umowa ta zawierała zamknięty katalog klauzul dodatkowych, które mogłyby być przez strony poszczególnych zakładowych umów emerytalnych dołączane do wiążącej treści, oczywiście bez możliwości ingerencji w essentialiarum umowy.
Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby nader celowe.
W obecnym stanie normatywnym poważne trudności nastręcza również wcale nie hipotetyczna sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. Postanowienia uofe nie przewidują podzielenia funduszu, można je tylko zastąpić powszechnym wykonaniem wypłaty transferowej przez pracowników (uwagi o trudnościach z tym związanych powyżej).
W razie uchwalenia propozycji zawartych w druku 960 lepsza (aczkolwiek niedoskonała) będzie zmiana podmiotu zarządzającego.
Pierwszy z autorów jest aplikantem radcowskim, drugi - doktorantem na Wydziale Prawa UJ; obydwaj są pracownikami Domu Maklerskiego PENETRATOR SA w Krakowie | Pogłębiona nowelizacja ustawy o pracowniczych programach emerytalnych jest ze wszech miar celowa. powstał poselski projekt nowelizacji (druk sejmowy nr 960), będący obecnie, wraz z propozycją alternatywną (druk nr 838), przedmiotem obrad komisji sejmowej.
Według pierwszego z nich (druk 960) ppe mogłyby proponować "organizacje gospodarcze". Ich członkiem byłby pracodawca, przy czym zakładową umowę emerytalną dla zrzeszonych pracodawców zawierałaby wspólna reprezentacja pracowników. z nowych możliwości mogłyby skorzystać konsorcja, mające za cel m.in. współpracę w zakresie trzeciego filara. Podstawową wadą jest brak pola dla unormowania stosunków między pracodawcami prowadzącymi ppe.
Drugi projekt (druk 838) sugeruje prowadzenie przez pracodawcę więcej niż jednego ppe, co zwiększa jego swobodę w moderowaniu instrumentów motywacyjnych. Pracodawca może jednak stracić możliwość wpływania przez trzeci filar w jego przedsiębiorstwie na zarządzanie instrumentarium motywacyjnym i osiąganie dodatkowych celów ppe.
Utrzymanie zwolnień od obciążeń z tytułu ubezpieczenia społecznego tworzy kłopotliwą sytuację. Niedogodność tę likwiduje propozycja zawarta w druku 960, według której umowy prowadzone z wykorzystaniem dotychczasowych zwolnień od obciążeń ubezpieczenia społecznego będą mogły być dostosowane do wymogów uppe w porozumieniu stron.
Kolejną kwestią jest możliwość wnoszenia składek do kilku funduszy inwestycyjnych zarządzanych przez to samo towarzystwo funduszy inwestycyjnych. nasuwa się pytanie, czy podobnego rozwiązania nie można wprowadzić dla pracowniczych funduszy emerytalnych.
Dziś przystąpienie do ppe wiąże się z zadeklarowaniem wpłacania tych składek z wynagrodzenia uczestnika. Gdyby, jak chcą projektodawcy, składki opłacał pracodawca, przy opodatkowaniu ich podatkiem dochodowym uczestników i nieobciążaniu składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne, niewątpliwie wzrosłoby zainteresowanie ppe.
Druk 960 przewiduje możliwość zawieszania ppe. Miałoby ono następować przez zmianę zakładowej umowy emerytalnej, a "wznowienie" programu następowałoby jako contrarius actus, obligatoryjnie zaoferowany przez pracodawcę po ustąpieniu trudności finansowych.
Kolejną nowością w druku 960 jest dopuszczenie - również na podstawie zmian umów zakładowych - zmiany formy ppe i podmiotu zarządzającego gromadzonymi środkami. Operacja taka następowałaby przez wypłaty transferowe. Można zastanowić się, czy odpowiedniejsze nie byłoby zastosowanie swoistej instytucji przeniesienia aktywów.
Istnieje jeszcze wiele zagadnień uregulowanych niedostatecznie. Przykładów dostarczają działania dotyczące wspólnych międzyzakładowych programów emerytalnych.
wszyscy pracodawcy organizujący mppe muszą oferować jednakowe zakładowe umowy emerytalne. Wprowadzenie ustawowej swobody w zakresie accidentaliarum zakładowych umów byłoby celowe. trudności nastręcza również sytuacja, kiedy ze wspólnego ppe, prowadzonego w formie pracowniczego funduszu emerytalnego, zechce odłączyć się część pracodawców. |
AWS
Splendor rywalizacji w SKL
Radykalni konserwatyści
MARCIN DOMINIK ZDORT
Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Głośno mówili o tym Aleksander Hall i Krzysztof Oksiuta, nieoficjalnie - choć równie stanowczo - domagają się tego niemal wszyscy znaczący politycy SKL, partii, której główną dewizą było dotychczas umiarkowanie i ostrożność. - Chyba lepiej, abyśmy o konieczności zmian mówili my, niż jacyś wariaci - tłumaczą posłowie Stronnictwa.
Skąd ta nagła radykalizacja konserwatystów? Na pewno jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. Podczas sobotniego posiedzenia zarządu SKL czołowi liderzy partii właściwie nie mieli wątpliwości, że należy wystąpić do Mariana Krzaklewskiego z oficjalnym wnioskiem o natychmiastowe odwołanie Jerzego Buzka - uznano jednak, że do tej sprawy łatwiej będzie wrócić po sejmowym głosowaniu wniosku w sprawie ministra skarbu Emila Wąsacza. - Jeśli Sejm odrzuci wniosek o odwołanie ministra, to dyskusja na temat zmiany rządu będzie mniej ważna, jeśli wniosek zostanie przyjęty, będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem rządowym - mówił Mirosław Styczeń, prezes Stronnictwa. Obalenie ministra - nawet jeśli posłowie SKL głosować będą przeciw temu wnioskowi - na pewno ułatwi im działania na rzecz zmian w AWS. - Marian Krzaklewski ustępuje tylko wtedy, gdy ma pistolet przystawiony do głowy - twierdzi poseł Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego.
Z nieprawego łoża
Oprócz dążenia do zmian w AWS, niedawna radykalizacja polityków SKL ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się - jak mówi poseł Adam Bielan - "pierwsze demokratyczne wybory" i liderzy rozpoczęli już walkę o pozyskanie głosów.
Dlaczego dopiero teraz dojdzie do "pierwszych demokratycznych wyborów" w SKL? Stronnictwo powstało w styczniu 1997 r. Partia była młoda, jednocząca się i walka o przywództwo mogła ją osłabić. SKL było obciążone także biografiami swoich członków, którzy w dużej części pochodzili z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Wielu związkowych i narodowych działaczy AWS nie zapomniało SKL tego "pochodzenia z nieprawego łoża".
A konserwatyści chcieli być w AWS. Unikali wszelkich konfliktów, starali się ukrywać różnice w programach. Zawierali wewnętrzne układy i na kolejnych prezesów partii wybierali polityków, którzy byli łatwiejsi do zniesienia dla liderów Akcji. Jacek Janiszewski i Mirosław Styczeń nie kłuli w oczy znanymi nazwiskami i - co równie ważne - w swojej biografii nie mieli ani UD, ani UW.
To samo, ale lepiej
SKL, które rozpoczynało swoją działalność trzy lata temu z dwoma tysiącami członków, dziś ma ich około 20 tysięcy i jest oficjalnie uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. - W polskich warunkach jesteśmy potęgą - mówi Jan Maria Rokita i dodaje, że w takiej sytuacji "rywalizacja liderów przynosi partii splendor". Polityk SKL potwierdza, że "przywództwo Jacka Janiszewskiego i Mirosława Stycznia to było pasmo sukcesów". - Gdybym wygrał, to robiłbym to samo co oni... ale lepiej - deklaruje Jan Maria Rokita.
- Chcę konkurować z Rokitą i Styczniem nie dlatego, że są oni niegodni stanowiska prezesa, wręcz odwrotnie. Jestem po prostu przekonany, że moja prezesura by się Stronnictwu przydała - mówi Aleksander Hall.
Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one tylko szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS, opowiadają się za współpracą w ramach Akcji Wyborczej Solidarność, ale nie odrzucają całkowicie odejścia z bloku, gdyby współpraca stała się niemożliwa. Wszyscy opowiadają się za podjęciem przez SKL "akcji na zewnątrz", w celu powiększenia własnego elektoratu. Także wszyscy trzej chcą, aby SKL było dynamiczniejsze i bardziej wyraziste.
Z Unii wychodzi się tylko raz
Adwersarze Aleksandra Halla jednak chętnie oskarżają go, że zamierza wyprowadzić SKL z AWS i w wyborach wystawić albo samodzielną listę Stronnictwa, albo startować w bloku z Unią Wolności. - On ciągnie wyraźnie w kierunku UW, przez ostatnie dwa lata na spotkaniach zarządu partii deklarował miłość do Balcerowicza - mówi członek władz SKL, stronnik Mirosława Stycznia.
Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW, ale podkreśla, iż bardzo bliskie związki Stronnictwa z Unią Wolności byłyby "złym wyborem, także z powodów biograficznych", natomiast "w obecnej sytuacji samodzielny start w wyborach oznaczałby dla nas klęskę". - Zwolennicy prawicy oczekują od nas jedności, powinniśmy więc, pozostając w AWS, zabiegać, aby SKL było w tym obozie grupą najsilniejszą - mówi Hall.
- Olek zdaje sobie sprawę, że z Unii wychodzi się tylko raz - broni swojego konkurenta Mirosław Styczeń. Zastrzega jednak zaraz, że w niektórych sprawach różni się z Hallem zasadniczo. - Ja na pewno nie głosowałbym przeciwko dekomunizacji. Cenię jego odwagę, ale to był błąd polityczny - twierdzi Styczeń.
Jeśli załoga będzie pijana...
Antytezą poglądów Aleksandra Halla na współpracę wewnątrz AWS i zbliżenie do Unii Wolności ma być program Jana Marii Rokity. Jednak polityk ten - według jego przeciwników - jest tak lojalny wobec związkowego kierownictwa Akcji, że nie będzie twardo bronić niezależności partii. - Niezrozumiała dla nas była obrona Janusza Tomaszewskiego, którą prowadził Janek - mówi zwolennik Halla. Znaczące jest też, że za Rokitą stoi Jacek Janiszewski, który nie tak dawno, broniąc swojej ministerialnej posady, nie zawahał się szukać poparcia w Ruchu Społecznym AWS przeciwko swojej partii.
- Nie jestem sojusznikiem Ruchu Społecznego w SKL, ale sojusznikiem SKL w SKL. Zresztą nikt z RS nie miałby śmiałości wywierać na mnie nacisków - odpowiada Jan Maria Rokita i deklaruje, że pod jego kierownictwem Stronnictwo zacznie prowadzić samodzielne kampanie polityczne. - Musimy robić to samo, co ZChN, tylko bardziej umiejętnie. Nowoczesna polityka to także mobilizacja opinii publicznej. Nie do przyjęcia jest dla nas rola wewnętrznej frakcji AWS, musimy być samodzielną partią - mówi Rokita. Tłumaczy: "jeśli do wyborów parlamentarnych 2001 roku nasz wpływ na Akcję wzrośnie, to będziemy lojalnie dalej ciągnąć ten statek, ale jeżeli nasze wpływy będą maleć i okaże się, że statek jest dziurawy, a załoga pijana, to musimy mieć możliwość przeskoczenia do naszej własnej łódki".
Twardy, ale niewyrazisty
Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. To on, gdy dojdzie do starcia dwóch skrajnych skrzydeł SKL, ma okazać się mężem opatrznościowym i przywrócić w partii równowagę. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym i sprawnym menedżerem, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości: nie jest ani głębokim ideologiem (jak Hall), ani błyskotliwym liderem (jak Rokita). - Tymczasem nam koniecznie potrzeba dziś polityka z samodzielną wizją - mówi zwolennik kandydatury Aleksandra Halla.
- W sprawach ideologii zawsze lepszy ode mnie będzie Olek, a w kontaktach z mediami Janek. Ale to ja poprowadziłem Stronnictwo na bój przeciwko Januszowi Tomaszewskiemu. To ja twardo walczyłem o stanowisko ministra kultury dla Kazika Ujazdowskiego, a potem dla Andrzeja Zakrzewskiego, o Ministerstwo Rolnictwa dla Balazsa i resort rozwoju regionalnego (który w końcu nie powstał) dla Rokity. To ja jestem twardy i konsekwentny - przypomina Mirosław Styczeń.
Uczciwy, ale niesamodzielny
Wydaje się, że właśnie argumenty dotyczące cech osobowości i charakteru będą podczas kongresu SKL równie ważne, a może nawet ważniejsze od różnic w rozłożeniu akcentów programowych i taktycznych.
Zwolennicy Stycznia i stronnicy Rokity przyznają, że Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości oraz o wielkim autorytecie i doświadczeniu. Jednak ich zdaniem nie jest on dziś politykiem samodzielnym, a jedynie marionetką w rękach Artura Balazsa. - Olek kandyduje dlatego, iż kazał mu Artur - tłumaczy współpracownik Stycznia. Utrzymuje także, iż Hall "nie ma cech przywódczych, jest dobrym publicystą, mógłby być dobrym ideologiem, ale na to brakuje mu energii". - Jego kariera polityczna już się skończyła. Nawet zdrowotnie nie podołałby sprawowaniu funkcji prezesa - uważa nasz rozmówca.
Błyskotliwy, ale nieprzewidywalny
Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast - zdaniem jego adwersarzy - nieprzewidywalność. - To polityk wielkiego formatu, błyskotliwy, świetnie znający państwo, ale jednocześnie polityk szkoły makiawelicznej. Obawiam się, że nie zawsze mówi to, co myśli - ocenia zwolennik kandydatury Halla. Dodaje, że obawia się, iż Rokita poprowadzi partię w zupełnie inne miejsce, niż obiecuje.
Zwolennicy Stycznia i Halla zastanawiają się także, czy owa główna zaleta Rokity - silna osobowość - nie stanie się poważnym problemem dla partii. - On nigdy nie kierował większą strukturą partyjną. Można się obawiać, że będzie usiłował narzucić innym swoje koncepcje - mówią.
Krzysztof nie zapomni
Jeszcze kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest niemal idealna równowaga wpływów. Każdy z trzech pretendentów mógł liczyć mniej więcej na głosy 250 spośród około 760 delegatów .
Ta równowaga istniała przede wszystkim dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś (pochodzącym z dawnego Stronnictwa Ludowo-Chrześcijańskiego). - W wyborach będą w rzeczywistości konkurować pary: Mirosław Styczeń z Krzysztofem Oksiutą, Aleksander Hall z Arturem Balazsem i Jan Rokita z Jackiem Janiszewskim - tłumaczy poseł Adam Bielan.
O tym, jak ważne w SKL jest poparcie wsi świadczą ostatnie wydarzenia. Gdy kilka dni temu Krzysztof Oksiuta domagał się odwołania premiera Jerzego Buzka i ustąpienia Mariana Krzaklewskiego ze stanowiska przewodniczącego klubu, Mirosław Styczeń nazwał wypowiedź swojego dotychczasowego sojusznika "egzotyką polityczną". - Krzysztof takich słów nie zapomni - skomentował jeden z posłów SKL i rzeczywiście - dalsze poparcie Oksiuty dla kandydatury Stycznia stanęło pod znakiem zapytania, pojawiły się nawet sugestie, że zamiast dotychczasowego prezesa partyjne "centrum" powinno wystawić Wiesława Walendziaka.
Układu nie będzie
Rozmowy w tej i innych sprawach prowadzone będą do ostatniej chwili, do 18 marca, i niektórzy nie wykluczają, że "dla dobra SKL" kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą w partii. Jednak Jan Maria Rokita zapewnia, iż tym razem "układu nie będzie". - Elementem poprzednich dwóch kompromisów była moja rezygnacja z ubiegania się o prezesurę. Tym razem nie zrezygnuję, bo chcę wygrać, i zamierzam wygrać - zapowiada Rokita. | Należy odwołać premiera Jerzego Buzka - ten postulat stał się ostatnio znakiem firmowym Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Skąd ta radykalizacja? jej główną przyczyną jest zaniepokojenie spadającymi notowaniami i coraz gorsza atmosfera w AWS. radykalizacja ma także inne wytłumaczenie. 18 marca, na zjeździe partii odbędą się wybory i liderzy rozpoczęli walkę o pozyskanie głosów.
SKL jest uznane za jedną z czterech "nóg" Akcji Wyborczej Solidarność. Każdy z trzech pretendentów do fotela prezesa, zapytany o różnice w ich programie, odpowiada, że dotyczą one szczegółów. Wszyscy chcą utrzymania niezależności SKL w ramach AWS. opowiadają się za podjęciem przez SKL "akcji na zewnątrz", w celu powiększenia elektoratu. Adwersarze Aleksandra Halla jednak oskarżają go, że zamierza wyprowadzić SKL z AWS i w wyborach wystawić albo samodzielną listę Stronnictwa, albo startować w bloku z Unią Wolności. Hall przyznaje, że jest za trwałą współpracą z UW. Antytezą poglądów Aleksandra Halla ma być program Jana Marii Rokity. Jednak polityk ten - według jego przeciwników - jest tak lojalny wobec związkowego kierownictwa Akcji, że nie będzie twardo bronić niezależności partii.
Mirosław Styczeń przez zwolenników jest kreowany na reprezentanta politycznego środka. Przeciwnicy przyznają, że okazał się politykiem przewidywalnym, ale podkreślają jego główną wadę - brak wyrazistości. Wydaje się, że argumenty dotyczące cech osobowości będą ważniejsze od różnic w rozłożeniu akcentów programowych.Zwolennicy Stycznia i stronnicy Rokity przyznają, że Aleksander Hall jest politykiem o nieposzlakowanej uczciwości. Jednak ich zdaniem nie jest on politykiem samodzielnym. Problemem Jana Marii Rokity jest natomiast - zdaniem jego adwersarzy - nieprzewidywalność. Zwolennicy Stycznia i Halla zastanawiają się także, czy zaleta Rokity - silna osobowość - nie stanie się problemem dla partii.
kilka dni temu z obliczeń polityków SKL wynikało, że w partii jest równowaga wpływów. Ta równowaga istniała dzięki temu, że każdy z trójki konkurentów wywodzących się z miasta wszedł w układ z politykiem reprezentującym wieś. Rozmowy prowadzone będą do ostatniej chwili, i niektórzy nie wykluczają, że kontrkandydaci będą chcieli się porozumieć, podzielić władzą. Jednak Rokita zapewnia, iż "układu nie będzie". |
DYSKUSJA
Projekty ustaw o decentralizacji funkcji państwa
ELŻBIETA CHOJNA-DUCH
Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna przede wszystkim odpowiedzieć na podstawowe pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych: optymalnego zaspokojenia zbiorowych potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia, sprawności administracji publicznej oraz obniżenia kosztów jej działania.
Analiza korzyści społecznych i ekonomicznych to przesłanka dalszych rozważań na temat podziału kompetencji i zadań między organa administracji rządowej i samorządowej na poszczególnych szczeblach - centralnym i wojewódzkim (w tym administracji rządowej i samorządowej), samorządu powiatowego i gminnego, a także jednostek realizujących zadania w tych samych obszarach działania i korzystających z tych samych źródeł finansowania, z których finansowana jest administracja publiczna. Podział zadań między poszczególne struktury organizacyjne w państwie powinien być precyzyjny i szczegółowy, skoordynowany tak, by uniknąć dublowania funkcji, z jednoznacznym oddzieleniem kompetencji stanowiących, wykonawczych, nadzorczych i kontrolnych. Nie może on być więc rozpatrywany i określany fragmentarycznie dla jednego tylko szczebla podziału administracyjnego, lecz wyznaczany niejako wspólnie dla wszystkich szczebli i jednostek tego podziału.
Kolejny etap decyzyjny to jednoznaczny podział majątku między poszczególne szczeble i rodzaje administracji, stosownie do ich zadań, z uwzględnieniem statusu prawnego nieruchomości oraz potrzeb związanych z komunalizacją, prywatyzacją i reprywatyzacją.
Dopiero biorąc pod uwagę rodzaje i zakres zadań poszczególnych struktur administracji publicznej oraz mienia, można określić wielkość ich potrzeb finansowych. Analiza kosztów zadań administracji centralnej, wojewódzkiej, rejonowej lub specjalnej przekazanych danemu szczeblowi samorządowemu, sumowanie tych kosztów na kolejnych etapach agregacji umożliwia określenie poziomu wydatków ponoszonych przez administrację rządową na ich realizację. Oznacza to, z dużym uproszczeniem, odpowiedni poziom wydatków do sfinansowania przez dany szczebel samorządowy, który przejmie wykonanie zadań. Wysokość łącznych wydatków jednostek samorządowych danego szczebla określa zarazem pulę środków finansowych, która powinna wyznaczać wielkość ich dochodów.
Wielkość, a następnie określenie źródeł i form prawnych dochodów poszczególnych szczebli terytorialnych oraz redystrybucji między poszczególne budżety jest zasadniczym, finalnym elementem budowy systemu finansowego administracji publicznej. Poziom dochodów i ich podział jest bowiem konsekwencją wyznaczenia zakresu rzeczowego, w tym zakresu zadań i kompetencji poszczególnych jednostek administracji publicznej. Nierzetelne są wszelkie propozycje ich wielkości proponowane bez uprzednich rozstrzygnięć rzeczowych. Są one ponadto niezgodne z zawartą w art. 167 ust. 1 i 3 konstytucji, opartą na postanowieniach Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, zasadą zapewnienia udziału w dochodach publicznych odpowiednio do przypadających zadań.
Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie?
Oba projekty są tylko fragmentem zapowiadanej reformy ustrojowej. Dotyczą bowiem wyłącznie szczebla województwa:
administracji rządowej, którą projektodawcy określają nie znanymi konstytucji ani innym ustawom pojęciami "administracji ogólnej sprawującej władzę" lub "zespolonej i nie zespolonej administracji rządowej" ("zespolenie" następuje przy tym "pod jednym zwierzchnikiem i - jeżeli ustawa nie stanowi inaczej lub charakter wykonywanych zadań się temu nie sprzeciwia - w jednym urzędzie"),
administracji samorządowej w województwie, którą określa się mianem "największej terytorialnie jednostki zasadniczego podziału terytorialnego kraju dla wykonywania administracji publicznej" (w art. 164 konstytucji występuje tylko pojęcie podziału podstawowego, lecz nie "zasadniczego") lub "regionalnej wspólnoty samorządowej" bądź "regionu".
Określając kompetencje i zadania szczebla wojewódzkiego projekty nie koordynują ich z zadaniami projektowanymi dla powiatów ani wykonywanymi obecnie przez gminy. Ogólne sformułowania wykorzystane do określenia zadań, nie wyjaśnione w dalszych częściach ustaw (np. "tworzenie warunków rozwoju gospodarczego, zwłaszcza w dziedzinach uznanych za najważniejsze dla województwa", "pozyskiwanie i łączenie środków finansowych, publicznych i prywatnych dla realizacji określonych zadań", "modernizacja terenów wiejskich", "zagospodarowanie przestrzenne", "konkretyzowanie, w dostosowaniu do miejscowych warunków, szczegółowych celów polityki rządu", "zapewnienie współdziałania wszystkich jednostek organizacyjnych administracji publicznej"), i nieprecyzyjne przepisy obu projektów, niezgodne z obowiązującym prawem (np. "prowadzenie szkolnictwa policealnego, niektórych szkół średnich i zawodowych", "współpraca z organizacjami międzynarodowymi i regionami innych państw, zwłaszcza sąsiednich", "dbanie o dziedzictwo kulturowe o znaczeniu lokalnym", "w zakresie pomocy społecznej: prowadzenie instytucji o zasięgu regionalnym, w tym domów pomocy społecznej", "racjonalne korzystanie z zasobów przyrody", itp.), nie skoordynowane z wieloma obowiązującymi ustawami, w tym z przepisami konstytucji, uniemożliwią rozdzielenie w aktach wykonawczych do tych ustaw kompetencji poszczególnych szczebli oraz środków finansowych na ich wykonanie, paraliżując realizację zadań wszystkich jednostek administracji publicznej.
Niejasność kompetencyjną pogłębia również brak stałego i jednoznacznego oddzielenia zadań administracji rządowej i samorządowej w regionie (województwie), co przyznaje sam projektodawca, stwierdzając: "Jeżeli istnieje wątpliwość dotycząca właściwości organu administracji rządowej lub samorządu wojewódzkiego do wykonywania określonego zadania publicznego o zasięgu regionalnym, przyjmuje się, że należy ono do właściwości samorządu wojewódzkiego". Taka sytuacja uniemożliwia jednoznaczne ustawowe określenie wielkości środków finansowych dla poszczególnych jednostek danego szczebla organizacyjnego i utrudnia im planowanie budżetowe.
Równie niejasny jest podział kompetencji między poszczególne organa samorządu wojewódzkiego i pozycja wojewody. Projekt stwierdza wprawdzie, iż organa te "działają w granicach określonych przez ustawy", lecz ustawy te nie zostały zaprezentowane, a przy tym nie wiadomo, czy chodzi o granice kompetencji czy może granice terytorialne. Organem samorządu terytorialnego jest sejmik województwa - organ stanowiący i kontrolny, oraz zarząd województwa - organ wykonawczy, wybrany przez sejmik. Jednak przewodniczącym obu tych organów jest ten sam podmiot - marszałek, skupiający funkcje organu projektującego, uchwalającego, a następnie wykonującego i kontrolującego własne działania. Być może dlatego zadania merytoryczne przypisane są w projekcie do bezosobowych podmiotów: "województwa", które "wykonuje", "dysponuje", "prowadzi", lub "samorządu wojewódzkiego", który "określa strategię rozwoju", "prowadzi politykę rozwoju regionu", wykonując różnorodne zadania wymienione w projekcie.
W świetle licznych niejednoznaczności kompetencyjnych, których tylko część zaprezentowano, jako zupełnie niezrozumiała jawi się precyzja w określeniu w projekcie wielkości udziałów procentowych w dochodach budżetu państwa. Wynoszą one:
30 proc. wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych zamieszkałych na terenie województwa,
15 proc. wpływów z podatku od towarów i usług pobieranego na terenie województwa,
4 proc. przewidywanych dochodów budżetu państwa na cele subwencji wyrównawczej.
Projektodawca nazywa je dochodami własnymi i podkreśla, iż stanowią "zasadnicze źródło finansowania województwa", nie precyzując jednakże, w jaki sposób mają one być rozliczane, a w wypadku wpływów podatkowych - czy są to wielkości planowane czy wykonane.
Takie ściśle określone udziały nie mogą być ponadto rzetelne, oparte na rachunkach symulacyjnych, gdyż rachunków tych nie można przeprowadzić, nie znając liczby i wielkości przyszłych województw. Jeżeli, jak napisano w projekcie, wpływy z VAT zostaną powiązane z miejscem ich poboru, może się zdarzyć, ze względu na nierównomierny, najczęściej przypadkowy rozkład tych dochodów w skali kraju, że niektóre województwa w związku z okresowymi zwrotami będą miały ujemne wpływy z tego podatku. Pogłębi to dysproporcje w rozwoju poszczególnych terytoriów: województwa graniczne lub w których działają producenci wyrobów, otrzymujące istotne dochody z podatku, będą rozwijały się szybciej niż pozostałe. Przy centralnym zaś ustalaniu, poborze i rozliczaniu tego podatku według innych kryteriów rozkład dochodów byłby może bardziej równomierny, lecz udział w VAT pełniłby taką samą rolę jak udział w subwencji ogólnej (wyrażający określoną część planowanych dochodów budżetu państwa).
Z kolei 30-proc. wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych - wraz z 17-proc. udziałem gmin w tym podatku i odpowiednio zwiększonym, indywidualnie ustalanym udziałem tzw. dużych miast, a zwłaszcza systemem odliczeń składki na ubezpieczenie zdrowotne od podatku dochodowego od osób fizycznych obowiązującym od 1999 r. - mogą okazać się niemożliwe do wykorzystania w rozmiarze, jakiego oczekuje projektodawca. Z pewnością nie będą one mogły wówczas stanowić źródła dochodów jednostek konkurujących w dostępie do niego - powiatów.
Odrębnym, kontrowersyjnym zagadnieniem jest problematyka budżetów województw samorządowych. Projekt pomija problem współistnienia w województwie dwóch odrębnych budżetów: samorządowego i rządowego, i rozstrzygnięcia takich kwestii jak np. ich powiązania czy charakter budżetu rządowego (czy ma być on "wtopiony" w budżet państwa, na podobnych zasadach jak obecnie, czy być niezależny, czy też stanowić część budżetu samorządowo-rządowego, jednego budżetu wojewódzkiego w każdym województwie). Nie określa też, jaki zakres odrębności bądź autonomii w kształtowaniu dochodów istniałby przy każdej z tych form budżetów, jaki zakres i formy przybierałyby dotacyjne powiązania między budżetami, jak będą kształtowane i finansowane inwestycje regionalne, płace i etaty kalkulacyjne w budżetach rządowych, na jakim szczeblu i w jakiej formie będzie dokonywana redystrybucja środków finansowych, regulowanie zobowiązań wymagalnych i przyszłych. Określenie projektu ustawy o samorządzie wojewódzkim, iż "budżet województwa jest uchwalany jako część uchwały budżetowej" lub "uchwała budżetowa województwa składa się z budżetu województwa oraz z przepisów regulacyjnych dotyczących spraw, które na mocy prawa budżetowego pozostawiono do uchwały sejmiku województwa, lub też spraw wskazanych przez sejmik w uchwale", czy też sformułowanie, iż "kolejne uchwały budżetowe zawierać będą nakłady na uruchomiony program w wysokości umożliwiającej jego terminowe zakończenie", są całkowicie niezrozumiałe i wadliwe z punktu widzenia techniki legislacyjnej.
Istotne merytoryczne wątpliwości budzi następujące postanowienie projektu: "Jeżeli uchwała budżetowa na dany rok budżetowy nie wejdzie w życie z początkiem roku budżetowego, to podstawą wykonywania budżetu województwa do momentu wejścia w życie uchwały budżetowej jest budżet województwa za poprzedni rok". Zasady prorogacji budżetowej są bowiem współcześnie możliwe do zastosowania tylko do niektórych rodzajów wydatków. Jeżeli np. inwestycja została zakończona i sfinansowana w roku ubiegłym, nie musi być finansowana w roku bieżącym.
Podsumowując, oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne kierunki reform, jej założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych.
Autorka jest prof. dr. hab., kierownikiem Zakładu Prawa Finansowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego | Dyskusja na temat decentralizacji funkcji państwa powinna odpowiedzieć na pytanie, czy i w jaki sposób dokonane wybory polityczne realizują cele, które powinny leżeć u podstaw wszystkich reform ustrojowych. Czy powyższe postulaty spełniają rządowe projekty ustaw: o administracji rządowej w województwie oraz o samorządzie terytorialnym w województwie? oba projekty nie powinny przybierać w tej formie ostatecznego kształtu ustawowego, należy je traktować jako wstępne założenia, które dopiero po wyjaśnieniu licznych wątpliwości mogą stanowić podstawę zamkniętych rozwiązań legislacyjnych. |
Bezgraniczna swoboda, ale nie dla Telewizji Familijnej
Wolność dla reklamy
MARCIN DOMINIK ZDORT
Atak na "Big Brothera" jest jawnym zamachem na wolność słowa - twierdzi Jakub Bierzyński (4 kwietnia 2001). Szkoda, że szef domu mediowego OMD nie wspomniał o owej wolności, gdy jeszcze niedawno wzywał swoich kolegów z branży reklamowej do bojkotu i "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Telewizji Familijnej".
Kalki myślowe naiwnego liberalizmu
Przełom 1989 roku dla większości Polaków oznaczał odzyskanie suwerenności narodowej i swobody politycznej. Dla wielu jednak ważniejsze było zrzucenie ograniczeń w sferze obyczajowej - teraz miało być "tak jak na Zachodzie": na ulicach sex shopy, w kioskach czasopisma erotyczne, a na ekranach telewizorów krew i pornografia. Wszystko to było - jak tłumaczono - atrybutem wolności, przedstawianym jako świadectwo przezwyciężenia komunistycznego totalitaryzmu. W kwietniu 1990 roku zniesiono cenzurę, a tych, którzy przestrzegali przed odrzuceniem wszelkich zasad, nazwano fundamentalistami religijnymi. Zarzucano im, że dążą do budowania państwa wyznaniowego, do islamizacji kraju. Fundamentem ustrojowym nowej Polski miał się stać liberalizm rozumiany jako pełna dowolność w sferze wartości i wychowania. A instrumentem wcielenia owego ustroju miały być "wolne media" upowszechniające "proste jak cep" kalki myślowe.
Od tego czasu minęło dziesięć lat i wydawało się, że ów nadzwyczaj pryncypialny nurt intelektualny, jakim było domaganie się pełnej swobody w każdej sferze, bezpowrotnie przeminął. Na szczęście jednak na lamach polskiej prasy udało mi się odkryć pogrobowca owego świeżego i naiwnego liberalizmu, który ponownym odkrywaniem prawd już dawno powiedzianych ubarwił monotonny klimat publicystycznej powagi i odpowiedzialności. Mam na myśli Jakuba Bierzyńskiego, którego tekst zatytułowany "Prywatny gust i publiczny interes" opublikowała 3 kwietnia 2001 roku "Rzeczpospolia".
Autor tego artykułu okazał się uważnym czytelnikiem prasy z początku lat dziewięćdziesiątych i w sposób nader wierny oddał panujące podówczas w okolicach "Gazety Wyborczej" prądy myślowe. "Jestem dorosłym człowiekiem i mam zamiar sam dokonywać wyboru tego, co chcę oglądać w telewizji i co będą oglądały moje dzieci. Przez większość mojego życia bardzo starannie dobierano mi program i, prawdę mówiąc, mam tego dosyć" - pisze autor "Prywatnego gustu", oburzając się na krytyczne słowa Jarosława Sellina, a następnie całej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w odniesieniu do programu "Wielki Brat".
Junta o nazwie KRRiTV
Bierzyński ma głębokie przemyślenia sięgające samej istoty demokracji. Otóż - jak twierdzi - najważniejszym argumentem za swobodą dla "najambitniejszego przedsięwzięcia telewizyjnego" (jak reklamuje się "Big Brother") jest jego ogromna popularność. "Jakim prawem urzędnicy chcą zdjąć z anteny program, który ogląda około 30 procent populacji?" - wybucha słusznym oburzeniem autor "Prywatnego gustu", dodając, że nawet jeśli "Big Brother" jest rzeczywiście - jak stwierdziła KRRiTV - "apoteozą knajactwa, głupoty, prostactwa i prymitywizmu", to co z tego? "Krajowej Radzie nic do tego". Bierzyński jest ponad prymitywnymi argumentami, mówiącymi, że jeszcze większą oglądalność miałyby prezentowane zamiast "Big Brothera" filmy pornograficzne czy - od czasu do czasu - egzekucje na żywo.
Przemyślenia dyrektora OMD sięgają także konkretnych propozycji głębokich zmian ustrojowych, które ograniczą "niekontrolowaną władzę Rady". Dlaczego jest to konieczne? Bo Krajowa Rada Radiofonii - sugeruje Bierzyński - napominając TVN, zachowuje się jak peerelowska cenzura.
Autor "Prywatnego gustu" dzięki swojej przenikliwości i wrażliwości na totalitarne zagrożenia jako jedyny zauważył, że niepostrzeżenie Polska zamieniła się w republikę bananową, którą rządzi junta o dźwięcznej nazwie KRRiTV. Ta instytucja "zaczyna zagrażać podstawom demokracji w Polsce", "ucieka się do nieformalnych gróźb" i szantażuje niezależne media.
"Teoria procesów zachodzących w biurokratycznych strukturach opisuje dość dobrze zjawisko wynaturzania się biurokracji" - pisze Jakub Bierzyński. Zgodnie z tą teorią Rada (podobnie jak każda inna władza totalitarna) "najwyraźniej traci kontakt z rzeczywistością".
W tej sytuacji bezkompromisowy demokrata Bierzyński odrzuca nie tylko wszelkie ograniczenia, ale także samą ideę instytucji przedstawicielskich, do których należy Krajowa Rada. Autor "Prywatnego gustu" za niebezpieczny przesąd uznałby pogląd, że system demokratyczny polega na tym, iż większość swoim przedstawicielom powierza władzę w różnych dziedzinach. Jako propagowanie totalitaryzmu potraktowałby chyba stwierdzenie, iż owe władze dbać mają nie tylko o równowagę ekonomiczną, ale też o porządek moralny.
Nie ma wolności dla konkurencji TVN
Dobrze, że dyrektor OMD pisze tylko o Polsce. Jego oburzenie musiałoby być przecież stokroć większe, gdyby wspomniał o sytuacji w Wielkiej Brytanii. Tam społeczeństwo wciąż nie uświadomiło sobie konieczności wprowadzenia zaawansowanej demokracji (według teorii Bierzyńskiego) i oficjalnie działa cenzura filmowa, a będąca wzorem niezależności medialnej BBC wielokrotnie - dla dobra narodu - sama ograniczała swoją swobodę. Na szczęście Polacy, nie ulegający takim przesądom jak Anglicy, na pewno znacznie chętniej zrealizują zalecenia dyrektora OMD: nie zabronią emisji reality shows ani nie zakażą oglądania "Wielkiego Brata" swoim dzieciom. Są rodzicami, mogą więc wychowywać dzieci tak, jak chcą, nie izolując ich od rzeczywistości "okrutnego świata", od ekshibicjonizmu i podglądactwa. A Krajowej Radzie - jak pisze Bierzyński - "nic do tego".
Są jednak sytuacje, że nawet tak bezkompromisowy obrońca demokracji i wolności słowa jak dyrektor OMD musi wypowiadać się w nieco innym tonie. W swoim wcześniejszym tekście (dostępnym na stronie internetowej jego firmy) poświęconym Telewizji Familijnej Jakub Bierzyński wezwał swoich kolegów zajmujących się handlem reklamą do "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Familijnej". "To prywatne pieniądze mają trzymać ją przy życiu. To pieniądze nasze i naszych klientów. Radziłbym sobie i wam, moi koledzy, wydawać je gdzie indziej".
Nie potępiajmy jednak pochopnie dyrektora OMD za zmianę przekonań czy dostosowywanie ich do sytuacji. Przyjmijmy, że kierowała nim rewolucyjna zasada, iż "nie ma wolności dla wrogów wolności". A Familijna "ma mieć wyraźne oblicze światopoglądowe" i "propagować wartości chrześcijańskie". Co może oznaczać - dokończmy zdanie za Bierzyńskiego - że nowa stacja telewizyjna będzie propagować totalitaryzm podobny do tego, któremu ulegała Krajowa Rada.
Aż dziwne, że u tak głębokiego ideologa liberalizmu jak dyrektor OMD pojawia się kwestia o pozornie tak małej wadze jak reklama. W artykule w "Rzeczpospolitej" potraktowana została nieco marginalnie, do rangi zasadniczego problemu ustrojowego urasta w innych tekstach, gdyż "celem reklamy jest wzrost sprzedaży, czyli kreacja popytu, a konsumpcja właśnie napędza gospodarkę".
Jednak w artykule poświęconym Telewizji Familijnej dyrektora OMD nie zajmowały raczej sprawy ideowe. Bierzyński pisał o tym, że "w wypadku uruchomienia Familijnej na polskim rynku podaż czasu reklamowego wzrośnie o 50 proc.", a "tak gwałtowne poszerzenie oferty musi się skończyć obniżeniem ceny" reklam. A byłoby to groźne przede wszystkim dla "stacji telewizyjnej TVN, która (...) przeżywa problemy finansowe".
I dlatego także wzywał do bojkotu Familijnej, choć ten pomysł z wolnym rynkiem i liberalizmem niewiele miał wspólnego. Cóż, Jakub Bierzyński jest przecież nie tylko ideologiem wczesnego liberalizmu, ale także szefem agencji pośredniczącej m.in. w sprzedaży reklam - blisko współpracującego z TVN domu medialnego OMD. | Atak na "Big Brothera" jest jawnym zamachem na wolność słowa - twierdzi Jakub Bierzyński.
W tekście poświęconym Telewizji Familijnej Bierzyński wezwał swoich kolegów zajmujących się handlem reklamą do "jednoznacznego przeciwstawienia się powołaniu Familijnej". "tak gwałtowne poszerzenie oferty musi się skończyć obniżeniem ceny" reklam. Bierzyński jest szefem współpracującego z TVN domu medialnego OMD. |
Wojsko
Po katastrofie iskry na lotnisku zapadła cisza
Schody w chmurach
Odnowione iskry uwięzione po wiosennych awariach
Fot. Piotr Kowalczyk
Po zeszłorocznym pamiętnym Dniu Niepodległości - nad Sadkowem zapadła cisza. W ciszy na lotnisku jest coś nienaturalnego, tragicznego, mówią mieszkańcy pobliskiego Radomia. Z powodu dręczącej ciszy nawet najzagorzalsi przeciwnicy lotniczego hałasu, których w osiedlach najbliższych pasa startowego coraz więcej, skłonni są spuścić z tonu. Niechże już wreszcie polecą, modlą się w takich chwilach w duchu żony pilotów w wojskowych blokach. Ryk silnika iskry czy szkolnego orlika schodzącego do lądowania dokładnie znad wieży radomskiej katedry to sygnał, że na lotnisku jest znowu normalnie. Można już przestać nerwowo wpatrywać się w oficerskim domu w milczącą telefoniczną słuchawkę. Można odetchnąć.
- Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów, w tym znany wszystkim w Sadkowie kapitan Mariusz Oliwa, ludzie w pułku zamilkli, jakby się skurczyli w sobie, zatrzasnęli - podpułkownik Marek Bylinka dowódca 60. Lotniczego Pułku Szkolnego w Sadkowie imponuje spokojem w swym świeżo odnowionym gabinecie pełnym pucharów, dyplomów i zdjęć samolotów na tle błękitnego nieba.
Listopad to w pułku okres zwolnionych obrotów, podsumowań minionego sezonu szkoleń, porządkowania sprzętu i papierów. Tym donośniejszym echem odbiły się przed rokiem wydarzenia pod Otwockiem. - Ryzyko w zawodzie pilota istnieje, lecz na lotnisku się o tym nie mówi. O tym nawet nie da się myśleć zbyt często, bo wtedy latanie straciłoby sens.
Po śmierci kapitana Oliwy każdy w pułku próbował się uporać z tą sprawą sam. Kilku pilotów z dnia na dzień zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. - Po takiej katastrofie i zwyczajnie ludzkiej tragedii powinna wystarczyć jedna notatka w prasie - głośno myśli ppłk Bylinka.
- Czyż nie było tak po rozbiciu się zaraz potem kolejnej iskry pod Dęblinem? Śmierć dwóch oblatywaczy media skwitowały zdawkowo. A tu jątrzącą się ranę rozrywano z premedytacją i uporczywie dopisywano polityczne wątki.
Trzy komisje
Czy w przypadku katastrofy pod Otwockiem przyczyną było oblodzenie samolotu, czy też awaria sztucznego horyzontu - tego nikt i nigdy nie rozstrzygnie.
Zgodnie z procedurą ustalenia z badań omówiono w radomskim pułku z dowódcami jednostek lotniczych.
- Jeśli w duchu ktoś był przekonany do własnych przypuszczeń i ocen, przy swoim pozostał - jest pewien ppłk Bylinka.
Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. Pomalowanym w biało czerwone barwy samolotom, należącym do zespołu akrobacyjnego od maja, nie wolno oderwać się od ziemi. Nie miały szczęścia. Już po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku, w ciągu dwóch wiosennych tygodni w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. - Nadal więc obowiązuje zakaz lotów, a iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie: jedna z zakładów remontowych w Bydgoszczy, kolejna - czeskich producentów instalowanego w iskrach sztucznego horyzontu i specjalna komisja Instytutu Techniki Lotniczej.
NATO Airport
W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają na razie tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Nie rozkaz marszu do sojuszu, lecz raczej przypadek zrządził, że do pułku trafił w tym roku nowoczesny sprzęt meteo. Wśród komputerowych monitorów tkwi jednak nadal wciąż ten sam miernik siły wiatru, a napis na szarej skrzynce - "skorost' wietra" namalowano jeszcze w czasach wczesnego Układu Warszawskiego. Starszy chorąży sztabowy, Marian Chylicki, nie może się nachwalić zmyślnego barometru Veisala, dzięki któremu na ekranach widać każdą chmurkę, a żołnierz nie musi już co pół godziny wychodzić i mierzyć temperatury na zewnątrz. Chylicki długo zastanawia się jednak, czy można wyliczyć jakieś wyraźne zwiastuny nowego, zachodniego porządku w jego placówce. Wreszcie z widoczną ulgą konstatuje: stosują już przecież w pełni natowskie pogodowe klucze. Śladów NATO próżno szukać w systemach radiolokacji. Major Krzysztof Jelonkiewicz wpatruje się w fosforyzujące w półmroku ekrany radarów. Pamiętają lata pięćdziesiąte, choć przyznać trzeba generalnie, że sprzęt radiolokacyjny to era Gierka - kiedyś dodawano z dumą: eksportowa wersja libijska.
Piękne, świeżo odnowione schody wiodą na górę. Major Andrzej Gadaszewski ma tu przed sobą, za panoramiczną szybą, jak okiem sięgnąć - równą płaszczyznę betonowego pasa. Dyżurny kierownik lotniska to praktycznie dubler dowódcy pułku. Dzisiaj już od szóstej steruje lotami. Gadaszewski za swoje 1700 zł na rękę miesięcznie utrzymuje żonę zredukowaną właśnie ze służby zdrowia i troje dzieci. Syn studiuje ekonomię w Krakowie, więc domowy budżet rozpisują drobiazgowo, doliczając każdą premię, nawet dodatek mundurowy.
Nie narzekają, skądże. Tuż obok Radom, duże miasto, a nie jakiś tam zapomniany przez Boga i ludzi zielony garnizon. Mimo że chętnych nie brak, wciąż w pułku nie można obsadzić wszystkich wakatów. Barierą jest brak mieszkań, już dziś 115 wojskowych rodzin czeka cierpliwie na przydział służbowego lokum. Szanse są mizerne - wie aż za dobrze podpułkownik Bylinka. To już nie te czasy, gdy dowódca rządził mieszkaniami i miał w ręku zasadniczy argument w polityce kadrowej. Odkąd mieszkaniami rządzi wojskowa agencja, nie ma znaczenia nawet to, że dowódca pułku wciąż jest kimś w mieście, bo radomscy gospodarze wiedzą, że mogą liczyć na wojskową orkiestrę, asystę żołnierską podczas wzniosłych uroczystości, drobną pomoc.
Dowódca to dziś przede wszystkim menedżer, księgowy, czyli dysponent budżetowych funduszy. Muszą szanować go przedsiębiorcy: rok temu gruntownie remontowali koszary. W tym roku z jednej strony jest nieźle, bo nie brakowało na przykład paliwa do samolotów. Za to znów lawirować trzeba było z opłatami za podstawowe świadczenia komunalne, tak by za wszelką cenę oddalić ryzyko naliczania karnych odsetek. Piętą achillesową pułku od lat są samoloty. Piętnaście wyeksploatowanych maszyn po tym sezonie pozostało na ziemi. O samolotach treningowych przyszłości, których pełno tylko w gazetach, w Sadkowie przestali już marzyć.
Najważniejsze kroki w przestworzach
Kapitan Piotr Jabłoński (starszy instruktor, dwójka dzieci i żona, która za chwilę będzie bez pracy, 2100 złotych na rękę) nie traci wiary, że mimo przeciwnych wiatrów iskry w końcu wystartują. Młody instruktor wie, że zwłaszcza w akrobacyjnej drużynie obowiązuje najwyższa szkoła jazdy. To zresztą nic nadzwyczajnego, lataniu Jabłoński podporządkowuje niemal wszystko, bo nie da się pasji sprowadzić do zwyczajnego rzemiosła.
- Nawet w domu najważniejsze jest lotnisko, a żona i rodzina pilota po prostu nie mają wyboru - rozkłada ręce instruktor.
Uśmiechnięty Jabłoński, w ciemnozielonym kombinezonie pokrytym kieszeniami aż po końce nogawek, o ryzyku wpisanym w fach nie myśli. Potknąć się przecież można również na prostej drodze - i żaden z pilotów w Sadkowie nie odpowie inaczej - bagatelizuje. W 60. pułku w tym sezonie załogi spędziły w powietrzu już blisko 4,5 tysiąca godzin. Szczęście dopisywało. A przecież każdy ze słuchaczy Dęblińskiej szkoły Orląt właśnie pod Radomiem wykonuje swe pierwsze loty czy, jak kto woli, pierwsze kroki w chmurach.
Każdy uczeń jest inny - mówi kpt. Jabłoński. Są tacy, którym latanie idzie na początku jak z płatka, a potem trzeba nie lada mozołu, by brnąć dalej. Najciekawsze, że z reguły to ci, którzy zaczynają z trudem, zazwyczaj potem zostają świetnymi pilotami. Mając w instruktorskiej pamięci zawodowe ryzyko, kapitan Jabłoński trzyma się żelaznej zasady: tam w górze, zawsze trzeba stosować przynajmniej podwójny system asekuracji przed niespodziankami. - Dbam skrupulatnie, by mieć zawsze margines bezpieczeństwa, w którym mysi być jeszcze miejsce na popełnienie błędu - mówi. Pierwsze przykazanie brzmi: nade wszystko zdrowy rozsądek. Choć nie wszystko da się przewidzieć, nie warto sobie samemu fundować sytuacji bez wyjścia.
Major Adam Ziółkowski, zastępca dowódcy pułku ds. szkolenia, ocenia rzecz bardziej filozoficznie: zasad stosowanych w górze nie wolno lekceważyć. Każdą z reguł obowiązujących w powietrzu napisano krwią.
Próba lądowania
W słoneczne południe do niskiego domku pilota sadkowskiego lotniska schodzą się grupkami mężczyźni w jaskrawopomarańczowych kombinezonach. Podchorążowie pierwszego rocznika mają już za sobą ponad siedemdziesiąt godzin lotu, a pierwsze kroki w chmurach stawiali wiosną tego roku. Tomek Hachuła do Dęblina trafił z Bojszowych na Śląsku. Po maturze w Krakowie miał już otwartą drogę na cywilną politechnikę. Wybrał latanie. - W dęblińskiej szkole tak naprawdę żyjemy praktykami. Na wykładach i lekcjach teorii, na które jest czas od stycznia do kwietnia, wszyscy myślą tylko o lotnisku.
Pierwszą prawdziwą próbą na drodze do kariery pilota jest lądowanie. Trzeba zejść nisko, wytracić prędkość, wyrównać lot nad samym pasem i delikatnie usiąść. Okazuje się szybko, że niektórzy nie potrafią ocenić odległości maszyny od ziemi. Wtedy człowieka spisują na straty i jest dramat.
Pułkownik Bylinka bierze na siebie decyzję, leci z uczniem i potem przesądza o "spisaniu": - Wiem, co to znaczy, jeśli człowiek już sobie życie w myślach ułożył i nagle odkrywa tę swoją ułomność. Umiejętności oceny sytuacji podczas lądowania nie można się wyuczyć, ma się bożą iskrę albo nie.
Kolejnym sitem są akrobacje. Błędnik pilota wystawiony na coraz ostrzejsze próby potrafi zawieść, wtedy łatwo stracić panowanie nad maszyną. Ostatnim stopniem wtajemniczenia jest lot w szyku. Tu znowu przyrządy pokładowe są bezużyteczne. Lecieć trzeba jak w szynach: 30 metrów z tyłu za poprzedzającym i 20 metrów od najbliższego sąsiada.
Tomek Hachuła, jak inni początkujący, nie mógł najpierw zmieścić się w czasie. Jak w ułamkach sekund ocenić bowiem wskazania przyrządów, rozejrzeć się, dopilnować sterów, zrozumieć uwagi instruktora, i to wszystko naraz w błyskawicznie poruszającym się ptaku? - Na początku szło opornie i któregoś razu zdarzył się cud: "zaskoczyłem", samolot posłuchał, czułem się jak dziecko, gdy nagle stwierdzi, że naprawdę bez niczyjej pomocy jedzie na rowerze. Dwudziestolatki Robert Gałązka rodem spod Kocka, Marek Bobak z Krakowa i Marcin Brot z Rokicin są w stopniu szeregowego podchorążego, lecz zupełnie nie myślą jeszcze o armii. Mundur to przecież jedynie przepustka do latania, przynajmniej na razie.
W świecie pilotów zaskoczyło ich szczególne koleżeństwo. To proste - bez zaufania do kolegi czy instruktora na ziemi nie da się współpracować i ryzykować w powietrzu. Zaczynali wszyscy od ścigania się z czasem. Mieli największą tremę, kiedy ich umiejętności oceniali przełożeni. Najcudowniejsze było to, że panika mijała jak ręką odjął tam w górze, kiedy już człowiek wzniósł się na dobre i płynął.
Co czuje pilot, kiedy już żegluje, hen wysoko? Wolność - mówi bez wahania ostrzyżony na jeża Marcin Brot. Po prostu wolność.
Zbigniew Lentowicz | Po zeszłorocznym Dniu Niepodległości - nad Sadkowem zapadła cisza. - Po pamiętnej katastrofie iskry pod Otwockiem, w której zginęło dwóch doświadczonych pilotów ludzie w pułku zamilkli, jakby się skurczyli w sobie, zatrzasnęli - podpułkownik Marek Bylinka dowódca 60. Lotniczego Pułku Szkolnego w Sadkowie imponuje spokojem.
Po śmierci kapitana Oliwy Kilku pilotów zrezygnowało z obecności w zespole akrobacyjnym. Zgodnie z procedurą ustalenia z badań omówiono w radomskim pułku z dowódcami jednostek lotniczych.
Dziś największym zmartwieniem dowódcy jest przedłużająca się martwa cisza przed hangarem kryjącym dziewięć iskier. po ubiegłorocznej katastrofie w Otwocku, w ciągu dwóch wiosennych tygodni w czterech zmodernizowanych maszynach ujawniono usterki. iskry zostały wzięte pod lupę przez trzy komisje jednocześnie: jedna z zakładów remontowych w Bydgoszczy, kolejna - czeskich producentów instalowanego w iskrach sztucznego horyzontu i specjalna komisja Instytutu Techniki Lotniczej.
W pułku na Sadkowie mówią z przekąsem, że z NATO mają na razie tylko napis Airport na wieży kontroli lotów. Major Andrzej Gadaszewski, Dyżurny kierownik lotniska to praktycznie dubler dowódcy pułku. za swoje 1700 zł na rękę miesięcznie utrzymuje żonę i troje dzieci.Nie narzekają. Mimo że chętnych nie brak, wciąż w pułku nie można obsadzić wszystkich wakatów. Barierą jest brak mieszkań. Dowódca to dziś przede wszystkim menedżer, księgowy. W tym roku nie brakowało na przykład paliwa do samolotów. Za to znów lawirować trzeba było z opłatami za podstawowe świadczenia komunalne. Piętą achillesową pułku od lat są samoloty. Kapitan Piotr Jabłoński (starszy instruktor) nie traci wiary, że mimo przeciwnych wiatrów iskry w końcu wystartują. każdy ze słuchaczy Dęblińskiej szkoły Orląt właśnie pod Radomiem wykonuje swe pierwsze loty.
Major Adam Ziółkowski, zastępca dowódcy pułku ds. szkolenia, ocenia rzecz filozoficznie: zasad stosowanych w górze nie wolno lekceważyć. Pierwszą prawdziwą próbą na drodze do kariery pilota jest lądowanie. Kolejnym sitem są akrobacje. Ostatnim stopniem wtajemniczenia jest lot w szyku. Co czuje pilot, kiedy już żegluje, hen wysoko? Wolność - mówi bez wahania ostrzyżony na jeża Marcin Brot. Po prostu wolność. |
SAMORZĄD
Prowincja może wkrótce utracić istotny motor dotychczasowego rozwoju
Wieści z gminy
WISŁA SURAŻSKA
Publiczna debata o samorządzie skoncentrowała się wokół nadmiernych wynagrodzeń. W Sejmie rozważane są różne projekty ich regulacji. Chociaż temat ten budzi społeczne emocje, nie stanowi istotnego problemu w skali kraju. Co więcej, odwraca uwagę od rzeczywistych problemów samorządu, które wymagają pilnych rozwiązań.
W przeciwnym wypadku może się zdarzyć, że w dążeniu do naprawiania samorządu i rozszerzenia go na wyższe szczeble, zniszczymy jedyny w pełni funkcjonujący jego szczebel podstawowy, czyli gminy.
Główny nurt debaty przebiega w Warszawie i dlatego oceny formułowane są z perspektywy stołecznego samorządu, który jest dość nietypowy dla reszty kraju. Warszawa ma po prostu niedobry samorząd. Rozwiązania strukturalne są tu tak zawiłe, że wyborca z trudem orientuje się, kogo i do jakich organów wybiera. To z kolei stawia niektóre jednostki samorządowe w mieście poza kontrolą wyborców i sprzyja politycznej korupcji. Należy tu oddzielić samorząd miejski i powiatowy od warszawskich gmin, gdzie samorząd jest bardziej profesjonalny i pozostaje w lepszym kontakcie z wyborcą.
Poza Warszawą problemy rażących wynagrodzeń pojawiły się dopiero po ostatnich wyborach. Ich bezpośrednią przyczyną jest ordynacja wyborcza, która w miastach o ponad 20 tysiącach mieszkańców uzależniła wielu działaczy samorządowych od partii politycznych. Przypuszczam, że płacowe żądania niektórych radnych są wynikiem wcześniejszych ustaleń wewnątrzpartyjnych. Takie uzależnienia są jednak znacznie częstsze w radach powiatowych i sejmikach wojewódzkich, aniżeli w miastach i gminach, gdzie radni są pod silniejszą kontrolą lokalnych społeczności. W nowych granicach administracyjnych brakuje jeszcze społecznej integracji, która stanowi warunek dobrego samorządu.
Ograniczenie wynagrodzeń w samorządzie ustawą nie rozwiąże problemów, których źródłem jest wadliwa struktura stołecznego samorządu oraz zła ordynacja wyborcza. Właściwym rozwiązaniem jest zmiana korupcjogennych struktur i ordynacji.
Degradacja najbardziej udanej instytucji
W samorządach gmin zaznacza się kilka niedobrych trendów, których utrwalenie może sprawić, że ta najbardziej udana instytucja III RP ulegnie degradacji. Diagnoza ta brzmi alarmistycznie, ale też są powody do alarmu.
Ważną cechą samorządów jest ich napęd inwestycyjny. Polski samorząd, jakkolwiek najbiedniejszy w całej Europie Centralnej, dorównywał do niedawna swym bogatszym sąsiadom z Czech i Węgier pod względem poziomu inwestowania w lokalną infrastrukturę.
Przyniosło to wymierne rezultaty w postaci poprawy warunków życia sporej części społeczeństwa. W większych miastach zmiany nie były aż tak spektakularne, lecz w najbardziej zacofanych częściach kraju pojawiły się po raz pierwszy bieżąca woda, gaz, kanalizacja, telefony czy nawet oczyszczalnie ścieków.
Co więcej, gminne inwestycje odznaczają się wysoką efektywnością, między innymi dlatego, że angażują się w nie często sami mieszkańcy zarówno poprzez składki, jak i przez bezpośredni udział w robotach wykończeniowych. Rośnie więc przy okazji lokalny kapitał społecznego zaangażowania, którego w Polsce tak bardzo brakuje.
Wydawać by się więc mogło, że wspieranie inwestycji samorządowych dyktuje zarówno interes gospodarczy, jak i żywotny interes społeczny. Jednak począwszy od 1998 r. inwestycje samorządowe wzrastają jedynie w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. W miastach od 40 do 100 tysięcy ich wzrost uległ zahamowaniu, natomiast w mniejszych miastach i gminach, a więc tam, gdzie inwestycje są najbardziej potrzebne, mamy do czynienia z ich spadkiem od 4 do 6 procent (dane za rok 1998).
Samorządowe plany inwestycyjne na rok 1999 nie są jeszcze dostępne w skali kraju, jednak przypuszczam, że spadek ten w roku bieżącym pogłębi się jeszcze bardziej.
Spadek dochodów własnych w małych gminach
Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. Badania wykazały, że dochody własne są najsilniejszym stymulatorem inwestycji samorządowych, dlatego ich spadek jest trendem niepokojącym. Jest on największy w gminach poniżej 20 tys. mieszkańców (średnio 8 proc. w 1998 r.). W gminach wiejskich spadek dochodów własnych jest spowodowany coraz mniejszą ściągalnością podatku rolnego. Jak wiadomo, sytuacja rolników się pogarsza, co ma swoje konsekwencje dla dochodów gmin o charakterze rolniczym. Bezpośrednim środkiem zaradczym na spadek dochodów pochodzących z lokalnych podatków jest sprzedaż mienia komunalnego, ale jest to sztuka na jeden raz. Wyczerpują się również inne źródła, z których samorządy mogły pozyskać dodatkowe fundusze na finansowanie swoich inwestycji. Jeśli problem ten nie zostanie potraktowany poważnie już teraz, w ciągu najbliższych kilku lat polska prowincja utraci istotny motor swego dotychczasowego rozwoju - inwestycje samorządowe w lokalną infrastrukturę.
Byłoby to tym bardziej niebezpieczne, że ogólny wzrost gospodarczy skoncentrowany jest głównie w większych miastach, natomiast na wsi i w małych miasteczkach, a więc w przeważającej części kraju, jest on znacznie wolniejszy. Prawidłowość tę ilustruje coraz większe zróżnicowanie samorządowych udziałów w podatkach dochodowych od osób fizycznych i prawnych. Geograficzny rozkład tego zróżnicowania prezentuje mapa. Widać na niej wyraźnie, że pozostawienie lokalnego rozwoju na łasce mechanizmów rynkowych może jeszcze bardziej pogłębić terytorialne zróżnicowanie rozwojowe w kraju.
Do kogo należy kontrola
Samorząd jest jak dotychczas jedyną instytucją podejmującą racjonalne działania dla zmniejszenia różnic między miastem a wsią. Żadne centralnie powoływane agencje do rozwoju tego czy owego nie wykazały się dotychczas podobną skutecznością. Jest to zrozumiałe, zważywszy na to, że samorząd najlepiej reprezentuje interesy lokalnych społeczności i znajduje się pod ich kontrolą, czego nie można powiedzieć o żadnej innej instytucji. W przeciętnej gminie kontrola ta jest już dość dobra i wzrasta w miarę nabywania przez mieszkańców doświadczenia w posługiwaniu się mechanizmami lokalnej demokracji. Wszelkie ingerencje z centrum mogą jedynie zniekształcić stosunki między lokalną społecznością a wybieranym przez nią samorządem.
Dyscyplinę finansową samorządu kontrolują regionalne izby obrachunkowe, a zgodność jego działań z obowiązującym prawem - władze wojewódzkie. Jest to kontrola wystarczająca. Finansowa autonomia została gminom zagwarantowana konstytucyjnie. Jednak centrum wykorzystuje każdą okazję do ręcznego sterowania gminnymi finansami. Szczególną rolę odgrywa tu Ministerstwo Finansów. Formalnie zadaniem ministerstwa jest jedynie przekazywanie samorządom środków określonych ustawowo. W rzeczywistości od kilku lat urzędnicy Ministerstwa Finansów uzurpują sobie prawo do coraz bardziej szczegółowej kontroli samorządowych budżetów.
Rola Ministerstwa Finansów
Kontrola ta odbywa się na dwa sposoby. Po pierwsze, rosną wymogi ministerstwa dotyczące sprawozdawczości. Już teraz gminy muszą sprawozdawać o swych wydatkach nie tylko w przekroju rzeczowym (na co wydają pieniądze) i w działach (jakie jednostki je wydają), lecz również w układzie czasowym (kiedy dokładnie pieniądze są wydawane).
Na pytanie jednego ze skarbników, po co ministrowi te informacje, padło wyjaśnienie, że powinno to podnieść racjonalność gospodarowania środkami w gminach. Kto przyznał Ministerstwu Finansów taką funkcję wobec samorządu? O ile przedmiotem uzasadnionego zainteresowania ministra są poziom i obsługa zadłużenia w gminach, o tyle pozostała sprawozdawczość powinna zostać ograniczona do minimum.
Drugim sposobem sprawowania bezpośredniej kontroli nad finansami samorządowymi jest coraz bardziej uznaniowy sposób rozdziału środków, które przysługują gminom na mocy prawa. Przejawia się to między innymi w zmianie kryteriów ich naliczania, wydłużaniu kanałów ich rozprowadzania między urzędem skarbowym a gminą, zmianie ich tytułu, np. z dotacji celowych na subwencje. W tym ostatnim przypadku ogólna idea jest dobra. Subwencjami gmina może gospodarować jak chce, natomiast dotacje celowe powinna wydawać zgodnie z ich centralnym przeznaczeniem. Jednak w praktyce wygląda to odwrotnie.
Jeśli państwo powierza gminie określone zadania, to gmina ma ustawowo zapewnione pełne refinansowanie tych zadań z kasy państwowej. Nie można tych pieniędzy wydawać na inne cele, ale przynajmniej nie trzeba dopłacać do nich z gminnej kasy. Jeśli jednak finansowanie dodatkowych zadań odbywa się drogą subwencji, to znacznie trudniej ustalić, czy odpowiednie wydatki zostały właściwie oszacowane. Każda gmina z osobna może to sobie obliczyć, ale trudno o uzyskanie odpowiednich danych w skali kraju.
Na przykład trudno ocenić w skali kraju adekwatność wypłacanej gminom subwencji szkolnej, gdyż jest ona ujmowana w jednym paragrafie z pozostałymi subwencjami. W praktyce Ministerstwo Finansów poszerza sobie w ten sposób pole manewru w gminnych finansach.
Wskutek tego państwo zyskuje taniego administratora dla swych zadań, lecz samorząd jest dodatkowo obciążany finansowo i administracyjnie, i coraz mniej zasobów zostaje mu na zadania własne, w których nikt go nie zastąpi.
Autorka ([email protected]) prowadzi badania nad gospodarką samorządową na Uniwersytecie Europejskim we Florencji oraz kieruje Centrum Badań Regionalnych w Warszawie. | Ograniczenie wynagrodzeń w samorządzie ustawą nie rozwiąże problemów, których źródłem jest wadliwa struktura stołecznego samorządu oraz zła ordynacja wyborcza. Właściwym rozwiązaniem jest zmiana korupcjogennych struktur i ordynacji.W samorządach gmin zaznacza się kilka niedobrych trendów, których utrwalenie może sprawić, że ta najbardziej udana instytucja III RP ulegnie degradacji. Wydawać by się mogło, że wspieranie inwestycji samorządowych dyktuje zarówno interes gospodarczy, jak i żywotny interes społeczny. Jednak począwszy od 1998 r. inwestycje samorządowe wzrastają jedynie w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Główną przyczyną spadku inwestycji samorządowych jest spadek dochodów własnych. pozostawienie lokalnego rozwoju na łasce mechanizmów rynkowych może pogłębić terytorialne zróżnicowanie rozwojowe w kraju. Dyscyplinę finansową samorządu kontrolują regionalne izby obrachunkowe, a zgodność jego działań z obowiązującym prawem - władze wojewódzkie. Jest to kontrola wystarczająca. |
PRAGA
Wielu posłów i senatorów ODS publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu. Jednak większość zwyczajnych Czechów chciałaby go ponownie widzieć na prezydenckim fotelu
Havel na Hrad
Kandydatów do prezydenckiego fotela jest trzech. Pierwszy z lewej to przywódca partii republikańskiej Miroslav Sladek. Pośrodku najpoważniejszy kandydat, dotychczasowy prezydent Vaclav Havel. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera (z prawej) - astrofizyka.
FOT. (C) AP
BARBARA SIERSZUŁA
z Pragi
Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Jeśli nie zawiodą posłowie z ODS, Vaclav Havel zostanie wybrany ponownie na ostatnią już swoją kadencję:1998-2003. Konstytucja RCz dopuszcza możliwość tylko dwukrotnego sprawowania urzędu prezydenckiego przez tę samą osobę.
Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Obwinionego o podniecanie nienawiści na tle narodowościowym i rasowym, czeka proces. Zestaw kandydatów zdaje się nie pozostawiać wątpliwości, kogo należy wybrać. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego. O tym, czy głosować będą tajnie czy jawnie, zdecydują w dniu wyborów.
Nic dwa razy się nie zdarza...
Zdarzyło się. W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. W czerwcu 1992, kiedy zbliżał się rozpad CSRF, jego ponowną kandydaturę odrzucili Słowacy. Stwierdziwszy, że nie może już wypełniać obowiązków wobec CSRF zgodnie ze swym sumieniem i przekonaniami, 20 lipca 1992 Vaclav Havel abdykował, stając się na pół roku osobą prywatną. Pierwszego stycznia 1993 Czechosłowacja rozdzieliła się na dwa suwerenne państwa: Republikę Czeską i Republikę Słowacką. Trzy tygodnie poźniej, 26 stycznia 1993, Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. Jego "czeska" kadencja właśnie dobiegła końca. Jaka była?
Na pewno trudna. Chwilami dramatyczna, a przy końcu nawet tragiczna.
Uprawnienia prezydenckie w samodzielnej Republice Czeskiej, w porównaniu z federalnymi, zostały przez czeską konstytucję znacznie ograniczone. Zadaniem Vaclava Havla stało się wypełnienie własną treścią nowych wyobrażeń o prezydencie. Jakie cele sobie wyznaczył i co z nich udało się zrealizować? Wielkim tematem prezydenta była i nadal pozostaje budowa społeczeństwa obywatelskiego, w którym rola partii politycznych byłaby zredukowana do niezbędnego minimum. Zadanie następne to: walka z czeskim prowincjonalizmem i próba wprowadzenia do polityki aspektów moralnych oraz poczucia globalnej odpowiedzialności za sprawy świata. Kolejny zamiar prezydencki łączył się z planami decentralizacji władzy, z utworzeniem samorządu terytorialnego i z dążeniem, aby prezydent pełnił rolę ponadpartyjnego gwaranta wewnętrznej stabilizacji politycznej. Cele zewnętrzne, za którymi Havel mocno się odpowiada, to włączenie się Czech w struktury europejskie, wejście do NATO i UE. Gdy w styczniu 1994 roku odbywało się w Pradze spotkania prezydenta USA Billa Clintona z prezydentami Grupy Wyszehradzkiej, dające początek współpracy w ramach "Partnerstwa dla pokoju", cele te były już wyraźnie sformułowane. Czeska dyplomacja sądziła wtedy, że najlepsza będzie droga w pojedynkę - prezydent nie protestował. Stwierdził, że Środkową Europę można równie dobrze integrować na poziomie prezydenckim, i zaprosił siedmiu prezydentów do Litomyśli, aby wspólnie zastanowić się na przyszłością regionu.
Realizacja reform gospodarczych w Czechach od roku 1993 należała do trójpartyjnej prawicowej koalicji. Została ona zdominowana przez Obywatelską Partią Demokratyczną (ODS) Vaclava Klausa, która aż do wyborów w 1996 roku nadawała główny ton transformacji. Vaclav Havel, aczkolwiek często różnił się z premierem w poglądach na sposób przekształcania gospodarki, usunął mu się z drogi. W polityce zagranicznej też mu ustąpił, zgadzając się m.in. na "cichą śmierć" Wyszehradu. Ze swych krytycznych uwag prezydent jednak nie zrezygnował. W przemówieniu noworocznym 1 stycznia 1995 mówił np., że dla większości ludzi ważne są nie tylko reformy ekonomiczne, ale też klimat moralny, w jakim one przebiegają. Rok poźniej ton jego wypowiedzi stał się bardziej ostry: "Wszystkie nasze sukcesy polityczne i gospodarcze nie przydadzą się na nic, jeśli między ludźmi będzie panowało prawo dżungli."
Pogłębiający się dystans pomiędzy prezydentem i premierem osiągnął swój finał po dymisji szefa rządu. W przemówieniu wygłoszonym przed posłami i senatorami 9 grudnia Vaclav Havel krytycznie ocenił stan państwa i okres rządów Vaclava Klausa, oświadczając: - Zgubiła nas pycha.
Bilans zysków i strat
Nie spełniły się marzenia o moralnej polityce. Pięć lat to, jak się okazało się, zbyt mało, aby Vaclav Havel zdołał przekształcić czeską rzeczywistość. Podczas gdy za granicą czytano i szczegółowo analizowano jego przemówienia, czescy prawicowi politycy traktowali go jak niegroźnego, filozofującego moralistę, a lewica ledwie go tolerowała. Dopiero niedawno Havel przyznał, że ilekroć go odwiedzał Vaclav Klaus, zawsze był przez premiera karcony i łajany. A po każdej udanej zagranicznej podróży dostawał w domu od czeskich polityków coś w rodzaju "kopniaka w kostkę", aby zbyt dużo sobie nie wyobrażał.
Nie zawiodła go jednak publiczność. Od roku 1993 Havel należy do najpopularniejszych polityków w Czechach. Przez pięć lat jego popularność nie spadła nigdy poniżej 65 procent, a na przełomie roku 1996/97 w czasie choroby, a potem ponownego ożenku osiągnęła rekordowe 85 procent. Międzynarodowy moralny autorytet Havla jest jedną z przyczyn jego mocnej pozycji. Czesi wiedzą, że nazwisko prezydenta i jego przesłanie, liczne nagrody i zagraniczne odznaczenia zwiększają prestiż kraju, przynosząc wymierne efekty, jak zaproszenie do NATO.
W Czechach Havel stał się bardziej wyrazisty po wyborach w czerwcu 1996, kiedy wpływy Vaclava Klausa i jego ODS zaczęły wyraźnie słabnąć. Gdy na skutek wyników głosowania powstało niebezpieczeństwo kryzysu politycznego z powodu zrównoważonych sił koalicji i opozycji, prezydent mógł odegrać swoją rolę ponadpartyjnego koordynatora. I odegrał. Inna sprawa, czy pomysł uczynienia z lidera opozycji socjaldemokratycznej Milosza Zemana marszałka Izby Poselskiej był najszczęśliwszy. Dzisiaj Havel sam przyznaje, że nie.
Stworzony półtora roku temu układ polityczny okazał się niewydolny. Dziś Czechy stoją w obliczu przedterminowych wyborów parlamentarnych. Prezydencka idea decentralizacji władzy, czyli ustawa o samorządzie terytorialnym i nowym podziale administracyjnym ujrzała światło dzienne dopiero w drugiej połowie 1997, gdy pozycja Vaclava Klausa była już znacznie osłabiona. Przez kilka lat ODS konsekwentnie odrzucała samorządy. Wielu politologów analizujących przyczyny upadku rządu Klausa, abstrahując od afer finansowych ODS, uważa, że Havel ponosi część odpowiedzialności za obecną sytuację w kraju. Ostre słowa krytyki, które premier i jego rząd usłyszeli 9 grudnia, mogły być wypowiedziane przez prezydenta co najmniej dwa lata wcześniej. Dlaczego tak się nie stało? Z perspektywy pięciu lat jasno widać, że Vaclav Havel nie czuł się dobrze w układzie politycznym zdominowanym przez Klausa i często mu ustępował. Dopiero zmiany personalne (rezygnacja Josefa Zieleńca), przegrupowania na czeskiej prawicy i dymisja premiera spowodowały, że mimo nękającej go choroby prezydent znowu zaczął być sobą.
Zdrowie i sprawy prywatne
Kampanię przedwyborczą Vaclav Havel całkowicie zignorował. Po burzliwych wydarzeniach z przełomu listopada i grudnia (upadek rządu), po poważnym zapalenie płuc (rok temu przeszedł operację usunięcia części płuca z małym złośliwym nowotworem) i sławnym wystąpieniu w Rudolfinum, czekał już tylko na mianowanie nowego premiera. Cztery dni po wręczeniu Josefovi Toszovskiemu aktu nominacji prezydent wraz z małżonką, lekarzem, pielęgniarką, ochroną osobistą i czterema psami odleciał na urlop zdrowotny do rezydencji króla Hiszpanii na Wyspach Kanaryjskich. Tymczasem w kraju jego krytyczne przemówienie z 9 grudnia, mianowanie bezpartyjnego premiera, a potem półpolitycznego rządu wywołało wśród dużej części posłów i senatorów ODS falę silnej niechęci. Wielu z nich publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu 20 stycznia br. Aby zostać wybrany w pierwszej turze, potrzebuje 101 z 200 głosów poselskich, i 41 z 81 senatorskich. W Senacie problemu nie będzie, w Izbie Poselskiej może być trudniej. Tu Vaclav Havel może liczyć jedynie na głosy posłów z nowo powstałej Unii Wolności, która oddzieliła się od ODS Vaclava Klausa.
Stan zdrowia kandydata na prezydenta deputowanych nie interesuje. Do raportu konsylium lekarskiego, przedstawionego w obu izbach, zajrzało 26 posłów i 4 senatorów. Ich spekulacjom, kto będzie za Havlem, a kto przeciwko, nie sekundują zwyczajni Czesi. Większość z nich (59 procent) chciałaby go ponownie widzieć na Hradzie. Według 57 procent druga prezydentura Havla pomoże utrzymać spokój w kraju, a 71 procent sądzi, że wzmocni on pozycję Czech poza granicami. Zaufanie, jakim Vaclav Havel cieszy się wśród w swoich rodaków, ma tylko częściowy związek z jego dysydencką przeszłością. Socjologowie twierdzą, że Czechów najbardziej interesuje zdrowie prezydenta i jego sprawy prywatne. Spadek popularności do 65 procent wywołały rodzinne spory majątkowe ze szwagierką i nie zbyt fortunne wypowiedzi Dagmar Havlovej. Porównania z pierwszą żoną prezydenta, Olgą, nie są dla obecnej małżonki korzystne.
Co Vaclav Havel myśli o drugiej kadencji prezydenckiej? Przede wszystkim chciałby, aby była ona lepsza, aby przyniosła Czechom członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej. Jego zdrowie wymaga, aby to była prezydentura spokojniejsza. Tymczasem w kraju czeka go sytuacja chyba trudniejsza od tej przed 5 laty. Czeska prawica jest rozproszona i skłócona. Opinia publiczna skłania się ku lewicy, a sondaże mówią, że przedwczesne czerwcowe wybory wygrają socjaldemokraci. Jeśli Milosz Zeman zostanie premierem, dla prezydenta Vaclava Havla będzie to następny "twardy" partner. | Kandydaci są trzej. Za najpoważniejszego uchodzi Vaclav Havel. Jeśli nie zawiodą posłowie z ODS, Vaclav Havel zostanie wybrany ponownie na ostatnią już swoją kadencję:1998-2003. Komuniści zgłosili Stanislava Fischera - astrofizyka, przyznającego się do współpracy z tajną policją STB. Trzeci z kandydatów, przywódca partii republikańskiej, Miroslav Sladek, przebywa w areszcie śledczym z powodu utrudniania postępowania sądowego. Decyzja ostateczna należeć będzie do posłów i senatorów Zgromadzenia Narodowego.
W przypadku Vaclava Havla jest to już czwarta kandydatura, a jeśli zostanie wybrany - trzeci urząd prezydencki. Po raz pierwszy został prezydentem Czechosłowacji 29 grudnia 1989 roku. Pierwszego stycznia 1993 Czechosłowacja rozdzieliła się na dwa suwerenne państwa: Republikę Czeską i Republikę Słowacką. Trzy tygodnie poźniej Vaclav Havel został wybrany na pierwszego prezydenta Republiki Czeskiej. Jego "czeska" kadencja właśnie dobiegła końca.
Kampanię przedwyborczą Vaclav Havel całkowicie zignorował. Po burzliwych wydarzeniach z przełomu listopada i grudnia (upadek rządu), po poważnym zapalenie płuc i sławnym wystąpieniu w Rudolfinum, czekał już tylko na mianowanie nowego premiera. w kraju jego krytyczne przemówienie z 9 grudnia, mianowanie bezpartyjnego premiera, a potem półpolitycznego rządu wywołało wśród dużej części posłów i senatorów ODS falę silnej niechęci. Wielu z nich publicznie oświadczyło, że nie odda na Havla swego głosu 20 stycznia br.
Co Vaclav Havel myśli o drugiej kadencji prezydenckiej? Przede wszystkim chciałby, aby była ona lepsza, aby przyniosła Czechom członkostwo w NATO i w Unii Europejskiej. Jego zdrowie wymaga, aby to była prezydentura spokojniejsza. Tymczasem w kraju czeka go sytuacja chyba trudniejsza od tej przed 5 laty. Czeska prawica jest rozproszona i skłócona. Opinia publiczna skłania się ku lewicy, a sondaże mówią, że przedwczesne czerwcowe wybory wygrają socjaldemokraci. Jeśli Milosz Zeman zostanie premierem, dla prezydenta Vaclava Havla będzie to następny "twardy" partner. |
TECHNOLOGIE
Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru
Zmieniaj, kiedy chcesz
ARCHIWUM
ADAM JAMIOŁKOWSKI
Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie.
Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma.
Kijkiem w podłodze
Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną.
Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości.
Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie.
Jak rajdowiec
W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody.
Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy.
Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia.
Na początku było Porsche
Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca.
Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat.
Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe.
Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach.
Lepiej poczekać
Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30.
Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę | Nowe rozwiązania techniczne mogą zmienić niechęć Europejczyków do samochodów z automatyczną skrzynią biegów. Pojawiły się automaty, które posiadają manualną alternatywę. Pozwala ona na bardzo dynamiczną zmianę biegów, co spodoba się kierowcom o sportowych ambicjach. Pojawiły się też automaty, które przerzucają biegi zgodnie ze stylem jazdy kierowcy. Niedługo produceni wprowadzą te rozwiązania do tańszych aut. |
Sto lat obchodzi Dom Narodowy Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką
Dom jak testament
W okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski
DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA
Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. Cieszynianie mówią, że nie ma w ich mieście polskiej rodziny, której losy nie byłyby związane z tą placówką.
W czasie okupacji w mieszczącym się wówczas przy Adolf Hitler Platz 12 budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom przy placu Józefa Stalina 12 zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji - siedziby stowarzyszeń i placówki kultury. Jednak dopiero lata 90. przywróciły mu rangę równą tej, z jaką zaczynał działalność u progu poprzedniego stulecia.
W drugiej połowie XIX wieku Cieszyn emanował polskością na całą okolicę - przede wszystkim na chłopów osiadłych od wieków w dolinie Olzy. Wśród nich był i pradziadek obecnego premiera RP, jego imiennik, Jerzy Buzek z Końskiej pod Cieszynem. Ukończył gimnazjum w Cieszynie, znał w mowie i piśmie cztery języki: niemiecki, francuski, łacinę i grekę. Korzystał z Czytelni Ludowej, która działała w Cieszynie od 1861 roku. Dzięki zapiskom w "Pamiętniku Starego Nauczyciela" poety i nauczyciela Jana Kubisza wiemy, że studiował dzieła Kaczkowskiego, Korzeniowskiego, Jeża, Mickiewicza. W swym domu zgromadził ogromny księgozbiór polskich dzieł. Nikt nie miał wątpliwości, że czuje się i jest Polakiem. Nic więc dziwnego, że kiedy w 1882 roku ks. pastor Franciszek Michejda sformułował ideę budowy Domu Narodowego, dzięki takim ludziom jak pradziadek obecnego premiera znalazła ona podatny grunt. Pięć lat później powstało Towarzystwo Domu Narodowego, które zaczęło gromadzić kapitał dla tego przedsięwzięcia.
W 1897 roku prezes TDN Franciszek Górniak sfinalizował akt kupna kamienicy przy Rynku 12, w której przedtem mieścił się hotel. - Wykonał plany nowego obiektu. Odpowiadał za żmudną procedurę uzgodnień z władzami przebudowy kamienicy, nadzorował ją i w znaczący sposób finansował - opowiada Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni on tablicę upamiętniającą dziadka. Franciszek Górniak był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego, a kiedy towarzystwu zagroził deficyt, zapobiegł temu zapisując w testamencie 10 tysięcy złotych reńskich. Zmarł w 1899 roku, nie doczekawszy oficjalnego otwarcia placówki.
- Na łożu śmierci zobowiązał żonę, by po stosownym okresie żałoby wyszła za mąż za Jerzego Cienciałę, który nie miał pieniędzy, ale za to jako polski działacz narodowy miał talent do polityki. Pradziadek uważał, że małżeństwo z bogatą wdową ułatwi Cienciale patriotyczną działalność. I nie omylił się. Cienciała został posłem do Rady Państwa w Wiedniu i właśnie w Domu Narodowym składał rodakom sprawozdania ze swej działalności - dodaje Anna Górniak-Świątek, bratanica Jana Górniaka, która do Domu Narodowego przychodziła w latach 70. na zajęcia Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Cieszyńskiej. Jednak o tym, że jest prawnuczką budowniczego tej placówki, nikt wówczas nie chciał pamiętać. Z goryczą mówi, że o Franciszku Górniaku przypomniano sobie dopiero niedawno.
Jan Górniak, wnuk Franciszka. 19 stycznia tego roku, w czasie uroczystości jubileuszu stu lat Domu Narodowego, odsłoni tablicę upamiętniającą jego dziadka który był właścicielem cegielni w Sibicy pod Cieszynem, skąd bezpłatnie dostarczał cegłę na budowę Domu Narodowego
Jan, ojciec jej ojca Franciszka i stryja Jana, jako wiceprezes Macierzy Szkolnej i wicedyrektor Towarzystwa Oszczędności i Zaliczek, członek "Sokoła", był do czasów podziału Śląska Cieszyńskiego aktywnym działaczem Domu Narodowego. Bywać w nim przestał, gdy w 1919 roku granica odcięła jego rodzinną Sibicę od Polski, zostawiając ją na terytorium Czechosłowacji. Podobnie jak Jan Kubisz, autor hymnu "Płyniesz Olzo" i najważniejszej do dziś pieśni Zaolzian "Ojcowski Dom", podobnie jak wielu innych rodaków zza Olzy, przyrzekł sobie, że jego noga granicy tej nie przekroczy, bo znaczyłoby to, że uznał jej ważność. Ten jeden z fundatorów istniejącego do dziś Gimnazjum Polskiego w Czeskim Cieszynie i wielu innych placówek oświatowych na Zaolziu prawdopodobnie właśnie w Domu Narodowym odbierał wiosną 1939 roku nadany przez premiera RP Felicjana Sławoj-Składkowskiego Krzyż Niepodległości i Srebrny Krzyż Zasługi. Aresztowany w pierwszym dniu wojny przez Niemców, osadzony w więzieniu i torturowany, zmarł w 1940 roku.
Historię związków z Domem Narodowym kolejnego z cieszyńskich rodów otwiera pradziadek Mariusza Makowskiego, prezesa Macierzy Ziemi Cieszyńskiej i od 1989 roku członka Zarządu Miasta. To Krzysztof Lukas - austriacki oficer ewidencyjny w 31. Pułku w Cieszynie, manifestacyjnie posługujący się polszczyzną , działacz mającej siedzibę w Domu Narodowym Macierzy Szkolnej. Był świadkiem powstania tu w 1914 roku sztabu Legionu Śląskiego i wizyt brygadiera Józefa Piłsudskiego. Był przy powołaniu Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, która 30 października 1918 roku ogłosiła, że "proklamuje uroczyście przynależność państwową Księstwa Cieszyńskiego do wolnej, niepodległej Polski i obejmuje nad nim władzę państwową". Był też jednym z najważniejszych uczestników spisku polskich oficerów, którzy po proklamacji zajęli garnizon wojskowy w Cieszynie rozbrajając Niemców.
- Moja babcia, Maria Władysława z Lukasów Woliczko, mówiła mi, że w okresie międzywojennym bywanie w Domu Narodowym należało do dobrego tonu - opowiada Mariusz Makowski. Przechowuje świadectwa, że opowieści te nie były gołosłowne: zaproszenia na rauty i bale, zjazdy absolwentów założonego w 1895 roku Polskiego Gimnazjum, wieczorki Mickiewiczowskie, Sienkiewiczowskie, Kościuszkowskie... Jak silne było oddziaływanie patriotyczne Domu Narodowego najlepiej świadczy, że Maria Władysława i jej mąż Józef Woliczko odmówili w 1939 roku podpisania w jego gmachu volkslisty i uciekli z Cieszyna do Generalnej Guberni. Wrócili tu dopiero w 1968 roku. Ich wnuk, Mariusz Makowski, właśnie w Domu Narodowym przeszedł podstawową edukację kulturalną. A kiedy nastał rok 1989, razem z Jerzym Hermą mianowanym wówczas dyrektorem Domu Narodowego, dziś konsulem RP w Ostrawie i Janem Olbrychtem, pierwszym demokratycznie wybranym burmistrzem Cieszyna III Rzeczypospolitej, dziś marszałkiem województwa śląskiego, zasiedli do sformułowania nowej polityki kulturalnej realizowanej do dziś przez Cieszyński Ośrodek Kultury - Dom Narodowy. Wtedy to zrodził się Festiwal Teatralny "Na Granicy" - obecnie konkursowy przegląd teatrów państw Grupy Wyszehradzkiej, który odbywa się pod patronatem sekretarza generalnego Rady Europy. Wtedy wymyślili organizowane wspólnie z Czechami i Polakami z Zaolzia imprezy, takie jak Dekada Muzyki Organowej, Chóralnej i Kameralnej, Cieszyńska Jesień Jazzowa i Święto Trzech Braci, rozpoczynające się tradycyjnym spotkaniem Polaków i Czechów na granicznym moście Przyjaźni nad Olzą.
- Dziś Dom Narodowy nie tylko promieniuje, jak przed stu laty, życiem kulturalnym i jest siedzibą wielu organizacji pozarządowych, ale znów jednoczy Polaków mieszkających po obu stronach Olzy. A przy tym jest symbolem coraz lepiej rozwijającej się współpracy transgranicznej w tym regionie - mówi Mariusz Makowski. - Pradziadek Lukas chyba byłby z nas zadowolony - dodaje. -
Zdjęcia Rafał Klimkiewicz | Cieszyn. Rynek 12. Sto lat temu był to najważniejszy adres dla Polaków zamieszkujących Śląsk Cieszyński. 20 stycznia 1901 roku rozpoczął tu działalność Dom Narodowy. W czasie okupacji w budynku cieszynianie zmuszani byli do podpisywania volkslisty. W czasach PRL-u dom zasiedliła Milicja Obywatelska, a potem komitet powiatowy i miejski PZPR. Po odwilży 1956 roku Dom Narodowy wrócił do swej pierwotnej funkcji. |
KAZIMIERZ GLABISZ
Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych
Bezpowrotna melodia polszczyzny
Generał brygady Kazimierz Glabisz (w środku) dokonuje przeglądu 4. Dywizji Piechoty w Dundee (Szkocja) w 1945 roku. ZDJĘCIA: ARCHIWUM BOHDANA TOMASZEWSKIEGO
BOHDAN TOMASZEWSKI
To było wyjątkowe pokolenie naszych rodaków. Urodzeni u schyłku XIX stulecia, wzrastali w niewoli trzech zaborów, walczyli o niepodległość, przeżyli jej utratę, przeszli jeszcze raz przez wojnę, działali na Zachodzie, a potem nie starczyło im już zdrowia lub życia, by powrócić do ojczyzny w latach dziewięćdziesiątych. Edward Raczyński, Stanisław Maczek, Wacław Jędrzejewicz i inni, a do tej generacji należał również Kazimierz Glabisz. Całe jego życie wypełniły dwa działania: praca dla Wojska Polskiego i dla polskiego sportu. Jakie było to bogate życie! Muszę ograniczyć się do skrótowego przedstawienia drogi tego człowieka, a cenny materiał dotyczący wielu faktów otrzymałem dzięki uprzejmości jego siostrzeńca, p. Andrzeja Rożanowicza, mieszkającego w Katowicach.
U boku Piłsudskiego
Kazimierz Glabisz urodził się w 1893 roku w wielkopolskim Odolanowie w zasłużonej dla tamtego regionu rodzinie, zdał maturę w 1913 r. w Ostrowie Wielkopolskim, a był młodzieńcem, który bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport. Był nawet twórcą klubu sportowego Venetia w jego rodzinnych stronach i grał w piłkę nożną. Po maturze studiował prawo w Monachium, a potem we Wrocławiu, biorąc czynny udział w działalności konspiracyjnej patriotycznej organizacji studenckiej "Z" i krzewiąc sport w drużynach strzeleckich. Jako poddany cesarza Wilhelma II, został wcielony w 1915 r. do armii niemieckiej. W latach I wojny był artylerzystą, a rozkazy i losy rzuciły go najpierw na front wschodni, potem zachodni. Kolejny chrzest bojowy przeszedł opodal głośnego Ypres. Z ogniomistrza awansował w 1917 r. na podporucznika. U schyłku wojny został ranny. Podczas pobytu w poznańskim szpitalu nawiązał kontakt z tajną Polską Organizacją Wojskową działającą w zaborze pruskim.
Po zakończeniu wojny niezwłocznie wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i Niemców sprawiła, że w 1919 r. został porucznikiem i powierzono mu już stanowisko operacyjne frontu wielkopolskiego. Awansował szybko i w 1920 r. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. Ten urodzony żołnierz dzięki zdolnościom, coraz większemu doświadczeniu i osobistej dyscyplinie awansował coraz wyżej i systematycznie obejmował odpowiedzialne funkcje operacyjne podczas wojny z bolszewikami. Rychło wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. Błyskawicznie zauważony przez Józefa Piłsudskiego, odegrał ważną rolę w 1921 roku w pomyślnym zakończeniu Powstania Śląskiego. Dwa lata później skończył naukę w Wyższej Szkole Wojennej i otrzymał awanse na kapitana oraz na majora Sztabu Generalnego. Był wysokiej klasy sztabowcem, blisko współpracował z marszałkiem Piłsudskim, a jako oficer do zadań specjalnych brał udział w pięciu grach wojennych prowadzonych przez marszałka.
Po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski wysłał Glabisza do Niemiec, a także do Austrii, by zebrał informacje o sytuacji w tych krajach. Po śmierci marszałka Rydz-Śmigły powierzył Glabiszowi dokonanie analizy sytuacji panującej w ZSRR, a więc funkcje tajne, wymagające najgłębszego zaufania. Wybuch II wojny zastał płk. dypl. Glabisza na stanowisku I oficera do zadań specjalnych w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych.
W armii i sporcie
Nie chce się wierzyć, że ten człowiek miał jeszcze czas i energię, aby pracować dla polskiego sportu. Sport kiedyś uprawiał, lubił i wierzył w jego funkcje kształtujące charakter. Pewnie myślał przede wszystkim o charakterze przyszłych żołnierzy.
Przez krótki czas był wiceprezesem naszego Związku Tenisowego, wiceprezesem Polonii Warszawa. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną i miał szczęśliwą rękę, wtedy bowiem dyskobolka Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. PZPN pragnął, by był jego działaczem. Glabisz został więc wiceprezesem, a na dwa lata przed wybuchem wojny prezesem Związku. Nasz futbol zaczął wtedy wyraźnie iść w górę. Jaką żywotność miał ten człowiek! Piął się nieustannie zarówno w armii, jak i w polskim sporcie. Przecież już wcześniej, od 1929 roku, był prezesem PKOl. Powtórzmy: to była ta generacja Polaków, którzy wciąż odnajdywali nowe pokłady energii i satysfakcję w tym, co można zrobić.
Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. Lubiany przez zawodników, za to niektórzy działacze uważali, że kieruje wszystkim nazbyt stanowczo, nieomal po wojskowemu. Ale w kontaktach nieurzędowych był czarujący.
Bies wlazł
Po raz pierwszy zobaczyłem Kazimierza Glabisza latem 1938 roku, kiedy stał przed trybuną stadionu Legii i rozmawiał z medalistkami olimpijskimi, pięknymi dziewczętami, dyskobolką Jadwigą Wajsówną i oszczepniczką Marią Kwaśniewską. Były w dresach, a prezes PKOl w mundurze pułkownika. Żartowali, śmieli się. Pan pułkownik, pełen staroświeckiej rewerencji wobec dam i szarmancki oficer, elegancko zasalutował paniom na pożegnanie. Zawodniczki były zachwycone. Ale - jak słyszałem - wobec młodzieży kierował się zarówno przyjaźnią, jak i dyscypliną. Wiele wymagał! Jak to różni się od obecnych metod wychowawczych, kiedy często nazbyt schlebiamy młodym ludziom, pozwalając im nieomal na wszystko.
Miałem okazję przelotnie poznać pułkownika osobiście, bo często zaglądał na korty Legii. Spotykał się tam z przyjaciółmi i czasem grywał w brydża w domu klubowym z dawnymi mistrzami rakiety Jadwigą Jędrzejowską i Ignacym Tłoczyńskim. Cóż, młodzik tenisowy mógł zostać jedynie przedstawiony prezesowi PKOl i najwyżej zamienić z nim dwa słowa. Widziałem go także na tym ostatnim, wyjątkowym meczu polskich piłkarzy z Węgrami na Legii kilka dni przed wybuchem wojny. Ze stanu 0:2, przypomnę, wygraliśmy 4:2 z ówczesnymi wicemistrzami świata! "Jakiś fluid poszedł z trybun na boisko - powiedział po meczu płk Glabisz. - Bies wlazł w naszą drużynę." To jego słowa.
W pierwszych dniach wojny był w sztabie przy Rydzu Śmigłym. Zaraz poszedł na front, brał udział w bitwie pod Iłżą, przebijał się wraz z rozbitymi oddziałami. Do Warszawy dotarł w październiku. Jego mieszkanie zajęło gestapo. Okupant szukał człowieka, który przed wojną odkrywał jego tajemnice wojskowe. 1 stycznia 1940 r. Kazimierz Glabisz przekroczył granicę, dostał się do Budapesztu, gdzie uczestniczył w organizowaniu dalszych przerzutów oficerów na Zachód. Dopiero w rok później kolejnymi etapami przez Jugosławię, Grecję, Turcję, Palestynę i Egipt, przez Afrykę i Portugalię trafił wiosną 1941 r. do Londynu. Najpierw pracował w szefostwie oddziału organizacyjnego, potem w Szkocji był zastępcą dowódcy Samodzielnej Brygady Strzeleckiej, zajmował wysokie stanowisko w Brygadzie Pancernej gen. Maczka, a w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Zaraz po kapitulacji Niemiec został mianowany generałem brygady.
"Pod jarzmo nie wrócę"
Nie wrócił do kraju. Nastał pokój, więc generał zabrał się do sportu. Gdy Anders powołał w 1947 r. Radę WF i Sportu na emigracji, Glabisz stanął na jej czele. Powstało 60 klubów, organizowano rozgrywki w wielu dziedzinach sportu, reaktywowano odznakę POS, wychodziły "Nowiny Sportowe". Organizował także korespondencyjne zawody dla rozsianej po świecie polskiej emigracji. Stanął na czele Związku Polskich Klubów Sportowych.
Nasi rodacy wiedli wówczas w Anglii skromne życie, nie przelewało się im. Gen. Glabisz utrzymywał się z bardzo szerokiej pracy publicystycznej w dziedzinie wojskowości i sportu. "Praca społeczna zajmuje mi sporo czasu, ale daje niemałe zadowolenie, bo sportowe organizacje i imprezy należą do najskuteczniejszych środków utrzymania młodego pokolenia przy polskości - pisał do swojej siostry Marii Rożanowiczowej, mieszkającej w kraju. - Niestety, zanosi się, że nasz byt na obczyźnie przeciągnie się na dalsze lata..."
Mimo podeszłego wieku starał się uprawiać sport, grał w tenisa. W jednym z listów do siostry napisał także: "Osobiście wierzę niezachwianie, że jeszcze zobaczę nadwarciańskie łęgi, nadwiślańskie piaski i tatrzańskie turnie, choć wiem, że pod jarzmo dobrowolnie nie wrócę." To słowa pisane jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych.
Jadzia i Marysia
Na zakończenie niechaj będzie już coś bardzo osobistego, ale to przecież uzupełni losy i charakterystykę Kazimierza Glabisza. Wspomniałem o przelotnym spotkaniu z nim na kortach Legii i oto wiele lat później, w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju w Wimbledonie w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na kortach. Udał, że mnie pamięta, ale trochę się wzruszył, że rozmawia z kimś stamtąd, a w dodatku ten ktoś zna i widuje Jędrzejowską, Kwaśniewską oraz Staszka Marusarza. Ożywił się i powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej Jadzię i Marysię, a także tenisistę Hebdę. "No i Marusarza - mówił generał - i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju." Na tym skończyła się krótka rozmowa w dość licznym gronie, w którym Kazimierz Glabisz był traktowany ze szczególnym szacunkiem.
Minęły znów lata, równo 21. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni "Daquiza" na Kensingtonie, w której spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał. Był rok 1978. Miał wtedy 85 lat. Wahałem się: podejść i się przypomnieć? Wahałem się. Ale zaczął mi się uważnie przyglądać. To mnie ośmieliło.
- Bardzo przepraszam, ale czy pan generał pozwoli...
- Ależ oczywiście. Niechże pan siada.
- Nie wiem, czy pan generał może pamięta?... - zacząłem nieśmiało.
- Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się w swoim czasie u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję.
- Pozdrowił pan? - mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju już zanikała, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków od lat przebywających na obczyźnie. No i zadziwiająca pamięć generała!
- Pozdrowił ich pan? - powtórzył, bacznie mi się przyglądając.
- Tak, oczywiście.
Nie rozkaz, lecz prośba
Przeszedł na czas wojny, bo tym przecież żył. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza-Śmigłego.
- Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę!
- Mówcie.
- Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front.
Rydz-Śmigły spojrzał ostro. Odczekał chwilę.
- Jedźcie.
- Rozkaz Panie Marszałku!
- To nie był rozkaz, to wasza prośba.
Opowiadał o Rydzu-Śmigłym, o generałach Kutrzebie i Kopańskim, a przede wszystkim o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko - wciąż byli i można się było u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub z podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał.
Kazimierz Glabisz zmarł w Londynie w 1981 roku i tam jest pochowany. Można sobie wyobrazić, co czuł w tamtych miesiącach niedługo przed śmiercią, kiedy w ojczyźnie, której już nie zobaczył, zaczęło się tyle dziać i budziły się nowe nadzieje.
Mamy rok olimpijski. Już za kilka miesięcy igrzyska w Sydney. Sądzę, że to sposobna pora, aby przypomnieć człowieka, który całe życie poświęcił ojczyźnie i polskiemu sportowi. | Kazimierz Glabisz urodził się w 1893. wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim. przeniesiono go do Naczelnego Dowództwa WP w Warszawie. wszedł do adiutantury Naczelnego Wodza. otrzymał awanse na kapitana oraz majora Sztabu Generalnego. Podczas olimpiady w Amsterdamie w 1928 r. kierował polską reprezentacją lekkoatletyczną. od 1929 roku był prezesem PKOl. Był szefem olimpijskiej reprezentacji Polski w 1936 r. podczas zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen oraz letnich w Berlinie. w 1944 r. kierował 4. Dywizją Piechoty. Nie wrócił do kraju. zmarł w Londynie w 1981. |
OSCARY '99
50 podpisów pod listem Stevena Spielberga
Dwie szanse Andrzeja Wajdy
BARBARA HOLLENDER
Przed trzema tygodniami pisaliśmy, że Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest polskim kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma także szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. Dzisiaj, pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga, podpisało się już ponad 50 członków Akademii.
List Stevena Spielberga, który wpłynął do Amerykańskiej Akademii Filmowej, zaczyna się od słów: "Chciałbym wesprzeć kandydaturę polskiego reżysera Andrzeja Wajdy do specjalnej honorowej Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pan Wajda jest jednym z najbardziej szanowanych filmowców naszych czasów, symbolem odwagi i nadziei dla milionów ludzi w powojennej Europie i poza nią. Jest znany nie tylko jako wielki mistrz kina, choć jego filmy od połowy lat pięćdziesiątych cieszyły się wielkim uznaniem. Jego obrazy stawały się inspiracją dla widzów na całym świecie, niosąc im spojrzenie tego artysty na historię, na demokrację i wolność".
Hołd dla polskiego mistrza
Dalej Steven Spielberg przedstawia Akademii życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, m.in. o trzech nominacjach do Oscara w kategorii filmów nieangielskojęzycznych - dla "Ziemi obiecanej", "Panien z Wilka" oraz "Człowieka z żelaza". Pisze o tym, że po roku 1989 Andrzej Wajda pełnił funkcję senatora, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim.
W swoim liście Steven Spielberg wspomina również, że Andrzej Wajda jest twórcą "Korczaka" - jego zdaniem jednego z najważniejszych europejskich filmów o holocauście. I kończy: "Ludzie kochający kino uważają go za jednego z najważniejszych reżyserów w historii filmu, za człowieka, którego artyzm wielokrotnie zwracał uwagę świata na kino europejskie. Próbując ukazać najjaśniejsze i najciemniejsze strony europejskiej duszy zmuszał nas do refleksji nad siłą naszego własnego humanitaryzmu. Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Przykład Andrzeja Wajdy przypomina nam, filmowcom, że historia może czasem żądać od nas odwagi. Że nasi widzowie mogą oczekiwać od nas duchowego wsparcia. Że bywają sytuacje, w których trzeba zaryzykować własną karierą, aby bronić praw ludzi. Przypominając, kim jest i co zrobił dla sztuki filmowej, uprzejmie proszę o wzięcie pod uwagę kandydatury Andrzeja Wajdy jako laureata honorowego Oscara Akademii w marcu 2000 roku".
Pod listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Akademii Filmowej. Są wśród nich prawdziwe hollywoodzkie tuzy. Reżyserzy - Woody Allen, Francis Ford Coppola, Mike Figgis, Milosz Forman, George Lucas, David Lynch, Phillip Noyce, Sydney Pollack, Bob Rafelson i Oliver Stone. Operatorzy - Roger Deakins i Vilmos Zsigmond. Jeden z najciekawszych hollywoodzkich scenarzystów - Robert Towne. Kilka gwiazd wielkiego formatu, jak Meryl Streep, Holly Hunter, Ed Harris, Scott Wilson, Michael York. Przedstawiciele polskiego lobby w Hollywood - Andrzej Bartkowiak, Ewa Braun, Agnieszka Holland, Janusz Kamiński, Allan Starski, Waldemar Kalinowski. List podpisali też znani producenci: Branco Lustig, Mike Medavoy, Mark Gordon, a wreszcie Jack Valenti - człowiek numer jeden amerykańskiego kina, przewodniczący Motion Picture Association of America. A podpisów ciągle przybywa - zgłaszają chęć wsparcia kandydatury Andrzeja Wajdy kolejne wielkie gwiazdy kina.
39 gniewnych ludzi
Jest rzeczą oczywistą, że od tego listu do Oscara droga bardzo daleka. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych świata. Przyznawany jest przez Board of Governors, w której skład wchodzi 39 osób - po trzech przedstawicieli każdego z 13 zawodów filmowych. Na swoim posiedzeniu 18 stycznia ciało to rozpatrzy tegoroczne kandydatury do honorowego Oscara. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, ale jego sylwetkę musi przedstawić jeden z członków Rady. Oczywiście, oscarowe szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez prominentnych ludzi kina. Już dzisiaj w Akademii mówi się, że w historii tej nagrody nikt nie miał takiego wsparcia jak Andrzej Wajda. Ale są i inni poważni kandydaci do statuetki. Jednym z nich jest Roger Corman. Sprawami promocji do Oscara za całokształt zajmuje się w Los Angeles organizacja pod nazwą Polish Hollywood Connection założona i kierowana przez Agnieszkę Holland i Janusza Kamińskiego, przy logistycznym wsparciu Konsulatu Generalnego w LA.
Producent "Pana Tadeusza" Lew Rywin mówi, że amerykańska promocja będzie się odbywała dwutorowo. O nominację do Oscara walczy bowiem jednocześnie film Andrzeja Wajdy - "Pan Tadeusz".
Konkurenci "Pana Tadeusza"
Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje około 300 członków specjalnej komisji działającej przy Amerykańskiej Akademii Filmowej. Obowiązkiem każdego z członków komisji jest obejrzenie przynajmniej 80 proc. filmów, na które ma głosować. Wymóg ten jest ściśle przestrzegany. Członkowie komisji niemal nie opuszczają kina znajdującego się w siedzibie Akademii, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności. Potem oceniają poszczególne tytuły przyznając im od 0 do 10 punktów. I to członkowie komisji zagranicznej decydują o nominacji. Na Oscara głosują już wszyscy członkowie Akademii.
"Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Są wśród nich: "Wszystko o mojej matce" Pedro Almodovara, nagrodzona Złotą Palmą w Cannes, "Rosetta" Luca i Jeana Pierre'a Dardenne'ów, "Mifune" Sorena Kragha Jacobsena, "Nie z tego świata" Włocha Giuseppe Piccioniego, "Pod słońcem" Colina Nutleya, "East-West" Regisa Wargniera.
"Pan Tadeusz" wylosował numer jeden i jego pokaz dla członków Akademii odbył się już 1 grudnia. Teraz powinny odbywać się kolejne pokazy, już w salach wynajmowanych przez producentów filmu. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. 15 grudnia w "International Herald Tribune" ukazał się interesujący artykuł Petera Finna "Polish Filmmaking Stages an Epic Return" o odradzaniu się kina w Polsce, którego duży fragment dotyczy Andrzeja Wajdy i "Pana Tadeusza". Wypowiada się w nim także producent filmu Lew Rywin. W planach są ogłoszenia w prasie branżowej - owe słynne "For your considation...". Lew Rywin mówi, że budżet promocyjny, obliczony początkowo na 400 tys. dolarów, został zredukowany do 206 tys. Pieniądze na reklamę pochodzą z Heritage Films i od dystrybutora francuskiego. Rywin zwrócił się również do inwestorów filmu, aby uczestniczyli w kosztach oscarowych. Odmówiła tylko Wizja TV.
Czy Andrzej Wajda dostanie Oscara? Za wcześnie jeszcze na spekulacje. Ale chyba nikt w historii polskiego kina nie miał tak dużych szans na statuetkę. I takiego poparcia ze strony wielkich artystów. A jeśli się nie uda? Tak też się może zdarzyć - każda nagroda jest wypadkową wielu czynników. Ale przecież już te podpisy złożone pod listem Stevena Spielberga są wspaniałym hołdem dla mistrza polskiego kina. | Andrzej Wajda, którego film "Pan Tadeusz" jest kandydatem do Oscara w kategorii obrazów nieangielskojęzycznych, ma szansę na honorowego Oscara za całokształt twórczości. pod popierającym kandydaturę Wajdy listem Stevena Spielberga podpisało się już ponad 50 członków Amerykańskiej Akademii Filmowej Steven Spielberg przedstawia życiorys Andrzeja Wajdy wpisany w historię naszego stulecia, przypomina o nagrodach, jakie otrzymały jego filmy, o tym, że przez Europejską Akademię Filmową został uhonorowany nagrodą za całokształt twórczości, a we Francuskiej Akademii zajął miejsce po zmarłym Federico Fellinim. Spielberg wspomina również, że Wajda należy do Polski, ale jego filmy są częścią kulturalnego skarbu całej ludzkości. Oscar za całokształt to jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień filmowych Przyznawany jest przez przedstawicieli 13 zawodów filmowych. Kandydatów może zgłaszać każdy członek Akademii, szanse rosną, gdy ma się silniejsze poparcie i listy wspierające podpisane przez ludzi kina. Nominacje w kategorii filmów nieangielskojęzycznych przyznaje 300 członków specjalnej komisji niemal nie opuszczają kina, na każdym z seansów muszą podpisywać listę obecności.Potem oceniają poszczególne tytuły Na Oscara głosują wszyscy członkowie Akademii."Pan Tadeusz" ma w tym roku bardzo silnych konkurentów. Jak zawsze w Hollywood, wiele zależy od reklamy i atmosfery wokół filmu. w "International Herald Tribune" ukazał się artykuł o odradzaniu się kina w Polsce,duży fragment dotyczyWajdy i "Pana Tadeusza". |
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński
Nie jestem człowiekiem rewanżu
Fot. Bartłomiej Zborowski
Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej?
Prof. Leon Kieres: Wciąż jestem pytany o stosunek obecnych władz do Instytutu i do mojej osoby oraz w jaki sposób oceniam obecną sytuację polityczną. Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych.
I co pan na to?
- Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Były też formułowane inne życzenia. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. Nie chciałem, by instytucja, która ma tak istotną rolę i misję do spełnienia wobec narodu, jego historii i tradycji, stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. Dopóki jestem prezesem IPN, dopóty nie dopuszczę do takiej ewentualności także w przyszłości.
- Wróćmy jednak do pierwszego pytania, czy nikt już nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN?
- Naturalnie nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Czasem spotykam się z dość ostrym atakiem, jak na przykład ostatnio w "Tygodniku Solidarność". Tam niemalże wprost napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany.
- Właściwie jakie one były?
- Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Nie jestem człowiekiem rewanżu także wobec takich poglądów. Ale zapytam się tych, którzy tak chcą mnie konfrontować z polskim ustawodawcą: gdzie byli między 18 stycznia 1999 r. a 30 czerwca 2000 r., gdy trwały korowody z wyborem prezesa IPN i potem, gdy trzeba było przygotować Instytut do działania. Wtedy dyskutowano tylko, kto jest godny, a kto godniejszy do objęcia prezesury. Zapomniano, że sam prezes nie wystarczy. Można było mi przynajmniej wskazać budynki, a nie żebym ja sam się tym zajmował. Nie miałem niczego poza kilkoma pomieszczeniami w gmachu Sądu Najwyższego. Kiedy zresztą chcieliśmy szybciej przejąć akta, zakwestionowano warunki techniczne i tego budynku. Teraz mogę powiedzieć, że budynki już są i nie widzę ze strony obecnych dysponentów żadnych problemów z przejmowaniem archiwów. W 90 procentach one już są u nas.
- Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik.
- Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. I to jest najważniejsze. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. IPN nie jest bowiem stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. Jeśli ktoś chce powołać kogoś na stanowisko, może zwrócić się do nas o materiały. Tak właśnie było w sprawie prokuratora Andrzeja Kaucza. Zwróciły się do nas o to najpierw minister Barbara Piwnik, a potem minister Barbara Labuda. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby z własnej inicjatywy brać udział w tej historii. Nie zamierzam też być lustratorem w podobnych sytuacjach.
- Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków?
- Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Chciałem zresztą uczynić naczelnikiem biura edukacji publicznej jednego z oddziałów IPN cenionego historyka związanego z lewicą. Odmówił mi ze względu na nadmiar obowiązków. Zatrudniłem też wielu innych, których można posądzać o wszystko, tylko nie o prawicowość. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". Zapewniam, że nie ma u nas tendencji do jednostronnej interpretacji naszych dziejów. W praktyce również tak nie jest.
- Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem?
- Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP. Nie widzę w tym nic złego. Problem byłby tylko wtedy, gdyby ci ludzie przyszli do nas z jakąś specjalną misją. Nigdy jednak nie będzie tak, że wcześniejsza praca stanie się barierą przy zatrudnianiu w IPN. Dotyczy to też funkcjonariuszy UOP.
- Dla wielu ludzi Instytut i "teczki" to jedno. Jak temu zaprzeczyć, bo przecież hasło "teczki" ma fatalną konotację. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN?
- Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. Bez Instytutu niemożliwy byłby powrót do weryfikacji oceny dziejów najnowszych.
- A nie będzie to historia nasza i wasza?
- Zapewniam, że nie. Dlatego powiedziałem, że nie odbieram historykowi prawa do autorskiej oceny faktów i materiałów, ale jednocześnie deklarowałem od samego początku, że ma to być instytut służący wszystkim, dlatego że do jego archiwów wszyscy będą mieli dostęp. Jedyne uprzywilejowanie historyka IPN polega na tym, że tu pracuje i szybko może zjechać windą do archiwum. Najważniejsza zasada jest jednak taka, że każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem, np. jeśli nie są one akurat objęte tajemnicą śledztwa.
- Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji?
- Przede wszystkim pragnąłbym, by działalność Instytutu znacząco przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Chciałbym, byśmy znaleźli odpowiedź na następujące pytanie: czy w świetle informacji znajdujących się w naszych archiwach można wyjaśnić pewne fakty z losów narodu i jednostek. Albo, być może, na podstawie naszych badań trzeba będzie powiedzieć społeczeństwu, że niektórych wydarzeń nie da się wyjaśnić. Tak bywa nie tylko u nas. Pamiętajmy przecież, że nie wyjaśniono jednoznacznie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego, czy premiera Palmego. W Polsce - syna Bolesława Piaseckiego.
- Może uda się natomiast postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Marcelego Nowotki czy docenta Ludwika Widerszala?
- Nie wiem. Mam nadzieję, że znajdziemy w naszych archiwach odpowiednie dokumenty, pozwalające jeśli nie na wszczęcie postępowania - bo to jest kwestia oceny, czy jest to zbrodnia nazistowska, komunistyczna, wojenna, czy inna zbrodnia przeciwko ludzkości - to na wyświetlenie tych zdarzeń. Szukamy. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Chyba w ciągu najbliższych miesięcy będziemy w stanie poinformować o rezultatach podjętych działań. Na temat Jedwabnego wypowiemy się jeszcze w grudniu.
- Na pewno ktoś pana zapyta: co w takim razie z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ?
- Jestem na to pytanie przygotowany. Ponieważ docierają do nas takie informacje, rozmawiałem już o tym z prof. Witoldem Kuleszą, szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Uhonorowanie postaw formacji podziemnej może nastąpić i przez to, że ujawnimy takich, którzy byli niegodni powoływania się na przynależność do nich.
- Co trafiło dotąd do archiwów IPN?
- Wszystko to, co powinno, i nic ponadto. Ponad dziewięćdziesiąt procent najbardziej "wrażliwych" akt z UOP wytworzonych do 6 maja 1989 r., a do 31 grudnia 1990 r. z WSI.
- Jest pan pewien, że nie było tu żadnych dwuznacznych sytuacji?
- Znowu odpowiadam krytykom, dlaczego przejmowanie akt szło tak wolno. Jak więc bym się obronił przed takim pytaniem jak pańskie, gdybym gwałtownie, dniami i nocami, zwoził tutaj dokumenty. Przyjęliśmy kardynalną zasadę: wspólne komisje - dotychczasowego dysponenta i IPN - kartka po kartce, parokrotnie liczyły, pakowały, selekcjonowały. Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN, często bardzo poufnych, nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Była to operacja na skalę światową, wymagająca szczególnej rozwagi i ostrożności. Ale oczywiście nikt nigdy nie będzie miał stuprocentowej pewności, że wszystko, co nakazuje ustawa, znajdzie się u nas. Trzeba mieć jednak zaufanie do konstytucyjnych organów państwa. Jeśli od początku kierowałbym się zasadą bardzo ograniczonego zaufania, podejrzliwości - do czego, nawiasem mówiąc, z różnych stron mnie namawiano - to nie powinienem tutaj trafić.
- Jaki wpływ na wzajemne relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI?
- W życiu kieruję się zasadą dobrej woli, dlatego oświadczam raz jeszcze, że nie przyglądam się nowym władzom z podejrzliwością. Spotkałem się już z ministrem Zbigniewem Siemiątkowskim i płk. Markiem Dukaczewskim. Otrzymałem od nich gwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Minister Zbigniew Siemiątkowski uczestniczył niedawno w posiedzeniu kolegium IPN, w grudniu naszym gościem będzie płk Marek Dukaczewski. Rozmawiałem też z ministrem Jerzym Szmajdzińskim, nadzorującym WSI, który zapewnił mnie, że nie będzie żadnych problemów, bo ustawę muszą zrealizować obie strony.
- Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek?
- Szturmu nie było. Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. Jeśli nie nastąpią jakieś zawirowania wokół nas i sami nie popełnimy jakiegoś błędu, to zainteresowani dość szybko dowiedzą się o zawartości ich teczek.
- Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii?
Nie można wykluczyć, że spowodują je wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat. Komuś mogła się wtedy powinąć noga, mógł popełnić nawet grube świństwo, a potem całym życiem zaświadczył o swojej przyzwoitości.
- Oczywiście, że boję się. Zapewniam jednak, nie dołączę się do tych, którzy mówią, że syn ma cierpieć za grzechy ojca. Nie. W sprawie indywidualnych losów nigdy nie podniosę ręki z palcem wskazującym na syna czy brata jako wartego napiętnowania przez to, iż nosi to samo nazwisko. Wiem oczywiście, że tak może być i pewnie będzie. Mogę zapewnić jednak, iż nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. IPN to nie supermarket z sensacyjnymi towarami. Ta sfera naszej działalności nie była i nie będzie nigdy reklamowana.
- W teczkach są aż tak straszne wiadomości?
- Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. Jestem przecież dzieckiem, choć duszą nim nie byłem, socjalizmu. Ale aż tego się nie spodziewałem. Jestem w stanie zrozumieć upadek prostego człowieka. Byłem do tego przygotowany. Joachim Gauck pokazał mi olbrzymią teczkę zwykłego robotnika z NRD, w której były wyznania, dlaczego zgadza się donosić i brać za to pieniądze. Dla mnie jednak czymś szczególnie hańbiącym jest postawa tych, którzy decydowali o losach własnej ojczyzny. Znajdowałem bowiem dokumenty, na których konkretne, bardzo ważne osoby zatwierdzały np. obrzydliwe prowokacje, także propagandowe, w stosunku do Kościoła, Episkopatu.
- W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie?
- Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. Byli tacy, którzy dawali mi tu trzy miesiące. Uzbierało się ich trochę więcej. Mówiono, że mnie zadepczą. Tak się nie stało. I nie martwię się też o przyszłość Instytutu. | Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej
Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej?
Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Nie chciałem, by instytucja stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron.
czy nikt nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN?
są to zdania marginalne. ostatnio w "Tygodniku Solidarność" napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany.
jakie one były?
Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić.
Czytelnik "Trybuny" postulował, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN.
Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci.
- Profesor Wiatr napisał, że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków?
Stanowczo się z tym nie zgadzam.
Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP?
nieporozumienie.
Z czym więc powinien kojarzyć się IPN?
Z wiarygodnością opisu polskich dziejów.
nie będzie to historia nasza i wasza?
nie.
Jakie sprawy chciałby pan wyjaśnić podczas swojej kadencji?
pragnąłbym, by działalność Instytutu przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności.
Może uda się postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Nowotki czy docenta Widerszala?
Nie wiem. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Popiełuszki.
co z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ?
rozmawiałem z szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności.
Co trafiło dotąd do archiwów IPN?
Wszystko to, co powinno, nic ponadto. Chciałbym zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu.
Jaki wpływ na relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI?
Spotkałem się już z ministrem Siemiątkowskim i płk. Dukaczewskim. Otrzymałemgwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom.
Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek?
Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób.
Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii?
boję się. nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował.
W teczkach są aż tak straszne wiadomości?
Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy.
W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie?
Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. |
Nowe technologie
Telekomy ograniczają inwestycje
Spada sprzedaż producentów sprzętu
Firmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą w latach 1999-2000 równowagę finansową. Jedną z metod jest ograniczanie inwestycji. W efekcie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego.
Łączna globalna sprzedaż Alcatela, Ericssona, Lucenta, Nokii, Nortelu, Motoroli, Siemensa i wielu innych producentów sprzętu telekomunikacyjnego była w ubiegłym roku - według szacunków banku inwestycyjnego Morgan Stanley - o 1 proc. niższa niż w 2001 r. i wyniosła 233,3 mld USD. W tym roku Morgan Stanley oczekuje spadku wydatków inwestycyjnych telekomów o kolejne 18 proc. do 190,4 mld USD. Tylko w Europie i Japonii rynek ma być względnie stabilny - spadki nakładów inwestycyjnych wyniosą 2 proc. - w pozostałych regionach inwestycje skurczą się o 22 do 36 proc.
Według analityków Morgan Stanley, kolejne lata także przyniosą ograniczenia inwestycji, ale będą one już mniejsze, w tym o 5 proc. w 2003 r.
Równie pesymistycznie na rynek sprzętu telekomunikacyjnego patrzą analitycy JP Morgan. Ich zdaniem, tegoroczne inwestycje operatorów komórkowych w infrastrukturę spadną o 13 proc., w 2003 r. o dalsze 5 proc. Analitycy Deutsche Banku szacują, że operatorzy komórkowi zmniejszą w tym roku inwestycje infrastrukturalne o 11 proc., ale w 2003 r. wzrosną one o 11 proc. Można szacować, że operatorzy komórkowi wydają co czwartego dolara inwestowanego w sieć przez telekomy.
Wielkie długi do spłacenia
Końcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które po zdobyciu pieniędzy od inwestorów czy to przez emisję akcji, czy to sprzedając obligacje lub zaciągając dług w bankach przystępowały do budowy sieci. Dziś po wielu operatorach alternatywnych pozostały niespłacone długi i sporo nikomu dziś niepotrzebnej infrastruktury, którą można kupić za stosunkowo małe pieniądze.
W końcu poprzedniego stulecia także operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. Kulminacja wydatków przypadła na 2000 r., gdy w Europie sprzedawano licencje na telefonię komórkową trzeciej generacji. Telekomy śmiało oferowały wielkie kwoty za licencje w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Potem przyszło opamiętanie, ale i tak w Europie na licencje UMTS wydano ponad 100 mld USD.
W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Dług France Telecom sięgał 65 mld EUR. Równie wysokie było zadłużenie Deutsche Telekom. Wierzytelności mniejszych operatorów takich jak holenderski KPN były co prawda niższe, ale stanowczo za wysokie jak na możliwości finansowe tych firm. Operatorzy narodowi podjęli próby zmniejszenia długu. Ci, którzy mogli, sprzedawali akcje nowych emisji lub wprowadzali na giełdy swe działy telefonii komórkowej. Inni wyprzedawali budynki i majątek nie związany z główną działalnością. Wszyscy ograniczali inwestycje.
Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych. W wyniku zajadłej wojny o klienta ceny niektórych usług, np. związanych z przesyłem danych, spadły poniżej kosztów i nie gwarantują zwrotu z inwestycji.
Tniemy inwestycje
W ostatnich dniach Deutsche Telekom, największa firma telekomunikacyjna w Europie oświadczyła, że zmniejszy tegoroczne inwestycje związane z budową sieci o 10 proc. do 9 mld EUR. France Telecom przedstawiając wyniki za 2001 r. oświadczył, że utrzyma w tym roku inwestycje na poziomie z 2001 r. O zmniejszeniu planów inwestycyjnych poinformował też mmo2, kontrolowany przez British Telecom piąty co do wielkości operator telefonii komórkowej w Europie, a także Vodafone i China Mobile, najwięksi światowi operatorzy komórkowi. Hiszpańska Telefonica, która w ub.r. na inwestycje wydała 8,4 mld EUR (o 7,9 proc. mniej niż w 2000 r.) zapowiedziała zmniejszenie wydatków także w tym roku.
Także nasze firmy telekomunikacyjne tną inwestycje. W ub.r. Telekomunikacja Polska SA zainwestowała 4,8 mld zł, o 2,5 proc. mniej niż w 2000 r. Tegoroczne inwestycje TP SA szacuje na 4,3 mld zł. Wydatki inwestycyjne mocno zredukowała ocierająca się o bankructwo Netia, największy alternatywny operator w Polsce. Telefonia Dialog, drugi co do wielkości operator alternatywny w ub.r. zainwestował 562 mln zł, o 10 proc. mniej niż planował. W tym roku chce wydać 500 mln zł.
Spośród sieci telefonii komórkowej wzrost wydatków inwestycyjnych w tym roku zapowiada kontrolowany przez TP SA i France Telecom PTK Centertel oraz Polkomtel. Centertel, który w 2001 r. zainwestował w sieć 1,3 mld zł, w tym roku chce wydać kolejne 1,4 mld zł. Polkomtel, który w ub.r. wydał na inwestycje 938,5 mln zł, o 22 proc. mniej niż planował, w 2002 r. gotów jest zainwestować 1 mld zł. Stabilizację inwestycji na poziomie 2001 r. zapowiada Polska Telefonia Cyfrowa, największy polski operator komórkowy. Firma w 2001 r. zainwestowała 1,14 mld zł, o 20 proc. mniej niż rok wcześniej.
Według analityków Deutsche Banku, typowy operator komórkowy ok. 60 proc. pieniędzy przeznaczonych na inwestycje wydaje na rozbudowę sieci. Reszta to wydatki m.in. na technologie informatyczne, a także na centra obsługi klientów.
Oszczędności dziś, a jutro
Szukając oszczędności operatorzy telefonii stacjonarnej ograniczają inwestycje w sieć, koncentrując się na jej lepszym wykorzystaniu. W ocenie analityków ING Barings, planowane przez TP SA ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań. Inaczej rzecz ujmując, za kilka lat TP SA z przyczyn technicznych nie będzie w stanie sprzedać swoim abonentom takich nowoczesnych usług, na które będzie popyt. Co wtedy zrobi klient? Zapewne poszuka alternatywnego dostawcy.
Już dziś wielu abonentów TP SA "z przyczyn technicznych" nie może korzystać z szybkiego dostępu do Internetu, czy to w technologii SDI, czy ADSL. W tej sytuacji ci, którzy mogą wybierać dostawców, decydują się albo na dostęp do Internetu za pomocą sieci telewizji kablowych, albo poprzez radiodostęp.
Niższe ratingi
Najwięksi producenci sprzętu telekomunikacyjnego, za wyjątkiem Nokii, dość pesymistycznie patrzą na ten rok. Ericsson spodziewa się ok. 10 proc. spadku sprzedaży sprzętu do budowy sieci. Motorola sądzi, że rynek sprzętu dla telefonii komórkowej skurczy się w tym roku o 4 proc. Jedynie Nokia jest optymistyczna i uważa, że w tym roku zwiększy sprzedaż sprzętu o 15 proc. W ocenie Ericssona dopiero 2003 r. przyniesie 10-proc. wzrost sprzedaży infrastruktury komórkowej.
Pesymistyczna sytuacja na rynku zbytu oraz związane z nią spadki wyników, a często wielkie straty producentów sprzętu sprawiły, że do akcji weszły agencje ratingowe i zaczęły znów obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. 13 marca był pechowy dla Nortel Networks. Agencja Moody's zmniejszyła rating spółki z Baa2 do Baa3 z możliwością dalszego obniżenia. W ocenie agencji, niepokojące jest m.in. to, że producenci sprzętu, w tym Nortel, aby zdobyć kontrakt, nadal decydują się na jego finansowanie. W ub.r. w wyniku bankructw odbiorców sprzętu wielu producentów musiało spisać sprzedany na kredyt sprzęt w straty.
22 marca Moody's obniżył z Ba3 do B2 rating Lucent Technologies. Kilka dni wcześniej inna agencja ratingowa - S&P - obniżyła ocenę wiarygodności Lucenta z BB- do B+.
Tomasz Świderek | Firmy telekomunikacyjne na całym świecie starają się odzyskać zachwianą w latach 1999-2000 równowagę finansową. Jedną z metod jest ograniczanie inwestycji. W efekcie już drugi rok spada sprzedaż sprzętu telekomunikacyjnego.
Według analityków, kolejne lata także przyniosą ograniczenia inwestycji, ale będą one już mniejsze.
Końcówka lat 90. i rok 2000 przyniosły radykalny wzrost inwestycji w telekomunikacji. Pojawiały się nowe firmy telekomunikacyjne, które po zdobyciu pieniędzy od inwestorów przystępowały do budowy sieci. Dziś po wielu operatorach alternatywnych pozostały niespłacone długi i sporo nikomu dziś niepotrzebnej infrastruktury.
W końcu poprzedniego stulecia także operatorzy narodowi intensywnie modernizowali swoje sieci. Kulminacja wydatków przypadła na 2000 r., gdy w Europie sprzedawano licencje na telefonię komórkową trzeciej generacji (UMTS).
W międzyczasie zadłużenie firm telekomunikacyjnych niebezpiecznie wzrosło. Operatorzy narodowi podjęli próby zmniejszenia długu. Ci, którzy mogli, sprzedawali akcje nowych emisji lub wprowadzali na giełdy swe działy telefonii komórkowej. Inni wyprzedawali budynki i majątek nie związany z główną działalnością. Wszyscy ograniczali inwestycje. Przy czym ograniczenie nakładów na sieć krótkoterminowo przyniesie pozytywne efekty, ale w dłuższej perspektywie odbije się na jakości usługi i możliwości oferowania klientom nowych rozwiązań.
Wzrost liczby operatorów, a także coraz mocniejsza pozycja regulatorów rynku przyczyniły się do obniżki cen usług telekomunikacyjnych.
Najwięksi producenci sprzętu telekomunikacyjnego, za wyjątkiem Nokii, dość pesymistycznie patrzą na ten rok. Na dodatek agencje ratingowe zaczęły obniżać oceny wiarygodności producentów sprzętu telekomunikacyjnego. |
NARCIARSKIE MISTRZOSTWA ŚWIATA
Drugie złoto dla Stefanii Belmondo - Bjoern Daehlie znów bez medalu
Dwaj twardziele w śnieżnej burzy
MAREK JÓŹWIK
z Ramsau
We wtorek w Ramsau rozegrano drugą serię biegów łączonych. Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo - 28.54,9 (łącznie: 42.27,9), mistrzem Norweg Thomas Alsgaard - 40.38,9 (łącznie: 1:05.54,9). Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy - 988,9 pkt. Polacy zajęli 9. miejsce - 549,2.
Padało, pada i będzie padać. Konkretnie śnieg, dokładnie trzy dni. Potem ma wyjrzeć słońce. Obiecanki cacanki, tymczasem kolumna samochodów, długa na 10 kilometrów, utknęła na krętym podjeździe ze Schladming do Ramsau i... klapa. Z nudów policjanci zaczęli sprawdzać, kto ma łańcuchy. Temu, kto nie miał, kazali zawracać i zakładać. Łatwo powiedzieć "wiśta, wio", jak mawiał pewien bohater pewnego serialu, ale na tej drodze zawraca się równie zgrabnie jak na desce do prasowania, więc wszystko to trwało, aż wszystkich przysypało. Nie wiem, czy ta kolumna się odkopała, bo nasz kierowca, spryciula, w miejscu zawinął. Polecieliśmy przez zboże, ocierając się o chłopskie chaty (bardzo podobne zresztą do willi w Konstancinie), o stodoły i obory, dotarliśmy do Ramsau. Uff...
Nawiasem mówiąc, śnieg to żywioł. Trzeba tu być, żeby się dowiedzieć takich rzeczy. Nie wiem, czy za trzy dni po tych opadach zostanie choćby jeden komin wystający ponad śnieg w miasteczku Ramsau. Może tak, a może nie. W każdym razie samochodom trzeba będzie przypiąć narty.
Nie wiem, ile płatków owsianych połknęła na śniadanko Stefa Belmondo. Ruszyła z 8. pozycji, po chwili była w czołówce, przylepiona do pleców Daniłowej. Na podbiegu ją wyprzedziła, a potem cięła jak frezarka, jak mały ratrak, jak skuter śnieżny. Cała jej wieś musiała się zalewać łzami szczęścia, kiedy ona pomykała po swój drugi złoty medal. Koledzy z włoskiej prasy podskakiwali, pokrzykiwali. Wyglądali jak śnieżne bałwanki. Nie przeczuwali, że to jeszcze nie koniec uciech; że i Valbusa podniesie im adrenalinę.
Stefania Belmondo to skromna dziewczyna. W wypowiedziach nigdy się nie przechwala, nie pretenduje do roli gwiazdy. Tak też było i tym razem: "Po prostu dzisiaj czułam się dobrze. Ale to był trudny bieg. Jednak te złe warunki pomogły mi zrealizować moją taktykę. Jestem oczywiście bardzo szczęśliwa. Ale nie, wcale nie czuję się «królową Ramsau», chociaż jest to właściwie mój drugi dom."
Martinsen okazała się faktycznie cieniutka w tej łyżwie. Wystartowała pierwsza, przybiegła ósma, dokładnie odwrotnie niż Belmondo. Neumannova w ogóle nie podjęła pracy. Jej szaman wyraźnie przekombinował. W biegu na 15 km wysiadła doskonale po 4 km. W biegu na 5 km zdobyła brązowy medal. Do biegu na 10 km wcale nie podchodziła. Migreny miewa czy co. Raczej czy co. Jej guru chyba wziął nie te pigułki z domu, co trzeba. Tak się jeszcze nie biesiła żadna medalistka mistrzostw świata, a ponadto osoba z towarzystwa w branży narciarstwa biegowego. Czeskim dziennikarzom wytłumaczono, że zniechęciły ją złe warunki, bo ona jest za ciężka na ten miękki śnieg w odróżnieniu od, dajmy na to, takiej Belmondo, która waży coś ze 46 kilogramów jak namoknie. Czesi to kupili patriotycznie, choć - jak się chwilę zastanowić - to Alsgaard z Myllylae powinni w tym śniegu utonąć, skoro każdy waży dwa razy więcej od Neumannovej.
Kiedy biegały kobiety, śnieg padał i padał. Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła prawdziwa burza śnieżna. To było piękne porywające widowisko. Taka walka zdarza się w sporcie raz na wiele lat, a potem długo się ją pamięta i wspomina.
Bjoern Daehlie postanowił wziąć rywali na lęki. Wystartował z potężnym impetem z piątej pozycji. Wymyślił to sobie tak: ja idę mocno, więc jestem mocny, a wy trzęście portkami. Jakoś nikt się nie przestraszył. Daehlie siadł za Myllylae i odjechali kawał do przodu. Ledwo ich było widać w tej burzy. Biegi na dochodzenie to najlepszy pomysł speców od reform narciarskich. Wszystko widać jak na dłoni. Wiadomo, kto prowadzi, a kto goni. Jest w tym taki prąd, że można by oświetlić Ramsau i jeszcze Haus.
Myllylae jest mocny jak koń. I Alsgaard jest mocny jak koń. Alsgaard z początku trzymał się z tyłu, prowadził grupę pościgową, aż uznał, że przyszedł czas, żeby podskoczyć do Daehliego i Myllylae. Jak postanowił, tak zrobił.
Wcześniej tamci dwaj zmieniali się na prowadzeniu. Daehlie konsekwentnie próbował straszyć rywala, pomykając jak rączy jeleń. Takie grepsy mogą zmylić telewidza, ale na pewno nie faceta, który ma was obok siebie i słyszy, jak rzęzi wam w płucach i widzi, jak noga wam mięknie. Co Daehlie wyrwał do przodu, to Myllylae poprawił i "wyszedł mu z tyłu", jak pisał klasyk. Kiedy Alsgaard dołączył, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Szybko się jednak okazało, że nie będzie żadnych spółek z o.o. Alsgaard pracował na siebie i to on wykończył Bjoerna forsownym podbiegiem, kiedy przyspieszył, a za nim Myllylae. Bjoerna powoli zasypywał śnieg. Gończą sforę prowadził Valbusa. Ktoś im krzyknął, że Daehlie jest out, więc ostro przyspieszyli. Myllylae to twardy gość i Alsgaard to twardy gość. Dwóch twardzieli walczyło twardo w śnieżnej burzy, ale mądrzej rozegrał to Norweg. Tuż przed wjazdem na stadion całkiem się wyprostował, odetchnął głęboko i rozpoczął ten swój nieodparty finisz. Z dwóch twardzieli wygrał twardszy. Sam to później tak opisał: "Przed startem nie zakładałem, że będę zwycięzcą. Czułem się trochę zmęczony po poprzednich szybkich biegach. Ta pogoda była zupełnie nie dla mnie. Mika był tak silny, jak ja czułem się zmęczony, biegnąc za nim na ostatniej rundzie, ale postanowiłem zaatakować na finiszu. I tak też zrobiłem".
To był naprawdę piękny bieg. Nic nie przesadzam, choć nie lubię takich określeń. I Daehlie rzeczywiście zgotował sobie tutaj efektowny pogrzeb własnej kariery. Pogrzeb wielkiej legendy. Pewnie jeszcze wygra kilka biegów w Pucharach Świata, może nawet powalczy o medal w maratonie, ale to już nie jest ten Bjoern. Za mocno i za długo napinał tę strunę, która teraz z wolna pęka.
Biegi się skończyły i zaczęło się czekanie na skoczków. Na popołudnie w Bischofshofen zaplanowano konkurs drużynowy. Między innymi z udziałem Polaków. Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. W porywach przekraczał 4 metry na sekundę, więc czekanie się przeciągało. W Trondheim wygrali Finowie, w Nagano Japończycy. Tutaj mocni są Niemcy i Austriacy. A kiedy zaczął się ten konkurs, okazało się, że są noszenia. Piotr Fijas wstawił do drużyny Wojtka Skupnia zamiast Marcina Bachledy. Skupień skoczył przyzwoicie i Adam Małysz też. Łukasz Kruczek słabiutko. Robert Mateja fatalnie jak na jego możliwości. Po pierwszej serii wylądowaliśmy na miejscu 9. na 12 drużyn. Zatem były noszenia, ale jednak nie dla wszystkich. Dla Niemców były, zwłaszcza dla Dietera Thomy, dla Japończyków i dla Austriaków też. Polaków nosił wiatr jakby mniej chętnie.
A jednak nie tylko Polakom wiatr wiał w oczy. W drugiej serii Christoph Duffner wyciął Niemcom paskudny numer, bo wziął i się przewrócił, dokładnie w strefie lądowania, gdzie miał obowiązek stać i ustać. Każdy sędzia odjął mu za to po 10 pkt. Niemców wyprzedzili Japończycy, a ich trener padł ze szczęścia tak, jak stał. Na śnieg upadł biedaczek, może nabił sobie guza. Potem zrobiło się totalne zamieszanie. Sędziowie zatrzymali trzecią grupę. Puścili czwartą, którą także zatrzymali. Rekord skoczni poprawiano parę razy tego dnia, więc były powody, tyle że wcześniej. Znowu czekano, zwlekano. Wystrzelono V-1, znaczy przedskoczka-pacholę z takim właśnie numerem na plecach. W końcu znowu wypuścili trzecią grupę z niższego rozbiegu. Potem czwartą. Do końca się kotłowało. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogli wygrać Japończycy, mogli Niemcy. Napięcie wzrosło potwornie. Nie wytrzymał go Horngacher. Skoczył słabiej, niż chciał ten tłum, który patrzył w niego jak w tęczę. Nie wytrzymał Funaki. Jak zwykle skoczył pięknie, ale jednak bliżej od Schimtta. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. Polacy utrzymali 9. miejsce.
To był prawdziwie burzliwy dzionek na mistrzostwach świata w Austrii.
Kobiety - bieg na 10 km na dochodzenie st. klasycznym: 1. Stefania Belmondo (Włochy) 42.27,9; 2. Nina Gawryluk (Rosja) 42.56,8; 3. Irina Taranienko-Terelia (Ukraina) 43.02,2; 4. A. Riezcowa (Rosja) 43.07,3; 5. O. Daniłowa (Rosja) 43.14,6; 6. K. Smigun (Estonia) 43.20,4; 7. A. Ordina (Szwecja) 43.39,0; 8. B. Martinsen (Norwegia) 43.41,1; 9. M. Theurl (Austria) 43.46,2; 10. S. Villeneuve (Francja) 44.10,0.
Mężczyźni - bieg na 15 km na dochodzenie st. klasycznym (czas łączny): 1. Thomas Alsgaard (Norwegia) 1:05.54,9; 2. Mika Myllylae (Finlandia) 1:05.55,6; 3. Fulvio Valbusa (Włochy) 1:06.17,6; 4. J. Isometsa (Finlandia) 1:06.18,5; 5. J. Mae (Estonia) 1:06.19,0; 6. B. Daehlie (Norwegia) 1:06.19,4; 7. A. Prokurorow (Rosja) 1:06.20,1; 8. A. Stadlober (Austria) 1:06.22,9; 9. P. Elofsson (Szwecja) 1:06.29,6; 10. F. Maj (Włochy) 1:06.30,0...; 47. Janusz Krężelok (Polska, AZS AWF Katowice) 1:10.24,8.
Drużynowy konkurs skoków (K-120): 1. Niemcy (Sven Hannawald, Christoph Duffner, Dieter Thoma, Martin Schmitt) 988,0; 2. Japonia (N. Kasai, H. Miyahira, M. Harada, K. Funaki) 987,0; 3. Austria (A. Widhoelzl, M. Hoellwarth, R. Schwarzenberger, S. Horngacher) 905,5; 4. Finlandia 855,7; 5. Słowenia 762,3; 6. Norwegia 707,1; 7. Czechy 639,5; 8. Szwajcaria 559,8; 9. Polska (Wojciech Skupień, Adam Małysz, Łukasz Kruczek, Robert Mateja) 549,2; 10. Rosja 548,8.Dziś na mistrzostwach
10.30 - kombinacja norweska drużynowo - skoki (K-90)
14.30 - kombinacja norweska drużynowo - sztafeta 4x5 km | W Ramsau Kobiety startowały na dystansie 10 km, a mężczyźni na 15 km stylem dowolnym. Mistrzynią świata została Włoszka Stefania Belmondo, mistrzem Norweg Thomas Alsgaard. Drużynowy konkurs skoków w Bischofshofen wygrali Niemcy. Polacy zajęli 9. miejsce.Kiedy ruszyli mężczyźni, przyszła burza śnieżna, było dwóch Norwegów na jednego Fina. Norweg przed wjazdem na stadion rozpoczął swój nieodparty finisz. w Bischofshofen Przeszkadzał śnieg, a jeszcze bardziej wiatr. Wygrali Niemcy mimo upadków Duffnera i Hannawalda. |
PRZEMYSł FILMOWY
Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da
Reanimacja animacji
Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty".
(C) SEMAFOR
JERZY WÓJCIK
Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia.
"Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii.
Przyczyny upadku
Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina.
- Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł.
- Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da.
Liczby i sztuka
"Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator.
- "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator.
Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe.
- Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For.
Akcja ratunkowa
- Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami.
W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami?
- Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator.
Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce.
Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych.
Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie. | Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość przy ul. Bednarskiej. Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. "Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później zjawił się likwidator. Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji. "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Grupa byłych pracowników Studia zawiązała spółkę Se-Ma-For. Uznali, że najcenniejszą częścią produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowili zatem ocalić tę produkcję. |
Badania naukowe
Uczeni obojętni na własne słabości nie będą poważnym partnerem do dyskusji nad przyszłością Polski
Kto za to odpowiada
Leszek Kuźnicki
Niedawno ukazał się "Stan nauki i techniki w Polsce". Na 55 stronach bogato ilustrowanych barwnymi zestawieniami liczbowymi przedstawiono dystans, jaki na obu polach dzieli Polskę od krajów wysoko rozwiniętych oraz sformułowano szereg słusznych wniosków i postulatów. W tym opracowaniu wydanym przez Komitet Badań Naukowych zabrakło jednak odpowiedzi na podstawowe pytanie, kto jest za ten stan odpowiedzialny.
Puste deklaracje
Za obecny stan nauki winę ponosi przede wszystkim elita polityczna, i to niezależnie od orientacji, którą co najwyżej stać było na puste deklaracje i nie realizowane uchwały. Również niemałą winą należy obarczyć ludzi nauki - moje środowisko, które w ustroju demokratycznym wielokrotnie okazało się oportunistyczne, zachowawcze i kierujące się interesami partykularnymi. Co gorsza, ludzie nauki pełniący role kierownicze nie potrafili przekonać ani rządu, ani parlamentu, ani społeczeństwa do roli nauki i jej znaczenia dla przyszłości Polski.
Nie mam zamiaru wrzucać kamyków do cudzego ogródka. Z wielką przykrością więc stwierdzam, że ja sam, jeżeli chodzi o promowanie nauki w Polsce znacznie większe sukcesy odniosłem w latach 1955 - 1958, jako wiceprzewodniczący Sekcji Nauki Związku Nauczycielstwa Polskiego, czy w latach 70., jako jeden z wielu profesorów, niż w latach 1990 - 1998, kiedy pełniłem funkcję wiceprezesa, a następnie prezesa Polskiej Akademii Nauk.
Jest to wysoce zastanawiające, ponieważ w drugiej połowie XX wieku wiedza naukowa, zwłaszcza ta, którą można wykorzystać do celów praktycznych, stała się powszechną strategią największych potęg gospodarczych świata, korporacji przemysłowych i tych krajów, które zanotowały najszybsze tempo rozwoju.
Polskie elity polityczne założyły, że najpierw muszą być rozwiązane inne sprawy - a kiedy poprawi się sytuacja ekonomiczna Polski - będziemy mogli się zająć promocją nauki. Odzwierciedleniem tej polityki były nakłady z budżetu państwa na naukę i badania rozwojowe, które w 1998 r. spadły do poziomu 0,46 proc. produktu krajowego brutto (PKB). Nakłady na badania i rozwój łącznie ze wszystkich źródeł w ostatnich latach kształtowały się na poziomie około 0,8 proc. PKB, a więc poniżej przeciętnej światowej, wynoszącej 1,4 proc.
Skutkiem takich działań było obniżenie pozycji Polski w porównaniu ze stanem nauki w innych krajach. Strat w rankingu światowym nie da się prędko odrobić, a można mieć nawet obawy, czy w ogóle jest to możliwe.
Biedne nauki rolnicze
Obecnie walkę konkurencyjną na rynku wygrywa ten, kto produkuje nie tylko taniej, ale lepiej pod względem jakości i nowoczesności. Tych celów nie można zrealizować bez nowych technologii, opartych na bieżących pracach badawczych. Zostało to dwadzieścia lat temu rozpoznane przez wielkie korporacje przemysłowe, które mają coraz większy udział w nakładach na badania i prace rozwojowe. W krajach należących do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) w 1981 r. budżety państwowe przeznaczone na badania naukowe i rozwojowe stanowiły 45 proc. z ogółu zaangażowanych środków finansowych, zaś 51,2 proc. pochodziło z przemysłu. Pozostałe 3,8 proc. - z innych źródeł. W 1996 r. proporcje te kształtowały się inaczej. Przemysł partycypował już w 61,3 proc., zaś środki kierowane na potrzeby nauki przez rządy stanowiły 32,3 proc. W tymże roku General Motors pierwszy na liście światowych prywatnych inwestorów przeznaczył na prace badawcze i rozwojowe 8,9 mld dol.
Co znaczy we współczesnej gospodarce wiedza naukowa i postęp technologiczny wyraźniej można prześledzić na przykładzie rolnictwa, zwłaszcza produkcji żywności. Poczynając od lat 50. XX wieku gwałtownie spada powierzchnia gruntów uprawnych przypadających na jednego mieszkańca Ziemi i obecnie wynosi ona niewiele ponad 0,1 ha. Jednocześnie znacznie szybciej niż przyrost ludności wzrasta produkcja żywności, która w ciągu ostatnich dwudziestu lat powiększyła się o ponad 50 proc. Ta tendencja będzie się nadal utrzymywała w związku z wprowadzeniem pod uprawy i do hodowli roślin i zwierząt genetycznie modyfikowanych i rozszerzeniem się obszarów wydajnej produkcji roślinnej. Kiedy w latach 90. trwał w najlepszych laboratoriach wyścig naukowy w dalszym udoskonalaniu produkcji żywności, w naszym kraju nauki rolnicze nie tylko zabiedziliśmy, ale spowodowaliśmy zaniechanie badań w wielu ważnych kierunkach.
Obniżenie wymogów
Wraz ze zmianami politycznymi i gospodarczymi powstała konieczność zmian aktów prawnych z zakresu nauki i szkolnictwa wyższego. Niestety w roku 1990 ustawy były przygotowane pospiesznie i pod naciskiem tej części środowisk uczelnianych, które były bądź zagrożone rotacją, bądź poszukiwały nie merytorycznych lecz ustawowych mechanizmów szybkiego awansu. W rezultacie nastąpiło obniżenie wymogów kwalifikacyjnych, czego jaskrawym przykładem stała się łatwość lub wręcz automatyzm uzyskiwania w roku 1991 i w latach późniejszych stanowiska kontraktowego profesora nadzwyczajnego w wielu szkołach wyższych.
W minionych dziesięciu latach ta tendencja nie tylko nie osłabła, lecz jeszcze się nasiliła. Nie wiem, jaki ostateczny kształt przyjmie kolejny projekt ustawy o szkołach wyższych, przygotowywany w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Wszystkie kolejne projekty, z którymi miałem możność się zapoznać, miały jedną wspólną cechę - dalsze obniżenie wymogów kwalifikacyjnych, tym razem mające dotyczyć habilitacji i uzyskiwania tytułu profesora. Czy są to pomysły wysokich urzędników państwowych, którzy szukają rozwiązania problemu luki pokoleniowej? Ależ nie, pochodzą one z niektórych środowisk szkół wyższych, które pod hasłem autonomiczności uczelni dążą od lat do zniesienia jakiejkolwiek zewnętrznej merytorycznej oceny poziomu habilitacji i wniosków o nadanie tytułu profesora.
Są też wielokrotnie powtarzane propozycje ograniczenia procesu kształtowania kadr naukowych do doktoratu, tak jak ma to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Pomysł do rozważenia, pod warunkiem że przyjęte zostaną inne amerykańskie zasady, jak np. powszechność zatrudniania okresowego, konieczność opuszczania uczelni, w której uzyskało się doktorat, stała kontrola i weryfikacja efektywności dydaktycznej i naukowej. Wobec standardów amerykańskich w Polsce efektywność działalności naukowej i dydaktycznej zawsze była niska, a w ostatnim dziesięcioleciu, w związku z rozpowszechnianiem w szkolnictwie wyższym pracy na więcej niż jednym etacie, uległa dalszemu obniżeniu.
Złe rozwiązanie
Główną jednak słabość naszego środowiska naukowego dostrzegam w jego niemocy wprowadzania w życie nawet tych postulatów, których realizację uważa się za konieczną. Posłużę się jednym przykładem. Ustawa o Komitecie Badań Naukowych, która weszła w życie z początkiem 1991 r. ustanowiła dwie odrębne komisje: Komisję Badań Podstawowych oraz Komisję Badań Stosowanych. Było to od samego początku rozwiązanie złe i sprzeczne z tendencjami światowymi. Współcześnie granice między tymi rodzajami badań bardzo się zawęziły, a nawet zatarły. Od lat sprawa zmiany struktury Komitetu Badań Naukowych jest postulowana, ale nie przynosi to żadnych rezultatów. A jak długo środowisko ludzi nauki pozostanie obojętne na własne słabości, tak długo nie będziemy poważnym partnerem do dyskusji nad przyszłością Polski, zarówno z decydentami, jak i społeczeństwem.
----------------
Autor jest profesorem w Instytucie Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego i przewodniczącym Komitetu Prognoz 2000 Plus | ukazał się "Stan nauki i techniki w Polsce". przedstawiono dystans, jaki na obu polach dzieli Polskę od krajów wysoko rozwiniętych oraz sformułowano szereg wniosków i postulatów. za ten stan winę ponosi elita polityczna. Również winą należy obarczyć ludzi nauki. nakłady z budżetu państwa na naukę i badania rozwojowe spadły. w latach 90. spowodowaliśmy zaniechanie badań w wielu ważnych kierunkach. powstała konieczność zmian aktów prawnych z zakresu nauki i szkolnictwa wyższego. w roku 1990 ustawy były przygotowane pospiesznie i pod naciskiem. nastąpiło obniżenie wymogów kwalifikacyjnych.Są też propozycje ograniczenia procesu kształtowania kadr naukowych do doktoratu. sprawa zmiany struktury Komitetu Badań Naukowych nie przynosi żadnych rezultatów. |
ŻEGLARSTWO
Wielki wyścig - Niespokojny duch Kolumba - Trasa najtrudniejsza z możliwych - Mają jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn
Ze sztormu w sztorm
MAREK JÓŹWIK
To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.
Ten projekt porusza wyobraźnię. Jest metaforą godną milenium. Człowiek, ocean, satelita w otwartym tunelu czasu i cyber przestrzeni. Stary i nowy świat spięte żaglem i obrazem cyfrowym na żywo. Czyż można bardziej lapidarnie streścić dwa tysiące lat i lepiej oznaczyć ten punkt, w którym jesteśmy na mapach dziejów, w przesmyku do trzeciego tysiąclecia?
Nie sposób wskazać człowieka, który poddał pomysł tego rejsu. Można wskazać na wielu ludzi. Może był nim Jules Verne, który napisał książkę "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", może Yves Le Cornee, który wymyślił regaty Jules Verne Trophy. Może Bruno Peyron, który pierwszy okrążył ziemię szybciej od Phileasa Fogga, bohatera Verne'a. A może po prostu był nim ten ktoś, kto zobaczył wielką górę i na nią wszedł, albo ten, który stanął nad oceanem i poczuł, że musi go przepłynąć, inaczej nie zazna spokoju, i zrobił to. Każdy nosi w sobie swój przylądek Horn i swój Mount Everest, lecz tylko najlepsi z nas nigdy nie rezygnują.
Fanaberia i kaprys
Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki. Wtedy wszyscy gdzieś pracowali. O szesnastej, po pracy, przyjeżdżali do Górek i budowali jacht do trzeciej w nocy. Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety. Takie środki ochrony roślin, bardzo proszę. Ale włókno węglowe na jachty? To fanaberia i kaprys! Marzenia? Owszem, każdy mógł je mieć. Powiedzmy zwiększenie wydajności z jednego ha, ale szybki jacht pełnomorski to było marzenie wskazujące na znaczące znamiona luksusu, by nie powiedzieć - na odchylenie prawicowe. Podpadało to pod określoną ustawę, która nie zabraniała marzyć, ale zabraniała mieć. Zresztą był Gemini 1 i oni na nim pływali, więc wyraźnie coś się w głowie pomieszało temu Paszkemu. Zanim zaczął wytapiać ołów z "Miśkiem" Gospodarczykiem, swoim bosmanem i przyjacielem, Roman odbył bolesną drogę krzyżową po gabinetach instytucji i urzędów. Wspomina to z rozbawieniem. - Najtrudniej było uzasadnić, że potrzebujemy innego jachtu, chociaż mamy taki jeden, który pływa. Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali. W tych regatach, między innymi, startował jacht Rodeo, na którym pływały kobiety. Bardzo zdrowe, pokaźne niemieckie kobiety. I one nas wyprzedziły. Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki. Miał duży kambuz nawigacyjny, kabiny dla załogi. Był po prostu konstrukcyjnie przestarzały. Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę.
Korona Himalajów kapitalizmu
Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele. W oficjalnych papierach paczki zawierały szkło. To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu. Kto wie, może wcale nie chodzi o to, żeby to zrobić. Może ważniejsze jest samo dążenie. - Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe. Ludziom z najpotężniejszych firm buzuje elektrolit w szarych komórkach, kiedy siadają nad rachunkami. Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów. To swoista Korona Himalajów kapitalizmu. THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach. To już wiadomo, choć konkretna suma na razie jest tajemnicą.
Paryski Disneylend, Francuski Interministerialny Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo i France Telekom organizują ten wielki wyścig po morzach i oceanach. Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych. Po mistrzostwach świata w piłce nożnej, olimpiadzie w Atlancie, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i mistrzostwach świata Formuły 1. Są to, trzeba przyznać, bardzo zachęcające prognozy na ciasnym rynku niezwykle ostrej dzisiaj konkurencji. David Ingham odpowiada w TWI właśnie za żeglarstwo i wiele sobie obiecuje po kolejnej inwestycji firmy. - Myślę, że oglądalność programów o żeglarstwie szybko rośnie. Regaty Whitbread stały się najbardziej nośnym w dziejach telewizji żeglarskim wydarzeniem... Myślę, że Wyścig będzie jeszcze bardziej oglądany. I jeszcze szerzej dostępny z powodu przekazów na żywo i z powodu Internetu. Będziemy także realizowali programy specjalne, dla poszczególnych stacji albo dla konkretnych krajów. To są ekscytujące możliwości.
Roman przyciąga ludzi
Na razie są setki spraw do załatwienia każdego dnia. Roman telefonuje do Londynu. Dopina odbiór nowego masztu. Poprzedni złamał się na Zalewie Zegrzyńskim zaraz po regatach. Lepiej w Zegrzu niż na Pacyfiku - przymilnie pocieszałem Romana, bo maszt runął, jak tylko wsiadłem do katamarana, więc sumienie mnie gryzło okropnie. Romek przez grzeczność nie zaprzeczał. Maszt ma być obrotowy czy nie? Na pewno będzie niższy o cztery metry. Trzeba dogadać szczegóły z Londynem. Mirosław Gospodarczyk już rozgrzewa busa. On pojedzie odebrać maszt. Trzeba załatwić bilety na prom dla bosmana. Cztery doby podróży non stop i będzie po sprawie. Bosman nie takie szpagaty ćwiczył z kapitanem. Kiedyś w sztormie na Morzu Północnym zatykał palcem dziurę, przez którą wypadł im wał silnika. - Mieliśmy kwadratowe oczy. Parę razy spadliśmy z fali, miała sześć czy siedem metrów. Szliśmy na silniku, żeby się schować przed wiatrem za wyspą. Stanęliśmy na beczce, znaczy na boi. Ledwie zdążyliśmy się za nią złapać, jak wyleciał nam ten wał. Wetknąłem palec w dziurę. Łódka szybko nabierała wody. Zanim Romek znalazł kołek, żeby ten otwór zabić, ja robiłem za korek. Gdyby wał wyleciał kwadrans wcześniej, kiedy byliśmy w morzu, byłoby po nas. Bosman umie się poświęcić dla sprawy. Nawet wtedy, kiedy nie wierzy w powodzenie, robi swoje najlepiej, jak potrafi. Nie wierzył, że wyjdzie ten program z MK Cafe, lecz kiedy Roman w to wszedł i on to zrobił. Nie wierzył w Rejs 2000. Wątpił, czy uda się zebrać pieniądze, zgromadzić grupę sponsorów i zbudować kolosa pod żaglami, ale był przy tym z Romanem od początku. Są przyjaciółmi i to wystarcza. Roman ma wielu przyjaciół. Roman przyciąga ludzi. Roman umie sprawić, że inni zaczynają myśleć tak jak on. Zaczynają wierzyć w to, w co on wierzy, i czuć, że są to ich marzenia. Marek Kondrat, Bogusław Linda, Kazimierz Kaczor pomagają mu, odkąd zabrał się za projekt tego rejsu. Linda ma popłynąć w załodze. Ala Paszke, jak ze śmiechem opowiada, dała się wpuścić w maliny. Roman, zgodnie z prawdą, powiedział żonie, że rejs potrwa dwa miesiące. Dyskretnie jednak przemilczał, że praca nad projektem to bite dwa lata młyna, ciągłych wyjazdów, dużych wydatków własnych. Ala wspiera Romana jak zawsze. Jednak jest kobietą, a kobiety są bardziej praktyczne, zwłaszcza od mężów marzycieli, choćby nawet tak pragmatycznych jak Roman. - Na początku było trudno. Wszystkie pieniądze, jakie zarobiliśmy, inwestowaliśmy w ten projekt, nie mając żadnej gwarancji, że to się uda - mówi Alina Paszke. - Roman wyjeżdżał do Warszawy dwadzieścia razy w miesiącu. Warszawa była wtedy jego drugim, a właściwie pierwszym domem. Gdyby musiał mieszkać w hotelach, to by nas zrujnowało. Mieszkał u przyjaciół.
Każda meta to nowy start
W grupie warszawskiej, jak Roman ich nazywa, wyobraźnia zadziałała. Rozmach tego rejsu, symbolika podróży w czasie, przejście pod żaglami przez granicę tysiącleci, nie może nie poruszyć wyobraźni tych, którzy ją mają. I klimat wielkiego wyścigu. Bo historia ludzi na ziemi to wyścig. Historia odkryć, historia władzy. Historia każdego życia. W wyścigu ktoś wygrywa i ktoś przegrywa. Jedni giną, a innym udaje się przetrwać. Ten wyścig ma wiele nazw i wiele aren, lecz wszyscy bierzemy w nim udział. Nie ma takich, których to nie dotyczy. Tylko cele i mety są różne. A każda meta to nowy start. Tak jest urządzony świat. I nie warto przywiązywać się do słów. Słowa, pojęcia, etykiety są względne i złudne. Gdyby Kolumb żył w naszych czasach, byłby tylko rekordzistą Europy, bo dotarł tam, gdzie nie dotarł przed nim żaden Europejczyk. Kto wie, może tak byłoby lepiej. Nazywamy go odkrywcą, choć wcale nie odkrył Ameryki. Jak można odkryć ląd, na którym żyli, rodzili się i umierali ludzie od setek lat? To arogancka teoria. Czy ten Indianin, który pierwszy stanął na naszym kontynencie, też odkrył Europę?
Historia ludzi to historia wielu wyścigów, a ten rejs będzie jednym z nich. Ci żeglarze nie odkryją nowego lądu. Odkryją nowe możliwości technologii, nawigacji i ludzkich sił. Kiedy dopłyną do Marsylii czy Barcelony, wszyscy będziemy jakoś bogatsi. Czegoś się dowiemy i o nich, i o nas. I chyba zawsze o to chodzi. Ktoś rzuca wyzwanie, ktoś zaczyna nowy wyścig i nie wie, co jest za metą. Wyrusza, żeby się dowiedzieć. A kiedy już tam dotrze, gdy osiągnie cel, to ma przed sobą linię horyzontu jak ta, do której płynął. Do tej linii popłynie ktoś inny, kto nie będzie mógł zasnąć, dopóki się nie dowie, co za nią jest. Człowiek nigdy nie zdąży na spotkanie morza z niebem, ale nigdy nie przestanie próbować, bo - być może - po to tutaj jest.
Pływające monstrum
Wielkie wyzwania rodzą się z tysiąca drobnych spraw. Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz. W drodze do Górek Roman objaśnia mi technikę żeglowania, systemy nawigacji, sposoby zliczania dystansu. On chce opłynąć ziemię w czasie krótszym niż 60 dni, a to oznacza piekło na pokładzie. Będą płynąć za dnia i będą płynąć w nocy. Z możliwie maksymalną prędkością w każdej chwili. Roman dokładnie zna trudności trasy. - Trasa jest najtrudniejsza z możliwych. Mamy jeden obowiązek: opłynąć lewą burtą trzy przylądki. Przylądek Dobrej Nadziei, Przylądek Leuuwin i Horn. Reszta to wolny wybór skipperów. Trasa będzie tym szybsza, im będzie krótsza. A krótsza będzie wtedy, im bliżej Arktyki pobiegnie . Im niżej zejdziemy, im bardziej się zbliżymy do granicy lodów, tym większe mamy szanse napotkania sztormowych wiatrów. Cała strategia walki na trasie polegać będzie na tym, żeby przeskakiwać z niżu w niż. Ze sztormu w sztorm. Poniżej pięćdziesiątek, sześćdziesiątek zdarza się trzysta dwadzieścia dni sztormowych w roku. Tak mówią statystyki. Taka tam jest cyrkulacja. Żeglowanie w sztormach, góry lodowe. Lekko nie będzie.
Dużo więcej adrenaliny
Roman Paszke nie mówi o strachu. Mówi, że do startu jest zbyt daleko, żeby się bać. Żeby w ogóle o tym myśleć. Żyje teraz w ciągłym biegu, złe myśli przywala tona codziennych spraw. A może nie chce o tym mówić. Żeglarze są przesądni. Nieszczęścia się zdarzają albo nie, po co prowokować los. Wiadomo, że trzeba mieć szczęście. Kto będzie miał mniej kłopotów, ten zwycięży w tym wyścigu. Ryzyko jest duże. Wiadomo, co może się stać, gdy rozpędzony nocnym sztormem kolos staranuje zatopiony kontener, górę lodową albo wieloryba. Gdy kogoś zmyje fala z plastikowej siatki rozpiętej między pływakami przy prędkości 80 kilometrów na godzinę. I będzie noc, i będzie sztorm. Katamaran to nie jacht jednokadłubowy, który ma dwie tony ołowiu w kilu. Jeżeli się wywróci, to jak podnieść na ocenie coś, co ma na maszcie płótno rozmiarów boiska do futbolu, a ten maszt ma jedenaście pięter? Jak to zrobić bez pomocy z zewnątrz, w dziesięciu ludzi na wodach Hornu albo Arktyki? Ten, kto wyjedzie na maszt, nawet przy spokojnym morzu, będzie tam siedział jak w diabelskim młynie. Szczyt masztu będzie się odchylał po dwa metry w lewo i w prawo, więc ten ktoś będzie się bujał po cztery metry. Jaka to będzie bujanka przy sztormie, można sobie wyobrazić, a trzeba będzie przeżyć. - Codziennie będziemy wyjeżdżać na maszt dla sprawdzenia, czy jest OK. Ważny będzie zgrany zespół. Umiejętność rozwiązywania konfliktów. Ludzie kłócą się po czterech dniach regat, a co dopiero po dwóch miesiącach. Jeden drugiego musi mobilizować. Ktoś będzie słabszy, ktoś silniejszy w danym momencie. Każdy musi umieć zastąpić każdego - mówi Wojtek Długozima, jeden z kandydatów do załogi. Mocny chłopak, pływał z Romanem na MK Cafe.
Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach. Robert Janowicz ma za sobą taką szkołę. - Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. Dużo więcej adrenaliny.
Elektroniczna chmura
Fajne są te chłopaki, pełne zapału. Mariusz Piratowicz, Zbigniew Gutkowski, Kamil Ortyl, Krzysztof Owczarek, Jarosław Kubik też kandydują do załogi kapitana Romana Paszkego, choć żaden nie jest pewny swego miejsca. Trenują na jachcie ALKA-PRIM, po to go zbudowano, ale droga na superjacht nie będzie łatwa.
Największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Zdanie jak pocisk, który ma przebić na wylot tę chmurę elektroniczną, z której spada na ziemię powszedni deszcz obrazów i słów, i zostać w naszych głowach. Zdanie wycelowane w masową wyobraźnię. Zdanie, którego spece od reklamy, fachowcy od marketingu używać będą na globalnej aukcji produktów medialnych. Zdanie, w które potężne koncerny inwestują wielkie pieniądze, żeby zarobić jeszcze większe. Niczego nie zostawia się przypadkowi. Wszystko jest dokładnie policzone, przeliczone, zsumowane. Rachunki oglądalności wystawiono w bilionach kontaktów, skumulowane zakresy dotarcia wyceniono na 7,5 miliarda odbiorców. Cyber Quest w Internecie już prezentuje przeboje techniki, jakie będą stosowane w przekazach. Każdy syndykat, każda drużyna będzie miała swoją stronę w Internecie. Zdalnie sterowane kamery będą podawać czteromegabitowy obraz z jachtów. Zagubionych na oceanie, ale łatwo odnajdywalnych za pomocą pilota od telewizora czy w komputerze. Tego jeszcze nie było. Chyba żaden żeglarz na morzu nie dzielił swej samotności z milionami świadków. Multimedialna armada żaglowców kusi sponsorów i przyciąga ich pieniądze. - Jeśli dopłyną do mety, uznam to za promocyjny sukces firmy - mówi Mirosław Mironowicz, prezes zarządu i dyrektor generalny zakładów farmaceutycznych POLPHARMA S.A. ze Starogardu Gdańskiego. To oni wyłożyli pieniądze na ALKA-PRIM i współfinansują budowę superjachtu. - Znamy historię i Gemini, i MK Cafe. Podejmując decyzję o sponsorowaniu, zapoznaliśmy się ze skutkami marketingowymi, jakie przyniosły poprzednie akcje promocyjne. Oceniliśmy efekty jako pozytywne. Promocja przez sport jest tańsza niż bezpośrednia promocja medialna. Jeśli jacht wystawiony przez polski kapitał ukończy regaty, to będzie duży sukces. Jeżeli wygra, to będzie sukces jeszcze większy.
Może tylko Bóg to wie
Wielkie marzenia rzadko się spełniają bez wielkich pieniędzy. Tak jest urządzony ten świat i Krzysztof Kolumb też by nam coś o tym opowiedział. Najszybszym jachtem na oceanach jest obecnie PLAYSTATION Steve Fosseta, amerykańskiego multimilionera. Ten katamaran kosztował 4,5 miliona dolarów. Fosset też wystartuje w Wielkim Wyścigu. Faceta roznosi energia, chyba karmi się adrenaliną z puszek. Ma 54 lata i uprawia triatlon, ściga się psimi zaprzęgami na Alasce, przepływa wpław kanał La Manche, bierze udział w 24-godzinnych wyścigach samochodowych na torze w Le Mans. Próbował okrążyć balonem ziemię, ale mu się nie udało. Udało mu się ustanowić rekord szybkości na jachcie. Płynął dobę i uzyskał średnią prędkość 45 węzłów. Można powiedzieć - ekscentryczny milioner. Można powiedzieć - bogaty snob. Ale to są łatwe uproszczenia. Gość ma takie pieniądze, że mógłby na nich leżeć i pozwolić się wachlować kobietom pięknym, acz wyuzdanym, lecz coś go gna. On czegoś szuka. Czego? Ludzie robią różne dziwne rzeczy, choć dokoła jest tyle problemów.
Taki jest porządek spraw
Będzie 31 grudnia 2000 roku, kiedy wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć Ziemię w wielkim wyścigu. Zostawią za sobą cały ten zgiełk. Trzeba wierzyć, że im się uda. Roman ma takie powiedzenie - Sto procent optymizmu, zero pesymizmu. I tego się trzyma, jest mężczyzną. Jednak Ala, jego żona, musiała znaleźć własny sposób, żeby normalnie funkcjonować tutaj, gdy on jest tam. - Nie jestem Penelopą - mówi o sobie. Prowadzi firmę, wychowuje córkę, remontuje dom. Żyje aktywnie i do przodu, lecz gdy na Bałtyku szaleje sztorm, chwyta za telefon i dzwoni do Romana, który gdzieś tam na Karaibach wypatruje szkwałów i mew. Każdy potrzebuje cichej, bezpiecznej przystani, żeby przeczekać czas rozstania. Ala ma swoją przystań. Zdarzyło się coś, co sprawiło, że uwierzyła w przeznaczenie, chociaż ona tak tego nie nazywa. - Jechaliśmy do Elbląga do moich rodziców, kiedy w Gdańsku o szóstej rano wyleciał w powietrze dom. Na skutek wybuchu gazu. Ludzie spali w swoich łóżkach. Niektórzy wybierali się na rezurekcję do kościoła. Ten wypadek mną wstrząsnął. Pomyślałam, Boże, gdzie można czuć się bezpieczniej niż we własnym domu, we własnym łóżku. A jednak to się zdarzyło. Nie mamy wpływu na los. Są rzeczy poza nami. Co ma być, to będzie, i trzeba się z tym pogodzić. To jest tak, jak mówi Romek. Byleby odepchnąć się od kei. Wtedy przychodzi spokój. W domu życie spokojnie się toczy. Tam na morzu on jest szczęśliwy. Taki jest porządek spraw. | To ma być największe widowisko sportowe przełomu tysiącleci. Będzie 31 grudnia, rok 2000. Wyruszą z Marsylii albo z Barcelony, żeby opłynąć świat. To będzie wyścig największych i najszybszych jachtów, jakie kiedykolwiek zbudowano. Najlepszych żeglarzy, jacy pływają po oceanach. Bez zawijania do portów. Bez pomocy z zewnątrz. Bez ograniczeń. Ale z kamerami telewizji na pokładach. Dostępny na stronach Internetu. Z udziałem polskiej załogi, którą pokieruje Roman Paszke, kapitan jachtowy żeglugi wielkiej.Roman Paszke i Mirosław Gospodarczyk pocięli palnikiem dwie tony ołowiu. W Górkach pod Gdańskiem wykopali na przystani dół, rozpalili ognisko, przetapiali ołów i wlewali w drewniane formy, które zbili z kawałków desek. Zatruli się oparami, lecz mieli balast do łódki.Tyrali jak stachanowcy. W dwanaście tygodni zbudowali Gemini 2. Pierwszy polski jacht z włókien węglowych. Roman Paszke dołączył do żeglarzy z Zachodu, którzy dawno wysiedli z ciężkich łódek z poliestru. Włókno, kevlar, aluminium i tytan to było to, na czym pływali i co trzeba było mieć, żeby się liczyć. Tamci mogli to kupić. Paszke musiał wychodzić, wydreptać po urzędach, załatwić. W Polsce były inne priorytety.Kiedy wystartowaliśmy na Gemini 1 za granicą, to tylko oglądaliśmy rufy łódek rywali.Już wtedy było widać, że na tym jachcie nic nie wskóramy. Był zbudowany w Stoczni im. Conrada metodą, jakby to najdelikatniej ująć, tradycyjną. Był bardzo ciężki.Po tych regatach powiedziałem, że na tę łódkę więcej nie wsiądę.
Paszke był zdeterminowany. Włókno węglowe figurowało na liście materiałów o znaczeniu strategicznym, których nie wolno było przewozić z Zachodu na Wschód. Jednak pomogli przyjaciele.To był szmugiel w zbożnym celu i Pan Bóg przymknął oko - konkretnie celnikom i straży granicznej po tamtej stronie. Gemini 2 wygrał mistrzostwa w Świnoujściu właściwie bez walki. Był lekki, szybki, zwrotny i rufę tego jachtu studiowali bez przyjemności żeglarze wielu krajów. Potem było pływanie na MK Cafe. W 1997 Roman Paszke zdobył Admirals Cup i tytuł Żeglarza Roku. Zrealizował swoje marzenie, został jednym z najlepszych, ale jeszcze nie pokonał swojego Hornu.Z Paryża wrócił Rolf Vrolijk i to on zaczął Romka namawiać na projekt Rejsu 2000 - mówi Alina Paszke, żona żeglarza. - A Roman zaczął przekonywać Marka Kwaśnickiego, właściciela MK Cafe. Kwaśnicki na początku był tym projektem zainteresowany, ale później ostygł. Budowa katamarana i udział w regatach to gigantyczne przedsięwzięcie finansowe.Z drugiej strony kupno, sprzedaż i dystrybucja widowiska to wielkie wyzwanie dla świata mediów i świata finansów.THE RACE 2000 będzie dysponować najwyższym budżetem multimedialnym w dziejach.Trans World International kupiła prawa transmisji i dystrybucji telewizyjnej tej imprezy. TWI to filia International Management Group, założonej w 1960 roku przez Marka McCormacka, która zatrudnia 1600 pracowników, posiada 70 biur w 27 krajach świata. IMC/McCormack zarządza m.in. turniejami tenisowymi, brytyjskimi turniejami golfowymi, ponadto fundacją Nobla, Uniwersytetem Harvarda itd. TWI zajmowała się dotychczas z powodzeniem regatami Whitbread i America's Cup. TWI zleciła badanie rynku agencji Carat, największemu medialnemu konsorcjum konsultingowemu w Europie. Według szacunków agencji THE RACE 2000 uplasuje się na piątym miejscu pod względem oglądalności zawodów sportowych.Jedziemy z Romanem do Górek. Trzeba trochę przebudować jacht ALKA-PRIM. Skrócić stalowe liny i część dziobową. Być może dodać nową belkę wzmacniającą. ALKA-PRIM przy superjachcie, na którym wyruszą w rejs, to mikrus. Biuro konstrukcyjne Gillesa Olliera w Paryżu zaprojektowało tamto pływające monstrum. Jedenastopiętrowy wieżowiec to jego maszt. Powierzchnia żagli to tyle, co obszar boiska piłkarskiego. Ten katamaran ma tyle żagli na jednym maszcie, co Dar Młodzieży na trzech. Będzie rozwijał prędkość ponad 40 węzłów, więc prawie 80 km/godz.Paszke zestawia drużynę z młodych, ale już doświadczonych żeglarzy. Liczy się zaprawa w pływaniu na katamaranach.Katamaran jest bardzo specyficzny i w prowadzeniu, i w trymowaniu. Łódka jest bardziej wymagająca od jednokadłubowca. Jej prowadzenie wymaga większej uwagi. Każdy błąd może kosztować dużo więcej. Ta łódka może się wywrócić. Ona jest stabilna tylko do pewnego momentu. Jest to łódka bardziej ekstremalna, ale daje też większą przyjemność żeglowania. Jest bardziej efektowna na wodzie. No i dostarcza więcej adrenaliny. |
Spółka Maja otwiera centrum usługowe przy KL Auschwitz
Turyści poza strefą
Robotnicy kończą budowę parkingu dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych. W pobliskim pawilonie ma być wszystko, czego potrzebuje turysta przyjeżdżający do Oświęcimia: sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku.
FOT. RAFAŁ KLIMKIEWICZ
JERZY SADECKI
- Zapraszam pana na siódmy września. O dwunastej. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja, jest zadowolony, pewny swego. Jak sportowiec, który po długim biegu przerwał taśmę mety i czeka na dekorację medalem.
- Otwarcie? Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony.
- Nie ma sprawy, wszystko będzie legalnie, jak trzeba - uśmiecha się szeroko prezes Marszałek. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. Resztę uruchomię później, jak będzie inny wojewoda, może lepszy? - mówi. Przypomina o ok. 120 nowych miejscach pracy, jakie inwestycja daje miastu, w którym jest spore bezrobocie. Czy to się nie liczy?
Newralgiczna topografia
W inwestycji tej bardzo ważna jest topografia. Może nawet najważniejsza. Należące do spółki Maja 25 tysięcy metrów kwadratowych - odkupione przed laty od miasta tereny, wówczas zaniedbane i zabudowane ruderami - znajdują się po drugiej stronie drogi przylegającej do dawnego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, niedaleko obozowej bramy z napisem "Arbeit Macht Frei". To sąsiedztwo już raz - w 1996 roku - sprawiło, że o inwestycji Mai rozpisywała się prasa międzynarodowa, bardzo ostro protestowały organizacje żydowskie i kombatanckie. Wszystko przez to, że planowane przez Marszałka centrum handlowe okrzyknięto "supermarketem Auschwitz", który uwłacza pamięci pomordowanych. Prezydent Kwaśniewski oświadczył wtedy, że "budowa supermarketu w pobliżu miejsca zagłady Żydów jest niewłaściwa, niezależnie od sytuacji prawnej inwestycji", a ówczesne władze państwowe wstrzymały budowę, narażając inwestora na straty.
Po tych doświadczeniach Janusz Marszałek zmienił swoje plany i na tym newralgicznym terenie postanowił zbudować kompleks parkingowy i usługowo-handlowy, przeznaczony do obsługi osób przyjeżdżających do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. W 1998 roku uzyskał pozwolenie na budowę.
Topografia tego miejsca nabrała dodatkowego znaczenia, gdy ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów. W strefie tej obowiązują specjalne zasady zachowania się i inwestowania. Nie wystarczy mieć tu pozwolenia na budowę, należy uzyskać też zgodę wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej. Część terenu należącego do spółki Maja znalazła się w strefie ochronnej.
Granica przez halę
Wyłożony starannie kolorową kostką parking dla 50 autobusów i 150 samochodów osobowych już jest niemal gotowy. Dobiegają końca prace wykończeniowe w eleganckim, parterowym pawilonie handlowo-usługowym o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Ma tam być wszystko, co niezbędne dla turysty, m.in. sklep spożywczy, stoiska z pamiątkami i wydawnictwami, kwiaciarnia, apteka, filie poczty i banku. Janusz Marszałek z satysfakcją pokazuje też nowocześnie urządzone toalety i łazienki.
Większa część pawilonu znajduje się poza strefą ochronną. - O, tu przebiega granica - pokazuje Janusz Marszałek, gdy wchodzimy do hali handlowo-usługowej. Po prawej jest strefa, po lewej już nie. - Tę lewą stronę będziemy na razie urządzać. Tam jest też całe zaplecze sanitarne.
Kolejnym obiektem nowego centrum Mai jest pawilon gastronomiczny z restauracją i barem szybkiej obsługi o powierzchni 750 metrów kwadratowych. W całości znajduje się na terenie strefy ochronnej, ale prace budowlane jeszcze trochę potrwają i na 7 września nie będzie gotowy.
W strefie pozostało też sporo wolnego terenu i dwie stare hale, które mogą być wykorzystane w przyszłości - na razie będą przysłonięte, aby nie szpeciły.
Jak brak zgody, to bez zgody
O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski Ryszard Masłowski wydał decyzję odmowną. Uznał, że istniejące po drugiej stronie drogi, na terenie obozu-muzeum parkingi, placówki usługowe i handlowe oraz gastronomiczne "zaspokajają niezbędne potrzeby w zakresie obsługi osób odwiedzających". Dlatego niecelowe jest organizowanie w sąsiedztwie przez Maję nowych parkingów i części handlowo-usługowej.
- Ustawa bardzo wyraźnie podkreśla, że na terenie strefy ochronnej i pomnika Pamięci może być prowadzona tylko taka działalność, która zabezpiecza w stopniu niezbędnym obsługę ruchu turystycznego. Nie może więc powstawać tam nic poza tym, co niezbędne - tłumaczył wówczas decyzję wojewody jego rzecznik prasowy Artur Paszko.
Jednak minister spraw wewnętrznych i administracji w lipcu 2000 r. uchylił odmowną decyzję wojewody małopolskiego i polecił mu, aby sprawę rozpatrzył ponownie, przeprowadzając m.in. szczegółową analizę ruchu turystycznego na terenie obozu i wykorzystania istniejących tam obiektów temu ruchowi służących.
Do takich analiz jednak nie doszło, bo spółka Maja zwróciła się do wojewody o zawieszenie postępowania w tej sprawie. Wybrała inny wariant: uruchomienia najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. - O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później indywidualnie firmy, którym wynajmiemy poszczególne części naszych obiektów - wyjaśnia prezes Mai. Nie zgadza się ze stanowiskiem wojewody. - Nasza inwestycja jest zgodna z założeniami Oświęcimskiego Strategicznego Programu Rządowego z 1996 roku - zapewnia Janusz Marszałek. Przypomina też, iż w uchwale Prezydium Międzynarodowej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka z kwietnia 1996 r. znalazły się stwierdzenia, że wszelka istniejąca działalność gospodarcza ma być zlikwidowana i wyprowadzona poza granice obozu, a następnie zlokalizowana na terenach pobliskich. - Chcemy więc przejąć te wszystkie funkcje likwidowanych placówek obsługujących ruch turystyczny wokół obozu - mówi prezes Mai.
- Nie można powoływać się dzisiaj na dokumenty rady muzeum i programu rządowego z 1996 r. One powstały w innych realiach niż te, które stworzyła ustawa z 1999 roku o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady - uważa Jerzy Wróblewski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zwracał na to uwagę już rok temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą".
Natomiast Stefan Wilkanowicz, wiceprzewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (następczyni Międzynarodwej Rady Muzeum Oświęcim-Brzezinka), przypomina, że w ubiegłym roku prezydium tej rady wyraźnie opowiedziało się za tym, żeby parkingi i obsługę ruchu turystycznego pozostawić w gestii Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Bomba z opóźnionym zapłonem?
- Nasze stanowisko jest jasne. Dobrze byłoby przenieść parkingi i obsługę turystów poza teren muzeum. Ale pod jednym warunkiem: powinny one należeć do skarbu państwa. Tylko państwowa kontrola może zapewnić, że nie będzie tam konfliktów, o jakie w Oświęcimiu nietrudno. Dlatego występowaliśmy do kolejnych ministrów kultury z wnioskami o wykupienie terenów spółki Maja - wyjaśnia Krystyna Oleksy, wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau.
- Nigdy takiej oferty od władz państwowych nie dostałem, choć był okres, że bardzo chciałem się tego terenu pozbyć - twierdzi Janusz Marszałek.
Muzeum nie zamierza obecnie rezygnować z parkingów przy wjeździe do obozu. Poza wszystkim przynoszą one spore dochody, a te w budżecie muzeum bardzo się liczą. Zapowiada się więc ostra rywalizacja, przechwytywanie turystów. - Już sama konkurencja może być zarzewiem napięć, których w Oświęcimiu trzeba jak ognia unikać, bo zawsze mogą wywołać międzynarodową aferę - twierdzi Krystyna Oleksy. Obecność takich konkurencyjnych obiektów, to jak siedzenie na bombie z opóźnionym zapłonem.
- Czy spółka Maja jest w stanie zagwarantować, że na terenie jej nowego kompleksu nie pojawią się na przykład niestosowne reklamy albo nie będą sprzedawane antysemickie publikacje? - pyta Stefan Wilkanowicz. - Wszak niepokojące jest to, co pisze w różnych listach pan Marszałek. Nie mniej niepokojące są treści, jakie pojawiają się na uruchomionej przez niego stronie w Internecie - Stefan Wilkanowicz przypomina m.in. ataki prezesa Mai na Kalmana Sultanika, który - zdaniem Marszałka - "jako przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów w organie doradczym premiera RP będzie mógł zrealizować przestępcze w stosunku do narodu polskiego plany ŚKŻ ". Marszałek proponował też odwołanie Władysława Bartoszewskiego z funkcji ministra spraw zagranicznych "z powodu współpracy z p. Kalmanem Sultanikiem na szkodę narodu polskiego".
- Dlaczego ludzie na zapas się martwią, że stanie się coś złego? Przecież nie jestem żadnym antysemitą, którego należałoby się bać. Mam wielu przyjaciół wśród Żydów. Zapewniam, że turyści będą mieli u nas zagwarantowane bezpieczeństwo i dobrą obsługę - mówi Marszałek. - Niech pan pamięta: 7 września, w samo południe - rzuca na pożegnanie.
- Marszałek zaprasza na siódmy? - dziwi się starosta oświęcimski Adam Bilski. - Jeszcze niedawno mówił o 15 września. Teraz przyspieszył?
Ten pośpiech i nieczekanie na zgodę wojewody w Oświęcimiu niektórzy tłumaczą kampanią wyborczą. Janusz Marszałek przez pewien czas był członkiem RS AWS, ale z ugrupowania tego wystąpił - teraz startuje do Sejmu z listy PSL. - | - Zapraszam na siódmy września. Na uroczyste otwarcie naszego centrum usługowo-parkingowego - mówi Janusz Marszałek, prezes i współwłaściciel spółki Maja.- Bez zezwolenia wojewody na prowadzenie działalności gospodarczej? - pytam zdumiony. - Otwieram tylko tę część, która jest poza strefą ochronną KL Auschwitz. Tam pozwolenia nie potrzebuję. - uśmiecha się Marszałek. Tereny spółki Maja znajdują się obok obozu koncentracyjnego KL Auschwitz. Po protestach przeciwko otwarciu tam centrum handlowego, władze wstrzymały budowę. Prezes Marszłek zmienił więc plan i uzyskał pozwolenie na budowę kompleksu parkingowego i usługowo-handlowego. Jednak ustawa z 7 maja 1999 r. o ochronie terenów byłych hitlerowskich obozów zagłady wprowadziła wokół Auschwitz strefę ochronną do stu metrów, obejmując część terenów spółki Maja. Większa częśc pawilonu, już prawie ukończonego, znajduje się poza strefą ochronną. O zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej w strefie spółka Maja już raz występowała, ale wojewoda małopolski wydał decyzję odmowną. Po uchyleniu decyzji przez ministra spraw wewnętrznych i administracji, Spółka Maja zwróciła się jednak o zawieszenie postępowania, ponieważ zdecydowała się na uruchomienie najpierw obiektów znajdujących się poza strefą. O pozwolenie na działalność gospodarczą w strefie ochronnej będą występowały później firmy, które wynajmą część obiektów. Prezes spółki chce przejąć wszystkie funkcje likwidowanych na terenie obozu placówek obsługujących ruch turystyczny. Wicedyrektor muzeum Auschwitz-Birkenau chce, aby parkingi i obsługa turystów były poza terenem muzeum, ale by należały do skarbu państwa. Muzeum nie zamierza rezygnować z parkingów przy wjeżdzie do obozu. Istnieją obawy co do stosowności reklam i sprzedawanych publikacji w nowootwieranym kompleksie. Wcześniejsze niż planowane otwarcie centrum może mieć związek z kampanią wyborczą - Marszałek startuje do sejmu z listy PSL. |
Środowisko prokuratorskie nie może stawać przed wyborem, komu służyć - praworządności czy władzy
Pod kuratelą prawa czy polityki?
RYS. PAWEŁ GAŁKA
STANISŁAW PODEMSKI
Skrywane przez zdymisjonowanego ministra sprawiedliwości śledztwo dotyczące dziennikarzy "Rzeczpospolitej", wtrącanie się szefa tego resortu w konkretne postępowania karne, sprowadzenie ustawowej reguły niezależności prokuratora do czczej deklaracji, całkowite milczenie - w tych przypadkach - samorządnych zgromadzeń prokuratorów, wszystko to każe powrócić do od dawna wysuwanych i omawianych przez środowisko prokuratorskie idei i nowych rozwiązań prawnych.
Tak się bowiem stało, że w konstytucji z 1997 r. blisko 30 artykułów poświęcono organizacji i uprawnieniom władzy sądowej, ale ani jednego prokuraturze. To milczenie ma swe skutki, i co minister sprawiedliwości, a zarazem prokurator generalny, to różne pomysły na prokuraturę.
Oddzielenie funkcji ministra, członka rządu i polityka, od funkcji prokuratora generalnego, wzmocnienie kruchego samorządu prokuratorskiego, ograniczenie wieloszczeblowej machiny nadzoru w prokuraturze, powrót do rozwiązań międzywojennych, w których sędzia i prokurator korzystali z jednej ustawy określającej ich prawa i obowiązki, żądanie, by nominacja prokuratora należała do prezydenta - o tym od lat mówi się wśród oskarżycieli publicznych. Czasem kolejny minister sprawiedliwości przyzna, że któreś z tych żądań jest słuszne, zapowie nawet nową ustawę o prokuraturze (obecna, wielokrotnie zmieniana, nosi datę 20 czerwca 1985 r.), po czym zapada długa cisza. Tymczasem wszystkie te postulaty i wołania, tak różne, mają przecież wspólny mianownik. Gwałtownie poszukuje się za ich pomocą sposobów ograniczenia złego wpływu polityki na postępowanie karne.
Łączyć czy nie łączyć?
Obydwa rozwiązania, tj. łączenie funkcji ministra i prokuratora generalnego lub ich oddzielenie, mają swych zwolenników i odpowiedniki w wielu krajach. W Szwecji czy Portugalii zdecydowano się na odrębność tych urzędów. W Austrii praktykuje się ten sam co u nas model. W RFN ustawy w sześciu landach mówią, że prokurator przy wykonywaniu swego urzędu "pozostaje w stałej zgodności z poglądami i celami rządu". Co jakiś czas niemiecka prasa krytykuje to postanowienie, gdyż ministrowie sprawiedliwości robią zeń użytek, wysyłając na wczesne emerytury niemiłych im prokuratorów. Prokuratorów generalnych landów nazywa się więc generałami pod kuratelą polityka, tj. ministra sprawiedliwości lub premiera rządu krajowego.
Wszędzie jednak próbuje się pogodzić ogień z wodą, czyli pożądaną samodzielność prokuratora z pierwszym obowiązkiem rządu zapewnienia bezpieczeństwa wewnętrznego państwa i porządku publicznego (tak to ujmują konstytucje, w tym polska).
W Estonii kadencja prokuratora generalnego trwa pięć lat. Czy to dobre rozwiązanie, uniezależniające zwierzchnika prokuratury od zmieniających się ciągle władz politycznych? Teoretycznie tak, ale czy przez ten okres nie można okazać się szefem nieudolnym, bez talentów organizacyjnych i umiejętności doboru ludzi, ujawniającym nagle przy pełnieniu urzędu stronnicze sympatie polityczne? Przywołuję przykład Estonii, bo i w Polsce kadencyjność prokuratora generalnego ma swych zwolenników.
Wąż biurokracji
Najodleglejsza nawet od centrum władzy prokuratura rejonowa ma nie tylko własnego, ale i trzech innych szefów: prokuratora krajowego, apelacyjnego, okręgowego. W każdej chwili mogą oni, wykorzystując blankietowy przepis ustawy o prokuraturze, ingerować w toczące się postępowanie karne, i tak też się dzieje. Kiedy minister Hanna Suchocka w rozmowie z kwartalnikiem "Prokurator" (nr 1 z br.) żaliła się, że nadzór służbowy w prokuraturze ma tendencję do rozrastania się i że nie ma na to żadnego wpływu, redakcja bez ogródek określiła przyczyny tego stanu: "To zrozumiałe. W Prokuraturze Krajowej jest kilkudziesięciu prokuratorów, w apelacyjnych podobnie, oni wszyscy muszą uzasadnić swe istnienie i produkują sterty pism. Gdybyśmy to zmienili, zmniejszyłaby się ta biurokracja". Jak to zrobić? Radykalna propozycja zakłada zniesienie co najmniej jednego ogniwa nadzoru.
Milczący samorząd
Czy prokuratura powinna wesprzeć się na własnym samorządzie, podobnym do tego, którym dysponują od lat sędziowie? To jedno z najtrudniejszych pytań. Sędziowie uzyskali bowiem tak szerokie prawa korporacyjne, że dziś wywołują one krytykę. Na przykład nie każdy wybrany demokratycznie przez kolegów prezes sądu cieszy się zasłużoną popularnością. Bywa, że jest ona co najmniej wątpliwa, bo oparta na pobłażaniu sędziom niepunktualnym w pisaniu uzasadnień wyroków, nieterminowo wyznaczającym rozprawy, będącym antytalentami organizacyjnymi i bałaganiarzami.
Prokuratura na razie dysponuje tylko czymś w rodzaju samorządu. Stanowią go zgromadzenia w prokuraturach apelacyjnych, reprezentujące oskarżycieli danego obszaru. Wysłuchują one informacji szefa i wyrażają o nich swe opinie, opiniują kandydatury na prokuratorów, wyrażają opinie w innych przedłożonych im sprawach. Jest także Rada Prokuratorów przy prokuratorze generalnym i pod jego przewodnictwem. Trudno więc oczekiwać od niej słów ostrej krytyki.
Zgromadzenia w apelacjach dowiodły jednak w przeszłości, że umieją przeciwstawić się szalejącemu szefowi. Kiedy krótko urzędujący minister sprawiedliwości poprosił (w 1995 r.) zgromadzenie we Wrocławiu o opinię w sprawie miłej mu, ale złej kandydatury na prokuratora wojewódzkiego, 28 głosów było przeciw, jeden tylko poparł ministra. Nie wiadomo nic o sprzeciwie zgromadzeń czy Rady Prokuratorów w sprawach, które w ostatnich miesiącach wywołały poruszenie całego środowiska. Jest to więc krok do tyłu w stosunku do roku 1995. Zrównoważenie praw samorządowych środowiska ze zhierarchizowaniem urzędu prokuratorskiego i niezbędną tu dyscypliną nie jest proste. Ale czy nie należy starać się o znalezienie punktu tej równowagi?
We Francji w Najwyższej Radzie Sądownictwa zasiadają na równi sędziowie i prokuratorzy.
Nie trzeba wahać się przed nadawaniem temu zawodowi należytego prestiżu i honorów, np. zaopatrzeniem nominacji prokuratorskiej w podpis prezydenta RP.
Licząca prawie 5400 osób społeczność prokuratorska przesądza w niemałej mierze o prawach obywatelskich. Wprawdzie to sąd decyduje o aresztowaniu czy wyznacza sumę kaucji pieniężnej, ale proponuje je prokurator. On także umarza postępowanie karne, odmawia ścigania, składa apelacje i zażalenia. Samopoczucie tej niewielkiej, lecz wpływowej społeczności leży w interesie całej obywatelskiej zbiorowości. Nigdy w minionym dziesięcioleciu nie było ono tak złe jak dziś.
Dyskusja poświęcona ustrojowemu kształtowi prokuratury nie doprowadziła do zmian legislacyjnych, ani nawet organizacyjnych. Trwa natomiast prezentacja jednostkowych, jaskrawych przypadków i wyciągania z nich łatwych, uogólniających wniosków. W każdym zawodzie dochodzą do głosu przejawy intelektualnej ciasnoty, brak wrażliwości społecznej i moralnej, mizeria kwalifikacji, także zwyczajna nieuczciwość. Nie są od nich wolni również prokuratorzy. Jednak gdy jakiś prokurator biesiadował z przestępcą, to inny zapłacił inwalidztwem (po oblaniu kwasem siarkowym) za swą nieustępliwą walkę ze światem zbrodni.
Codziennie na biurku każdego prokuratora (mówi statystyka) pojawia się jedna nowa sprawa. To trzy razy więcej, niż wynosi racjonalna norma. Nie tylko sądy płacą wysoką cenę za obciążenie ponad wszelką miarę, także oskarżyciel. W dodatku prokurator pracuje z policją, zależny jest więc od jej sukcesów i porażek, złej lub dobrej pracy. Ponieważ on jednak podpisuje decyzje o umorzeniu lub postawieniu przed sądem, spada nań odpowiedzialność za plon dochodzenia lub śledztwa.
Nie można już pomijać milczeniem żądań środowiska prokuratorskiego. Zbyt często staje ono przed dramatycznym wyborem: komu służyć? Praworządności czy kapryśnej, zmiennej, nieobliczalnej polityce? - | Skrywane przez zdymisjonowanego ministra sprawiedliwości śledztwo dotyczące dziennikarzy "Rzeczpospolitej", wtrącanie się szefa tego resortu w konkretne postępowania karne, sprowadzenie ustawowej reguły niezależności prokuratora do czczej deklaracji, całkowite milczenie - w tych przypadkach - samorządnych zgromadzeń prokuratorów, wszystko to każe powrócić do od dawna wysuwanych i omawianych przez środowisko prokuratorskie idei i nowych rozwiązań prawnych. w konstytucji z 1997 r. blisko 30 artykułów poświęcono organizacji i uprawnieniom władzy sądowej, ale ani jednego prokuraturze. To milczenie ma swe skutki, i co minister sprawiedliwości, a zarazem prokurator generalny, to różne pomysły na prokuraturę.
Oddzielenie funkcji ministra, członka rządu i polityka, od funkcji prokuratora generalnego, wzmocnienie kruchego samorządu prokuratorskiego, ograniczenie wieloszczeblowej machiny nadzoru w prokuraturze, powrót do rozwiązań międzywojennych, w których sędzia i prokurator korzystali z jednej ustawy określającej ich prawa i obowiązki, żądanie, by nominacja prokuratora należała do prezydenta - o tym od lat mówi się wśród oskarżycieli publicznych. Czasem kolejny minister sprawiedliwości przyzna, że któreś z tych żądań jest słuszne, zapowie nawet nową ustawę o prokuraturze (obecna, wielokrotnie zmieniana, nosi datę 20 czerwca 1985 r.), po czym zapada długa cisza. Tymczasem wszystkie te postulaty i wołania, tak różne, mają przecież wspólny mianownik. Gwałtownie poszukuje się za ich pomocą sposobów ograniczenia złego wpływu polityki na postępowanie karne. |
ŚWIĘTY WOJCIECH
Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Jego misja w Prusach trwała tydzień. Zginął 23 kwietnia 997 roku. Ogłoszono go świętym. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy.
Stary patron nowej Europy
Relikwiarz świętego Wojciecha w Gnieźnie FOT. STANISŁAW CIOK
EWA K. CZACZKOWSKA
Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem - trafnie zauważył ksiądz Henryk Żochowski na spotkaniu Akcji Katolickiej. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił.
Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się wojciechowy przyjaciel - cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry, z którego dworu wyruszył nawracać pogan. To właśnie podówczas postanowiono utworzyć w Gnieźnie arcybiskupstwo, kładąc podwaliny pod samodzielną organizację kościelną w Polsce, cesarz zaś uznał suwerenność naszego kraju, dzięki czemu Polska mogła czuć się partnerem w europejskiej rodzinie krajów chrześcijańskich.
I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty.
Szukanie tamtych korzeni
Profesor Henryk Samsonowicz w wywiadzie dla "GW" powiedział, że przed tysiącem lat Wojciech nadawał się na świętego "jednoczącej się wówczas Europy" lepiej niż ktokolwiek inny. Czech z pochodzenia, wykształcony w Niemczech, był biskupem Pragi i mnichem benedyktyńskim, przyjacielem cesarza i znajomym papieża; przebywał w Italii, odwiedził Francję, Węgry, Polskę; zginął nawracając Prusów.
Ale okazuje się, że i teraz, w XX wieku, gdy Europa po rozpadzie dwóch wrogich obozów ponownie się jednoczy i szuka wspólnych korzeni, można sięgnąć do św. Wojciecha i kreować go na patrona wspólnej Europy. Z jednej strony wydawać się to może nadużyciem, naciąganiem historii do współczesnych potrzeb. Bo tamta, wojciechowa Europa była przecież inna: nie podzielona jeszcze wiarą (ale i nie we wszystkich jej zakątkach przyjęto już chrześcijaństwo), z elitą intelektualną tożsamą z elitą kościelną, w której duchowny, wszak wykształcony w łacinie, mógł poruszać się po niej bez przeszkód, będąc wszędzie jakby u siebie.
Ale z drugiej strony - jak słusznie zauważył Andrzej Drzycimski, prezes Fundacji św. Wojciecha, podczas inauguracji jej działalności - obie Europy: tamta, z końca X wieku i dzisiejsza, z końca XX wieku, szukające swego wyrazu, mają wiele wspólnego. Gdy X-wieczną Europę jednoczyła wspólna wiara, wchodząca dopiero do krajów Europy Środkowej i Wschodniej, tak współczesna Europa, szukając wspólnych korzeni, spoiwa łączącego jej skomplikowane dzieje, musi sięgnąć do chrześcijaństwa. I do św. Wojciecha, którego działanie - jak zauważył w "Słowie" bp Stanisław Gądecki, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Organizacyjnego obchodów 1000. rocznicy śmierci św. Wojciecha - "wyraźnie związane było z przekraczaniem granic i z tworzeniem - wspólnie z ówczesnymi władcami - wizji jednej, zewangelizowanej Europy".
- Święty Wojciech żył w czasach przełomu, kiedy część Europy leżącej na Wschodzie chciała się włączyć do krajów cywilizacji chrześcijańskiej zachodniej. On nie działał na marginesie tych wydarzeń, ale w samym centrum; sugerował Ottonowi III jedność duchową i pokojową - mówi biskup Gądecki. - I z tego tytułu był pomostem między częścią środkowowschodnią a zachodnią. Dzisiaj, gdy po tysiącu lat wraca myśl jednoczenia się Europy w znaczeniu czysto politycznym, w takim samym stopniu konieczne jest jednoczenie się w znaczeniu czysto chrześcijańskim. Stąd istotą Kościoła jest wspomnieć człowieka wskazującego na wartości, które się ostały i stanowiły o zasadniczej sile Europy, która z chrześcijaństwa wyrastała i na nim się oparła. To rodzi pragnienie europejskiego patronatu Wojciecha, który mógłby stanąć obok św. Benedykta, świętych Cyryla i Metodego, jako człowiek, który łączy wiele narodów.
Ale aby św. Wojciech stał się oficjalnym patronem Europy musiałyby wystąpić o to ze specjalną petycją do Watykanu episkopaty tzw. świętowojciechowych państw (najbardziej zaangażowane są w to episkopaty Czech i Polski). Na razie, i to całkiem niedawno, na ich wniosek św. Wojciech został wpisany do kalendarza Kościoła powszechnego. Jeszcze bowiem niedawno był czczony tylko lokalnie w kościołach Słowiańszczyzny pod swojsko brzmiącym imieniem Wojciech, na Zachodzie jako Adalbert (to imię przyjął przy bierzmowaniu, którego udzielił mu arcybiskup magdeburski tym samym zwany imieniem).
Święty Wojciech od dawna czczony jest w Polsce, jako jej główny patron, w Czechach, na Węgrzech, w Słowacji, Niemczech, Dalmacji i Italii. Wojciech, kanonizowany jeszcze przed rozłamem w Kościele, jak się okazuje, może jednoczyć także na gruncie religijnym. Kościół prawosławny zastanawia się, czy nie przywrócić jego imienia, jako świętego sprzed rozłamu, do grona czczonych obecnie. Nie jest też wykluczone, że Kościoły protestanckie przywrócą św. Wojciecha do katalogu świętych sprzed reformacji, traktując go nie jako pośrednika między ludźmi a Bogiem, co jest sprzeczne z zasadami protestantyzmu, ale jako świadka wiary.
Biskup mnichem
Życie św. Wojciecha, niedługie, acz bogate w wydarzenia, opisane zostało w licznych żywotach, pasjach i legendach tworzonych przez wieki. Wartość historyczną mają jednak głównie dwa najstarsze żywoty spisane tuż po jego śmierci.
Wojciech urodził się około 956 roku w Libicach. Pochodził z książęcego rodu Sławnikowiców konkurującego z Przemyślidami. Wykształcenie, także w zakresie teologii i filozofii, zdobył w Magdeburgu. Po powrocie do Pragi był świadkiem jak tuż przed śmiercią biskup praski Dytmar rozpaczliwie kajał się za uleganie czczym zaszczytom i bogactwu, a przede wszystkim za duszpasterskie zaniedbania i brak efektów pracy wśród tylko pozornie nawróconego ludu, który "nic nie zna i nie czyni prócz tego, co palec szatana w sercach jego zapisał". To przeżycie, zdaniem historyków, spowodowało przełom w życiu Wojciecha. Zerwał on ze zbyt świeckim, jak na duchownego, stylem życia i przyjął - jak napisał ks. Kazimierz Śmigiel, w książce "Święty Wojciech Sławnikowic" - "ideał ascezy zakonnej jako model realizacji życia chrześcijańskiego". Wojciech, jako jedyny tak dobrze urodzony i wykształcony Czech, był oczywistym kandydatem na następcę Dytmara (Niemca z pochodzenia). Inwestyturę otrzymał w 983 roku w Weronie z rąk cesarza niemieckiego Ottona II, a konsekracji dokonał arcybiskup Moguncji Willigis.
Gdy jako nowo wyświęcony biskup przyjechał do Pragi - wszedł do miasta boso. To była zapowiedź realizacji jego duszpasterskiego programu. Biskup Wojciech - jak opisują autorzy żywotów - wiódł życie ascetyczne: umartwiał ciało, nie dojadał, nie dosypiał, spał na podłodze z kamieniem pod głową. Okazywał miłosierdzie ubogim i słabym, dawał jałmużnę, odwiedzał chorych i więźniów, ciążył mu na sercu handel niewolnikami. Długie godziny spędzał na modlitwie i kontemplacji. Walczył z łamaniem celibatu wśród kleru, próbował wcielić wśród ludu zasady życia chrześcijańskiego: występował przeciw wielożeństwu, cudzołóstwu, wymagał przestrzegania dni świątecznych i postów.
Ucieczki i powroty
Nie mogąc poradzić występkom wiernych, zaradzić złu, po sześciu latach wyjechał z Pragi szukając wsparcia najpierw u papieża. Na krótko zatrzymał się w opactwie Monte Cassino, a potem wstąpił do klasztoru św. Bonifacego i Aleksego na Awentynie, gdzie przyjął benedyktyński habit. Po trzech latach pobytu w Italii najpierw Czesi, a potem arcybiskup Moguncji zażądali powrotu Wojciecha. Papież Jan XV zgodził się pod jednym wszakże warunkiem: "jeśli będą mu posłuszni, niech go zatrzymają. Jeśli zaś nie zechcą zaniechać zwykłej swej nieprawości, niech ten nasz przyjaciel unika obcowania ze złymi". Okres posłuszeństwa biskupowi nie trwał długo. Po dwóch latach od powrotu doszło do incydentu, który - jak opisują żywoty - bezpośrednio zadecydował o powtórnym opuszczeniu Pragi. Otóż biskup udzielił w kościele schronienia żonie pewnego wielmoży, która popełniła cudzołóstwo. Gdy krewni zdradzonego męża zażądali wydania kobiety - odmówił.
Niepomni na azyl kościelny, wywlekli ją ze świątyni i zamordowali. Wojciech, tym razem przez Węgry, ponownie udał się do klasztoru na Awentynie, którego został przeorem. W 996 roku na synodzie znów nakazano Wojciechowi, pod karą klątwy, wrócić do Pragi. Papież ulegając prośbie Wojciecha zgodził się jedynie, aby ewentualnie zamienił powrót na pracę misyjną wśród pogan. Ale Wojciecha do Pragi już ani nie wzywano, ani nie mógł tam powrócić po wymordowaniu przez Przemyślidów rodu Sławnikowiców.
Raz jeszcze spotkał się z Ottonem III, którego program federacji Niemiec, Galii i Słowiańszczyzny, popierał. Zanim dotarł na dwór Bolesława Chrobrego, odwiedził jeszcze groby św. Benedykta i św. Dionizego we Francji.
Głowę wbito na pal
W Gnieźnie pojawił się na początku 997 roku i niemal zaraz wybrał się na misję do Prus. Wziął ze sobą tylko dwóch towarzyszy: brata Radzima -Gaudentego i prezbitera Benedykta-Bogusza. Pod ochroną 30 wojów przybyli najpierw Wisłą do Gdańska, gdzie Wojciech nauczał i udzielał chrztu. W połowie kwietnia po odprawieniu wojów, już tylko we trójkę, pokojowo ruszyli nawracać Prusów.
Pierwsze spotkanie 17 kwietnia, zapowiadało nieszczęście: przyjęto ich wrogo, ktoś krzyczał, ktoś uderzył Wojciecha wiosłem. Podobnie było podczas drugiego tego dnia spotkania na placu targowym w jakiejś osadzie. Przez pięć dni misjonarze odpoczywali blisko miejsca pierwszego postoju.
"O świcie, w piątek 23 kwietnia, zawrócili od brzegu w głąb lądu. Śpiewając psalmy przeszli przez pasmo lasów i około południa wyszli na pola. Tam Gaudenty odprawił mszę. Wojciech przyjął Komunię św. Posilili się i znów ruszyli w drogę, ale wnet opanowało ich takie znużenie, że usiedli i nawet posnęli. Zerwał ich napad zbrojny, niewątpliwie specjalnie zorganizowany, gdyż był wśród napastników kapłan pogański. Związano wszystkich trzech, ale tylko ku Wojciechowi zwrócono ciosy. Osłabłego zawleczono na wzgórek. Kapłan uderzył pierwszy, potem jeszcze 6 włóczni utkwiło w ciele. Odciętą głowę wbito na żerdź, nad zwłokami postawiono straż" - tak prof. Jadwiga Karwasińska opierając się na najstarszych żywotach opisała śmierć Wojciecha.
Miejsce męczeństwa nie jest dokładnie znane: najprawdopodobniej było to w Świętym Gaju w okolicach Pasłęka; inni wskazują na okolice dzisiejszego Kaliningradu. Bolesław Chrobry wykupił z rąk Prusów ciało Wojciecha, które złożono w w ołtarzu głównym katedry gnieźnieńskiej.
Siedemnaście legend, wiele cudów
Męczeńska śmierć biskupa i fakt, że - jak pisze ks. Śmigiel - już za życia, w klasztorze, osiągnął wysoki stopień świętości, tak iż uważany był za symbol odnowy Kościoła w duchu kluniackim, sprawiły, że właściwie od razu, najpierw w gronie ludzi go znających, a potem coraz bardziej powszechnie uważany był za świętego. Proces kanonizacyjny, zainicjowany przez Ottona III, zakończył się w 999 roku. Kult św. Wojciecha od początku był bardzo żywy zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Z czasem obok żywotów i pasji zaczęto spisywać legendy. Jak podaje ks. Śmigiel znanych jest 17 legend z XIV i XV wieku, które przedstawiają życie, zasługi, śmierć i cuda dokonane przez świętego Wojciecha (np. uleczenie chorej Rzymianki; strącona, a nie naruszona konwia z winem) oraz cuda, które dokonały się za jego pośrednictwem. Wiele legend miało wartość ahistoryczną (jak chociażby ta, która mówi, że Wojciech wstał z grobu w Prusach i z głową pod pachą przeszedł przez morze, dotarł do Gdańska i położył się w kaplicy na wzgórzu, albo o wdowim groszu, który miał przeważyć szalę złota przy wykupie zwłok Wojciecha).
Kult Wojciecha w Polsce właściwie od początku miał charakter religijno-państwowy. Bo w istocie za "cud" wojciechowy można uznać tak szybkie utworzenie w Polsce niezależnej metropolii kościelnej, przyspieszonej niewątpliwie przez śmierć i kanonizację Wojciecha, a która to metropolia w różnych okresach historii była elementem spajającym państwo polskie. Grób św. Wojciecha w Gnieźnie pełnił rolę integracyjną, stał się symbolem religijno-politycznym Polaków. Do niego pielgrzymowali kolejni władcy, tu do końca XIII wieku koronowano królów i książąt Polski.
Do św. Wojciecha, zwanego przez Kadłubka "Najświętszym Patronem Polaków", odwoływano się w trudnych dla państwa i Kościoła chwilach. Jemu przypisywano autorstwo "Bogurodzicy", a Zygmunt Stary miał stwierdzić, że wobec zagrożenia kraju woli liczyć na orędownictwo Wojciecha niż na pomoc sąsiadów i szczęście wojenne.
Ale św. Wojciech położył także zasługi dla innych środkowoeuropejskich państw, gdzie jego kult ożywiał religijność. Przypisuje mu się pośredni wpływ na powstanie samodzielnych organizacji kościelnych w Czechach i na Węgrzech i uzyskanie przez te kraje autonomii.
"Z punktu widzenia historycznego oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ, który wcale nie był skromny, zważywszy na obszar Europy zachodniej i środkowowschodniej. (...) Ukształtowany model osobowości św. Wojciecha był jego własnym dziełem, natomiast popularyzowanie wzięli w swoje ręce ludzie mu życzliwi, którzy się nim zafascynowali lub dopatrzyli się korzyści kościelnych lub politycznych" - napisał ks. Kazimierz Śmigiel.
Jest to kolejne potwierdzenie, że był to tylko pozorny "bankrut". | Życie św. Wojciecha znaczyły kryzysy i katastrofy. Niektórzy złośliwi są skłonni nawet powiedzieć, że jego życie było totalnym bankructwem. Miał być rycerzem, a został biskupem. Dwukrotnie opuszczał biskupstwo szukając azylu w Rzymie, lecz go stamtąd wyrywano pod groźbą ekskomuniki. Pod koniec życia został misjonarzem, ale nikogo nie nawrócił. Ten z pozoru "bankrut" w półtora roku po śmierci został kanonizowany. Po tysiącu lat kreowany jest na patrona jednoczącej się Europy. W roku 1000 u jego grobu w Gnieźnie spotkali się cesarz niemiecki Otton III, legat papieża Sylwestra II i książę Bolesław Chrobry. I oto niebawem, 3 czerwca, podczas papieskiej pielgrzymki u grobu św. Wojciecha odbędzie się kolejny zjazd. Tym razem najwyższy hierarcha Kościoła katolickiego spotka się z prezydentami kilku tzw. świętowojciechowych państw: Niemiec, Słowacji, Węgier, Litwy i Polski (z powodów zdrowotnych zabraknie prezydenta Czech) oraz z przedstawicielem prezydenta Rosji. Zjazd gnieźnieński w roku 1000 był jednym z elementów wcielania w życie ottonowskiej koncepcji cesarstwa opartego na federacji równouprawnionych ludów. Ten obecny - jak można przypuszczać - będzie głównie przypomnieniem wspólnych chrześcijańskich korzeni Europy Zachodniej i Wschodniej oraz postaci Wojciecha, który podróżując między jej częściami przenosił idee, przerzucał mosty. Zdaniem ks. Śmigla oddziaływanie św. Wojciecha niepomiernie przerosło jego współczesny wpływ. |
KUBA
Nic nie zapowiada rychłego końca reżimu Fidela Castro
Opozycja przy "Stole Refleksji"
RAFAŁ KASPRÓW
Hawana może zmylić zagranicznego turystę. Na zadbanym lotnisku, podczas oczekiwania na bagaże, na monitorach telewizyjnych można zobaczyć reklamy nowoczesnych szpitali, egzotycznych alkoholi czy ekskluzywnych hoteli - jak wszędzie na świecie. Stare centrum Hawany w znacznej części zostało, staraniami UNESCO, odnowione. Ulice starej Hawany przyciągają eleganckimi lokalami i sklepami oferującymi wszystkie światowe produkty. Do rozpadających się dzielnic oddalonych od ścisłego centrum zagląda niewielu turystów.
Spotkanie dysydentów
Brak dostępu do mediów i ciągłe zagrożenie represjami powodują, że działające nielegalnie opozycyjne partie mają niewielu członków. 21 września w Hawanie kilkudziesięciu dysydentów spotkało się, aby po raz pierwszy podpisać deklarację dotyczącą dalszych działań - program powołania "Stołu Refleksji umiarkowanej opozycji". Podobieństwo do polskiego okrągłego stołu jest nieprzypadkowe. Dysydentom chodzi o to, aby reżim podzielił się władzą i usiadł do rozmów.
Nad wspólnym, liczącym kilkadziesiąt stron dokumentem 6 ugrupowań pracowało przez kilka miesięcy. Wcześniej dokument został zaprezentowany kilkudziesięciu członkom wszystkich biorących udział w spotkaniu partii. Każdy coś dopisał. Deklaracja jest więc bardzo zróżnicowana - pogodzić musi wszystkich. Z jednej strony zawiera marksistowski żargon o walkach klas i słabości kapitalizmu, a z drugiej apeluje o umożliwienie działalności prywatnych przedsiębiorstw. Najważniejsze są jednak samo spotkanie i wspólna deklaracja.
Nikt nie chce kapitalizmu
W wielorasowej Kubie zebrani w jednym pomieszczeniu dysydenci wyglądają jak delegaci na konferencję ONZ. By podpisać dokument, spędzili w mieszkaniu w centrum Hawany kilka godzin. Jeden z nich, jadąc na spotkanie, wiózł w torbie duży termos, podobny do tego, którego używał Jacek Kuroń. - Zawsze zabieram ze sobą termos z kawą - tłumaczy pięćdziesięcioletni opozycjonista o siwych włosach. Ma na sobie popularną na Kubie wśród panów w średnim wieku jasną koszulę z dwoma pasami kwiatowych wzorów. Na koszulach podobieństwo między opozycjonistami się jednak kończy. Różni ich bardzo wiele: stosunek do prywatyzacji, dekomunizacji, historii i socjalizmu.
Chwilowe zamieszanie wywołał brak młotka do przybicia kubańskiej flagi.
Wreszcie po odczytaniu wspólnej deklaracji stojący w dużym kręgu dysydenci kolejno składali podpisy pod dokumentem. Każdy w siedmiu egzemplarzach. Atmosfera była napięta.
- To historyczna chwila - oznajmił Pedro Pablo Alvarez Ramos z Consejo Unitario de Trabajadores Cubanos. Oczekujący na podpisanie dokumentu prowadzili żywą dyskusję i chętnie rozmawiali z jedynym dziennikarzem spoza Kuby.
- Za kilka lat na Kubie najsilniejsi będą socjaldemokraci. Tutaj nikt nie chce budować kapitalizmu - chodzi raczej o socjalizm, taki jaki wprowadzał Olof Palme - mówi sekretarz generalny Manuel Cuesta Morua z Corriente Socialista Democratico Cubano.
- Trzeba zrozumieć specyfikę Kuby. Złe doświadczenia z kapitalizmem z czasów rządów Batisty, tradycyjna latynoska lewicowość, propaganda Castro, a wreszcie strach przed amerykańskimi Kubańczykami powodują, że nikt nie myśli tutaj o wprowadzeniu kapitalizmu - tłumaczy jeden z dysydentów.
- Polacy są tradycyjnymi wrogami Rosjan. Dlatego u was socjalizm nie mógł się udać. Mieliście jednak świetnych ekonomistów - Brusa, Rakowskiego - mówi Fernando Sanchez Lopez, przewodniczący Partido Solidaridad Democratica.
Wiedza o Polsce i innych krajach Europy Środkowowschodniej wśród działaczy opozycji jest nikła. Oficjalne media mówią o wielkim bezrobociu, biedzie i problemach z dostosowaniem się do kapitalizmu.
- Sens reżimowej propagandy jest mniej więcej taki: jeśli porzucicie socjalizm, to przyjdą kapitaliści, z którymi wy, mali i prości ludzie, sobie nie poradzicie. Tak jak w Polsce. Dlatego cieszcie się, że macie bezpłatne szkolnictwo i dobrą opiekę medyczną, za którą nie musicie płacić - mówi czarnoskóry, uśmiechnięty opozycjonista.
O co walczą umiarkowani
Konieczność przemian wynika z nadzwyczajnej sytuacji Kuby - stwierdza deklaracja. A także z wyczerpania się dotychczasowego modelu politycznego, kryzysu ekonomicznego i moralnego oraz całkowitego braku perspektyw na przyszłość. Swobodę w działaniu partii politycznych opozycjoniści uznają za jedno z praw podstawowych. Będzie to gwarancją, że nie powtórzą się złe doświadczenia z historii Kuby. Transformacja ustrojowa ma być procesem stopniowym i pokojowym. Składać ma się z dwóch etapów: reformy struktur państwa i dopuszczenia nowych aktorów na scenę polityczną. Powinna być ściśle kontrolowana, ale autorzy mają świadomość, że dynamika tego procesu "może być burzliwa i gwałtowna, co może uniemożliwić racjonalne sterowanie zmianami".
Deklaracja stwierdza, że "żadne państwo nie ma prawa godzić w suwerenność Kuby, stosując metody ekonomiczne, polityczne czy dyplomatyczne.... Ekonomia i polityka kubańska powinny otworzyć się na inne państwa, co uniemożliwia podwójne ujarzmienie, któremu są poddane: ze strony kubańskiego rządu, a także z powodu izolacji Kuby, której patronuje rząd amerykański".
Większość uczestniczących w spotkaniu opozycjonistów reprezentowała poglądy lewicowe. Chwilami trudno było dociec, czy bardziej boją się reżimu, czy Kubańczyków z USA i kapitalizmu. Sygnatariusze deklaracji należą do umiarkowanych wrogów reżimu. Ci bardziej radykalni są w więzieniach lub na emigracji.
- Uważam, że słuszne byłoby odsunięcie ludzi reżimu od ważnych urzędów państwowych i polityki po upadku Castro. Chciałbym też, aby dokonano zwrotu zagrabionego przez państwo majątku. Powinna nastąpić prywatyzacja, ale nikt na razie nie wie, jak ją zorganizować - mówi organizator spotkania.
Pinar del Rio
Kilkaset kilometrów od Hawany mieszka Dagoberto, człowiek, którego działalność można przyrównać do tego, co w Polsce stanu wojennego robił ks. Jerzy Popiełuszko. W oddalonym o kilkaset kilometrów od Hawany Pinar del Rio w małym kościele kilkadziesiąt osób spotyka się, by dyskutować o demokracji.
- Uczymy podstawowej wiedzy o tym, czym jest demokracja, ekonomia i społeczeństwo otwarte - mówi katolicki dysydent.
Przez cały dzień ścina palmy. Rząd nie chce dać mu żadnej innej pracy. Wieczorami i w wolne dni organizuje akcje pomocy i szkolenia. Korzystając z pomieszczeń kościelnych, bez odpowiednich środków, przede wszystkim książek, przeszkolił już 1500 osób. Co tydzień jest zabierany na policję, gdzie mówią mu, że "zetrą go na proch". Przyzwyczaił się.
- Kiedy papież przyjechał na Kubę, niosłem przed nim Biblię. To był najważniejszy dzień w moim życiu - mówi Dagoberto. Zarówno on, jak i hierarchowie Kościoła w Hawanie twierdzą jednak, że po wizycie Jana Pawła II w relacjach między reżimem a Kościołem niewiele się zmieniło. Zwykłe spotkanie kardynała z członkiem rządu załatwia się miesiącami.
Blokada
Władza decyduje, kto i z czym wsiada na pokład samolotu. Kontrolowane są nawet wszystkie połączenia internetowe wychodzące z Kuby. Wysyłanie e-maila do Stanów Zjednoczonych, i na odwrót, w ogóle nie jest możliwe. Rządowe komputery sprawdzają wszystkie próby połączeń międzynarodowych zawierające określone hasła, nazwiska dysydentów lub strategiczne miejsca. Nawet jeżeli wysłana informacja nie przysporzy nadawcy kłopotów, to wiadomość po prostu nie dochodzi do celu.
- Nigdy nie udało mi się mieć komputera dłużej niż dwa tygodnie. Zawsze służba bezpieczeństwa go konfiskowała - mówi jeden z liderów opozycji.
Sprawność policji politycznej na Kubie jest znacznie wyższa niż w dawnych europejskich demoludach. Władze przyznają, że obecnie jest na Kubie 394 więźniów politycznych. Ilu jest naprawdę, nie wie nikt.
- W kubańskich więzieniach są dziesiątki ludzi, które spędziły w nich większość dorosłego życia. Mamy kilkunastu więźniów politycznych, z których każdy mógłby być kubańskim Mandelą albo kandydatem do nagrody Nobla. Świat jednak się nimi nie interesuje, bo Castro wciąż ma duże poparcie - mówi Rafael Sanchez, jeden z liderów uchodźców kubańskich w USA. - Rzeczy, za które ściga się dziś Pinocheta, w państwie Castro są wciąż powszechną praktyką - dodaje.
Za rządów Castro uciekło z wyspy około miliona ludzi. Na emigrację zdecydowała się znaczna część dysydentów i inteligencji. Ci, którzy pozostali, przeważnie skończyli w więzieniach. Na międzynarodowe apele o uwolnienie dysydentów władza nie reaguje. Castro podkreśla, że wrogowie rewolucji pozostaną w więzieniach. W zamian za milczenie o prawach człowieka reżim oferuje wspólne interesy. Francuskie, włoskie, hiszpańskie, niemieckie i kanadyjskie firmy inwestują na wyspie od kilku lat. Dla nich jest to wymarzony rynek, gdyż dzięki amerykańskiemu embargu pozbawieni są tu konkurencji zza oceanu, tak uciążliwej nawet w Europie. Toteż zagraniczne koncerny godzą się na wypłacanie pensji swoim kubańskim pracownikom za pośrednictwem władz. W praktyce wygląda to tak, że np. kanadyjski Sherit wypłaca 9500 dolarów rocznie za każdego zatrudnionego Kubańczyka rządowi Kuby. Od rządu pracownicy otrzymują miesięcznie równowartość około 20 dolarów. To spora pensja na wyspie, gdzie miesięczne zarobki wahają się od 6 do 15 dolarów.
Apele bez odpowiedzi
Władze Kuby, zagraniczni goście, dysydenci - wszyscy ocenili spotkanie przywódców Hiszpanii, Portugalii i krajów Ameryki Łacińskiej w Hawanie jako sukces. Fidel Castro jest zadowolony, bo pokazał, że USA są odosobnione w bojkocie Kuby, a w dokumencie końcowym znalazła się krytyka amerykańskiego embarga. Dysydenci czują się dowartościowani dzięki spotkaniom z prezydentami i premierami. Uczestnicy szczytu cieszą się, że mieli okazję wygłosić apele o demokrację i poszanowanie praw człowieka.
Zamykając obrady, Castro oznajmił, że potwierdziły one, iż członków iberoamerykańskiej rodziny łączy "duch jedności" i chęć "szczerego dialogu". Kubański przywódca nie pozostawił złudzeń co do możliwości rychłych zmian w jego kraju. Przeciwnie, mówił o fiasku "tych, którzy próbowali skłonić Kubę do opuszczenia drogi rewolucji". Nie komentował apeli o poszanowanie praw człowieka, chociaż niemal wszyscy zagraniczni przywódcy próbowali go skłonić do liberalizacji reżimu. - Tylko dzięki autentycznej demokracji i poszanowaniu praw człowieka kraje Ameryki Łacińskiej będą mogły stawić czoło wyzwaniom XXI wieku - powiedział król Hiszpanii Juan Carlos. - Demokracja jest najlepszym sojusznikiem rozwoju - przekonywał prezydent Portugalii Jorge Sampaio. - Nie może być mowy o suwerennym narodzie bez wolnych mężczyzn czy kobiet - tłumaczył prezydent Meksyku Ernesto Zedillo.
Silniejsi czują się opozycjoniści. Wprawdzie szczyt poprzedziły aresztowania, ale władze nie przeszkodziły bezprecedensowym w historii komunistycznej Kuby spotkaniom zagranicznych gości z liderami opozycji. Dzięki temu dysydenci mieli własny iberoamerykański szczyt. MT-O
Zdaniem polskiego ambasadora w Hawanie Jana Janiszewskiego reżimowi nie jest potrzebna żadna opozycja. Nawet taka, którą mógłby kontrolować. Jedynym zagrożeniem dla reżimu jest Ameryka. Za najważniejszego działacza opozycji ambasador uważa przewodniczącego Partii Solidarności Demokratycznej - miłośnika Brusa i Rakowskiego. Działalność opozycji na Kubie polski dyplomata ocenia nie najlepiej. Jego zdaniem opozycja nie jest w stanie zebrać się razem i zrobić czegokolwiek. Ocenia, że działające na Kubie partie opozycyjne liczą zaledwie po kilku członków.
- W swoim kalendarzu mam 200 partii i nie mogę powiedzieć, żeby któraś z nich była ważna, bo wszystkie są skłócone. Spokojnie doczekam końca swojej kadencji, zanim opozycja podejmie próby wspólnego działania - powiedział mi ambasador. Tego samego dnia opozycjoniści kubańscy podpisali dokument o wspólnym "Stole Refleksji". | 21 września w Hawanie kilkudziesięciu dysydentów spotkało się, aby po raz pierwszy podpisać deklarację dotyczącą dalszych działań - program powołania "Stołu Refleksji umiarkowanej opozycji".Nad wspólnym, liczącym kilkadziesiąt stron dokumentem 6 ugrupowań pracowało przez kilka miesięcy. Wcześniej dokument został zaprezentowany kilkudziesięciu członkom wszystkich biorących udział w spotkaniu partii. Każdy coś dopisał. Deklaracja jest więc bardzo zróżnicowana - pogodzić musi wszystkich. Najważniejsze są jednak samo spotkanie i wspólna deklaracja.Konieczność przemian wynika z nadzwyczajnej sytuacji Kuby - stwierdza deklaracja. A także z wyczerpania się dotychczasowego modelu politycznego, kryzysu ekonomicznego i moralnego oraz całkowitego braku perspektyw na przyszłość. Swobodę w działaniu partii politycznych opozycjoniści uznają za jedno z praw podstawowych. Będzie to gwarancją, że nie powtórzą się złe doświadczenia z historii Kuby. Transformacja ustrojowa ma być procesem stopniowym i pokojowym. Składać ma się z dwóch etapów: reformy struktur państwa i dopuszczenia nowych aktorów na scenę polityczną. Powinna być ściśle kontrolowana, ale autorzy mają świadomość, że dynamika tego procesu "może być burzliwa i gwałtowna, co może uniemożliwić racjonalne sterowanie zmianami". |
UNIA EUROPEJSKA
Przed finiszem prac nad wewnętrzną reformą organizacji
Rewolucja małych kroków
JĘDRZEJ BIELECKI
z Brukseli
Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej. Z perspektywy historycznej Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "coraz bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej".
Niepokój o powolne tempo prac Konferencji Międzyrządowej (KM) należy do rytuału Unii. Przy podejmowaniu jakichkolwiek zasadniczych decyzji każdy z krajów członkowskich zazwyczaj stara się nie ujawniać do końca, w czym jest gotowy ustąpić, a jakie kwestie nie mogą być dla niego przedmiotem przetargów. Tym razem jednak do zwielokrotnienia ogólnej niepewności przyczyniają się wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii, przed którymi rząd w Londynie nie zdecyduje się na żadne ustępstwa. Świadomi tego Holendrzy zwołali na 23 maja specjalny szczyt UE, podczas którego nowy brytyjski premier (jeśli zostanie nim Tony Blair) ma określić granice swoich ustępstw.
Nawyk kompromisu
Nawet jednak jeśli brytyjskie ustępstwa będą duże, nie należy oczekiwać zakończenia prac Konferencji traktatem, który w wyczerpujący sposób zreformuje funkcjonowanie Unii - mówi "Rz" Peter Ludlow, czołowy specjalista od systemu działania UE i dyrektor prestiżowego brukselskiego instytutu naukowego CEPS. Jego zdaniem inną cechą działania UE była zdolność do zawierania kompromisów przez kraje członkowskie. Jeśli jeden z nich uzyska od swoich partnerów ustępstwo w danej kwestii, to wie, że w innej sprawie nie będzie mógł w pełni zrealizować swoich ambicji. W Amsterdamie reguła ta potwierdzi się, tym bardziej że wszyscy członkowie chcą możliwie szybko zakończyć trwające już przeszło rok prace Konferencji. Dla "15" znacznie ważniejsze są przygotowania do mającej wejść w życie za półtora roku unii walutowej, a nawet do poszerzenia UE na wschód. Sama Konferencja nie tylko nie wzbudza entuzjazmu wśród mieszkańców Unii, ale raczej wywołuje niepokój, czy kolejne elementy suwerenności narodowej nie zostaną oddane biurokratom z Brukseli.
Traktat z Amsterdamu, choć nie zostaną w nim zawarte tak pobudzające wyobraźnię zamierzenia, jak powstanie jednolitego rynku (1985) czy utworzenie wspólnej waluty europejskiej (1991), to jednak zapisze się w historii jako ważny etap integracji europejskiej. Większość jego ustaleń będzie miała niewiele wspólnego z przyjęciem do UE nowych krajów, mimo że taki był oficjalny powód zreformowania Unii. Urzędnicy Komisji Europejskiej i niezależni specjaliści są zgodni, że Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli w jej wyniku zostanie osiągnięty zasadniczy postęp w czterech dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji i Rady UE, inicjowanie określonych projektów integracji europejskiej tylko z udziałem niektórych państw (tzw. elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych.
Nowy instrument
Największych postępów można się spodziewać w tej czwartej dziedzinie - twierdzi wysoki urzędnik Komisji Europejskiej, odpowiedzialny za przebieg Konferencji. Jego zdaniem z chwilą rozpoczęcia budowy jednolitego rynku i dopuszczenia do swobodnego przemieszczania się ludzi w ramach Europy bez granic państwa "15" nie miały wyboru i musiały zdecydować się na pogłębienie współpracy w ściganiu przestępczości zorganizowanej, przemytu narkotyków i broni oraz wypracowaniu wspólnej polityki azylowej. Stąd ambicją niemal wszystkich krajów UE oprócz Wielkiej Brytanii (i Irlandii, która z racji swojego położenia jest skazana na naśladowanie Londynu) jest włączenie do prawa europejskiego postanowień "programu Schengen", dzięki któremu od 1985 r. stopniowo są znoszone granice lądowe dzielące państwa UE.
Negocjatorzy Konferencji najprawdopodobniej pójdą jednak dalej. Ich ambicją jest utworzenie nowego instrumentu budowy prawa europejskiego, który byłby podobny do dyrektyw od dawna wykorzystywanych w sprawach gospodarczych - twierdzi Ludlow. Dla rozwoju współpracy wymiarów sprawiedliwości byłby to prawdziwy przełom. Obecnie tzw. konwencje, negocjowane w oparciu o skomplikowane procedury i wymagające ratyfikacji przez parlamenty narodowe, muszą być włączane do prawa narodowego. W konsekwencji postęp prac jest bardzo powolny. Nowy instrument prawny określi natomiast ogólne zasady, które będą obowiązywały w całej UE, i pozostawi sposób ich wypełnienia w gestii władz poszczególnych krajów. Od stosowanych w sprawach gospodarczych dyrektyw będzie się jednak różnił tym, że poza Komisją inicjatywę ustawodawczą zachowają również kraje członkowskie.
Państwa małe przeciw dużym
Równie przełomowych rozwiązań nie należy natomiast spodziewać się po reformie głównych instytucji Unii. Tu bezpośrednim powodem zmian jest myśl, że obejmująca 20, a nawet 25 krajów organizacja nie może działać według rozwiązań zaprojektowanych dla 6 członków. Wszyscy zgadzają się, że dla zachowania sprawności instytucji unijnych konieczne będzie zredukowanie liczby członków Komisji i właściwsze oddanie proporcji między liczbą mieszkańców danego państwa a głosami, jakimi dysponuje ono w Radzie UE.
Już dziś jednak wiadomo, że idealny scenariusz nie zostanie zrealizowany. Nie pozwolą na to małe kraje Unii, które za wszelką cenę chcą zachować "swojego" przedstawiciela w Komisji - twierdzi wysokiej rangi urzędnik KE. Jego zdaniem jedyne zmiany będą więc polegać na zrezygnowaniu "dużych" państw z przysługującego im dziś drugiego komisarza. W zamian będą musiały otrzymać rekompensatę w postaci lepszego zrównoważenia głosów w Radzie UE. Dziś na jeden głos przypada tu 200 tys. Luksemburczyków i aż 8 mln Niemców.
Na razie, dzięki względnej równowadze między dużymi i małymi krajami, przy głosowaniu kwalifikowaną większością głosów dany projekt nie może zostać zaaprobowany, jeżeli nie uzyska poparcia 2/3 "mieszkańców" UE. W przyszłości jednak, gdyby do Unii zostało przyjętych wszystkich 11 państw stowarzyszonych, proporcje te się zachwieją, gdyż oprócz Polski wszyscy potencjalni nowi członkowie to kraje małe. Wówczas, przy zachowaniu obecnego systemu, można by uzyskać większość przy poparciu zaledwie 50 proc. mieszkańców UE, wbrew stanowisku nawet kilku dużych państw. Aby tak się nie stało, duże kraje Unii domagają się przyznania im większej liczby głosów (dziś mają ich po 10), co jednak spotyka się z twardym oporem małych państw. Stąd, jak twierdzi Ludlow, najprawdopodobniej znów dojdzie do kompromisu polegającego na przyjęciu zasady "podwójnej większości": głosów w Radzie i mieszkańców UE (tych musiałoby być 2/3, a może nawet 70 proc. za danym projektem).
Za wcześnie na dyplomację europejską
Znaczących rozstrzygnięć najtrudniej spodziewać się we wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. Czy to w sprawie Albanii, czy też Chin i Iranu kraje "15" w ostatnich miesiącach raz jeszcze udowodniły, że nie są w stanie skutecznie wypracować wspólnej strategii wobec problemów polityki międzynarodowej. Dlatego przedstawiony w marcu przez Niemcy i Francję kalendarz stopniowego włączania Unii Zachodnioeuropejskiej (UZE) do struktur UE i tworzenia w ten sposób "zbrojnego ramienia" krajów "15" nie ma szans powodzenia. Przyznał to zresztą niedawno sekretarz generalny UZE, Jose Cutileiro, zapowiadając, że przełomowe dla jego organizacji rozstrzygnięcia w Amsterdamie nie zapadną.
- Inicjatywa ta to przykład hipokryzji Francji i Niemiec, krajów, która same wielokrotnie ostatnio pokazywały, że nie są gotowe do podporządkowania się w polityce zagranicznej strategicznym interesom większości. Było to jednak posunięcie szkodliwe także dlatego, że ponownie pogłębiło przepaść między krajami Unii należącymi do NATO a tymi państwami, które są neutralne - mówi Ludlow. - Znacznie większe szanse ma natomiast memorandum szwedzko-fińskie, które stara się określić, w jakich dziedzinach kraje neutralne są gotowe partycypować we wspólnych inicjatywach z użyciem wojska. W dzisiejszych czasach użycie wojska w akcjach humanitarnych, misjach pokojowych i niesienia pomocy w razie kataklizmów stanowi zresztą 90 proc. realnych możliwości. Pragmatyczne podejście Skandynawów ma duże szanse na akceptację przez Wielką Brytanię. Pozwoliłoby to na wykorzystanie struktur UZE do prowadzenia przez Unię Europejską działań z udziałem wszystkich krajów "15". Na czas takich akcji kraje neutralne, choć nie należą do UZE, uczestniczyłyby na równi z członkami tej organizacji w podejmowaniu decyzji - twierdzi Ludlow.
Jego zdaniem inną inicjatywą, która mogłaby znacząco poprawić skuteczność działania Unii w polityce międzynarodowej, jest powołanie instytucji stałego przedstawiciela Brukseli w negocjacjach dyplomatycznych. Aby jednak ten "Monsieur PESC" (od pierwszych liter francuskiego określenia polityki zagranicznej i bezpieczeństwa) stał się znaczącą postacią, musiałby uzyskać instytucjonalne gwarancje efektywnej współpracy z Radą Unii i jej sekretariatem.
Każdy przełomowy etap w historii integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz z upodobaniem używane przez urzędników w Brukseli. Tym razem jest to "elastyczność" (flexibility), co ma oznaczać, że dana grupa państw Unii może samodzielnie rozwinąć współpracę w odrębnej dziedzinie. Dzięki temu poszczególne kraje (wszyscy myślą tu o Wielkiej Brytanii) nie mogłyby hamować postępów w integracji europejskiej swoich partnerów.
Jak jednak zwykle bywa z pomysłami, dzięki którym skomplikowane problemy mają zostać rozwiązane w zbyt prosty sposób, postęp jest tu pozorny. Przede wszystkim dlatego, że w przeszłości, chociażby przy tworzeniu unii walutowej, zasada "elastyczności" była już wiele razy wykorzystywana. Po wtóre, jak pokazała misja wojskowa do Albanii, Brytyjczycy rzadko blokują akcję swoich partnerów, jeśli ci ostatni rzeczywiście chcą ją przeprowadzić. Przede wszystkim jednak zainicjowanie nowej formy współpracy przez ograniczoną liczbę państw będzie możliwe tylko wówczas, gdy wszystkie pozostałe się na to zgodzą. Zrezygnowanie z tej zasady oznaczałoby - jak twierdzi Ludlow - po prostu rozpad Unii Europejskiej. | Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej. Z perspektywy historycznej Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "coraz bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej". Sama Konferencja nie tylko nie wzbudza entuzjazmu wśród mieszkańców Unii, ale raczej wywołuje niepokój, czy kolejne elementy suwerenności narodowej nie zostaną oddane Brukseli. specjaliści są zgodni, że Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli w jej wyniku zostanie osiągnięty zasadniczy postęp w czterech dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji i Rady UE, inicjowanie określonych projektów integracji europejskiej tylko z udziałem niektórych państw (tzw. elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. |
Tanie sklepy
Gdy najważniejsza jest cena
W Niemczech jest ponad 10 tysięcy tanich sklepów, w Polsce na razie - kilkaset. Choć tanie tzw. dyskontowe sklepy nie budzą na razie takich emocji wśród rodzimych kupców, jak hipermarkety, to zdobywają coraz większy udział w polskim handlu detalicznym i to udział zdominowany przez zachodnie sieci handlowe.
Towary leżą tu zazwyczaj w pudłach i kartonach, a często są sprzedawane bezpośrednio z palet. Wybór jest raczej skromny, głównie żywność i najczęściej tylko 1-2 rodzaje soku, masła, mleka, kawy czy czekolady marek nie znanych raczej z telewizyjnych reklam. Sam sklep jest z reguły niewielki (ok. 400- 800 mkw. powierzchni), o niezbyt wyszukanym wnętrzu, obsługa też jest ograniczona do minimum. Za to jest tanio, często nawet taniej niż w hipermarketach poza okresem promocji.
Zakupy przy domu
Tani sklep z reguły jest gdzieś blisko, na osiedlu i żeby zrobić tam zakupy nie potrzebna jest wyprawa na pół dnia na peryferie miasta. "Chcemy być sklepem przy twoim domu", sklepem na codzienne zakupy - brzmi zasada sieci tzw. dyskontowych, gdzie marża handlowa wynosi ok. 10-15 proc. i które przejmują podupadłe sklepy spółdzielcze, dawne bary mleczne i restauracje. Sklepy dyskontowe znają od dawna Polacy jeżdżący do Niemiec, gdzie nawet teraz w Aldim kupują słodycze i tanie kosmetyki.
Jak ocenia Andrzej Grzywaczewski z firmy CAL zajmującej się badaniem polskiego handlu, tanie sklepy, które ilościowo rozwijają się o wiele szybciej niż hipermarkety, w najbliższych latach będą - obok hipermarketów - jednym z dwóch głównych kanałów dystrybucji towarów. Tanie sklepy, które w przeciwieństwie do hipermarketów powstają w mniejszych miastach (większość sieci mówi o limicie od 15 tys., a nawet od 10 tys. mieszkańców) mieszczą się w rynkowej niszy między hipermarketami oraz droższymi supermarketami.
Oczywiście sieci dyskontowe mogą się między sobą znacznie różnić. Obok tych najtańszych i najbardziej siermiężnych, gdzie sklepy przypominają magazyny, są też sieci, które wystrojem nie różnią się specjalnie od supermarketów, a do dyskontowych zaliczają się głównie przez niską marżę i ograniczony asortyment.
W Polsce potencjał dyskontowego rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto.
1000 sklepów w ciągu 5 lat
- W Polsce dla sklepów dyskontowych jest nieprawdopodobna koniunktura, o wiele lepsza niż dla supermarketów - ocenia kierownik działu marketingu sieci Plus, Marek Cieszewski. Należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć Plus ma plany ekspansji. Jak zapowiada Marek Cieszewski, w ciągu najbliższych 5 lat liczba sklepów sieci Plus ma się zwiększyć do 1000 obejmując całą Polskę. Na razie jednak Tengelmann, który pierwsze sklepy dyskontowe otworzył u nas latem 1995 r., ma 52 placówki handlowe działające głównie na południowym zachodzie kraju, których ubiegłoroczne obroty wyniosły 400 mln zł. Do końca br. sklepów sieci Plus ma być co najmniej 100. Już we wszystkich większych miastach sieć ma swoje biura regionalne, a w najbliższych planach jest rozwój sklepów w północno-wschodniej części Polski.
Statystyczny gust
Według Marka Cieszewskiego, jedną z podstaw sukcesu tanich sklepów jest odpowiednio dobrany asortyment, który w sieci Plus ograniczony jest do ok. 1000 towarów; - Nie mamy do wyboru 10 rodzajów soku, ale tylko dwa i te dwa muszą być takie, aby zadowoliły statystycznego klienta.
Plus jest też jedną z nielicznych na razie sieci, które sprzedają część towarów pod własną markę handlową, co jest bardzo popularne w sklepach dyskontowych na Zachodzie. Sieć ma już swoje marki, specjalnie dla niej produkowanych, ok. 40 artykułów m. in. mleka, wody mineralnej i makaronu. W przyszłości ok. 20 proc. towarów sprzedawanych w sklepach Plus ma być pod własną marką sieci.
Jak ocenia Marek Cieszewski, krajowi producenci nie mają nic przeciwko takiej formie współpracy gdyż "dzisiaj bardziej zainteresowani są zwiększeniem produkcji niż dbaniem o własną markę". O ile niemieckie sklepy Plus są sklepami markowymi - sprzedają znane towary markowe po najniższych cenach, o tyle polska sieć, tzw. hard discount, oferuje możliwie najtańsze produkty, starając się utrzymać odpowiednią jakość.
Sezam dla średnio zamożnych
Do 45 tanich sklepów w ciągu dwóch lat (od jesieni 1995 r.) rozrosła się na południu Polski sieć Sezam należąca do holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf. - Nasza oferta codziennych tanich zakupów jest skierowana do średnio zamożnych klientów. Dlatego otwieramy sklepy na osiedlach, a nie w dzielnicach willowych - wyjaśnia rzecznik spółki, Marta Pawłowska. Sklepy sieci Sezam powstają najczęściej w wydzierżawionych i zmodernizowanych palcówkach, choć w grudniu ub. r. otwarto pierwszy nowo wybudowany sklep sieci. Według Marty Pawłowskiej, w najbliższych latach Ahold-Allkauf Polska będzie otwierała co roku kilkadziesiąt kolejnych sklepów, głównie na północy kraju aż do linii Poznań-Warszawa.
Markowe nie musi być drogie
Rozwój na południu Polski planuje spółka Netto Poland, która na razie prowadzi dwadzieścia sklepów dyskontowych w północno-zachodniej części Polski. Netto Poland należy do duńskiej firmy handlowej Dansk Supermarket, która sklepy dyskontowe prowadzi również w Danii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. W krajach zachodnich sklepy Netto po niskich cenach sprzedają dobre, markowe towary. W Polsce - jak ocenia dyr. Anders Jensen - jeszcze wprawdzie nie jest to możliwe, ale sieć ma w swej ofercie sporo znanych marek.
- W Polsce planujemy otwierać co najmniej jeden nowy sklep w miesiącu i w tym roku powinno nam przybyć 12-15 nowych placówek - mówi dyrektor spółki Netto Poland, Jensen oceniając możliwości rozwoju sklepów dyskontowych w Polsce jako "bardzo dobrą".
W najbliższych latach Netto Poland będzie koncentrować się w okolicach Słupska, Bydgoszczy, Poznania i Zielonej Góry. Jak ocenia dyr. Jensen, w ciągu kilku lat sieć Netto może zwiększyć liczbę swych sklepów nawet do 250. Na razie planowany jest rozwój sklepów w miastach od 15 tys. mieszkańców, ale z czasem Netto zamierza też wchodzić do mniejszych miast (od 10 tys. mieszkańców). W odróżnieniu od większości sieci dyskontowych, które zazwyczaj nie stosują dodatkowych obniżek, w sklepach Netto, gdzie asortyment ograniczony jest do 1100 artykułów, w specjalnej, zmienianej co tydzień ofercie, sprzedaje się ok. 100 wybranych towarów po promocyjnych cenach.
Inną cechą, która odróżnia Netto od większości sieci dyskontowych nastawionych głównie na produkty spożywcze, jest też stosunkowo duża oferta odzieży, tekstyliów i artykułów przemysłowych.
Biedronki z 10-proc. marżą
Wprawdzie największa z sieci dyskontowych, Biedronka oficjalnie należała do końca ub. r. do poznańskiej spółki Elektromis, ale od 1 stycznia br. firma całkowicie przeszła na własność portugalsko-brytyjskiego holdingu JMB (tworzą go dwie handlowe firmy - portugalska Jeronimo Martins oraz brytyjska Booker). Biedronki są nie tylko największą siecią, ale też najszybciej się rozwijają, obejmując swym zasięgiem większość województw a nawet Warszawę. Pierwszy sklep Biedronka otworzyła 1 kwietnia 1995 r., a do końca ub. r. ich liczba wzrosła do 250. Wkrótce będzie ich prawie 400, bo w nowych 110 placówkach trwają teraz prace adaptacyjne. Według prezesa JMB Polska, Luisa Amarala, w tym roku powinno przybyć 120 nowych Biedronek.
- Z badań konsumentów wynika, że cena jest największym magnesem przyciągającym klienta. Dlatego zdecydowaliśmy się na utworzenie sieci tanich sklepów - mówi prezes Elektromisu, Ireneusz Król. W Biedronkach urządzonych bez specjalnego komfortu, ale -jak zapewnia ocenia prezes Król - nie tak ubogich jak niemiecki Aldi, sprzedaje się ok. 2500 towarów (każdy rodzaj np. mleka liczony jest jako odrębna pozycja) stosując jednolitą 10-proc. marżę. Zgodnie z zasadą sieci dyskontowych, twórcy Biedronek zaplanowali, że niezbyt duże sklepy (ok. 350-750 mkw. powierzchni sprzedaży) muszą być blisko większych osiedli, dużych zakładów pracy albo też w mniejszych miastach. Miały być zlokalizowane tak, aby potencjalni klienci z domu albo z pracy mogli przyjść na zakupy pieszo - mówi prezes Król.
Hurtownie Eurocash dostarczają ok. 85 proc. towarów sprzedawanych w Biedronkach (pozostałe 15 proc. np. pieczywo, świeże mięso pochodzi od lokalnych dostawców). Biedronki były też - jak ocenia prezes Król - pierwszą w Polsce siecią sklepów, gdzie wprowadzono komputerowy system zarządzania SAP, a sklepy połączono komputerowo z hurtowniami, co pozwala na bieżącą informację o poziomie zapasów.
Biedronki są też jedyną na razie siecią tanich sklepów, która obejmuje większość kraju, w tym województwa wschodnie, gdzie zagraniczne sieci handlowe wchodzą bardzo ostrożnie.
Ofiara zachodniej konkurencji
Choć sklepy ETM należące do handlowej spółki Energopolu, Energopol Trade Market (ETM) należały do pionierów taniego handlu na polskim rynku, to dzisiaj - twierdzi wiceprezes ETM, Michał Zubrzycki - nie są już sklepami dyskontowymi. Spółka ETM zaczęła prowadzić tanie sklepy jeszcze w 1994 r. we współpracy z austriacką siecią dyskontową Komm und Kauf. W okresie szczytowego rozwoju, w 1996 r., miała 16 sklepów, choć bardzo często były one zlokalizowane na peryferiach, np. w opuszczonych halach przemysłowych. Gdy tanim handlem zainteresowały się sieci zachodnie inwestując w bardziej dogodnie położone i eleganckie sklepy, ETM zaczęła się wycofywać. - Nie było nas stać na taki rozwój, aby sprostać zachodniej konkurencji - wyjaśnia wiceprezes Zubrzycki. Dzisiaj ETM ma 5 "zwykłych" osiedlowych sklepów, a od ub. r. spółka zmieniła strategią nastawiając się przed wszystkim na handel hurtowy rowerami górskimi i winem.
Odpowiedź spółdzielców
Do konkurencji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli za to spółdzielcy ze Społem, którzy pierwsze tanie sklepy zaczęli otwierać jeszcze w 1995 r. Jak ocenia Kazimierz Będkowski z zespołu promocji i prognoz Krajowego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Społem, w końcu ub. r. działało już ponad 60 sklepów dyskontowych należących do 20 spółdzielni (związek zrzesza 322 spółdzielnie).
W tym roku liczba tanich społemowskich sklepów opatrzonych wspólnym logo S ma się zwiększyć co najmniej do 120 placówek zaopatrywanych przez agencje handlowe Społem. Jak ocenia Będkowski, choć pierwsze tanie sklepy powstały na Śląsku założone przez spółdzielnie w Tychach i Rudzie Śląskiej, teraz rozwijają się w całym kraju. Społem ma tu ułatwione zadanie, gdyż na większości osiedli już od lat działają lokalne sklepy należące do społemowskich spółdzielni.
Anita Błaszczak | W Polsce wciąż tanie (tzw. dyskontowe) sklepy nie cieszą się tak dużą popularnością, jak np. w Niemczach. Nie kuszą zbyt rozległym wyborem towarów, wystrojem czy jakością obsługi, za to oferują produkty w cenach często niższych niż w hipermarketach w okresie promocji. Starają się być "blisko klienta", otwierają się więc na osiedlach i w małych (od. 15 tys. mieszkańców) miejscowościach. Do takiego „sklepu przy twoim domu” nie trzeba wybierać się na odległe peryferia miasta ani tracić pół dnia na zakupy w wielkiej przestrzeni. Dodatkowo kupić tam można najpotrzebniejsze produkty codziennego użytku, wyselekcjonowane tak, aby zaspokoić gust przeciętnego klienta. Odpowiednio dobrany asortyment to jedna z podstaw sukcesu tanich sklepów, dlatego wybrać tam można mleko, makaron czy wodę mineralną spośród np. dwóch firm, z czego jedna najczęściej będzie oryginalną marką handlową danego sklepu, to znaczy, że jest produkowana specjalnie dla jego potrzeb.
Sklepy dyskontowe według prognoz staną się w najbliższych czasach jednym z dwóch (obok hipermarketów) kanałów dystrybucji towarów. Panuje pogląd, że w Polsce jest nieprawdopodobna koniunktura dla sklepów dyskontowych. Potencjał rynku wykorzystują przede wszystkim zachodnie sieci handlowe. Od kilku lat dynamicznie rozwija się należąca do niemieckiego koncernu Tengelmann sieć sklepów Plus, działa też 45 sklepów Sezam holendersko-niemieckiej spółki Ahold-Allkauf, 36 sklepów Tip należących do największej w Europie grupy handlowej Metro oraz 20 sklepów duńskiej sieci Netto.
Największą siecią dyskontową jest jednak Biedronka, pierwotnie polska firma, niedawno przejęta przez portugalsko-brytyjski holding. Biedronki są nie tylko największą siecią, ale też najszybciej się rozwijają, obejmując swym zasięgiem większość województw (a nawet Warszawę). Wkrótce będzie ich ponad 400, w tym również w województwach wschodnich, gdzie zagraniczne sieci handlowe narazie boją się inwestować.
Do konkurencji z zachodnimi sieciami dyskontowymi stanęli też spółdzielcy ze Społem. Posiadają rozbudowaną infrastrukturę, a teraz starają się przeformułować dotychczasową działalność, widzą bowiem, że to cena jest największym magnesem przyciągającym klienta i to ona decyduje o tym, że do dyskontów w ogóle się wybierają. |
ANALIZA
Powrót do tradycyjnych klauzul generalnych
Dobre obyczaje zamiast zasad współżycia społecznego
LESZEK LESZCZYŃSKI
Można ostatnio odnieść wrażenie, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, formułowanych w okresie międzywojennym. Ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które, w myśl dominujących dziś poglądów, stanowią niezaprzeczalny dorobek europejskiej, kontynentalnej kultury prawnej.
Na razie jednak w dalszym ciągu obowiązują odesłania do takich klauzul jak zasady współżycia społecznego, społeczno-gospodarcze przeznaczenie prawa, interes społeczny, społeczne niebezpieczeństwo czynu itp., kojarzone zazwyczaj bezbłędnie z socjalistycznym porządkiem prawnym.
Artykuł A. Tomaszka pt. "Dobre obyczaje czy zasady współżycia społecznego", sygnalizuje bardzo interesujące i ważne zagadnienie zamiany pozaprawnych odesłań do zasad współżycia społecznego na znane m.in z kodeksu zobowiązań (np. art. 55, 56) czy kodeksu handlowego odesłania do dobrych obyczajów. Nasunąć się może w związku z tym pytanie ogólne o związek zmiany społecznej i zmiany w prawie ze zmianami w nazewnictwie pozaprawnych kryteriów klauzul generalnych oraz kilka pytań szczegółowych, do których dojdziemy nieco później.
Jest faktem, że dotychczasowe klauzule generalne w ogóle, a odesłania do zasad współżycia społecznego zwłaszcza, przeżyły przełom lat 80. i 90. w całkiem przyzwoitej kondycji, mimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej. Po nieco bliższej analizie okazuje się jednak, że nie ma w tym nic wyjątkowego i że praktyka taka zdarza się często. Tak było np. bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy zasadnicza zmiana w oficjalnej ideologii i aksjologii prawniczej także nie zaowocowała natychmiastowymi zmianami w aksjologii odsyłania pozaprawnego. Nowe klauzule generalne pojawiły się dopiero w latach 50. (przepisy ogólne prawa cywilnego z 1950 r. oraz Konstytucja PRL), jeżeli nie liczyć zupełnie nieśmiałego jak na ten ustrój odwołania się do kryterium celu społecznego (obok zresztą "starego" kryterium dobrej wiary) w art. 5 p.o.p.c. z 1946 r. Pełny system czy raczej konglomerat nowych odesłań pojawił się znacznie później (lata 60. i 70.), za to z takim impetem, że objął właściwie wszystkie gałęzie prawa, nie wyłączając kodyfikacji karnych.
Pytanie o powód tej swoistej ostrożności prawodawczej wymagałoby odpowiedzi złożonej, przekraczającej ramy tego opracowania. Niewątpliwie jednak można byłoby wskazać i na niechęć prawodawcy do szybkiego rozstrzygania o przyszłym kierunku kształtowania się nowej aksjologii, i na ewentualną niepewność co do trwałości przekształceń ustrojowych, i na chęć wykorzystania wypracowanej już praktyki posługiwania się dotychczasowymi klauzulami w określonych instytucjach prawnych. Decydujące jednak znaczenie ma świadomość faktu, że nieokreśloność znaczeniowa sformułowań klauzul generalnych, niezależnie od podstawowych skojarzeń treściowych, i tak stwarza możliwości różnych wyborów aksjologicznych oraz interpretacji roli, jaką klauzule odgrywają w procesie decyzyjnym. Że to i tak praktyka zadecyduje o konkretnej treści odesłań. Że nazwy klauzul odgrywają tu mniejszą rolę, chyba że stoją zbyt jednoznacznie w sprzeczności z podstawami nowego porządku. Dlatego tak szybko po 1989 r. uchylono art. 4 kodeksu cywilnego i art. 7 kodeksu pracy (zasady ustroju i cele PRL), art. 386 k.c. (klauzule wskazujące na zasady planowej gospodarki) czy też art. 6 kodeksu postępowania administracyjnego (interes ludu pracującego i zasady budownictwa socjalistycznego), przy pozostawieniu klauzul, których nazwy odwoływały się do aksjologii nie budzącej tak jednoznacznych skojarzeń ze starymi wartościami politycznymi.
Powyższe tezy wydają się być w miarę powtarzalne, chociaż praktyka reagowania przez prawodawców na zmiany społeczne i zmiany w prawie będzie się różnić w zależności od typu reżimu politycznego, systemu gospodarczego, warunków kulturowo-społecznych czy gałęzi prawa. Także reakcja samej praktyki stosowania prawa na klauzule zależy od tych zmiennych. Zwłaszcza sądy nie są wcale skłonne do natychmiastowej zmiany sposobu posługiwania się klauzulami generalnymi wraz ze zmianami nazw odesłań pozaprawnych (organa administracji z reguły kierują się posiłkowo dyrektywami politycznymi, które samoistnie mogą wypełniać klauzule nowymi treściami). Wszystko to zatem jawi się jako niezwykle złożony zespół wzajemnych zależności.
Wracając do pozycji prawodawcy tworzącego nowe prawo w nowej sytuacji społecznej (zakładamy przy tym, że prawodawca ten nie rezygnuje z klauzul generalnych jako środka regulacji), należy stwierdzić, że z czasem musi się jednak pojawić problem nowych nazw nie tylko dla klauzul zdecydowanie zorientowanych ideologicznie i przez to powiązanych ze starą aksjologią, ale także dla tych, które mają bardziej neutralne brzmienie. Dochodzimy w ten sposób to problemu poruszonego w powołanym artykule. Zajmijmy się najpierw pytaniem, czy odchodzenie od zasad współżycia społecznego jest w nowych warunkach społeczno-ustrojowych uzasadnione.
Klauzula zasad współżycia społecznego istotnie dominowała w socjalistycznych systemach prawnych jako wyznacznik tych elementów aksjologii pozaprawnej, które powinny być brane pod uwagę przy decydowaniu prawnym. Pojawiała się niemal we wszystkich działach prawa, w decyzjach wszystkich podstawowych typów organów decyzyjnych. Dominacja tej klauzuli nad innymi odesłaniami w socjalistycznych porządkach prawnych była jednoznaczna i nieporównywalna co do zakresu występowania do jakiejkolwiek innej klauzuli w jakimkolwiek innym systemie przepisów. Była to więc klauzula "identyfikacyjna" dla tego typu porządku prawnego. Nie z powodu ideologicznej treści zawartej w samej nazwie, lecz z powodu faktu, że pojawiła się po raz pierwszy w systemie prawnym ZSRR (art. 130 konstytucji z 1936 r.), częstotliwości występowania (wszystkie państwa typu socjalistycznego i wszystkie gałęzie prawne tego systemu) oraz funkcji, jakie zasady pełniły w praktyce decyzyjnej.
Brzmienie tej klauzuli skłaniało do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego. Kontekst ten znakomicie podtrzymywało orzecznictwo sądowe. Zastosowanie zasad współżycia prowadziło często do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, aż do utraty kontaktu z rzeczywistymi preferencjami społecznymi, o których odkrycie przecież w tej klauzuli, przynajmniej według jej interpretacji literalnej, szło. Naturalną konsekwencją uogólniania było podporządkowanie interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym, oraz wyraźne upolitycznianie sposobu odczytania treści zasad oraz ich roli w procesie decyzyjnym. Zasady nie wpływały wprawdzie na decyzje walidacyjne (ta rola przypisana była kryteriom art. 4 k.c.), odgrywały za to decydującą rolę w interpretacji norm (wprowadzając oczywiście dominację interpretacji teleologicznej i funkcjonalnej kosztem uwzględniania rezultatów wykładni językowej) oraz ustalaniu konsekwencji prawnych i swoistym uwikłaniu aksjologicznym uzasadnienia decyzji. Jeżeli zaszła potrzeba, można było wyprowadzić np. tezę, że zasadą współżycia społecznego jest, iż każdy obywatel powinien popierać cele wyznaczone przez państwo (orzeczenie Sądu Najwyższego z 21 października 1950 r., "PiP" 4/1951). I problem nie leżał w tym, czy trudno czy łatwo było sprawdzić empirycznie stan ocen społecznych, z których przecież musiała się wyłaniać owa zasada współżycia. Polegał on na tym, że ta klauzula, funkcjonująca w konkretnych warunkach ustrojowych, umożliwiała takie oceny i reguły. To prawda, że dotyczyło to nie tylko klauzuli zasad współżycia, ale to z nią głównie związane były najważniejsze decyzje. Tak naprawdę to nie same klauzule kreują te wszystkie możliwości; to system prawny i jego otoczenie polityczne o tym decydowało. Klauzule stanowią "tylko" instrument otwarcia. I wcale nie muszą się nazywać zasadami współżycia społecznego, aby takie oceny wywoływać. Te same zasady współżycia społecznego w innym systemie ustrojowym wcale nie musiały do takich skutków i do takich ocen prowadzić.
Mogło to spotkać także klauzulę dobrych obyczajów, jeżeli prawodawca zdecydowałby się na jej pozostawienie w najważniejszych aktach. Na przeszkodzie stało wprawdzie znaczenie przypisane tej klauzuli przez tradycję prawniczą, ale przecież związek z tradycją nie bywał dla prawodawcy socjalistycznego ani dla dominującego nurtu praktyki prawniczej wartością nadrzędną. Pozostawienie dobrych obyczajów w ustawie z 1926 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i w kodeksie handlowym z 1934 r. wiązało się m.in. z ograniczoną stosowalnością tych aktów w ówczesnym obrocie gospodarczo-prawnym. A interpretacja tej klauzuli (podobnie jak każdej innej) i tak nie mogła pójść w kierunku niezgodnym z oficjalną ideologią ustroju. Jakże pozytywnie natomiast owo pozostawienie tej klasycznej klauzuli w aktach normatywnych mogło świadczyć o socjalistycznym prawodawcy. Nie było więc wówczas żadnego interesu, aby ją uchylać.
W tym kontekście można powiedzieć, że prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim (klauzula dobrych obyczajów występuje nie tylko w Kodeksie Napoleona, ale także w niemieckich kodeksach handlowym i cywilnym oraz innych aktach prawnych na kontynencie). Nawet jeżeli praktyka jeszcze przez jakiś czas, częściowo z przyzwyczajenia, częściowo z powodu niedostrzegania zdecydowanych różnic, będzie się odwoływać do zasad współżycia społecznego (tak jak po II wojnie, kiedy np. zasady słuszności powołano "jeszcze" w ustawie z 15 listopada 1956 r. o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez funkcjonariuszy państwowych, a w praktyce sądowej powoływanie się na względy słuszności przeplatało się z odwoływaniem do nowej klauzuli zasad współżycia), to pierwszy krok w kierunku nowych rozwiązań zostanie przez prawodawcę zrobiony.
Zamiary projektodawcy nowej regulacji cywilnej, dążącego do zastąpienia zasad współżycia społecznego dobrymi obyczajami, powinny być widziane w szerszym kontekście. Decydujące znaczenie ma fakt, że zasady przestały być w 1997 r. klauzulą konstytucyjną. Konstytuanta korzysta z konstrukcji klauzul generalnych szeroko, ale woli formułować klauzule nowoczesne, niekiedy nawet recypowane z aktów prawa międzynarodowego (np. klauzula konieczności w demokratycznym społeczeństwie, powołana za europejską konwencją o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Nie powołuje klauzuli dobrych obyczajów, ale nie powołuje także żadnej z klauzul charakterystycznych dla poprzedniego systemu.
Klauzula dobrych obyczajów może więc w nowym ustawodawstwie stać się, obok zwrotów odsyłających do wymagań dobrej wiary, zasad słuszności, ustalonych zwyczajów itp., podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są, jak się wydaje, dość czytelne. Po pierwsze, jest to wspomniana już chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich oraz do ustalonych w tych porządkach prawnych znaczeń samych zwrotów (treści kryteriów pozaprawnych) oraz funkcji, jakie klauzule odgrywają w poszczególnych działaniach i rozumowaniach w procesie stosowania prawa. Po drugie, jest to, możliwa do zrealizowania w systemie demokratycznym w stopniu daleko większym, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz w ogóle od możliwości politycznego interpretowania ich kryteriów. Po trzecie, jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie.
Dobre obyczaje są w tym kontekście bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Jest to skądinąd trend podobny do tego, jaki występuje w nowej kodyfikacji karnej, gdzie dawne kryterium społecznego niebezpieczeństwa czynu zostaje zastąpione społeczną szkodliwością (art. 1 oraz 53 nowego k.k.). Dlatego praktyka uogólniania i dominacji ogólnospołecznego rozumienia ocen byłaby w wypadku nowych klauzul trudniejsza do uzasadnienia.
Są to wszystko bez wątpienia właściwości ważne dla funkcjonowania prawa. Trzeba jednak powiedzieć, że o skutkach, jakie wywołują klauzule generalne, decyduje przede wszystkim otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul generalnych decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje kierują wybory ocenne na podobne kryteria pozaprawne (normy moralne i zwyczajowe). Mogą też być podobnie odczytywane, chociaż zasady współżycia bardziej akcentują kontekst ogólnospołeczny i kolektywne współdziałanie, mniej "przylegając" do bardziej indywidualistycznej filozofii społecznej i rynkowych zasad gospodarczych. Szerokiego luzu decyzyjnego, jaki jest w obu odesłaniach kreowany, nie da się jednak uniknąć przez takie, a nie inne sformułowanie (nazwę klauzuli). Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni, bez zmiany wielu innych składników społecznego otoczenia prawa, w sposób istotny praktykę decyzyjną. Dlatego, przyznając rzecz jasna, że nazwa może orientować w aksjologii, należałoby jednak osłabić racje wiążące się z próbami arbitralnego ustalania, do jakich to konkretnych ocen dane klauzule odsyłają. Semantyczna strona odgrywa zresztą zupełnie drugorzędną rolę przy tych konstrukcjach, mających za cel uelastycznienie stosowania prawa. Ważniejsze już jest to, z czym kojarzy się dana klauzula w tradycji decydowania. Ale jeszcze ważniejsze - na co pozwala system społeczny i polityczny, w którym klauzule funkcjonują.
Dlatego, rozumiejąc intencje ustawodawcy, chcącego przez powrót do klauzuli dobrych obyczajów zmienić ogólny obraz (symbol) aksjologii odesłań i w konsekwencji dawne przyzwyczajenia praktyki, należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. Prawodawca nie ma w istocie decydującego głosu w obu tych kwestiach. Klauzula generalna, jak chyba żadna inna konstrukcja prawna, odsuwając od prawodawcy część odpowiedzialności za treść prawa, w istocie bardzo mocno osłabia możliwości prawodawczego oddziaływania na treść porządku prawnego. W konsekwencji należy zatem kibicować przede wszystkim takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - głównemu nurtowi dokonań międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych.
Autor jest prof. dr. hab., pracownikiem Zakładu Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej | Wydaje się, że prawodawca polski chce powiązać zmiany społeczne i zmiany w prawie ze świadomym powrotem do dawnych klauzul generalnych, np. odesłań do zasad dobrych obyczajów, które zaczynają pojawiać się zamiast odwołań do zasad współżycia społecznego. Odesłania do zasad życia społecznego dobrze przeżyły przełom lat 80. i 90., pomimo zasadniczej zmiany aksjologii społecznej i prawnej, co wiąże się m.in. z niechęcią do szybkiego rozstrzygania o nowej aksjologii, niepewnością co do trwałości przekształceń ustrojowych oraz możliwości różnych interpretacji w procesie decyzyjnym. W nowej sytuacji społecznej z czasem musi pojawić się jednak problem nowych nazw klauzul generalnych, nie tylko tych zorientowanych ideologicznie. Klauzula zasad współżycia społecznego była klauzulą "identyfikacyjną" w socjalistycznych systemach prawnych, skłaniała do brania pod uwagę ogólnospołecznego kontekstu wartościowania pozaprawnego i prowadziła do uogólniania ocen ponad potrzebną miarę, co prowadziło do podporządkowania interesów jednostkowych grupowym, a grupowych - ogólnospołecznym oraz upolitycznienie sposobu odczytania treści zasad. Jednocześnie prawodawca nie pozostawił w najwazniejszych aktach klauzuli dobrych obyczajów, która została sformułowana w okresie międzywojennym, a ich geneza łączy się z wielkimi kodyfikacjami XIX wieku, które stanowią dorobek europejskiej kultury prawnej. Prawodawca III RP ma polityczny interes w przywróceniu klauzuli dobrych obyczajów do tekstów podstawowych aktów prawnych oraz obrotu cywilnego i gospodarczego. Takie działanie pozwoli mu odciąć się od aksjologii starego ustawodawstwa oraz pokaże przywiązanie do klauzul ukształtowanych w ustawodawstwie europejskim. Dzięki temu, że klauzule generalne nie są już od 1997 roku zawarte w konstutucji, klauzula dobrych obyczajów może w nowym ustawodawstwie stać się podstawową klauzulą prawa prywatnego. Intencje powoływania nowych typów odesłań są czytelne: chęć nawiązania do klasycznych sformułowań kodeksów cywilnych i handlowych państw europejskich, chęć odejścia od praktyki upolityczniania klauzul oraz jest to zamiar pewnego "ukonkretnienia" odesłania przez ściślejsze związanie ocen podmiotu stosującego prawo z normami i ocenami funkcjonującymi w społeczeństwie. Dobre obyczaje są bardziej czytelne jako system norm prezentowanych przez poszczególne grupy społeczne niż zasady współżycia. Należy podkreślić, że o skutkach klauzul generalnych, decyduje otoczenie społeczne i polityczne prawa, do którego musi się odwoływać praktyka podejmująca na podstawie klauzul decyzje. Zarówno zasady współżycia, jak i dobre obyczaje, wskazują na podobne kryteria pozaprawne. Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że jedynie zastąpienie jednej klauzuli drugą zmieni praktykę decyzyjną. Dlatego należy zauważyć, że to właśnie ta praktyka zadecyduje, na ile rzeczywiście zmieni się aksjologia odsyłania oraz rola danej klauzuli w procesie decyzyjnym. W konsekwencji należy kibicować takim zmianom w praktyce stosowania prawa, dzięki którym klauzule generalne stosowane byłyby w sposób odpowiadający z jednej strony aktualnym przekształceniom społecznym, z drugiej zaś - dokonaniom międzynarodowego obrotu prawnego i rozwiniętych krajowych porządków prawnych. |
WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI
Skarżący bacznie śledzą kolejność umieszczania spraw na wokandzie
Dokąd zmierzasz, kasacjo?
ANDRZEJ WYPIÓRKIEWICZ
Sąd Najwyższy ma wiele ustawowych obowiązków, nie można więc w nim widzieć tylko instancji do rozpatrywania kasacji.
Dokąd zmierzasz, kasacjo?Jest to pytanie o cel, ale bardziej o to, czy został osiągnięty w sprawach cywilnych i czy w ogóle jest to możliwe w warunkach funkcjonowania instytucji postępowania kasacyjnego wprowadzonych przez przepisy art. 392-39320 kodeksu postępowania cywilnego.
Cel jest jasny. Zapewnić obywatelom szeroki dostęp do niezależnego niezawisłego sądu (art. 45 konstytucji, art. 6 ust. 1 konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności - Dz. U. z 1993 r. nr 61, poz. 284), w tym wypadku Sądu Najwyższego. To jedna z podstawowych zasad ustrojowych państwa prawnego i zasługuje na pełną społeczną aprobatę. Urzeczywistnianie tendencji do zwiększania podmiotowego i przedmiotowego zakresu spraw poddanych orzecznictwu sądowemu znalazło wyraz w instytucji kasacji. Jej szczególność polega na szerokim włączeniu SN do instancyjnej działalności orzeczniczej, co niewątpliwie w założeniach ma umacniać prawo, gdyż w orzecznictwie SN upatruje się gwarancji jego poszanowania. Obywatelskie zaufanie do profesjonalizmu SN i uznawanie jego autorytetu przekłada się na liczbę odwołań od orzeczeń sądów drugiej instancji.
Z punktu widzenia jednostkowego nie ma spraw ważnych, mniej ważnych czy całkiem błahych. Dlatego nie może wywoływać zdziwienia fakt, że obywatele odwołują się do najwyższej instancji sądowej w wielu różnych sprawach, korzystając w dużym zakresie z przysługującego im uprawnienia do zaskarżenia kasacją orzeczeń sądów drugiej instancji, ale równocześnie nie dbając o to, czy powierzona do rozstrzygnięcia sprawa niesie z sobą ładunek problematyki prawnej, która uzasadnia wypowiedź SN.
Trzeba zdawać sobie sprawę, że wnoszący kasację oczekują od SN nie tyle poświadczenia, że niekorzystny dla nich wynik postępowania odpowiada prawu, ile jego zmiany. Gdyby jednak przy określaniu zasięgu kasacji brać pod uwagę wyłącznie społeczne zapotrzebowanie na orzecznictwo SN, doszłoby do sytuacji niemożliwej do przyjęcia zarówno ze względu na cele i organizację wymiaru sprawiedliwości, jak i samo prawo obywateli do sądu. Urzeczywistnienie tego prawa wymaga stworzenia odpowiednich warunków zapewniających sprawność postępowania. Należałoby się wówczas liczyć z napływem do SN tylu spraw, że ich rozpoznanie utrudniłoby istotnie nadzór nad orzecznictwem sądów powszechnych, wydłużyłoby też postępowanie ponad dopuszczalną miarę. Rozpoznawanie w porządku instancyjnym spraw obywateli przez SN jest zagadnieniem samym w sobie. Wykracza ono poza problematykę prawa do sądu w ogóle, gdyż ma swoją specyfikę.
Przy racjonalizowaniu unormowań nie może zejść z pola widzenia cały obszar działalności SN, który przecież konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych (art. 183 pkt 1 i 2 konstytucji). SN nie powinien więc być postrzegany wyłącznie jako jedna z instancji sądowych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego, na sprawy o ciekawej problematyce prawnej, ważne dla kształtowania właściwych kierunków wykładni i stosowania prawa oraz ujednolicania orzecznictwa. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych, których rozstrzygnięcie nie wnosi nic nowego do dorobku orzecznictwa i wykładni prawa zgodnej z zapotrzebowaniem na prawo nowoczesne, z wymaganiami okresu przebudowy społeczno- gospodarczej i europejskimi celami integracyjnymi.
Wiele jest słuszności w twierdzeniu, że prawo do sądu to zapewnienie obywatelom dostępu do dobrego, sprawnego w działaniu i instancyjnie kontrolowanego sądu. SN powinien jednak sprawować kontrolę odpowiednią do jego konstytucyjnych i ustawowych zadań, resztę należy z zaufaniem powierzyć sądom drugiej instancji.
Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej. Rosną więc zaległości i wydłuża się oczekiwanie na ostateczne rozstrzygnięcie (w Izbie Cywilnej na 1 maja 1999 r. pozostało około 4000 spraw do rozpoznania). Wprawdzie nie można wymagać w postępowaniu przed SN takiego jak w pozostałych sądach odwoławczych czasu przebiegu czynności, ale na pewno nie jest zgodne z konstytucyjnym nakazem sprawnego postępowania dwuletnie wyczekiwanie na rozprawę kasacyjną. Budzi to niezadowolenie i społeczną dezaprobatę, okazywaną nieraz w formie urągającej powadze każdego sądu.
W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Jest to reguła czysto formalna, oparta na zasadzie równego traktowania wszystkich stron przed sądem. Przy takich zaległościach i nacisku na przyspieszenie postępowania nie jest możliwe stosowanie kryteriów merytorycznych, takich jak precedensowy charakter sprawy czy interesująca problematyka prawna. Odpowiedzialność za odstępstwo od ustalonej reguły wyznaczania terminu rozprawy biorą na siebie przewodniczący wydziałów, którzy potrzebę szybszego rozpoznania upatrują, ze względu na jednostkowy interes, w szczególnym przedmiocie sprawy (np. spór o prawo do otrzymywania środków utrzymania, o ważność uznania dziecka, o ustalenie lub zaprzeczenie ojcostwa) lub w wyjątkowo ciężkiej sytuacji życiowej strony (np. ciężka choroba o złym rokowaniu lub zaawansowany wiek). Zainteresowani są jednak czujni i usiłują dociekać przyczyny umieszczenia na wokandzie spraw o wyższej sygnaturze.
Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c. w części dotyczącej kasacji. Z uznaniem należy przyjąć opracowany już i włączony do procesu legislacyjnego projekt, a w nim propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja (np. zrezygnowanie w art. 393 pkt 1 k.p.c. z pojęcia spraw "o świadczenia" i wprowadzenie pojęcia spraw "o prawa majątkowe"; wyeliminowanie z postępowania kasacyjnego drobnych spraw z zakresu prawa osobowego, rodzinnego, rzeczowego, spadkowego i rejestrowego; ograniczenie dopuszczalności zaskarżenia postanowień kończących postępowanie), zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu, umożliwiającej SN wyselekcjonowanie spraw uzasadniających ich merytoryczne rozpoznanie na rozprawie w drodze postanawiania odmowy przyjęcia kasacji w sprawach typowych i prostych pod względem prawnym, dotyczących stereotypowych sporów o nieskomplikowanym przedmiocie. Nie wdając się w szczegóły - SN na tym wstępnym etapie postępowania powinien przede wszystkim brać pod rozwagę, czy argumentacja prawna przytoczona w kasacji uzasadnia powołane w niej podstawy zaskarżenia. Nie mógłby natomiast wchodzić w samą zasadność kasacji, chyba że jest oczywiście bezzasadna. Będzie to stawiać jeszcze większe wymagania przed profesjonalnymi pełnomocnikami procesowymi stron.
W bogatym i wszechstronnym dorobku orzecznictwa SN ostatnich lat traktuje on kasację jako środek prawny w kategoriach wysoce sformalizowanych. Ten rozsądny formalizm, prowadzący w wypadkach nieprawidłowo opracowanych kasacji do utraty możliwości merytorycznej ich oceny, prowokuje niekiedy do stawiania SN zarzutu oportunizmu. Ale jest to prawidłowy kierunek wykładni, wart utrzymania, gdyż wynika z samej istoty kontroli kasacyjnej jako działalności sądu prawa. Przeprowadzenie takiej kontroli w ostatecznym rozstrzygnięciu wymaga wysoce profesjonalnego przygotowania materiału badawczego. Jego opracowanie obciąża przede wszystkim adwokatów i radców prawnych, obowiązkowych pełnomocników procesowych. SN styka się z prawem w aspekcie powierzonej mu do rozstrzygnięcia sprawy poprzez kasację. W kasacji bowiem mają być wskazane konkretne przepisy prawa materialnego lub procesowego, a wywód prawny ma uzasadniać zarzut naruszenia tych przepisów w sposób mogący wypaczyć wynik postępowania. Znaczenia tej czynności procesowej dla rezultatu kasacyjnego rozpoznania sprawy nie można przecenić, gdyż poza szczególnymi wyjątkami sąd kasacyjny nie bierze z urzędu pod rozwagę naruszenia prawa materialnego i procesowego - inaczej niż było w postępowaniu rewizyjnym. Wywiedzenie prawidłowo kasacji to zatem zabieg wyjątkowo trudny, wymagający gruntownej znajomości prawa i orzecznictwa sądowego, tym trudniejszy, że pełnomocnik działa często pod presją strony, która nie licząc się z wymaganiami kasacji, uparcie zmierza do zmiany niekorzystnego dla niej wyniku postępowania.
SN w sprawach cywilnych nie miał jeszcze możliwości wypowiedzieć się, czy adwokat lub radca prawny ma prawo odmówić sporządzenia kasacji. Jest to zagadnienie o tyle skomplikowane, że w grę mogą wchodzić różne racje wymagające rozważenia zarówno w aspekcie stosunku prawnego stanowiącego podstawę pełnomocnictwa procesowego, jak i etyki zawodowej. Strona najczęściej eksponuje stan faktyczny sporu ze szkodą dla materii prawnej, stanowiącej przecież wyłączny przedmiot ocen kasacyjnych. Usiłuje się przenieść do postępowania kasacyjnego problematykę prawidłowości ustaleń faktycznych. Nadużywa się przy tym zarzutu naruszenia przepisów o ocenie materiału dowodowego (art. 233 k.p.c.) i motywowaniu rozstrzygnięć (art. 328 § 2 k.p.c.) bez dostatecznego uwzględnienia dwoistości funkcji sądu drugiej instancji, merytorycznej i kontrolnej.
Ze względu na znaczenie kasacji jako środka przeniesienia na obszar wyznaczony kognicją sądu kasacyjnego aspektu prawnego sporu zrozumiałe staje się określenie przez SN istotnych - obok formalnych - wymagań, jakim powinna sprostać skarga kasacyjna, by uniknąć potraktowania jako "namiastki" kasacji lub jej pozorowania bez możliwości poddania braków postępowaniu naprawczemu (wyrok SN z 6 grudnia 1996 r., sygn. II CKN 24/96, OSN AP 1997 r., z. 14, poz 255; postanowienie SN z 7 stycznia 1997 r., sygn. I CZ 22/96, OSNC 1997 r., z. 24, poz. 46; wyrok SN z 11 marca 1997 r., sygn. III CKN 13/97, OSNC 1997 r., z. 8, poz. 114; postanowienie SN z 8 stycznia 1998 r., sygn. II CKN 297/97, OSNC 1998 r., z. 7-8, poz 123). Nie jest to nowość, podobne konstrukcje znane były orzecznictwu SN, który w okresie międzywojennym okazywał w tych sprawach znaczny rygoryzm (np. orzeczenie SN z 21 grudnia 1934 r., sygn. C III 321/34, Zb. Urz. 1935 r., poz. 275; orzeczenie SN z 7 kwietnia 1936 r., sygn. C III 83/35, Zb. Urz. 1937 r., poz. 82).
Rzecz jednak w tym, aby przez nowelizację uczynić bardziej czytelnym sam tekst przepisów ustalających dla kasacji określone wymagania, by łatwo było odróżnić usuwalne braki formalne kasacji od nieusuwalnych braków istotnych, pozbawiających wniesiony środek odwoławczy cech kasacji. Obecnie takie uregulowanie nie jest dostatecznie jasne (art. 393 § 3 k.p.c.). Dlatego też zaznajamianie się z orzecznictwem SN - zawsze wskazane - teraz jest szczególnie pożądane.
Potrzebne jest też jaśniejsze unormowanie sądowej kontroli wartości przedmiotu zaskarżenia, by nie zaskakiwać skarżących odrzuceniem kasacji przez SN w wyniku sprawdzenia dopuszczalności kasacji ze względu na bezpodstawne zawyżenie przez stronę skarżącą tej wartości. Potrzebna jest tu większa aktywność sądów drugiej instancji przy podejmowaniu owej kontroli, uwalniająca SN od konieczności ingerowania w tę sprawę.
Nie sposób nie zwrócić uwagi na wyniki pracy SN w odniesieniu do końcowych rozstrzygnięć. Ma to również znaczenie dla projektowanych zmian i oceny znaczenia postępowania kasacyjnego w systemie trójinstancyjnym, który w porządku konstytucyjnym nie jest obowiązkowy. Należy przeto stwierdzić, że w olbrzymiej większości kasacje nie są uwzględniane (w 1998 r. uwzględniono w drodze uchylenia orzeczenia lub jego zmiany około 16,5 proc. wnoszonych kasacji). Przyczynia się do tego dobry poziom orzecznictwa sądów drugiej instancji. Jest to zasadnicza przyczyna rezultatu działalności orzeczniczej SN, wskazująca na zaskarżanie w znacznym zakresie orzeczeń prawidłowych. Na ten wynik ma też pewien wpływ poziom wnoszonych kasacji.
Odpowiedź na postawione na wstępie pytanie może być jedna. Kasacja podąża we właściwym kierunku, czyniąc zadość społecznemu zapotrzebowaniu na udział SN w kształtowaniu prawa. Podąża jednak nie zawsze drogą najwygodniejszą. Droga ta wymaga ulepszenia. Sądy są trzecią władzą, ale nie muszą stać na końcu kolejki po nowe ustawy. Bez szybkiej poprawy tysiące spraw wypełnią sale Pałacu Sprawiedliwości, do którego SN ma się niebawem przeprowadzić.
Autor jest sędzią Sądu Najwyższego, przewodniczącym Wydziału III Izby Cywilnej | Przy racjonalizowaniu unormowań dotyczących Sądu Najwyższego nie może zejść z pola widzenia cały obszar jedo działalności, który konstytucja zobowiązuje do sprawowania nadzoru nad sądami powszechnymi w zakresie orzecznictwa oraz innych czynności w niej i w ustawach określonych. Nadzór nad orzecznictwem może być sprawny tylko wówczas, gdy SN ma czas na pełne wykorzystanie swego potencjału orzeczniczego. Chodzi zatem o uwolnienie SN od rozpoznawania spraw typowych.
Po niespełna trzech latach obowiązywania kasacji w dziale spraw cywilnych SN widać poważne zachwianie równowagi między poziomem wpływu do SN spraw a wydolnością pracy sędziowskiej.
W Izbie Cywilnej kieruje się sprawy na wokandę wedle kolejności ich wpływu. Odstępstwo od tej reguły możliwe jest ze względu na jednostkowy interes w szczególnym przedmiocie sprawy.
Konieczne jest zatem usprawnienie działalności SN. Do tego niezbędna jest jednak interwencja ustawodawcy w postaci odpowiedniej nowelizacji przepisów k.p.c., jak projekt obejmujący propozycje przedmiotowego ograniczenia spraw, w których stronom przysługiwałaby kasacja; zaostrzenia wymagań co do istotnych warunków kasacji oraz zwiększenia możliwości rozpoznania kasacji na posiedzeniu niejawnym SN. W szczególności chodzić tu będzie o wprowadzenie do postępowania kasacyjnego instytucji tzw. przedsądu. |
PRAWA TELEWIZYJNE
Polsat nową siłą w sportowych przekazach
Teoria gwizdka
RYS. JANUSZ MAYK-MAJEWSKI
Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. Jest też zagrożeniem dla stacji komercyjnych, takich jak Wizja TV czy Canal Plus, bo oznacza, że Polsat stanie się nową siłą w przekazach sportowych. Tym bardziej że piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi.
Z nieoficjalnych informacji wynika, że suma, jaką zaoferował Polsat za prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002, znacznie przewyższała ofertę TVP. Zarząd telewizji publicznej zdecydował, że nie będzie się licytował z Polsatem, bo "poziom sumy", jak to określił jeden z pracowników TVP, z góry wykluczał takie działanie. "Oni po prostu mają więcej pieniędzy" - dodał, nie chcąc zajmować oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Piotr Nurowski z Rady Nadzorczej Polsatu nie chce mówić o stronie finansowej całego przedsięwzięcia. "Mogę tylko powiedzieć - stwierdził w rozmowie z »Rz« - że suma zakupu nie była niższa od 20 mln dolarów." Oprócz praw do transmisji MŚ 2002 stacja ta kupiła w pakiecie mistrzostwa świata juniorów w Nowej Zelandii (z udziałem reprezentacji Polski), losowanie eliminacji i finałów MŚ 2002, MŚ U-20 w 2000 roku, MŚ U-17 w 2001 roku, Puchar Konfederacji 2001, mecze Juventusu Turyn (1999 - 2000) i magazyn FIFA TV (2000 - 2002). Będzie też w Polsacie sporo dobrego tenisa (Wimbledon 2000 i 2001, ATP Super 9 w latach 2000 - 2002, Finał ATP Tour 2000 - 2002. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze Liga Mistrzów (2000 - 2003) zakupiona przez Polsat wcześniej.
To nie wszystko
Telewizja Zygmunta Solorza atakuje dalej. "Jesteśmy na etapie finalizacji zakupu praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach piłkarskich mistrzostwach świata 2002 roku - powiedział Piotr Nurowski. - Mecze Polaków w Polsce chcemy pokazywać na żywo, natomiast spotkania wyjazdowe sprzedamy stacjom komercyjnym, by obniżyć koszty. Obowiązywać będzie tzw. teoria gwizdka. Retransmisje rozpoczynać będziemy bezpośrednio po gwizdku sędziowskim kończącym spotkanie w stacji komercyjnej" - twierdzi Piotr Nurowski. Zapytany przez "Rz", jak Polsat zamierza rozwiązać problem obsługi tak potężnej machiny sportowej, powiedział: "Nie zamierzamy korzystać z gwiazd telewizji publicznej. Skorzystamy z dziennikarzy radiowych i prasowych. Zajmie się tym zastępca dyrektora programowego naszej stacji, Marian Kmita".
To jeszcze nie koniec ekspansji Polsatu. Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że prawa do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku, które niemiecka grupa Leona Kircha kupiła od FIFA za miliard dolarów, też zostaną sprzedane Polsatowi. Jaka będzie odpowiedź TVP, trudno przewidzieć. "Moim zdaniem - mówi Piotr Nurowski - powinna ona w większym stopniu wypełniać swą funkcję publiczną. To TVP, a nie my, powinna transmitować mecze polskich juniorów, którzy grają w Nowej Zelandii w mistrzostwach świata."
W telewizjach komercyjnych sportowa ekspansja Polsatu specjalnie nikogo nie dziwi. "Nie wykluczamy współpracy z tą stacją. Nie ulega jednak wątpliwości, że na sportowym rynku pojawiła się nowa siła i bardzo poważny konkurent. Polsat jest popularny, ma duży zasięg i pieniądze. Pytanie tylko, jaką nada jakość programom przez siebie serwowanym" - powiedział dyrektor ds. sportu w Canal Plus, Janusz Basałaj, który jednocześnie potwierdził, że Canal Plus nie brał udziału w przetargu na zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002.
Władysław Puchalski z Wizji TV nie przecenia sukcesu Polsatu: "Zakup praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata 2002 na razie jest śmiałą inwestycją. Te prawa mogą zyskać na wartości, mogą też stracić. Wszystko zależy od tego, czy na MŚ w 2002 zagrają polscy piłkarze."
Futbolowa siła przyciągania
Z wykonanych po ostatnich mistrzostwach świata we Francji badań telemetrycznych OBOP wynika, że siła przyciągania piłki na światowym poziomie jest w Polsce ogromna. Mecze w fazie finałowej oglądało prawie 30 procent polskiej widowni, chociaż było to tylko smakowanie piękna futbolu, bez uniesień patriotycznych.
Mondial 1998 pokazała Polakom telewizja publiczna. Tylko początek nie był obiecujący, pierwsze mecze eliminacji miały nieco ponad 2 procent widowni. Im bliżej finału, tym szybciej krzywe oglądalności wspinały się do góry. Oto przykłady: mecz Brazylia - Holandia zaczęło oglądać 26 procent Polaków, w drugiej połowie wskaźnik ten wzrósł do 28 procent. OBOP zbadał wówczas dokładnie, że 38 proc. mężczyzn powyżej szesnastego roku życia oglądało pierwszą połowę tego meczu, ale gdyby policzyć wszystkich panów, którzy włączyli wówczas telewizory (choćby na krótko), to byłoby ich 75 proc.
Druga połowa meczu Francja - Chorwacja przyciągnęła jeszcze więcej widzów (29 procent). Jego pierwszą część obejrzało 34 procent dorosłych mężczyzn, drugą - 41 procent. Włączyło telewizory prawie 90 proc. mężczyzn. Podobne wskaźniki osiągają tylko największe wydarzenia polityczne, a nie ma wątpliwości, że ewentualny awans drużyny polskiej do finałów mistrzostw świata 2002 roku oznaczałby powiększenie widowni.
Prawie we wszystkich krajach, których reprezentacje grały na francuskich stadionach, bito rekordy oglądalności telewizyjnej. W kraju gospodarza mistrzostw mecz półfinałowy Francja - Chorwacja obejrzało ponad 17 mln obywateli, w tym połowa kobiet. Szczyt oglądalności przypadł na koniec meczu, gdy prawie 24 mln telewidzów przełączyło się na transmisję ze Stade de France. Finał Francja - Brazylia widziało ponad 10 mln kobiet i znów była to niemal połowa wszystkich (20,5 mln) telewidzów oglądających transmisję w FT1. France Télécom, oficjalny operator łączności i obrazu mistrzostw, który przesłał 60 tys. godzin transmisji dla 350 sieci telewizyjnych na świecie, zarobił 120 mln franków. Stawki za telewizyjne spoty reklamowe wzrosły ze średniego poziomu 700 tys. franków do 1,5 mln w meczu Francji z Brazylią. Oceniono, że spotkanie to obejrzało ponad 2 mld ludzi na świecie.
Ostatni mecz Anglików z Argentyną oglądało na Wyspach ponad 26 mln telewidzów. Podczas spotkania Danii z Brazylią przed telewizorami zgromadziło się 2,8 miliona obywateli Danii (kraj ten liczy 5,2 mln mieszkańców). Kiedy Duńczycy walczyli w 1992 roku o mistrzostwo Europy, finałowy mecz z Niemcami zobaczyło 2,736 miliona rodaków, a półfinał z Holandią 2,776 mln. Gdy grała Japonia z Chorwacją, w telewizory wpatrywało się ponad 9 milionów mieszkańców Tokio (60,9 proc. mieszkańców) i była to największa frekwencja telewizyjna od 30 lat.
Cztery głosy w sprawie
Robert Kwiatkowski, prezes Zarządu TVP S.A., jest realistą: "Oczywiście nie cieszę się. Bardziej niż ktokolwiek inny mamy związane ręce w zakresie wydatków. Padają różne liczby. Przyjmijmy dolną granicę. Załóżmy, że Polsat zapłacił za prawa do mistrzostw 20 mln dolarów. Dla porównania podam, że Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni kosztował nas 6 mln dolarów. TVP w trzech czwartych finansuje polską produkcję filmową. Co to oznacza? To znaczy, że te półtora miesiąca festiwalu piłkarskiego to ponad trzy lata produkcji filmowej w Polsce. A przecież w ramach misji telewizji publicznej musimy wspierać film, teatr, w ogóle kulturę. Takie zadania nakłada na nas prawo. Czy stracimy przez to widzów? Nie sądzę. Z własnego doświadczenia wiemy, że transmisje na żywo o drugiej czy czwartej w nocy nie mają dużej oglądalności. Retransmisje to już nie to. Rzecz jasna chciałoby się to mieć. Ale chciałoby się mieć, być może, program kosmiczny. Nie stać nas na to. Współczesny sport, w swojej widowiskowej części, to element potężnego show-biznesu. Nie ma wiele wspólnego z misją telewizji publicznej. W sumie lepiej się stało, że prawa do mundialu kupił Polsat, a nie któraś ze stacji kodowanych. W końcu jest to telewizja ogólnie dostępna. Zrozumiałe, że sprawie towarzyszą wielkie emocje, bo było, a nie ma. No cóż, mamy rynek ze wszystkimi tego konsekwencjami."
Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż, wskazuje także na inne przyczyny porażki TVP: "Polsat teraz to taka sama telewizja jak publiczna. Mam na myśli szeroką dostępność, zasięg ogólnopolski. Toteż nie robiłbym dramatu z tego, że TVP straciła prawa do piłkarskich mistrzostw świata, a nabył je Polsat. Kibic na tym nie straci. Będzie sobie siedział na Mazurach czy na działce pod Warszawą i oglądał to, co lubi. Jest natomiast inny problem. Kiedyś TVP była silna i sport był silny w TVP. W Jedynce, w Dwójce, wszystko jedno. Ale zaczęli sami siebie torpedować. Przypomnę ten słynny play-off w koszykówce. Przerwanie decydującego meczu na dwie minuty przed końcem, to się po prostu nie mieści w głowie. Tego nie robi żadna telewizja na świecie. Chyba że byłoby trzęsienie ziemi, wybuch wojny. Nic takiego się nie działo. Kibicowi wszystko jedno, gdzie ogląda, co chce oglądać. No, ale takiego numeru nikt nie wytrzyma. Kiedyś TVP miała dobrą publicystykę sportową. Teraz jej nie ma. Sport nadawano o ludzkich porach. Dzisiaj godziny transmisji urągają zdrowemu rozumowi. Przecież sport ogląda także młodzież. A może nawet przede wszystkim młodzież. Kiedy ma oglądać? Po pierwszej w nocy?
Być może suma tych wszystkich okoliczności zaważyła na przegranej z Polsatem. TVP brakuje nie tylko pieniędzy, ale i siły."
Dariusz Szpakowski, komentator futbolu w TVP, mówi o żalu: "Cokolwiek powiem, obróci się to przeciwko mnie. Czy żałuję? Pewnie, że żałuję. Komentowałem dotychczas sześć finałów mistrzostw świata, dwa w radiu i cztery w telewizji. Miałem przyjemność przeżywać ostatni sukces polskiego futbolu, trzecie miejsce drużyny Piechniczka w Hiszpanii. Jest czego żałować, bo bez względu na to, czy w finałach grają Polacy, czy też nie, piłkarskie mistrzostwa świata to wielkie sportowe wydarzenie. Podczas ostatnich mistrzostw komentowałem dwa najbardziej oglądane mecze, półfinał i finał. To są emocje, których się nie zapomina."
Janusz Zaorski, reżyser filmowy, były prezes Radiokomitetu, jest zaniepokojony: "Jeśli Polsat, tak jak zapowiada, będzie pokazywał w telewizji otwartej tylko mecze reprezentacji Polski (jeśli ta zakwalifikuje się do finałów 2002) i faworytów turnieju, a całą resztę w swych programach satelitarnych, to nie chciałbym być w skórze kibica z Parzęcina Dolnego, który tych meczów po prostu nie obejrzy. Ja wiem, że dziś ten, który sprzedaje prawa telewizyjne, nie tylko chce milionów dolarów, ale też daje kupującemu niewiele czasu do namysłu. Przy obecnej strukturze w TVP proces decyzyjny jest znacznie dłuższy. Jeśli dodamy do tego, że część ludzi z establishmentu chce zdyskredytować telewizję publiczną, a sport jest ku temu dobrą okazją, lepiej zrozumiemy to, co się stało."
Janusz Pindera, Marek Jóźwik, Krzysztof Rawa | Zakupienie przez Polsat praw do transmisji piłkarskich mistrzostw świata w 2002 roku (Japonia i Korea Płd.) oznacza kolejną porażkę TVP. piłkarskie mistrzostwa świata w 2006 r. niemiecka grupa Leona Kircha też najprawdopodobniej sprzeda Polsatowi. stacja ta kupiła w pakiecie mistrzostwa świata juniorów w Nowej Zelandii (z udziałem reprezentacji Polski), losowanie eliminacji i finałów MŚ 2002, MŚ U-20 w 2000 roku, MŚ U-17 w 2001 roku, Puchar Konfederacji 2001, mecze Juventusu Turyn (1999 - 2000) i magazyn FIFA TV (2000 - 2002). Będzie też w Polsacie sporo dobrego tenisa (Wimbledon 2000 i 2001, ATP Super 9 w latach 2000 - 2002, Finał ATP Tour 2000 - 2002. Oczywiście dochodzi do tego jeszcze Liga Mistrzów (2000 - 2003) zakupiona przez Polsat wcześniej. "Jesteśmy na etapie finalizacji zakupu praw do transmisji meczów reprezentacji Polski w eliminacjach piłkarskich mistrzostwach świata 2002 roku. Mecze Polaków w Polsce chcemy pokazywać na żywo, spotkania wyjazdowe sprzedamy stacjom komercyjnymNie zamierzamy korzystać z gwiazd telewizji publicznej". |
INTERNET
Drzwi do biznesu XXI wieku
Wielkie wojny wirtualne
RAFAŁ KASPRÓW
Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel.
Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią".
Branża raczej przyszłości
Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych.
Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze.
Wyścig trwa
Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP).
- Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica.
Kupić, co się da
Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln).
Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami.
Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel.
- Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku.
Potentat w sieci
Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet.
- Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet.
Portal "Z"?
Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne.
- Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet.
Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe.
Z telefonu w sieć
W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim.
Nadzieja w Vivendi
Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych.
Agora wszystkich zaskoczy?
Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory.
- To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA.
Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem.
- Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu.
ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy.
Na razie dużo strat
Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft.
Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości.
- portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę.
- wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła.
- e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt.
- Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek.
- on line - sieć, obecność w Internecie. | Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych.Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych.Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku.Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce. Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo.Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce".Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel.
Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych.Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą.W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ.Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. |
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich protestują przeciwko uwłaszczeniu Telekomunikacji na gruncie, który niegdyś hrabia darował narodowi polskiemu
Spadkowa próba honoru
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę
FOT. (C) MARIUSZ FORECKI/TAMTAM
HARALD KITTEL
Byłoby dla Poznania lepiej, gdyby 172 lata temu hrabia Edward Raczyński nie darowywał narodowi polskiemu ufundowanej przez siebie biblioteki wraz z obszerną działką. Hrabia nie mógł wiedzieć, że sprawa własności jego darowizny wywoła w mieście wielką kłótnię, podzieli urzędników, bibliotekarzy postawi na baczność i zmusi do walki o schedę po szlachetnym darczyńcy, a poznaniaków zachęci do organizowania demonstracji w obronie książnicy.
Hrabia Edward Raczyński kupił w Poznaniu opodal rynku dużą działkę, przy której zbudował pałac. Pruskim urzędnikom tłumaczył, że pałac stawia na nową siedzibę rodową, w rzeczywistości urządził bibliotekę. Książnicę umyślił za swojego życia podarować narodowi. Zarząd powierzył fundacji, a nieruchomości dał na własność miastu. Już na początku książnica miała księgozbiór liczący 13 tysięcy woluminów. Wśród nich wiele specjalistycznych dzieł z niemal wszystkich dziedzin wiedzy.
Pech fundacji hrabiego
W pierwszej wojnie światowej żelazny kapitał, który miał bibliotekę zabezpieczyć na długie lata, przepadł. W tarapaty wpadła fundacja zarządzająca biblioteką.
- Ostatnie posiedzenie zarządu odbyło się 30 maja 1924 roku. Był na nim prezydent Poznania Cyryl Ratajski. Na zebraniu ustalono, że kuratelę nad biblioteką przejmuje miasto. Grunt i gmach książnicy od tej chwili należały do miasta - mówi miejski urzędnik, który prosi o nieujawnianie nazwiska.
Oryginalny protokół spotkania podaje: "Prezydent Ratajski oświadcza, że fundacja zadanie swoje spełniła, a ponieważ jej majątek został przez wojnę zniszczony, więc bibljotekę utrzymuje miasto. [...] Ponieważ niektórzy członkowie kuratorjum, jak p. Wojewoda i p. Marszałek Sejmiku Wojewódzkiego często się zmieniają, jest opieka miejska najtrwalszą, tem więcej, że grunt i budynek są własnością miasta".
Drugiej wojny gmach nie przetrwał. Spłonął w lutym 1945 roku. Część najcenniejszych zbiorów uratowano. Biblioteka została odbudowana i oddana do użytku w 1956 roku.
W 1950 roku ustawa orzekła, że nieruchomości należące do samorządów przejdą na własność państwa. Tak Biblioteka Raczyńskich w momencie otwarcia i działka, która do niej przylega, były znacjonalizowane. Choć kilka razy chciano gmach rozbudować, nigdy się to nie udało.
W 1973 roku część parceli bibliotecznej na tyłach książnicy została oddzielona. Na niej i sąsiednich działkach zamierzano zbudować miejskie centrum telekomunikacji. Powstał projekt, zgodnie z którym biblioteka miała dostać część powierzchni. Nic nie zbudowano. W 1977 roku teren, który hrabia Raczyński zostawił bibliotece, dostało na centralę telefoniczną Przedsiębiorstwo Państwowe Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Centrala nie powstała, a gdy przedsiębiorstwo podzielono na dwa: Pocztę i Telekomunikację Polską, ziemię wzięła ta druga. Od tamtej pory tysiącem metrów, podarowanych kiedyś przez hrabiego razem z biblioteką narodowi, zarządzała Telekomunikacja Polska.
Tajne przekazanie
Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. Wojewoda Telekomunikację uwłaszczył jednym podpisem.
- Nikt tu nie wiedział o przekazaniu bibliotecznego gruntu Telekomunikacji Polskiej. To była najściślejsza tajemnica, którą znało zaledwie kilka osób. Na pewno nie wiedziały o tym władze miasta ani dyrekcja biblioteki, sprawdziliśmy to - mówi proszący o anonimowość bibliotekarz.
"W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu", podało pismo Biblioteki Raczyńskich "Winieta" w lutym 1999 roku. Rok przed tą publikacją firma została wpisana do ksiąg wieczystych jako użytkownik.
- Sześć lat sprawa była całkowicie tajna - mówi pracownica biblioteki. - Dowiedzieliśmy się o niej przypadkowo.
Dyrektor biblioteki Wojciech Spaleniak opisał w "Winiecie" latem 1998 roku wizytę Joanny Wnuk-Nazarowej, ówczesnej minister kultury i sztuki w książnicy. "Skoncentrowaliśmy się głównie na kwestii przyszłej rozbudowy", pisze dyrektor Spaleniak. W tym samym czasie Telekomunikacja była właścicielem gruntu przeznaczonego przez hrabiego pod przyszłą rozbudowę. Plany dyrektora były mrzonkami.
- Byłam wtedy członkiem zarządu miasta. Nie wiedzieliśmy o tym fakcie - mówi radna Katarzyna Kretkowska.
Teraz władze Poznania muszą szanować decyzję wojewody.
- Miasto nie było stroną i dowiedziało się o tym po fakcie - uważa wiceprezydent Maciej Frankiewicz.
Ruszenie bibliotekarzy
Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia.
- To miała być biblioteka. Dobro narodowe, polskie. I dlatego założyliśmy stowarzyszenie, które teraz walczy o dar hrabiego - mówi pracownica biblioteki.
Pierwsze zebranie odbyło się 7 czerwca ubiegłego roku. Stowarzyszenie od razu skrytykowało porozumienie zarządu miasta z Telekomunikacją.
- To był list intencyjny. Zresztą teraz już nieważny - mówi przewodniczący Komisji Kultury w Radzie Miasta profesor Jan Skuratowicz.
Bibliotekarze nagłośnili sprawę przejęcia gruntu. Przygotowano dwa wielkie happeningi na placu Wolności przed biblioteką. Zaczęło się zbieranie podpisów i wysyłanie protestów.
Związek Literatów Polskich w Poznaniu: "Ten akt nie jest pomyłką, lecz świadomym przekroczeniem prawa usankcjonowanego historią i tradycją naszego regionu. Nie powinno się realizować interesów spółki akcyjnej kosztem wspólnych interesów społeczności naszego miasta".
- Postępowanie urzędników i prywatnej spółki jest naganne - mówi Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia. - To są już kwestie honorowe. Telekomunikacja chce coś stawiać na terenie, który został darowany na bibliotekę, a został nikczemnie odebrany bibliotece decyzjami peerelowskich urzędników, których postanowienia są dziś potwierdzane.
Antenat zdradzony
"Wydaje nam się, iż darowizna Edwarda Raczyńskiego nie może być złamana i do tego nie przez władze komunistyczne, ale przez przedstawicieli uczciwego samorządu! Jako osoby zainteresowane tym, co rodzina Raczyńskich zrobiła dla Wielkopolski i w ogóle dla Polski - jesteśmy córkami prezydenta RP na uchodźstwie, również Edwarda - sprzeciwiamy się z głębi serca temu projektowi", napisały w liście do prezydenta Poznania Wanda Dembińska, Wirydiana Rey i Katarzyna Raczyńska. Prapraprawnuczka dobroczyńcy poznaniaków Edwarda hr. Raczyńskiego - Cecylia Rey - jest oburzona postępowaniem władz Poznania. "Naszym pragnieniem jest, by wola naszego dziada została uszanowana", napisała do Towarzystwa Przyjaciół Biblioteki Raczyńskich.
Podobnie oburzony jest Stanisław Rostworowski, starosta Koła Nałęczów. Przysłał do Poznania wyrazy poparcia.
- Nikt tu naprawdę nie chce, żeby bibliotekę na siłę uszczęśliwiać. Tylu poznaniaków dzwoniło do nas z poparciem, że mamy obowiązek walczyć - mówi bibliotekarz.
Zyskowny układ
Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją Polską. Za wpłacone 30 mln zł otrzyma na własność powierzchnię dla książek.
- To jest najlepsze w tej chwili wyjście z sytuacji. Działka należy do Telekomunikacji, przeszła w jej ręce w zgodzie z prawem. A że kiedyś była darowana na rozbudowę biblioteki? Ależ tutaj w planowanej siedzibie Telekomunikacji będzie 6 tysięcy metrów dla biblioteki - mówi dyrektor Wojciech Spaleniak. - Dostaniemy magazyny biblioteczne, skarbiec biblioteczny, wszystko nowoczesne i z zachowaniem wszelkich rygorów. To będą pomieszczenia dla biblioteki. Prowadzimy rozmowy z Telekomunikacją, biorę w nich udział, bierze zarząd miasta. Wszyscy się zgadzają, że biblioteka musi się rozbudowywać i się rozbuduje. Tylko gmach będzie zbudowany nie przez nas ani nie przez miasto, ale przez TP SA.
Wojciech Spaleniak mówi, że tak naprawdę to w snach widzi na tyłach biblioteki jej nowe skrzydło przeznaczone w całości na książki. Zbudowane przez bibliotekę dla niej samej. Ale zaraz się mityguje i mówi, że tak się nie da.
- Jeśli się rozmowy wreszcie zakończą porozumieniem, będziemy mieli bibliotekę najpóźniej za trzy lata - planuje Spaleniak.
- Są prowadzone rozmowy i w tej chwili to jedyne wyjście. Plany się skoryguje - mówi prof. Skuratowicz. - Nie ma innego sposobu na budowę pomieszczeń dla biblioteki.
Rzecznik prasowy Telekomunikacji wciąż podkreśla, że jego firma wcale nie chce krzywdy biblioteki.
- Nie wiem, czego ludzie się obawiają. Nie zgadzamy się ze stwierdzeniem, że Telekomunikacja chce rozbić bibliotekę - mówi Piotr Kostrzewski, rzecznik prasowy poznańskiej TP SA. - Biblioteka, która jako instytucja miejska nie może liczyć na duże pieniądze, mogłaby pod naszym mecenatem wykorzystywać najnowsze zdobycze techniki, tworząc choćby czytelnię internetową. Jest to dla niej jedyna dziś szansa na rozbudowę. Nie ustąpimy jednak ze swego tytułu do gruntu, gdyż mamy do niego pełne prawo.
- Tylko tak wprowadzimy się do gotowego budynku. Sami nigdy nie znajdziemy pieniędzy, bo miasto ich nie ma - mówi Spaleniak.
Prawo nie protestuje
W sylwestra ubiegłego roku wygasła decyzja prezydenta o warunkach zabudowy terenu za biblioteką. Mimo to po pięciu dniach Telekomunikacja miała już nową decyzję, która przedłużyła wygasłe warunki do 30 maja 2002 roku.
- Na takie decyzje o warunkach zabudowy czeka się miesiącami. Dlaczego Telekomunikacja dostała je od ręki? - pyta jeden z bibliotekarzy.
Choć urzędnicy podkreślają, że prawo nie zostało złamane i wszystko jest w najlepszym porządku, Samorządowe Kolegium Odwoławcze wszczęło w sprawie tej decyzji postępowanie administracyjne. Ma ono ewentualnie stwierdzić nieważność decyzji prezydenta Poznania.
Kolegium poprosiło magistrat o przesłanie akt sprawy z "wypisem z tekstu i wyrysem z planu zagospodarowania przestrzennego obowiązującego dla tego terenu".
Nikt nie wie, co wyniknie z tej sprawy i jak się ona skończy.
- Problem w tym, że centrum Poznania nie ma szczegółowego planu zagospodarowania terenu. Jest tylko ogólny - mówi prof. Jan Skuratowicz. Na tym planie biblioteka i działka na jej tyłach to zaledwie mały kwadracik.
Przemysław Bystrzycki, wiceprezes stowarzyszenia, opisał historię biblioteki w piśmie do ministra sprawiedliwości. Wydział Skarg i Wniosków Ministerstwa Sprawiedliwości odesłał pismo do Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
O bibliotekę walczy też działająca w niej "Solidarność". Jej przewodnicząca Gwidona Kempińska wniosła skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jej zdaniem warto sprawdzić, czy firma jest faktycznym spadkobiercą Przedsiębiorstwa Państwowego Poczta Polska, Telegraf i Telefon. Według niej nie. Wyroku jeszcze nie ma.
Bezsilność bibliotekarzy
- Nawet jeśli wywalczymy unieważnienie decyzji o warunkach zabudowy, to i tak nic się nie zmieni. Przecież Telekomunikacja postawi tu sobie, co będzie chciała. A gdy się na nas obrazi, to i bibliotekę gotowa wykurzyć już całkiem - mówią pracownicy książnicy. Bojownicy o książkę w większości nie chcą ujawniać nazwisk. - Zarząd miasta lubi Telekomunikację. My jej nie lubimy, dlatego miasto może nas znienawidzić. A wtedy wyrzucą nas z pracy, bo przecież biblioteka jest miejska - mówią. I ostrożnie walczą dalej. - | Byłoby dla Poznania lepiej, gdyby 172 lata temu hrabia Raczyński nie darowywał narodowi polskiemu ufundowanej przez siebie biblioteki wraz z działką. Hrabia nie mógł wiedzieć, że sprawa własności wywoła wielką kłótnię. Dwa lata temu wybuchła bomba: działka pod rozbudowę biblioteki ma prywatnego właściciela. "W 1993 roku wojewoda poznański wydał decyzję o ustanowieniu Telekomunikacji Polskiej wieczystym użytkownikiem tego terenu". Pracownicy Biblioteki Raczyńskich nie zgadzają się z uwłaszczeniem Telekomunikacji na gruncie, który darował hrabia. Władze Poznania utrzymują, iż miasto zyska na układzie z Telekomunikacją. |
TENIS
Dziś rozpoczyna się 114 turniej wimbledoński
Licencja na trawę
KRZYSZTOF RAWA
Dla obcokrajowca Wimbledon zaczyna się na lotnisku Heathrow. Parę kroków i w ciągu lotniskowych sklepów wolnocłowych nagle widać charakterystyczne kolory - fioletowy (Anglicy mówią, że to purpura) i ciemnozielony - barwy The All England Lawn Tennis and Croquet Club, w skrócie AELTC. To stoisko z wimbledońskimi koszulkami, czapkami i ręcznikami ze sławnego sklepu Harrodsa. Ceny słone. Wimbledon to angielski towar z najwyższej półki.
Od 1911 roku turniej na londyńskich kortach zaczyna się oficjalnie na sześć tygodni przed pierwszym poniedziałkiem sierpnia. Na samym początku, to znaczy od 1877 do 1896 roku, datę mistrzostw ustalano arbitralnie w klubie. Potem przez kilkanaście lat obowiązywała reguła, że start ma wyznaczać data poniedziałku najbliżej 22 czerwca.
Jeśli pogoda sprzyja, wszystko trwa dwa tygodnie z wolną niedzielą w środku. Kiedyś czas gry zależał od liczby zgłoszeń. Po pierwszej wojnie światowej grano dwa tygodnie od poniedziałków do sobót, od 1982 roku dodano finałową niedzielę. W 1977 roku obchodzono stulecie powstania turnieju, w 1986 - setne mistrzostwa (były przerwy wojenne), obecne mają numer 114.
Miejsca były dwa. Do 1921 roku - korty przy Warple Road, też w dzielnicy Wimbledon, od 1922 roku do dziś - dwie mile dalej, na obszarze przy Church Road z jednej strony i Somerset Road z drugiej. Najczęściej określa się ten teren londyńskim kodem adresowym - SW19 i wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Kolejka do świątyni
Na Wimbledon z centrum można dojechać samochodem i zaparkować na płatnym parkingu na polu golfowym po drugiej stronie Church Road lub można przyjechać pociągiem podmiejskim ze stacji Waterloo, ale większość przyjeżdża linią metra District do stacji Southfields. Tam następuje pierwsze bliskie spotkanie z barwami turnieju. Na słupach wiszą petunie, hortensje i geranium, takie same, jakie od lat zdobią balkony obiektów klubowych, na peronie leży sztuczna zielona trawa. Z megafonów płyną słowa powitania i informacje, jak sprawnie dostać się na korty. Tłum podąża w górę schodów i grzecznie dzieli się na trzy strumienie. Jedni wybierają specjalne londyńskie autobusy wiozące ludzi pod bramę numer 1, drudzy wolą wspólne taksówki do bramy numer 4 lub 13, pozostali mają przed sobą 15 minut spaceru.
Spacer uczy, że bogata dzielnica, jaką jest Wimbledon, chce być jeszcze bogatsza. Przez dwa tygodnie na płotach i w ogródkach na trasie prowadzącej do kortów powstają dziesiątki prowizorycznych sklepów z pamiątkami tenisowymi. Bywalcy wiedzą, że to z reguły przynęta dla obcokrajowców. Bywalec kupuje tylko na kortach, rzeczy tylko z prawdziwym i zastrzeżonym logo turnieju. Płaci oczywiście znacznie więcej.
Kolejki do bram Wimbledonu były od zawsze. Ocenia się, że na korty przy Warple Road przychodziło w pierwszych latach XX wieku po 6-7 tys. osób dziennie. Obecnie frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy, więc kolejki nie giną. Codziennie dla pierwszych kilkunastu tysięcy starcza nalepek z napisem "Stałem w kolejce na Wimbledon" - w stosownym roku. Taka nalepka to przedmiot dumy Anglika. Kolejka to dla czekających na otwarcie bram sama przyjemność. W kolejce można oprócz nalepki dostać podkoszulek, dezodorant, piłkę tenisową, czapkę z daszkiem, notes z długopisem, napój energetyczny lub jakiś sos. Jak pada, czasem rozdają peleryny. Z reguły trzeba dać po drodze funta siwowłosemu Murzynowi w czerwonym fraku zbierającemu od lat na chorych, albo dzieciakom kwestującym na jakiś zbożny cel. Pierwsi w kolejce są ci, którzy koczują w namiotach pod murem "tenisowej świątyni przy ulicy Kościelnej".
Program, plakat i podkładka
W bramach Wimbledonu od lat trwa sprawdzanie zawartości toreb. Większe bagaże trzeba oddać do przechowalni, w mniejszych nie można przenosić niczego, co wzbudzi czujność surowych, umundurowanych na granatowo panien z Securicoru. Rolę gospodarzy przed i za bramami pełnią członkowie The Association of Wimbledon Honorary Stewards. To dojrzali panowie w słomkowych kapeluszach, którzy kierują, doradzają, informują i pomagają widzom zorientować się na terenie kortów. Ze wspomnień honorowych stewardów powstają najlepsze wimbledońskie anegdoty, najczęściej o zachowaniach turystek z USA. Towarzystwo powstało w 1927 roku, aktywnie działa na Wimbledonie od 1950 roku, liczy około stu członków, którzy swą rolą dobrze się bawią. Do pomocy mają jeszcze służby ochotnicze i od 1965 roku londyńskich strażaków.
Podstawową sprawą na Wimbledonie, jest spożycie paru lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek, aby pochwalić się przed znajomymi. Popularne przekazy mówią przede wszystkim o truskawkach z bitą śmietaną, ale prawda jest trochę inna. Najwięcej sprzedaje się bułek, kanapek i piwa. Potem idą lody, kawa i herbata, ryby z frytkami, wreszcie truskawki, pizza i szampan. Dla bardziej wybrednych plaster łososia i Pimms. To całe wimbledońskie menu - zestawy, którymi codziennie żywią się tysiące gości turnieju, choć hamburger przed bramą Wimbledonu jest o połowę tańszy. Część widzów przychodzi jednak z własnym prowiantem. Ci ludzie patrzą na wielki ekran na ścianie kortu nr 1 i robią sobie piknik na terenie parku Aorangi, części wypoczynkowej obiektu SW19.
W sklepach i muzeum Wimbledonu można nabyć wszystko, na czym daje się umieścić logo turnieju i klubu. Bardzo istotny jest jednak zakup codziennie uaktualnianego programu turnieju, plakatu oraz, co tu kryć, wynajęcie miękkiej podkładki pod siedzenie. Program wydawany jest od pierwszego turnieju, plakaty są drukowane przez London Transport od lat 20., podkładki wynajmowane są dokładnie od 1924 roku. Od 1992 roku pamiątkową podkładkę można kupić na wynos. Dla czujnych jest jeszcze stoisko z używanymi piłkami zbieranymi prosto z kortów. Gdy ma się taki zestaw, można uznać Wimbledon za zaliczony. Pozostaje posłuchać granej na żywo muzyki - do wyboru jazz, orkiestry szkolne lub wojskowe. Niektórzy idą jednak oglądać tenis.
Bilety z odzysku
Od lat trwają dyskusje, jakie ma dziś znaczenie gra na łysiejącej przez dwa tygodnie trawie, na której piłka odbija się za szybko i za nisko, czasem krzywo, a w dodatku cały tenisowy świat jest jeszcze rozgrzany sezonem na kortach ziemnych, a za miesiąc ma się przestawić na korty twarde. Tłumy na Wimbledonie nie mają wątpliwości. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl, na który trzeba patrzeć. Decyduje nie tyle uroda tenisa w wersji trawiastej, tylko to, że bardzo trudno dostać bilety na krzesełka kortu centralnego i kortu nr 1. System losowania i rozdziału tych biletów jest co roku roztrząsany, weryfikowany i nic z tego nie wynika. Najdroższe bilety na numerowane siedzenia są do nabycia w dniach turnieju tylko u koników. Cierpliwym pozostaje czekanie na tych, którzy się znudzili i wychodząc z kortów wrzucą swój bilet do specjalnej skrzynki. Za ułamek ceny można dostać się wtedy na godzinę czy dwie na najbardziej prestiżowe miejsca Wimbledonu. Dochód z tej odsprzedaży idzie na cele charytatywne.
Ci, którym nie chce się czekać, wchodzą w wąskie ścieżki między boczne korty i tam w ścisku oglądają na stojąco mecze - czasem najciekawsze w całym turnieju. Nie zobaczą półfinałów i finału najważniejszych rozgrywek singlowych. Nie zobaczą śmiesznych dygów tenisistek i tenisistów przed lożą królewską, ani tych, którzy siedzą w tej loży (najczęściej siedzi paru lordów, kilku ambasadorów z osobami towarzyszącymi, od czasu do czasu księżna Kentu, albo jakiś członek rodziny królewskiej). W pierwszy poniedziałek turnieju na korcie centralnym nie zobaczą meczu otwarcia z udziałem obrońcy tytułu. "Gentlemen's Day" zapoczątkowano w 1934 roku - pierwszymi, którzy otwierali turniej byli wówczas Australijczyk J. H. Crawford i nasz Ignacy Tłoczyński. Widzowie bez miejscówek nie zobaczą także, jak z turnieju odpadają Anglicy, którym od lat daje się przywilej przegrywania na oczach największej widowni. To akurat można spokojnie pominąć.
Logo na czekoladkach
Publiczność z ochotą bierze jednak Wimbledon jaki jest, nie narzekając, jak niektórzy tenisiści. Turniej z licencją na trawę tak naprawdę wciąż się zmienia stosownie do czasów. Zniósł dobrze w 1968 roku przejście do ery tenisa zawodowego, przystosował się dyskretnie, ale bardzo skutecznie do współczesnych wymogów komercji. Rozpoczęty w 1979 roku program marketingowy przynosi co roku już ponad 30 mln funtów zysku. Wciąż trwa rozbudowa kortów i obiektów towarzyszących. To prawda, że na kortach nie ma reklam, ale sponsorzy są i to z tych najbardziej znanych. W ośmiu krajach AELTC ma 33 licencje na ubiory tenisowe i sportowe, obuwie, rakiety tenisowe, torby i piłki w zastrzeżonej kolorystyce i wzorach klubu. Licencje dotyczą także ręczników, produktów skórzanych, okularów przeciwsłonecznych, kryształów, porcelany, biżuterii i nawet wykwintnych czekoladek. Znak Wimbledonu jest zastrzeżony w 42 krajach. Wimbledońskie dobra można kupować na londyńskiej Old Bond Street, u Harrodsa, w sklepach Lillywhites i przez Internet.
Anglicy głośno mówią, że nigdzie indziej na świecie tenis nie ma tak silnych korzeni prosto z XIX wieku, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują raczej te, które są przydatne do wabienia widzów. Dlatego słyszymy, że bardzo istotne jest: kiedy pojawiły się dziewczęta do podawania piłek, kiedy ostatni raz przestano grać drewnianymi rakietami, kiedy pierwszy raz zagrano żółtymi piłkami, w jakim roku zmieniono zasadę ubioru na kortach z "przeważnie białego", na "dominujący biały", kiedy uruchomiono bank na terenie klubu, kiedy pojawiła się telewizja (to akurat ważne - czarno-biała w 1937, kolorowa w 1967), kiedy pierwszy mecz na korcie centralnym sędziowała kobieta, albo od kiedy wimbledońskie sprawozdania prowadzi w telewizji BBC Sue Baker, a także jaką ma fryzurę.
Najtrwalszą tradycją Wimbledonu jest w istocie ciągłe przypominanie, że to świątynia tradycji. I zarabianie na tym pieniędzy. Osobną sprawą jest to, że zyski idą w dużej części na rozwój brytyjskiego tenisa i od lat nie przynoszą efektów.
Triumfatorzy z ostatnich lat
1990 Martina Navratilova Stefan Edberg
1991 Steffi Graf Michael Stich
1992 Steffi Graf Andre Agassi
1993 Steffi Graf Pete Sampras
1994 Conchita Martinez Pete Sampras
1995 Steffi Graf PeteSampras
1996 Steffi Graf Richard Krajicek
1997 Martina Hingis Pete Sampras
1998 Jana Novotna Pete Sampras
1999 Lindsay Davenport Pete Sampras
Hiszpańska rebelia
Wimbledon jest jedynym turniejem, który przy rozstawieniu nie uwzględnia klasyfikacji ATP, lecz kieruje się własnymi kryteriami. W tym roku zaprotestowali przeciwko temu tradycyjnie lekceważeni na trawie gracze hiszpańscy: Alex Corretja, Albert Costa i Juan Carlos Ferrero. Zagrozili oni nawet bojkotem Wimbledonu, ale skończyło się na wycofaniu Ferrero - formalnie z powodu kontuzji.
Ubiegłoroczne finały
Sampras - Agassi 6:3, 6:4, 7:5
Davenport - Graf 6:4, 7:5 | Kolejki do bram Wimbledonu były zawsze. frekwencja podczas jednego dnia potrafi sięgnąć 40 tysięcy. Podstawową sprawą na Wimbledonie jest spożycie lokalnych posiłków oraz nabycie pamiątek. Nawet mecz na najbardziej odległym korcie to spektakl. bardzo trudno dostać bilety. Najdroższe bilety są do nabycia tylko u koników. Turniej się zmienia stosownie do czasów. przystosował się do wymogów komercji. Anglicy mówią, że nigdzie indziej tenis nie ma tak silnych korzeni, ale jeśli chodzi o tradycje zachowują te, które są przydatne do wabienia widzów. |
EUROPEJSKA SCENA
Na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec
Krajobraz polityczny republiki berlińskiej
ALICJA KRZĘTOWSKA
KLAUS BACHMANN
Kiedy prawie dokładnie rok temu do studiów wyborczych niemieckich stacji telewizyjnych napłynęły pierwsze wyniki wyborów do Bundestagu, stało się jasne, że w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło.
Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było tak duże, że analitycy prorokowali, iż Gerhard Schroder ma szansę tak długo rządzić jak przedtem Helmut Kohl. Teraz następuje jednak drugi szok: wyborcy znowu przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami tektonicznymi w niemieckim krajobrazie politycznym kryje się jednak znacznie więcej niż tylko chwilowe nastroje wyborców, rozczarowanych niedotrzymaniem obietnic przez nowy rząd.
Na naszych oczach powstaje republika berlińska, z innym systemem politycznym niż wtedy, kiedy stolicą Niemiec było Bonn.
Dramatyczny spadek poparcia dla koalicji rządzącej, który symbolizuje to, że SPD w wyborach saksońskich uplasowała się po PDS, ma też oczywiście przyczynę w błędach samej koalicji i w specyfice Saksonii. Jasne jest, że koalicja zbiera owoce tego, iż wygrała wybory pod hasłami "sprawiedliwości społecznej i modernizacji", po czym zaszokowała najpierw swój promodernizacyjny elektorat populistycznym zwiększeniem świadczeń socjalnych i emerytalnych, a potem swój prospołeczny elektorat ostrymi cięciami w wydatkach państwa i neoliberalną retoryką. Teraz okazuje się, że "nowy środek" w krajobrazie politycznym, który Schroder postulował, wygrywając wybory, rzeczywiście istnieje - ale nie jest on na stałe przypisany do rządzącej koalicji. "Nowy środek" to nie wyborcy SPD i Zielonych, lecz duża część wyborców o zmiennych preferencjach partyjnych, którzy przesuwają swoje głosy głównie między SPD i CDU. Żadna z dużych partii nie może już liczyć na tak duży stały elektorat jak kilka lat temu. Czasy, kiedy jeszcze wnuczek socjaldemokratycznego robotnika głosował tak samo bezwzględnie na SPD jak katolicki rolnik z Bawarii na CSU - bezpowrotnie minęły. Teraz duże partie muszą przekonać do siebie o wiele więcej ludzi, nie wystarczają stosunkowo nieliczni niezdecydowani, którzy dawniej rozstrzygali wyniki wyborów.
Kryzys socjaldemokracji
Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji, przesłonięty nieco przez sukces w wyborach do Bundestagu. Wraz ze zmniejszeniem się nie tylko liczby robotników, ale i liczby tych, którzy w ogóle żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się powoli partią "sfery budżetowej", atrakcyjną dla emerytów, rencistów i urzędników państwowych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, ale również na CDU, podczas gdy młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i (coraz mniej) na Zielonych. Szczególnie widoczne było to rozdarcie socjaldemokracji w wyborach w Saksonii, gdzie jej elektorat "nowego środka" odszedł do CDU, a jej elektorat lewicowy poszedł do PDS.
Ucieczka tradycyjnego elektoratu socjaldemokratycznego nie jest ani zjawiskiem nowym, ani tylko niemieckim, socjaldemokratyczni stratedzy od dawna ją obserwowali, starając się zająć odpowiednie miejsce pośrodku politycznego spektrum. Najlepiej udało się to Tony'emu Blairowi, dlatego Schroder poszedł w jego ślady. Miał jednak poważne utrudnienie: Blair, zanim został premierem, oczyścił Partię Pracy z ideologicznego balastu oraz ze swoich przeciwników, Schroder natomiast najpierw zdobył władzę w państwie, a potem dopiero w swojej własnej partii. Nie mógł prowadzić kampanii wyborczej z odnowioną partią, tak jak Blair. Prowadził więc najpierw kampanię ze starą SPD, a teraz próbuje rządzić z nową SPD, co przysparza mu kłopotów ze strony tradycyjnie myślących członków i rozczarowuje wyborców, którzy głosowali na inną partię.
SPD zajęła środek sceny politycznej. Początkowo wyglądało nawet, że stała się jedyną ogólnoniemiecką partią ludową (Volkspartei), przyciągającą wszystkie warstwy społeczne i wszystkie pokolenia. Zaowocowało to natychmiast nerwowymi ruchami ze strony CDU, która nagle odkryła, że też jest zdolna do prowadzenia publicznych kampanii (np. przeciw nowej ustawie o obywatelstwie), co dotychczas było kojarzone raczej z SPD i Zielonymi, odwołującymi się często do "ulicy". CDU ma duże trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji: czy ma się stać bardziej od SPD modernizacyjna, liberalna, rynkowa, czy pozbierać i odnowić to, co Schroder wyrzuca za burtę, nawet gdyby w ten sposób chadecy mieli stać się "strażnikami socjaldemokratycznych rupieci"? - jak pisała ironicznie "Frankfurter Allgemeine Zeitung".
Koniec ery Zielonych
Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska, co jednak na wschodzie kraju nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Kompetencja w polityce zagranicznej, którą podczas konfliktu o Kosowo zdobył Joschka Fischer nawet w oczach swoich przeciwników, nie jest utożsamiana z partią, lecz z osobą samego Fischera. Ten wizerunek nie był w stanie przyciągnąć wyborców nowych landów, ponieważ potencjalni wyborcy Zielonych byli tam nastawieni pacyfistycznie, co przysporzyło głosów nie Zielonym, lecz PDS. W starych landach tradycyjni wyborcy Zielonych nie oczekują od swojej partii ani sukcesów w polityce zagranicznej, ani znajomości zawiłości budżetowych, lecz walki z "kompleksem atomowym" i decyzji ekologicznych. W ten sposób Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU. Duża część ich wyborców w ogóle zostaje w domu. Jak twierdzi prof. Jorgen Falter, jeden z najbardziej znanych analityków niemieckich, dobrego rozwiązania tu nie ma: partia traci w oczach swego tradycyjnego elektoratu, a nie ma szansy na to, aby ten ubytek wyrównać dzięki innym elektoratom. Propozycje Zielonych odnośnie do reform podatkowej i emerytalnej były czasami bardzo rynkowe, ale nie miało to wpływu na wizerunek partii. Atrakcyjne na wschodzie kraju miejsce po lewej stronie zajmuje PDS, stając się w niektórych landach swoistą "partią ludową". Koncept "zielonych liberałów" przeforsowany przez drugie pokolenie Zielonych, nie jest lepszy. FDP z hukiem wylatuje niemal z każdego Landtagu, mimo że pracujących na własny rachunek i przedstawicieli wolnych zawodów, którzy powinni głosować na nią, jest coraz więcej.
Zielony zanika jako kolor protestu
W ten sposób na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec.
Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach, które wymieniały się w sprawowaniu władzy. Był to system stabilny, który nawet po zmianie koalicji rządowej podczas kadencji zapewnił nowemu rządowi większość parlamentarną. Nie zmieniło tego pojawienie się partii protestu, którą była na początku Partia Zielonych. Zieloni absorbowali w ten sposób tę część wyborców, która w innych krajach głosuje na partie radykalne (np. w Austrii na FP). Teraz system partyjny zmierza powoli do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest więc, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech, zakorzeniając się w ten sposób też w starych landach, gdzie dotąd stanowi maleńki, skrajnie lewicowy margines. Możliwe są jednak też rządy mniejszościowe, ponieważ PDS nie jest "języczkiem u wagi" - trudno sobie wyobrazić koalicję PDS - CDU.
W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się coraz bardziej partią establishmentu. Kontestujący wyborcy na zachodzie kraju tradycyjnie oddają głos na skrajną prawicę, podczas gdy na wschodzie na PDS. Ten mechanizm powoduje paradoksalną sytuację: PDS zazwyczaj sprawia, że skrajna prawica nie przekracza pięcioprocentowej bariery w wyborach, odbierając jej dużą część apolitycznych wyborców. Może to robić jednak tylko tam, gdzie nie jest skojarzona z establishmentem. Dlatego dwa lata temu w Saksonii-Anhalt, gdzie PDS faktycznie współrządziła (popierając rząd mniejszościowy SPD), DVU - skrajnie prawicowy import z Monachium - zbierała wszystkie głosy kontestatorów. Za cztery lata może się to powtórzyć w Meklemburgii-Pomorze Przednie i Brandenburgii, gdzie istnieją czerwone większości.
Problem skrajnej prawicy
Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach, zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie kraju.
Dotychczasowe doświadczenia dowodzą jednak, że nie jest to duży problem polityczny: skrajna prawica jest skłócona, nie ma "męża opatrznościowego" w stylu Jean-Marie Le Pena (który zresztą takim mężem już przestał być), a nawet nie ma kadr. DVU zazwyczaj rozpada się po wygranych wyborach albo dyskredytuje szybko w awanturach i intrygach, jak to się stało w Saksonii-Anhalt i Bremie. Republikanie dotąd mieli marne wyniki w nowych landach, a DVU - w starych.
Bardziej niepokojące jest to, że nieproporcjonalnie dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje swój głos na skrajną prawicę. W Saksonii NPD uzyskała 12 proc. wśród młodych mężczyzn głosujących po raz pierwszy, stając się partią nie tylko "starych nazistów". Dzięki specyficznej funkcji PDS w nowych landach, skrajna prawica nie jest typowo wschodnio-niemieckim problemem politycznym. Ostatnio jednak socjologowie obserwują tam tworzenie się atmosfery szerokiej akceptacji dla przemocy wobec "obcych" na tle nacjonalistycznym, swoiste zakorzenienie się skinów w środowisku małomiasteczkowym.
Innymi słowy: podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana lekko skrywaną społeczną sympatią. Na wschodzie Niemiec można być jednocześnie skinem i "porządnym człowiekiem". Nie dotyczy to jednak całego niemieckiego wschodu. Wybory ostatnich lat pokazują bowiem, że nie ma już "jednego wschodu". Jaki jest wspólny mianownik między Saksonią-Anhalt, z 13-procentowym udziałem DVU i większością SPD - PDS w parlamencie, a Saksonią, gdzie niepodzielnie rządzi CDU, a wszystkie skrajnie prawicowe partie razem nie zdobyły nawet 3 proc. głosów? Są dziś nowe landy z lewicową większością (Brandenburgia) i nowe landy z równie dużą większością chadecką.
Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch "partii jednego pokolenia", czyli Zielonych, i kryzys tradycyjnie pojętego państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. Sam fakt, że w Niemczech trzy razy w roku odbywają się wybory (do Landtagów), czyni polityków bardziej zależnymi od nastrojów wyborców. Inicjatywa CDU, aby zwalczać reformy dotyczące obywatelstwa na ulicy, jest jednym ze zwiastunów plebiscytowych elementów w demokracji niemieckiej. Dotychczasowy układ hamował nawet reformy, co do których konieczności wszyscy byli przekonani. Niestety, każda strona chciała, aby najbardziej bolesne elementy wprowadziła w życie strona przeciwna.
Chaotyczny krajobraz polityczny i częste zmiany rządów nie przeszkodziły Włochom w spełnieniu kryteriów unii monetarnej. Układ wzajemnych hamulców i przeciwwagi jak na razie uniemożliwił jednak w Niemczech wprowadzenie śmielszych reform. Po zjednoczeniu Niemcy nie zmieniły konstytucji, ubierając w ten sposób republikę berlińską w ciasny gorset konstytucji szytej na miarę Bonn. Teraz okazuje się, że zmienione (i to wcale nie tak bardzo wskutek zjednoczenia!) warunki społeczne i ekonomiczne powoli rozpychają ten gorset. | rok temu w Niemczech coś fundamentalnego się zmieniło. Przesunięcie między elektoratami partii rządzących i nowej koalicji SPD - Zieloni było duże. Teraz następuje drugi szok: wyborcy przesuwają wahadło, tym razem w drugą stronę. Za tymi zmianami kryje się więcej niż chwilowe nastroje wyborców.
Daje o sobie znać zmierzch tradycyjnej socjaldemokracji. Wraz ze zmniejszeniem się liczby tych, którzy żyją z pracy najemnej, SPD ponadproporcjonalnie traci wyborców robotników i staje się partią "sfery budżetowej". W latach sześćdziesiątych socjaldemokracja wyrównała to za pomocą głosów inteligencji i kontestującej młodzieży. Dziś inteligencja głosuje na Zielonych, na CDU, podczas gdy młodzież staje się bardziej konserwatywna, a kontestujący głosują na PDS, skrajną prawicę i na Zielonych. SPD zajęła środek sceny politycznej. CDU ma trudności z odnalezieniem się w nowej sytuacji.
Elektorat Zielonych nieustannie się starzeje. Partia ta nie przyciąga już ani kontestatorów, ani młodej inteligencji. Wyborcy przypisują jej kompetencje głównie w sprawach ochrony środowiska. Zieloni tracą wyborców na zachodzie kraju na rzecz SPD, a na wschodzie na rzecz PDS i CDU.
na naszych oczach powstają powoli kontury nowych Niemiec.Boński system polityczny zasadniczo opierał się na trzech partiach. Był to system stabilny. Teraz system partyjny zmierza do tego, że znikną "języczki u wagi" w postaci Zielonych i FDP, a zacznie się liczyć PDS. Możliwe jest, że rządzić będzie duża koalicja, a PDS będzie zbierać głosy lewicowe i głosy protestu w całych Niemczech. W republice bońskiej protest polityczny miał albo barwę zieloną, albo brunatną. Teraz zielony zanika jako kolor protestu, Zieloni stają się partią establishmentu.
Republika berlińska będzie prawdopodobnie skonfrontowana z większą liczbą przedstawicieli skrajnej prawicy w Landtagach. niepokojące jest to, że dużo wschodnioniemieckiej młodzieży oddaje głos na skrajną prawicę. podczas gdy skrajna prawica na zachodzie Niemiec tworzy konspiracyjne związki, to na wschodzie kraju zdobywa przestrzeń publiczną w postaci "osiedli wolnych od obcokrajowców" i bywa otaczana społeczną sympatią.
Zanik społeczeństwa pracy najemnej, zastrzyk dużego elektoratu apolitycznego i kontestującego po zjednoczeniu, parcie tradycyjnej lewicy do środka sceny politycznej, zmierzch Zielonych, i kryzys państwa opiekuńczego - to wszystko czyni dziś scenę polityczną w Niemczech mniej przewidywalną i mniej stabilną niż kilkadziesiąt lat temu. |
SLD
Pragmatycy szykują się do władzy
Bez ideologii
Rada Krajowa SLD oceni ostatniego dnia marca pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. Choć nie wiadomo dokładnie, co ów program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac, politycy Sojuszu już zapewniają: - Będzie inaczej. Jeżeli czegoś nie dopatrzyliśmy za naszych poprzednich rządów, deklarują wszem wobec, zrobimy to w nadchodzącej kadencji.
Koalicja SLD - Unia Pracy nie musi zabiegać o popularność wśród wyborców, bo już ją ma. Musi natomiast zadbać o to, by sympatia elektoratu nie osłabła przez najbliższe pół roku. Temu służy przedstawianie oferty programowej SLD. Sojusz postanowił zaprezentować się jako partia pragmatyczna, mająca wiele pomysłów na rozwiązywanie problemów społeczno-gospodarczych.
Przede wszystkim kobiety
W tegorocznych wyborach Sojusz kładzie nacisk na elektorat kobiecy - to wydaje się bezsporne. Prawa kobiet, problem aborcji i edukacji seksualnej będą eksponowane podczas kampanii. Nie bez kozery lider Sojuszu Leszek Miller zapowiedział podczas kongresu kobiet SLD, że żadna lista kandydatów do Sejmu nie zostanie zatwierdzona przez kierownictwo partii, jeżeli nie spełni kryterium 30-procentowej obecności kobiet.
Jedną z ciekawszych propozycji Sojuszu jest zamiar promowania partnerstwa w rodzinie. Szczegóły tego przedsięwzięcia są niestety nieznane. Być może liderzy SLD zamierzają świecić przykładem.
Ponadto SLD, zgodnie ze słowami Leszka Millera, zamierza m.in. uchwalić ustawę o równym statusie kobiet i mężczyzn (to dosyć kontrowersyjna ustawa zawierająca rozwiązania kwotowe w celu promowania kobiet; w Sejmie zdominowanym przez SLD - PSL tak długo czekała na swoją kolejkę, że koniec kadencji zastał ją na etapie prac legislacyjnych, zaś w Sejmie obecnej kadencji została odrzucona) oraz powołać sejmową komisję równego statusu kobiet i mężczyzn.
Lider SLD deklaruje też powołanie pełnomocnika rządu ds. kobiet i rodziny (urząd ten został zlikwidowany przez rząd Jerzego Buzka, w zamian powołano pełnomocnika rządu ds. rodziny) oraz powrót do realizacji Krajowego Programu Działań na rzecz Kobiet, a także przywrócenie w szkołach przedmiotu "wiedza o życiu seksualnym człowieka" oraz liberalizację tzw. ustawy antyaborcyjnej, polegającą zapewne na prawie do przerwania ciąży z tzw. względów społecznych.
Ochrona zdrowia
Zespół ds. ochrony zdrowia nie przewiduje, wbrew wcześniejszym sugestiom Leszka Millera, likwidacji Ministerstwa Zdrowia. Seweryn Jurgielaniec powiedział na konferencji prasowej, że nie ma w tym sensu, że nigdzie w Europie (oprócz Austrii) nie ma takiej sytuacji. Nie powstaną też prywatne kasy chorych, bo SLD jest im przeciwny.
Andrzej Celiński uważa, że mogłoby to spowodować drastyczne zwiększenie nierówności w uzyskiwaniu podstawowych świadczeń zdrowotnych. - W sytuacji, kiedy istnieją różnice majątkowe w społeczeństwie i bardzo rozległe obszary nędzy, żaden odpowiedzialny rząd nie może dopuścić takiego rozwiązania - uznał.
Jak zatem SLD zamierza naprawiać reformę służby zdrowia, co zapowiada od miesięcy? (A będzie to chyba jeden z motywów przewodnich kampanii wyborczej.) Z niedawnej konferencji prasowej wynika, że zrobi chyba w tej sprawie niewiele. Sojusz chce prawnego zagwarantowania pacjentom pakietu medycznych usług podstawowych i specjalistycznych, czyli koszyka świadczeń medycznych, co raczej ograniczy dostępność usług medycznych, niż ją poszerzy. Obecnie kasy mają bowiem obowiązek płacić za każdą usługę medyczną, choć nie każda kasa jest w stanie zapłacić za wszystko. Po określeniu koszyka gwarantowanych świadczeń będziemy mieli pewność, za co kasa zapłaci i... za co nie zapłaci.
- Apelujemy o wprowadzenie dla dzieci i młodzieży w wieku szkolnym bezpłatnych świadczeń stomatologicznych w pełnym zakresie, zgodnych z wiedzą medyczną - powiedział Andrzej Celiński na konferencji prasowej. Czy to oznacza zobowiązanie, że przyszły rząd takie świadczenia wprowadzi - trudno powiedzieć. Sojusz mówił o tym na posiedzeniu komisji przed kilkoma tygodniami, nie przedstawił jednak wyliczeń skutków budżetowych.
Reszta działań otyczących ochrony zdrowia zawarta jest w tajemniczym programie naprawczym, który, jak powiedział Celiński, jest już ostatecznie uzgadniany i będzie realizowany natychmiast po przejęciu władzy.
Polityka społeczna
Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy, lecz musi być precyzyjnie adresowana. Dlatego chcą podwyższyć zasiłki rodzinne, zaostrzając zarazem kryteria uprawniające do ich pobierania. Przyznawanie zasiłków rodzinom osiągającym dochody na poziomie minimum socjalnego pozwoliłoby w ocenie Sojuszu na podwyższenie zasiłku o 10 zł na pierwsze i drugie dziecko, o 15 zł na trzecie i 20 zł na każde następne, a jeszcze zostałby 1 mld złotych, który można by przeznaczyć na przykład na dodatek edukacyjny dla dzieci w wieku szkolnym.
Sojusz proponuje ponadto, aby wszystkie zasiłki z pomocy społecznej były obligatoryjne (obecnie jedne zasiłki są obowiązkowe, a inne fakultatywne, i na te drugie zwykle brakuje pieniędzy). Świadczenia takie miałyby charakter wyrównawczy, co oznacza, że ich wysokość byłaby uzależniona od różnicy między rzeczywistym dochodem rodziny a kryterium dochodowym z ustawy o pomocy społecznej. Połowa zasiłku byłaby wypłacana osobie uprawnionej, a wypłacenie drugiej połowy byłoby uzależnione od decyzji pracownika socjalnego. Zdaniem SLD drugą część zasiłku można by na przykład przekazywać pracodawcy, który zgodziłby się zatrudnić znajdującą się w ciężkiej sytuacji osobę, na refundację części jej wynagrodzenia.
Walka z bezrobociem
Sojusz od dawna ostro krytykuje rząd Jerzego Buzka za to, że nie przeciwdziała rosnącemu bezrobociu. Politycy SLD w ramach walki z bezrobociem zamierzają w przyszłości ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych (np. na realizację programu zalesiania). Takie programy umożliwiałyby zatrudnianie bezrobotnych o najniższych kwalifikacjach.
W ramach pomocy absolwentom w uzyskaniu pierwszej pracy SLD proponuje refundację ze środków Funduszu Pracy 50 procent składki na ubezpieczenia społeczne (od najniższego wynagrodzenia) tym pracodawcom, którzy zatrudnią absolwenta na rok.
Politycy SLD twierdzą, że po wyborach będzie możliwe zwiększenie środków Funduszu Pracy na aktywną walkę z bezrobociem o 500 mln zł. Planują też likwidację Krajowego Urzędu Pracy. Ich zdaniem urząd ten po decentralizacji kompetencji z zakresu zwalczania bezrobocia stał się niepotrzebną strukturą obciążającą budżet.
Ożywienie gospodarki
Warunkiem ożywienia gospodarczego, jak czytamy w dokumentach programowych SLD, jest pilna decyzja Rady Polityki Pieniężnej o obniżeniu stóp procentowych. To akurat w niewielkim stopniu zależy od rządu, ale być może politycy SLD mają jakiś sposób na skłonienie członków Rady do podjęcia takiej decyzji.
Prócz tego politycy Sojuszu proponują wspieranie eksportu przez zwiększenie dopłat do kredytów eksportowych, jednak nie ujawniają, ile pieniędzy na takie dopłaty przyszły rząd gotów byłby przeznaczyć. Dla małych i średnich przedsiębiorstw SLD ma głównie ogólniki. Deklaruje mianowicie wsparcie przez rozwój funduszy gwarancyjnych i kredytowych systemu poręczeń i doradztwa. Niewiele więcej usłyszeli przedstawiciele małych i średnich przedsiębiorstw podczas niedawnego spotkania z Leszkiem Millerem.
Ponadto Sojusz proponuje szybkie wdrożenie ustawy o wspieraniu inwestycji, która umożliwiłaby bezpośrednie stosowanie przez rząd ulg i zwolnień w przypadku dużych inwestycji. Ta propozycja bez znajomości szczegółów nie budzi zaufania. Dowolne udzielanie ulg i zwolnień przez rząd zwykle prowadzi do oskarżeń o preferowanie jednych przedsiębiorstw (ze względów politycznych bądź finansowych) i dyskryminowanie innych. Odpieranie takich zarzutów jest zaś niezmiernie trudne.
Korupcja i autostrady
Kara dożywotniego zakazu zajmowania wysokich stanowisk publicznych (państwowych i samorządowych) jest najbardziej ekscytującym pomysłem SLD zawartym w programie walki z korupcją. Autorzy tego programu uczciwie stwierdzają, że mimo rozmaitych działań od dziesięciu lat korupcja się nasila, a nie maleje. Sojusz proponuje ponadto przywrócenie kary konfiskaty mienia za przestępstwa gospodarcze i korupcję (choć stosunkowo niedawno została ona zniesiona).
Na impas w budowie autostrad Sojusz również znalazł lekarstwo. Andrzej Szarawarski, szef zespołu programowego SLD do spraw transportu, już zapowiedział odbieranie koncesji na budowę autostrad oraz modyfikację programu restrukturyzacji kolei wraz ze zmianą kierownictwa tej firmy. - Jednym z pierwszych pociągnięć SLD po wygranych wyborach będzie odebranie koncesji udzielonej na budowę autostrady A1 z Gdańska do Torunia - powiedział na niedawnej konferencji prasowej.
Kto miałby wyłożyć pieniądze na budowę autostrad - na to pytanie Szarawarski nie odpowiedział.
Prywatyzacja
W tej dziedzinie jest coraz mniej do zrobienia. Sojusz uważa, że należy ograniczyć prywatyzację sektorów: energetyki, gazu, systemów przesyłowych. Preferowana zaś ma być prywatyzacja przedsiębiorstw produkcyjnych i usługowych.
Sojusz przymierza się też do ostrożnej prywatyzacji banków PKO BP i BGŻ, tak aby skarb państwa utrzymał pakiet kontrolny. Metoda prywatyzacji miałaby polegać na tzw. rozwadnianiu udziałów skarbu państwa poprzez dodatkowe emisje akcji dla inwestorów. Oba banki mogłyby łączyć się z innymi bankami z udziałem skarbu państwa, np. BOŚ SA i Bankiem Pocztowym SA. Celem takich działań byłoby utworzenie dwóch silnych grup bankowych opartych na PKO BP SA i BGŻ SA, które realizowałyby politykę gospodarczą rządu, np. modernizację rolnictwa czy wsparcie sektora małych i średnich przedsiębiorstw.
Sojusz ma też ofertę dla banków spółdzielczych (która może się przydać, gdy trzeba będzie tworzyć koalicję z PSL) - wprowadzenie ulgi podatkowej do 2007 roku w wysokości np. 1/3 stopy podatku dochodowego od osób prawnych, pod warunkiem że wypracowany zysk zostanie przeznaczony na zwiększenie funduszy własnych instytucji i dodatkowo na zakup akcji BGŻ SA.
Czego w programie nie ma
Przeglądając dokumenty programowe SLD, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od jednej rzeczy Sojusz konsekwentnie ucieka - od dyskusji o ideologii, o stosunku do historii i o korzeniach, czyli o tożsamości partii. Po wyborach prezydenckich liderzy SLD skwapliwie przyjęli wypowiedzi politologów, że wyborcy, stawiając na Aleksandra Kwaśniewskiego, a po nim na Andrzeja Olechowskiego, dali czytelny znak, iż podziały historyczne nie mają już dla nich żadnego znaczenia, że teraz liczy się co innego - pragmatyzm, kompetencja, kultura polityczna. Dla SLD, który chciałby swoją historię zaczynać jesienią 1999 roku, a korzeni szukać w... zachodniej socjaldemokracji (!), takie wypowiedzi były niczym gwiazdka z nieba. Sejmowa dyskusja o roli organizacji Wolność i Niezawisłość pokazała, jak dalece SLD różni się od wszystkich innych ugrupowań na scenie politycznej. Jak trudno części jego polityków zrozumieć, że historii nie można zepchnąć na dalszy plan pod pretekstem innych ważkich zadań czekających na realizację. Debata o WiN udowodniła też, że niektórych poglądów czołowych działaczy SLD nie powinno się publicznie prezentować. W takiej sytuacji położenie nacisku na program, z którym nie sposób dyskutować, bo na razie istnieje jedynie na papierze, jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem.
Eliza Olczyk | Rada Krajowa SLD oceni pracę zespołów opracowujących program wyborczy partii. nie wiadomo dokładnie, co program zawiera, bo tylko część zespołów przedstawiła plon swoich prac.
Koalicja SLD - Unia Pracy nie musi zabiegać o popularność wśród wyborców, bo ją ma. Musi zadbać, by sympatia elektoratu nie osłabła. Sojusz postanowił zaprezentować się jako partia pragmatyczna.
W tegorocznych wyborach kładzie nacisk na elektorat kobiecy. Prawa kobiet, problem aborcji i edukacji seksualnej będą eksponowane. zamiar promowania partnerstwa w rodzinie.Zespół ds. ochrony zdrowia nie przewiduje likwidacji Ministerstwa Zdrowia. Sojusz chce zagwarantowania pacjentom pakietu medycznych usług podstawowych i specjalistycznych.
Jako partia lewicowa Sojusz musi przedstawić atrakcyjną ofertę dla najuboższych. Politycy SLD uważają, że osobom w trudnej sytuacji pomoc państwa się należy.w ramach walki z bezrobociem zamierzają ubiegać się o kredyt z Banku Światowego na uruchomienie dużych programów infrastrukturalnych.pilna decyzja Rady Polityki Pieniężnej o obniżeniu stóp procentowych. politycy Sojuszu proponują wspieranie eksportu.
Sojusz konsekwentnie ucieka od dyskusji o ideologii, o stosunku do historii i o tożsamości partii. |
REPORTAŻ
Po obaleniu Miloszevicia jugosłowiańska wieś oczekuje kolejnego cudu
Nareszcie będzie inaczej
Starsi ludzie wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze.
FOT. (C) AP
PIOTR JENDROSZCZYK
z Bogaticia
Milica jest już trochę pijany. Pije jednego szpryca za drugim, czyli białe wino z wodą sodową. Siedzimy pod namiotem na ławach rozstawionych wzdłuż stołów. Na zewnątrz, na ogromnym ognisku piecze się byk. Wszystko to dzieje się w Bośni, w centrum miasteczka Bogatić, niedaleko granicy z Republiką Serbską. Do Belgradu jedzie się stąd dwie godziny. Piknik zorganizowali mieszkańcy ulicy dla uczczenia zwycięstwa opozycji w niedawnych wyborach. Świętują obalenie Slobodana Miloszevicia. O tym fakcie przypominają dziesiątki nalepek ze słowami: "gotov je" (jest skończony).
W powiecie Bogatić opozycja otrzymała 9896 głosów, a partia Miloszevicia - 9238. Nie była to miażdżąca przewaga, ale nie zepsuła tutejszym opozycjonistom smaku zwycięstwa. Milica zapraszał nawet na dzisiejszą uroczystość Zorana, który mieszka dokładnie naprzeciw. Ale w oknach domu Zorana jest ciemno. Nie ma nikogo, wszyscy wyjechali. - Schowali się ze wstydu - twierdzi Milica, przekonując, że dla Serba najlepszym przyjacielem powinien być sąsiad.
Kilka dni przed wyborami Zoran stał się pośmiewiskiem miasteczka. Wszyscy wiedzieli, że jest po stronie Miloszevicia, ale nie wiedzieli, że szpieguje. Wyszło to na jaw, gdy spadł z drzewa. Wdrapał się na nie, niedaleko swego domu, w ruchliwym miejscu, aby podsłuchiwać rozmowy ludzi przed wyborami. - Najprawdopodobniej otrzymał zadanie od swej partii, aby badać nastroje społeczne - komentuje Milica. Miał jednak pecha. Pod ciężarem 120 kg złamała się gałąź.
Wszyscy śmieją się z tego do dzisiaj. - Nie mamy zamiaru nikogo teraz krzywdzić za współpracę z starymi władzami. Zaczynamy wszystko od nowa - mówi Milica.
Nikt nie mówi o przeszłości
Jutro rano odbędzie się pierwsze posiedzenie nowej rady powiatu i wybór przewodniczącego. Na 31 radnych opozycja zdobyła 17 mandatów. Dla porównania na 110 radnych w Belgradzie partia Miloszevicia zdobyła zaledwie pięć mandatów.
- Nareszcie będzie inaczej, nareszcie wszystko się zmieni. Od dzisiaj może już być tylko lepiej - przekonuje Milica. Ma 39 lat. Kilka lat spędził w USA, pracował w Holandii, Austrii i Niemczech. To było w latach 80., kiedy każdy miał w domu paszport i cały świat stał otworem. - Widzisz tego chłopca na rowerze? To mój syn, ma 11 lat, a dopiero dzisiaj jestem spokojny i mogę mu spojrzeć prosto w oczy, wiedząc, że zrobiliśmy wszystko, aby pozbyć się Miloszevicia i stworzyć dla naszych dzieci lepszą przyszłość - kończy swą tyradę Milica.
Zwycięstwo opozycji w gminie Bogatić było nie tylko dla tutejszej opozycji całkowitym zaskoczeniem. - Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało - mówi Marinko Uroszević, właściciel prywatnej stacji radiowej z odległego o kilkanaście kilometrów Szabacu. Przyjechał z operatorem ze swej miniaturowej stacji telewizyjnej, aby nakręcić kilka kadrów i zrobić wywiady w czasie pikniku. Jeździ po takich piknikach już cały tydzień. W czasie kampanii wyborczej jego radio zmuszone była nadawać materiały propagandowe partii Miloszevicia. Emitował je pod groźbą zamknięcia radiostacji. Założył ją sześć lat temu. Koncesji nigdy nie dostał. Ale radiostacja mogła działać, gdyż opłacał lokalnych urzędników, którzy bez końca rozpatrywali jego kolejne wnioski o koncesję. Na podobnych zasadach działało siedem innych prywatnych radiostacji w kilkudziesięciotysięcznym Bogaticiu, centrum całego rolniczego regionu, jednego z najbogatszych w Jugosławii.
Radiostacja Marinko unikała jak ognia tematów politycznych. Nie zapobiegło to jednak dwa lata temu konfiskacie całego wyposażenia radia i minitelewizji, RTV "AS". Marinko odzyskał sprzęt dopiero w roku ubiegłym, ale za cenę współpracy z reżimem. Ludzie w Bogaticiu rozumieją to doskonale i nie mają do Marinko żadnych pretensji. Nikt tutaj nie mówi o przeszłości. Wszyscy oczekują przemian, które sprawią, że ich nędzne bytowanie stanie się jedynie przedmiotem niemiłych wspomnień.
Odbić się od dna
Jednym z radnych w tym powiecie jest Duszan Manojlović. Mandat z ramienia niewielkiego lokalnego ugrupowania opozycyjnego zdobył w pobliskiej wiosce Belotić. Następnego dnia po wyborach ktoś usiłował podpalić mu pole kukurydzy. - Z trudem udało nam się ugasić pożar. Nie wiem, kto to mógł zrobić - mówi Duszan. Cała rodzina znana była z tego, że jest w opozycji od niepamiętnych czasów. Dokładnie od czasu, kiedy ojciec Duszana, Miodrag, w czasie II wojny był w antykomunistycznej partyzantce czetników.
50-letni Duszan rozpoczyna prezentację swego gospodarstwa od piwniczki z czterema dębowymi beczkami rakii, czyli śliwowicy. Gospodaruje na siedmiu hektarach. Pomagają mu dwaj dorośli synowie z żonami. Cała rodzina składa się z ośmiu osób, wliczając żonę Duszana oraz jego rodziców. Prócz domu mieszkalnego, który zamieszkują trzy pokolenia, gospodarstwo składa się z dwu sporych rozmiarów budynków. Jeden to coś na kształt stodoły, w której przechowuje się zbiory kukurydzy, drugi to dwie obory, pomiędzy którymi stoi pod dachem jeden z dwu traktorów. W jednej z obór dwadzieścia dorastających cieląt, w drugiej tyle samo świń. Na pobliskiej łące pasie się jeszcze stado baranów oraz cztery krowy. Całe gospodarstwo jest schludne, wszędzie wzorowa czystość. Widać, że Duszan jest dobrym gospodarzem.
Ziemia jest tu urodzajna. W przeszłości Duszan żył więc dobrze. Z tego okresu pochodzą dwa traktory oraz dwa kilkunastoletnie dzisiaj samochody. Stać go było na turystyczne wyprawy do Austrii i Włoch. Właściwie jeździł tam, aby kupić coś do ubrania dla siebie i rodziny. Źle zaczęło się dziać w 1993 roku, w czasach hiperinflacji. Wspomina, jak jesienią owego roku sprzedał bydło za równowartość 48 tys. niemieckich marek. Ale państwowe przedsiębiorstwo wypłaciło mu pieniądze w dinarach dopiero po dwu tygodniach. Mógł za nie kupić zaledwie 7 tys. marek. To był początek kłopotów finansowych, które trwają do dzisiaj.
- Bylibyśmy zadowoleni, gdyby dochód naszej całej rodziny wynosił ok. 200 marek miesięcznie. Niestety jest znacznie niższy i nie stać nas dzisiaj na nic. Opłacalność produkcji rolnej jest zerowa - mówi Duszan częstując śliwowicą. Cała rodzina żyje dzisiaj nieomal wyłącznie z produkcji warzyw pod folią: papryki, pomidorów, ogórków, które sprzedaje na lokalnych bazarach. Pozostałą produkcję sprzedawać trzeba w skupie państwowym po niezwykle niskich, regulowanych cenach. Dwieście marek, czyli mniej więcej 450 złotych miesięcznego dochodu, Duszan uważa za minimum na utrzymanie całej rodziny, nie licząc kosztów żywności.
Gospodarstwo jest w zasadzie samowystarczalne, jeżeli chodzi o podstawowe produkty żywnościowe. Ale benzynę, nawozy, ropę, cukier, papierosy trzeba kupić. Trzeba też płacić podatki, obowiązkowe składki na fundusz emerytalny oraz rachunki za telefon czy elektryczność. Na wszystko nie wystarcza i, jak twierdzi Duszan, jego rodzina żyje w biedzie. - Pracujemy od rana do wieczora i nic z tego nie mamy - mówi. Jego zdaniem wszystkiemu winien jest Slobodan Miloszević, który doprowadził jugosłowiańskie rolnictwo do tego stanu. - To musiało się tak skończyć. Cztery wojny, jakie prowadziła Serbia w ciągu dziesięciu ostatnich lat - to przyczyna nędzy. Zdaje sobie sprawę, że mieszkańcy miast są w jeszcze gorszej sytuacji. Cała rodzina Duszana głosowała więc w niedawnych wyborach przeciwko Miloszeviciowi nie tylko z przyczyn ideologicznych, ale i jak najbardziej pragmatycznych. Zdawali sobie sprawę, że tak dalej być nie może, że wszyscy znajdują się na dnie i coś z tym trzeba zrobić.
Za a nawet przeciw
Podobnego zdania są 79-letni Mlade Kokanović i jego 46-letni syn Jovan. W wyborach do władz gminy poparli kandydaturę swego sąsiada, opozycjonisty Duszana Manojlovicia, licząc na to, że takim ludziom jak on uda się coś zmienić na szczeblu gminy. Mlade i Jovan głosowali jednak na Slobodana Miloszevicia w wyborach prezydenckich i na jego partię w wyborach parlamentarnych. - Głosowałem na Miloszevicia, bo uważam, że to Zachód ponosi odpowiedzialność za wszystkie nasze biedy. Zachód pragnął rozbicia Jugosławii, czego wynikiem były wszystkie wojny ostatnich lat - twierdzi Mlade. W jego opinii Zachód popierał Słowenię, Chorwację, bośniackich Muzułmanów i Albańczyków z Kosowa, aby zniszczyć Serbów.
Dlaczego? Nie potrafi wytłumaczyć. Chyba tylko tym, że kiedyś w czasach Josipa Broz-Tito Zachodowi zależało na Jugosławii, bo zerwała ze Związkiem Radzieckim. Po śmierci Tito Zachód odwrócił się od Jugosławii i postanowił zrobić tutaj to samo, co w byłym ZSRR, doprowadzając do rozpadu państwa. Mlade jest przekonany, że to w efekcie polityki Zachodu nowy traktor wart jest dzisiaj piętnaście byków, podczas gdy dziesięć lat temu wystarczało sprzedać sześć sztuk.
Mlade i jego syn Jovan wiążą jakoś koniec z końcem, ale mają już dość takiego życia. Wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze. Marzą o spokojnym życiu z dochodów ze swego dziewięciohektarowego gospodarstwa, kupnie nowego traktora, nowych maszyn. Mają dość kłopotów z kupnem nawozów, ropy i benzyny. Pragnęliby też coś odłożyć na przyszłość.
Ze spokojem słuchają argumentów wybranego przez siebie radnego gminy, Duszana, który udowadnia, że nie należało prowadzić wszystkich tych wojen i pozwolić Słowenii, Chorwacji, Bośni, być może nawet Kosowu na utworzenie niepodległych państw. W imię zachowania pokoju i utrzymania dawnego standardu życia. - Kosowa nie oddamy nigdy. To nasza ziemia, serbska - odpowiada Jovan. Nie tai jednak, że dzisiaj, po wyborach, jest mu już w zasadzie obojętny los Slobodana Miloszevicia i nie protestowałby, gdyby nawet byłego prezydenta skazano na śmierć wyrokiem sądu jugosłowiańskiego. Za co? Za to, że nie potrafił nas obronić, że zawiódł nasze zaufanie, że przegrywając wybory, ułatwił Zachodowi realizację planów dalszego rozczłonkowania Jugosławii - tłumaczy Mlade. Dla niego Zachód to przede wszystkim Ameryka.
KOSZTUNICA NA ROZMOWACH W CZARNOGÓRZE
Czarnogóra nie zamierza uczestniczyć w pracach rządu federacji - wynika z oświadczenia wydanego wczoraj, po rozmowach jej prezydenta Milo Djukanovicia z prezydentem Jugosławii Vojislavem Kosztunicą. Było to ich pierwsze bezpośrednie spotkanie. Kosztunica specjalnie udał się do Podgoricy, by z Djukanoviciem i innymi politykami Czarnogóry osobiście omówić kwestię utworzenia rządu federalnego i możliwości poprawy jej stosunków z Serbią.
"Milo Djukanović przedstawił panu Kosztunicy powody, uniemożliwiające Czarnogórze udział w pracach rządu federalnego, a także stosunek Czarnogóry do tego rządu" - stwierdzono w komunikacie. Obaj przywódcy, zaznaczono, byli jednak zgodni, że obie republiki powinny prowadzić dialog, "by rozproszyć to wszystko, co ciążyło dotąd na stosunkach między Serbią i Czarnogórą". Dlatego postanowiono powołać zespoły ekspertów, których zadaniem będzie "znalezienie rozwiązań do zaakceptowania dla obu stron".
Nie wiadomo, jaki był przebieg spotkania i dlaczego Czarnogóra odrzuca udział w rządzie federacji. Co do jego składu zaostrza się zresztą spór między partią Kosztunicy - Demokratyczną Opozycją Serbii (DOS) a czarnogórską Socjalistyczną Partią Ludową (SNP), która, jako praktycznie jedyne ugrupowanie reprezentujące Czarnogórę w parlamencie federalnym, powinna obsadzić stanowisko premiera. SNP obstaje przy tym, by w rządzie znaleźli się również przedstawiciele Socjalistycznej Partii Serbii, ugrupowania Slobodana Miloszevicia. DOS się na to nie godzi, grożąc, że może całkiem wycofać się z tworzenia rządu. T.T.S., AFP, DPA | Wszystko to dzieje się w Bośni, w centrum miasteczka Bogatić, niedaleko granicy z Republiką Serbską. Piknik zorganizowali mieszkańcy dla uczczenia zwycięstwa opozycji w niedawnych wyborach. Świętują obalenie Slobodana Miloszevicia.
W powiecie Bogatić opozycja otrzymała 9896 głosów, a partia Miloszevicia - 9238. Nie była to miażdżąca przewaga, ale nie zepsuła tutejszym opozycjonistom smaku zwycięstwa.
Jutro rano odbędzie się pierwsze posiedzenie nowej rady powiatu i wybór przewodniczącego. Na 31 radnych opozycja zdobyła 17 mandatów. Dla porównania na 110 radnych w Belgradzie partia Miloszevicia zdobyła zaledwie pięć mandatów.
Zwycięstwo opozycji w gminie Bogatić było nie tylko dla tutejszej opozycji całkowitym zaskoczeniem.
Jednym z radnych w tym powiecie jest Duszan Manojlović. Mandat z ramienia niewielkiego lokalnego ugrupowania opozycyjnego zdobył w pobliskiej wiosce Belotić. Następnego dnia po wyborach ktoś usiłował podpalić mu pole kukurydzy. Cała rodzina znana była z tego, że jest w opozycji od niepamiętnych czasów.. Jego zdaniem wszystkiemu winien jest Slobodan Miloszević, który doprowadził jugosłowiańskie rolnictwo do tego stanu. Cztery wojny, jakie prowadziła Serbia w ciągu dziesięciu ostatnich lat - to przyczyna nędzy. Cała rodzina Duszana głosowała więc w niedawnych wyborach przeciwko Miloszeviciowi nie tylko z przyczyn ideologicznych, ale i jak najbardziej pragmatycznych.
Podobnego zdania są 79-letni Mlade Kokanović i jego 46-letni syn Jovan. W wyborach do władz gminy poparli kandydaturę swego sąsiada, opozycjonisty Duszana Manojlovicia, licząc na to, że takim ludziom jak on uda się coś zmienić na szczeblu gminy. Mlade i Jovan głosowali jednak na Slobodana Miloszevicia w wyborach prezydenckich i na jego partię w wyborach parlamentarnych. - Głosowałem na Miloszevicia, bo uważam, że to Zachód ponosi odpowiedzialność za wszystkie nasze biedy.
Mlade i jego syn Jovan wiążą jakoś koniec z końcem, ale mają już dość takiego życia. Wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze.
Czarnogóra nie zamierza uczestniczyć w pracach rządu federacji - wynika z oświadczenia wydanego wczoraj, po rozmowach jej prezydenta Milo Djukanovicia z prezydentem Jugosławii Vojislavem Kosztunicą.Nie wiadomo, jaki był przebieg spotkania i dlaczego Czarnogóra odrzuca udział w rządzie federacji. |
PO: burmistrz rządzi, rada nie przeszkadza, SLD: burmistrz rządzi, ale rada też
Mniej lub bardziej bezpośrednio
FILIP FRYDRYKIEWICZ
Być może w tym tygodniu Sejm zdecyduje, czy kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i czy wybory samorządowe odbędą się w czerwcu. Jeśli tak się stanie, posłom zostanie miesiąc na przygotowanie bardzo ważnej ustawy - o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ta ustawa zmieni sposób działania samorządu.
Specjalnie powołana sejmowa podkomisja zajmuje się od połowy stycznia pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. Od wszystkich tych czynników zależy bowiem to, jaką pozycję zajmą w nich poszczególne ugrupowania.
SLD zaproponował rozwiązania korzystne dla siebie, czyli dla ugrupowania z dużym poparciem społecznym - zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta (premiuje większe komitety) i okręgi wyborcze w gminach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, w których wybierano by od 3 do 6 radnych (teraz 8 - 12). Mniejsze ugrupowania, jak PSL, PiS i PO, nie zgodziły się na to. Przegłosowały utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie od 4 do 8 radnych. Im mniej bowiem radnych ma wejść do rady z danego okręgu, tym większe prawdopodobieństwo, że będą to tylko reprezentanci dwóch, trzech najsilniejszych w regionie ugrupowań.
Prezydenci i terminy
Więcej czasu, do końca marca, zostawią sobie posłowie na przygotowanie projektu o bezpośrednich wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Dwa projekty, nad którymi będzie teraz pracować podkomisja, radykalnie różnią się od siebie.
Lewicowy ogranicza się do zmiany powierzchownej, zgłoszony przez PO tworzy zupełnie nowe relacje między wójtem, burmistrzem i prezydentem a radą i obywatelami.
Początkowo Sojusz bronił tezy, że tytułem eksperymentu należy dopuścić do wyborów bezpośrednich tylko w gminach liczących do 20 tysięcy mieszkańców. Gmin tych jest niemal 2200 na około 2500 wszystkich, ale mieszka w nich zaledwie jedna trzecia Polaków. Ostatnio Sojusz zmienił zdanie i opowiedział się za wyborami bezpośrednimi we wszystkich gminach. Taki projekt zgłosiła wcześniej Platforma Obywatelska.
Silny burmistrz, słaba rada
O ile SLD postuluje poprzestanie na bezpośrednim wyborze szefa gminy, o tyle Platforma idzie dalej - wzmacnia pozycję burmistrza (wójta, prezydenta), uniezależniając go od radnych. Burmistrz staje się jednoosobowym zarządem gminy, sam dobiera sobie zastępców (teraz rada głosuje nad obsadą tych stanowisk) i ma więcej kompetencji - na przykład decyduje o sprzedaży mienia, emitowaniu obligacji gminnych, zaciąganiu kredytu, zawieraniu umów. Do tego Platforma chciałaby, aby powiązać wybory burmistrza z wyborami radnych, tak żeby zwolennicy burmistrza zawsze stanowili większość w radzie.
W rękach rady pozostałyby decyzje strategiczne - uchwalanie budżetu, podatków lokalnych, planu zagospodarowania gminy.
Czy tak umocowany burmistrz znalazłby się poza społeczną kontrolą, jak obawiają się niektórzy posłowie? Nie, odpowiadają autorzy projektu, bo burmistrza ogranicza prawo (np. ustawa o zamówieniach publicznych, o zbywaniu mienia publicznego), kontroluje go komisja rewizyjna (jej prerogatywy zostałyby wzmocnione), regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK.
Urząd to nie łup
Zwolennicy bezpośrednich wyborów wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania. Według nich zaktywizuje ono lokalne społeczności - więcej ludzi pójdzie głosować na konkretnego człowieka, który ma rządzić gminą, niż na zwykłego radnego. Również odpowiedzialność tak wybranego człowieka będzie o wiele większa, bo będzie się rozliczał ze swej pracy przed mieszkańcami.
W działaniu nowy burmistrz będzie miał więcej swobody, nie będzie zobowiązany pytać radnych o pozwolenie na każdy ruch. To przyspieszy podejmowanie decyzji.
Burmistrz, którego być albo nie być zależy od dobrego układu z radą, stara się przypodobać jej poszczególnym członkom. Nierzadkie są więc wypadki budowania sieci zależności - dawania zatrudnienia rodzinie radnego, zgody na wykup mieszkania, na dzierżawę sklepu itp. To ma się skończyć.
Projekt PO, według jego autorów, ma także skończyć z sytuacją, w której do rządzenia gminą powstają koalicje, czasem bardzo egzotyczne, które urząd miasta traktują jak łup polityczny. Na stanowisko burmistrza wyłaniają najczęściej zaufanego działacza, niekoniecznie jednak człowieka przygotowanego do rządzenia dużym organizmem samorządowym.
Dwie czy jedna tura?
Jest jeszcze jedna, ale bardzo ważna różnica w projektach SLD i PO - kwestia, jak wyłonić zwycięzcę bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Nieważne, czy to będzie 70 czy 25 procent. Niewątpliwie ten system oddałby w ręce socjaldemokratów najwięcej stanowisk.
Inaczej chcą to rozegrać posłowie Platformy. Ich zdaniem należy unikać sytuacji, w której rządy w gminie obejmuje osoba mająca małe poparcie. Dlatego proponują, jeżeli żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów. Tym razem głosowaliby wybrani radni tworzący "kolegium elektorów". Do drugiej tury stanęłoby dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie w pierwszej.
Diabeł w szczegółach
Przeciw idei bezpośrednich wyborów ostro występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza może przynieść szkody w postaci wzmocnienia w samorządzie tendencji korupcyjnych i nepotyzmu. Jednak znajduje ona w Sejmie poparcie większości posłów. Oprócz klubów SLD, UP i PO również PSL nie mówi nie.
Kiedy jednak zapytać o szczegóły, każdy inaczej wyobraża sobie ostateczny kształt ustawy. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem. Ludowcy stawiają także inne warunki. Nie zgadzają się na przyspieszone wybory i na zbyt małe składy rad. Jak mówi poseł PSL Eugeniusz Kłopotek, w tej pierwszej sprawie wątpliwość budzi to, czy skrócenie kadencji samorządu nie odbyłoby się z naruszeniem konstytucji. Drugim argumentem przeciwko wiosennemu terminowi wyborów jest jego zdaniem brak czasu na staranne przygotowanie ustaw o wyborze bezpośrednim i o ustroju Warszawy. Z kolei uchwalenie radykalnego zmniejszenia składów rad gmin, zdaniem Kłopotka, grozi sparaliżowaniem pracy samorządu, bo jeżeli skład będzie za mały, trudno o wyłonienie komisji merytorycznych.
Politycy Platformy liczą, że do ustawy o bezpośrednim wyborze przemycą jak najwięcej ze swojego projektu, nie chcą też słyszeć o wyborach w jednej turze. W kwestii terminu wyborów deklarują, że "generalnie są za wiosennym, ale nie w tym roku".
Z kolei współautor samorządowych projektów lewicy, poseł Witold Gintowt-Dziewałtowski, twierdzi, że możliwe jest porozumienie SLD z PO w sprawie bezpośrednich wyborów. Ale pytany, jakie rozwiązania z projektu Platformy Sojusz gotów jest zaakceptować, jedno po drugim odrzuca. Wszystko więc zależy od tego, gdzie dla największych ugrupowań znajdą się granice kompromisu.
Współpraca AST
JAK TO Z WYBORAMI BEZPOŚREDNIMI BYŁO
Lato 1993 r. - w kampanii wyborczej do parlamentu SdRP proponuje, by prezydentów, burmistrzów i wójtów wybierać w wyborach bezpośrednich, a nie pośrednio, jak to jest do dziś - wyborcy wybierają radnych, a radni wybierają szefa zarządu gminy.
Styczeń 1994 r. - lewica ogłasza, że rezygnuje z lansowania wyborów bezpośrednich. Powód? - Do wyborów samorządowych pozostało za mało czasu [odbyły się 19 czerwca - red.], a potrzebna byłaby nowelizacja małej konstytucji - tłumaczy lider SdRP Aleksander Kwaśniewski. Socjaldemokracja zapowiada jednak, że nie rezygnuje z idei wyborów bezpośrednich.
Marzec 1997 r. - Kancelaria Prezydenta Kwaśniewskiego kieruje do Sejmu projekt ordynacji wyborczej do rad gmin, który zakłada bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów.
Podczas pierwszego czytania "za" były SLD i Unia Pracy, a przeciw - PSL i UW. Projekt zakończył żywot wraz końcem kadencji Sejmu.
Kwiecień 2000 r. - wicemarszałek Senatu Donald Tusk (Unia Wolności) składa wraz z grupą 12 senatorów projekt nowej ordynacji samorządowej, zakładającej wybory bezpośrednie. Zyskuje poparcie SLD, ale nie znajduje go ani w UW, ani w AWS. Projekt grzęźnie więc w Sejmie.
Lato 2001 r. - SLD w programie wyborczym obiecuje wybory bezpośrednie we wszystkich gminach.
Grudzień 2001 r. - projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów gmin, ale tylko tych do 20 tysięcy mieszkańców, składa do laski marszałkowskiej grupa posłów SLD. Kilka dni później posłowie PO zgłaszają projekt bezpośrednich wyborów wójtów i burmistrzów oraz prezydentów miast, czyli szefów wszystkich gmin. PO proponuje też wzmocnienie ich kompetencji.
Styczeń 2002 r. - Władze krajowe SLD opowiadają się za bezpośrednimi wyborami we wszystkich gminach, niezależnie od ich wielkości.
SAMORZĄDOWCY O WYBORACH BEZPOŚREDNICH
Samorządowcy są zgodni: wybory bezpośrednie - tak, ale we wszystkich gminach. - Wszystkie korporacje samorządowe opowiadają się za bezpośrednimi wyborami - mówi Marek Nawara, marszałek województwa małopolskiego.
Mariusz Poznański, przewodniczacy Związku Gmin Wiejskich RP, wójt gminy Czerwonak (Wielkopolska), nie kryje, że jego organizacji bliższy jest projekt PO. - To bardziej przemyślana propozycja - tłumaczy. - Jeżeli znajdujący się w Sejmie projekt SLD zostałby przyjęty, grozi to paraliżem samorządu. Będzie dochodziło do konfliktów między silnym zarządem i silną radą.
Samorządowcy krytykują też wiosenny termin wyborów. - Na przełomie maja i czerwca czekają nas spis powszechny i spis rolny. Nie da się w tym samym czasie przeprowadzić wyborów - przekonuje Poznański.
- Uważamy, że wybory powinny się odbyć jesienią, a jeżeli chciałoby się zmienić ustrój i wprowadzić też bezpośrednie wybory, to nawet termin jesienny byłby trudny do zachowania - dodaje Nawara. | Sejmowa podkomisja pracuje obecnie nad pakietem ustaw samorządowych wniesionych przez posłów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Platformy Obywatelskiej. Jednym z głównych punktów obrad jest kwestia bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Projekty zgłoszone przez dwie partie znacznie różnią się od siebie. SLD postuluje jedynie bezpośredni wybór szefa gminy, Platforma chce wzmocnienia jego pozycji poprzez uniezależnienie go od radnych. Społeczną kontrolę nad burmistrzem sprawowałaby nadal komisja rewizyjna, regionalna izba obrachunkowa, a w nadzwyczajnych wypadkach NIK. Zwolennicy PO wymieniają kilka zalet takiego rozwiązania: szybsze podejmowanie decyzji, większa odpowiedzialność burmistrza przed mieszkańcami, niedopuszczenie do niezdrowych układów między burmistrzem a członkami rady. Projekty SLD i PO różni też stosunek do sposobu wyłaniania zwycięzcy bezpośrednich wyborów. Według lewicy wystarczy, że kandydat zdobędzie najwięcej głosów. Platforma proponuje, w przypadku gdy żaden kandydat nie uzyska ponad pięćdziesięciu procent głosów, organizowanie drugiej tury wyborów, do której weszłoby dwóch kandydatów mających największe poparcie. Przeciw idei bezpośrednich wyborów występuje Prawo i Sprawiedliwość, według którego wzmocnienie pozycji burmistrza zwiększy korupcję i nepotyzm w samorządzie. PSL jest gotowe poprzeć bezpośrednie wybory, ale pod warunkiem, że zachowana zostanie kontrola rady nad burmistrzem.
Oprócz kwestii bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów polityczne emocje budzą liczba radnych, sposób przeliczania głosów na mandaty, wielkość okręgów wyborczych oraz termin wyborów. SLD zaproponował zamianę metody przeliczania głosów z St. Lague'a na metodę d'Hondta, która premiuje większe komitety, oraz okręgi, w których wybierano by 3-6 radnych. Mniejsze ugrupowania przegłosowały jednak utrzymanie metody St. Lague'a i okręgi, w których wybierać się będzie 4-8 radnych. O terminie wyborów samorządowych Sejm ma zadecydować w tym tygodniu. Jeśli kadencja obecnego samorządu będzie skrócona i wybory samorządowe odbędą się w czerwcu, posłom zostanie tylko miesiąc na przygotowanie ustawy o wyborze bezpośrednim. |
Kościół i twórcy
Czas wspólny i czas osobny
RYS. JANUSZ KAPUSTA
KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK
Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania.
To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele.
W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia.
Naród się nie cofnie
W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia.
Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie."
Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny.
Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów.
Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych".
Czas przyciągania
Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej
Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar.
Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną.
Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie.
Bez dysonansów
Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury.
Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło.
Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony.
W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński.
Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje."
W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku.
Przenikliwość Kościoła
Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej.
Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć.
A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza.
Na czym to polegało?
Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom.
W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem.
W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu.
Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim".
Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła.
Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki.
Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają.
Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje.
Niektórym zabrakło sił
- Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił".
Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali...
Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku?
Wobec działań siłowych
Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego.
"Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych.
Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ.
Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa.
Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia.
Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych.
Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna.
Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość.
Zapaść duchowa?
Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy.
Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu.
Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach.
Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość.
Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans.
Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła.
Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym.
Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997. | W Teatrze Dramatycznym trwały obrady Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol. Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia.
W niedzielę 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo,sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy podjął ksiądz Wiesław w książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych".
Pomyli się ten, kto sądzi, że wydarzenia grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski. Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II. Kościół się otworzył. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną.
Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to czas mało znany. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie.
Więcej jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło.
Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Być może, wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Należałoby zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy.
Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia.
Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. |
MEDYCYNA
Cierpki smak kosmosu
"Człowiek dostał się na Księżyc. (...) Nie jest już więźniem Ziemi, nie potrzebuje obawiać się, że jeśli nastąpi koniec świata, będzie to oznaczało koniec ludzkości" - pisała "Ameryka" w 1969 roku po sukcesie misji Apollo 11. Dwadzieścia osiem lat później amerykańska firma turystyczna organizuje przedsprzedaż biletów w kosmos, zostaje wysłana sonda na Marsa. "Mars może się stać bratem Ziemi, jak Ameryka stała się siostrą Europy" - mówił prof. dr Jesco von Puttkamer z NASA w wywiadzie dla "Magazynu Gazety Wyborczej" w czerwcu 1997 roku. Czy więc rzeczywiście człowiek staje się obywatelem wszechświata?
Życie do góry nogami
Nie bez powodu życie rozwinęło się w takiej, a nie innej formie na naszej planecie, która rządzi się przede wszystkim prawem ciążenia.To grawitacja determinuje wielkość, proporcje i kształt organizmów żywych, to jej słuchają wszystkie inne siły wpływające na funkcjonowanie od najprymitywniejszej formy prokariota do skomplikowanego mechanizmu, jakim jest organizm ludzki.
Kiedy Ziemia uwalnia statek kosmiczny ze sfery swojego oddziaływania grawitacyjnego, żmudnie wypracowane przez ewolucję otolity w uchu wewnętrznym człowieka przestają rejestrować bodźce, do których przyzwyczajony był mózg - następuje stan nieważkości. Zaskoczone komórki nerwowe fałszywie interpretują rzeczywistość, pojawiają się zaburzenia w ocenie odległości, zaburzenia koordynacji ruchowej, bóle głowy, czasem wymioty. Kiedy jest się zawieszonym głową w dół, pojawia się lęk, ten pierwotny, towarzyszący spadaniu. Bo choć z punktu widzenia prawa ciążenia bezzasadny, to jednak system nerwowy potrzebuje czasu, by wpisać nowe wzorce emocjonalnego zachowania w istniejące schematy. Uwolniona od prawideł ziemskich krew, normalnie zalegająca w większości dolne części ciała, zalewa mózg, może dojść do przekrwienia narządów czaszki, co też wpływa na możliwość halucynacji. Mięśnie stają się bezwładne, a czas wykonania precyzyjnego, choćby najmniejszego ruchu wydłuża się w nieskończoność.
Jednak organizm zaraz włącza mechanizmy obronne. Naczynia krwionośne i limfatyczne w dolnych partiach ciała rozszerzają się, aby jak najwięcej płynów ściągnąć z góry i odciążyć przede wszystkim mózg. Zwiększa się także ilość wydalanego moczu. Niestety całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest ani możliwe, ani korzystne. Dotąd nie wiadomo, dlaczego kości ulegają demineralizacji. Oprócz takich przyczyn jak zaburzenia hormonalne i zwiększone wydalanie płynów, w ostatnich badaniach komórek in vitro odkryto, że sam brak grawitacji, a ściślej mikrograwitacja powoduje zaburzenia metaboliczne, a w konsekwencji ubytek tkanki kostnej.
Długotrwały lot kosmiczny zmienia rytmy biologiczne. Człowiek przyzwyczajony do 24-godzinnej doby, w czasie której jest pora na pracę, odpoczynek i sen, znajduje się poza oddziaływaniem przemienności dzień - noc. Zakłóceniu ulega rytmiczna aktywność komórek nerwowych, narządów, procesów fizjologicznych. Jedne organy mogą pracować wolniej, inne szybciej, co bez odpowiedniego przeciwdziałania może prowadzić nawet do śmierci. Do tego dochodzi zła jakość snu, szczególnie zaburzenia snu głębokiego REM, powodujące chroniczne niedospanie, za czym postępuje spadek wydolności umysłu.
Zmniejszająca się gęstość kości i gwałtowny odpływ krwi od mózgu stanowią poważne niebezpieczeństwo podczas przeciążeń, mimo że ich skutki bardzo zniwelowano dzięki specjalnym spodniom i technikom stosowanym w budowie statku. Nadal jednak jeden z kilkudziesięciu superzdrowych chętnych jest wybierany do lotu w kosmos, bo przecież najmniejsze uchybienie może mieć przykre następstwa.
Agresja z nudy
Kosmos wnosi świadomość odizolowania od bliskich, swojego miasta, kraju, wreszcie kultury, świadomość totalnej, nieobjętej samotności, przymusu samowystarczalności, świadomość samokontroli emocjonalnej, bo w razie załamania i tak głos pocieszenia dotrze do stacji nie wcześniej niż po 20 sekundach.
Długotrwałe przebywanie poza Ziemią na pewno negatywnie wpływa na człowieka. Kosmonauta jest zamknięty w małym pomieszczeniu przez okres od kilku tygodni do kilkunastu miesięcy, skazany na towarzystwo tych samych osób. Często pojawia się agresja, akceptowana zresztą w tamtych warunkach, gdyż jest często urozmaiceniem monotonii codziennych czynności.
- Na stacji kosmicznej przebywa zwykle nie więcej niż trzech kosmonautów, jest to więc mała grupa. Wspólnota losów, czyli świadomość, że jeśli ja zaatakuję ciebie, to ty możesz zrobić coś mnie, a przecież wszyscy mamy przeżyć, hamują agresję interpersonalną - mówi prof. Jan Terelak z Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. - Jednak ta agresja gdzieś musi znaleźć ujście i zdarzało się tak, że została skierowana przeciwko wykonywanemu zadaniu. Załoga wracała bez wypełnienia misji do końca. Na marne szły lata przygotowań, ale przecież nie można oceniać negatywnie zachowania tych ludzi. Oni funkcjonowali w warunkach ekstremalnych.
Aby więc przybliżyć sukces misji, bo zagwarantować go do końca nawet od technicznej, a tym bardziej psychologicznej strony nie można, członkowie załogi muszą się odznaczać odpowiednią strukturą osobowościową. Na podstawie badań stwierdzono, że długotrwałą izolację dobrze znoszą ekstrawertycy, bo w przeciwieństwie do introwertyków nawet, gdy zabraknie bodźców z otoczenia, pozostaje im jeszcze bogate życie wewnętrzne. Człowiekowi zamkniętemu w sobie na co dzień w warunkach ziemskich pozostaje tylko depresja. Kosmonauta musi także być zrównoważony emocjonalnie i mieć silną motywację do zrealizowania celu wyprawy. A i tak mimo szczegółowych testów psychika człowieka w kosmosie często wymyka się spod kontroli tych, co pozostali w centrum dowodzenia na Ziemi. Tak zdarzyło się z kosmonautami radzieckimi, którzy nagle zażądali rozmowy z Breżniewem, transmisji telewizyjnej występu znanej aktorki i przysłania do stacji westernów. W przeciwnym razie nie chcieli zrealizować zadania. Nietrudno wyobrazić sobie, jaką konsternację wzbudziły te żądania. Wszystko jednak spełniono, gdyż misja była ważniejsza.
Syndrom Ikara
Chociaż bardzo ulepszono statki kosmiczne, poradzono sobie z promieniowaniem, przeciążeniem i odwadnianiem, to nadal kosmos kryje wiele tajemnic, podobnie jak funkcjonowanie człowieka w bezkresnej przestrzeni. Niewykonalne jest stworzenie sztucznej nieważkości trwającej powyżej 1 minuty. W locie po krzywej Keplera pilot doświadcza tego stanu na czterdzieści sekund. Substytutem nieważkości jest leżenie bez ruchu, najlepiej głową w dół. Czy więc rzeczywiście uda się człowiekowi przenieść swoje nawyki, przyzwyczajenia i potrzeby na Marsa, dokąd podróż trwa ponad rok, powrót zaś zależy od odpowiedniej konstelacji planet, która pojawia się raz na dwa lata?.
Według profesora Puttkamera, pierwszy lot załogowy na Marsa miałby się odbyć w 2018, lądowanie zaś w 2019 roku. Pierwsze misje przygotowałyby infrastrukturę niezbędną dla wymogów biologicznych człowieka. Potem możliwe byłoby zasiedlenie Czerwonej Planety 6-10-osobową grupą osadników. Trudno jednak wyobrazić sobie obecnie, jak rozwiązany zostanie problem bardzo niskiej temperatury (około -65 stopni Celsjusza), składu atmosfery, w której zawartość tlenu nie przekracza 0,13 proc. i grawitacji, która na Marsie jest o wiele mniejsza niż na Ziemi. Podobnie psychologia eksperymentalna nie jest w stanie, na tym etapie badań, przewidzieć, w jaki sposób długotrwała izolacja wpłynie na zachowania człowieka, na funkcjonowanie jego psychiki. Czy nastąpi zupełna adaptacja do warunków sztucznego środowiska? Czy nastąpi w pewnym momencie załamanie? Gdzie jest ta magiczna granica bezpiecznego przebywania we wszechświecie? Z obecnych wyliczeń i doświadczeń wynika, że wynosi ona 120 dni. Co jest dalej, nikt nie wie. Poza tym im lepsza adaptacja do nieważkości, tym trudniejszy powrót na Ziemię: zaburzenia w utrzymaniu pionowej pozycji ciała w chodzeniu, krew znowu powraca na dół, odtleniając mózg, co prowadzi do utraty przytomności. System nerwowy znowu musi przestawić się na bodźce docierające do receptorów w warunkach ciążenia. Czy więc, jeśli nawet pokonane zostaną bariery techniczne, człowiek poradzi sobie i z tą psychologiczną i czy po prawie dwuletnim przebywaniu w stanie nieważkości lecąc na Marsa i takim samym z powrotem będzie w ogóle mógł odwiedzić krewnych na Ziemi? Może jednak na tym etapie ewolucji powinniśmy zapłacić 98 tys. dolarów za bilet na dwugodzinny, bezpieczny emocjonalnie lot 100 km nad Ziemię, jeśli już tak bardzo chcemy poznać przedsmak kosmosu.
Na podstawie "Medycyny i psychologii kosmicznej" K. Kwareckiego i J. Terelaka oraz rozmowy z lekarzami Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej - Robertem Kaczanowskim i Grzegorzem Kępą.
Marta Koblańska
(Autorka jest studentką Uniwersytetu Warszawskiego) | Życie na Ziemi rozwinęło się dzięki grawitacji. Człowieka pociąga kosmos, cjociaż pobyt na statku kosmicznym poważnie zaburza funkcjonowanie ludzkiego organizmu i wpływa na jego psychikę. Technika niweluje niektóre niebezpieczeństwa, ale całkowite przystosowanie się do nieważkości nie jest możliwe. Nie wiadomo, czy człowiek jest w stanie dostosować się fizycznie i psychicznie do życia poza Ziemią, jednak naukowcy wciąż planują zasiedlenie Marsa. |
HIMALAIZM
Anna Czerwińska specjalnie dla "Rzeczpospolitej" z Katmandu po zejściu z Mount Everestu
Zrobiłam to dla matki
Anna Czerwińska i Saeed Toossi na lotnisku w Kathmandu po zejściu z Mount Everestu
FOT. (C) EPA
Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę.
W czasie jednej z ekspedycji cały tlen, który wyniosła w butlach do najwyższego obozu, został zużyty do ratowania umierającego wspinacza, podczas innej miała wypadek - spadła po zerwaniu się liny poręczowej, do której była wpięta. Kilkanaście dni temu do Anny na stoki Everestu dotarła wiadomość o śmierci matki, żarliwie dotąd wspierającej córkę w jej alpinistycznych dokonaniach. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej.
- Kiedy w piątek, 12 maja, dowiedziałam się, że mama umarła, to chciałam się tylko spakować i jechać do domu. Wszystko się zawaliło. Ale potem pomyślałam, że takie zachowanie przekreśliłoby całą naszą wspólną drogę. "Mysza" (matka) żyła od lat górami tak jak ja, choć nie chodziła po nich. Była alpinistką z natury, z podejścia do tej pasji. Była po prostu człowiekiem gór. Miała 88 lat. Od trzech lat nie wstawała z fotela, ale wspierała każdy mój krok. Tyle serca włożyła w moje wyprawy. Trzy razy, rok po roku, próbowałam wejść na Everest. Kiedy rozmawiałam z tobą przez telefon satelitarny, powiedziałaś mi, że mama przed śmiercią wszystkim z wielkim przekonaniem opowiadała, że jestem już 100 m pod szczytem, choć ostatni raz kontaktowałam się z nią z bazy. I to mnie jakoś zmobilizowało, stwierdziłam, że muszę się wziąć w garść i doprowadzić sprawę do końca, dla niej. Tym razem ze względu na pogodę szansa była mizerna, ale zawiodłabym mamę, gdybym nie weszła. Miałam moment zawahania, ale wydarzyło się coś niesamowitego. Nawet nie wiem, czy powinnam o tym mówić.
Lodospad zaczął się rozpadać
Działałam sama z wynajętym Szerpą. Z takich samotników jak ja nepalska agencja obsługująca alpinistów zmontowała pięcioosobową "wyprawę". Łączyły nas: wspólne pozwolenie na wspinanie się na Everest, kuchnia i personel bazy. Poza tym każdy robił, co chciał. 16 maja, we wtorek rano, wyszliśmy z bazy do góry. Prognozy były nieciekawe, ale stwierdziliśmy, że już po prostu nie można dłużej czekać. Za kilka dni południowa strona Everestu miała zostać zamknięta dla wypraw. Na dole zrobiło się bardzo ciepło i Ice Fall, gigantyczny lodospad, którym wchodzi się do Kotła Everestu, zaczął się intensywnie rozpadać. Lawiny huczały, aluminiowe drabiny nad szczelinami znikały lub, zmiażdżone, rozsypywały się, liny poręczujące rwały się na strzępy. Była tak paskudna pogoda, że do obozu III na wysokości 7500 m doszliśmy dopiero 19 maja.
Następnego dnia, choć okropnie wiało poszliśmy na Przełęcz Południową. Zgodnie z regułami panującymi tutaj od tego momentu używaliśmy tlenu z butli. Około godziny 15.00 dotarliśmy do przełęczy na 8000 m. Pieskie wesele - wichura, śnieg. Namioty ledwo stoją, ale nie nasze. Szerpowie ze sprzętem gdzieś w dole się zatracili. Próbujemy rozbić mój namiot i nic. Szerpowie pomylili maszty i te, które wzięliśmy, nie pasowały. Przycupnęliśmy w cudzym namiocie bez picia i jedzenia. O regeneracji, odpoczynku mowy nie było. Do godziny 19.00 zziębnięci i skostniali czekaliśmy na Szerpów z ekwipunkiem. Straciliśmy szansę wyjścia do góry jeszcze tego samego wieczoru. Do wspinania nadawała się bowiem tylko noc, kiedy wiatr trochę się uspokajał. Musieliśmy więc czekać całą dobę ze świadomością, że na tej wysokości szybko traci się siły.
Zamieć pod gwiazdami
Całą niedzielę, 21 maja, spędziliśmy w obozie IV. Koło godziny 23 wyszliśmy. Przez zamieć prześwitywały gwiazdy, więc uznałam, że zadymka wścieka się tylko nad Przełęczą, a wyżej powinno się wyjść ponad chmury. Wzięłam ze sobą tylko minimum: dwie butle z tlenem, każda po 3 kg (trzecią niósł mi Szerpa), pół litra picia, trochę jedzenia, płachtę biwakową i 10-metrowy kawałek liny. Dużo ludzi wyszło wtedy do góry, ale większość wróciła z powodu wiatru.
Marsz kontynuowało dwóch Amerykanów, trzech Katalończyków, amerykański Irańczyk Saeed Toossi i ja. Ustawiłam sobie przepływ tlenu 2 litry na minutę. Świetnie się czułam i bardzo szybko szłam w czołówce całej grupy. Po trzyipółgodzinnym marszu osiągnęłam miejsce, które jest nazywane Balkonem. O 5.00 rano zamieniłam pustą butlę na pełną. Wszystko się wydawało piękne. Mój Szerpa został gdzieś w tyle. Miał jakieś problemy, wymiotował. Kiedy zmieniłam butlę, w przypływie energii po prostu pognałam do góry. Na Wierzchołku Południowym spojrzałam na reduktor i zaskoczona stwierdziłam, że tlen się prawie kończy. Dźwigałam z dołu prawie pustą butlę, o czym nie miałam pojęcia. Była już godzina 8.30 rano, 22 maja. Zdałam sobie sprawę, że tlenu wystarczy mi na godzinę, jeśli będę zużywała 2 litry na minutę. Do szczytu miałam półtorej godziny. Przekręciłam reduktor na pół litra na minutę i ruszyłam. Próg Hillary'ego przeszłam bez problemów. Z przodu widziałam Katalończyków. Za mną gdzieś się wlókł Toossi, niżej byli Szerpowie.
10 minut na wierzchołku
Czułam wielką przyjemność bycia niemal samej na odcinku między Wierzchołkiem Południowym a głównym. Pogoda psuła się w błyskawicznym tempie. Od północy nadchodziły śnieżne chmurzyska. Zaczęło padać. Już taka szybka nie byłam. Minęliśmy się ze schodzącymi ze szczytu dwoma Amerykanami. Koło godziny godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie najwyższego szczytu Ziemi. Nie widać, że to wierzchołek. Wielkie nawisy śnieżne wiszą z jednej strony. Zdjęto trianguł, który kiedyś postawili Chińczycy. Napotkani Katalończycy zrobili mi zdjęcia, ja zrobiłam im i zeszli. Zostałam sama. 10 minut spędziłam na wierzchołku. Przez moment widziałam całe potężne urwisko północnej strony. Trzeba było wracać. Tlen zaraz mi się skończył, co zdaje się trochę szkodzi. Przyznaję, że pewnych partii zejścia w ogóle nie pamiętam.
W pewnym momencie zaczekałam na schodzącego już ze szczytu Saeeda. On szedł coraz wolniej, potem zaczął się przewracać. W końcu położył się na śniegu i koniec, ani rusz dalej. To było jeszcze powyżej Balkonu. Mówię do niego: "Siedź i nie wstawaj, ja lecę po pomoc". Szerpowie gdzieś się zawieruszyli. Ani Saeed, ani ja nie mieliśmy tlenu, a on go naprawdę bardzo potrzebował. W drodze po pomoc doznałam takiej euforii, że zaczęłam zjeżdżać na siedzeniu po śniegu, skałach, wzdłuż poręczówek. Szybciej, szybciej... Nagle obudziłam się. Leżałam wpięta w końcówkę umocowanej do podłoża liny i w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje. Poruszanie się bez tlenu na takiej wysokości, jak widać, jest ryzykowną sprawą. Na szczęście znaleźli się nasi Szerpowie. Podali Saeedowi tlen. Ja sobie sama poradziłam.
Około godz. 18.00 byliśmy oboje w namiocie na Przełęczy Południowej. Wichura, śnieżyca, jeden namiot doszczętnie porwany. Udało nam się nie doznać poważnych odmrożeń. Twarz tylko mam jak skorupę, ale to zejdzie, zanim przyjadę do Polski. Noc była koszmarna, zostaliśmy bez tlenu, obydwoje mieliśmy halucynacje. Następnego dnia zeszliśmy szybko na dół. Saeed - do "dwójki" ze swoim Szerpą, ja sama dotarłam tylko do III obozu, bo się troszkę bałam, że w pośpiechu zrobię jakiś błąd, źle się wepnę do liny poręczowej. Byłam oszołomiona. Doszłam do bazy 25 maja. Po dniu pobytu ruszyłam w dół. Miałam szczęście. Udało mi się zabrać do Katmandu helikopterem. Samoloty już nie latają do Lukli. W górach zapanowała typowa pogoda monsunowa - kłębowisko chmur.
Stłumiona radość
Dobrze, że weszłam na szczyt w miarę samodzielnie. Nikt mnie nie ciągnął, nie popychał. Nie towarzyszyła mi świta Szerpów. Wszyscy mnie tu fetują jako najstarszą kobietę na Evereście. Urodziłam się 10 lipca 1949 r., ale jakoś tych lat nie czuję na grzbiecie. Everest nie dał mi radości, jakiej się spodziewałam, bo nie mam się z kim tym wszystkim podzielić. Kiedy na Wierzchołku Południowym popatrzyłam na reduktor, to zawahałam się, czy nie powinnam wrócić. I wiesz, że usłyszałam wtedy głos "Myszy". To jest niesamowite, ale usłyszałam coś takiego: "Anulek! to jest tylko sto metrów, ty dojdziesz!" Tylko mama tak się do mnie zwracała. Wiem, że to głupio brzmi, lecz poczułam przypływ odwagi.
Mama była moim niezawodnym filarem. Przepisywała mi rękopisy do druku i była dumna z moich książek. Wszystko wiedziała o górach, Everest nie mylił się jej z K2. Chodziłyśmy po tatrzańskich dolinkach. Jej największym osiągnięciem było dojście w wieku 75 lat do Doliny Pięciu Stawów. Miała tak stargane serce, że idąc tam, ryzykowała tak jak ja na Evereście. Po prostu kochała góry. Rozumiała, co robię.
Anny Czerwińskiej wysłuchała Monika Rogozińska | Anna Czerwińska 22 maja stanęła na szczycie Mount Everestu jako druga Polka. Jako pierwsza zaś skompletowała Koronę Ziemi - najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Jest najstarszą kobietą, która weszła na wierzchołek Everestu. Udało jej się to dopiero podczas czwartej wyprawy na tę górę. Wczoraj Czerwińska przyleciała helikopterem do Katmandu. Oto, co opowiedziała "Rz" w rozmowie telefonicznej.Działałam sama z wynajętym Szerpą. Była tak paskudna pogoda, że do obozu III na wysokości 7500 m doszliśmy dopiero 19 maja. Następnego dnia, choć okropnie wiało poszliśmy na Przełęcz Południową. Około godziny 15.00 dotarliśmy do przełęczy na 8000 m.Całą niedzielę, 21 maja, spędziliśmy w obozie IV. Koło godziny 23 wyszliśmy. Na Wierzchołku Południowym spojrzałam na reduktor i zaskoczona stwierdziłam, że tlen się prawie kończy.Zdałam sobie sprawę, że tlenu wystarczy mi na godzinę, jeśli będę zużywała 2 litry na minutę. Do szczytu miałam półtorej godziny. Przekręciłam reduktor na pół litra na minutę i ruszyłam. Koło godziny godziny 10.00 postawiłam stopę na najwyższym punkcie najwyższego szczytu Ziemi. |
Nie tylko ugrupowania postsolidarnościowe mają prawo zabierać głos w debacie o dzisiejszym sensie idei "Sierpnia" - także SLD powinien być w niej stale obecny
Wartości pod różnymi dachami
Michał Tober
Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski ("Rz" 22 maja). Bez wahania udziela sobie także odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku. "Jednostronna i tendencyjna teza" (Janusz A. Majcherek), "jednostronne i naiwne ujęcie" (Bronisław Wildstein), "upadek rozumu indywidualnego", "absurdy" rodem z "propagandowych broszur lokalnych ogniw SLD" (Jarosław Gowin) - to tylko garść reakcji na historyczne spekulacje Mażewskiego.
Temperatura tej dyskusji nie jest pochodną trafności lub absurdalności tezy wyjściowej. Wynika raczej z charakteru pytania, które zostało publicznie zadane. Historyczno-publicystyczne "co by było gdyby" jest zazwyczaj niewinną zabawą, urozmaiceniem naukowego dyskursu. Problem pojawia się jednak wówczas, gdy dotyczy ono wydarzeń, idei lub osób, o których w tym kontekście mówić nie wolno, nie wypada lub nie należy.
"Sierpień" 1980 pasuje jak ulał do tej właśnie kategorii. Lektura kolejnych polemik nasuwa nieodparte wrażenie, iż grzechem Mażewskiego nie są historyczne i logiczne niekonsekwencje, których w artykule nie brakuje. Grzechem jest tu raczej pycha autora - zadawanie pytań w sprawach jednoznacznych, zbadanych ponad wszelką wątpliwość, "uklepanych". Z "Solidarnością" jest u Mażewskiego trochę tak jak z poezją Słowackiego w "Ferdydurke" Gombrowicza. "Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca...?"
W perspektywie wartości
Dyskusja o dziedzictwie "Sierpnia" jest niezwykle trudna, kiedy towarzyszy jej metodologiczny zamęt. Pomocne mogą tu być pewne kategorie opisu i wyjaśniania historii proponowane przez wybitnego metodologa prof. Jerzego Topolskiego. Po pierwsze - historia jako ciąg działań przyczynowo-skutkowych, odpersonalizowanych faktów. Po drugie - historia pojmowana w kategoriach działań ludzkich, uwikłana wprawdzie w uwarunkowania, ale jednak subiektywna, uzależniona od ludzi. Do tej tradycji intelektualnej można dodać trzeci jeszcze pryzmat służący rozumieniu historii - w perspektywie aksjologicznej, gdzie wyjaśniamy fakty i działania jako realizację wartości motywujących ruchy społeczne, zwłaszcza w okresach dziejowych burz i przełomów. W tych trzech wymiarach można postrzegać przebieg zmian jakościowych w najnowszej historii Polski.
Pytanie o znaczenie powstania "Solidarności" dla dzisiejszej Polski, jej kondycji i charakteru, powinno nas skłaniać zwłaszcza ku kategorii ostatniej - kategorii wartości. Problem z oceną dziedzictwa "Sierpnia" pojawia się jednak, gdy należy rozstrzygnąć o źródłach, przemianach i kontynuacji sierpniowej tradycji. Czy wciąż żywotnym czynnikiem jest program pierwszej "Solidarności"? Czy też niezwykle pojemny, pracowicie uzupełniany i przepakowywany przez ostatnich dwadzieścia lat worek idei, postulatów i wartości?
Program samorządnej Rzeczypospolitej, powiązany dodatkowo z "socjalnym romantyzmem" gdańskich postulatów strajkowych z sierpnia 1980 roku, trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną i perspektywiczną wizję rozwoju nowoczesnego państwa. Należy jednak uwzględnić fakt, iż w tamtych realiach był to jednak jakiś pomysł na odebranie monopolu PZPR, odpartyjnienie zakładów pracy i pobudzenie społecznej aktywności.
Szczęśliwa niewierność
Recenzowanie i krytyka politycznego programu "Sierpnia" jest jednak dość jałowa. Najlepszym komentarzem do programu z roku 1980 jest to, iż jego twórcy nie próbowali nawet wcielać go w życie, gdy mogli to robić w majestacie państwa i prawa po roku 1989. Z przekąsem można powiedzieć, iż ta niewierność pierwszej "S" była ich wielką i niezaprzeczalną zasługą, zwłaszcza dla tworzenia podstaw nowoczesnej gospodarki rynkowej.
Skoro po "Sierpniu" nie ostał się konkretny program, musimy zwrócić się w stronę wartości, do których odwoływała się pierwsza "Solidarność". Trafnie wymienia niektóre z nich Jarosław Gowin. To społeczeństwo obywatelskie, solidarność sumień, otwarty charakter wspólnoty, religia niezideologizowana. Po roku 1989 próbę czasu wytrzymała w zasadzie jedynie idea budowy społeczeństwa obywatelskiego. Jest to "obywatelskość" wciąż mocno fasadowa, ale proces ten trwa przecież lata. Co do pozostałych wyznaczników, to w przypadku zdecydowanej większości politycznych depozytariuszy tradycji sierpniowej trudno mówić o prymacie etyki nad polityką, przyjaznej otwartości na inne postawy ideowe i tradycje historyczne, religii odseparowanej od bieżącej polityki.
"Sierpień" nie przetrwał więc nie tylko w postaci spójnego programu politycznego. Próbie czasu z trudem opierają się również wartości, które ze sobą niósł. Choć wciąż istnieje jako ważny punkt odniesienia, w warstwie praktycznej polityki jest jednak prawie nieuchwytny.
Zamrożenie przemian i ducha rewolucji
Porażka "Solidarności" ma podobne źródła i naturę, co porażki wszelkich romantycznych ruchów rewolucyjnych. "Solidarność" z roku 1980, a następnie z 1989 była bowiem ruchem rewolucyjnym, choć była to rewolucyjność szczególnego rodzaju.
Polityczne i społeczne przyczyny przegranych rewolucji są od zawsze niezmienne. Po pierwsze - planu rewolucyjnego nigdy nie udaje się zrealizować w pełni (choć przywódcy rewolucji bardzo mocno weń wierzą). Po drugie - rewolucjoniści wierzą, że stan ducha z romantycznych dni rewolucji będzie trwał wiecznie. Entuzjazm i zdolność do poświęceń są tymczasem ulotne. Patrząc z tej perspektywy, stan wojenny przyczynił się do przedłużenia żywotności "Sierpnia". 13 Grudnia oznaczał represje i zamrożenie demokratycznych przemian, ale oznaczał jednocześnie hibernację ducha rewolucyjnego, który mógł bez wyraźnego uszczerbku odrodzić się w roku 1989. Utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego oznacza wyraźną cezurę - koniec okresu romantycznej rewolucji. Bodajże prof. Jan Baszkiewicz, wybitny znawca dziejów i mechanizmów rewolucji, porównał kiedyś rewolucję do burzy, do konieczności, oczyszczającej atmosferę. Burza rządzi się jednak swoimi prawami, a następujące bezpośrednio po niej zjawiska atmosferyczne mają już zupełnie inne przyczyny, przebieg i charakter.
Ochronić spuściznę
Odejściu od programu i wartości "Solidarności" towarzyszyła także dekompozycja solidarnościowej strony sceny politycznej. Wojna na górze, kolejne podziały i rozłamy roznieciły walkę o historyczny status strażników świętego ognia. Szczegółowo opisuje to Jakub Kowalski ("Rz" 16 maja), przywołując dokumenty programowe prawicowych partii i komitetów wyborczych. Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, kto i w jakim stopniu ma prawo do korzystania z politycznego spadku pierwszej "Solidarności".
Taki stan rzeczy powinien skłaniać do ostatecznego odpersonalizowania i odpartyjnienia przesłania "Sierpnia". Nie chodzi tu o pozbawianie kogokolwiek praw do własnej biografii. Nie chodzi o zamazywanie różnic pomiędzy "katami i ofiarami" - że posłużę się językiem prawicowych publicystów. Warto natomiast chronić spuściznę "Solidarności" przed pójściem na dno wraz ze swoimi "jedynymi" nosicielami.
"Wartości mają to do siebie, że znajdują schronienie pod różnymi dachami" - to zdanie "zdrajcy" i "renegata" Andrzeja Celińskiego. Zabawne w tych przykrych epitetach jest to, że nadają mu je politycy i publicyści o nieporównywalnie mniejszych prawach do solidarnościowego rodowodu. Celiński i wielu ludzi jemu podobnych pozwalają spojrzeć na wartości "Sierpnia" z zupełnie innej, wymykającej się politycznym schematom perspektywy. Nie oznacza to, iż SLD kiedykolwiek będzie próbował zawłaszczać etosowe korzenie. Tradycja "Sierpnia" stała się już jednak wartością ogólnonarodową i także ugrupowania o odmiennej proweniencji historycznej muszą odnosić się do niej z należytą powagą. W debacie publicznej, a wzorem takiej debaty powinna być kampania parlamentarna, muszą padać pytania o dzisiejszy wymiar i sens idei "Sierpnia". Ugrupowania postsolidarnościowe nie są jedynymi, które w tej debacie mają prawo zabierać głos, także SLD powinien być w niej stale obecny. Ludzi, którzy pragną dziś urzeczywistnienia tych wartości, nie powinno to niepokoić lub dotykać.
Fakty i retoryka
Klęska czteroletnich rządów postsolidarnościowych jest oczywista, nawet jeśli rozmiar wyborczego triumfu SLD nie będzie taki, jak przewidują dzisiejsze sondaże. 17-procentowe bezrobocie, rosnące obszary nędzy, nieudane reformy, zanik dialogu społecznego. Zestawienie tych faktów z górnolotną retoryką solidarnościową wypada śmiesznie i strasznie zarazem.
Cytowany już Jarosław Gowin pisze: "Politycznej klęski obozu Solidarności nie można wykluczyć. Jeśli nastąpi, nie będzie to jednak katastrofa Polski. Katastrofą byłaby klęska idei solidarności". Dalej proponuje środki zaradcze: "Teraz, kiedy staliśmy się krajem kapitalistycznym, potrzeba nam więcej solidarności społecznej, troski o tych, których mechanizmy gospodarcze bez ich winy spychają na margines".
Zaraz, zaraz... Gdzieś już to czytałem! Chyba w przywoływanych przez Jarosława Gowina "propagandowych broszurach lokalnych ogniw SLD"...
Autor jest rzecznikiem prasowym SLD | Co by było, gdyby "Solidarność" nie powstała - pyta Lech Mażewski. udziela sobie odpowiedzi - Polska wyglądałaby dzisiaj nie gorzej bez związku, który powstał w sierpniu 1980 roku.
Lektura kolejnych polemik nasuwa nieodparte wrażenie, iż grzechem Mażewskiego nie są historyczne i logiczne niekonsekwencje, których w artykule nie brakuje. Grzechem jest raczej pycha autora.
Dyskusja o dziedzictwie "Sierpnia" jest trudna, kiedy towarzyszy jej metodologiczny zamęt.
Pytanie o znaczenie powstania "Solidarności" dla dzisiejszej Polski, jej kondycji i charakteru, powinno skłaniać ku kategorii wartości. Problem pojawia się, gdy należy rozstrzygnąć o źródłach, przemianach i kontynuacji sierpniowej tradycji.
Program samorządnej Rzeczypospolitej, powiązany dodatkowo z "socjalnym romantyzmem" gdańskich postulatów strajkowych z sierpnia 1980 roku, trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za realną i perspektywiczną wizję rozwoju nowoczesnego państwa. w tamtych realiach był to jednak pomysł na odebranie monopolu PZPR, odpartyjnienie zakładów pracy i pobudzenie społecznej aktywności.
Skoro po "Sierpniu" nie ostał się konkretny program, musimy zwrócić się w stronę wartości, do których odwoływała się pierwsza "Solidarność". To społeczeństwo obywatelskie, solidarność sumień, otwarty charakter wspólnoty, religia niezideologizowana. Po roku 1989 próbę czasu wytrzymała w zasadzie jedynie idea budowy społeczeństwa obywatelskiego.
"Sierpień" nie przetrwał w postaci spójnego programu politycznego.
Odejściu od programu towarzyszyła także dekompozycja solidarnościowej strony sceny politycznej. Wojna na górze, kolejne rozłamy roznieciły walkę o historyczny status strażników świętego ognia.
Taki stan rzeczy powinien skłaniać do odpersonalizowania i odpartyjnienia przesłania "Sierpnia". Warto chronić spuściznę "Solidarności" przed pójściem na dno wraz ze swoimi "jedynymi" nosicielami. Tradycja "Sierpnia" stała się już wartością ogólnonarodową. |
ROZMOWA
Tytus Wojnowicz: Nie zostałem wykreowany przez innych, po prostu miałem szczęście
Śpiewający obój
(C) SONY
Spośród wielu młodych muzyków panu udało się zaistnieć na rynku. Płyta "Tytus" okazała się sukcesem, za nią poszły następne. Czy to pan miał pomysł na to, jak się wylansować, czy też szczęście sprzyjało?
TYTUS WOJNOWICZ: Niewątpliwie miałem szczęście. Nie będę też udawał, że ja wymyśliłem "Tytusa". Chciałem wydać płytę z muzyką klasyczną, bo do niej byłem kształcony przez całe życie. Nagranie demo zaniosłem do wytwórni, gdzie nawet zostałem pochwalony, tym niemniej nie ukrywano, że większe zainteresowanie wzbudziłaby propozycja bardziej popularna. Tak więc pierwsza rozmowa skończyła się sugestią, bym przyszedł z innym materiałem.
Nie było to specjalnie zachęcające.
Ale wiedziałem, że pozostawiono mi otwartą furtkę. Musiało minąć kilka miesięcy, zanim wszystko przemyślałem, znalazłem aranżera i wróciłem z nową ofertą. Od tego momentu zdarzenia potoczyły się bardzo szybko. Okazało się, że trafiłem w pewną pustkę na rynku. Na Zachodzie opracowania muzyki klasycznej w wersji popowej są bardzo popularne, u nas nikt poważnie tego nie traktował. Do tego obój jest instrumentem dość egzotycznym i wzbudzającym zainteresowanie. Tak więc o moich losach zadecydowało kilka elementów.
A może wielu muzyków nie ma odwagi pójść tą drogą, gdyż boją się, że zostaną posądzeni o obniżanie poziomu?
Na pewno tak, ale mógłby to być problem dla tych, których sytuacja życiowa zmuszałaby do grywania tylko takich rzeczy. Natomiast ja cały czas zajmuję się muzyką klasyczną, co więcej, dzięki pewnej popularności, jaką osiągnąłem w muzyce lżejszej, mam tych propozycji więcej.
I oba te gatunki traktuje pan w ten sam sposób?
Tak, wynika to z szacunku dla moich słuchaczy. Oczywiście, muzyka rozrywkowa nie wymaga takich umiejętności technicznych, wysiłku i długiego okresu przygotowań jak klasyczna, ale tylko to je różni.
Gdyby jednak wpłynęły do pana dwie oferty na ten sam dzień: popisowy koncert z dobrą orkiestrą w dobrej filharmonii i występ w charakterze gwiazdy na wielkim show, na co by się pan zdecydował?
Względy artystyczne mają u mnie preferencje i dlatego wybrałbym ambitniejszą propozycję. No, chyba że przepaść finansowa między ofertami byłaby nie do zasypania Ale jeszcze nie zdarzyły mi się tego typu dylematy, a dochody, jak na razie, mam takie, że da się przeżyć.
A jak się pan czuje, kiedy musi kreować siebie poprzez sesje zdjęciowe, teledyski, czego większość muzyków klasycznych u nas nie robi?
To rzeczywiście było trudne. U nas dominuje amatorstwo, kiedy potrzebne są zdjęcia, prosi się o pomoc kolegów lub znajomych. Ale czyż każdy artysta nie powinien dbać o swój wizerunek? Na Zachodzie od dawna panuje pełny profesjonalizm. Skoro Anne-Sophie Mutter jest atrakcyjną kobietą, to swoją urodę umiejętnie eksponuje na okładkach płyt. Krystian Zimerman na zdjęciach wygląda zawsze bardzo naturalnie, ale wyboru jednego dokonuje się z setek propozycji. Na takie działania potrzebne są fundusze, których polskie wytwórnie zajmujące się muzyką klasyczną nie mają. Cieszy mnie, że otrzymałem taką szansę. Nie twierdzę przy tym, że bezbłędnie wiem, jak zachować się przed obiektywem, ale też Tytus Wojnowicz na zdjęciach czy teledyskach nie został całkowicie wykreowany przez innych.
Teraz ukazała się kolejna, ale inna płyta. Tytus Wojnowicz gra koncerty obojowe Georga Philippa Telemanna. To pan je odkrył?
Poniekąd tak. Oczywiście utwory są znane, ale rzadko były nagrywane. Telemann przez długi okres pozostawał w cieniu innych wielkich twórców. Napisał kilka tysięcy kompozycji i w tej ogromnej masie jest wiele rzeczy nieudanych czy powierzchownych. Ale są momenty, kiedy Telemann zbliża się do Bacha czy Haendla. Z pewnością ani talentu, ani warsztatu nie można mu odmówić. I to właśnie chciałem pokazać. Pięć koncertów obojowych wybranych na płytę jest bardzo różnych. Niektóre przejmujące, inne, rzec by można, o charakterze popowym, typowa muzyka rozrywkowa dla amatorów, bo w tamtych czasach amatorzy grywali je na domowych koncertach. Jeden z utworów jest właśnie taki: bardzo prosty formalnie i technicznie, inne zaś trudne i wirtuozowskie. A wszystkie ładne i niezwykle melodyjne, śpiewne, bo w czasach baroku obój uważano za instrument najbliższy głosowi ludzkiemu.
Trudno jest śpiewać na oboju?
Trudno, choć po latach ćwiczeń wydaje się to naturalne. Nie udaje się to jednak każdemu, zwłaszcza w początkowym etapie poznawania instrumentu, kiedy potrafimy z niego wydobyć przede wszystkim dźwięki twarde i nieprzyjemne. Przypominają się wówczas przodkowie oboju: szałamaja lub surma. Turcy używali surm do nadawania sygnałów w czasie walki, ponieważ ich przeraźliwy dźwięk był słyszany w największym zgiełku. Z czasem obój łagodniał i dziś, obok skrzypiec, najbliższy jest głosowi ludzkiemu. Na dodatek u Telemanna melodia była sprawą nadrzędną, co zresztą również zachęciło mnie do tego, by je przypomnieć. Nie jest to muzyka trudna dla słuchacza w sensie formalnym, cechuje ją prosta harmonia i wyraźna linia melodyczna, czyli to, co mamy we współczesnej muzyce popularnej.
A więc Tytus Wojnowicz nie chce stracić fanów, których zyskał dzięki poprzednim płytom.
Nie twierdzę, że wszyscy, którzy kupowali moje nagrania rozrywkowe, sięgną po koncerty Telemanna, ale jeśli uczyni tak przynajmniej 20 procent tamtych słuchaczy, będzie bardzo dobrze. Niektórzy się rozczarują, to nieuniknione, miewałem już takie sytuacje na koncertach. Przychodzili ludzie zachęceni moim nazwiskiem na plakacie i stykali się z zupełnie inną muzyką niż ta, którą znali. Ale części, mam nadzieję, Telemann się spodoba i zachęci do słuchania innej muzyki. To by mnie ogromnie ucieszyło. Trudno sądzić, że płyta przyniesie zysk, ale jeśli nie da strat, będzie to z pewnością bardzo duży sukces na naszym rynku. Ja zresztą swój już odniosłem, fachowcy z firmy Sony, słuchający setek nagrań zaakceptowali to, co zaproponowałem. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że podążam w dobrym kierunku i może dzięki temu zrodzi się kolejna płyta.
A ma pan już na nią pomysł?
Pomysłów mam aż za dużo, trzeba raczej je eliminować uwzględniając możliwość sprzedaży, lub to, czy danego utworu ktoś przede mną niedawno nie nagrał. Z pewnością czas pomyśleć o kolejnej płycie z muzyką rozrywkową, a z tego drugiego nurtu, moje osobiste marzenia sięgają raczej nowszych dzieł, tych XX-wiecznych. Są tu rzeczy trudniejsze dla odbiorcy, na przykład koncert Lutosławskiego, ale są i utwory bardziej przystępne, a także piękne: niedokończony koncert Barbera, koncert Martinu czy Williamsa utrzymany w nastroju szkockim. Jest wiele dobrej muzyki, którą chętnie bym nagrał.
Rozmawiał Jacek Marczyński
Tytus Wojnowicz studiował w Akademii Muzycznej w Warszawie u prof. Stanisława Malikowskiego oraz we Freiburgu u Heinza Holligera. W 1990 r. wygrał Ogólnopolski Konkurs Oboistów, a w 1993 r. zajął III miejsce na Isle Wight Oboe Competition. Od 10 lat jest członkiem Warszawskiego Kwintetu Dętego, z którym występował w Europie i w USA. Współpracował z wieloma orkiestrami, m.in. z Sinfonią Varsovią, Filharmonią Narodową i Polską Orkiestrą Radiową. Dużą popularność przyniosły mu płyty z muzyką klasyczną i popularną w wersji rozrywkowej ("Tytus", "Ocalić od zapomnienia", "Christmas Time"). Dla firmy Sony nagrał album z koncertami obojowymi Georga Philppa Telemanna. | Spośród wielu młodych muzyków panu udało się zaistnieć na rynku. Płyta "Tytus" okazała się sukcesem, za nią poszły następne. Czy to pan miał pomysł na to, jak się wylansować, czy też szczęście sprzyjało?TYTUS WOJNOWICZ: Niewątpliwie miałem szczęście. Nie będę też udawał, że ja wymyśliłem "Tytusa". Chciałem wydać płytę z muzyką klasyczną. Nagranie demo zaniosłem do wytwórni, gdzie zostałem pochwalony, tym niemniej nie ukrywano, że większe zainteresowanie wzbudziłaby propozycja popularna. Musiało minąć kilka miesięcy, zanim wszystko przemyślałem, znalazłem aranżera i wróciłem z nową ofertą. Od tego momentu zdarzenia potoczyły się bardzo szybko. Okazało się, że trafiłem w pewną pustkę na rynku. obój jest instrumentem dość egzotycznym i wzbudzającym zainteresowanie. |
DYSKUSJA
Polemika z artykułem prof. Jana Jończyka
Jutro i wczoraj polskich emerytur
RYS. ARTUR KRAJEWSKI
MICHAŁ RUTKOWSKI
Gdyby artykuł Jana Jończyka "Kosztowna prywatyzacja ryzyka starości" ukazał się kilkadziesiąt lub nawet kilkanaście lat temu, odpowiadałby w zupełności ówczesnemu rozumieniu zarówno tego, jak powinny działać ubezpieczenia społeczne, jak i tego, jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu bezpieczeństwa emerytalnego.
Ponieważ jednak ukazał się 23 kwietnia 1997 r. i dotyczył krytyki dokumentu powstałego w kierowanym przeze mnie Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego, chciałbym ustosunkować się do zawartych w nim ocen i interpretacji.
Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie wyraźnie, że systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego, czyli takiego, w którym pracujący za pomocą podatku zwanego składką transferują środki do emerytów, przeżywają głęboki ogólnoświatowy kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem z jednej strony szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym (proporcja ta jest wielkością krytyczną dla możliwości działania filaru repartycyjnego), a z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.
Działający w Polsce system ubezpieczeń społecznych jest systemem, do którego się przyzwyczailiśmy i do którego dostosowane zostały, kiedyś przecież różne od obecnych, doktryny prawne. Rozumiem w tym względzie sentyment autora artykułu. Nie znaczy to jednakże, że system ten jest dobry albo że okaże się wystarczająco dobry w nadchodzącej przyszłości. Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa (wraz z regulującym je systemem prawnym) jako ich gwaranta. Sytuacja ta wymaga rzetelnej i uczciwej analizy zmierzającej do rozwiązania problemu, a nie deklaracji prowadzących do antagonizacji nastrojów społecznych.
Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Tendencje leżące u podstawy tego zagrożenia - zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach - nie były jeszcze tak wyraźnie widoczne nawet kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy sądy i oceny Jana Jończyka mogły jeszcze nie budzić zdziwienia. Być może właśnie z nieuwzględnienia zasięgu i powagi zachodzących zmian wynikają nieporozumienia, które znalazły wyraz w omawianym artykule.
Nieporozumień tych jest wiele, wszystkie one mają jednak ważny wspólny mianownik. Mianownikiem tym jest niechęć autora do wyciągnięcia wniosków z faktu, że świat zmienia się szybko, a Polska zmienia się jeszcze szybciej w okresie transformacji systemowej. Jednym z wniosków jest konieczność zrewidowania starego paradygmatu w ubezpieczeniach społecznych. Nie można szablonów powstałych wiele lat temu przyłożyć do współczesnej rzeczywistości, następnie dziwić się, że nie pasują, i obciążać za to tych, którzy pragną osiągnąć te same cele za pomocą metod dostosowanych do nowej rzeczywistości.
Niewydolność starych rozwiązań
Nieporozumienie pierwsze: czym jest ubezpieczenie społeczne na wypadek starości?
Nie jest prawdą - jak sugeruje artykuł - że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest - z jednej strony - ustawowy przymus uczestnictwa oraz - z drugiej - grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. Ubezpieczeniowy charakter organizowania tych funduszy przejawia się w tym, że wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Dla uczestnika systemu ubezpieczenie społeczne od starości oznacza, że jego ryzyko socjalne będzie pokryte i że nastąpi wyrównanie między potrzebami pokrycia ryzyk socjalnych wszystkich ubezpieczonych a sumą zebranych środków dla tego pokrycia. Istotą ubezpieczenia społecznego jest więc to, że składek nie kalkuluje się w odniesieniu do indywidualnego ryzyka ubezpieczonych, lecz do ryzyka przeciętnego wyliczonego jako suma wszystkich ryzyk indywidualnych w zbiorowości ubezpieczonych.
Zreformowany system emerytalny pozostanie więc w pełnym tego słowa znaczeniu systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie oczywiście kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Będzie więc wspólnota ryzyka. Utrzymany zostanie obowiązkowy charakter udziału. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez - z jednej strony - system "rygli bezpieczeństwa", w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym (np. mechanizm rachunku rezerwowego, funduszu gwarancyjnego i regwarancji państwa w filarze kapitałowym) oraz - z drugiej strony - emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Żadna, powtarzam, żadna z kategorii społecznych i prawnych ubezpieczeń społecznych nie zostanie odrzucona, wbrew temu, co twierdzi artykuł, a częściowy powrót do kapitalizacji składki jest powrotem do źródeł ubezpieczeń społecznych, które długo opierały się na kapitalizacji składek.
Co więc się zmieni? Ano coś, czego autor nie chce dostrzec: że w świetle postępującej niewydolności starych rozwiązań, czyli systemu monoubezpieczenia społecznego, prowadzącej do tego, że kategorie, o których pisze autor, stają się wyłącznie papierowe, zostanie nadana im rzeczywista, współczesna treść. Kategorie ubezpieczeń społecznych, o których pisze autor, w szczególności percepcja solidarności i wspólnego ryzyka, nie są w rzeczywistości stosowane w warunkach, w których składki na ubezpieczenie społeczne - w wyniku nieprzejrzystego wymieszania repartycji z redystrybucją - traktuje się jako podatki, a równocześnie występuje silna tendencja do unikania ich płacenia i do przechodzenia na emeryturę najwcześniej jak to możliwe. Publiczny charakter instytucji obsługującej system (ZUS) jest wyparty przez percepcję ZUS jako instytucji państwowej, niesamorządnej i pozbawionej osobowości prawnej. Wreszcie, gwarancje państwa uchodzą - słusznie - za czysto papierowe, w warunkach corocznego w latach 90. manipulowania podstawą wymiaru w związku z tym, że realne świadczenia spadły o 6 proc. w 1990 r. (oczywiście z uzasadnionych przyczyn, ale czego dotyczyła gwarancja?).
Tak więc reforma w proponowanym kształcie stwarza warunki do nadania rzeczywistego znaczenia powyższym kategoriom, które - choć związane ze źródłami ubezpieczeń społecznych - w coraz mniejszym stopniu występują w polskim systemie ubezpieczeń społecznych, tak jak dzieje się we wszystkich krajach o monopolu filaru repartycyjnego. Artykuł zupełnie ignoruje, że większość wad obecnego systemu to wady dominacji repartycji w ogóle, a nie wady polskiej odmiany tego systemu.
Porównać koszty i korzyści
Nieporozumienie drugie: korzyści i koszty filaru kapitałowego.
Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych, która z czasem będzie się zwiększać, umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka (m. in. dlatego, że makroekonomiczne szoki dotyczą różnych krajów w różnych okresach, a ludność różnych krajów starzeje się w różnym tempie). Długookresowe dane pokazują wyraźnie, że stopa zwrotu - przy obecnym poziomie rozwoju rynków finansowych, jakże różnym od tego, co widzieliśmy pięćdziesiąt, a nawet dwadzieścia lat temu - jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym.
Artykuł całkowicie pomija te fakty. Koncentruje się natomiast na kosztach filaru kapitałowego. Rzeczywiście, koszty te będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. Nasz projekt wymienia wiele kroków, które będą podjęte w celu ich kontroli, przede wszystkim kosztów marketingu i sprzedaży (np. ograniczenie częstotliwości przechodzenia między funduszami, utrzymanie ZUS jako instytucji zbierającej składkę do obu filarów czy zakaz niektórych form akwizycji). Sedno sprawy jednak w porównaniu kosztów i korzyści, a nie w analizie samych kosztów. Dzisiejszy system bankowy w Polsce ma wyższe koszty administracyjne niż miał monobank piętnaście lat temu, ale korzyści w postaci sprawności działania systemu - nikt temu nie zaprzeczy - są o wiele wyższe. W dodatku koszty te - podobnie jak przy funduszach emerytalnych - w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. Ponadto, przytaczane przez autora koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.
Autor artykułu myli się w szczegółach dotyczących dodatkowych kosztów. Na przykład nie jest prawdą, że towarzystwa emerytalne będą mogły zlecać odpłatnie określone czynności zarządu osobom trzecim - będą one co najwyżej mogły powierzyć wyspecjalizowanemu podmiotowi prowadzenie indywidualnych kont. Nie jest prawdą, że upadłość towarzystwa emerytalnego kosztuje system, ponieważ wszystkie koszty będą pokrywane wyłącznie z majątku towarzystwa. Nie będzie problemem niejasność oferty firm ubezpieczeniowych, gdyż jedynym produktem oferowanym uczestnikom drugiego filaru będzie produkt prosty i jasny: emerytura dożywotnia. Nie jest prawdą, że koszty Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi obciążą uczestników systemu - w drugim filarze pokryje je w całości budżet.
Świadczenia będą rosły
Nieporozumienie trzecie: "drastyczne obniżenie poziomu świadczeń" oraz "sprawiedliwość dla mniejszości społeczeństwa".
Świadczenia nie ulegną obniżeniu, wręcz przeciwnie - będą rosły. Obniży się jedynie relacja świadczeń do płac, ale wyniknie to z realnego wzrostu płac, a nie spadku emerytur, które w naszych analizach były waloryzowane w stosunku do cen.
Jeżeli chodzi o sprawiedliwość to - w istocie - w ujęciu koncepcji reformy za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata sumiennej pracy. Kwestią solidarności społecznej jest natomiast zapewnienie środków do życia tym, którzy z różnych względów nie byli zdolni do zapracowania na własną emeryturę. Wprowadzenie minimalnej emerytury, wypłacanej przez państwo, służyć ma właśnie zaspokojeniu tej potrzeby życia społecznego. To minimum będzie na tyle wysokie, na ile stać będzie społeczeństwo. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej, której efekty przynosić powinny wzrost zamożności całego społeczeństwa przez wzrost liczby miejsc pracy.
Co do kwestii "rażąco wysokiego wartościowania ostatniej fazy zatrudnienia", to z przykrością stwierdzić musimy, iż ta część tekstu jest dowodem nieznajomości przez autora kategorii statystycznych i finansowych. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej, nie jest bowiem wynikiem arbitralnej decyzji państwa, od takich bowiem decyzji zreformowany system będzie wolny, ale wynikiem prostego rachunku:
- z dwóch osób o tej samej długości życia z emerytury korzystać będzie dłużej ta, która pracowała krócej, a zatem mniejsza ilość zgromadzonych środków będzie musiała wystarczyć na większą liczbę lat, co w oczywisty sposób wpływa na wielkość otrzymywanych miesięcznie wypłat,
- ze względu na naturę procentu składanego nawet ta sama wielkość środków inwestowana przez dłuższy okres przy tej samej stopie procentowej przynosi znacznie większy dochód, tak jak to się dzieje z oszczędnościami bankowymi; osoba, która dłużej powstrzyma się od konsumowania zgromadzonych oszczędności, uzyska po przejściu na emeryturę większą kwotę.
Z tych powodów jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu, której brak zarzuca nam autor opracowania, możemy więc mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy.
Dalsze rozważania autora o "nowym podziale dóbr" są zatem całkowicie nieuprawnione, mogą natomiast służyć zaostrzeniu antagonizmów wokół reformy, wynikających z niezrozumienia lub nieznajomości jej zasad. Warto byłoby natomiast podkreślić, że tę reformę rzeczywiście robi elita z myślą o problemach, jakie mogą spotkać najuboższych, jeśli kroki zmierzające do zmiany obecnego systemu nie zostaną podjęte w najbliższej przyszłości. Elita poradziłaby sobie zapewne i bez reformy.
Bezpieczne fundusze
Nieporozumienie czwarte: przymus indywidualnego oszczędzania.
Argumentacja artykułu prowadzona jest tak, jakby obecny system repartycyjny nie był przymusowy (a przecież jest), a wprowadzenie filaru obowiązkowych funduszy emerytalnych oznaczało wymuszenie ograniczenia konsumpcji. Tymczasem prawda jest taka, że w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną przecież zmianie. Istotne jest natomiast to, iż system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców, co oznacza zaangażowanie w kontrolowanie ryzyka przyszłych świadczeń szerszych grup społecznych. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem motywującym je do bardziej intensywnych wysiłków objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo.
Projekt reformy - podkreślam dobitnie - to nie po prostu wprowadzanie przymusu indywidualnego oszczędzania. Projekt nie odrzuca kategorii wspólnoty ryzyka, solidarności, samorządności itd., nadaje im natomiast bardziej nowoczesny wymiar, pozwalający na indywidualne włączenie się do procesu zarządzania środkami. System będzie bardziej bezpieczny dzięki temu, że środki na starość gromadzone będą w co najmniej dwóch instytucjach (ZUS i obowiązkowy fundusz emerytalny) i że możliwa będzie osobista kontrola nad sposobem ich zarządzania.
Grozi bankructwo
Nieporozumienie piąte: brak konieczności zmian.
Dokument przedstawiony przez Biuro Pełnomocnika dotyczy koncepcji zmian w systemie zabezpieczeń społecznych. Pisanie kolejnego dokumentu potwierdzającego niewydolność obecnego systemu byłoby o tyle bezcelowe, że o jego rychłym bankructwie świadczą powszechnie dostępne prognozy demograficzne oraz deficyt ZUS widoczny w kolejnych ustawach budżetowych, sztucznie obniżany - słusznym skądinąd - przesunięciem wypłat zasiłków rodzinnych poza ZUS. W tym kontekście argumenty o niesprawiedliwości i arbitralności obecnego systemu, cytowane przez autora za naszym opracowaniem, wydają się stosunkowo mało istotne. Zarzucając nam nadmierne uleganie "kampanii na temat rzekomej niewydolności i bankructwa ZUS", autor nie proponuje wyliczeń, które wskazywałyby na nieprawdziwość tych argumentów. Tymczasem z całą odpowiedzialnością twierdzimy, że przy obecnych warunkach, aby zbilansować system, bez radykalnej zmiany jego konstrukcji, należałoby podnosić udział wydatków państwowych na emerytury i renty w produkcie krajowym brutto aż do poziomu ok. 22 proc., a składkę na emerytury i renty do ponad 55 proc. funduszu płac. Swojej opinii o możliwości zbilansowania systemu "przez dokonanie istotnych korekt w jego ramach, z uwzględnieniem demograficznej komponenty" autor nie popiera żadnymi przykładami, których, nawiasem mówiąc, bylibyśmy niezmiernie ciekawi. Korzyści filaru kapitałowego dla wzrostu gospodarczego są przez autora całkowicie pomijane.
Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.
Nie straszyć juntą
Nieporozumienie szóste: nadużycie przykładu chilijskiego.
W swojej krytyce projektu reformy autor sięga po przykład chilijski, oczekując zapewne, iż będzie to ostateczny argument przekreślający zarówno jej sens ekonomiczny, jak i społeczny. Trzeba przyznać, iż w społeczeństwie polskim ze względu na doświadczenia stanu wojennego jest to argument niezwykle silnie oddziałujący na emocje. Warto też pamiętać, że obalenie lewicowego rządu Allende przez prawicową juntę Pinocheta było przez lata wykorzystywane do własnych celów przez propagandę gierkowską. Posługiwanie się nim w celach demagogicznych jest na dodatek o tyle łatwe, że ze względu na położenie geograficzne Chile i niewielkie znaczenie tego państwa dla kontaktów gospodarczych i politycznych Polski wiedza o nim jest, niestety, bardzo mała. Aby ostatecznie skończyć ze straszeniem przyszłych emerytów juntą chilijską, chciałbym przypomnieć autorowi artykułu oraz wszystkim tym, którzy zbyt łatwo po argument ten sięgają, że:
- w istocie reformę emerytur w Chile wprowadzono na podstawie prac wąskiej grupy ludzi, początkowo wbrew wojskowym i przy rosnącym poparciu społecznym. Porównywanie tej sytuacji z Polską nie ma jednak sensu, gdyż sytuacja gospodarcza, w jakiej znajdowało się wówczas Chile, była znacznie gorsza niż obecnie w Polsce. Nie zmienia to faktu, że reforma chilijska postrzegana jest pozytywnie przez społeczeństwo tego kraju i że stała się bodźcem do rozwoju systemu finansowego oraz przyspieszenia wzrostu gospodarczego, dając podstawę dla wzrostu zamożności całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, dochód narodowy na mieszkańca Chile jest, nawiasem mówiąc, prawie 2-krotnie wyższy niż na przeciętnego mieszkańca Polski. Wyższe są także w porównaniu z Polską wskaźniki chilijskiego poziomu wykształcenia i zdrowotności społeczeństwa;
- żadne z państw reformujących systemy emerytur, w tym państwa Ameryki Łacińskiej, nie skopiowały systemu chilijskiego, głównie ze względu na istniejące w nich odmienności instytucjonalne i ogólnogospodarcze. W Argentynie, Peru, Kolumbii czy ostatnio w Meksyku reformę wprowadzono w warunkach demokratycznych i z dużymi zmianami w stosunku do pierwowzoru chilijskiego. Wspólnym mianownikiem było jedynie trzymanie się po raz pierwszy zastosowanej w Chile idei wiązania wypłat emerytalnych z indywidualną aktywnością zawodową oraz angażowanie sektora prywatnego do zarządzania środkami emerytalnymi. Reformy podobnego typu - jak podkreślałem wcześniej - wprowadziły już lub rozpoczęły ich wdrażanie nie tylko znacznie bardziej rozwinięte gospodarczo od Polski kraje takie jak Szwajcaria, Holandia, Australia, Singapur, ale także bliskie nam Węgry czy Łotwa. Sądzę, że uczciwe byłoby określanie projektu reformy systemu zabezpieczeń społecznych w Polsce mianem syndromu węgierskiego lub szwajcarskiego. Byłoby to bliższe prawdy, zważywszy, iż zarówno w tych państwach, jak i w Polsce reformy te odbywają się w warunkach demokratycznego państwa prawa, a nie wojskowej dyktatury.
Na co nas stać
Nieporozumienie siódme: problemy okresu przejściowego.
Zgadzam się z autorem, że konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. Gdyby nie ograniczenia finansowe, które w ujęciu makrogospodarczym przekładają się na ograniczenia budżetowe i równowagę gospodarczą, nasza skłonność do obdarowywania wszystkich zainteresowanych jak najwyższymi świadczeniami byłaby znacznie większa. Faktem jest jednak, że cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. Nie bez znaczenia jest tu moment rozpoczęcia reformy - dzięki korzystnym tendencjom gospodarczym w Polsce (wzrost związany z efektami reform gospodarczych) i na świecie oraz ciągle jeszcze dostępnym zasobom prywatyzacyjnym stać nas przez najbliższe kilka lat na trochę więcej, niż byłoby to możliwe w innych warunkach. Dzięki temu obciążenia, jakim podlegać będzie pokolenie dzisiejszych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków będą mniejsze niż te, jakie musieliby ponieść przy braku lub odkładaniu reform, tzn. niska emerytura w przyszłości i obciążenie ich dzieci (czyli pokolenia, które moralnie będzie zobowiązane do pomocy niepracującym rodzicom) podwójnymi kosztami reform. Nie śmiemy twierdzić, że jest to sprawiedliwe, ale po prostu sprawiedliwsze. Nasze poczucie sprawiedliwości wzmacnia fakt, iż racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia, z których i tak przecież będą w takiej czy innej formie korzystać. Za niesprawiedliwe uważamy bowiem uchylanie się od pełnego ujawniania dochodów i płacenia składek, gdy każdemu przysługuje minimalna emerytura i opieka zdrowotna.
Niezbędne ustawy
Nieporozumienie ósme: aspekty konstytucyjne i polityczne.
Realizacja projektu reformy, przez wielu ekspertów ocenianego jako kompetentny i profesjonalny, wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Wszystkich tych potrzeb jesteśmy świadomi i zarówno my jako autorzy, jak i polskie organa legislacyjne nie ignorują ich. Kalendarz prac, jaki sobie założyliśmy, zakładał przygotowanie najpierw ustawy o wykorzystaniu wpływów z prywatyzacji części mienia Skarbu Państwa w celu wsparcia reformy systemu ubezpieczeń społecznych oraz ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych jako tych, które umożliwią stworzenie podstaw materialnych reformy i pozwolą podjąć niezbędne przygotowania zaangażowanym w nie instytucjom, takim jak banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne, instytucje nadzorcze itd. To dobrze, że Rada Ministrów przyjęła już te projekty ustaw. Inwestycje niezbędne do zarządzania środkami emerytalnymi są kosztowne i najwyższy czas, aby zainteresowane nimi instytucje rozpoczęły przygotowania. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych oraz kilka innych nowelizacji i zmian.
Kwestie przystawalności projektu reformy do zasad konstytucyjnych wymagają nowoczesnego spojrzenia na to, czym jest zabezpieczenie społeczne. Jak podkreśliliśmy wcześniej, sposób, w jaki autor opracowania postrzega tradycyjne kategorie ubezpieczenia społecznego, odpowiada nie tyle zasadom prawnym, ile nawykom nabytym podczas propagandy (a nie praktyki!) państwa socjalistycznego w Polsce. Reforma, co należy jeszcze raz podkreślić, zmienia sposób zarządzania składką na ubezpieczenie społeczne, a nie składkę czy jej formę prawną. Wątpliwości autora można porównać z rozważaniem, czy sklep, który został sprywatyzowany i wyposażony w nowoczesne kasy fiskalne, przestał być sklepem i czy zakłóca to umowę sprzedaży w ujęciu kodeksu cywilnego.
Zdumiewające wydaje się rozczarowanie autora unikaniem przez obecny rząd wciągania reformy w "przedwyborcze debaty i walki". Gdyby takim debatom poddany był swego czasu program Balcerowicza, to jeszcze do dziś kupowalibyśmy buty na kartki i chleb spod lady. Na szczęście i wówczas, i dziś ekipy rządzące oraz elity polityczne mają dość odpowiedzialności za państwo i jego stan w długim okresie, aby uznać, że reforma jest konieczna i że podlegać powinna najpierw analizie ekonomicznej, a nie politycznym przepychankom. I to jest chyba piękne w "polskim surrealizmie politycznym", że kłócimy się o rzeczy drobne, natomiast w sprawach naprawdę ważnych stać nas na dojrzałość i rozwagę.
A propos lewicowości i polityki: czy autor dostrzegł, że obecny system emerytalny zawiera w sobie ukrytą redystrybucję od biednych do bogatych, ponieważ to bogaci jako żyjący dłużej korzystają z "uwspólnienia" ryzyka? Czy autor zauważa, że niebranie pod uwagę składek z wczesnego okresu kariery zawodowej uderza w niżej zarabiających, którzy zazwyczaj mają mniej lat spędzonych w szkole? Czy nie jest zrozumiałe, że każdy rząd wrażliwy na bezzasadność tego typu ukrytej redystrybucji, usiłowałby ją usunąć?
Co na świecie
Nieporozumienie dziewiąte: my a inni.
Omawiany artykuł zdaje się traktować kierunek polskich zmian jako idiosynkratyczne dziwactwo. Chociaż polski program reform wynika wyłącznie z polskich uwarunkowań wewnętrznych, nie jest bezzasadne rozejrzenie się wokół siebie.
Co dzieje się wokół nas w kwietniu 1997 r.? Oto na Węgrzech, rządzonych przez sojusz zreformowanej Węgierskiej Partii Socjalistycznej oraz Partii Wolnych Demokratów, przedkładany jest właśnie do parlamentu pakiet ustaw wprowadzających nowy wielofilarowy system emerytalny z drugim filarem w postaci powszechnych obowiązkowych, otwartych, konkurujących ze sobą funduszy emerytalnych. Oto w Szwecji jesteśmy w przededniu wprowadzenia systemu emerytalnego, zawierającego także filar kapitałowy, oraz ścisły związek składki i świadczenia w filarze repartycyjnym (w postaci tego, co w naszym projekcie nazwaliśmy "kapitałem uprawnień emerytalnych"). Oto na Łotwie - gdzie system kapitałowych uprawnień emerytalnych działa już pełną parą - wprowadza się filar powszechnych funduszy kapitałowych. Oto w Szwajcarii, Danii, Holandii, Wielkiej Brytanii czy Australii dominują powszechne ubezpieczenia kapitałowe (tj. grupujące co najmniej 70 proc. siły roboczej), a w niektórych wypadkach (Szwajcaria, Australia) obowiązkowe kapitałowe systemy zabezpieczenia na starość. Oto w przynajmniej sześciu krajach Ameryki Łacińskiej działają systemy oparte na przymusowej kapitalizacji całości (Chile) lub części składki. Oto w Stanach Zjednoczonych Doradczy Panel Prezydenta ds. Reformy Ubezpieczeń Społecznych proponuje wprowadzenie systemu trójfilarowego à la rozwiązania latynoamerykańskie...
Nie dlatego robimy reformy, ponieważ robią je inni. Powinniśmy jednak dobrze wiedzieć, co i dlaczego robią inni, aby nie powielić cudzych błędów i czerpać z innych doświadczeń tylko to, co wzbogaca nasz program.
Komu służą reformy
Nieporozumienie dziesiąte: cele i beneficjenci reform.
Kolejnym przykładem problemów autora omawianego artykułu z podstawowymi kategoriami ekonomicznymi i finansowymi jest zarzut, iż jedyny cel reform jest natury fiskalnej. Oczywiście, że cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. Gromadzone przez fundusze środki będą bowiem za pośrednictwem systemu finansowego, a więc przez kredyt bankowy i hipoteczny, inwestycje w akcje i obligacje, zasilać wzrost gospodarczy. Część tych środków, zgodnie zresztą z normami ostrożnościowymi obowiązującymi w najbardziej rozwiniętych systemach finansowych, będzie inwestowana w rządowe papiery wartościowe jako najbezpieczniejszą formę lokat; cześć będzie też zapewne inwestowana za granicą w celu dywersyfikacji ryzyka. Jest natomiast całkowitą nieprawdą, że fundusze emerytalne będą zobowiązane do inwestowania w dłużne papiery Skarbu Państwa.
Nie wiedzieć czemu, do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Warto więc przypomnieć, że Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ma w nich swoich przedstawicieli i systematycznie wpłaca statutowe składki na finansowanie ich działalności. Od kiedy mamy w Polsce zrównoważony bilans płatniczy, prawie nie korzystamy z pomocy finansowej tych instytucji, dlatego ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. Korzystanie z rad specjalistów Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie wydaje się zresztą zbytnio nierozważne, jeśli wziąć pod uwagę, iż instytucje te zatrudniają fachowców z całego świata, którzy pracując w różnych krajach, mają unikatową możliwość poznania i wymiany najlepszych doświadczeń gospodarczych krajów, z jakimi się w swojej codziennej pracy stykają.
I wreszcie ostatnia uwaga, w imię pamięci nieodżałowanego autora "Bambini di Praga". Instytucje i rozwiązania krytykowane przez autora są tworzone właśnie po to, aby nie było wolnego pola dla oferujących złudzenia aferzystów. Mam nadzieję, że nadchodzi czas przejścia od etapu konieczności polemiki z tymi, którzy wciąż oferują polskim przyszłym emerytom złudzenia dnia wczorajszego, do etapu wspólnej pracy nad zapewnieniem jak najwyższej jakości projektowanych rozwiązań.
Autor jest dyrektorem Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego | systemy społecznych ubezpieczeń emerytalnych oparte na monopolu czy zdecydowanej dominacji filaru repartycyjnego przeżywają głęboki kryzys. Wywołuje go narastającą falę zmian będącą rezultatem szybkiego pogarszania się proporcji demograficznych między osobami w wieku emerytalnym i ludnością w wieku produkcyjnym, z drugiej - faktów wywołujących zmiany w poglądach na rolę państwa w dziedzinie transferów pieniężnych oraz rozwoju technologii umożliwiających daleko posuniętą indywidualizację rachunków, na które wpłacane są składki.Brak daleko idących reform w dziedzinie emerytur grozi ich bankructwem i kompromitacją państwa jako ich gwaranta. Przygotowany w Biurze Pełnomocnika Rządu do Spraw Reformy Zabezpieczenia Społecznego projekt reform jest odpowiedzią na narastające szybko zagrożenie kompromitacji systemu emerytalnego. Nie jest prawdą że reforma zlikwiduje ubezpieczenie społeczne. Istotą tych ubezpieczeń jest ustawowy przymus uczestnictwa oraz grupowe organizowanie funduszy finansowych z przeznaczeniem na z góry określone wydarzenia losowe, tutaj starość. wysokość składek kalkulowana jest tak, aby wyrównać koszty wystąpienia ryzyka w wyznaczonej liczbie ubezpieczonych oraz w określonym czasie trwania ubezpieczenia. Zreformowany system emerytalny pozostanie systemem ubezpieczenia społecznego. Obowiązkowa składka będzie kalkulowana według ryzyka przeciętnego dla wszystkich ubezpieczonych. Istnieć będą rzeczywiste gwarancje i solidarność ubezpieczonych przez system, w którym w razie niepowodzenia inni uczestnicy systemu pomagają pokrzywdzonym, oraz emeryturę minimalną i system pomocy społecznej. Zachowany zostanie w pełni publiczny charakter instytucji obsługującej całość składki na wszystkie rodzaje ryzyk (ZUS), a instytucje drugiego filaru (fundusze emerytalne i zarządzające nimi towarzystwa emerytalne) będą publicznie regulowane i nadzorowane przez Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi.
Filar kapitałowy przyniesie wyraźne korzyści uczestnikom systemu. Zwiększą się indywidualne oszczędności ludności, zmieni się także ich struktura w kierunku większego udziału oszczędności długookresowych. Oba te czynniki nie mogą nie przyspieszyć wzrostu gospodarczego. Międzynarodowa dywersyfikacja inwestycji funduszy emerytalnych umożliwi znacznie lepszą kontrolę ryzyka. stopa zwrotu jest wyższa w filarze kapitałowym niż w filarze repartycyjnym. koszty będą najprawdopodobniej wyższe niż koszty w obecnym systemie ubezpieczenia społecznego. w dużej części będą kosztami sektora prywatnego nie obciążającymi budżetu, a beneficjentami będą wszyscy obywatele. koszty administracyjne obecnego systemu są sztucznie zaniżone, bo nie uwzględniają kosztów obsługi systemu ponoszonych przez pracodawców.Świadczenia nie ulegną obniżeniu. Obniży się relacja świadczeń do płac, wyniknie to z realnego wzrostu płac, nie spadku emerytur. za sprawiedliwe uznajemy wypłacenie takiej wielkości środków emerytalnych, jakie zostały przez jednostkę zgromadzone przez lata pracy. Kwestią solidarności społecznej jest zapewnienie środków do życia tym, którzy nie byli zdolni do zapracowania na emeryturę. Pozostawienie części środków najwyżej zarabiającym służyć ma ożywieniu ich aktywności gospodarczej. Znaczny wzrost wielkości emerytury dla osób, które zdecydują się pracować dłużej. jedyny sprawiedliwy rachunek przyszłych należności emerytalnych, tj. rachunek aktuarialny, musi wartościować późne lata pracy wyżej. To liniowy sposób naliczania świadczeń jest gwałtem na naturze, zmuszającym pracowników do wcześniejszych emerytur wbrew ich woli i wbrew sprawiedliwości. O ekwiwalentności wkładu i zwrotu możemy mówić dopiero po powiększeniu zaoszczędzonych środków o dochód, jaki przynoszą dzięki wykorzystaniu ich przez system finansowy. w sferze obowiązkowego filaru ubezpieczeń zmieni się jedynie sposób zarządzania środkami, a nie ich forma czy wielkość. Zarówno składka, jak i sposób jej zbierania nie ulegną zmianie. system stworzy motywacje i instrumenty do nadzorowania procesu zarządzania i dysponowania tymi środkami przez ich przyszłych odbiorców. Nie będzie możliwa utrata zgromadzonych w funduszach emerytalnych środków, gdyż te gwarantować będzie państwo. Zbankrutować natomiast może, tracąc jedynie własne środki, prywatne towarzystwo emerytalne, i to wskutek przekazania własnego kapitału na niedobór wynikający z niższych w porównaniu z innymi funduszami dochodów. Ryzykiem objęte są zatem niemal wyłącznie towarzystwa emerytalne, a nie uczestnicy funduszów emerytalnych. Ewentualne straty tych ostatnich polegać mogą jedynie na uzyskaniu średniego, a nie najwyższego zwrotu z zainwestowanych składek. Wypłacalność funduszy gwarantowana będzie przez sponsorowany przez wszystkie towarzystwa fundusz gwarancyjny oraz w ostatecznej instancji przez państwo. Projekt reformy został poddany ocenie ekspertów, aby usunąć jego ewentualne niedoskonałości, i przedstawić do wdrożenia taki, który zapewni bezpieczną przyszłość milionom odchodzących na emerytury Polaków za pięćdziesiąt, a nie pięć lat.
konieczność sfinansowania reformy jest najtrudniejszym jej elementem. cała koncepcja reformy zbudowana została na bazie tego, na co jako społeczeństwo możemy sobie pozwolić, czyli na ile nas stać. racjonalizacja obecnego systemu nie polega na obniżaniu świadczeń, ale przede wszystkim na uszczelnianiu systemu, czyli budowaniu motywacji dla czarnej i szarej strefy gospodarki do ujawniania swoich dochodów i płacenia składek na świadczenia. Realizacja projektu reformy wymaga uchwalenia przez Sejm 6-7 nowych ustaw i nowelizacji kilkunastu. Gotowa jest już ustawa o pracowniczych programach emerytalnych. Przygotowuje się ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych.cały wysiłek podejmowany jest po to, aby w przyszłości za emerytury nie płacić głębokim deficytem budżetowym i okradającą nas wszystkich inflacją. Fundusze emerytalne nie będą natomiast źródłem finansowania deficytu, ale źródłem finansowania prywatnych inwestycji i rozwoju gospodarczego. do beneficjentów reformy ubezpieczeń w Polsce autor wciągnął także instytucje międzynarodowe, przedstawiane w tonie żądnych krwi bestii. Polska jest członkiem założycielem tych instytucji, ich wskazania mają jedynie charakter doradczy, a nie warunkowy. |
MEDYCYNA
Nowa szansa dla chorych na raka krwi i niektóre nowotwory złośliwe
Uzdrawiająca chimera
ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI
Miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych są nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych - szczególnie białaczek i chłoniaków. - W ten sposób udało się nam uzyskać całkowitą remisję u pięciu pacjentów z wyjątkowo trudnym do leczenia rakiem nerki z przerzutami - twierdzi prof. Shimon Slavin z Izraela, jeden z pionierów tej metody immunoterapii.
Inni specjaliści zalecają ostrożność. Przyznają jednak, że dla niektórych chorych pojawiła się nowa szansa skutecznej terapii. - Pomysł tej metody powstał w latach 60., ale żeby ocenić jej skuteczność, potrzebny jest dłuższy okres obserwacji - mówi prof. Jerzy Hołowiecki, kierownik kliniki transplantacji szpiku Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.
Prof. Slavin przytacza przykłady: - Terapię tę po raz pierwszy zastosowaliśmy przed 14 laty u chorego na białaczkę. Żyje on do dziś. Wtedy nikt nie chciał uwierzyć, że w strzykawkach podawaliśmy mu jedynie krwinki pobrane od dawcy. Wydawało się to zbyt proste, by było możliwe - podkreśla uczony. Od 6 lat tę metodę stosuje się w Jerozolimie rutynowo. W przewlekłych białaczka szpikowych jej skuteczność sięga 80 proc., a w chłoniakach nieziarniczych - 70 proc. Gorsze rezultaty uzyskuje się jedynie w ostrych postaciach choroby. W przypadku białaczki szpikowej wyleczalność nie przekracza 20-30 proc.
Metoda ostatniej szansy
O podobnych efektach mówią polscy specjaliści, którzy od niedawna również stosują tę metodę. - W nowotworowych chorobach hematologicznych wyniki, jakie dotąd uzyskaliśmy, można ocenić jako dobre: zostali uratowani chorzy, którzy musieliby umrzeć, gdyż nie pomogły im tradycyjne metody leczenia - mówi prof. Janusz Hansz z kliniki AM w Poznaniu, gdzie zabiegom takim od stycznia tego roku poddano 23 chorych na białaczki, chłoniaki i szpiczaki. W Katowicach leczonych było ośmiu chorych, spośród których żyje sześciu. Pierwsze trzy przeszczepy wykonano także w Warszawie - w klinice hematologii i onkologii Akademii Medycznej.
Trzeba jednak pamiętać, że jest to metoda ostatniej szansy - gdy nie pomaga chirurgia, radio- i chemioterapia. - Nie jest też panaceum na wszystkie oporne na leczenie choroby nowotworowe. Na podstawie dotychczasowych prób możemy powiedzieć jedynie, że można ją stosować w niektórych chorobach hematologicznych, gdy nie ma innej możliwości leczenia - uważa prof. Hansz. Nie wiadomo też, na ile miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych zastąpią klasyczne transplantacje szpiku kostnego lub komórek macierzystych szpiku. Dotychczasowe doświadczenia z użyciem tej metody są zbyt skromne - nawet w klinice prof. Slavina. W Europie dopiero planowane są większe badania, które mają wykazać jej skuteczność.
Shimon Slavin sądzi, że jest ona nadzieją w leczeniu schorzeń zarówno nowotworowych, jak i w zaburzeniach genetycznych układu odpornościowego, np. w anemii aplastycznej i niedokrwistości Fanconiego, w których również uzyskał ponad 80 proc. wyleczalności. A nawet w chorobach autoimmunologicznych, jak stwardnienie rozsiane czy reumatoidalne zapalenie stawów. Wcześniejsze niepowodzenia tego rodzaju immunoterapii powodowane były tym, że do miniprzeszczepów wykorzystywano leukocyty pobrane od chorego. To był błąd. Nie można leczyć komórkami odpornościowymi, które przecież "zdradziły" już pacjenta.
Dać nadzieję
W miniprzeszczepach używa się wyłącznie komórek macierzystych układu krwiotwórczego oraz dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Metoda ta jest zatem podobna do tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego (lub komórek krwiotwórczych), jaki wykonywany jest od wielu lat. Różni się głównie tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony (chemioterapią i napromieniowaniem), lecz stopniowo - w ciągu kilku miesięcy - zastępowany komórkami z krwi dawcy. W tym czasie jego limfocyty mają zniszczyć komórki nowotworowe i odtworzyć układ krwiotwórczy.
Taka metoda jest mniej toksyczna, zmniejsza też podatność na infekcje - szczególnie niebezpieczne w początkowym etapie zabiegu. Grozi jedynie reakcją "przeszczep przeciwko gospodarzowi", gdy komórki dawcy zaczynają atakować organizm ich biorcy. Przez pewien czas w jego organizmie utrzymuje się tzw. chimeryzm hemopoetyczny - współistnienie dwóch układów krwiotwórczych. Dlatego największą trudnością tej metody jest maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy, przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka tej niekorzystnej reakcji.
- Ważne jest też, że stwarza ona szansę leczenia chorych dotąd niekwalifikujących się do klasycznej transplantacji szpiku od dawcy - twierdzi prof. Wiesław W. Jędrzejczak z kliniki hematologii i onkologii warszawskiej AM. Do takich pacjentów zaliczane są osoby z niewydolnością serca, płuc, nerek, wątroby, powyżej 50. roku życia, gdyż są znacznie bardziej narażone na powikłania grożące śmiercią. W Polsce jest to szansa jedynie dla chorych mogących znaleźć dawcę komórek - najlepiej wśród najbliższych krewnych. Koszty przekraczają 100 tys. zł.
24 miliony zł na przesiewowe badania onkologiczne
Ministerstwo Zdrowia uruchomiło w tym roku cztery programy wczesnego wykrywania nowotworów piersi, szyjki macicy, jelita grubego i prostaty. Przeznaczyło na nie prawie 19 milionów złotych. Uczestniczące w programach kasy chorych dołożyły jeszcze na ten cel dalsze 5 milionów złotych. Według szacunków koordynatorów programów, badaniami przesiewowymi zostanie objętych 415 tysięcy osób.
Onkolodzy zwracają uwagę na znaczenie skriningu - czyli badań, którym poddają się osoby, u których nie występują żadne niepokojące objawy choroby. - Niestety, w Polsce ciągle jeszcze nie ma zwyczaju poddawania się takim badaniom - ocenia prof. Marek Nowacki, szef Centrum Onkologii.
Lekarzy niepokoi szczególnie wysoka dynamika wzrostu zachorowań na nowotwory jelita grubego. Zapada na nie 10,5 tysiąca osób rocznie, a 7,5 tysiąca - umiera. Wykrywane stany rakowe są w Polsce dwukrotnie bardziej zaawansowane (a więc dające mniejsze szanse na wyleczenie) niż na zachodzie Europy i w USA. - Rak jelita grubego to wśród chorób nowotworowych drugi zabójca - alarmują onkolodzy. Ryzyko zachorowania wzrasta po 50 roku życia. Dlatego każdy powinien poddać się między 50 a 65 rokiem życia kolonoskopii. W ramach programu badań przesiewowych lekarze pierwszego kontaktu będą mieć prawo do wystawiania skierowań na takie badanie.
Trzy pozostałe programy będą realizowane w ten sposób, że samorządy terytorialne lub placówki zdrowotne będą wysyłać zaproszenia do wybranych osób (z grup wiekowych szczególnie zagrożonych poszczególnymi nowotworami). Przedstawiciele ministerstwa i lekarze przyznają, że potrzeby są dużo większe. Ale na objęcie większej grupy osób potrzebne byłyby i większe pieniądze (których nie ma) i większa liczba ośrodków. - Od czegoś trzeba zacząć. To jest program skierowany do ludzi potencjalnie zdrowych. Jeśli ktoś zaobserwuje u siebie jakieś niepokojące objawy, bez żadnego skierowania powinien udać się do onkologa - przypomina prof. Nowacki.
W Polsce na choroby nowotworowe zapada rocznie 110 tysięcy osób. 75 tysięcy umiera. Realizacja programów wczesnego wykrywania raka może uratować - według szacunków onkologów - 10 tysięcy osób. SOL | Niektórzy specjaliści są zdania, że nową nadzieją w leczeniu chorób nowotworowych – szczególnie białaczek i chłoniaków – są miniprzeszczepy komórek krwiotwórczych. Inni przyznają, że dla niektórych pacjentów miniprzeszczepy są szansą skutecznej terapii, ale zalecają ostrożność. Aby ocenić skuteczność tej metody, trzeba bowiem obserwować jej wyniki przez dłuższy czas. Miniprzeszczepy stosuje się rutynowo od kilku lat w Jerozolimie, a od niedawna także w Polsce. Uzyskane do tej pory wyniki są dobre – udało się uratować chorych, którym nie pomogły tradycyjne metody leczenia. W miniprzeszczepach używa się komórek macierzystych układu krwiotwórczego i dojrzałych limfocytów dawcy o podobnej zgodności tkankowej. Od tradycyjnego przeszczepu szpiku kostnego miniprzeszczepy różnią się tym, że szpik chorego nie jest od razu niszczony chemioterapią lub napromieniowaniem, lecz stopniowo zastępowany komórkami z krwi dawcy. Metoda ta jest mniej toksyczna i zmniejsza podatność na infekcje. Jedynym zagrożeniem jest sytuacja, w której komórki dawcy zaczynają atakować organizm biorcy. Największym wyzwaniem jest więc maksymalne zwiększenie dawki limfocytów dawcy przy jednoczesnym zminimalizowaniu ryzyka niekorzystnej reakcji. W tym roku Ministerstwo Zdrowia uruchomiło cztery programy wykrywania różnych rodzajów nowotworów, na które przeznaczyło 19 milionów złotych. Kasy chorych wyłożyły kolejne 5 milionów. Według szacunków badaniom przesiewowym poddane zostanie około 415 osób. |
SEJM UCHWALIŁ
Cel - poprawa bezpieczeństwa
Nowy kodeks drogowy
STANISŁAW SOBOŃ
Sejm uchwalił 25 kwietnia 1997 r. ustawę - Prawo o ruchu drogowym. Teraz musi ją jeszcze rozpatrzyć Senat. Zamieszczamy dziś dokończenie omówienia tego aktu prawnego. Pierwszą cześć opublikowaliśmy wczoraj.
Tablice i dowody rejestracyjne
Aby zarejestrować pojazd, właściciel będzie musiał przedstawić dowód jego własności, kartę pojazdu (jeżeli była wydana dla niego), skrócony odpis świadectwa homologacji, decyzji zwalniającej z obowiązku homologacji albo zaświadczenie o pozytywnym wyniku badania technicznego, dowód rejestracyjny (jeżeli pojazd był zarejestrowany) i dowód odprawy celnej przywozowej, jeżeli był sprowadzony z zagranicy i jest rejestrowany po raz pierwszy. Nie określił jednak pełnego katalogu warunków i upoważnił ministra transportu i gospodarki morskiej do ich uzupełnienia w rozporządzeniu. Kodeks określił równocześnie warunki rejestracji czasowej pojazdu, które dotychczas były szczątkowo uregulowane w rozporządzeniu. Według nowych przepisów pojazd może być zarejestrowany czasowo w dwóch wypadkach. Pierwszy - to rejestracja z urzędu w razie konieczności sprawdzenia lub uzupełnienia dokumentów wymaganych do rejestracji. Drugi - to rejestracja na wniosek właściciela pojazdu dla wywozu pojazdu za granicę, przejazdu z miejsca zakupu lub odbioru pojazdu na terytorium Polski oraz przejazdu w związku z koniecznością przeprowadzenia badań homologacyjnych lub technicznych w stacji kontroli pojazdów albo naprawy. Pojazd może być zarejestrowany czasowo do 30 dni. Możliwe jest przedłużenie tego terminu o 14 dni, jednakże po jego upływie właściciel ma obowiązek zwrócić organowi rejestrującemu pozwolenie czasowe i tablice rejestracyjne.
Kodeks wprowadził zakaz rejestracji pojazdów wykonanych (złożonych) poza wytwórnią. Chodzi tu o wszelkie pojazdy złożone we własnym zakresie, które w dotychczasowych przepisach nazywane były SAMAMI lub SKŁADAKAMI. Zakaz ten nie dotyczy pojazdu zbudowanego przy wykorzystaniu nadwozia, podwozia lub ramy konstrukcji własnej, którego markę określa się jako SAM. Jeśli więc ktoś sam wykona taki pojazd, nie będzie miał kłopotów z jego zarejestrowaniem. Zakaz nie dotyczy także pojazdu zabytkowego.
Umożliwia się rejestrację pojazdów będących w dyspozycji zakładów lub wydzielonych jednostek wielozakładowych przez organ rejestrujący, właściwy ze względu na ich siedzibę, jeżeli ich kierownicy zostaną upoważnieni przez właścicieli do dokonania takich czynności. Jest to wyjątek od ogólnej zasady obowiązującej przy rejestracji pojazdów, przewidującej rejestrację na wniosek właściciela i przez organ właściwy ze względu na jego miejsce zamieszkania lub siedzibę.
Określono też warunki wyrejestrowania pojazdu. Może nastąpić to tylko na wniosek jego właściciela w razie zniszczenia (kasacji) pojazdu, jeżeli przedstawi zaświadczenie o przekazaniu pojazdu do składnicy złomu wyznaczonej przez wojewodę, kradzieży, jeżeli złoży odpowiednie oświadczenie pod odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznanie oraz wywozu pojazdu za granicę, jeżeli został tam zarejestrowany lub zbyty. Pojazd wyrejestrowany z powodu kasacji nie może być ponownie zarejestrowany. Oznacza to, że przestaną obowiązywać przepisy o czasowym lub stałym wycofaniu pojazdu z ruchu, które przewiduje obecnie rozporządzenie o rejestracji i ewidencji pojazdów. Na właścicielu ciążyć będą wszelkie opłaty do czasu wyrejestrowania pojazdu, a więc podatek od środków transportowych i ubezpieczenie OC.
Pojazdy zostaną zaopatrzone w nowe tablice rejestracyjne. Kodeks przewiduje odpowiednią nowelizację ustawy o działalności gospodarczej w celu wprowadzenia koncesjonowania produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych. Tablice te mają być produkowane według nowego wzoru, z uwzględnieniem standardów europejskich. Będą też odpowiednio zabezpieczone przed możliwością ich podrobienia. Koncesjonowanie produkcji i dystrybucji tablic rejestracyjnych nastąpi od 1 lipca 1998 r. Tablice rejestracyjne, dowód rejestracyjny i pozwolenie czasowe będą wydawane za opłatą, niezależnie od opłaty skarbowej za rejestrację pojazdu.
Organem rejestrującym pojazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Może on powierzyć to zadanie w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc rejestracją pojazdów będą się zajmować nadal samorządy.
Zostanie utworzona centralna ewidencja pojazdów oraz właścicieli i posiadaczy pojazdów. Wpisowi do ewidencji podlegać będzie każdy zarejestrowany pojazd. Będą w niej dane o pojeździe, jego kolejnych właścicielach i posiadaczach oraz o zawartych przez te osoby umowach obowiązkowego ubezpieczenia OC. Ewidencja będzie prowadzona od 1 lipca 1998 r. przez jednostkę podległą ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra.
Karta pojazdu
Nowe przepisy przewidują wprowadzenie karty pojazdu jako dodatkowego, obok dowodu rejestracyjnego, dokumentu. Karta będzie wydawana przez producenta lub importera na każdy nowy pojazd samochodowy wprowadzony do obrotu handlowego w Polsce, a następnie przekazywana jego właścicielowi. Przy sprzedaży będzie przekazywana kolejnemu właścicielowi. W karcie będzie zapisywana historia pojazdu. Na pojazd sprowadzony z zagranicy i tam zarejestrowany właściciel otrzyma kartę pojazdu przy pierwszej rejestracji w Polsce. Przepisy te wejdą w życie od 1 lipca 1998 r. Właścicielom pojazdów zarejestrowanych przed dniem wejścia tego obowiązku w życie karty mogą być wydane po podjęciu takiej decyzji przez ministra transportu i gospodarki morskiej. Wówczas warunki i terminy w jakich to nastąpi, zostaną określone w drodze rozporządzenia.
Badania techniczne
Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych niektórych pojazdów. Pojazdy przeznaczone do nauki jazdy i egzaminowania podlegać będą okresowym badaniom technicznym co 6 miesięcy, a pojazdy marki SAM nowego typu oraz przystosowane do zasilania gazem - corocznie. Badanie techniczne pojazdu będzie można przeprowadzić w stacji kontroli pojazdów w całym kraju, a nie tylko w województwie, jak proponowano poprzednio. Poza tymi zmianami, określono wyraźnie warunki wydawania upoważnień do przeprowadzania badań technicznych przez stacje kontroli pojazdów, wydawania i cofania uprawnień diagnostom do wykonywania badań technicznych oraz środki nadzoru wojewody nad stacjami i diagnostami. W razie cofnięcia diagnoście uprawnienia do wykonywania badań technicznych wydanie ponownego nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna. Stacje kontroli pojazdów działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania przewidziane w kodeksie w terminach określonych w wydanych im upoważnieniach. Osoby wykonujące czynności diagnosty w dniu wejścia w życie kodeksu na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie.
Prawa jazdy
Wzorem rozwiązań istniejących w państwach Unii Europejskiej, w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kategoria podstawowa prawa jazdy uprawnia do kierowania pojazdem w nim określonym bez ograniczeń, a podkategoria - z ograniczeniami. I tak, prawo jazdy kat. A uprawnia do kierowania każdym motocyklem, a kat. A1 tylko motocyklem o pojemności skokowej silnika nie przekraczającej 125 cm sześc. i o mocy nie większej niż 11 kW. Prawo jazdy kat. B uprawnia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej (dmc) nie przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów i motocykli, oraz tymi pojazdami z przyczepą o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, jeżeli łączna dmc zespołu tych pojazdów nie przekracza 3,5 t, a także ciągnikiem rolniczym lub pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat. B1 - trójkołowym lub czterokołowym pojazdem samochodowym o masie własnej nie przekraczającej 550 kg i pojemności silnika spalinowego o zapłonie iskrowym większej niż 50 cm sześc., z wyjątkiem autobusów i motocykli. Prawo jazdy kat. C uprawnia do kierowania pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t, z wyjątkiem autobusów, oraz ciągnikiem rolniczym, natomiast kat. C1 - pojazdem samochodowym o dmc przekraczającej 3,5 t i nie większej niż 7,5 t, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, z wyjątkiem autobusów. Prawo jazdy kat. D uprawnia do kierowania autobusem, ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym, natomiast kat D1 - autobusem przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 17 osób, łącznie z kierowcą, oraz ciągnikiem rolniczym i pojazdem wolnobieżnym. Nie wprowadzono podkategorii w kategorii T. Ustalono też, że kat. C1+E uprawnia do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. C1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego, a kategoria D1+E - do kierowania zespołem pojazdów o dmc nie przekraczającej 12 t, składającym się z pojazdu ciągnącego określonego w kat. D1 i przyczepy o dmc nie przekraczającej masy własnej pojazdu ciągnącego. Dopuszczono też możliwość kierowania pojazdami przez osoby nie posiadające do tego uprawnień. Chodzi tu o odbywających naukę jazdy pod nadzorem instruktora lub egzamin państwowy pod nadzorem egzaminatora. Regulacje te likwidują lukę, która istnieje w dotychczasowych przepisach.
Warunkiem uzyskania prawa jazdy wyższych kategorii (C, C1, D lub D1), jest posiadanie prawa jazdy kat. B. Nie zmieniły się wymagania wiekowe dla osób ubiegających się o prawo jazdy kategorii B. Osoby, które nie ukończyły 18 lat, mogą uzyskać prawo jazdy kat. A, A1, B, B1 i T tylko za zgodą rodziców lub opiekunów. Kierujący może posiadać tylko jedno ważne krajowe prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem.
Organem wydającym prawa jazdy będzie kierownik rejonowego urzędu rządowej administracji ogólnej. Zadania w zakresie wydawania praw jazdy może on powierzyć w drodze porozumienia organom samorządu terytorialnego. W wypadku dużych miast, określonych w ustawie o zmianie zakresu działania niektórych miast oraz o miejskich strefach usług publicznych, zadania te przechodzą do właściwości organów gmin jako zadania zlecone. Praktycznie więc sprawami związanymi z wydaniem prawa jazdy, będą zajmować sie nadal samorządy.
Odmiennie niż dotychczas określono uprawnienia cudzoziemca do kierowania pojazdem w czasie dłuższego pobytu na terytorium Polski. Jeżeli posiada prawo jazdy, wydane za granicą zgodnie z konwencją o ruchu drogowym, może kierować pojazdem rodzaju określonego w prawie jazdy przez 6 miesięcy od dnia rozpoczęcia stałego lub czasowego pobytu w Polsce. Może ubiegać się też o wydanie polskiego prawa jazdy. Podstawą do wydania jest zawsze krajowe prawo jazdy. Jeżeli prawo jazdy nie będzie odpowiadać wymaganiom powołanej konwencji, musi zdać egzamin państwowy w części teoretycznej oraz przedłożyć uwierzytelnione tłumaczenie zagranicznego prawa jazdy. Analogiczne zasady dotyczą obywatela polskiego, który uzyskał prawo jazdy za granicą, a następnie powrócił do Polski.
Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Powinien więc spełnić warunki przewidziane dla jego wydania (m. in. posiadać prawo jazdy odpowiedniej kategorii przez 3 lata, przejść badania lekarskie i psychologiczne). Kierujący pojazdem przewożącym materiały niebezpieczne musi odbyć specjalistyczny kurs.
Osoby, które ukończyły 18 lat, nie muszą mieć karty rowerowej, motorowerowej lub woźnicy. Obowiązek ich posiadania dotyczy wyłącznie dzieci i młodzieży do 18 lat.
Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. W ewidencji znajdzie się każdy, kto uzyska uprawnienie do kierowania pojazdem. Ewidencję będzie prowadzić jednostka podległa ministrowi spraw wewnętrznych i administracji. Przepisy nie określają bliżej warunków jej funkcjonowania, lecz odsyłają do rozporządzenia ministra. Ewidencja zacznie działać 1 lipca 1998 r.
Szkolenie kierowców
Zmiany mają charakter zasadniczy. Kodeks przewiduje, iż szkolenie kandydatów na kierowców może być prowadzone tylko w jednostkach lub szkołach spełniających określone warunki i posiadających zezwolenie kierownika rejonu. Wśród warunków wymienia się posiadanie: odpowiedniego lokalu; wyposażenia dydaktycznego; pojazdu przystosowanego do nauki jazdy; placu manewrowego. Jednostka szkoląca ma obowiązek zatrudnienia co najmniej jednego instruktora, chyba że osoba fizyczna prowadząca taką działalność sama jest instruktorem. Określono równocześnie kompetencje nadzorcze kierownika rejonu nad tymi jednostkami. W razie stwierdzenia naruszenia warunków przewidzianych dla jednostek szkolących, prowadzenia szkolenia niezgodnie z przepisami oraz wydania zaświadczenia o ukończeniu szkolenie niezgodnie ze stanem faktycznym organ ten będzie miał obowiązek cofnięcia zezwolenia na prowadzenie szkolenia. W razie cofnięcia zezwolenia z dwóch ostatnich powodów ponowne nie może być wydane wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o cofnięciu stała się ostateczna.
Ośrodki szkolenia i szkoły prowadzące działalność szkoleniową na podstawie dotychczasowych przepisów będą mogły ją kontynuować przez rok od dnia wejścia kodeksu w życie. Po tym terminie, jeżeli zamierzają nadal prowadzić szkolenie kierowców, muszą spełnić nowe warunki.
Osoba ubiegająca się o prawo jazdy lub pozwolenie do kierowania tramwajem może rozpocząć szkolenie najwcześniej trzy miesiące przed osiągnięciem wieku wymaganego dla danej kategorii prawa jazdy lub pozwolenia. Jeżeli jest nią uczeń szkoły, której program nauczania obejmuje szkolenie osób ubiegających się o prawo jazdy, okres ten wynosi 12 miesięcy.
W związku z wprowadzeniem nowych wymagań dla kandydatów na kierowców oraz nowych warunków szkolenia osoby od 17 do 18 lat ubiegające się o prawo jazdy kategorii B, które ukończyły wymagane szkolenie lub w nim uczestniczą 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Również osoby ubiegające się o prawo jazdy kategorii C lub D, które ukończyły wymagane szkolenie lub uczestniczą w nim 1 lipca 1998 r., uważa się za spełniające wymagania w zakresie wieku. Osoby te nie muszą też posiadać prawa jazdy kategorii B.
Kodeks określił też dodatkowe wymagania wobec instruktorów. Instruktorem może być osoba, która ma co najmniej wykształcenie średnie, posiada uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego nauczaniem przez co najmniej 3 lata, potwierdziła wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne w odpowiednim orzeczeniu, ukończyła kurs kwalifikacyjny w jednostce upoważnionej przez wojewodę, zdała egzamin przed komisją powołaną przez wojewodę, nie była karana wyrokiem sądu lub orzeczeniem kolegium do spraw wykroczeń za przestępstwa lub wykroczenia przeciwko bezpieczeństwu w ruchu lądowym i została wpisana do ewidencji instruktorów prowadzonej przez kierownika rejonu. Instruktorzy zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi tak jak kierowcy. Powinni posiadać też świadectwo kwalifikacji. Instruktor może być skreślony z ewidencji przez kierownika rejonu, jeżeli przestał spełniać warunki przewidziane dla instruktorów, nie przedstawił orzeczenia lekarskiego z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności instruktora, nie zdał egzaminu przed komisją wojewody w wyznaczonym terminie oraz dopuścił się rażącego naruszenia przepisów obowiązujących w zakresie szkolenia kierowców. Po skreśleniu instruktora z powodu rażącego naruszenia przepisów z zakresu szkolenia ponowny wpis do ewidencji nie może być dokonany wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Nadzór nad szkoleniem sprawuje kierownik rejonu. Może on kontrolować dokumentację związaną ze szkoleniem oraz skierować instruktora, w uzasadnionych sytuacjach, na egzamin kontrolny. Wykładowcy i instruktorzy, którzy uzyskali uprawnienia na podstawie dotychczasowych przepisów, będą mogli wykonywać swoje funkcje po wejściu kodeksu w życie, jeżeli spełniają nowe wymagania w zakresie wykształcenia, prawa jazdy, niekaralności i zostali wpisani do ewidencji instruktorów. W ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie muszą zdać egzamin dla instruktorów, jeżeli zamierzają dalej wykonywać ten zawód (nie będzie już wykładowcy).
Egzaminy państwowe
Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego, zlokalizowanych w miastach wojewódzkich. W razie potrzeby mogą być przeprowadzane również w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Na prawo jazdy kat. T oraz na kartę rowerową, motorowerową i woźnicy egzaminy będą przeprowadzane w jednostce szkolącej, szkole lub innym miejscu wyznaczonym przez kierownika rejonu. Kodeks przewiduje utworzenie przez wojewodów, w ciągu 6 miesięcy od dnia wejścia ustawy w życie, wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego. Ośrodki te będą zajmowały się organizowaniem egzaminów. Mogą też wykonywać inne zadania z zakresu bezpieczeństwa ruchu. Tym samym zakończą organizowanie egzaminów wojewódzkie ośrodki egzaminacyjne, prowadzone przez różne podmioty na zlecenie wojewodów. Ośrodki egzaminowania działające w dniu wejścia w życie ustawy na podstawie dotychczasowych przepisów uważa się za spełniające wymagania określone w kodeksie w ciągu 6 miesięcy od dnia jego wejścia w życie.
Egzaminy państwowe ze wszystkich kategorii prawa jazdy, z wyjątkiem kategorii T, będą przeprowadzane przez egzaminatorów zatrudnionych przez dyrektora wojewódzkiego ośrodka ruchu drogowego na podstawie umowy o pracę, a na pozostałe uprawnienia - przez kierownika rejonu na podstawie umowy zlecenia. Wprowadzono dodatkowe warunki dla egzaminatorów. Kandydat na egzaminatora ze wszystkich kategorii prawa jazdy musi posiadać prawo jazdy kat. B przez co najmniej 6 lat, uprawnienie do kierowania pojazdem rodzaju objętego egzaminowaniem przez co najmniej rok oraz wymagany stan zdrowia i predyspozycje psychiczne, potwierdzone odpowiednimi orzeczeniami. Egzaminatorzy, tak jak instruktorzy, zostali objęci kontrolnymi badaniami lekarskimi. Egzaminatorzy z prawa jazdy kategorii T oraz pozwolenia do kierowania tramwajem zostali potraktowani nieco łagodniej. Nie muszą mieć wyższego wykształcenia, ukończyć kursu kwalifikacyjnego i uczestniczyć w egzaminach państwowych w charakterze obserwatorów oraz przeprowadzać egzaminów pod kierunkiem egzaminatorów. Ustawodawca zrezygnował z określania wieku, w którym można starać się o uprawnienia egzaminatora oraz zakończyć pełnienie tej funkcji. Egzaminator, który zostanie wpisany do ewidencji egzaminatorów, otrzyma odpowiednią legitymacje. Zwiększono też nadzór wojewodów nad egzaminatorami. Wojewoda ma obowiązek skreślenia egzaminatora z ewidencji, jeżeli przestał spełniać określone warunki, nie odbył okresowego szkolenia, nie przedstawił orzeczenia z badań kontrolnych o braku przeciwwskazań zdrowotnych do wykonywania czynności egzaminatora, nie zdał egzaminu przed odpowiednią komisją w wyznaczonym terminie lub naruszył zasady egzaminowania. W razie skreślenia egzaminatora z ewidencji z powodu naruszenia zasad egzaminowania ponowny wpis nie może nastąpić wcześniej niż po upływie 2 lat od dnia, w którym decyzja o skreśleniu stała się ostateczna. Egzaminatorzy, którzy uzyskali uprawnienia do egzaminowania na podstawie dotychczasowych przepisów, zachowują te uprawnienia nadal. Przez 10 miesięcy od dnia wejścia kodeksu w życie mogą jeszcze pełnić swoje funkcje na podstawie umowy zlecenia.
Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów, lecz tylko sprawdzenie kwalifikacji przez nauczycieli wychowania komunikacyjnego upoważnionych przez dyrektorów szkół lub policjantów posiadających specjalistyczne przeszkolenie z ruchu drogowego. Karty te będą wydawane bezpłatnie przez dyrektorów szkół podstawowych i ponadpodstawowych.
Do lekarza i psychologa
W przepisach o badaniach lekarskich skonkretyzowano zakres osób objętych obowiązkiem przeprowadzania badań kontrolnych (dotychczas okresowych). Zamiast obecnego określenia "osoby wykonujące zawód kierowcy", które powodowało kłopoty interpretacyjne, ustalono, że obowiązek ten będzie dotyczył kierowcy pojazdu silnikowego o dmc powyżej 7,5 t, pojazdu przewożącego materiały niebezpieczne i uprzywilejowanego, autobusu oraz kierowcy przewożącego zarobkowo osoby na własny lub cudzy rachunek. Terminy badań poszczególnych kierowców uzależniono od rodzaju uprawnień do kierowania pojazdami. Badaniami lekarskimi objęto także kandydatów na egzaminatorów i instruktorów, a kontrolnymi egzaminatorów i instruktorów.
Badaniami psychologicznymi zostali objęci kierujący, o których mowa wyżej, przy ubieganiu się o wydanie świadectwa kwalifikacji, kandydaci na instruktorów i egzaminatorów oraz kierujący będący sprawcami wypadków drogowych, w których jest zabity lub ranny.
Określono też zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Przyjęto, iż badanie na zawartość w organizmie alkoholu będzie przeprowadzane przy użyciu urządzeń elektronicznych dokonujących pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Jeżeli nie będzie to możliwe, bada się krew lub mocz. Mogą być one przeprowadzone również w razie braku zgody kierującego, o czym należy go uprzedzić. Analogiczna zasada obowiązuje przy ocenie obecności w organizmie środka działającego podobnie do alkoholu (np. narkotyków). Warunki i sposób przeprowadzania badań określi rozporządzenie ministra zdrowia i opieki społecznej. W razie uczestniczenia w wypadku drogowym, w którym jest zabity lub ranny, kierujący jest poddawany obowiązkowo badaniu na zawartość w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie. Poza kierującym pojazdem, badaniu temu może być poddana także inna osoba, jeżeli zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem uczestniczącym w wypadku drogowym. Osoby te mają jednak prawo żądać przeprowadzenia badań na podstawie krwi lub moczu.
Uprawnienia drogówki
Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. W razie stwierdzenia nieprawidłowości policjant będzie miał prawo uniemożliwić kierującemu dalszą jazdę pojazdem. Takie same uprawnienia będzie miał także w razie nieokazania przez kierującego dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy ubezpieczenia OC lub opłacenie składki tego ubezpieczenia oraz kierowania pojazdem przez osobę nie posiadającą uprawnień. Pojazdy te będą usuwane lub przemieszczane na odpowiednie parkingi, jeżeli nie będzie możliwości ich zabezpieczenia w inny sposób. Będzie miał też prawo żądać, aby osoba, wobec której zachodzi podejrzenie, że mogła kierować pojazdem pod wpływem alkoholu, poddała się badaniu w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie.
Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Za konkretne naruszenie kierujący może otrzymać od 1 do 10 punktów. Okresem rozliczeniowym jest rok liczony od dnia pierwszego naruszenia. Punkty wpisane do ewidencji usuwa się po upływie roku. Kierowca, który zgromadził określoną liczbę punktów, może uczestniczyć na własny koszt w specjalnym szkoleniu, aby zmniejszyć swój dorobek. Jeśli tego nie uczyni, zostanie skierowany na egzamin kontrolny po przekroczeniu limitu 24 punktów, którego celem jest sprawdzenie kwalifikacji do prowadzenia pojazdu (zdanie egzaminu przewidzianego dla kierującego pojazdem określonej kategorii). Młodemu kierowcy, a więc temu, który w ciągu roku od dnia wydania po raz pierwszy prawa jazdy zgromadził 20 punktów za naruszenie przepisów ruchu drogowego, zostanie cofnięte bezpowrotnie uprawnienie do kierowania pojazdem. Wówczas będzie musiał zaczynać wszystko od początku, a więc odbyć szkolenie i zdać egzamin państwowy.
Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Poza dotychczasowymi, policjant będzie mógł zatrzymać prawo jazdy, gdy wobec kierującego pojazdem wydane zostało postanowienie lub decyzja o jego zatrzymaniu, orzeczono zakaz prowadzenia pojazdów lub wydano decyzję o cofnięciu prawa jazdy oraz po zgromadzeniu przewidzianej liczby punktów karnych za naruszenie przepisów ruchu drogowego: 20 punktów przez młodego kierowcę i 24 punktów przez pozostałych.
Policjant będzie mógł zatrzymać dowód rejestracyjny pojazdu również w razie uzasadnionego przypuszczenia, że dane w nim zawarte nie odpowiadają stanowi faktycznemu. Dowód rejestracyjny pojazdu zarejestrowanego za granicą, zatrzymany w sytuacjach przewidzianych w kodeksie, przechowuje się w odpowiedniej jednostce policji przez 7 dni, a następnie przekazuje przedstawicielstwu państwa, w którym jest zarejestrowany. Nie dotyczy to podejrzenia o podrobienie lub przerobienie dokumentu oraz braku dokumentu stwierdzającego zawarcie umowy OC.
Autor jest głównym legislatorem w Kancelarii Sejmu | Sejm uchwalił nowy kodeks drogowy. Poniżej zamieszczamy drugą część omówienia tego aktu. Kodeks określa dokumenty, które trzeba przedłożyć, aby zarejestrować pojazd. Wskazano również warunki rejestracji czasowej i wyrejestrowania pojazdu. Zmieniły się terminy okresowych badań technicznych. Wzorem Unii Europejskiej w każdej z istniejących obecnie kategorii prawa jazdy zostały wyodrębnione podkategorie. Kierujący samochodem ciężarowym lub zespołem pojazdów o dmc powyżej 24 t musi posiadać, oprócz prawa jazdy, świadectwo kwalifikacji. Tworzy się centralną ewidencję osób posiadających uprawnienia do kierowania pojazdami. Egzaminy państwowe na prawo jazdy kat. A, B, C i D będą przeprowadzane w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego. Na kartę rowerową i motorowerową nie będzie już egzaminów. Określono zasady przeprowadzania badań kierowców w celu ustalenia zawartości w organizmie alkoholu lub środka działającego podobnie do alkoholu. Policja otrzymała nowe uprawnienia. Będzie kontrolować przewóz materiałów niebezpiecznych oraz naciski osi i masy pojazdów. Policja nadal będzie prowadzić ewidencję kierowców naruszających przepisy ruchu drogowego. Nowy kodeks drogowy rozszerzył znacznie katalog przyczyn zatrzymania prawa jazdy. Policjant będzie mógł zatrzymać również dowód rejestracyjny. |
UGANDA
Fanatyczny watażka Joseph Kony wysyła do boju z ugandyjską armią młode dziewczyny i chłopców. Nastolatki - otumanione ideologią i strachem - rabują, porywają i zabijają.
Dzieci z armii Boga
SYLWESTER WALCZAK
z Gulu (północna Uganda)
Florence Lala ma 14 lat, okrągłą twarz i cichy, nieśmiały głos. Kiedy mówi, odwraca twarz i nie patrzy nam w oczy. Z jej spokojnej, beznamiętnej opowieści wyłania się obraz tragedii, która od 10 lat jest codzienną rzeczywistością dla setek tysięcy mieszkańców północnej Ugandy.
- Po raz pierwszy przyszli do nas w lutym 1997 roku - wspomina Florence. - Szukali mojego brata, żołnierza ugandyjskiej armii. Ukryliśmy się z mamą w buszu, ale znaleźli nas. Zabrali mnie ze sobą. Wkrótce potem wpadliśmy w zasadzkę. Wybuchła strzelanina, w zamieszaniu udało mi się uciec. Wróciłam do domu. Po dwóch tygodniach przyszli ponownie. Zabrali z domu mnie i mojego ojca. Ojciec nie miał pieniędzy, żeby się wykupić, więc go zastrzelili. Mnie też chcieli zabić, ale przekonałam ich, że nie chciałam uciec, tylko zgubiłam się w czasie ataku. Jeden z komendantów powiedział, żeby mnie oszczędzić.
Prosto na kule
Siedzimy w małym pokoiku, w ośrodku pomocy dla dzieci doświadczonych przez wojnę w mieście Gulu w północnej Ugandzie.
- Te dzieci przeszły przez piekło - mówi Mark Avola, szef ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision. - Zostały porwane ze swych domów w wieku 9, 12 lub 15 lat. Często widziały śmierć swych najbliższych. Były torturowane i bite. Zmuszano je do wielotygodniowych marszów przez busz, w czasie których wiele zmarło z wyczerpania i głodu.
Porwane w Ugandzie dzieci rebelianci prowadzili do swych obozów w południowym Sudanie. Tam przechodziły one kilkumiesięczne szkolenie ideologiczne i wojskowe. Dziewczynki oddawano jako żony rebelianckim oficerom, ale przez cały czas musiały być gotowe do walki. - Niektóre szły w bój z niemowlętami na plecach - mówi Avola. Po jakimś czasie składające się z dzieci oddziały przechodziły z powrotem do Ugandy. Pod czujnym okiem komendantów brały udział w napadach, rabunkach, porwaniach i starciach z ugandyjską armią. Do ataku szły wyprostowane, nie kryjąc się przed kulami. - Mówili nam, żebyśmy się nie bali, bo chroni nas Duch Święty - wspomina Florence.
Przed wyruszeniem do Ugandy wszyscy uczestniczą w specjalnym rytuale namaszczenia świętym olejem. - Potem modliliśmy się do pewnej góry, aby osłabiła armię ugandyjską - mówi Florence. Wkrótce po przybyciu do Sudanu, kiedy nie miała jeszcze 13 lat, została oddana za żonę oficerowi rebelianckiego wywiadu o imieniu Ayel. Po prawie roku szkolenia wojskowego dostała do ręki broń i wraz ze 100-osobowym oddziałem przeszła do Ugandy w okolicy Parajoku.
Do ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision trafiają przede wszystkim dzieci porwane przez Lord's Resistance Army. Pomocy w powrocie do normalnego życia szukają tu jednak czasem także dorośli mężczyźni.
SYLWESTER WALCZAK
Rebelia dziesięciu przykazań
Początków rebelii należy szukać w 1986 roku, wkrótce po tym, jak obecny prezydent Ugandy, Yoweri Museveni, obalił Miltona Obote. Zamieszkujący północną część kraju lud Acholi, który stanowił podporę władzy Obote, z nieufnością przyjął rządy Museveniego. Wielu Acholi przyłączyło się do millenarystycznego Ruchu Ducha Świętego, założonego przez charyzmatyczną kobietę-proroka Alice Lakwenę. Alice poprowadziła rzesze swych zwolenników na Kampalę, ale w roku 1988 zostali oni rozbici przez oddziały Museveniego. Od tego czasu Alice przebywa na wygnaniu w Kenii, a większość żołnierzy jej powstańczej armii złożyła broń i wróciła do cywilnego życia.
W kraju pozostała garstka nieprzejednanych, zgrupowana wokół kuzyna Alice o nazwisku Joseph Kony. Pozbawiony charyzmy i poparcia społecznego, którym cieszyła się Alice, Kony terroryzował północną Ugandę do 1991 roku, kiedy resztki jego organizacji zostały rozbite i wycofały się do Sudanu. Po uzyskaniu pomocy Chartumu Kony podjął nową ofensywę w 1993 roku. Założył organizację o nazwie Lord's Resistance Army (co można przetłumaczyć jako Ruch Oporu Boga) i ogłosił, że jego celem jest zbudowanie państwa, opartego na 10 przykazaniach bożych. W roku 1995 jego ludzie zamordowali ponad 100 cywilów pod miejscowością Atiak. - Najgorzej było w 1996 - wspomina Oketch Bitek, reporter niezależnego dziennika "Monitor". - Tysiące ludzi przychodziły spać na ulicach i skrzyżowaniach w centrum Gulu. Bali się zostać w swych domach na obrzeżach miasta, bo tam panowali rebelianci Kony'ego.
- Rebelia jest praktycznie zdławiona, a na północy jest dziś bezpieczniej niż kiedykolwiek - powiedział nam w Kampali John Nagenda, rzecznik prezydenta Museveniego. - O tym, że prezydent chce ostatecznie rozwiązać ten problem, świadczy jego ostatnia propozycja amnestii dla Kony'ego i jego oficerów.
Rzeczywiście, bez większych obaw podróżowaliśmy po drogach między Gulu, Atiakiem, Adjumani i Moyo, na których jeszcze przed kilkoma miesiącami rebelianci palili samochody i mordowali pasażerów, obcinając im wcześniej nosy i uszy. Poczucie bezpieczeństwa wzmacniała obecność przy drodze dziesiątków wojskowych patroli.
Żołnierze boją się dzieci
- Wojsko boi się rebeliantów Kony'ego - ostrzegł nas Oketch Bitek. - Czasami zapowiadają, do której wioski przyjdą mordować, i armia trzyma się od tego miejsca z daleka. Teraz jest spokojnie, bo większość rebeliantów wycofała się do Sudanu. Podobnie bywało w poprzednich latach, jednak po kilku miesiącach partyzanci wracali i rzezie zaczynały się od nowa.
Miejscowy dowódca armii przyznał, że nie jest w stanie dać ludziom gwarancji bezpieczeństwa. Dlatego 300 tysięcy mieszkańców północnej Ugandy uciekło ze swych domów. Żyją w obozach dla uchodźców, takich jak Pabo na drodze z Gulu do Atiaku. W maleńkich glinianych lepiankach mieszka tu 40 tysięcy osób. W obawie przed rebeliantami nie wychodzą uprawiać pól. - Tydzień temu kilka osób, które odeszły za daleko od obozu w Pabo, zostało porwanych przez rebeliantów - mówi Oketch Bitek. - W kwietniu uprowadzili 40 osób niedaleko Purongo. Na szczęście większość wykorzystali tylko jako tragarzy do niesienia zrabowanych rzeczy i potem ich zwolnili.
- Władze nie przyznają się do porażek - mówi Oketch Bitek. - Twierdzą, że rebeliantów jest bardzo mało. Tymczasem wiadomo, że są ich tysiące. Czasami jednego dnia potrafi przejść z Sudanu do Ugandy 500 osób. Latem 1996 roku przez dwa dni mordowali ludzi w obozie dla sudańskich uchodźców w Acholpii, pod nosem wojskowego garnizonu w odległej o 12 km miejscowości Kilak. Żołnierze wiedzieli, co się dzieje, ale nie interweniowali.
Pokochać oprawcę
Armia nie była w stanie zapewnić ochrony ośrodka dla dzieci - ofiar wojny, prowadzonego w Gulu przez World Vision. - Rebelianci próbowali nas zaatakować, ale pomylili bramy i weszli do sąsiadów - mówi szef ośrodka Mark Avola. - W kilka dni potem ewakuowaliśmy się na południe, do dystryktu Masindi. W tej chwili jest tam drugi ośrodek, w którym wracające do normalnego życia dzieci uczą się zawodu. Uczymy ich krawiectwa, stolarki, naprawy rowerów, fryzjerstwa - wyjaśnia Avola. - Wiele chce ponownie podjąć naukę, ale szkoły nie funkcjonują. Poza tym właśnie one są ulubionym celem ataków rebeliantów Kony'ego.
W obu ośrodkach World Vision przebywa około 200 dzieci. - Często spotykają tutaj swych oprawców: dzieci, które ich porywały, torturowały, zabijały ich najbliższych - mówi Mark Avola. - Uczymy je pojednania, wybaczenia, miłości. Rozmawiają z psychologami, mówią o swych przeżyciach, a w wolnych chwilach śpiewają i tańczą. Po około dwóch miesiącach część dzieci wraca do swych wiosek. Często nie mają już rodziców i trafiają do dalekich krewnych. Czasami społeczność uważa je za morderców i nie chce ich zaakceptować. Słyszeliśmy o przypadkach zabijania zrehabilitowanych u nas dzieci przez krewnych ofiar rebeliantów. Przekonujemy ludzi, że te dzieci też są ofiarami wojny - wyjaśnia Avola.
Nie wrócę do domu
Mimo prania mózgu i groźby śmierci tysiące dzieci przy pierwszej okazji rzuca broń i ucieka z szeregów Lord's Resistance Army. Florence zrobiła to wkrótce po przejściu do Ugandy. - Złapali mnie i kazali jednemu z chłopców, żeby zabił mnie maczetą. Już miał to zrobić, ale komendant zdecydował, żeby darować mi życie. Ten chłopiec jest teraz tutaj, przyjaźnimy się - mówi Florence.
- Przez 6 miesięcy mieszkaliśmy w buszu, rabując żywność w okolicznych wioskach. Ludzie bali się nas i nie donosili armii, gdzie jesteśmy - wspomina Florence. - Przez cały czas planowałam ucieczkę, ale nie chciałam pójść do najbliższego garnizonu. Wcześniej napadliśmy na okolicznych i spaliliśmy im ciężarówkę. Bałam się, że mnie zabiją. Kiedy w końcu uciekła, poprowadziła armię do kryjówki swych dawnych kompanów.
- Mieli wtedy dużo nowych jeńców, których zostawili i uciekli - opowiada. - Żołnierze ścigali ich przez kilka dni, zabili dwóch. Chłopiec, który miał mnie zabić maczetą, skorzystał z okazji i uciekł do żołnierzy.
Po kilkutygodniowych przesłuchaniach Florence trafiła do ośrodka World Vision. Nie chce wracać do matki, która mieszka w wiosce Kitigum Matidi. - Od kiedy uciekłam, rebelianci dwa razy byli w naszym domu i pytali o mnie. Wiedzą, że poprowadziłam wojsko na ich kryjówkę. Chciałabym zamieszkać z moim krewnym w Kitgum, ale nie wiem, czy zechce mnie wziąć. Jest biedny - mówi cicho Florence. Kiedy odprowadzamy ją do jednego z dużych namiotów, w którym uratowane z piekła ugandyjskie dzieci śpią na piętrowych pryczach, spotykamy kilka jej koleżanek. Jedna z dziewczynek, drobna 13-latka, chodzi o kulach, ciągnąc za sobą zniekształconą lewą nogę. - Dostała szrapnelem podczas starcia z armią - mówi nasz przewodnik. - Miała dużo szczęścia, że w ogóle przeżyła.
Współpraca: Szymon Karpiński | Fanatyczny watażka Joseph Kony wysyła do boju z ugandyjską armią młode dziewczyny i chłopców. Nastolatki - otumanione ideologią i strachem - rabują, porywają i zabijają.
Te dzieci Zostały porwane ze swych domów w wieku 9, 12 lub 15 lat. Często widziały śmierć swych najbliższych. dzieci rebelianci prowadzili do swych obozów w południowym Sudanie. Tam przechodziły one kilkumiesięczne szkolenie ideologiczne i wojskowe. Po jakimś czasie składające się z dzieci oddziały przechodziły z powrotem do Ugandy. |
Czy jestem stróżem brata mego?
Jedwabne od strony kirkutu, cmentarza żydowskiego
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
ANDRZEJ KACZYŃSKI
Z JEDWABNEGO
Utworzony w niedzielę komitet obrony dobrego imienia mieszkańców Jedwabnego miał do wyboru dwie deklaracje ideowe i dwie koncepcje działania: oporu i dialogu.
Pierwszą zaproponował inicjator powołania komitetu, poseł ZChN z Łomży, Michał Kamiński: własny projekt listu otwartego do władz Rzeczypospolitej z protestem przeciwko "światowej kampanii oczerniającej" miasto i całą Polskę. Drugą przedstawił burmistrz Jedwabnego Krzysztof Godlewski, który na niedzielnym spotkaniu został przez aklamację obwołany przewodniczącym i zgodził się przyjąć wybór, ale pod warunkiem, że za podstawę ideową działalności komitet przyjmie oświadczenie księdza prymasa Józefa Glempa. Na kolejnym spotkaniu we wtorek koncepcja burmistrza została odrzucona. Krzysztof Godlewski nie jest już przewodniczącym ani nawet członkiem komitetu.
Kadr ze spaloną stodołą
Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej: zupełnego negowania prawdy historycznej albo prób jej minimalizowania, niezgody na zaproponowane przez prezydenta przeproszenie za zbrodnię albo rzetelne ustalenie prawdy i godne uczczenie pamięci ofiar, którego potrzebę zaakcentował we wtorek premier, albo nawet na zapowiedziany przez prymasa akt zjednoczenia się Polaków z Żydami w rocznicę tej tragedii, 10 lipca, w modlitwie i żałobie.
We wtorek w Jedwabnem rano z kiosków znikły gazety, a powszechnym tematem rozmów był mający miejsce poprzedniego dnia najazd dziennikarzy na miasteczko po wiadomości o powołaniu (a tak naprawdę dopiero o projekcie powołania komitetu), zwłaszcza zaś relacje w dziennikach telewizyjnych. Mieszkańcy znają już na pamięć schemat kompozycyjny takich reportaży: obrazek pomniczka na miejscu kaźni żydowskiej, z fałszywą tablicą przypisującą wyłączną odpowiedzialność Niemcom. Zwrot kamery w stronę rozpadającej się szopy na polu, kilkaset metrów dalej; szopa zapewne ma zastępować stodołę, w której dokonało się całopalenie ofiar. Powrót do miasteczka; przypadkowego przechodnia stawia się na tle liszajowatego muru i każe mu się wypowiadać w sprawie, o której często nie ma bladego pojęcia. TVN w poniedziałek zilustrował reportaż mapą z konturem Polski; Warszawa była na niej zaznaczona małymi literami, wielkimi - Jedwabne.
Kiedy na wizję lokalną do Jedwabnego przyjechał sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik i oglądał stary pomnik, spośród zarośli na kirkucie wyłoniło się chwiejnie dwóch jegomościów szukających "sponsora". - Ileż tu Żydów nasz naród napsuł - zagaili obcego - da pan na flaszkę, to detalicznie opowiemy...
- Przeżyłam kiedyś szok - opowiadała młoda mieszkanka miasta. - Znienacka, na ulicy, zaczepiło mnie dwoje ludzi, podstawili mikrofon, i zapytali: "No i jak pani może żyć z ciężarem tak straszliwej zbrodni". A ja nie pochodzę z Jedwabnego. Mieszkam tu zaledwie od kilku lat i o całej sprawie wiem tyle, co wyczytałam w gazetach.
Szanowanego obywatela miasta pięcioletnia wnuczka zapytała: - Dziadku, to kto zabił Żydów, ty, twój tata czy mój tata? Dorośli widocznie kiedyś nie zauważyli, że dziecko słucha ich rozmowy. - Od dziecka wiedziałem o zbrodni od rodziców, ale oni stopniowo dawkowali tę straszną wiedzę, żeby mi nie spaczyć psychiki, a sam przy wnuczce zaniedbałem ostrożności - wyrzucał sobie.
- Córka, która studiuje w Warszawie, wstydzi się przyznać kolegom, że pochodzi z Jedwabnego, bo raz już usłyszała: "A, to wyście tam Żydów spalili", i jeśli już musi podać miejsce urodzenia, podaje nazwę jakiejś okolicznej wioski - takie zwierzenia słyszałem w Jedwabnem od wielu osób.
W miasteczkach i wsiach na północnym Mazowszu, na Kurpiach i Podlasiu często to samo nazwisko nosi po kilka, kilkanaście rodzin, wcale niespokrewnionych albo skoligaconych tak odlegle, że nawet nie uświadamiają już sobie imienia wspólnego przodka. Mieszkaniec Jedwabnego, który ma nieszczęście nazywać się tak samo, jak jeden ze skazanych po wojnie za udział w zbrodni, choć nic go z nim nie łączy, mówi, że ciarki mu chodzą po plecach, kiedy czyta swoje nazwisko jako synonim mordercy.
Ciężar odpowiedzialności
Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Od wielu urzędów, instytucji i gremiów słyszałem zapewnienia, że Jedwabnemu należy pomóc. Informacja, że prezydent zapowiedział w izraelskiej gazecie uroczystość w rocznicę zagłady Żydów i że ogłosił zamiar przeproszenia narodu żydowskiego "za Jedwabne" (a tak brzmiały zapowiedzi wiadomości w TV i tytuły w gazetach) zaskoczyła opinię miasteczka. Spodziewano się, oczywiście, że na rocznicę przyjadą delegacje zagraniczne i polskie czynniki oficjalne, ale niemiło im było dowiedzieć się o dotyczących ich zamiarach głowy państwa z przedruków z izraelskiej gazety.
Wiadomość o inicjatywie powołania komitetu obrony podawał w niedzielę po mszach ksiądz kanonik Edward Orłowski. Parę tygodni wcześniej na komunikat proboszcza, że do miasta przyjechał prokurator Instytutu Pamięci Narodowej, który prowadzi śledztwo w sprawie wymordowania Żydów i chciałby spotkać się z mieszkańcami, zjawiła się ciżba ludzi. Po tym spotkaniu zwielokrotniła się liczba osób, które chcą prokuratorowi zeznać wszystko, co wiedzą.
- Odkąd jestem proboszczem tej parafii modlę się za wszystkich mieszkańców, żywych i umarłych, niezależnie od wiary. Czuję odpowiedzialność za całą tradycję, nie dopuściłem do zniszczenia cmentarza niemieckiego. A gdy powstał projekt, by nieopodal kirkutu urządzić targowisko, zaproponowałem, żeby targ urządzić gdzie indziej, ponieważ takie sąsiedztwo nie licuje z cmentarzem i mogłoby prowadzić do bezczeszczenia miejsca spoczynku zmarłych. Odpowiedni był plac parafialny, wymieniłem więc działkę na inną, a na parafialnej jest plac targowy.
Kanonikowi Orłowskiemu o zdarzeniach 10 lipca 1941 roku opowiadał ksiądz Józef Kembliński, który podczas wojny, po aresztowaniu przez NKWD proboszcza Szumowskiego, był duszpasterzem w Jedwabnem. - Mord precyzyjnie zaplanowali, przygotowali i kierowali nim Niemcy. Ci z nich, którzy fotografowali wypadki, pilnie baczyli, żeby żaden Niemiec nie pojawił się w kadrze. Nie przeczę, że Polacy brali udział w zbrodni, ale to był margines przestępczy, a nie społeczeństwo Jedwabnego. Nie jestem przekonany, że należy w imieniu narodu przepraszać za margines. Przecież w każdym narodzie rodzą się zbrodniarze - mówi ksiądz kanonik Orłowski. - W Jedwabnem wszyscy wiedzieli o zbrodni, nie muszą odkrywać prawdy, a nie jest winą mieszkańców, że sprawa nie była powszechnie znana. Mamy więc prawo pytać raczej, dlaczego właśnie teraz jest nagłaśniana?
Jakby sam chciał sobie odpowiedzieć, ksiądz kanonik pokazuje odpowiedź ambasady Białorusi na pytanie o los księdza Szumowskiego po wywózce na wschód (ostatnia wiadomość pochodziła z Mińska): dokumentów brak. Wcześniej przecież uzyskanie nawet takiej odpowiedzi było niemożliwe. W tym roku, gdy ksiądz chodził z kolędą, w co drugim, trzecim domu rozpoczynano rozmowę o zagładzie Żydów. Ksiądz kanonik jest za dialogiem, ale warunkiem dialogu jest poszanowanie partnera. Dlaczego obecnych mieszkańców stawia się pod pręgierzem? - Dlaczego przypisuje się winę sprzed 60 lat wszystkim ówczesnym mieszkańcom Jedwabnego, przecież wina zawsze jest indywidualna. Dialog potrzebuje partnera, dlatego gdy mieszkańcy postanowili założyć komitet, uznałem, że może z tego być coś dobrego i podałem informację, ale jak on będzie działać, to już sprawa jego członków.
Główny ciężar reprezentowania Jedwabnego w tej bolesnej sprawie spadł na dwóch ludzi, burmistrza i przewodniczącego Rady Miasta. Komitet mógłby być pomocny w kształtowaniu opinii mieszkańców, od problemów moralnych po sprawy praktyczne, jak urządzenie cmentarza i wystawienie nowego pomnika. Mógłby także podjąć się obowiązków reprezentacyjnych. Wypowiedzi prezydenta, prymasa i premiera rozpoczęły bowiem kilkumiesięczną kulminację "sprawy Jedwabnego". Niebawem ukaże się anglojęzyczna edycja książki Jana Tomasza Grossa, nastąpi telewizyjna premiera obszernego reportażu filmowego, być może odbędzie się wizyta w Jedwabnem uczestników Marszu Żywych, będą obchody lipcowej rocznicy. Wreszcie - IPN przedstawi wyniki swojego śledztwa. Na razie rozeszły się drogi działaczy komitetu i liderów samorządu. Pierwszym zaproponował pomoc poseł Kamiński. Kto pomoże drugim? - | Słuszny protest współczesnych mieszkańców Jedwabnego przeciw obarczaniu ich odpowiedzialnością zbiorową za mord popełniony na Żydach przez ich ziomków sześćdziesiąt lat temu nie musi, ale może przybrać formułę nieodpowiedzialności zbiorowej. Tego, że prędzej czy później mieszkańcy zajmą postawę obronną, można i trzeba było się spodziewać. Od wielu urzędów, instytucji i gremiów słyszałem zapewnienia, że Jedwabnemu należy pomóc. Wiadomość o inicjatywie powołania komitetu obrony podawał w niedzielę po mszach ksiądz kanonik Edward Orłowski. - Mord precyzyjnie zaplanowali, przygotowali i kierowali nim Niemcy. Polacy brali udział w zbrodni, ale to był margines przestępczy, a nie społeczeństwo Jedwabnego - mówi ksiądz kanonik Orłowski. Dlaczego przypisuje się winę sprzed 60 lat wszystkim ówczesnym mieszkańcom Jedwabnego, przecież wina zawsze jest indywidualna. |
PUCHAR DAVISA
Francja - Australia w setnym finale w Nicei
Przewaga zbiorowej pamięci
Kapitanowie obu drużyn: John Newcombe (Australia, z lewej) i Guy Forget (Francja)
FOT. (C) REUTERS
MIROSŁAW ŻUKOWSKI
Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem.
Puchar Davisa to trochę inny tenisowy świat, dowodów tego dostarczyła historia i ta dawna, i ta najnowsza, z czasów, gdy tenis jest już sportem skrajnie sprofesjonalizowanym. John McEnroe, jeden z najwybitniejszych graczy ostatnich dwudziestu lat, zawsze uważał Puchar Davisa za imprezę priorytetową. Na pytanie dlaczego tak było, odpowiedział, że o tym zadecydowali rodzice. "To oni przekazali mi, że Puchar Davisa i gra dla Ameryki, jest czymś ważnym. Jeśliby tego nie zrobili, mogło być różnie." McEnroe, który wzniecił na korcie dziesiątki awantur, a grał najlepiej wówczas, gdy wszyscy byli przeciwko niemu, wydawał się typem idealnego buntownika-indywidualisty, a jednak gdy ojczyzna była w potrzebie, zawsze stawał w pierwszym szeregu.
Jego kompletnym przeciwieństwem był inny amerykański gwiazdor z tamtych lat, Jimmy Connors. On nigdy nie ukrywał, że Puchar Davisa to nie jest jego pierwsza miłość. "Było tak, ponieważ dla Connorsa najważniejszy był Connors, a nie drużyna, on w ogóle nie wiedział, co to jest drużyna" - ocenia McEnroe. Ich wspólny finałowy występ przeciwko Szwedom zakończył się w roku 1984 katastrofą i awanturą.
McEnroe uważa, iż napięcie, które towarzyszy meczom daviscupowym jest tak ogromne, że po przejściu czegoś takiego - oczywiście w spotkaniu o najwyższą stawkę - chłopiec staje się mężczyzną.
Ludzie z drugiego planu
W ostatnich latach w Pucharze Davisa raczej nie wygrywały drużyny mające w swych składach gwiazdorów. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Andriej Czesnokow był już u schyłku kariery, gdy Rosjanie w Moskwie pokonali w półfinale Niemców(1995). Następnie w pojedynku finałowym z USA ten sam Czesnokow o mało nie zmusił do kapitulacji Samprasa, który po ostatniej wygranej piłce padł na kort jak ścięty, bo złapały go skurcze.
Dla Francji Puchar Davisa w roku 1996 wywalczył w Malmoe Arnaud Boetsch, który w piątym secie piątego meczu wygrał 10:8 ze Szwedem Nicklasem Kultim. Obaj byli bohaterami, a poza kibicami tenisa prawie nikt tych nazwisk nie zna. W ubiegłym roku w finale spotkały się zespoły Włoch i Szwecji i w składach obu drużyn nie było ani jednego gracza, który znaczyłby coś w ścisłej światowej czołówce.
W tym roku jest pod tym względem trochę lepiej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w zespole australijskim zagrał Patrick Rafter.
Sikawkowy
Puchar Davisa to jest impreza specyficzna jeszcze z jednego powodu - gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni, a to jest sprawa kapitalna. Francuzi grali kiedyś z Paragwajem na wyjeździe na lakierowanych na błysk parkietowych klepkach, a tuż za linią końcową siedział facet i walił w bęben. Niemcy podczas wspomnianego wyżej meczu z Rosją, kiedy przyszli rano i zobaczyli ziemny kort przygotowany przez gospodarzy, chcieli natychmiast wracać do domu, bo stała woda prawie po kostki. Sędzia nakazał szybkie osuszenie, a później kortu pilnowała już warta, ale i tak przypominał on raczej kartoflisko, w którym zagrzebali się i Becker, i Stich. Ten pierwszy pytany w kilka dni później, co jest w tenisie najważniejsze, odpowiedział krótko: "Sikawkowy".
Australijczycy wygrali w tym roku z Rosją na nielubianej przez Rosjan trawie. W spotkaniu tym Lleyton Hewitt pokonał Marata Safina i Jewgienija Kafielnikowa. Na korcie ziemnym wyniki byłyby prawdopodobnie odwrotne.
Wielka nacja
Francuzi nie mieli łatwej drogi do finału (przy okazji przepraszam za wczorajszą pomyłkę: Francja oczywiście wszystkie tegoroczne mecze grała u siebie, a nie na wyjeździe, jak napisałem). Francuzi najpierw pokonali w Nimes Holandię dowodzoną przez Richarda Krajicka, następnie w Pau wygrali z Brazylią z Gustavo Kuertenem a później półfinał z Belgią.
Australijczycy wygrali z Zimbabwe w Harare i z USA (bez Samprasa i Agassiego) w Bostonie, a w półfinale u siebie w Brisbane pokonali Rosję. Lleyton Hewitt w tegorocznych daviscupowych zmaganiach nie przegrał jeszcze ani jednego meczu. Po stronie francuskiej bohaterem gier singlowych był także niezwyciężony Cedric Pioline, zdecydowanie pierwszoplanowa dziś postać francuskiego męskiego tenisa.
Australijczycy to wielka tenisowa nacja, ale dni ich chwały to czasy dość odległe. Australijscy bohaterowie tacy jak Harry Hopman, Neale Frazer, Rod Laver, Ken Rosewall, Lew Hoad czy John Newcombe to raczej postacie z tenisowej encyklopedii, niż herosi naszych czasów.
Francuzi mają sławnych przedwojennych "Muszkieterów", ale też tradycję nowszą, przede wszystkim legendarny triumf Henri Leconte'a i Guya Forgeta nad USA z Samprasem i Agassim w Lyonie w roku 1991. Wtedy rodziła się legenda Yannicka Noaha - kapitana, który potrafi natchnąć drużynę do rzeczy nadzwyczajnych. To nie było tak dawno, a dziesięć tysięcy ludzi w hali Gerland wtedy płakało. Mają też Francuzi w pamięci jeszcze świeższe zwycięstwo nad Szwecją (1996), gdy Boetsch zanim wygrał decydujący mecz, obronił trzy meczbole.
Przewaga własnej publiczności obdarzonej zbiorową pamięcią o rzeczach wielkich i przyjemnych plus tradycyjny szacunek, jaki mają Francuzi dla Pucharu Davisa, powoduje, że metafizyka jest po ich stronie. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa (jednak o wiele mniej skutecznego na korcie ziemnym) i wiarę w siebie Lleytona Hewitta, który mówi, że nie boi się nikogo na żadnej nawierzchni.
Pierwszy finał rozegrano w roku 1900. Stany Zjednoczone wygrały z Wyspami Brytyjskimi 3:0. O tym kto zwycięży w setnym finale przekonamy się w Nicei, chyba w niedzielę, bowiem raczej trudno przypuszczać, by mecz ten rozstrzygnął się już po sobotnim deblu.
FRANCJA
Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1927-32, 1991, 1996; finalista w latach 1925-26, 1933 i 1982. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Holandią; II runda 3:2 z Brazylią; półfinał: 4:1 z Belgią.
AUSTRALIA
Zdobywca Pucharu Davisa w latach: 1907-09, 1911, 1914, 1919, 1939. 1950-53, 1955-57, 1959-62, 1964-67, 1973, 1977, 1983, 1986; finalista: 1912, 1920, 1922-24, 1936, 1938, 1946-49, 1954, 1958, 1963, 1968, 1990, 1993. Tegoroczne wyniki: I runda 4:1 z Zimbabwe; II runda 4:1 z USA, półfinał 4:1 z Rosją.
Australijczycy odmawiają poddania się kontroli dopingowej
John Newcombe - kapitan reprezentacji Australii - poinformował, że nie zgadza się, by jego zawodnicy poddali się kontroli antydopingowej przeprowadzonej na zlecenie Francuskiego Ministerstwa Sportu i Młodzieży. Newcombe powiedział, że zgodziłby się na kontrolę przeprowadzaną przez Międzynarodową Federację Tenisową, organizatora Pucharu Davisa, ale nie przez "ludzi, o których nic nie wie". Kiedy Australijczycy zostali poinformowani, że kontrola jest następstwem międzyrządowego porozumienia zawartego między Francją i Australią, Newcombe stwierdził, że to trzeba sprawdzić i jeśli tak jest naprawdę, zgodzi się na kontrolę.
Dwaj wylosowani Francuzi zostali skontrolowani bez przeszkód. | Od piątku do niedzieli tenisiści Francji i Australii walczyć będą o Puchar Davisa. W singlu najprawdopodobniej zagrają Cedric Pioline i Sebastien Grosjean (Francja) oraz Mark Philippoussis i Lleyton Hewitt (Australia). Pary deblowe to Francuzi Fabrice Santoro i Olivier Delaitre oraz Australijczycy Mark Woodforde i Todd Woodbridge. Kapitanowie mogą te składy zmienić na godzinę przed dzisiejszym losowaniem.
Puchar Davisa to impreza specyficzna. Bohaterami zostają tenisiści, którzy w zawodowych turniejach odgrywają często drugo-, a nawet trzecioplanowe role. Gospodarz ma tu prawo wyboru nawierzchni.
Francuzom może pomóc przewaga własnej publiczności i tradycyjny szacunek dla Pucharu Davisa. Goście mają natomiast atomowy serwis Marka Philippoussisa i wiarę w siebie Lleytona Hewitta. |
Kamyczek do ogródka pani Ewy Drzyzgi
Więcej niż etykieta
RYS. MAYK MAJEWSKI
ROBERT PUCEK
Z przyjemnością przeczytałem w "Polityce", jak pani Barbara N. Łopieńska, chcąc zadać nieco ryzykowne pytanie Pawłowi Hertzowi, powiedziała: "Ale - proszę wybaczyć śmiałość - czy po czterdziestce również pan zmądrzał?" Pani Drzyzga nie bawi się w takie staroświeckie konwenanse. Na samym początku programu "Rozmowy w toku" podchodzi do pana Adama, którego, podobnie jak ona, pierwszy raz w życiu na oczy widzimy i który jej ani brat, ani swat (na oko mógłby być ojcem), i pyta bezceremonialnie: "Od kiedy nie możesz się kochać normalnie?"
Starożytna Księga Dao mówi, że tam gdzie nie ma już Dao, jest jeszcze miejsce na mądrość; tam gdzie nie ma już mądrości, jest jeszcze miejsce na etykietę; tam zaś gdzie zabraknie już nawet etykiety, jest tylko chaos. I zwykłe chamstwo. A chaos i chamstwo nie są źródłem przyjemności. Trudno jest uczyć taktu ludzi dorosłych - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - można im co najwyżej przypominać o najprostszych formach.
Pani Drzyzdze, która nie wykorzystała ostatniej szansy przewidzianej dla niej przez mądrych taoistów, dedykuję dwa maleńkie cytaty z głośnej niegdyś książeczki pt. "Grzeczność na co dzień" autorstwa Jana Kamyczka: "Obowiązuje zasada, że przejście na formę ty można proponować tylko wówczas, gdy istnieje niemal pewność, że będzie to mile przyjęte", bowiem "nie mamy obowiązku być na ty z każdą osobą, która na to reflektuje, czy to w chwilowej euforii, czy z interesu". Nawet z Ewą Drzyzgą.
Moralność
Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Oto pewien zdenerwowany mężczyzna, wróciwszy nieco wcześniej z zagranicznych wojaży, zastał swoją żonę w łóżku z kochankiem. Kobieta wiedziona niezawodną intuicją natychmiast salwowała się ucieczką. Zdradzony mąż przez chwilę zastanawiał się, co z tym fantem zrobić, po czym wypił z kochankiem żony angielkę wódki i kazał mu się wynosić.
Żonę zbił, kiedy wróciła do domu. Panie w studiu sugerują, że mógł przecież zamiast żony zbić "tego faceta". Mężczyzna uczciwie przyznaje, że brał takie rozwiązanie pod uwagę, ale - zauważa przytomnie - to przecież żona, a nie jej kochanek, przysięgała mu wierność małżeńską. Na twarzach wszystkich pań maluje się dezaprobata. Zaczynam podejrzewać, że gdyby nasz bohater był chuliganem i bez dania racji prał innych mężczyzn pod budką z piwem, panie w studiu uznałyby go za człowieka nieprzystosowanego, któremu trzeba pomóc, ponieważ jednak zbił zdradzającą go żonę, damski sanhedryn nie ma dla niego żadnej litości i ocenia z całą surowością "starego kodeksu".
Intymność
Wzbudzając niekłamane współczucie Ewy Drzyzgi, smutny czterdziestolatek skarży się, że żona latami unikała go w łóżku, obowiązek małżeński pozwalała mu spełniać tylko raz na kilka miesięcy i tak go tym zestresowała, że utracił "50-60 procent męskości". To program o impotencji. Innym razem zniszczona, niemal bezzębna kobiety opowiada o tym, jak jej mąż, alkoholik i sadysta, gwałcił ich trzy córki (dwie z nich obecne są w studiu i potwierdzają wersję matki), a ją samą bił podczas stosunku. To program o molestowaniu.
W pewnym momencie biedna kobieta zaczyna mówić o kochance męża. "Nie wystarczały mu twoje córki i ty?!" - pyta zdumiona Ewa Drzyzga. Słucham przerażony i zakłopotany. Przecież córki tej kobiety, dwudziestokilkuletnie dziewczęta, które o wszystkim powiedziały swoim mężom bodaj na dwa dni przed programem, gdzieś mieszkają i pracują. Czy aby na pewno wszyscy sąsiedzi i koledzy z pracy okażą im w tej sytuacji tylko chrześcijańskie współczucie i zrozumienie?
Dlatego ludziom, którzy biorą udział w tych programach, chciałbym zadedykować słowa mej ulubionej średniowiecznej księgi: "mistrz powiada, że jeśli nie musisz dzielić się swoją tajemnicą, nie powierzaj jej nikomu... Mistrz mówi: dopóki zachowujesz tajemnicę, trzymasz ją w sobie jak w więzieniu, lecz kiedy ją wyjawisz, to ona będzie więziła ciebie" (Brunetto Latini Skarbiec wiedzy).
Bezczelność
Dzięki "Rozmowom w toku" poznajemy pana Stanisława, który za pieniądze, ale - jak zapewnia - przede wszystkim po to, by "się sprawdzić", a także z chęci niesienia pomocy bezdzietnym parom został tzw. dawcą nasienia. Wstydu wystarczyło mu na tyle, by nie pokazać własnej twarzy, choć do telewizji się oczywiście pokwapił. Zresztą intuicja go nie zawiodła, bo nawet niewybredna publiczność wyczuła, że ma do czynienia z płatnym onanistą i niechętnie pomrukuje, iż znalazł sobie sposób na dorabianie do pensji.
Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Kiedy gwałcone przez ojca córki wraz matką opowiadają o swoich przeżyciach przed kamerami, Ewa Drzyzga uderza w wysokie tony: "gdyby nawet ten program miał uratować tylko jedno dziecko, trzeba o tym mówić". Mój Boże, gdybym miał w sobie tyle współczucia dla bliźnich, ile ma - lub usiłuje nas przekonać, że ma - pani Drzyzga, już dawno pracowałbym w hospicjum. Ale to chyba jakieś nieporozumienie.
W jakiż to sposób taki program miałby uratować jakieś dziecko? Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje (w pierwszej kolejności chyba policję?), trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci w moim mniemaniu charakterystyczną dla telewizji bezczelnością, co "choć może i nie tak niszcząca dla ludzkiego obejścia, jak którykolwiek z siedmiu grzechów głównych, niemniej przykłada się znacznie do pogłębienia wszelkich moralnych plag trawiących społeczność Zachodu" (Robert Nisbet Przesądy). I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy".
Brak danych
Wygląda na to, że trochę przedwcześnie narzekaliśmy na "Big Brothera", który okazał się całkiem poczciwym programem dla niewyrobionych intelektualnie nastolatków. Organizatorom udało się tak skutecznie zinfantylizować dwanaścioro Polaków, że ich przygody przypominają obrazki z nieprzyjemnie przedłużających się kolonii, a może gromadka ta z przyrodzenia była już infantylna i sentymentalna niczym bohaterowie wenezuelskiego serialu? "Rozmowy w toku" to program zdecydowanie bardziej przykry i niebezpieczny od "Big Brothera".
Z drugiej strony nie bagatelizowałbym niebezpieczeństw stwarzanych nawet przez najbardziej niewinne programy, które masowo oglądają młodsze nastolatki. Ilość i sens słów wypowiadanych w nich bez odrobiny zastanowienia jest doprawdy przerażająca. Już wkrótce dzieci, które tego słuchają, mogą dojść do wniosku, że mówienie i myślenie są funkcjami autonomicznego układu nerwowego. Ostatnio mój przyjaciel po nieudanej próbie nawiązania kontaktu ze swoją przyjazną telewizji siedemnastoletnią siostrzenicą zauważył melancholijnie: "tym dzieciom brak po prostu danych, by zrozumieć, że nie mają racji". | Zgodnie z zapowiedzią program pani Ewy Drzyzgi podejmuje "moralne dylematy". Wciąż zastanawiam się, skąd biorą się takie programy. Bo przecież to nie są żadne rozmowy "na trudne tematy", ale zwykły magiel, a nawet gorzej niż magiel. Czy aby nagłośnić problem przemocy w rodzinie i zainteresować nim odpowiednie instytucje trzeba publicznie spisywać zeznania pokrzywdzonych? Tłumaczenie, że to wszystko ma służyć jakiemuś dobru, a nie zwykłej i niewybrednej rozrywce widzów, trąci charakterystyczną dla telewizji bezczelnością. I nie żywmy nadziei, że bezczelności tej będzie coraz mniej - będzie jej coraz więcej, bowiem jest to "na nowo odkryta kopalnia złota, co przy fachowej eksploatacji przynosi miliardy". |
Formuła 1 - kult Ferrari
"Kiedy opuszczałeś fabrykę o siódmej wieczorem, czułeś się zdrajcą, bo inni jeszcze pracowali. W Maranello trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie" - mówi Cesare Fiorio, były menedżer zespołu.
Taniec czarnego konia
(C) AP
Piotr Kowalczuk
"Oświadczamy, że wspaniałość świata wzbogaciła się o nowe piękno: piękno szybkości! Samochód wyścigowy ze swoim pudłem zdobnym w wielkie rury podobne do wężów o ognistym oddechu... ryczący samochód, który zdaje się pędzić po taśmie karabinu maszynowego, jest piękniejszy od Nike z Samotraki".
Manifest futuryzmu
Kiedy Filippo Tomasso Marinetti publikował te słowa w 1909 roku w paryskim "Le Figaro", nie mógł przypuszczać, że w jego rodzinnych Włoszech kilkadziesiąt lat później setki tysięcy kibiców bić będą hołdy czerwonej maszynie, której sercem jest silnik, a duszą komputer. Nie spodziewał się też, że wyścigi "samochodów o ognistym oddechu" staną się jedną z najsprawniejszych w świecie maszyn do robienia pieniędzy, a oglądać je będzie co dziesiąty człowiek na Ziemi.
Fenomen nowej religii XX wieku wymyka się logice. Można jedynie próbować ją opisać, odwiedzając miejsca kultu i studiując apokryfy, bo przecież ma swoich proroków, męczenników i świętych. Fanatyzm, z jakim włoscy kibice dopingują szkarłatne bolidy Ferrari na torach Imola czy Monza, przekonuje, że "Manifest futuryzmu" mógł napisać tylko Włoch i kult nie mógł narodzić się gdzie indziej.
Wszystkie drogi prowadzą do Maranello
Co dwa tygodnie, od marca do listopada, do Maranello ściągają pątnicy z całych Włoch, by wraz z tubylcami wziąć udział w misterium wspólnego przeżywania emocji wyścigów Grand Prix Formuły 1, pokazywanych na ogromnym telebimie na Piazza della Liberta' - to wyznawcy proroka Enzo Ferrari.
W 1943 roku, chroniąc się przed bombami aliantów, Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. Żyrują prestiż i status społeczny, stały się przedmiotem marzeń i zazdrości milionów.
W 15-tysięcznym Maranello, 20 kilometrów na północ od Modeny, gdzie co dziesiąty obywatel pracuje w fabryce Ferrari, zwykle w czasie wyścigu gromadzi się kilkanaście tysięcy kibiców. W zeszłym roku, kiedy w ostatnim Grand Prix sezonu na japońskim torze Suzuka Eddie Irvine bezskutecznie bronił 4-punktowej przewagi Ferrari nad McLarenem, było ich aż 50 tysięcy! Przyjeżdżają już w sobotę - na kwalifikacyjny trening, który ustali kolejność maszyn na niedzielnym starcie. Poza tym trzeba przecież odwiedzić kapliczkę.
Sklep z zabawkami
"Galleria" to muzeum i archiwum Ferrari: fotografie, trofea, silniki, gogle, rysunki techniczne, dwa szkice młodego Enzo i gabinet twórcy Ferrari (przeniesiony z fabryki), tak jak go opuścił przed śmiercią. Do prostej, betonowo-szklanej konstrukcji, przypominającej hangar z podjazdem, wchodzi się pod imitacją rampy świateł startowych. Między pierwszym a drugim piętrem wisi karoseria modelu 250 GTO - czysta poezja dla samochodowych estetów. Jednak magnesem o największej sile przyciągania są szkarłatne auta: od pierwszego "seryjnego" modelu 166 sprzed ponad pół wieku po bolidy Formuły 1 Nigela Mansella, Alaina Prosta i oczywiście Michaela Schumachera. Te pochodzą z fabryki, natomiast większość unikalnych już modeli samochodów sportowych wypożyczana jest od kolekcjonerów, o czym taktownie informują stosowne tabliczki.
Dorośli mężczyźni czują się tam i zachowują jak chłopcy w sklepie z zabawkami. Zresztą trudno czuć się inaczej, bo przy ścianach eksponowane są miniaturowe modele, używane jeszcze niedawno do badań aerodynamiki. (Od trzech lat fabryka posiada własny tunel aerodynamiczny). Jest i motorówka, w której kiedyś pobito rekord świata szybkości, a także przechowywany jak relikwia list od hrabiny Barraca z 1926 roku, bo od niego właśnie bierze początek czarny koń Ferrari. Po zwycięstwie w wyścigu w Ravennie Enzo Ferrari, wówczas kierowca Alfa-Romeo, poznał hrabiów Baracców. Kilka lat później hrabina w liście poprosiła, by kierowca uczcił pamięć jej syna i na swoich samochodach wymalował czarnego konia. Francesco Baracca był włoskim asem lotniczym w czasie I wojny (34 zwycięstwa, zginął pod koniec wojny) i takim właśnie symbolem ozdabiał swoje myśliwce. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. Naturalnie bar na Piazza della Liberta' nazywa się "Il Cavallino" (konik), a gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo kilkunastu pobliskich sklepach.
Biją dzwony
W Maranello kult Ferrari przeniknął nawet do znajdującego się o 50 metrów od placu kościoła pod wezwaniem Św. Błażeja. Zresztą kibicom Ferrari trudno o lepszego patrona - czuwa nad chorymi na gardło. W sobotę 7 maja przed Grand Prix Hiszpanii w głównym wydaniu wieczornego dziennika TV krótki wywiad z tutejszym księdzem Alberto Bertadonim: - Czy będzie się modlił za Schumachera? - Nie. Ksiądz Bertadoni będzie prosił Pana Boga, by wyścig był zgodny z duchem i etyką wyścigów samochodowych, ale będą biły dzwony. Jak się później okazało, dzwony nie mogły bić, bo w Barcelonie wygrały McLareny. Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej próbował iść w ślady swego, do dziś pozostającego we wdzięcznej pamięci wiernych, poprzednika, księdza Erio Belloi. Ten, po zwycięstwie swoich faworytów, kazał przez 3 dni bić w dzwony, a na ołtarzu jako wota składał ręcznie wykonane miniaturki aut Ferrari. Zresztą ksiądz Belloi padł ofiarą swej pasji i w sierpniu 1997 roku, prowadząc zbyt szybko, zginął w kraksie w górach, 40 kilometrów od ukochanego Maranello - miasta żyjącego w duchowej i ekonomicznej symbiozie z Ferrari. Nie darmo jeden z modeli luksusowego auta nazywa się Maranello, a inny - sprzed roku - nosi imię pobliskiej Modeny.
Zjednoczenie dusz
Mieszkający w miasteczku Brytyjczyk Nigel Stepney, od 8 lat główny mechanik Ferrari (ten sam, któremu w Barcelonie samochód Schumachera złamał nogę, gdy kierowca ruszył za wcześnie z pierwszego pit-stopu), rozkłada ręce: "Do dziś nie mogę zrozumieć, skąd bierze się ta magnetyczna siła Ferrari, która przyciąga tu tylu ludzi. Mnie się wydaje, ze Włosi mają Ferrari we krwi. Zresztą nie tylko Włosi. Nigdzie nie widziałem tylu czerwonych czapeczek baseballowych i koszulek z czarnym koniem, co w tym roku w Brazylii. Chodziło nie tylko o Rubensa (Brazylijczyk Barrichello - nowy partner Schumachera w zespole Ferrari). Poza tym kibice w Brazylii tak nie szaleli, kiedy przyjeżdżał tu jako kierowca Jordana czy Stewarta".
Przewodniczący klubu kibiców Ferrari, Alberto Beccari, to miejscowy kapłan kultu i jedna z barwniejszych postaci Maranello. Przed wyścigiem w Barcelonie - spowity w pelerynę, ze złotą koroną na głowie - powiada: "Dla nas Ferrari to pasja i wcielone piękno. A Maranello to miejsce natchnionych spotkań, zjednoczenia dusz. Ferrari to nie symbol macho, to symbol piękna. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią tej wielkiej legendy. Nieważne, czy Ferrari wygra, czy nie". Jednak nie każdy z kibiców by się z tym zgodził.
Były menedżer zespołu Ferrari, Cesare Fiorio, przypomina, że wierni czasem obrażają się na bóstwo. Kiedy w 1991 roku, podczas Grand Prix Włoch, po pierwszym okrążeniu na torze nie było już bolidów Ferrari (Prost wpadł w poślizg, a Alesi padł ofiarą karambolu), tifosi po prostu poszli do domu. Zatłoczone do granic trybuny i okoliczne pagórki wokół toru w San Marino 20 minut po starcie świeciły pustkami. Stepney dodaje, że kiedy Ferrari zwycięża, kierowcy i mechanicy nie są w stanie zapłacić za drinka w całych Włoszech. A co się dzieje, kiedy Ferrari przegrywa? "Wtedy nie pokazujemy się w barach". Stepney najdłużej nie pokazywał się w barach w zeszłym roku, po wyścigu w Norymberdze. Wówczas walczący o tytuł dla Ferrari Eddie Irvine wyjechał z garażu po pit-stopie na trzech kołach. Późnym popołudniem w Maranello na środku Piazza della Liberta' leżało koło z napisem: "Znaleźliśmy koło!". Na domiar złego kilka tygodni później w tym samym miejscu leżała calówka, bo okazało się, że oba Ferrari były za nisko zawieszone, w związku z czym Schumacher i Irvine zostali zdyskwalifikowani.
Honoru broni Niemiec
Pino Allievi, publicysta dziennika " La Gazetta dello Sport", specjalizujący się w sportach samochodowych, przypomina, że we Włoszech wyścigi samochodowe zyskały ogromną popularność już w okresie międzywojennym, a z biegiem czasu, drogą naturalnej selekcji, Ferrari stał się jakby nieoficjalnym zespołem narodowym. Dziś włoskich kibiców nie obchodzą włoscy kierowcy (Fisichella) czy inny włoski zespół Benetton. W ogóle kierowcy interesują ich tylko wtedy, kiedy jeżdżą dla Ferrari. Przecież Michael Schumacher stał się we Włoszech bożyszczem nie wówczas, kiedy dwukrotnie zdobywał tytuł mistrza świata dla Benettona. Został nim dopiero kilka miesięcy później - kiedy podpisał kontrakt z Ferrari, dla którego od 4 lat nie potrafi wywalczyć trofeum. Mało tego - w tutejszej prasie po tegorocznej klęsce zespołów Serie A w europejskich rozgrywkach pucharowych (po raz pierwszy od 13 lat żadna drużyna nie dostała się do półfinału) pojawiły się tytuły sugerujące, że sportowy honor Włoch spoczywa w teraz w rękach Niemca.
Trzy lata temu, kiedy na torze Jerez decydowały się losy tytułu mistrza świata (Ferrari kontra Williams), jednym z kibiców oglądających wyścig na Piazza della Liberta' był ówczesny premier Włoch Romano Prodi.
Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy (podobno jeden z modeli stał w garażu Leonida Breżniewa) i najbogatsi sportowcy - koszykarze NBA, hokeiści NHL, piłkarze NFL, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Parking piłkarzy Manchesteru United, przy Old Trafford, złośliwi i zazdrośni nazywają salonem wystawowym Ferrari, bo maszynami z Maranello poruszają się m. in. Giggs, Beckham i Sheringham. Magii Ferrari nie oparł się nawet debiutujący w tym roku w Formule 1 Brytyjczyk Jenson Button z zespołu Williamsa i przed pierwszym wyścigiem w Australii kupił używany model, co okrzyknięto faux pas sezonu, bo bolidy Franka Williamsa napędzają silniki bawarskich konkurentów Ferrari - BMW.
Prorok Enzo
Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając podczas bankietu przed inauguracją sezonu w Australii osobę, która w XX wieku najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jak jeden mąż wskazali na Enzo Ferrariego.
Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora, a nie bezosobowa machina produkcyjna BMW, Mercedesa czy Jaguara. Enzo Ferrari kierował wszystkim w swoim imperium do śmierci; zmarł w wieku 90 lat w 1988 roku. W świadomości Włochów Enzo Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. Jak głosi odbiegająca nieco od prawdy legenda, Ferrari do śmierci opierał się monopolistycznym zapędom trzęsącego wszystkim we Włoszech Fiata, bo dopiero wówczas, na podstawie tajnej klauzuli umowy z 1969 roku - skrzętnie ukrywanej przed kibicami - koncern formalnie stał się właścicielem fabryki w Maranello.
Enzo Ferrari zdobył sobie sympatię Włochów także tym, że kilkakrotnie los ciężko go doświadczył. W wieku 22 lat, po powrocie z wojska, musiał wziąć na swoje barki ciężar utrzymania rodziny, ponieważ ojciec i starszy brat mieli mniej szczęścia i padli ofiarą I wojny światowej. Ukochany syn zmarł w 1956 roku w wieku 24 lat na nieuleczalną chorobę. Z relacji osób, które z nim współpracowały, wyłania się obraz bardzo surowego szefa, który nigdy nie był na wakacjach, pracował od świtu do nocy i wymagał tego samego od innych. Cel pracy był jeden: zwycięstwo teamu Ferrari. Jak wspomina Cesare Fioro, pamiętający rządy starszego pana w pulowerku i okularach: "Kiedy opuszczałeś fabrykę o 7 wieczorem, czułeś się jak zdrajca, bo inni jeszcze pracowali. Pracując w Maranello, trzeba było zapomnieć o rodzinie i o tym, że obok fabryki toczy się jakiekolwiek życie".
Początki biznesu
Pino Allievi zwraca uwagę, że Ferrari o całą epokę wyprzedził świat objazdowego cyrku Formuły 1, który bez sponsorów po prostu by się zawalił. Już w 1930 roku ciężarówki transportujące jego auta wyścigowe na plandekach miały wymalowane nazwisko sponsora. Już wtedy dbający tak o image pracodawcy (Alfa-Romeo), a także własny, Enzo wydawał regularnie coś, co w języku dzisiejszych mediów nazywa się "komunikatem dla prasy". Nazwisko sponsora na samochodzie wyścigowym Ferrari pojawiło się w 1949 roku - niemal 20 lat wcześniej nim uczynił to w Formule 1 zespół Lotusa. Ferrari był laureatem najwyższych odznaczeń państwowych za Mussoliniego i po wojnie. Otrzymał kilka doktoratów honoris causa, a w 1962 roku nagrodę ONZ im. Daga Hammerskjolda.
To Enzo Ferrari zbudował prototyp nowoczesnego teamu wyścigowego: wsparcie ze strony "masowego" producenta (należący do Fiata Ferrari wyprodukował w ubiegłym roku niecałe 4 tysiące aut) i sponsorów. To on odkrył i wykorzystywał wciąż rosnącą rolę mediów i za jego sprawą kierowcy i luminarze wyścigów samochodowych przedzierzgnęli się z ozdoby eleganckich salonów w poszukiwanych partnerów w biznesie, a nawet w polityce. Choć z pewnością to, co dziś dzieje się dziś wokół Formuły 1, przerosło nawet najdalej idące wizje proroka. | W 1943 roku Ferrari przeniósł z Modeny do Maranello swoją fabryczkę. Trzy lata później jej bramy opuścił pierwszy egzemplarz auta z emblematem tańczącego czarnego konia na masce. Od tej pory samochody Ferrari wygrały ponad 5000 wyścigów, a ich kierowcy zdobyli kilkadziesiąt tytułów mistrzów świata. Dziś samochody Ferrari są synonimem sukcesu nie tylko w sporcie. W Maranello nie sposób uciec czarnemu koniowi. gadżety z jego wizerunkiem, jak i wszystko inne, co ma jakikolwiek związek z Ferrari, można za słone sumy kupić w muzeum albo pobliskich sklepach. We Włoszech każdy chciałby mieć samochód Ferrari, bo w ten sposób stałby się częścią wielkiej legendy. Naturalnie legenda Ferrari już dawno przekroczyła granice Włoch. Do "klubu" Ferrari chcą należeć wszyscy: finansiści, biznesmeni, politycy i najbogatsi sportowcy - koszykarze, hokeiści, piłkarze, elita tenisowa, lekkoatletyczna, golfiści. Szefowie wszystkich zespołów Formuły 1, wybierając osobę, która najbardziej zasłużyła się dla rozwoju sportu samochodowego, nie mieli najmniejszych wątpliwości. wskazali na Enzo Ferrariego.Przede wszystkim był znakomitym kierowcą. Wygrał dla Alfa Romeo kilkadziesiąt wyścigów, a kiedy zaczął produkować własne samochody, każdy wiedział, że za sukcesami szkarłatnych aut stoi przede wszystkim on - prorok w kilku wcieleniach: kierowcy, projektanta, konstruktora i organizatora. W świadomości Włochów Ferrari funkcjonuje jako idealny przykład amerykańskiego "self-made mana" - człowieka, który wszystko, co osiągnął, zawdzięcza sobie. |
Jakie są szanse inicjatywy politycznej Andrzeja Olechowskiego, Donalda Tuska i Macieja Płażyńskiego?
Sztuka łączenia przeciwieństw
JANUSZ A. MAJCHEREK
Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia i spajania różnych nurtów i frakcji, czego nie potrafią konkurenci, popadający z tego powodu w wewnętrzne konflikty i rozłamy. Czy inicjatywa Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska będzie potwierdzeniem, czy przezwyciężeniem tych tendencji?
Każde poważne ugrupowanie polityczne usiłujące zabiegać o masowe poparcie społeczne musi być wielonurtowe. Różne grupy elektoratu wymagają zróżnicowanej oferty programowej, do jej sformułowania i realizacji potrzebne jest urozmaicone zaplecze ideowe, a takie mogą stworzyć tylko wielorakie grupy działaczy i członków.
Formacje monoideowe, opierające się na dogmatycznie strzeżonej jedności i czystości doktrynalnej, nie mają szans w pluralistycznym społeczeństwie i demokratycznej rywalizacji. W ostatnich miesiącach wewnątrz AWS i UW wystąpiły tendencje do takiego organizacyjno-ideowego zawężania, co doprowadziło do secesji części zaniepokojonych tym członków, czujących się dyskryminowanymi.
Sami przeciw sobie
Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. Dwa z nich wybijają się na plan pierwszy. Jeden wywodzi się ze związku zawodowego, dysponuje jego bazą członkowską, zapleczem organizacyjnym i grupą zaufanych działaczy. Drugi skupia polityków sensu stricto, mających własne partie, a niekiedy nawet zadatki na mężów stanu, ale nie tak rozległe wpływy. Różnice między nimi znajdują wyraz na planie ideologicznym.
Działacze związkowi hołdują na ogół najprostszym przekonaniom narodowo-katolickim, nie wymagającym uchwycenia takich chrześcijańsko-demokratyczych czy konserwatywno-liberalnych niuansów, jak zasada subsydiarności czy skomplikowane relacje osoby i wspólnoty. Taki też, odpowiednio do głoszonych poglądów, mają elektorat.
Prymat wewnątrz AWS zdobył nurt związkowy i katolicko-narodowy, reprezentowany przez przewodniczącego, który poniósł z kolei klęskę w rywalizacji o poparcie społeczne w wyborach prezydenckich. Zdaniem przeciwników dowiodło to, że dominacja działaczy związkowych i ich poglądów spycha całą formację na manowce, dlatego zażądali dymisji niefortunnego przywódcy.
W rewanżu związkowi delegaci, nie znoszący przemądrzałego Rokity i wyniosłego, dystyngowanego Płażyńskiego ani nie rozumiejący subtelności poglądów Halla, obrzucili ich na zjeździe "Solidarności" dosadnymi epitetami. Mimo zawartego później porozumienia skłócone i nisko oceniane przez elektorat ugrupowanie stanęło po odejściu Płażyńskiego na progu rozpadu.
Słodko-gorzka zemsta etosu
Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Jedną grupę stanowią środowiska profesorsko-mentorskie, odwołujące się do tradycyjnego etosu i ideałów dawnej, zwłaszcza tzw. postępowej, inteligencji, mające poczucie misji, ideowego posłannictwa i społecznej wrażliwości. Drugi nurt tworzą beneficjenci przemian zapoczątkowanych w 1989 roku i reprezentujący ich działacze, zorientowani technokratycznie, stawiający cele pragmatyczne i realizujący je metodami elastycznie dostosowywanymi do okoliczności, ceniący skuteczność i sukces, dążący do niego energicznie i aktywnie, bez zahamowań, dylematów i rozterek. Różnicom między nimi odpowiada odmienność elektoratu: pierwsi mają ostoję w słabnącej i dezintegrującej się inteligencji budżetowej, drudzy szukają oparcia w powstającej i rozwijającej się klasie średniej.
Dominacja nurtu inteligencko-etosowego w dawnej Unii Demokratycznej spychała ją na pobocze polskiej polityki, wraz z kurczącym się elektoratem tej proweniencji. Środowiska te z bólem przyjęły przywództwo w UW sztandarowego technokraty Leszka Balcerowicza i znosiły je z zaciśniętymi zębami, zmuszone do tego dobrym wynikiem kampanii wyborczej 1997 roku, eksponującej osobę lidera, a kierowanej przez Pawła Piskorskiego, uosabiającego nowy unijny pragmatyzm i traktowanego z odpowiednią do tego niechęcią.
Gdy Balcerowicz odszedł, przystąpiono z zapałem do batalii o schedę po nim. Choć usiłowano przedstawiać Bronisława Geremka, reprezentującego i uosabiającego nurt inteligencko-profesorski, jako "oczywistego" przywódcę całej UW, siły okazały się nadspodziewanie wyrównane i jego zwycięstwo nad Tuskiem zostało osiągnięte niewielką przewagą głosów. Upojeni sukcesem stronnicy nowego-starego lidera postanowili jednak wziąć wytęskniony odwet na pokonanych konkurentach, a zemsta była tym słodsza, że osiągnięta dzięki organizacyjnej sprawności i dyscyplinie oraz pragmatycznej przebiegłości, czyli przeciwników pognębiono ich własnymi metodami. Ci uznali w rezultacie, że nie ma już w partii dla nich miejsca.
Liberalizm jest bogatą doktryną, rozciągającą się od bieguna socjalliberalnego do liberalno-konserwatywnego. Istnienie dużego potencjalnego elektoratu na tym obszarze wykazał wynik wyborczy Andrzeja Olechowskiego, do poparcia którego nie dopuściła "etosowa" część Unii. Ugrupowanie to mogło skupić te różne nurty i grupy wyborców, wewnętrzne rozgrywki udaremniły to jednak i prowadzą do rozpadu partii. Bronisław Geremek może okazać się równie "oczywistym" przewodniczącym UW, jak Marian Krzaklewski był "naturalnym" kandydatem AWS do prezydentury.
Siła różnorodności
Sojusz Lewicy Demokratycznej jest też ugrupowaniem wielonurtowym. Są w nim zarówno dawni aparatczycy PZPR, przedstawiciele komunistycznego aktywu, jak i partyjni reformatorzy, rewizjoniści i "liberałowie". Ci i tamci mają swój elektorat. Po części to nostalgicy za PRL, ideologiczni wrogowie kapitalizmu i zmian zapoczątkowanych w 1989 roku, a zwłaszcza znienawidzonego przez nich Balcerowicza, co ukazała reakcja na desygnowanie go przez prezydenta na stanowisko prezesa NBP. Ale są tam też środowiska doceniające reformy ustrojowe i systemowe, a choć z innych powodów przeciwne obecnym ich wykonawcom, to nie zamierzające ich unicestwić. Jednym socjalizm wciąż nie wyparował z zaczadzonych doktrynalnymi uprzedzeniami głów, drudzy mają poglądy i sympatie socjaldemokratyczne czy wręcz socjalliberalne, są wśród nich nawet niegdysiejsi antykomuniści.
Im silniej jednak komentatorzy wytykają różnice między eseldowskimi liberałami a towarzyszami Szmaciakami i dziwią się, jak Cimoszewicz, Kaczmarek czy Borowski, nie mówiąc już o Celińskim, mogą być w jednej partii z dawnymi funkcjonariuszami reżimu, "weteranami walki i pracy" czy związkowymi radykałami z OPZZ, pod wspólnym przewodem mającego "betonowy" rodowód Leszka Millera i przy wsparciu kibicującego im Urbana, tym wyraźniej widać, że oni sobie nie przeszkadzają, lecz są nawzajem potrzebni, uzupełniają się i nie zamierzają się na siebie obrażać, a tym bardziej wzajemnie eliminować.
Im dłużej SLD istnieje, tym więcej nurtów wchłania i szerszą rozlewa się falą, co znajduje odzwierciedlenie w powiększaniu się jego elektoratu. Aż trudno uwierzyć, że tak sprawnie radzą sobie z wewnętrznym pluralizmem i życiem frakcyjnym działacze ukształtowani przeważnie w partii monopolistycznej, monoideologicznej i monocentrycznej.
Wielość nurtów w jednym ugrupowaniu politycznym może być kłopotem, ale może też być atutem. Kłopotliwe i trudne jest ich integrowanie, zapewnianie harmonijnej koegzystencji, łagodzenie konfliktów i utrzymywanie rywalizacji między nimi w ramach uczciwej gry o lepszy program i przywództwo oraz większe poparcie wyborców. Atutem jest natomiast możliwość sformułowania bardziej zróżnicowanej i szerokiej oferty programowej dla elektoratu i pozyskania jak najliczniejszych jego grup i środowisk. W Polsce dla jednych formacji wielonurtowość jest bardziej kłopotem, dla innych bardziej atutem. Wskaźniki społecznego poparcia wyraźnie pokazują, które z nich do której należą kategorii.
Chybotliwa platforma
Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest niewątpliwe sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego, zamkniętego w skostniałych strukturach i ograniczonych kręgach elektoratu oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym, a partii wąskim grupom interesu lub ideologicznym dogmatom i uprzedzeniom. To może spodobać się wielu nieortodoksyjnie myślącym, otwartym światopoglądowo i umiarkowanie liberalnym kręgom społeczeństwa.
Potencjalny elektorat istnieje nie tylko wśród wyborców Olechowskiego, lecz obejmuje połowę polskiego społeczeństwa, co pokazały analizy przeprowadzone przez Centrum Badań Regionalnych, których wyniki zaprezentowała na tych łamach jego szefowa Wisła Surażska ("Rz" nr 10 z 12 stycznia). W badaniach sondażowych zrealizowanych przez Pracownię Badań Społecznych na zlecenie "Rz" gotowość głosowania na nową formację zadeklarowało 23 procent respondentów ("Rz" nr 15 z 18 stycznia). W Polsce, gdzie prawica jest zideologizowana i uzwiązkowiona, a lewica postkomunistyczna, utrzymuje się szczególnie duża przestrzeń dla politycznego centrum, pozostającego poza manichejską polaryzacją i dwubiegunową konfrontacją.
Biorąc pod uwagę zróżnicowane rodowody polityczne liderów, można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych i przezwyciężenie podziału na dawnych solidarnościowych opozycjonistów i byłych działaczy państwowych PRL, co usiłowała bezskutecznie zrealizować po lewej stronie Unia Pracy. Szanse są tym większe, że nie grozi jej, ze względu na proporcje uczestników i profil ideowy, zdominowanie przez SLD, jakie przytrafiło się UP.
Ów profil ideowy i programowy jest już zarysowany, wystarczy sięgnąć do oferty sformułowanej w książce Andrzeja Olechowskiego ("Wygrać przyszłość"), a także tej zawartej w książce Donalda Tuska ("Idee gdańskiego liberalizmu").
Nowe ugrupowanie nie miałoby też kłopotów z przywództwem, bo na jego czele stoją trzy wyraziste, dobrze znane i szanowane osobistości, wolne przy tym od skłonności autorytarnych i osobistych animozji oraz nadmiernych ambicji. Wszystko wskazuje na to, że ten triumwirat jest zdolny współpracować zgodnie i harmonijnie.
Nowa formacja dysponuje więc wieloma atutami, zanim jeszcze się zorganizowała. Ale też największych kłopotów przysporzą jej właśnie kwestie organizacyjne. Na inicjatorach ciąży odium secesjonistów, od którego muszą się w pierwszej kolejności uwolnić. Potem będą musieli stawić czoło naporowi środowisk marginalnych, egzotycznych i ekstremistycznych, które w nowym rozdaniu będą szukać (już szukają) swojej kolejnej szansy.
Następnie trzeba będzie uniknąć przekształcenia całej inicjatywy w chaotyczne pospolite ruszenie, które poszłoby w rozsypkę przy pierwszym niepowodzeniu czy konflikcie wewnętrznym. Dobór współpracowników, sprzymierzeńców i sojuszników oraz ustalenie warunków ich koegzystencji i kooperacji będzie kluczem do organizacyjnego, a potem ewentualnie wyborczego sukcesu. Niewykluczone, że jego osiągnięcie będzie wymagać zawarcia przymierza z dawnymi, opuszczonymi kolegami partyjnymi.
Inicjatyw podobnych do tej było w minionym dziesięcioleciu wiele, począwszy od Porozumienia Centrum, w niektórych zresztą brali udział autorzy obecnej propozycji. Wszystkie okazały się zupełnie lub w zasadzie nieudane, więc i ta ma słabe widoki na powodzenie. Stojące przed nią zadanie wymaga skonstruowania platformy dostatecznie szerokiej, by zmieściły się na niej i nie spychały z niej różne grupy i środowiska, a jednocześnie na tyle zwartej i solidnej, by pod ich ciężarem nie wygięła się, nie załamała czy pękła ani nie wywróciła w wyniku jakiegoś przechyłu. - | Jednym z powodów przewagi, jaką SLD ma nad politycznymi rywalami, jest umiejętność godzenia różnych nurtów, czego nie potrafią konkurenci, popadający w wewnętrzne konflikty. Akcja Wyborcza Solidarność usiłuje się odwoływać do szerokich kręgów prawicy i łączyć różne jej nurty. skłócone ugrupowanie stanęło na progu rozpadu. Różnice wewnątrz UW mają charakter mentalno-ideowy. Dominacja nurtu inteligencko-etosowego spychała ją na pobocze polskiej polityki.
Do której kategorii zapisze się nowa formacja polityczna zaproponowana przez Olechowskiego, Płażyńskiego i Tuska? Jej siłą napędową jest sprzeciw wobec oligarchizacji i uniformizacji życia partyjnego oraz protest przeciw podporządkowywaniu instytucji publicznych interesom partyjnym. Potencjalny elektorat obejmuje połowę polskiego społeczeństwa. można dostrzec szanse ich formacji na zdezaktualizowanie kryteriów historyczno-genealogicznych. Nowe ugrupowanie nie miałoby kłopotów z przywództwem. największych kłopotów przysporzą jej kwestie organizacyjne. Stojące przed nią zadanie wymaga skonstruowania platformy dostatecznie szerokiej, by zmieściły się na niej różne grupy, a jednocześnie na tyle solidnej, by pod ich ciężarem nie wygięła się w wyniku jakiegoś przechyłu. |
Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów
Dziedzictwo dla przyszłości
RYS. KATARZYNA GERKA
TOMASZ MERTA, DARIUSZ GAWIN, JACEK KOPCIŃSKI
Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Mówi się o załamaniu odziedziczonego po PRL, rozbudowanego systemu jej upowszechniania i pauperyzacji środowisk twórczych. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu, narzucającego wiarę w samoregulujący się mechanizm życia publicznego. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej.
Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Sprzyja temu dystans, z jakim patrzymy dziś na ostatnią dekadę XX wieku.
Okres przejściowy
W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. Dawne formy życia odchodziły w przeszłość, kontury nowych mgliście majaczyły na horyzoncie przyszłości. W tej sytuacji musiało dojść do starć między przedstawicielami najróżniejszych światopoglądów. Każdy uczestnik sporu wierzył oczywiście, że to właśnie on będzie w stanie określić przyszłą tożsamość Polaków. Rozgorzały zatem zajadłe spory o wartości. Kultura stała się polem walki, a wyniszczające "wojny kulturowe" przyczyniały się do spadku wiary w autonomię i niezależność tej sfery życia publicznego.
Gwałtowne konflikty z pierwszych lat niepodległości mogły wprawdzie pomóc społeczeństwu oswoić się z pluralizmem opinii i gustów - wcześniej bowiem, wobec braku demokracji, postulat ten był raczej pobożnym życzeniem, jednak dla wielu jedyną lekcją, jaką wyciągnęli z tych sporów, było przekonanie, iż są one poręcznym narzędziem mobilizowania politycznego poparcia.
Nie jest ważne zresztą, pod jakimi hasłami instrumentalizowano kulturę - zdarzało się to przecież wszystkim stronom "kulturowych wojen" lat dziewięćdziesiątych, zarówno obrońcom swojskiej tradycji, jak i zwolennikom zamorskich nowinek. Jedni i drudzy miewali i miewają znaczne kłopoty z uznaniem autonomii kultury, ze zrozumieniem, iż żyje ona swoim własnym, nieco tajemniczym życiem, na które można i należy wpływać, jednak nigdy nie będąc pewnym ostatecznych skutków takich zabiegów.
Transformacja, czyli styl życia
Kiedy mówimy o kulturze dzisiaj, na progu drugiego dziesięciolecia niepodległości, nie powinniśmy zapominać o czynniku niezwykle istotnym dla jej funkcjonowania - o czasie. W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako jednym wielkim stanie prowizorycznej tymczasowości. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Zgadzamy się co do tego wszyscy. A jednak co jest właściwie jej celem? Budowa demokracji i gospodarki wolnorynkowej? Jedno i drugie już w Polsce mamy, ciągle jednak w niedoskonałej postaci. Nadal potrzeba zmian. Może więc zasadniczym celem transformacji jest wejście do zjednoczonej Europy? Im bliżej jesteśmy tego celu, tym lepiej widać, że włączenie się w struktury unijne nie przyniesie kresu transformacji. Przeciwnie - przystąpienie do Unii oznaczać będzie nowy, jeszcze silniejszy impuls do przekształceń wszystkich dziedzin życia gospodarczego i społecznego.
Gdzieś w głębi serca żywimy nadzieję, że transformacja to okres przejściowy, czas wielkiej mobilizacji, po którym nastąpi wreszcie upragniony spokój i wytchnienie. Tymczasem rzeczywistość jest całkiem inna. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie jeszcze długo. Transformacja dla żyjącego obecnie pokolenia Polaków to styl życia i zarazem wyzwanie, przed którym nie sposób uciec.
Nowe podejście
Owa instynktowna, nigdy głośno niewypowiadana wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa także na nasz stosunek do kultury. Nasi niepoprawni wolnorynkowi optymiści na lamenty nad upadkiem kultury odpowiadali zawsze, że są to tylko chwilowe kłopoty, że funkcje mecenasa i animatora kultury przejmie klasa średnia i wolnorynkowe mechanizmy, które wyręczą w tej mierze inteligencję i państwo. Dodawano przy tym często argument, że dawny sposób myślenia o kulturze przesycony był inteligenckim paternalizmem, na który dzisiaj nie może już być miejsca. W wolnorynkowym społeczeństwie nikt nikomu nie może narzucać gustów, ponieważ wszyscy mamy prawo do wyboru, nawet jeśli - jak przyznają co bardziej rozsądni wolnorynkowcy - jest to wybór zły.
Po dwunastu latach przemian widać już poczciwą naiwność takiej argumentacji. Przemiany stały się permanentne, niedługo dojrzałość osiągnie pokolenie, które nie zna innego świata, poza światem bezustannych zmian. Potrzebne jest więc zupełnie nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do wszelkich prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów.
Przystępując do opracowywania planów działalności Instytutu Dziedzictwa Narodowego, jeszcze raz postawiliśmy sobie pytania podstawowe. Do czego potrzebna jest kultura? Jaką korzyść możemy odnieść z ochrony naszego narodowego dziedzictwa? Jednak odpowiedź, do jakiej doszliśmy, nie wiąże się z pojęciem korzyści, ale - zobowiązania. Zarówno wobec naszych przodków, jak i następców. Narodowe dziedzictwo kultury nie jest mechanicznie przekazywanym spadkiem; jest przekazem, który należy przyjąć i na nowo uczynić własnym. Tylko wtedy pozostaje ono dziedzictwem żywym, jeśli staje się czymś rzeczywistym dla teraźniejszości, jeśli teraźniejszość potrafi rozpoznać się w jej przekazie, choć niekoniecznie całkowicie z nią się utożsamić.
Nie znaczy to jednak, iż ochrona dziedzictwa i kultury nie przynosi także wymiernych korzyści. Wszyscy w latach dziewięćdziesiątych odebraliśmy dobrą lekcję pragmatycznego myślenia o sprawach publicznych i wiemy, że dobro rzeczy samej w sobie nie musi się kłócić z korzyścią, jaką ta rzecz może przynieść społeczeństwu. W wielu wypadkach wolnorynkowe mechanizmy są jednak zbyt słabe lub też nie doprowadziły na razie do powstania wśród nowej klasy średniej poczucia odpowiedzialności za kulturę w takiej skali, aby znacząco rozwiązać jej problemy. Dwanaście lat transformacji pokazały wyraźnie, że oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Naszą powinnością jest im pomóc.
Stan tymczasowości trwa zbyt długo; rozumnego wsparcia - którego nie należy traktować w kategoriach bezwarunkowej, automatycznej opieki - nie można odkładać na później.
Źródło inspiracji dla współczesnych twórców
Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Dzieło i myśl najwybitniejszych Polaków pragniemy uczynić źródłem inspiracji dla współczesnych twórców i myślicieli, którzy znajdą w Instytucie pomoc w realizacji swoich projektów. Spodziewamy się, że nasza aktywność w obszarze szeroko pojętej humanistyki i twórczości artystycznej, obejmująca refleksję nad najważniejszymi problemami historii, polityki, filozofii, sztuki i teorii kultury, pomoże stworzyć warunki owocnej pracy ludziom pragnącym zaangażować się w budowanie duchowej przyszłości naszego kraju.
Zapewne już w tym dziesięcioleciu Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Tylko naród mający świadomość swojej tożsamości, zdolny do zachowania ciągłości swego kulturowego dziedzictwa gotowy jest do twórczego rozwoju. Dziedzictwo narodowe, rozumiane jako coś więcej niż tylko suma dokonań przeszłości, stanowi tym samym niezbędny warunek uczestnictwa w przemianach cywilizacyjnych, które przyniesie ze sobą XXI wiek. Stawką nie jest więc trwanie społeczeństwa w jednym kształcie, raczej jego zdolność wykorzystywania własnej tożsamości w kształtowaniu przyszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury.
Autorzy są twórcami koncepcji programowej Instytutu Dziedzictwa Narodowego. | Publiczna debata na temat stanu kultury stała się przewidywalna. Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Potrzebne jest nowe podejście do problemów kultury, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów.
Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej. |
ROZMOWA
Profesor Karol Modzelewski, historyk
Pariasi wolnej Polski
Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości.
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Jak Pan, osoba obdarzona dużą wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa? Jakich kategorii użyłby Pan do określenia tego podziału?
KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. Mamy w Polsce sporą grupę pariasów. Bardzo duża część społeczeństwa, może nawet większość, odczuwa niedostatek. Nie chodzi mi jednak o materialne samopoczucie tych ludzi, ale o dramatyczny problem odcięcia części z nich od udziału we wspólnocie i w dobrodziejstwach cywilizacyjnych.
Jakich dobrodziejstwach?
Elementarnych. Grupa społeczna, o której mówię, jest odcięta od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, a często nawet życia, przez służbę zdrowia. Naturalnie, że publiczną służbę zdrowia ciągle jeszcze mamy. Nie zreformowano jeszcze ani podatków, ani państwa w taki sposób, żebyśmy musieli się tej opieki wyzbyć. Ona tylko źle funkcjonuje, a po reformie chyba gorzej. Ważniejszy jest problem edukacji. Polska zapaść społeczna i materialna polega na obecności w wielu rejonach kraju trwałego bezrobocia i niezdolności do wyjścia z tej bardzo złej sytuacji również w następnych pokoleniach. Jest to zjawisko zróżnicowania bardziej terytorialnego niż zawodowego, chociaż jedno z drugim jest bardzo związane. Największa bieda dotyka bowiem chłopów, mieszkańców małych miast oraz tych rejonów, w których nastąpiła likwidacja państwowych przedsiębiorstw i pegeerów. W wielu gminach nie ma stanowisk pracy poza sferą budżetową. Czyli jest praca na poczcie, na kolei, w szkole, w ośrodku zdrowia i na posterunku policji, no i oczywiście w urzędzie gminy. Poza tym pracy nie ma. A ponieważ ludzie w Polsce, jak zresztą we wszystkich krajach pokomunistycznych, są biedni, to są przykuci do miejsca zamieszkania. Nie stać ich ani na kupno czy zamianę mieszkania, ani na wynajęcie go w mieście, ani nawet na dojazdy do tego miasta, w którym można znaleźć pracę. Panuje więc wśród tych ludzi stan kompletnej beznadziei.
Dlaczego nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia?
Młode pokolenia z tych środowisk nie mają żadnych szans na zmianę zastanej sytuacji. Młodzież ze wsi czy małych miasteczek w ogóle nie ubiega się o przyjęcie na studia. Nie dlatego, że zabrakło ambicji, tylko dlatego, że zabrakło, mówiąc brutalnie, pieniędzy na pekaes, żeby dojechać do liceum. Dzieci chłopskie na ogół nie dochodzą do matury. Jeżeli więc zatrzymują się na poziomie szkoły podstawowej albo zawodówki, to znaczy, że produkuje się z pokolenia na pokolenie pariasów. Takich, dla których wolna Polska jest macochą. To jest bardzo groźne, ponieważ ta wcale niemała część Polaków szybko zorientuje się, że zostali wyrzuceni poza nawias. To znaczy, że nie będą traktowali Polski jako swego państwa, nie będą mieli poczucia uczestnictwa we wspólnocie wolnych obywateli, a słowa o takiej wspólnocie będą dla nich abstrakcją lub zgoła szyderstwem.
Użył Pan określenia "pariasi". To ludzie odarci z godności. Mówi Pan, że to niemała część społeczeństwa. Jaka?
Może ponad 20 procent. Jeśli mówię pariasi, nie mam na myśli odarcia z godności, chociaż ci ludzie mogą się tak czuć. To jest odarcie z szans. Ich dzieci nie mają już tego, co było mocną stroną systemu komunistycznego i zapewniało mu pewien stopień przyzwolenia społecznego, zawsze, również w czasach stalinowskich, mianowicie możliwości społecznego awansu. Proszę spojrzeć na środowiska naukowe, na dzisiejszych profesorów. Wielu z nich jest chłopskiego pochodzenia. To samo dotyczy elit politycznych. Gdyby ci ludzie dzisiaj byli dziećmi, nie mieliby szans na zdobycie wykształcenia i pozostaliby w środowisku wiecznych wiejskich bezrobotnych, żyjących z jakiegoś nędznego, właściwie nie mającego ekonomicznie racji bytu, gospodarstwa wiejskiego. A przecież procent ludzi obdarzonych talentami w tych środowiskach wcale nie jest mniejszy niż w poprzednich pokoleniach. W którą stronę pójdą ich talenty? To jest dynamit. Uprzytomnią sobie, że ich ustawiono w sytuacji pariasów. I ich frustracje będą bardzo silnie wpływały na kształt polskiej sceny politycznej. Mamy z tym do czynienia już dziś, bo to jest oczywiście podłoże sukcesów Leppera oraz wybuchów agresji, która w wielkomiejskich kręgach opiniotwórczych budzi zdumienie pomieszane z niechęcią i aroganckim potępieniem. To jest także podłoże antysemityzmu. Nie uważam, by pojawienie się warstw upośledzonych przekreślało dorobek wolnej Polski, ale stawia go pod znakiem zapytania. Skala nierówności zagraża naszym wspólnym osiągnięciom.
Gdzie, co zostało zgubione?
Oczywiście pewne rzeczy były nie do uniknięcia. Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do gospodarki rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. U nas nastąpiło to w warunkach dość głębokiego spadku dochodu narodowego, a więc zapaść biednych była tym większa. A poza tym nastąpiło to zgodnie z pewną filozofią gospodarczą, którą się wiąże słusznie z nazwiskiem Leszka Balcerowicza, a w której dominuje ciągle neoliberalne myślenie o gospodarce i społeczeństwie.
Wydaje się jednak, że polska gospodarka sporo zawdzięcza rygorom narzuconym przez premiera Balcerowicza.
W 1990 roku trzeba było uciec z walącego się gmachu socjalistycznej gospodarki. To zostało dokonane, choć koszt społeczny był bardzo wysoki. Dziś jednak żaden kataklizm nie zmusza nas do kolejnej rewolucji gospodarczej. Mimo to kontynuowana jest polityka zwiększająca skalę nierówności. (Rozmowa została przeprowadzona przed wetem prezydenta w sprawie podatków). Uważam, że forsowana obecnie reforma podatkowa dramatycznie zaostrzy zjawisko społecznego upośledzenia. Reforma ta wymusi bowiem oszczędności budżetowe równoznaczne z odejściem od europejskiego modelu państwa solidarności społecznej, zwanego też państwem dobrobytu lub państwem opiekuńczym. Państwo takie uzyskuje z podatków znaczne sumy na edukację, ochronę zdrowia i opiekę społeczną. Wydatki publiczne na ten cel dają znacznie więcej uboższym grupom ludności niż zamożnym i przyczyniają się do wyrównania szans. Natomiast komercjalizacja pozbawia uboższe grupy dostępu do edukacji i ochrony zdrowia. To przekształca różnicę dochodów różnych grup społecznych w trwały podział na uprzywilejowanych i upośledzonych, czyli właśnie pariasów. Kusząca na pozór obniżka podatków, bardzo radykalna od 2002 roku, wymusi redukcję wydatków publicznych na szkolnictwo i lecznictwo, bo po prostu nie będzie na nie pieniędzy. Tymczasem wydatki te - przy obecnym modelu państwa i poziomie zobowiązań wobec obywatela - są niewystarczające i powinny być zwiększane. Reforma podatkowa została podjęta nie tyle z inicjatywy Unii Wolności, ile raczej Leszka Balcerowicza. A to jest człowiek idei. Jego celem, dla którego poświęca wszystko, jest budowa pewnego ładu ustrojowego, który jest ładem liberalnym. Ładem państwa minimum, opartym wyłącznie, czy niemal wyłącznie, na indywidualnej przedsiębiorczości. Kto sobie radzi, to dobrze, kto nie - trudno, niech sobie radzi lepiej.
To jest hasło, które od blisko dziesięciu lat ma wytyczać rozwój polskiego społeczeństwa. Czy uważa Pan to hasło za błędne?
To jest oczywiście hasło czysto propagandowe, ideologiczne porzekadło. Większość tych ludzi, do których jest adresowane, nie jest w stanie radzić sobie lepiej. Ale nie w tym rzecz. To taka filozofia, której realizacja musi pogłębić zjawisko wywołujące u mnie tak wielką obawę, również o stan cywilizacyjny kraju, bo bez budżetowego finansowania zapaść nauki polskiej będzie się pogłębiać. To, o czym mówię, wynika z pewnego systemu wartości i wiąże się z nim. Ja wyznaję inny system wartości niż profesor Balcerowicz zdający się nie dostrzegać innych systemów wartości niż jego własny, który chyba wydaje mu się czymś tak naturalnym jak powietrze. Według Leszka Balcerowicza różnice zdań wynikają z niewiedzy jego oponentów albo ich złej woli, a nie z istnienia różnych systemów wartości. Nie dopuszcza także myśli, że jego własne rozumowanie opiera się na jakiejś aksjologii, a więc na czymś, co nie poddaje się logicznej ani empirycznej kontroli.
Czy i gdzie widzi Pan alternatywę wobec polityki premiera Balcerowicza?
Na początku lat 90. alternatywna polityka gospodarcza była do pomyślenia, ale nie do przeprowadzenia, bo nie opowiadały się za nią znaczące siły polityczne. Sojusz Lewicy Demokratycznej był wtedy mało czynny, bo czuł, że jest na oślej ławce. Natomiast lewica solidarnościowa była w owym czasie bardzo słaba i zresztą nigdy nie urosła w siłę. Dziś paradoksalnie istotną rolę w obronie - bo to nie jest budowanie alternatywy pozytywnej, tylko obrona przed niekorzystną zmianą - odgrywa prawica. Nie cała, ale tacy politycy, jak Henryk Goryszewski, który bardzo wyraźnie zawsze mówił, w odróżnieniu od Balcerowicza, że podjęcie takich a takich rozwiązań to wybór polityczny, a nie tylko sprawa techniczna, że za tym kryje się wybór określonych wartości. Jak się okazuje nie tylko lewica bywa wrażliwa społecznie, podobnie jak nie tylko prawica bywa brutalnie liberalna. Ale jest to oczywiście problem polskiej lewicy, że nie zabiera głosu na przykład w takich sprawach, jak losy polskiej wsi po wejściu do Unii Europejskiej. Wprawdzie jestem przekonany, że nie wejdziemy tam ani za dwa, ani za trzy lata, bo tego się boją i społeczeństwa, i rządy krajów Unii, i tego się obawia znacznie więcej ludzi i polityków w Polsce, niż się do tego przyznaje. Ale w końcu w Unii będziemy, bo dla tego akurat alternatywy nie ma. To oznacza dramatyczny problem dla polskiego rolnictwa, a to jest ćwierć narodu. Temu, że Unia Wolności nie ma odpowiedzi na to, co z tym zrobić, ja się tak bardzo nie dziwię.
Dlaczego nie? Unia skupia przecież inteligencję.
Ale przecież ta partia jest szalenie nieporadna. Nie umie sobie poradzić nawet z problemem własnego przywództwa. W Unii Wolności jest znaczne niezadowolenie z przywództwa Leszka Balcerowicza i kompletny brak alternatywy. Ci w tej partii, którzy mają inny pomysł na państwo, siedzą raczej cicho. Elektorat Unii Wolności nie jest w stanie wyegzekwować od tej partii upominania się o losy inteligencji budżetowej. Oczekiwać zatem, że Unia obejmie swą wyobraźnią wieś polską i będzie miała pomysł, co z nią zrobić, to naprawdę za wiele.
SLD?
Nie mam uprzedzeń do SLD, ale nie widzę, żeby miał w tej dziedzinie jakieś pomysły.
Czyli jest tak samo bezradny?
O nie, jest skuteczny. Pod tym względem akurat bardzo góruje nad Unią Wolności, ponieważ dysponuje kadrą mającą praktykę, a także czymś, co jest w polityce bardzo cenne, mianowicie poczuciem wstydu, które w SLD wiąże się z przeszłością. Obawiam się tylko, że SLD to poczucie wstydu może stracić.
Dlaczego to jest pozytywne?
Bo ogranicza dokonywanie przez Sojusz jawnych nadużyć. Oni zawłaszczają państwo, ale jednak w mniejszym stopniu niż ci, którzy czują się moralnie bez zarzutu w odniesieniu do przeszłości. Strasznie przykro mi to powiedzieć, bo moi koledzy to są ci drudzy, a nie ci pierwsi.
Pana zdaniem w polityce państwowej brakuje jednak lewicowego pierwiastka. Od czego trzeba byłoby zacząć, żeby zmniejszać problem biedy w Polsce?
Bardzo trudno jest przy niskim poziomie aktywności społecznej i politycznej w Polsce o stworzenie prawdziwej lewicowej alternatywy, bo musiałaby się ona odwoływać się do aktywności ludzi upośledzonych materialnie i socjalnie, a to jest właśnie najbardziej bezradna i bierna część społeczeństwa. Za najważniejsze uważam przywrócenie systemu awansu społecznego. Ludzie tego awansu, którzy niedawno doświadczali tego, co się dzieje w ich macierzystym środowisku, byliby zdolni do stworzenia innej niż populistyczna alternatywy politycznej. Populistyczna już jest - mamy Leppera, ale mamy elementy populizmu także w Polskim Stronnictwie Ludowym. To jest dopiero problem - PSL też nie ma odpowiedzi na wyzwanie unijne. Stronnictwo pełni rolę puklerza, broniąc chłopów przed zmianą status quo, ale to status quo jest coraz gorsze. To na pewno nie jest problem, który da się szybko rozwiązać, ale przy odpowiednio prowadzonej polityce może być stopniowo łagodzony i rozładowywany. Jak? Szczerze powiem, że nie czuję się na tyle mądry, by na to odpowiedzieć. Nie lekceważyłbym tylko tego, że wyzwanie jest poważne i palące. Potrzeba też pieniędzy, ale przede wszystkim konceptu, co zrobić z ludźmi, którzy są zbędni w rolnictwie. Ale bez takich utopii, że mają być przedsiębiorczy. Może będą przedsiębiorczy, kiedy się pojawi dla nich możliwość.
Jeżeli bez utopii, to jakie miałyby być konkretne punkty takiego konceptu? Jak zwrócić państwo do obywatela?
To musi być roboczy program, a nie jakaś teoria. Moje nadzieje budzi obecny spór podatkowy. Nadzieje na uzdrowienie relacji w koalicji. Za grzech pierworodny tej koalicji wcale nie uważam tego, że jest ona złożona z wielu podmiotów. Taki był werdykt wyborczy. Grzech pierworodny polega na tym, że nie doszło do kompromisu, tylko do podziału łupów: gospodarka dla tych, kultura dla tych. Tymczasem w kluczowych sprawach, i to zarówno dotyczących modelu państwa, jak i modelu polityki gospodarczej, przetrwać mogłoby rozwiązanie kompromisowe. Tylko, że Leszek Balcerowicz akurat nie jest osobą kompromisu. To pozwoliło mu przeprowadzić pierwszy plan na początku lat 90. mimo wszystkich ówczesnych obiekcji. Natomiast dzisiaj ten brak kompromisowości jest raczej przeszkodą. Dziś potrzebny jest układ na wszystkich polach, uwzględniający oblicze polityczne i bazę społeczną obu członów koalicji. Jeżeli spór o podatki doprowadzi do kompromisu, będzie to lepsze dla koalicji i dla nas wszystkich. Bo w końcu mało mnie obchodzą koalicje i to, że wybory wygra SLD, bo je wygra. Mnie obchodzą skutki dla nas, społeczeństwa, a nie myślenie w kategoriach własnego ugrupowania.
Ale to jest powszechny sposób myślenia.
Niestety nie tylko w polityce polskiej. Ale trzeba znać miarę. Również kiedy się zawiera kompromisy i układy koalicyjne, trzeba pamiętać, jaki będzie ich skutek społeczny.
A może ciężar pomocy warstwom uboższym powinny przejąć od państwa organizacje społeczne?
Organizacje pozarządowe mogą lepiej od urzędników zagospodarować środki na pomoc społeczną, ale skądś muszą te środki brać. Żadna filantropia nie zastąpi tu budżetu państwa. Jeśli zaś chodzi o to, by materialny niedostatek nie powodował trwałego upośledzenia społecznego, najlepszym środkiem zaradczym jest dostępność awansu przez edukację, np. przez zapewnienie młodzieży wiejskiej bezpłatnego dojazdu do miast, w których są licea. To musiałoby kosztować, więc znów wracamy do poziomu wydatków publicznych i podatków. Oczekiwania, że obniżka podatków od najzamożniejszych spowoduje cud gospodarczy, są aktem wiary bez pokrycia w doświadczeniu. Nie wiemy, jak będzie w dalszej perspektywie. Wiadomo, że w 2002 roku, gdy podatki obniżą się skokowo, wydatki trzeba będzie ciąć. Niestety, łatwo przewidzieć które.
Czy akceptuje więc Pan wybiegi SLD, by zablokować uchwalenie ustaw podatkowych?
Od kruczków proceduralnych wolałbym zrozumiałą dla wszystkich, otwartą debatę. Upominałem się o nią w "Gazecie Wyborczej" z 27 września. Ale rozumiem polityków SLD. Wszystko wskazuje, że to oni będą układać budżet 2002 roku. Dlatego AWS wymogła na UW przeniesienie głównego etapu reformy poza obecną kadencję: niech to spadnie na głowy następców z innego obozu politycznego. Ale taktyka spalonej ziemi jest czymś, czego my, obywatele, nie możemy zaakceptować. Politycy biją się między sobą, ale na spalonej ziemi my musimy żyć. Z tych samych powodów obawiam się budżetowych skutków ustawy o reprywatyzacji i łatwych do przewidzenia roszczeń przesiedleńców niemieckich. To są miliony ludzi i ogromne mienie.
Bardzo szanuję mojego przyjaciela Bronisława Geremka i lubię jego subtelne poczucie humoru, ale gdy mówi, że nie powstanie problem z przesiedleńcami niemieckimi, bo myśmy tego nie zapisali w naszej ustawie reprywatyzacyjnej, to wydaje mi się, że to poczucie humoru jest za daleko posunięte. Można powiedzieć, że my nie chcemy, żeby taki problem powstał, ale to, że nie chcemy i nie zapisaliśmy w ustawie, nie znaczy, że nie powstanie.
Co należałoby zrobić?
Natychmiast uwłaszczyć ludzi żyjących na terenach zachodniej i północnej Polski. Niestety uważam, że ustawa o reprywatyzacji przejdzie. Szkoda, bo została opracowana dość krótkowzrocznie. A jeżeli argumentem za ustawą ma być stwierdzenie, że naruszone zostało święte prawo własności, to zapytałbym teologów, czy są większe świętości niż własność, czyli złoty cielec. Być może jednak są jakieś inne wartości, dla których honorowanie prawa do niegdysiejszej własności można odsunąć na dalszy plan. Polska międzywojenna nie dała się rozdrapywać przez rozmaite roszczenia, na przykład pokrzywdzonych przez wywłaszczenia carskie po roku 1863. Teraz za sprawiedliwość historyczną muszą zapłacić wszyscy ci, którzy nie są spadkobiercami wywłaszczonych wówczas.
Rozmawiała Anna Wielopolska | Jak Pan, osoba obdarzona wrażliwością społeczną, ocenia obecne rozwarstwienie polskiego społeczeństwa?
KAROL MODZELEWSKI: Przychodzi mi na myśl słowo pariasi. część społeczeństwa odczuwa niedostatek. dramatyczny problem odcięcia od udziału we wspólnocie i dobrodziejstwach cywilizacyjnych. od edukacji i możliwości ratowania zdrowia, obecnośc trwałego bezrobocia. Największa bieda dotyka chłopów, mieszkańców małych miast.
nie widzi Pan możliwości wyjścia z tego kręgu aż przez pokolenia?
Młode pokolenia z tych środowisk nie mają szans na zmianę zastanej sytuacji.
Użył Pan określenia "pariasi". To ludzie odarci z godności. to część społeczeństwa. Jaka?
ponad 20 procent. pariasi To jest odarcie z szans. nie mają możliwości społecznego awansu.Kiedy się przechodzi od gospodarki socjalistycznej do rynkowej, musi nastąpić zwiększenie zróżnicowania materialnego w społeczeństwie. zapaść biednych była większa. nastąpiło to zgodnie z filozofią gospodarczą, którą się wiąże z nazwiskiem Balcerowicza. |
STULECIE BOKSU
Kariery wielu mistrzów pięści rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy
Magia zła
Dwie przedwojenne walki Joe Louisa i Maksa Schmellinga przeszły do legendy. Pierwszą wygrał Schmelling, w drugiej (na zdjęciu) Amerykanin znokautował Niemca w drugiej minucie i czwartej sekundzie pierwszej rundy
(C) AP
JANUSZ PINDERA
W czym tkwi fenomen boksu, sportu od lat budzącego kontrowersje i mieszane uczucia? Jedni twierdzą, nie kryjąc oburzenia, że boks jest niegodny cywilizacji końca XX wieku, inni z kolei uważają, że w świecie, gdzie dobro przemieszane jest ze złem, zawsze będzie miejsce dla tych, którzy chcą oglądać boks. Kto jest bliższy prawdy, czy ci, którzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia sport ten powinien być zakazany, czy może ci, którzy stoją na stanowisku, że boks jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Jedni i drudzy mają rację.
Setki wypadków śmiertelnych mających ścisły związek z boksem to fakty, których nie da się wymazać. Podobnie jak następstw ringowych pojedynków. Straszliwa dolegliwość pięściarzy, tzw. punch drunk (pijany po ciosie), która jak zły urok spada na większość z nich z dnia na dzień, to przecież nic innego jak skutek serii drobnych wylewów w mózgu, spowodowanych częstymi uderzeniami w głowę. Medycyna nazywa to encefalopatią bokserów.
Z drugiej strony nie można jednak lekceważyć opinii socjologów i psychologów, od lat przytaczających dowody, że boks to ratunek dla setek tysięcy zaniedbanych chłopców, którzy najpierw na sali treningowej, a później w ringu odnajdują drogę do normalnego życia. Kto wie, czy właśnie życiorysy mistrzów pięści nie są magnesem przyciągającym do boksu podobnie jak ich kariery, które rodzą się z nędzy, ambicji i nieposkromionej dumy. Mistrzowie urodzeni w świecie składającym się z desek i zardzewiałej blachy - tak wspominał swoje dzieciństwo słynny Carlos Monzon - dzięki sukcesom w ringu przechodzą do legendy. Tak jak Monzon, mistrz wagi średniej, który w Argentynie jeszcze za życia był bohaterem. Gdy trafił do więzienia za zabójstwo żony, którą wyrzucił przez okno, wstawił się za nim prezydent Carlos Menem. Monzon nie doczekał wolności. Zginął w wypadku samochodowym, kiedy wracał z przepustki do więzienia.
Konkwistadorzy i książęta
Irlandzki aktor Liam Neeson, który w młodości sam był bokserem, nie jest jedynym, który uważa, że boks to najbardziej szlachetny rodzaj walki ("Gdy walczysz z przeciwnikiem twarzą w twarz, czujesz się trochę jak gladiator. Boks to sport, w którym nigdy nie pada cios w plecy."). Alain Delon, przyjaciel Carlosa Monzona, we wstępie do jego książki napisał: "Bokserzy tacy jak Carlos to jakby konkwistadorzy i książęta w jednej osobie, mający w sobie coś niewyjaśnialnego, co sprawia, że gdy się pojawiają, od razu widać, że są godni królestwa". W podobnym tonie, choć innymi słowy, o mistrzach pięści pisali: Ernest Hemingway, Norman Mailer, Jack London czy na polskim gruncie Tadeusz Konwicki, który w 1973 roku w wywiadzie dla miesięcznika "Boks" powiedział: "Jest w tym sporcie pewna groza, jaką zawsze wyzwala walka człowieka z człowiekiem".
To chyba nie przypadek, że głośne pojedynki bokserskie, niezmiennie od lat, budzą takie zainteresowanie. Ludzie są gotowi płacić ogromne sumy tylko za to, by z najbliższej odległości śledzić walkę najbardziej zbliżoną do realnej. Walkę, której istotą jest niebezpieczeństwo, a śmierć nie jest tu tylko iluzją.
W obronie rasy
Termin "walka stulecia" po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem 4 lipca 1910 roku w Reno w stanie Nevada. Miał w tym swój udział znany pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney zwycięstwo Johnsona nad białym mistrzem Tommym Burnsem. To wtedy, kończąc swoją relację z Australii, London zaapelował do byłego mistrza świata wszechwag, Jamesa Jeffriesa, by powrócił na ring i "starł złoty uśmieszek z oblicza Johnsona".
Aleksander Reksza w książce "Słynne pojedynki" pisze: "Nadzieja na to, że Jeffries zdoła zdetronizować czarnego Johnsona i tytuł mistrza świata znów przejdzie w ręce przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Roztrząsano ją wszędzie, nawet w kuluarach Kongresu".
Termin walki Jeffries - Johnson ustalano na 4 lipca, w amerykańskie święto niepodległości. W Reno zaczęto na gwałt budować hotele i zajazdy, by pomieścić tysiące ludzi napływających ze wszystkich stron kraju do tej małej spokojnej osady. Dziennikarze rozpalali wyobraźnię tłumów. Podsycano napięcie przed walką, która miała być podjęta w obronie honoru białej rasy. Pojedynek obejrzały wtedy na żywo 42 tysiące osób, co było światowym rekordem frekwencji na imprezie bokserskiej. W innych miastach ludzie gromadzili się na stadionach i wielkich placach, czekając na depesze - relacje z walki. Nie było wtedy jeszcze radia i telewizji. "Gdy »Tex« Rickard, organizator całego przedsięwzięcia, ogłosił zwycięstwo Johnsona, na widowni zamiast oklasków rozległy się rewolwerowe strzały. Johnson, który łatwo obronił tytuł mistrza świata i zarobił 145 tysięcy dolarów, cudem uszedł wtedy z życiem" - pisał dla "New York Heralda" Jack London.
Pierwszy milion
Później "walk stulecia" było już bez liku. Niektóre z nich zasługiwały na takie miano, inne nie. W latach trzydziestych na pewno wielkim wydarzeniem był pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges'em Carpentierem (2 lipca 1921 - wygrana Dempseya) i dwie walki Dempseya z Gene'em Tunneyem (1926 i 1927 - wygrane Tunneya). Wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach wszystkich największych gazet, które wysyłały do obsługi tych pojedynków swych najlepszych dziennikarzy lub znanych pisarzy. Walka Dempseya z Carpentierem interesowała w równym stopniu Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Coś podobnego zdarzyło się w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 roku, w pamiętnym dniu zawieszenia broni.
Carpentierowi kibicowali w Ameryce, między innymi: Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks. Wśród tych, którzy wysłali mu po przegranej walce depesze, był premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później, gdy Dempsey w obecności 120 tysięcy widzów (kolejny rekord) przegrywał z Tunneyem, jego detronizacja stała się sensacją. Nie mniej sensacyjne były sumy, jakie oferowano bokserom. Za drugi pojedynek z Dempseyem Gene Tunney zarobił milion dolarów, sumę szokującą nawet ćwierć wieku później.
Pupil Hitlera
Gdyby jednak zapytać kibica, jacy bokserzy i jakie pojedynki najbardziej kojarzą mu się z okresem międzywojennym, zapewne wymieniłby nazwiska Joe Louisa i Maxa Schmellinga. To właśnie ci pięściarze i ich dwie walki na nowojorskim Yankee Stadium przeszły do legendy. Z jednej strony nowy amerykański król ringu, z drugiej pupil Adolfa Hitlera. W 1936 roku, po pierwszej walce, wygranej na punkty przez Schmellinga, znów odżyły w boksie rasistowskie skojarzenia. To czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w pojedynku z Johnsonem 25 lat wcześniej, stało się faktem.
Niemiecki bokser Max Schmelling miał wykazać wyższość rasy białej nad czarną, czego Hitler nie omieszkał wykorzystać propagandowo. Podobno przed walką rewanżową (22 czerwca 1938) Hitler wysłał do Schmellinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. A o tym co się wtedy stało na ringu w Nowym Jorku, tak pisze Aleksander Reksza w cytowanej już książce "Słynne pojedynki": "Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję z Nowego Jorku wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: - Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: - Heil Hitler. To było wszystko! Nie podano wcale wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie". Tak było w istocie. Schmelling został znokautowany przez Joe Louisa w 2. minucie i 4. sekundzie pierwszej rundy.
Stary jak świat
Boks jest tak stary jak świat. Już w starożytnej Helladzie Homer opiewał walki na gołe pięści jako agon siły i sprytu. To Grecy jako pierwsi stworzyli sztukę pugilatu. Wielkim zwolennikiem walk bokserów był rzymski cesarz Kaligula, który sprowadzał siłaczy z Afryki, a zwycięzcom dawał w nagrodę piękne niewolnice. To on z boksu uczynił główny punkt programu igrzysk cyrkowych. Z upadkiem Rzymu i jego kultury pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Jedyny wyjątek stanowiła średniowieczna Rosja, w której ludowy "kułaczy bój" uświetniał zabawy i uroczystości. Interesujące są również zapisy o poczynaniach św. Bernarda, który w XV wieku we Włoszech propagował walkę na pięści i uczył jej. Miało to być antidotum na pojedynki szermiercze i liczne związane z nimi wypadki śmiertelne.
Za ojczyznę nowoczesnego boksu uważa się jednak przede wszystkim Anglię. To tam w 1719 roku James Figg, fechmistrz na szpady i kije, w jednej z gospód na przedmieściach Londynu utworzył szkołę boksu. Wtedy też rzucił wyzwanie, że z każdym, kto się zgłosi, będzie się bił o tytuł mistrza Anglii. Figg nie przegrał żadnej walki, wycofał się w 1730 roku. Pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich powstał 13 lat później. Opracował go wraz z gronem przyjaciół Jack Broughton. Przepisy te, nieznacznie modyfikowane, obowiązywały do 1889 roku, kiedy rozegrano ostatnie walki mistrzowskie na gołe pięści. Nieco wcześniej, w 1865 roku, brytyjski dziennikarz John Graham Chambers ułożył nowe przepisy, które firmowane przez Johna Sholto Douglasa, VIII Markiza Queensberry, przeszły do historii jako "Queensberry Rules". Wprowadzały one trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazywały używać rękawic. W 1872 roku zastosowano też po raz pierwszy podział na kategorie wagowe: lekką, średnią i ciężką.
Pod koniec XIX wieku boks był sportem zawodowym i z tego też powodu nie znalazł się w programie pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Dopiero organizatorzy III Igrzysk Olimpijskich w St. Louis doprowadzili do udziału bokserów. Pierwszy olimpijski turniej bokserski, w zgodnej opinii obserwatorów, nie był udany. Startowali w nim wyłącznie Amerykanie, którzy uważali boks za swój sport narodowy.
Wojna o igrzyska
W Europie rozwój boksu amatorskiego nastąpił po I wojnie światowej. W 1920 roku powstała Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego (FIBA), która opracowała jednolite przepisy zasadniczo różniące pięściarstwo zawodowe od amatorskiego. Boks jest w programie igrzysk olimpijskich do dziś, choć nie brak głosów, by go wykluczyć, a Międzynarodowa Federacja Boksu Amatorskiego, reaktywowana w 1946 roku pod nazwą AIBA, toczy nieustanną wojnę o pozostanie w igrzyskach. Niewiele brakowało, by po igrzyskach w Seulu (1988), gdzie turniej bokserski był nieustającym pasmem skandali, pięściarze stracili prawa olimpijskie. AIBA obroniła się, wprowadzając elektroniczne sędziowanie, które jak nigdy w historii tak dalece oddala boks amatorski od zawodowego i sprawia, że powoli staje się on inną dyscypliną sportu.
Wymiar nie tylko sportowy
Z boksem amatorskim, a nie zawodowym wiążą się największe sukcesy polskich pięściarzy. Antoni Kolczyński (przed wojną) czy plejada powojennych mistrzów (Antkiewicz, Chychła, Drogosz, Kulej, Kasprzyk, Grudzień, Pietrzykowski) znani są do dziś. Historyczny sukces na mistrzostwach Europy w Warszawie (1953), gdzie Polacy zdobyli pięć złotych medali i pokonali w klasyfikacji drużynowej ekipę Związku Radzieckiego, miał przecież wymiar nie tylko sportowy. Niepowtarzalny występ na igrzyskach olimpijskich w Tokio (1964), gdzie trzykrotnie, w krótkich odstępach czasu grano polski hymn, też miał znaczenie szczególne. Nic dziwnego, że boks postrzegano w Polsce jako sport narodowy, mistrzom wręczano najbardziej znaczące odznaczenia państwowe, a na świecie mówiono o polskiej szkole boksu. Pozostały z tego tylko wspomnienia. Dość powiedzieć, że jedyny polski mistrz świata, Henryk Średnicki, tytuł ten zdobył 21 lat temu w Belgradzie. Ostatni polski mistrz olimpijski w boksie, Jerzy Rybicki, słuchał Mazurka Dąbrowskiego w 1976 roku w Montrealu.
Dziś w cenie jest przede wszystkim boks zawodowy. Gdy Andrzej Gołota walczył w Atlantic City z Riddickiem Bowe'em, mówiła o nim cała Polska. Gdyby rok później pokonał Lennoxa Lewisa i został zawodowym mistrzem świata wagi ciężkiej, prawdopodobnie zostałby wybrany na najlepszego sportowca Polski w plebiscycie "Przeglądu Sportowego". Ogromne emocje wzbudzają walki Dariusza Michalczewskiego, zawodowego mistrza świata kategorii półciężkiej, który choć walczy pod niemiecką flagą, to nie ukrywa, że jest Polakiem.
W nowym zmienionym świecie, gdzie wyznacznikiem pozycji społecznej jest status materialny, boks amatorski bez pieniędzy i gwiazd wielkiego formatu coraz bardziej traci znaczenie i bardzo prawdopodobne, że za kilka lat cicho i niepostrzeżenie zniknie z programu olimpijskiego, gdyż nie będzie chętnych, by go oglądać.
Telewizja zamiast mafii
W boksie sumy, jakie wypłacano pięściarzom, od dawna mają nie mniejsze znaczenie niż sama walka. Gene Tunney był pierwszym bokserem, który otrzymał honorarium w wysokości miliona dolarów za drugi pojedynek z Dempseyem. Tak naprawdę zarobił wtedy 990 445 dolarów, ale sam dopłacił brakującą do miliona sumę, by honorarium ładniej wyglądało. Rekord Tunneya przetrwał długo. Nie pobił go ani Joe Louis (625 000 za drugą walkę z Billym Connem w 1946 r.), ani niepokonany mistrz wagi ciężkiej Rocky Marciano (468 374 dolary za pojedynek z Archie'em Moore'em w 1955 roku).
Prawdziwa hossa zaczyna się dopiero w epoce telewizji. To telewizja, tak jak kiedyś mafia, decyduje o najważniejszych sprawach w boksie zawodowym. To ona kreuje nowych mistrzów, strąca z tronu starych, niepotrzebnych i płaci gigantyczne pieniądze. Muhammad Ali za pierwszy pojedynek z Joe Frazierem (1971) otrzymał 2,5 mln dolarów. Za drugi 100 tysięcy więcej. Za słynną walkę w Kinszasie (1974), tak sugestywnie opisaną przez Normana Mailera, Ali z Foremanem dostali po 5 mln dolarów, co z finansowego punktu widzenia było lotem na inną planetę.
Kilka lat później Larry Holmes otrzymał za pojedynek z Gerrym Cooneyem 10 mln dolarów. Sport stał się globalną sceną, gdzie za występy gwiazd płacono krocie. Kolejną granicę finansowych marzeń przełamią w 1987 Ray "Sugar" Leonard i Marvin Hagler. Za fantastyczny pokaz boksu w Las Vegas dostaną po 12 mln dolarów i mniej istotny w tym wszystkim jest fakt, że walka prawdopodobnie była reżyserowana. "Słodki" wywinduje jeszcze rekord na 15 mln za pojedynek z Dannym Lalonde, gdy do akcji włączy się "Bestia", czyli Mike Tyson. Najmłodszy w historii boksu mistrz świata wagi ciężkiej za walkę z Michaelem Spinksem otrzyma 16 mln, a za porażkę z Jamesem Busterem Douglasem w Tokio 25 mln dolarów.
Rekord ten pobije dopiero siedem lat później Evander Holyfield, który za drugi pojedynek z Tysonem (1997) dostanie 35 mln dolarów. Walka ta, rozegrana w największym hotelu świata, MGM Grand w Las Vegas, przyniosła największe dochody w historii show-biznesu i wywołała największy skandal. Tyson odgryzł Holyfieldowi kawałek ucha, został zdyskwalifikowany i pozbawiony licencji na kilkanaście miesięcy. Ucho zaś, a właściwie jego strzęp w formalinie, znalazło nabywcę za kilkadziesiąt tysięcy dolarów.
Legenda wciąż żywa
Dziś, gdy w boksie zawodowym mamy 17 kategorii wagowych, a walki o tytuły firmuje blisko dziesięć organizacji, trudno już znaleźć kryteria czysto sportowe. Największy ze współczesnych mistrzów, Roy Jones jr., nie otrzymał jeszcze za żaden pojedynek więcej niż 3 mln dolarów. Bruce Seldon, który padał bez ciosu w walce z Tysonem, odebrał czek na 5 mln. Jones, nawet walcząc tak pięknie jak niezapomniany Ray "Sugar" Robinson, nie jest w stanie przyciągnąć tylu ludzi co odrażający Tyson, który ma w sobie magię zła. Muhammad Ali też był odrażający, gdy krzyczał: "Ja jestem największy", ale był też sympatyczny, na tyle sympatyczny, że rozbrajał wszystkich, nawet najbardziej zażartych nieprzyjaciół. Gdy mówił rywalom: "Jesteś szmatą, jesteś tłusty i wstrętny i ruszasz się jak słoń, zabiję cię", był taki jak Tyson. Ale gdy widział przed sobą puste, przekrwione oczy przeciwnika, który chwieje się na nogach i nie może dotrwać do końca, oszczędzał go, przyznając się do własnej słabości słowami: "Nie mógłbym go uderzyć jeszcze raz. To okropny zawód. W świecie i tak jest dużo przemocy" - był bardziej ludzki niż większość współczesnych mistrzów.
Boks jak płatny seks
To, że schorowany Muhammad Ali jest dziś tak szanowany, jest też po części odpowiedzią na większość pytań związanych z boksem. Ali jest częścią legendy tak jak Jack Johnson, Dempsey, Joe Louis, Rocky Marciano czy George Foreman. Ta legenda wciąż żyje, a tworzą ją nowi, tacy jak Oscar De La Hoya (na jego walce z Trinidadem było pół Hollywoodu), Evander Holyfied czy Lennox Lewis, który mówi, że nie walczy dla pieniędzy, tylko dla sławy.
Jeśli więc inny z mistrzów, Michael Moorer, mówi, że boks jest tylko po to, żeby zarobić jak najszybciej możliwie dużo pieniędzy i odejść w dobrym zdrowiu, to jest to tylko jedna z prawd o tym sporcie. Każdy z nas lubiących boks, nosi bowiem w sobie inną prawdę o tej magicznej dyscyplinie, która ma w sobie posmak zła. Aldo Cosentino, znakomity bokser francuski, a przy tym uroczy i dowcipny człowiek, gdy pytałem go przed laty o przyszłość boksu, uśmiechnął się i powiedział: "Nie martw się. Boks będzie zawsze, tak samo jak płatny seks". | Boks od lat budzi kontrowersje. Niektórzy twierdzą, że z medycznego punktu widzenia powinien być zakazany, inni, że jest wentylem pozwalającym rozładować naturalną agresję tkwiącą w człowieku. Głośne pojedynki bokserskie od lat przyciągają tłumy. Pierwszą "walką stulecia" był pojedynek Jima Jeffriesa z czarnoskórym Jackiem Johnsonem w 1910 r. W dwudziestoleciu międzywojennym wielkimi wydarzeniami były walki Amerykanina Joe Louisa z Maxem Schmellingiem, pupilem Adolfa Hitlera. Boks zrodził się w starożytności, jednak z upadkiem Rzymu pięściarstwo na długo zostało zapomniane. Nowoczesny boks powstał w Anglii w 1719 r. Tam też opracowano w 1743 r. pierwszy sportowy regulamin walk bokserskich. W 1865 r. wprowadzono trzyminutowe rundy, jednominutowe przerwy i nakazano używać rękawic. W 1872 roku zastosowano po raz pierwszy podział na kategorie wagowe. Boks amatorski znajduje się w programie igrzysk olimpijskich, emocje budzi jednak przede wszystkim boks zawodowy. |
SPRZEDAŻ
Jak obliczyć dochód
Darowane akcje i udziały w spółce
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych.
W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych.
Podatek od dochodów
Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf).
Co z kosztami
Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane.
Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych.
Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu).
Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100).
W razie darowizny
A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu?
Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji.
W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową.
Wartość z umowy
Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie.
Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny.
Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny.
Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę.
Wniosek oczywisty
Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie.
Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat.
Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł.
Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł.
Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc.
Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł).
Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł.
Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł.
Liczby te mówią same za siebie.
Zwolnienie ograniczone
Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej.
Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym.
Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe.
IZABELA LEWANDOWSKA | Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. W świetle ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych są przychodem z kapitałów pieniężnych.
Podatek płaci się od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. żaden przepis nie normuje sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Obowiązuje ogólna reguła, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia.
Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia. cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem a tak ustalonym kosztem nabycia. urzędy skarbowe przyjmowały że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała". Wedle Ministerstwa Finansów przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi wpłacić do urzędu skarbowego. |
NIEMCY
Serial "Big Brother" wykreował bezrobotnego mechanika na gwiazdę. Jego fanom nie przeszkadzało, że pod okiem kamery obcinał przy stole paznokcie lub drapał się po kroczu.
Zladdi na prezydenta
Zlatko przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Codzienne relacje z tego dobrowolnego więzienia przeprowadza telewizja RTL 2.
(C) AP
JERZY HASZCZYńSKI
z Berlina
Rok temu stracił pracę na stacji benzynowej w małej miejscowości na pograniczu Badenii-Wirtembergii i Bawarii. Od tej pory mówił o sobie bezrobotny mechanik. Teraz niemieckie media okrzyknęły go gwiazdą, a nawet królem - chwilowym, bo chwilowym, ale jednak królem.
Pojawił się w najbardziej znanych programach talk-show, zaprosił go nawet nobliwy Alfred Biolek z telewizji publicznej. Dorobił się też własnego programu telewizyjnego i nagrał teledysk. Jego poczynania śledzą tysiące fanów, a koszulki z jego podobizną cieszą się wielką popularnością. Młode dziewczyny, które ledwo co nabyły prawa wyborcze, mówią, że jeżeli kanclerz Gerhard Schröder pozyska jego względy, to SPD może liczyć na ich głosy.
Tyle emocji wśród mieszkańców Niemiec wzbudził Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów, jeszcze przed dwoma miesiącami nikomu nieznany. Ma 24 lata, kolczyki w uszach, łańcuch na szyi, tatuaż na ramieniu, rozbudowane mięśnie i przysadzistą sylwetkę. O Szekspirze nigdy nie słyszał, żadnych książek nie czytał, ale w jego wypowiedzi wsłuchują się miliony.
Kontener naszpikowany kamerami
Zlatko albo, jak go nazywają fani, Zladdi stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother" (Wielki Brat) wymyślonego w sąsiedniej Holandii. Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów, podobnie jak on wziętych z ulicy amatorów, w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. Godzinną relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień w najlepszej porze (od 20.15) prywatna telewizja RTL 2.
Uczestnicy dostają zadania, takie jak pomalowanie dwóch tysięcy jajek wielkanocnych, przeprowadzenie rozmowy na jakiś temat czy przejechanie kilkuset kilometrów na rowerze treningowym, i wykonują je wspólnie. Poza tym zazwyczaj nie dzieje się nic specjalnego, ktoś obliże łyżkę, którą miesza wspólną potrawę w garnku, ktoś wypowie jakąś mądrość życiową ("bez ryzyka nie ma radości", jak mawiał Zlatko), ktoś rozbierze się przed kamerą, zanim wejdzie pod prysznic.
Zlatko dostarczał dużo wrażeń - obcinał paznokcie przy stole, drapał się po kroczu, był naprawdę sympatyczny i stosunkowo śmieszny. Na początku nie było konfliktów międzyludzkich ani seksu, więc oglądalność nie była najlepsza. Gdy się pojawiły, wzrosła do najwyższego poziomu w historii RTL 2 - czterech milionów widzów. Na więcej mogą w Niemczech liczyć niektóre filmy fabularne, ważne mecze piłkarskie i wyścigi Formuły 1.
Co dwa tygodnie RTL 2 organizuje dodatkową atrakcję - wybory osoby, która musi opuścić kontener, co oznacza, że odpada z gry o 250 tysięcy marek. Dwójkę kandydatów do odrzucenia bohaterowie "Big Brother" wybierają sami spośród siebie. Telewidzowie podejmują ostateczną decyzję, głosując na którąś z tych osób. 9 kwietnia, po 41 dniach gry, odpadł Zlatko. Gdy opuszczał kontener, witało go kilka tysięcy wielbicieli z plakatami: "Zladdi na prezydenta".
Intymność na sprzedaż
Jeszcze przed pojawieniem się na ekranach program "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. Z ostrą krytyką występowali politycy, konsekwencjami grozili szefowie urzędu ds. mediów. Mówiono o pogwałceniu konstytucji, która gwarantuje zachowanie godności osobistej, o wykorzystywaniu ludzi przez telewizję w celu zwiększenia oglądalności i zysków. Protestowali biskupi katoliccy i mocno związany z protestantyzmem prezydent Johannes Rau. Część publicystów pisała o ziszczeniu się orwellowskiego koszmaru o superkontroli, co zresztą sugeruje sam tytuł programu. (Orwellowskie korzenie ma też, bardzo częste, określanie Zlatka Trpkovskiego mianem prola.)
- Występujący w "Big Brother" narażają swoją prywatność, wystawiając się na widok publiczny. Robią to co prawda dobrowolnie, ale za pieniądze. To jak podglądanie przez dziurkę od klucza, choć podglądani o tym wiedzą. Zgoda uczestników niczego nie usprawiedliwia, do pokazywanej w telewizji rosyjskiej ruletki ludzie też by się dobrowolnie zgłaszali. Człowiek potrzebuje intymności, w przeciwnym razie w jego psychice mogą wystąpić zaburzenia - powiedział "Rz" Rudolf Hammerschmidt, rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów. Dodał on, że Kościół w walce z tego typu programami ogranicza się do wypowiedzi publicznych: - Wskazujemy, że najlepszym wyjściem jest niewłączanie telewizora.
Trpkovski: "Nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny".
(C) AP
Nowy program, nowy bodziec
"Big Brother" sprowokował dyskusje o przyszłości telewizji i łamaniu tabu. - To jedna z faz przemian w telewizji. Spada zainteresowanie dziennymi programami talk-show. Ich miejsce zajmą właśnie takie tzw. realistyczne opery mydlane, jak "Big Brother". Teraz akcja rozgrywa się w kontenerze, potem będzie wyspa, a na końcu statek kosmiczny - powiedział "Rz" Alexander Gorkow, publicysta dziennika "Süddeutsche Zeitung".
Rzecznik Niemieckiej Konferencji Biskupów nie sądzi, żeby przyszłość telewizji stanowiły programy dla podglądaczy: - Obserwujemy zjawisko "podkręcania" takich atrakcji, poszukiwania coraz to nowych bodźców. Niedługo "Big Brother" zostanie uznany za nudny i pojawi się coś jeszcze bardziej ekstremalnego. Ale ta tendencja nie będzie wieczna. Ludzie w końcu odrzucą takie programy. Dojdą do wniosku, że oglądanie ich to strata czasu - stwierdził Rudolf Hammerschmidt.
W innych prywatnych stacjach telewizyjnych w Niemczech pojawiają się już programy oparte na zasadzie podglądania, choć bez zamykania bohaterów. W tym kraju "Big Brother" na pewno nie wywołał żadnego skandalu obyczajowego. Seks występuje w nim głównie w formie werbalnej, zarejestrowane przez kamerę zbliżenie dwojga młodych bohaterów odbywało się pod kocem i wiele pozostawiało wyobraźni widzów. Pod tym względem "Big Brother" nie może się równać z kilkoma programami erotycznymi. W nich nie ma pruderii i tabu - przewinęły się przez nie tysiące osób, które nie krępowały się pokazać szerokiej publiczności podczas gier miłosnych. Nie krępowały się też podać imienia, nazwiska, zawodu, wieku i miejsca zamieszkania.
Widzowie bardzo lubią seks i najintymniejsze tajemnice w połączeniu z realizmem czy pozorami realizmu. W "Big Brother", uważa Alexander Gorkow, realizm polega jedynie na tym, że występujący nie są zawodowcami: - Kiedy ludzie wiedzą, że są filmowani, zachowują się inaczej. Publiczność wciąga przyglądanie się temu, jak na zamkniętą grupę oddziałują wpływy zewnętrzne, na przkład głosowanie nad tym, kto odpada, a kto gra dalej.
Claudia Lampert z Instytutu Badań Mediów na Uniwersytecie Hamburskim określa ten program jako inscenizację realizmu: - Najważniejsze elementy zostały dokładnie przemyślane i wykreowane. Spośród tysięcy kandydatów wyszukano odpowiednie typy charakterów. Po odpadnięciu Zlatka wprowadzono do akcji Sabrinę, blondynę z dużym biustem, chętną do rozmów o seksie. Ona ma przejąć rolę magnesu przyciągającego widzów.
Dni kariery policzone
W popularyzacji programu nadawanego w RTL 2 bardzo pomogły inne stacje telewizyjne. Przyczyną był głównie Zlatko i zataczająca coraz szersze kręgi zlatkomania. Potomek macedońskich imigrantów stał się symbolem niemieckiego prostego, fajnego chłopaka. Całkiem dobrze odnalazł się w roli gwiazdy, ze spotkania na spotkanie i z wywiadu na wywiad jeździ srebrnym mercedesem. Od znanych postaci słyszy pochwały: "Mój syn nosi z dumą T-shirt z twoim wizerunkiem". Pani Trpkovski, matka Zlatka, powiesiła sobie na ścianie jego wielkie zdjęcie w takiej ramie, w jaką na Bałkanach oprawia się wizerunki przywódców.
- Stał się gwiazdą przede wszystkim dlatego, że nie jest tak głupi, jak się wydawało. Wie, że niewiele wie. Całkowicie wczuł się w rolę, którą mu powierzono. Nigdy nie próbował grać kogoś, kim nie jest. Ludzi uwiodło to, że pojawił się ktoś, kto mówi: "jestem zwykłym mechanikiem bez zatrudnienia, co prawda nie wiem, kto to Szekspir, ale mam mięśnie i jestem śmieszny" - mówi Alexander Gorkow.
Królowanie Zlatka nie potrwa długo. On sam zachowuje się tak, jakby był tego w pełni świadom. Fachowcy od mediów dają mu kilka tygodni. Przewidują, że najpóźniej na początku lata zniknie z anteny jego show pod tytułem "Świat Zlatka". Nie potrafią natomiast stwierdzić, czym się trzeba wykazać, żeby zostać kolejnym bożyszczem niemieckiej publiki. | Zlatko Trpkovski, syn macedońskich imigrantów. Ma 24 lata, kolczyki, łańcuch na szyi, tatuaż na ramieniu, rozbudowane mięśnie i przysadzistą sylwetkę. O Szekspirze nigdy nie słyszał, ale w jego wypowiedzi wsłuchują się miliony.
Zlatko albo, jak go nazywają fani, Zladdi stał się bohaterem dzięki występowi w niemieckiej wersji programu "Big Brother". Przez kilka tygodni przebywał wraz z grupą konkurentów, podobnie jak on wziętych z ulicy amatorów, w domu-kontenerze pełnym kamer i mikrofonów. relację z poczynań i rozmów zamkniętych tam osób pokazuje co dzień w najlepszej porze prywatna telewizja RTL 2.
Uczestnicy dostają zadania i wykonują je wspólnie.
Jeszcze przed pojawieniem się na ekranach program "Big Brother" wzbudził w Niemczech wiele kontrowersji. Mówiono o pogwałceniu konstytucji. Część publicystów pisała o ziszczeniu się orwellowskiego koszmaru o superkontroli. |
SPRZEDAŻ
Jak obliczyć dochód
Darowane akcje i udziały w spółce
Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki z o o. uzyskanych w drodze darowizny trzeba co do zasady zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest w takim wypadku różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji z momentu zawarcia umowy darowizny. Taki sposób ustalania dochodu obowiązuje także w razie sprzedaży przez obdarowanego akcji nabytych przez darczyńcę bezpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, a w przyszłości również w razie sprzedaży darowanych akcji uzyskanych przez darczyńcę na podstawie ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych.
W świetle art. 17 ust. 1 pkt 6 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (dalej: updf) przychody z odpłatnego przeniesienia (sprzedaży, zamiany) tytułu własności udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych, należne, choćby nie zostały faktycznie otrzymane, są przychodem z kapitałów pieniężnych.
Podatek od dochodów
Tylko wyjątkowo, gdy ustawa wyraźnie to przewiduje - podatek dochodowy płaci się od przychodów (np. art. 28 i 30 pkt 1-4 i 6 updf). Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Potwierdza to art. 44 ust. 8 updf normujący sposób opłacania zaliczek na podatek z racji takiej sprzedaży. Wynika z niego jednoznacznie, że podstawą ustalania zaliczki jest dochód z tej sprzedaży. Podatnicy, którzy osiągnęli taki dochód, są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. tego dochodu (jeżeli nie jest on objęty zwolnieniem przewidzianym w art. 52 pkt 1 lit. a updf).
Co z kosztami
Rzecz w tym, iż żaden przepis nie normuje szczegółowo sposobu ustalania dochodu z racji sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych. Dochód zaś to przychód minus koszty jego uzyskania. Obowiązuje więc tu ogólna reguła ustanowiona w art. 22 updf, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia , z wyjątkiem wymienionych w art. 23 updf, które dla celów podatkowych nie są za takie uważane.
Według zaś art. 23 ust. 1 pkt 38 updf nie uważa się za koszty uzyskania przychodów m.in. wydatków na objęcie lub nabycie udziałów albo wkładów w spółdzielni, udziałów w spółce albo akcji i innych papierów wartościowych. W przepisie tym jednocześnie wyraźnie się zastrzega, iż wydatki takie są jednak kosztem uzyskania przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji i innych papierów wartościowych.
Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, w drodze umowy kupna- sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych na podstawie ustawy z 1990 r. o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych czy nowej ustawy z 30 sierpnia 1996 r. o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych (akcje uzyskane w trybie tej ostatniej ustawy będzie wolno sprzedać dopiero po upływie dwóch lat od dnia zbycia przez Skarb Państwa pierwszych akcji na zasadach ogólnych, a uzyskane przez pracowników będących członkami zarządu spółki - po trzech latach od tego momentu).
Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia (kosztu uzyskania przychodu), lub inaczej - jest on zerowy. A zatem cały przychód jest dochodem. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, po obniżonej cenie - kosztem jest cena ich nabycia. Dochodem ze sprzedaży będzie różnica między przychodem (uzyskana cena) a tak ustalonym kosztem nabycia (por. Witold Bień: Dochody z kapitałów i ich opodatkowanie w 1996 r., seria Vademecum Podatnika nr 70, wyd. Difin, str. 100).
W razie darowizny
A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje (udziały w spółce, obligacje, inne papiery wartościowe) nabył je w drodze darowizny? Jak obliczyć dochód ze sprzedaży, od którego będzie płacona najpierw zaliczka na podatek, a potem, po doliczeniu w zeznaniu rocznym do innych dochodów - przypadający na nią podatek? Co będzie w takim wypadku kosztem uzyskania przychodu?
Jak sygnalizowali czytelnicy, urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów nabycia akcji, a więc w razie ich sprzedaży, tak jak przy sprzedaży przez pracownika akcji nabytych bezpłatnie, dochód jest równy przychodowi, słowem, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji.
W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się "nie opłacała", zwłaszcza jeśli zważyć, że darowizna o wartości przekraczającej kwoty wolne jest obciążona podatkiem od spadków i darowizn. Oczywiście jeszcze gorsza byłaby kalkulacja w wypadku sprzedaży przez obdarowanego akcji, które darczyńca nabył na warunkach preferencyjnych czy po prostu za cenę rynkową.
Wartość z umowy
Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów z lutego 1997 r. przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Musi więc być zawarta oficjalna umowa, najlepiej, dla celów dowodowych - na piśmie.
Wskazówką interpretacyjną mógł tu być art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf. Dotyczy on wprawdzie zupełnie innej kwestii: zwolnienia z podatku przychodów otrzymanych w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną, ale można wyciągnąć z niego wnioski co do sposobu ustalania kosztu nabycia także udziałów w spółkach, akcji czy innych papierów wartościowych uzyskanych przez sprzedającego w wyniku darowizny.
Przychody otrzymane w związku ze zwrotem udziałów lub wkładów w spółdzielni, wkładów w spółce albo z umorzeniem udziałów lub akcji w spółce mającej osobowość prawną są zwolnione od podatku dochodowego w części stanowiącej koszt nabycia. W świetle art. 21 ust. 1 pkt 50 lit. b) updf, jeśli nabycie nastąpiło w drodze spadku lub darowizny, ekwiwalentem kosztu nabycia jest wysokość wartości udziałów, wkładów, akcji z dnia nabycia spadku lub darowizny. W wypadku bowiem ich zwrotu lub umorzenia zwolnione od podatku na podstawie tego przepisu są przychody do wysokości ich wartości z dnia nabycia spadku lub darowizny.
Analogiczne zasady obowiązują w razie sprzedaży uzyskanych w drodze spadku lub darowizny udziałów w spółce cywilnej, komandytowej, z o.o. Jeżeli ich wartość w momencie darowizny przekracza wspomniane kwoty wolne, będzie trzeba zapłacić podatek od nadwyżki ponad tę kwotę.
Wniosek oczywisty
Wniosek z interpretacji Ministerstwa Finansów jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe, przy uwzględnieniu ewentualnej daniny od spadków i darowizn, będzie znacznie mniejsze, niż gdyby akcje te sprzedawał pracownik, który otrzymał je na warunkach preferencyjnych lub nieodpłatnie.
Jeżeli więc np. ojciec darował córce w styczniu 1997 r. nabyte bezpłatnie akcje wartości 25.000 zł, powstał przede wszystkim obowiązek zapłacenia podatku od spadków i darowizn. Kwota wolna dla osób należących do I grupy podatkowej (najbliższa rodzina) wynosiła wówczas 6100 zł. Dla ustalenia, czy limit ten nie został przekroczony, sumuje się wszystkie darowizny między tymi samymi osobami z ostatnich pięciu lat.
Podatek od spadków i darowizn płaci się od nadwyżki ponad kwotę wolną, tutaj więc od 18.900 zł. Obliczony według skali dla nabywców z I grupy podatkowej, wynosiłby 933 zł.
Jeżeli córka akcje te sprzeda np. za 30.000 zł, zapłaci podatek (najpierw w formie zaliczki) od różnicy, czyli od 5000 zł.
Ponieważ dochody ze sprzedaży akcji, udziałów itd. sumuje się w zeznaniu podatkowym z innymi dochodami opodatkowanymi na zasadach ogólnych, faktyczne obciążenie podatkiem dochodu ze sprzedaży tych walorów będzie zależeć od wysokości zsumowanego dochodu tej osoby i wynosić w 1997 r.: 20, 32 lub 44 proc.
Gdy np. cała kwota dochodu ze sprzedaży akcji przypada na dochód opodatkowany stawką 44 proc., w podanym przykładzie obciążone nią będzie tylko 5000 zł, a podatek dochodowy wyniesie 2200 zł (5000 zł x 44 proc.). Obciążenie na rzecz fiskusa, łącznie z podatkiem od spadków i darowizn, wyniesie 3133 zł (933 zł + 2200 zł).
Gdyby zaś sprzedawała je osoba (pracownik), która nabyła je na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie, jej obciążenie byłoby znacznie wyższe. Jak już bowiem wspomniano, przy sprzedaży akcji otrzymanych bezpłatnie (darmo) koszt ich nabycia (koszt uzyskania przychodu) jest zerowy. Przychód ze sprzedaży jest więc równy dochodowi. Podatkiem ustalonym według skali, po doliczeniu dochodu ze sprzedaży, obciążona byłaby cała uzyskana cena, a zatem w naszym przykładzie - 30.000 zł.
Sprzedający takie akcje pracownik, jeżeli kwota uzyskana ze sprzedaży w całości mieściłaby się w dochodach opodatkowanych stawką 44 proc., oddałby fiskusowi 13.200 zł.
Liczby te mówią same za siebie.
Zwolnienie ograniczone
Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu ze sprzedaży udziałów, akcji, obligacji i innych papierów wartościowych osoba, która uzyskała dochód ze sprzedaży akcji nabytych na warunkach preferencyjnych lub bezpłatnie albo z takich akcji otrzymanych w darowiźnie, musi obliczyć samodzielnie i wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć deklarację o wysokości tego dochodu (PIT-13). Dochód z akcji musi uwzględnić następnie w zeznaniu rocznym, dopisując go do innych w nim wykazanych. To samo dotyczy sprzedaży uzyskanych w darowiźnie udziałów w spółce z o.o., cywilnej, komandytowej.
Na podstawie bowiem art. 52 updf do 31 grudnia 2000 r. zwolnione od podatku dochodowego są tylko dochody (czyli różnica między ceną nabycia a ceną sprzedaży) uzyskane ze sprzedaży akcji dopuszczonych do obrotu publicznego, nabytych na podstawie publicznej oferty, na Giełdzie Papierów Wartościowych albo w regulowanym pozagiełdowym obrocie publicznym.
Zwolnienie to więc nie obejmuje akcji otrzymanych w drodze darowizny lub np. nabytych na zasadach preferencyjnych przez pracowników prywatyzowanych firm, z których powstały spółki giełdowe.
IZABELA LEWANDOWSKA | Od dochodu uzyskanego ze sprzedaży akcji spółki akcyjnej i udziałów spółki uzyskanych w drodze darowizny trzeba zapłacić podatek dochodowy. Dochodem jest różnica między ceną uzyskaną ze sprzedaży a wartością darowanych akcji. W świetle ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych (updf) przychody z odpłatnego przeniesienia tytułu własności są przychodem z kapitałów pieniężnych. Tylko wyjątkowo podatek dochodowy płaci się od przychodów. Podatek płaci się więc od dochodów uzyskanych ze sprzedaży udziałów w spółkach, akcji oraz innych papierów wartościowych. Podatnicy są obowiązani samodzielnie obliczyć i wpłacić do urzędu skarbowego zaliczkę w wysokości 20 proc. dochodu. żaden przepis nie normuje sposobu ustalania dochodu. Obowiązuje ogólna reguła, według której kosztami uzyskania przychodów są wszelkie koszty poniesione w celu ich osiągnięcia.Sprawa jest stosunkowo prosta, gdy np. akcje sprzedaje osoba, która nabyła je w wyniku umowy spółki, umowy kupna-sprzedaży, a nawet nieodpłatnie lub na warunkach preferencyjnych.Przyjmuje się, że w razie razie sprzedaży akcji otrzymanych nieodpłatnie nie ma kosztu ich nabycia. Gdy akcje zostały nabyte na warunkach preferencyjnych, kosztem jest cena ich nabycia. A jak przedstawia się kwestia kosztów nabycia, jeżeli sprzedający akcje nabył je w drodze darowizny? urzędy skarbowe przyjmowały najpierw, że skoro darowizna jest darmowa, to nabywca nie poniósł żadnych kosztów, a więc w razie ich sprzedaży dochód jest równy przychodowi, podatkiem objęta jest cała kwota uzyskana ze sprzedaży akcji. W takim układzie darowizna akcji uzyskanych przez darczyńcę bezpłatnie zupełnie by się nie opłacała. Wedle wyjaśnień Ministerstwa Finansów przy ustalaniu dochodu ze sprzedaży udziałów i akcji otrzymanych w drodze darowizny przyjmuje się jako koszt uzyskania wartość akcji ustaloną w umowie darowizny. Wniosek jest oczywisty: w razie zamierzonej sprzedaży akcji nabytych bezpłatnie albo na warunkach preferencyjnych opłaca się najpierw darować je komuś z rodziny. Jeżeli sprzedającym będzie obdarowany, obciążenie podatkowe będzie znacznie mniejsze.Przypomnijmy jeszcze, że zaliczkę na podatek dochodowy od dochodu osoba, która uzyskała dochód musi wpłacić do urzędu skarbowego najpóźniej do 20 miesiąca następującego po tym, w którym uzyskała dochód. W tym samym terminie ma obowiązek złożyć PIT-13. |
UKRAINA
Czy Leonid Kuczma kroczy śladami Aleksandra Łukaszenki
Prezydencka republika
OLGA IWANIAK, KLAUS BACHMANN
Kiedy Łukaszenko zdobywał władzę, kierowała nim prosowiecka nostalgia - integracja z Rosją, regulowane przez państwo ceny, kontrola nad jednostką. Kuczma wygrał głosząc hasła liberalizacji gospodarki, odważnych reform, decentralizacji państwa i integracji z Europą, oderwania się od Rosji. Obaj kroczą jednak podobną drogą.
Białoruski prezydent Aleksander Łukaszenko zdobył władzę w 1994, wygrywając wybory prezydenckie. Skorzystał z istniejącej wówczas próżni politycznej wokół urzędującego premiera Wiaczesława Kiebicza, przeciw któremu buntowała się znaczna część młodszej kagebowskiej i partyjno-administracyjnej elity.
Początkowo Łukaszenko skupiał wokół siebie niektórych stosunkowo liberalnych i samodzielnie myślących polityków; odeszli oni lub zostali zmuszeni do odejścia, w miarę jak ukształtował się dzisiejszy oligarchiczny system władzy. Łukaszenko kolejno podporządkował sobie lokalne struktury władzy (znosząc faktycznie samorządy), gospodarkę i finanse, a potem media. W 1996 r. przeprowadził nie uznane przez nikogo (poza Rosją) referendum, zastępując i tak słaby parlament ciałem jeszcze bardziej uległym wobec siebie, w którym znaczna liczba posłów jest przez niego mianowana.
Podobną drogę przeszedł też Kuczma
Prozachodni kurs polityki Kuczmy, ogłoszony tuż po wyborach, i odpowiednia retoryka przez pierwsze dwa lata były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę i z entuzjazmem.
Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił jednak już w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia, nie przeprowadzono prywatyzacji pieniężnej. Nie przeprowadzona została też reforma samorządowa.
Jedynym sukcesem, którym mogła pochwalić się Ukraina, było powstrzymanie inflacji dzięki konsekwentnej polityce monetarnej, ale za cenę niewypłacania pensji i emerytur.
Klan dniepropietrowski
W wyborach prezydenckich w 1994 roku wraz z Kuczmą zwyciężył też klan dniepropietrowski, reprezentujący interesy sektora wojskowo-przemysłowego. Jego naturalnym przeciwnikiem był klan doniecki, bazujący na strukturze surowcowej. Ten klanowo-terytorialny system Ukraina odziedziczyła w spadku po systemie sowieckim, a wojna o polityczne synekury wojskowo-przemysłowego Dniepropietrowska oraz Doniecka trwała przez co najmniej 50 ostatnich lat.
Dwa pierwsze lata okopywania się ludzi z Dniepropietrowska w Kijowie przyniosły kryminalizację życia politycznego i gospodarczego. Ówczesny premier państwa, Jewhen Zwiahilski, tuż po zwycięstwie Kuczmy salwował się ucieczką do Izraela (on właśnie w 1993 roku za pomocą górniczych strajków w Donbasie "wysadził" Kuczmę z premierowskiego fotela). W Doniecku w powietrze został wysadzony Achat Bragin, prezes znanego klubu piłkarskiego "Szachtior" oraz jeden z ważniejszych ludzi w klanie donieckim. Likwidację donieckiego klanu przypieczętowała publiczna egzekucja w 1995 roku na donieckim lotnisku jego faktycznego przywódcy, deputowanego Jewhena Szczerbania. Donieck nie podniósł się po tamtej lekcji.
Po rozgromieniu grupy donieckiej ujawniają się "rozbieżności" po stronie zwycięzcy - wyłamuje się z niej ówczesny premier Pawło Łazarenko, który jak napisała otwarcie jedna z prokuczmowskich gazet "nie chciał się z nikim dzielić". W rezultacie Łazarenko, po wyborach parlamentarnych w 1998 roku, w obawie o swoją głowę, zbiegł do USA.
Monopolizacja władzy
Próba stworzenia w Ukrainie drugiego centrum politycznego, mogącego zrównoważyć układ władzy, nie powiodła się. W kwietniu 1998 roku, tuż przed wyborami do parlamentu w centrum Kijowa, przed swoim domem został zastrzelony prezes ukraińskiej Giełdy Walutowej, eks-prezes banku centralnego Ukrainy, Wadim Hetman. Pozornie znajdował się on na uboczu polityki, jednak jego wpływ na elity finansowe był wielki. Był jednym z twórców ukraińskiej waluty - hrywny i nieformalnym przywódcą powstającej elity bankowo-przemysłowej. Kandydatem tej grupy na prezydenta miał być obecny prezes NBU, Wiktor Juszczenko. Po zabójstwie Hetmana Juszczenko usunął się w cień.
Przegrać, aby wygrać
Proces monopolizacji władzy przez klan dniepropietrowski kończy się na początku 1998 roku, wraz z zabójstwem Hetmana i odsunięciem "nielojalnego" skrzydła związanego z byłym premierem Pawłem Łazarenką. Wybory parlamentarne 1998 roku były okazją do skonstruowania silnego lobby proprezydenckiego w Radzie Najwyższej. Kuczma przegrał je tylko pozornie. Wprawdzie jednoznacznie manifestująca swoje przywiązanie do prezydenta tzw. partia władzy (Narodowo-Demokratyczna Partia, w skład której wchodziła znaczna część urzędników państwowych z premierem rządu Pustowojtenką) ledwie pokonała czteroprocentowy próg, ale w przededniu wyborów pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy biznesowe zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą (Ołeksandr Wołkow, doradca prezydenta ds. polityki wewnętrznej), albo rodzinnym związkom (Andriej Derkacz - chrześniak i syn obecnego szefa Służby Bezpieczeństwa Ukrainy i Wiktor Pinczuk - przyjaciel córki prezydenta).
Dzięki takiej konsolidacji głosów obóz Kuczmy nie może wprawdzie narzucać ustaw, ani tym bardziej wprowadzać zmian do konstytucji, ale za to udało mu się zapobiec wyborowi na stanowisko spikera Rady Najwyższej starego, i w tym momencie bardziej popularnego od Kuczmy przewodniczącego Partii Socjalistycznej, Ołeksandra Moroza. Dopiero po dwudziestu głosowaniach i dwu miesiącach targów deputowani wybrali w końcu byłego kołchoźnika Ołeksandra Tkaczenko, finansowo uzależnionego od rządu z powodu wielomilionowego długu.
Demontaż głównego konkurenta
Na długo przed wyborami wyrosła Morozowi radykalna opozycja w postaci Natalii Witrenko, ukraińskiej odmiany Stana Tymińskiego. Witrenko założyła własną partię - Postępowo-Socjalistyczną Partię Ukrainy - odbierając Morozowi część radykalnie nastrojonego elektoratu. Rozbiła też obóz lewicowy na trzy nurty, co zostało skwapliwie wykorzystane przez Kuczmę. Ułatwiło to Kuczmie prowadzenie kampanii straszenia "komunistycznym rewanżem" i "nadejściem drugiego Łukaszenki".
Witrenko nie jest samodzielnym graczem na ukraińskiej scenie politycznej - zbierała podpisy poparcia za pomocą struktur powiązanych z Kuczmą i mogła występować w mediach zdominowanych przez niego - w przeciwieństwie do Moroza.
Wirtualna kampania
Kuczma mógł tak sterować kampanią wyborczą, ponieważ większość ukraińskich mediów została "spacyfikowana" przy pomocy różnego rodzaju kontroli inspekcji podatkowych, straży pożarnej i tym podobnych służb. O sytuacji wokół ukraińskich mediów najdobitniej świadczy apel misji obserwatorów z Rady Europy, która na dwa tygodnie przed wyborami wezwała władze do wprowadzenia moratorium na administracyjne szykany wobec środków przekazu.
Uzupełnianie parlamentu
Kuczma już dziś jest silniejszy niż był kiedykolwiek jego poprzednik, Leonid Krawczuk. Struktura władzy została utrwalona i podporządkowana prezydentowi, konkurenci do władzy pokonani. Rozwiązana została też kwestia krymskiego separatyzmu - zapanował spokój, od kiedy rosyjskiemu biznesowi pozwolono na cichy podbój półwyspu.
Pozostaje więc problem rozszerzenia władzy w samym centrum. Prezydent Kuczma nie ukrywa, że przyjęta trzy lata temu konstytucja nie spełnia jego oczekiwań. Według niego, konstytucję powinien przyjmować w ogólnonarodowym referendum naród. Od kilku tygodni zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów, tj. gubernatorzy. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę, bo ukraińscy gubernatorzy - w przeciwieństwie do rosyjskich - są mianowani, a nie wybieralni. Powstałaby analogiczna sytuacja jak na Białorusi, gdzie Łukaszenko wbrew konstytucji "uzupełnił parlament" mianowanymi przez siebie posłami.
Zatrzymać niewygodnych
Zmiana konstytucji - choć na razie nikt oficjalnie nie mówi o takich planach - umożliwiłaby także prezydentowi przedłużenie kadencji o kolejnych 5 lub 10 lat, podobnie jak na Białorusi.
Pozbawienie zaś deputowanych immunitetu poselskiego daje administracji wolną rękę w zatrzymaniu niewygodnych polityków przez uległych wobec prezydenta prokuratorów, sędziów i służbę bezpieczeństwa. Tak np. zdarzyło się w 1998 roku w przypadku Michaiła Brodskiego, związanego z Łazarenką biznesmena i wydawcy wpływowej w Kijowie gazety "Kijewskije Wiedomosti". Pod błahym pretekstem w trakcie kampanii wyborczej Brodski został aresztowany, i o mandat poselski ubiegał się z więzienia. Udało mu się zdobyć mandat, ale w tym czasie jego firmy zbankrutowały, a gazeta została kupiona przez związanego z Kuczmą innego przedsiębiorcę.
Łukaszenkizacja
Po pięciu latach rządów Kuczmy trudno oczekiwać, że przez kolejnych pięć lat popchnie on Ukrainę na drogę reform. Zwycięstwo komunisty Symonenki też nie wróżyłoby cudu gospodarczego. Mogłaby jednak nastąpić wymiana rządzących elit i dniepropietrowski klan nie byłby w stanie na trwałe umocnić swoich pozycji.
Po wygranej Kuczmy, Ukraina stanie się republiką prezydencką, w sytuacji, kiedy prezydent i tak już faktycznie kontroluje wymiar sprawiedliwości, system bankowy, władze w regionach, największą część karteli gospodarczych i wszystkie ważne media. Łukaszenko osiągnął to szybciej i bezpośrednio - wywłaszczając prywatne banki, łamiąc konstytucję i otwarcie naciskając na wymiar sprawiedliwości. Administracja prezydenta Kuczmy nie stosuje takich prostackich metod. Prawie wszystkie popierające Kuczmę media nadal są prywatne, ale teraz należą do karteli powiązanych z prezydentem.
Dylematem ukraińskich wyborców nie był więc wybór między światłym, proreformatorskim i demokratycznym prezydentem, a "komunistycznym rewanżem" z drugiej strony. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja - inaczej niż przedstawiało to wielu komentatorów na Ukrainie i w Polsce. | Prozachodni kurs polityki Kuczmy i odpowiednia retoryka były przyjmowane na Zachodzie za dobrą monetę.Kryzys we wzajemnych stosunkach nastąpił w połowie kadencji Kuczmy, gdy nie zostały urealnione ceny na usługi komunalne, nie została sprywatyzowana ziemia. Proces monopolizacji władzy kończy się na początku 1998 roku. Wybory parlamentarne 1998 roku Kuczma przegrał tylko pozornie. pojawiło się kilka nowych formacji partyjnych, których liderzy swoje sukcesy zawdzięczali albo zażyłości z Kuczmą albo rodzinnym związkom.Kuczma już dziś jest silniejszy niż był jego poprzednik. Struktura władzy została podporządkowana prezydentowi, konkurenci pokonani. Pozostaje problem rozszerzenia władzy w centrum. zbierane są podpisy pod referendum na temat zmiany konstytucji. Jedną z propozycji jest wprowadzenie drugiej izby w parlamencie, do której weszliby przedstawiciele obwodów. Wówczas wpływ prezydenta na ukraiński parlament będzie większy niż wpływ Jelcyna na Dumę. Po wygranej Kuczmy Ukrainie może grozić łukaszenkizacja. |
Afera w PZU SA - Zakład płacił za nieruchomości nawet kilkanaście razy za dużo - Miliony wypływały z firmy
Ziemię drogo kupię
Nabycie tej działki w Bydgoszczy w czerwcu 2000 roku, to jeden z najbardziej podejrzanych zakupów nieruchomości, dokonanych przez PZU. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej
FOT. BERTOLD KITTEL
BERTOLD KITTEL
Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU, z firmy wyprowadzono - w latach 1999 - 2000 - miliony złotych. Wyłudzenie pieniędzy z PZU było ogromnym przedsięwzięciem. Przeprowadziła je dobrze zorganizowana grupa, która dla zatarcia śladów przerzucała pieniądze przez konta nieistniejących firm, podstawionych ludzi, za pomocą fałszywych dokumentów. Tylko na jednej transakcji zakupu ziemi w Bydgoszczy PZU stracił dwa miliony złotych. Niekorzystny zakup był jedną z ostatnich decyzji zarządu PZU, związanego z zawieszonym w tamtym czasie prezesem Władysławem Jamrożym.
Przez kilka ostatnich lat PZU SA skupował działki w większych polskich miastach. Mają na nich stanąć centra likwidacji szkód i oceny ryzyka. Transakcji, w imieniu PZU SA, dokonywała spółka zależna - PZU Development. Jej pracownicy otrzymywali bardzo szerokie pełnomocnictwa.
Dziś tymi zakupami interesuje się prokuratura, okazało się bowiem, że PZU słono przepłacał za nieruchomości - w Lublinie, Nowym Sączu czy Kielcach firma przepłaciła od dwóch do 13,5 raza.
Tajemniczy interes
Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy, do którego doszło w czerwcu 2000 roku. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią dużo więcej.
Motel w Ogonkach. To tu, według Wojciecha Łukaszka przekazano pieniądze. Choć motel leży przy ruchliwej trasie, tuż nad jeziorem, gdzie kręci się mnóstwo ludzi, nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU
FOT. BERTOLD KITTEL
- Cena działki wynosiła 3,7 miliona złotych - poinformował "Rz" Adam Taukert, rzecznik prasowy PZU SA. Nie chciał wyjaśnić, skąd się wzięła różnica. - Tę sprawę, z doniesienia Ministerstwa Skarbu, bada prokuratura. Dlatego nie będę się wypowiadał.
W PZU nie pracuje już żadna z osób odpowiedzialnych za zakup działki w Bydgoszczy.
Działka wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych, na której ma stanąć centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy, leży prawie w centrum miasta. Jednak, chociaż miejsce jest atrakcyjne, do działki jest nie najlepszy dojazd - wąska uliczka między myjnią samochodową i ogrodzonym, zapuszczonym ogrodem.
Właścicielem działki był znany w Bydgoszczy handlarz złotem Włodzimierz Bogucki. Zastajemy go w jego sklepie z biżuterią. Jest niewysokim, szpakowatym mężczyzną. Twierdzi, że zawarł transakcję zgodnie z prawem, więc nie boi się kłopotów. Doradzali mu najlepsi prawnicy. Odprowadził podatek, a pieniądze zainwestował już w nowy interes. Nie chce mówić o szczegółach: cenie, pośrednikach.
Nie wiedziałem, że chodzi o PZU
Z naszych ustaleń wynika, że w sprzedaży bydgoskiej działki wzięło udział kilkanaście osób, a sama transakcja była poważnym przestępczym przedsięwzięciem, w wyniku którego z PZU SA wyprowadzono dwa miliony złotych. Agenci nieruchomości z Bydgoszczy z zaskoczeniem przyjęli wiadomość o transakcji. Osiem największych firm pośrednictwa w Bydgoszczy jest bowiem połączonych siecią komputerową i wymienia się informacjami. - Wiedzielibyśmy, gdyby któreś z bydgoskich biur sprzedało działkę - mówi jeden z naszych rozmówców. - Uznaliśmy, że sprzedawca znalazł kupca prywatnie.
Pośrednikiem w sprzedaży ziemi była spółka z Włocławka, której prezesem jest Grażyna Bończewska. "Rz" ustaliła, że jej firma powstała kilka tygodni przed transakcją. Dziwne jest też to, iż sprzedaży ziemi w Bydgoszczy dokonała firma z odległego o 100 kilometrów Włocławka.
Udało nam się dotrzeć do Wojciecha Łukaszka - jednego z uczestników tej operacji, który w szczegółach wyjaśnił nam kulisy transakcji.
- Jestem załamany, pół godziny temu z mojego domu wyjechali panowie z Centralnego Biura Śledczego - mówi. - Czterech facetów z bronią u pasa, dzieci się przestraszyły. Zabrali z domu dokumenty, notatniki. Przysięgam, że dopiero teraz dowiedziałem się, iż chodzi o aferę w PZU. Oglądałem w telewizji, jak zatrzymywali Wieczerzaka i ani przez myśl mi nie przeszło, że jestem zamieszany w podobną aferę. A teraz grozi mi zarzut o pomoc w praniu pieniędzy.
Łukaszek to z wyglądu czterdziestokilkuletni mężczyzna. Mieszka w zadbanym domu położonym pod lasem w miejscowości Pozezdrze (powiat giżycki). Mówi z lekkim śląskim akcentem, ale jak sam twierdzi, choć pochodzi ze Śląska, długo mieszkał w Przemyślu i na Ukrainie. Od lat robi interesy, dlatego ma rozległe kontakty w całym kraju.
- W marcu zeszłego roku zadzwoniła do mnie z Włocławka Grażyna Bończewska. Znam ją, prowadzi pośrednictwo nieruchomości, w przeszłości razem robiliśmy interesy - mówi Łukaszek. - Poprosiła, żebym pomógł jej znaleźć jakieś inne biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami.
Łukaszek skontaktował się ze swoim dawnym znajomym Adamem Pasikowskim i poprosił o znalezienie jakiegoś biura.
- Umówiłem go z Bończewską. Przyjechali, usiedli, podpisali jakieś umowy - opowiada. Zapewnia, że nie wiedział, o jakie umowy chodziło.
Według Łukaszka, Bończewskiej towarzyszył niejaki Piotr Borkowski - tajemniczy mężczyzna z Warszawy, zdaniem Łukaszka szczupły, ok. czterdziestoletni. - Poznałem go kilka lat temu, pracował wtedy w biurze prowadzącym procesy upadłościowe. Miał biuro w biurowcu PKS przy Dworcu Zachodnim w Warszawie - mówi. Do niedawna Borkowskiego można było spotkać w biurze eleganckiej spółdzielni mieszkaniowej w centrum stolicy. - On tu przychodził towarzysko, nigdy nie pełnił żadnej funkcji - dowiedzieliśmy się w biurze.
Mazurski trop
Zaproszony przez Łukaszka Pasikowski przywiózł fałszywe, jak się później okazało, umowy, zgodnie z którymi nieistniejąca firma niejakiego Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa pod Przemyślem zleca Bończewskiej znalezienie działki pod planowane centrum likwidacji szkód w Bydgoszczy.
W tym samym czasie, wiosną 2000 roku, Bończewska dogadała się z Boguckim - handlarzem złotem z Bydgoszczy, tym, który od dłuższego czasu bezskutecznie szukał kupca na działkę. Ustalili, że w zamian za ustaloną prowizję Bończewska znajdzie kupca na jego działkę. Tym samym właścicielka biura istniejącego od kilku tygodni stała się zarazem przedstawicielem kupującego i sprzedającego. Od obu dostała też zwyczajową prowizję.
16 czerwca 2000 r. zarząd PZU SA w Warszawie pod przewodnictwem Jacka Berdyna akceptuje warunki transakcji. Berdyn, uważany za lojalnego i oddanego współpracownika Władysława Jamrożego, jest p.o. prezesem - w miejsce zawieszonego pod koniec stycznia 2000 roku Jamrożego. Kilkanaście dni po zaakceptowaniu bydgoskiej transakcji, 29 czerwca, rada nadzorcza odwołała zarząd - z innych powodów.
Jamroży twierdzi dziś, że nie słyszał o bydgoskiej transakcji. - Byłem wtedy zawieszony i nie podejmowałem żadnych decyzji - mówi. Z Jackiem Berdynem nie sposób się skontaktować, bo nikt w PZU nie wie, gdzie teraz pracuje.
28 czerwca zeszłego roku - czyli dzień przed odwołaniem zarządu - odbyło się spotkanie w biurze notarialnym. Zjawił się Bogucki (handlarz złotem, właściciel działki), Bończewska (pośredniczka w sprzedaży nieruchomości) i Piotr Kudlak - ekspert ds. marketingu w PZU Development, wyposażony w pełnomocnictwo podpisane przez wiceprezesa PZU SA Jacka Berdyna i członka zarządu PZU Jacka Mejznera. Kudlak nie pracuje już w PZU Development. Nie zastaliśmy go także w domu na warszawskim Targówku, w którym jest zameldowany.
Z aktu notarialnego wynika, że PZU zapłacił za działkę 3,7 miliona złotych. Z dokumentów transakcji wynika też, że na konto sprzedających trafiło z tego zaledwie 1,6 miliona złotych. 2,025 miliona zł przelano na konto firmy Grażyny Bończewskiej, a 75 tysięcy zostało u notariusza jako depozyt. Miał on być wypłacony Bończewskiej po eksmitowaniu ostatnich lokatorów zamieszkujących ruderę na działce.
Jak wyprać dwa miliony
Tego samego dnia, czyli 28 czerwca 2000, Bończewska przelewa dwa miliony złotych z konta swojej spółki do oddziału PBK w Giżycku na konto firmy żony Łukaszka. Uzasadnieniem przelewu są rzekome "koszty związane z pozyskaniem tej nieruchomości", poniesione na rzecz firmy Władysława Haszczakiewicza z Drohojowa. Z faktury nie wynika, jakie to koszty, mimo że przekroczyły one wartość ziemi. I dlaczego pieniądze poszły do Giżycka na konto firmy żony Łukaszka, skoro firma Haszczakiewicza jest spod Przemyśla, czyli drugiego końca Polski?
Kulisy operacji finansowych, do których doszło po transakcji, wyjaśnia Wojciech Łukaszek.
- Kilka tygodni po spotkaniu w moim domu Bończewska znowu poprosiła mnie o pomoc. Powiedziała, że ma przelać na konto firmy Haszczakiewicza dwa miliony złotych, ale nie ma do niego zaufania i woli, żeby pieniądze poleżały na moim koncie - mówi Łukaszek. - Oj, ale byłem głupi, że się zgodziłem!
Łukaszek wykorzystał do tej operacji konto firmy swojej żony. Firma miała siedzibę w Rynie, a konto w banku w niedalekim Giżycku. - Żona wtedy wyjechała za granicę, a ponieważ firmę likwidowaliśmy i były jakieś rozliczenia, więc w zaufaniu zostawiła mi podpisane czeki - mówi. - Kiedy dwa miliony wpłynęły na konto po prostu wypełniłem czek i podjąłem pieniądze.
Dwa miliony wpłynęły na konto 28 lub 29 czerwca zeszłego roku. - Nie od razu je wypłaciłem, bank potrzebował kilku dni na zebranie takiej kwoty. Na początku lipca pojechałem do banku, zapakowałem pieniądze do skórzanego nesesera i pojechałem z Giżycka w kierunku Węgorzewa - opowiada.
Po dwa miliony przyjechała pośredniczka z Włocławka Grażyna Bończewska w towarzystwie Piotra Borkowskiego. - Przyjechali ciemnym passatem Borkowskiego. Czekali na mnie w motelu w Ogonkach, to jest kilka kilometrów od mojego domu w kierunku Węgorzewa. Przekazałem im pieniądze w tym motelu - mówi.
Borkowski to najbardziej tajemnicza postać w całej operacji.
- Nie mam wątpliwości, że za całą tą operacją stał Borkowski. Pojawił się już podczas spotkania w moim domu. Potem to jemu wręczyłem neseser z dwoma milionami - twierdzi Łukaszek. - Znałem go wcześniej niż Bończewską, dzięki niemu ją poznałem.
Słabe punkty planu
Uczestnicy konspiracyjnego spotkania w motelu w Ogonkach mogli czuć się bezkarnie. Pieniądze zatoczyły duże koło, na wszystko były podkładki, nikt nie czuł się oszukany. Niczyich podejrzeń nie wzbudziło też spotkanie w motelu - leży nad samym jeziorem, przy ruchliwej turystycznej trasie, kręci się mnóstwo ludzi. Nikt nie mógł podejrzewać, że w czarnym neseserze spoczywają dwa miliony wyłudzone z PZU.
A jednak nie powinni spać spokojnie, okazało się bowiem, że popełnili błąd. W czasie kontroli Urzędu Kontroli Skarbowej okazało się, że umowa i faktura firmy Haszczakiewicza z Drohojowa są fałszywe. Firma od pewnego czasu jest wyrejestrowana, a pod jej adresem znajduje się zakład usług budowlanych, którego właściciel nie ma nic wspólnego z Haszczakiewiczem.
- Jakiś miesiąc temu zadzwoniła do mnie z Włocławka Bończewska z karczemną awanturą, że ma przeze mnie kłopoty, że urząd skarbowy ją będzie ścigał. W czasie kontroli okazało się że firma Haszczakiewicza (ta, której faktury były podkładką do wyprowadzenia pieniędzy) od dawna nie istnieje, a faktura i umowa są nieważne - mówi Łukaszek. - Ale co jej miałem powiedzieć? Przecież ja tego Haszczakiewicza nie znałem, to był człowiek Pasikowskiego. A poza tym on się nawet nigdzie nie pojawił, Pasikowski miał przecież tylko podpisane przez tamtego dokumenty.
Łukaszek jest roztrzęsiony. Udostępnił konto firmy żony bez jej wiedzy. - Dowiedziała się o wszystkim od policjantów z CBŚ. Jak przyjechali przed piątą, byłem w Giżycku i ściągnęli mnie przez komórkę. Żona chce się ze mną rozwieść, straciła do mnie zaufanie. Po co mi to było? - żali się. Przysięga, że to jedyna taka transakcja, w której wziął udział. Utrzymuje, że nic z niej nie miał. -
OSOBY WYSTĘPUJĄCE W TEKŚCIE:
1. Piotr Borkowski - zdaniem Łukaszka tajemniczy organizator wyprowadzenia dwóch milionów z PZU. To on w motelu nad jeziorem przejął neseser z dwoma milionami złotych.
2. Grażyna Bończewska - właścicielka i prezes spółki "Grażyna Bończewska" z Włocławka pośredniczącej w zakupie nieruchomości.
3. Włodzimierz Bogucki - handlarz biżuterią z Bydgoszczy. Nadwyżki inwestuje w nieruchomości, które stara się potem zyskownie sprzedać. Sprzedał działkę PZU SA.
4. Piotr Kudlak - pracownik PZU Development - w imieniu firmy kupił działkę od Boguckiego. Posługiwał się pełnomocnictwem Jacka Mejznera i Jacka Berdyna z zarządu PZU SA. Nie ma wątpliwości co do oryginalności jego pełnomocnictw.
5. Wojciech Łukaszek - przedsiębiorca z Pozezdrza (woj. warmińsko-mazurskie). Pomógł w transferze dwóch milionów złotych wyprowadzonych z PZU w czasie zakupu działki w Bydgoszczy, grozi mu za to zarzut pomocy w praniu brudnych pieniędzy.
6. Adam Pasikowski - znajomy Łukaszka, załatwił pośrednictwo, na które miała być wystawiona fikcyjna faktura przez firmę Grażyny Bończewskiej. Przywiózł dokumenty podpisane przez niejakiego Władysława Haszczakiewicza. Okazało się, że dokumenty są sfałszowane, bo firma Haszczakiewicza nie istnieje.
7. Władysław Haszczakiewicz - jego nazwisko figuruje na fakturze i umowie, on sam nigdy fizycznie nie brał udziału w transakcji.
8. Jacek Berdyn - p.o. prezes PZU. Uważany za człowieka lojalnego wobec zawieszonego prezesa Władysława Jamrożego. Udzielił pełnomocnictwa na zakup działki w Bydgoszczy, zaakceptował warunki zakupu działki.
BYDGOSKA TRANSAKCJA
PZU SA zapłacił w 2000 roku za działkę wielkości ok. sześciu tysięcy metrów kwadratowych w Bydgoszczy 3,7 miliona złotych. Z naszych ustaleń wynika, że do sprzedającego ziemię trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta pieniędzy, ponad dwa miliony złotych, została wyprowadzona przez konta dwóch firm. Ostatnia z firm wypłaciła pieniądze tajemniczemu mężczyźnie z Warszawy, zajmującemu się m.in. pośrednictwem nieruchomościami. W operacji tej wzięło udział kilka firm i kilkanaście osób.
KOMENTARZ
PZU bez kontroli
PZU ubezpiecza miliony Polaków. Ale gdy się ubezpiecza miliony ludzi, trzeba dbać o rozsądne i odpowiedzialne zarządzanie firmą, by nie stracić zaufania i pieniędzy swoich klientów. Wygląda na to, że w poprzednim kierownictwie PZU myślano o wszystkim, ale nie o tym.
Opisana dziś na naszych łamach historia jednej transakcji Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie. Nieruchomość w Bydgoszczy kupił on za cenę dwukrotnie przekraczającą jej wartość - tylko po to, by ogromne pieniądze trafiły w prywatne ręce. Co było potem? Walizki pieniędzy, tajemniczy motel, fałszywy pośrednik, lewe konto. To brzmi niczym scenariusz gangsterskiego filmu, a nie opis działań największej polskiej firmy ubezpieczeniowej.
Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Nie sposób jednak nie zapytać, gdzie wtedy, gdy miały miejsce opisywane zdarzenia, byli członkowie zarządu PZU? Jak kontrolowała ich działania rada nadzorcza? W jaki sposób nadzór właścicielski sprawowało Ministerstwo Skarbu, które miało większościowy pakiet akcji?
PZU i jego siostrzana spółka PZU Życie od dawna były obiektem zainteresowania mediów. Poprzednie kierownictwa obu instytucji przez wiele miesięcy raczyły nas mieszaniną nieudolności i prywaty. Wszystko wskazuje na to, że tej drugiej było znacznie więcej.
W końcu ekipy kierownicze największych polskich ubezpieczycieli trafiły pod lupy policji i prokuratury. Szkoda, że tak późno.
Ewa Kluczkowska | Z powodu niekorzystnych umów akceptowanych przez były zarząd PZU w latach 1999-2000 z firmy wyprowadzono miliony złotych. Spółka nabywała nieruchomości, za które słono przepłacała. Jedną z takich podejrzanych transakcji był zakup dużej działki w Bydgoszczy. Chociaż jej wartość rynkowa tylko trochę przekraczała półtora miliona złotych, PZU zapłacił za nią 3,7 miliona, z czego na konto sprzedającego trafiło zaledwie 1,6 miliona. Reszta w niejasnych okolicznościach została wyprowadzono w ręce kilku pośredników. Sprawę wykryła kontrola Urzędu Skarbowego. Opisana transakcja łamie wszelkie normy przyjęte w biznesie, co nie przystoi firmie ubezpieczającej miliony Polaków. Odpowiedzialność karną powinni ponieść uczestnicy tej oszukańczej transakcji. Aktualne pozostają jednak również pytania o odpowiedzialność zarządu, rady nadzorczej i Ministerstwa Skarbu. |
TERRORYZM
Saudyjski milioner Osama bin Laden za cel swego życia uznał pokonanie niewiernych. Jego fanatyczni zwolennicy walczą we wszystkich częściach świata.
Wojownik islamu
W grudniu ubiegłego roku Osama bin Laden udzielił wywiadu dziennikarzom magazynu "Time" w jednym z obozów wojskowych w południowym Afganistanie.
(C) AP
RYSZARD MALIK
Na zniszczonym od lat lotnisku w Kabulu podchodzi do lądowania samolot transportowy oznaczony godłem Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Pytam stojącego ze mną przestawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, skąd w tym ogarniętym wojną kraju wziął się transportowiec z Dubaju. Harald, rodowity Szwed, urzędnik MCK, zaczyna coś tłumaczyć, ale huk motorów olbrzymiego samolotu zagłusza jego odpowiedź. Może to i lepiej, bo stojący obok nas agent rządzących w Afganistanie Talibów wyraźnie nadstawia ucha.
Harald kończy swoją odpowiedź już w samolocie, którym obaj wracamy z Kabulu do Peszawaru w Pakistanie.
Pod presją fundamentalistów
Interesy robione przy podniesionej kurtynie przez obywateli ZEA z Talibami i Osamą bin Ladenem, najbardziej poszukiwanym terrorystą na świecie, zdenerwowały w końcu Waszyngton. W lipcu po interwencji Amerykanów Dubaj zapowiedział, że ukróci praktyki prania pieniędzy w Dubai Islamic Bank, który jest pod kontrolą rządu. O wsparciu udzielonym przez ten bank bin Ladenowi napisał "The New York Times". Rząd amerykański podejrzewał również, że minister spraw zagranicznych Kataru ostrzegł Chaleda Shaika Mohammada, współpracownika międzynarodowego terrorysty islamskiego, Ramzi Ahmeda Jusefa, że specjalna grupa FBI zamierza go schwytać.
Jusef został aresztowany i skazany w USA na dożywocie za podłożenie bomby pod gmach World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 roku, natomiast Mohammad - według organów ścigania USA - planował zdetonować ładunki wybuchowe w 12 amerykańskich samolotach pasażerskich w chwili, gdy obywałyby one lot nad Pacyfikiem. Ten ostatni zamiar nie powiódł się. Jak ocenia FBI, za tymi planami oraz innymi antyamerykańskimi operacjami stoi bin Laden.
Zjednoczone Emiraty Arabskie i Katar należą do grupy prozachodnich państw rejonu Zatoki Perskiej, z Arabią Saudyjską na czele, z którymi USA utrzymują bardzo dobre stosunki, którym pomagają i sprzedają najnowocześniejsze typy broni. Współpraca ta opiera się na kalkulacjach, że konserwatywni szejkowie i emirowie będą zaporą dla radykalnych krajów islamskich takich jak Iran.
Rewelacje o skrytym wspieraniu terrorystów potwierdzają jednak ostrzeżenia tych ekspertów, którzy sądzą, że nawet proamerykańskie rządy państw arabskich są pod presją sił sympatyzujących z muzułmańskim fundamentalizmem i mogą prowadzić politykę "na dwie strony" - choćby po to, aby swoje kraje uchronić przed atakami terrorystycznymi.
W tym kontekście nie dziwią - po sierpniowej ofensywie islamistów na Dagestan - oskarżenia Rosjan pod adresem emiratów znad Zatoki Perskiej i Arabii Saudyjskiej. Nie chodzi przy tym tylko o to, że z tych krajów pochodzą bojownicy, którzy dziś walczą po stronie Szamila Basajewa i emira Chattaba, a wcześniej po stronie mudżahedinów brali udział w wojnie z Armią Radziecką w Afganistanie. Moskwa ma za złe przede wszystkim przymykanie oka na finansowanie antyrosyjskiej rebelii pieniędzmi z kont w bankach kuwejckich, saudyjskich czy katarskich.
Stingerów nie brakuje
Wiadomość o tym, że czeczeńscy islamiści Basajewa i Chattaba mają na wyposażeniu stingery, potwierdza zestrzelenie kilka dni temu dwóch samolotów rosyjskich. Stingery to rakiety produkcji amerykańskiej, które trafiły do Afganistanu w latach 80. w ramach pomocy dla walczących z Rosjanami mudżahedinów, a później przeszły w ręce Talibów. W 1993 r. (już po zakończeniu wojny afgańskich mudżahedinów z ZSRR) Centralna Agencja Wywiadowcza wysłała do Pakistanu, Afganistanu i innych krajów regionu setki agentów z walizkami dolarów. Mieli jedno zadanie: skupować na czarnym rynku stingery - rakiety, które mogą zestrzelić każdy samolot czy helikopter z odległości 5 km. Obsługa jest bardzo prosta: rakieta "idzie" za celem, kierując się źródłem ciepła, a wystrzelić potrafi ją nawet analfabeta. Amerykańscy agenci oferowali sumę dwukrotnie wyższą od fabrycznej. Szukano około 200 stingerów. Ile z nich pozostało w Afganistanie, przekonamy się niebawem, licząc zestrzelone rosyjskie maszyny.
Talibowie, których reżim uznają tylko trzy państwa (Arabia Saudyjska, Pakistan i Zjednoczone Emiraty Arabskie), są ignorowani w świecie i nie mają dostępu do rynków zagranicznych. Dlatego każda kwota liczy się dla nich podwójnie, a dwieście tysięcy dolarów za jedną rakietę nie wydaje się złą zapłatą.
Nie tylko Harald z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ale i inni przebywający w Afganistanie cudzoziemcy twierdzą, że niezależnie od wojennego dramatu, który rozgrywa się w tym państwie i którego końca nie widać, obowiązuje tu ta sama co wszędzie zasada: business is business. Broń, jakiej używają Talibowie, dociera do Afganistanu niemal z całego świata. Pokazywano mi egzemplarze z Egiptu, Czech, Gruzji... Talibowie, surowi w sprawach religii, w robieniu interesów nie widzieli żadnego grzechu, niezależnie od tego, jakiej wiary był kupiec. Sam widziałem w hotelu przedstawicieli rządu czeczeńskiego przybyłych w interesach. Jakich? Ahmed, mój nieoficjalny przewodnik w Kabulu, powiedział, że przywieźli broń, która pozostała im po wojnie z Rosją. Wydaje się więc niemal pewne, że prawdziwe są informacje o sprzedaży stingerów przez rząd w Kabulu islamistom znowu walczącym z Rosjanami.
Pieniądze dla bojowników
Najważniejsze pytanie, jakie pojawia się w związku z pieniędzmi, dotyczy sponsora tych zakupów. Jak twierdzą Rosjanie, jest nim bin Laden. Najbardziej poszukiwany na świecie terrorysta znajduje się od ponad trzech lat w Afganistanie. Ma na pieńku z Rosjanami jeszcze z czasów sowieckiej okupacji Afganistanu. Teraz, według Moskwy, znów znalazł powód, aby nie pałać do nich miłością. Rosja ponownie najechała bowiem muzułmańską Czeczenię i towarzysze wspólnej walki z lat 80. potrzebują pomocy.
Według dziennika "Kommiersant Daily" przedstawicielem bin Ladena na północnym Kaukazie jest emir Chattab, którego Saudyjczyk poznał w 1987 roku w Afganistanie. Chattab, były student kairskiego uniwersytetu, urodzony w jednym z krajów Zatoki (jak twierdzą Jordańczycy - w Arabii Saudyjskiej), walczył po stronie mudżahedinów w końcowej fazie wojny w Afganistanie, m.in. dowodził artylerią pod Kandaharem. Tam też został ranny. Jest to człowiek doskonale wykształcony, władający angielskim (chodził do szkoły średniej w USA, kiedy mieszkał tam z rodzicami), arabskim, pasztuńskim i francuskim.
Bin Laden nie tylko finansuje Basajewa i Chattaba, ale i - jak twierdzą Rosjanie - zorganizował na terenie Czeczenii specjalny obóz (w okolicach Nożajjurtu). Wykładowcami są tam zarówno ludzie, którzy brali udział w wojnie czeczeńskiej, jak i przysłani przez bin Ladena specjaliści. Według rosyjskiego premiera przywódca światowej wojny z niewiernymi osobiście pojawiał się we wrześniu w Dagestanie i przekazał Basajewowi i Chattabowi walizkę z 30 milionami dolarów. Dziennik "Siegodnia", powołując się na rosyjski kontrwywiad, twierdzi, że w obozie szkolono również osoby zamieszane w akcje terrorystyczne przeciwko obywatelom amerykańskim, żołnierzom w Jemenie i Arabii Saudyjskiej oraz ambasadom USA w Kenii i Tanzanii. Z kolei "New York Post", który powołuje się na amerykańskich specjalistów w zwalczaniu terroryzmu, podaje, że bin Laden wysłał do Dagestanu pieniądze i setki swoich zwolenników. Wielu z nich - pisze nowojorski dziennik - to weterani wojny w Afganistanie.
Przeciwko barbarzyńcom
Ścigany przez CIA bin Laden uciekł w 1996 r. z Sudanu i schronił się w Afganistanie, rządzonym przez studentów szkół koranicznych, Talibów. Podbijali oni Afganistan z karabinem w jednej ręce, i Koranem w drugiej. Bin Laden szybko znalazł z nimi wspólny język, a najwyższy rangą przywódca Talibów, mułła Omar, oddał mu za żonę swoją córkę, co w tradycji afgańskich górali jest najbardziej cenionym gestem gospodarza wobec gościa. Talibowie nie chcieli słyszeć o wydaniu Waszyngtonowi swego "drogiego gościa" mimo nalegań USA i zbombardowania rejonu Kandaharu, gdzie terrorysta miał przebywać. Aby zamknąć sprawę, afgański Sąd Najwyższy w sierpniu tego roku uznał, że bin Laden jest niewinny.
43-letniego bin Ladena uważa się za głównego sponsora terrorystów islamskich. Po licznych zamachach, o których zorganizowanie jest podejrzewany, to dziś najbardziej poszukiwany człowiek na świecie. Jego rozmowy są podsłuchiwane. Miejsce, gdzie przypuszczalnie przebywa, nieustannie kontrolują satelity wywiadowcze amerykańskiej National Security Agency. Za pomoc w jego ujęciu Stany Zjednoczone wyznaczyły nagrodę 5 milionów dolarów.
Historia tego saudyjskiego milionera (jego fortunę szacuje się na 259 milionów dolarów) jest zadziwiająca. Kiedy w 1979 r. Armia Radziecka wkroczyła do Kabulu, bin Laden rozpoczął akcję pomocy afgańskim mudżahedinom. Współpracował z Amerykanami i Pakistańczykami. Ale w 1997 r. w wywiadzie dla CNN oświadczył, że "siły amerykańskie stacjonujące w Arabii Saudyjskiej będą celem ataków w czasie świętej wojny islamskiej (dżihadu) z obcymi". Przyznał też, że z jego polecenia w Somalii zginęło wielu żołnierzy USA. Amerykańską obecność w krajach Zatoki Perskiej uznał za nowy najazd barbarzyńców, podobny do wypraw krzyżowców do Ziemi Świętej.
Bin Laden udowodnił, że potrafi działać i dziś nie ma już wątpliwości, że ataki na amerykańskie obiekty są dziełem siatki, którą kieruje. Dzięki milionom dolarów może pomagać islamskim grupom terrorystycznym w Algierii, Egipcie, Jemenie, Sudanie, Libanie i na Filipinach. To on stał za atakiem na World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 r., to z jego polecenia dokonano zamachu na prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka w Addis Abebie w 1995 r. i to on planował zamach na papieża oraz na prezydenta Billa Clintona w Manili. Bombę, która w 1995 r. zabiła pięciu żołnierzy amerykańskich w Rijadzie, podłożyła organizacja pod przywództwem bin Ladena. Rok później jego grupa dokonała zamachu w Dahranie (Arabia Saudyjska) na amerykańską bazę wojskową, gdzie zabito 19 wojskowych. Teraz jego "żołnierze" zajęli się Azją Środkową. Aby poszerzyć wpływy rządzących w Kabulu Talibów, próbują obalić prezydenta Tadżykistanu, a ostatnio pojawili się w Kirgizji.
Komandosi gotowi do akcji
Bin Laden kieruje swoją organizacją al Qa'ida z Afganistanu. Ma wielką rezydencję w Kandaharze oraz kilka innych posiadłości, między innymi w pobliżu Dżalalabadu. Kiedy rok temu w Kabulu próbowałem w Ministerstwie Informacji dowiedzieć się, czy są jakieś szanse na spotkanie z nim, moi rozmówcy najpierw udawali, że nie rozumieją pytania, a potem dali mi do zrozumienia, że byłoby to dla mnie - mówiąc delikatnie - mało bezpieczne.
Amerykanie opracowali plan usunięcia bin Ladena. Jednak po dokładnych analizach doszli do wniosku, że operacja w Afganistanie, której celem miało być zabicie terrorysty, może zakończyć się fiaskiem. W 1998 r. wysłali do Talibów Billa Richardsona, ówczesnego ambasadora USA w ONZ, z prośbą o wydanie bin Ladena. Spotkali się z odmową. Rozpoczęto jego inwigilację za pomocą urządzeń satelitarnych. Od kilku miesięcy jego ruchy śledzi specjalny satelita wywiadowczy amerykańskiej National Security Agency, znajdujący się nad Dżalalabadem. Podobno specjalna grupa komandosów czeka w Pakistanie na sygnał do wyruszenia na łowy... | Wydaje się, że prawdziwe są informacje o sprzedaży stingerów przez rząd w Kabulu islamistom znowu walczącym z Rosjanami. Bin Laden nie tylko finansuje Basajewa i Chattaba, ale i zorganizował na terenie Czeczenii specjalny obóz. w obozie szkolono osoby zamieszane w akcje terrorystyczne. Ścigany przez CIA bin Laden uciekł w 1996 r. z Sudanu i schronił się w Afganistanie, rządzonym przez Talibów. bin Ladena uważa się za głównego sponsora terrorystów islamskich. ataki na amerykańskie obiekty są dziełem siatki, którą kieruje. |
Tajemnice rosyjskiej duszy - dlaczego prezydent jest obiektem marzeń kobiet i nadzieją dla marzących o odrodzeniu mocarstwa
Seksowny Putin
"Podaje swoją miękką, jedwabną dłoń, ale czujesz, że pod tym kryje się stal. Boisz się go, ale i pragniesz. Czujesz się królikiem, którego On, za chwilę, może zadusić, lecz - mimo wszystko - czujesz się pewnie". Na zdjęciu: prezydent siłuje się na rękę podczas czerwcowej wizyty w Tatarstanie.
FOT. (C) REUTERS
SŁAWOMIR POPOWSKI
z Moskwy
- Przychodzi do mnie w nocy. Sen jest czarno-biały, a On jest piękny, jak agent wywiadu w starym radzieckim filmie. Zbliża się do mnie, skrada bezgłośnie niczym dziki kot. I mdleję z pożądania i niepewności. Seks z nim to także powtórka ze scen miłosnych w radzieckich filmach. Nic nie widać, są tylko półsłówka, aluzje, półdotyki i półpieszczoty, ale moje pożądanie jest po wielekroć większe, niż wtedy, gdy oglądam najbardziej ostre zdjęcia w filmach i pismach pornograficznych. - Tak opisała swoje sny erotyczne, z prezydentem Putinem w roli głównej, dziennikarka "Komsomolskiej Prawdy", Daria Asłamowa.
Można jej wierzyć. W ankiecie rozpisanej w Internecie przez "Komsomołkę" - jak pieszczotliwie nazywają w Rosji dawny organ KC Komsomołu - Putin uznany został za symbol seksu roku 2000 i za najbardziej seksownego mężczyznę Rosji. Pokonał - kolejno - reżysera i aktora Nikitę Michałkowa, śpiewaka operowego Nikołaja Baskowa, aktorów Olega Mieńszykowa i Dymitra Piewcowa, prowadzącego rosyjski program "Milionerzy" Dymitra Dibrowa, hokeistę Siergieja Fiodorowa, nacjonalistę Władimira Żyrinowskiego (ósmy na liście) i wreszcie Romana Abramowicza - jednego z najbogatszych ludzi w Rosji, "oligarchę", który nosi się jak wieczny dwudziestolatek z trzydniowym zarostem.
Kocham pana, panie Putin
Co spowodowało, że Rosjanki pokochały Putina, mężczyznę w końcu mizernej postury, raczej niewysokiego i klasyfikowanego przez trenerów judo w tzw. wadze problematycznej, to jest do 60 kilogramów? - Jedna z pań - wiek 31 lat - głosowała na Putina za jego chód. Szczytem - dla niej - była relacja z inauguracji prezydenckiej, kiedy telewizja pokazywała na żywo, przez kilkanaście minut, jak Putin idzie długimi korytarzami Kremla, wchodzi na schody, dookoła złocenia, wielkie sale i ten szmer zachwytu wśród stłoczonych gości. Chód Putina - napisała do "Komsomołki" - to chód sportowca, judoki, u którego napięty jest każdy, najmniejszy nawet mięsień. Mówiąc krótko: to prawdziwy mężczyzna, który od początku do końca panuje nad swoim ciałem. A to przecież takie ważne dla kobiety.
Co innego podnieca w Putinie 30-letnią Annę. Dla niej Putin może być marzeniem każdej rosyjskiej kobiety: nie pije, nie pali i jeszcze do tego uprawia sport. Seksu nie ma w tym wiele, ale za to jak kocha swoją żonę i dzieci.
Podobnie myśli 37-letnia Swieta. Piękny jest dla niej Borys Niemcow, ale to wieczny chłopczyk, który nigdy nie będzie dla kobiety oparciem. Takiego jak on kochają osiemnastolatki, podczas gdy prawdziwe, dojrzałe kobiety potrzebują oparcia, mocnego drzewa, wokół którego będą mogły się owinąć niczym bluszcz. Putin to właśnie takie drzewo.
Wika - w liście do "Komsomołki" - przyznała się do jeszcze innych preferencji seksualnych. Od dziecka kochała mężczyzn z KGB; ich czarne garnitury, aparaty podsłuchowe, kamienne twarze itp. Czysta romantyka. Putin jest ucieleśnieniem wszystkich jej sennych marzeń. Machiavelli przy nim to szczeniak. Podaje swoją miękką, jedwabną dłoń, ale czujesz, że pod tym kryje się stal. Boisz się go, ale i pragniesz. Czujesz się królikiem, którego On, za chwilę, może zadusić, lecz - mimo wszystko - czujesz się pewnie.
W powietrzu i pod wodą
Putin latający myśliwcem, Putin na okręcie podwodnym, jeżdżący na nartach i walczący na macie - to wzór "twardziela", od którego inni mogą się tylko uczyć. Najlepszą cenzurkę wystawili mu trenerzy judo. Władimir Szestiakow, przewodniczący rosyjskiej federacji judoków, stwierdził autorytatywnie, że w obecnej formie prezydent mógłby lekko zakwalifikować się do drużyny olimpijskiej i - kto wie - może nawet zdobyć medal. Jeszcze teraz - twierdzi Szestiakow - aktywnie ćwiczy i jest w stanie 15 razy podciągnąć się na drążku.
Borys Jelcyn kiedyś grał w tenisa i sport ten nabrał charakteru oficjalnego. Wybudowano setki kortów; cała rosyjska elita polityczna grała wówczas w tenisa, pośrednio wspierając kariery Kafielnikowa, Safina i Kurnikowej. Teraz szanse mają judocy i narciarze. Mer Moskwy Jurij Łużkow już zapowiedział, że w krótkim czasie zbuduje dwa ośrodki narciarstwa alpejskiego pod Moskwą i będą to ośrodki z prawdziwego zdarzenia, na europejskim, to jest alpejskim, poziomie. Góry usypane zostaną z ziemi wywożonej z moskiewskich placów budowy. Po co prezydentowi zbyt często jeździć do Soczi?
Silny car, dobry car
Putina kochają jednak nie tylko kobiety. Z ostatnich badań socjologicznych wynika, że jego działalność popiera obecnie około 70 procent Rosjan. To jego najlepszy wynik w rankingu, od czasu gdy zajął na Kremlu miejsce Jelcyna. Ani tragedia "Kurska", ani niekończąca się wojna w Czeczenii, oficjalnie nazywana "operacją antyterrostyczną", ani wreszcie kolejne skandale wokół Władimira Gusińskiego, a potem Borysa Bieriezowskiego, nie są w stanie zachwiać miłością do nowego gospodarza Kremla.
Rosjanie kiedyś krzyczeli: "Jelcyn! Jelcyn!", a teraz jeszcze trochę i będą gotowi skandować: "Putin! Putin!" - twierdzi mój znajomy rosyjski dziennikarz, kiedyś związany z dawną opozycją demokratyczną, dziś już kompletnie zmarginalizowaną. Ma rację w jednym: obecna sytuacja Putina jest po wielekroć lepsza niż niegdyś jego poprzednika. Jelcyna kochały masy, naród, a nienawidził go aparat. Potem w niechęci do niego zjednoczyli się wszyscy i trzeba było zmobilizować olbrzymie zasoby finansowe i "administracyjne", aby - startującemu nieomal z zerowej pozycji - zapewnić wybór na drugą kadencję.
Pod tym względem sytuacja Putina jest dziś komfortowa. Jelcyn miał cały czas na karku opozycyjny parlament i musiał szukać oparcia w regionach, stopniowo przekształcając prowincjonalnych baronów w siłę całkowicie niezależną od władzy centralnej. Co innego Putin. Wszystkie proponowane przez Kreml ustawy przechodzą w Dumie ze sporym zapasem głosów. Najczęściej popierają je i komuniści, i Związek Sił Prawicowych, i nawet "Jabłoko", nie mówiąc o LDPR Władimira Żyrinowskiego oraz kremlowskiej partii władzy - "Jedności".
W rezultacie opozycji praktycznie nie ma, a próby jej zmontowania przez Borysa Bieriezowskiego (pieszczotliwie nazywanego w Rosji BAB-ą) budzą najwyżej ironiczny uśmiech. I co z tego, że krytyczne opinie BAB-y są pod wieloma względami słuszne, że nie tylko on, ale i wielu analityków z czołówki rosyjskich politologów ostrzega przed możliwością ustanowienia w państwie rządów prawdziwie autorytarnych. Bieriezowski nie ma żadnych szans, bo w potocznej opinii to właśnie on - jelcynowski nowy Rasputin - jest uważany za współodpowiedzialnego za wszystkie nieszczęścia Rosji. Z kolei ostrzeżeń politologów też nikt nie chce słuchać, skoro ostrzegają dokładnie przed tym, co przeciętnemu Rosjaninowi najbardziej się w Putinie podoba.
Szczególny kraj, trzecia droga
Stan duszy rosyjskiej najpełniej oddają obecne spory wokół rosyjskiej symboliki. Nowa Rosja - ta, którą ma zbudować Putin - powinna być połączeniem wszystkich poprzednich. Jej symbolami mają być: carski dwugłowy orzeł, trzykolorowa flaga z czasów rządów Kiereńskiego i hymn do muzyki Aleksandrowa, który najpierw był hymnem bolszewików, zanim uznano go za oficjalny hymn ZSRR. Nowe słowa napisane przez Siergieja Michałkowa i tak niczego tu nie zmienią. Każdy będzie śpiewał swoje: komuniści i liberałowie.
Eklektyczność podobnej syntezy, jeśli w ogóle będzie ona możliwa, nikogo specjalnie nie razi. Sytuacja w kraju jakby się stabilizowała i wszystko wraca do początku. Jak wynika z prowadzonych przez Agencję Regionalnych Badań Politycznych sondaży, których rezultaty przedstawił w tygodniku "Nowoje Wriemia" Nikołaj Popow - 77 procent Rosjan znów uwierzyło w to, że Rosja jest krajem szczególnym i powinna szukać swojej własnej, "trzeciej drogi".
75 procent nadal uważa, że najważniejszym zadaniem jest "odrodzenie rosyjskiej duchowości i wielkiej kultury" oraz że tylko w ten sposób możliwe będzie podźwignięcie kraju. 55 procent twierdzi przy tym, że "historyczną misją Rosji powinno być obecnie ponowne zebranie narodów w jeden związek, który stałby się spadkobiercą Rosyjskiego Imperium i ZSRR", i tylko 26 procent odrzuca tę ideę. 49 procent chciałoby przy tym szybkiego połączenia z Białorusią, 35 procent głosowało za Ukrainą, 11 procent wybierało Kazachstan i 4 procent - Armenię.
W ten sposób odżywa cała rosyjska mistyczna filozofia, zawierająca się w słynnych i jeszcze częściej cytowanych stwierdzeniach - Tiutczewa: że "Rosji arszynem się nie zmierzy i rozumem nie pojmie", a także Czaadajewa: że "Rosja to nie jest po prostu kraj, ale kosmos", świat sam w sobie i dla siebie. Nie przypadkiem jednym z największych bohaterów rosyjskich, do których Rosjanie się odwołują i u których szukają wzorów, jest dziś Aleksander Michajłowicz Gorczakow - rosyjski kanclerz i szef dyplomacji - który wyprowadził Rosję z głębokiego kryzysu po sromotnie przegranych wojnach krymskich. To on rzucił wówczas hasło, że Rosja musi zebrać się w sobie, a jednocześnie twardo bronić swoich "dierżawnych" interesów. I to "dierżawne" myślenie właśnie teraz wraca - nie tylko w politycznym programie Putina, ale i w nadziejach Rosjan...
I taka jest dziś "dusza rosyjska". Coraz trudniejsza do zrozumienia na progu XXI wieku. Ale tak było prawie zawsze. Wiktor Jerofiejew - znakomity pisarz, autor "Encyklopedii" poświęconej właśnie "duszy rosyjskiej" i będącej w istocie czymś w rodzaju rosyjskiej autopsychoanalizy - zaproponował swoją własną "metodę" jej poznania: "Aby zrozumieć Rosję - pisze - trzeba się rozluźnić. Zdjąć spodnie i założyć ciepły szlafrok. Położyć wygodnie na kanapie. Zasnąć". Problem w tym, że do końca nie wiadomo, co będzie po przebudzeniu. | W ankiecie rozpisanej w Internecie przez "Komsomołkę" Putin uznany został za symbol seksu roku 2000 i za najbardziej seksownego mężczyznę Rosji. Pokonał - kolejno - reżysera i aktora Nikitę Michałkowa, śpiewaka operowego Nikołaja Baskowa, aktorów Olega Mieńszykowa i Dymitra Piewcowa,Dymitra Dibrowa, hokeistę Siergieja Fiodorowa, nacjonalistę Władimira Żyrinowskiego (ósmy na liście) i wreszcie Romana Abramowicza. Putina kochają jednak nie tylko kobiety. Z ostatnich badań socjologicznych wynika, że jego działalność popiera obecnie około 70 procent Rosjan. To jego najlepszy wynik w rankingu, od czasu gdy zajął na Kremlu miejsce Jelcyna.Stan duszy rosyjskiej najpełniej oddają obecne spory wokół rosyjskiej symboliki. Nowa Rosja - ta, którą ma zbudować Putin - powinna być połączeniem wszystkich poprzednich. Jej symbolami mają być: carski dwugłowy orzeł, trzykolorowa flaga z czasów rządów Kiereńskiego i hymn do muzyki Aleksandrowa, który najpierw był hymnem bolszewików, zanim uznano go za oficjalny hymn ZSRR. |
ROZMOWA
Profesor Jadwiga Staniszkis, socjolog: W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło
Zaproszenie do korupcji
- Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo.
FOT. JACEK DOMIŃSKI
Po ujawnieniu przez "Rzeczpospolitą" afery w śląskim Urzędzie Wojewódzkim okazało się, że niektórzy członkowie rządu od kilku miesięcy wiedzieli, co się tam dzieje, trwało wewnętrzne śledztwo. Jak pani myśli, jeżeli dziennikarze nie ujawniliby tej sprawy, czy obywatele kiedykolwiek by się o niej dowiedzieli?
JADWIGA STANISZKIS: Obawiam się, że nie. Może wyciągnięto by jakieś konsekwencje wobec urzędników, ale wszystko odbyłoby się po cichu. Uważam, że media mają potężną władzę. Im słabsza jest administracja centralna, tym większa rola dziennikarzy.
Śląsk nie jest chyba jakimś wyjątkowym miejscem w polskiej administracji. Takich układów personalno-gospodarczych jest na pewno znacznie więcej.
Gdybym była premierem Buzkiem, to bym zarządziła kontrolę we wszystkich województwach, taki bilans zamknięcia przed wyborami. Niepokojący jest poziom wojewodów. Bardzo dobrze przygotowany i oceniany wojewoda lubuski Jan Majchrowski odszedł m.in. z tego względu, że próbował walczyć ze środowiskiem, któremu zarzucał korupcję. Jego przeciwnicy awansowali.
Dobrzy ludzie odchodzą, a pozostają ci, którzy często nie są w stanie kontrolować skomplikowanych relacji na styku państwa i gospodarki, funduszy publicznych i samorządów.
Bilans zamknięcia? W przyszłym roku są wybory. To samobójstwo!
Proszę pamiętać, że wokół organów administracji powstały również siatki powiązań niezależne od zmieniającej się władzy. Są raczej wspólnotami interesów niż politycznymi. Sądzę, że kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją.
Na początku lat 90., kiedy ujawniano duże afery gospodarcze, często można było usłyszeć, że korupcja to bagaż, który zawsze towarzyszy zmianie systemu, iż jest nieunikniona. Wielu biznesmenów wierzyło, iż "pierwszy milion trzeba ukraść". Ale miało być lepiej. Czy teraz, po dziesięciu latach, jest już lepiej?
Jest gorzej, bo jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja w swoich analizach nazywam "kapitalizmem politycznym" - czyli używania władzy do tworzenia kapitału - do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. Instytucje te znalazły się na rynku w konsekwencji przyjęcia ustawy o finansach publicznych z 1998 roku. Miała nastąpić "kapitałowa decentralizacja administracji", to znaczy realizowanie zadań państwa przez rynek przy minimalnej możliwości kontroli państwa. Na tym polega paradoks - choć pieniądze są państwowe, to instytucje te państwowe nie są. Nie ma możliwości kontrolowania ich za pomocą instrumentów, którymi dysponuje państwo. Ale instytucje te nie są też prywatne, bo nie ma w nich ponoszącego odpowiedzialność właściciela. A działają jak gdyby były prywatne.
Ustawa o finansach publicznych reguluje możliwości wprowadzania funduszy publicznych na rynek, ale nie określa ani skali zadań przekazywanych rozmaitym agendom, ani dziedzin, w jakich mają one działać. W ten sposób można ciągle dokładać nowe instytucje. W tej chwili np. czeka na uchwalenie zmiana ustawy o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, który będzie miał dokładnie taką strukturę jak FOZZ.
Dlaczego wiąże pani bezpośrednio korupcję z rozbudowanym tzw. sektorem publicznym?
Jeśli ktoś znajdzie się w tym sektorze, to nie obowiązują go rygory dotyczące przejrzystości zamówień publicznych, likwidowanie kominów płacowych i nie podlega on merytorycznej kontroli NIK. Instytucje działające w sektorze publicznym to nie otwarte rynki, na których obowiązują jasne zasady - przetargi, wyceny usług i konkursy ofert. To są zorganizowane struktury korupcjogenne, upartyjnione i oparte na klientelizmie.
Tak działa kilkaset tysięcy osób. Analizy pokazują, że połowa płacących podatki w najwyższym przedziale to ludzie związani z funduszami publicznymi, dotyczy to także rad nadzorczych skomercjalizowanych przedsiębiorstw.
W naszych warunkach wyprowadzanie bez kontroli pieniędzy państwa to zaproszenie do korupcji i moim zdaniem jej główne źródło.
W tej chwili już przekroczono punkt krytyczny - przez struktury te przepływa więcej pieniędzy niż przez budżet. Nigdzie na świecie tak nie jest.
Jakie są skutki tego, że państwo nie ma kontroli nad większością publicznych pieniędzy i do obrotu nimi ma podejście komercyjne?
Skutki są dość poważne - nazywam to odpaństwowieniem i odspołecznieniem. Ze społecznego punktu widzenia państwo przestaje być, jak nazywają to Amerykanie, "centrum zaufania". Zmienia się też zasadniczo sposób funkcjonowania społeczeństwa - jak pokazują badania, zanika współpraca, a wzrost ryzyka indywidualnego i osamotnienie prowadzą do korozji emocji wspólnotowych.
Dla gospodarki osłabianie państwa jako tego ośrodka, który jest gwarantem bezpieczeństwa, również jest ryzykowne. Mniejsze zaufanie to zwiększenie ryzyka inwestycji, co w naszym przypadku może spowodować wycofanie kapitału spekulacyjnego i załamanie się złotówki.
Sygnałem alarmowym była dla mnie sprawa światłowodu, który Gazprom poprowadził przez nasz kraj. Okazało się, że państwo przekazało strategiczne uprawnienia swojemu przedsiębiorstwu i straciło kontrolę w sprawie, która dotyczy naszego bezpieczeństwa. Traktat międzynarodowy został sprowadzony do umowy cywilnoprawnej.
Czyli więcej państwa?
Więcej kontroli państwa. Zwolennicy przenoszenia zadań państwa do jednostek pozabudżetowych przywołują ciągle przykład Margareth Thatcher, która po 1979 roku w Wielkiej Brytanii wprowadzała taką "komercjalizację państwa".
Ale jeżeli przyjrzeć się dokładnie, jak to wyglądało, to nie sposób nie zauważyć, że państwo brytyjskie dalej pozostało stroną. Bardzo wyraźnie określono w każdej dziedzinie standardy, według których muszą działać prywatne instytucje przejmujące część zadań państwa, i utworzono przy Radzie Ministrów jednostkę, która kontrolowała przestrzeganie tych zasad. Podkreślam - zadania państwa przejmowały prywatne instytucje, a nie jakiś mętnie wydzielony sektor publiczny wewnątrz państwa. Usamodzielniono finansowo np. szpitale, przychodnie, z którymi kontrakty zawierały nie biurokratyczne kasy chorych z upolitycznionymi radami, ale publiczne i konkurujące z nimi prywatne firmy ubezpieczeniowe.
Jednak nawet tam - jak pokazują badania - pojawiły się klientelizm i korupcja. A przecież nie było pokus takich jak u nas - szukania w publicznych pieniądzach taniego kredytu ze względu na najwyższe w Europie realne stopy procentowe.
Upolitycznione są rady kas, zarządy spółek, z nadania politycznego są prezesi funduszy celowych. Jeżeli - jak pani mówi - państwo rzeczywiście traci kontrolę nad wydawaniem publicznych pieniędzy, to politycy na pewno trzymają rękę na kasie.
Rzeczywiście nastąpiło odpaństwowienie, a równocześnie upartyjnienie. Fundusze publiczne stały się zapleczem finansowym partii politycznych.
Nie dawniej niż parę tygodni temu na konferencji zorganizowanej przez Instytut Spraw Publicznych wicemarszałek Sejmu Marek Borowski sugerował coś, co określano jako "opozycyjną partycypację", czyli pozostawienie w zarządzaniu funduszami publicznymi części ludzi AWS po wyborczym zwycięstwie SLD. To nic innego jak skomercjalizowane, międzypolityczne państwo, w którym wszystko rozpatruje się w kategoriach łupu wyborczego.
Wiele funduszy publicznych, samorządów i organizacji pozarządowych jest traktowanych jako miejsca służące do utrzymania swoich ludzi przy życiu. W samych tylko organizacjach pozarządowych z pieniędzy publicznych korzysta 2,5 miliona osób.
To duży błąd - nie zmusza się ich do prawdziwego wysiłku, do tego, by stawili czoło wyzwaniom, żeby naprawdę czegoś się nauczyli i byli w przyszłości elitą.
System, o którym pani mówi, to duże pieniądze i powiązania na najwyższym szczeblu. Właściciele małych i średnich przedsiębiorstw mają jednak problemy nawet na najniższych poziomach administracji.
Badania z zeszłego roku przeprowadzone w tej grupie przedsiębiorców pokazują, że aż 55,5 proc. skarży się, iż pole do korupcji otwiera ogromna uznaniowość przy podejmowaniu decyzji administracyjnych. To drugi ważny czynnik - obok kapitalizmu sektora publicznego - wpływający na poziom korupcji.
Uznaniowość może mieć kilka postaci. Po pierwsze - w izbach skarbowych, jeśli chodzi o podatki, wiele jest niejasnych możliwości, luk, sposobów na uniki, a to, czy zostaną wykorzystane, zależy wyłącznie od decyzji urzędników.
Po drugie ustawa o finansach publicznych z 1998 roku wprowadziła uznaniowe decydowanie przez ministra finansów, co należy do długu publicznego, a co nie. To pozwala bezkarnie łamać konstytucyjną zasadę, że dług publiczny nie może przekroczyć granicy bezpieczeństwa - 60 proc. produktu krajowego brutto.
Po trzecie możliwe jest dokapitalizowywanie słabych przedsiębiorstw akcjami spółek giełdowych, czyli dobrych. Jest to zupełnie uznaniowe uwłaszczanie naprawdę dużymi wartościami, a przede wszystkim dużą władzą, często strategiczną, menedżerów bankrutujących firm.
Mówiono mi np. o upadającej fabryce zbrojeniowej, która dostała trzy decydujące akcje KGHM Polskiej Miedzi.
Po czwarte wreszcie ma się zalegalizować handel zobowiązaniami, np. wobec ZUS. To pozwoli za niewielką część wartości przechwytywać bardzo duży majątek. O tym, kto wejdzie na ten lukratywny rynek, znów zdecydują urzędnicy.
Podsumujmy: ograniczenie kontrolnej roli państwa, uznaniowość, czy są jeszcze inne znaczące elementy zachęcające do korupcji?
Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. Dla doraźnych celów psuje się państwo.
Niedawno powstał Urząd Regulacji Telekomunikacji, który ma się zajmować rynkiem telekomunikacyjnym, a przecież zajmuje się już tym Ministerstwo Łączności. Różnica polega na tym, że minister może stracić stanowisko po wyborach, a szef takiego urzędu będzie nieusuwalny przez kilka lat.
Takie pokrywające się struktury tylko zacierają odpowiedzialność. A oprócz uznaniowości i obecnej formuły funduszy publicznych elementem sprzyjającym korupcji są właśnie struktury bez jasnej odpowiedzialności. U nas występują wszystkie te elementy.
Co zatem trzeba zrobić, żeby zmniejszyć korupcję w Polsce?
Po pierwsze wyeliminować uznaniowość, zlikwidować furtki w przepisach. Poza tym radykalnie zrewidować formułę sektora publicznego - określić jednolity system zamówień publicznych, kominy płacowe i odzyskać możliwości kontroli. Abdykacja państwa jest nie tylko nieuprawniona i marnotrawna, ale niszczy także cały symboliczny klimat towarzyszący demokracji. Aby poważnie traktować obowiązki obywatelskie, trzeba traktować państwo jako władzę. A u nas następuje świadome osłabianie państwa.
Wielu ma nadzieję, że korupcja zmniejszy się wraz z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej.
Czekanie na Unię Europejską to wielki błąd. Moim zdaniem, jeżeli sytuacja się nie zmieni, to jeszcze przed przystąpieniem do UE czeka nas poważny kryzys finansowy związany ze stanem sektora publicznego. Jesteśmy już bardzo blisko takiego kryzysu. W zeszłym roku - oficjalnie - dług publiczny sięgnął 55 proc. PKB, a jest mnóstwo długów nierejestrowanych i mnóstwo niezrealizowanych zobowiązań państwa np. w sferze obligatoryjnej pomocy społecznej czy składek ZUS dla bezrobotnych. Prawdopodobnie przekroczyliśmy więc poziom zadłużenia bezpieczny dla państwa. A nie mamy takich amortyzatorów, jakie mają inne kraje. We Włoszech silna jest szara strefa, Niemcy czy Austria mają korporacyjny system budowania zaufania na linii pracownicy - przedsiębiorcy. My nie mamy nic.
Nie można oczekiwać, że Unia Europejska uzdrowi sytuację. Jeżeli sami nie naprawimy sektora publicznego, to w ciągu roku może nastąpić załamanie publicznych finansów. A wtedy nasze wejście do Unii będzie stało pod znakiem zapytania.
Uważam, że wielkim nieszczęściem jest to, iż w raporcie Komisji Europejskiej dotyczącym przygotowania do integracji znaleźliśmy się wysoko - w drugiej grupie państw. Tak się stało, moim zdaniem, ze względu na interes europejskich firm finansowych, które prowadzą interesy w Polsce. Dla nich umieszczenie nas w trzeciej grupie zwiększyłoby ryzyko inwestycji. Tak wysoka pozycja absolutnie uspokoiła naszych decydentów politycznych, poczuli się bezpiecznie. To wielki błąd.
Rozmawiał Andrzej Stankiewicz | Profesor Jadwiga Staniszkis: Żeby stworzyć nieczytelne okazje do klientelizmu, korupcji, finansowania partii politycznych, dubluje się zadania administracji. Jeżeli czegoś ze względów politycznych nie można opanować, to się tworzy coś równoległego. wokół organów administracji powstały siatki powiązań niezależne od zmieniającej się władzy. kontrola powinna zająć się nie tylko sprawdzaniem konkretnych urzędników, ale wykryć niejasne relacje między biznesem i administracją. Jest gorzej, bo jest więcej okazji do korupcji. Wiąże się to z przejściem od czegoś, co ja nazywam "kapitalizmem politycznym" do "kapitalizmu sektora publicznego", tzn. tworzenia klientelistycznych układów wokół instytucji obracających państwowymi pieniędzmi. |
ROZMOWA
Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej
Jeszcze o plamie na honorze nauki polskiej
Panie profesorze, na pana spadł obowiązek wyjaśnienia sprawy słynnego już plagiatu. Kiedy przed dwoma laty uczelniana Komisja Dyscyplinarna umarzała postępowanie w sprawie plagiatu, jaki popełnił doktor Andrzej Jendryczko ("Rz" opisała sprawę 8 stycznia), postąpiła, jak państwo twierdzicie, zgodnie z prawem. Czy prawo rzeczywiście uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza?
TADEUSZ WILCZOK: Zapis w ustawie o szkolnictwie wyższym w części dotyczącej spraw dyscyplinarnych jest bardzo niekorzystny dla ścigania wszelkiego rodzaju przestępstw. Jeżeli badany czyn został popełniony przed trzema laty lub więcej, nie ma podstaw do tego, by zajmowała się nim komisja dyscyplinarna. Jest to fatalne. Przy czym plagiat jest tu tylko jednym z przypadków. Dotyczy to każdego wykroczenia przeciw regulaminowi akademickiemu.
Czy to oznacza, że rektor nie może zwolnić pracownika naukowego, który, popełniając plagiat, zachował się głęboko nieetycznie, czy nie może go zwolnić choćby dlatego, że jest to słaby pracownik? W każdej firmie takiego pracownika po prostu się zwalnia.
Jeśli pracownik ten nie popełnił czynu, który został mu udowodniony przez sąd, w wyniku postępowania karnego, to praktycznie nie ma żadnych podstaw do zwolnienia. Można skierować sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Ma ona prawo dawać nagany, upomnienia, aż do odsunięcie od wykonywania zawodu, lecz pod warunkiem, że nie nastąpiło przedawnienie sprawy.
Przyznam, że budzi to zdumienie...
Moje również. Jeśli jestem niezadowolony z nauczyciela akademickiego, bo źle prowadzi zajęcia ze studentami, albo jeśli jestem niezadowolony z kierownika katedry, bo prowadzi fatalnie badania naukowe, nie mam prawa go zwolnić. Raz na cztery lata jest oceniany ustawowo przez komisję, lecz nawet negatywna opinia nie jest powodem do zwolnienia. Trzeba mu jeszcze pozwolić na pracę przez rok. Po drugiej negatywnej opinii komisji można zastanawiać się, jak rozwiązać z nim stosunek pracy.
A sprawa pierwszego plagiatu pana Andrzeja Jendryczki i kilku autorów dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do kierownika Katedry Biochemii i Chemii profesora Drożdża, w której był zatrudniony doktor Jendryczko, informując, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Profesor Drożdż (wpisywany jako współautor, zrzekł się stanowiska kierownika katedry - B.C.) poinformował o tym rektora. Ten skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. Rzecznik potwierdził zarzuty duńskiego komitetu. Rektor (wtedy był to profesor Władysław Pierzchała - B.C.) zawiesił pana Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno...
Wiemy już, że nie mógł go natychmiast zwolnić...
Nie mógł go zwolnić, a jedynie zawiesić na pół roku, stwarzając mu komfortowe warunki, ponieważ ten pan nie musiał przychodzić do pracy, nie musiał niczego wykonywać, a pierwszego przychodził jedynie po pieniądze. Dotyczy to każdego zawieszonego pracownika naukowego, nie tylko Jendryczki.
A czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że już wszystko jest w porządku?
Z całą pewnością nie. Wykonała rzecz bez precedensu. Zwróciła się do trzech profesorów prawa, aby wyjaśnili, jak należy rozumieć zapis tej ustawy. Profesorowie stanęli na stanowisku, że plagiat plagiatem, my, profesorowie, nim się nie zajmujemy. Tępimy plagiaty, lecz jeśli chodzi o merytoryczną stronę, to sprawa jest przedawniona. Na podstawie tych właśnie opinii prawnych komisja, po rocznym postępowaniu, dziesiątkach posiedzeń i wyjaśnień, zajęła stanowisko takie: my, komisja, potępiamy plagiaty, natomiast w konkretnym przypadku odstępujemy od dalszego postępowania poprzez umorzenie sprawy.
Dlaczego jednak komisja nie zawiadomiła pism medycznych, a szczególnie "Przeglądu Lekarskiego", o popełnieniu plagiatu?
Komisja nie jest ciałem stałym. Działała w najlepszej wierze, o czym jestem głęboko przekonany, ale nie wiedziała, przez nikogo nie została poinformowana, że tak należy postąpić. Nie ma tu znów żadnych wytycznych, a byłoby to rozwiązanie.
A pan Jendryczko mógł spokojnie sam odejść z uczelni...
Szczęśliwie złożyło się, że panu Jendryczce kończył się kontrakt na kierowanie katedrą. Była to Katedra Chemii i Analizy Leków. Kiedy minęło sześć miesięcy "zawieszenia", rektor musiał przywrócić go do pracy, ale już nie na stanowisko kierownika katedry. Pan Jendryczko po kilku miesiącach wyraźnego niezadowolenia poprosił nas o zgodę na jego przejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Dostał ją natychmiast. Został zatrudniony na stanowisku profesora.
Nikt z częstochowskiej uczelni nie pytał państwa o opinię? Nie uznaliście, że należy poinformować nowego pracodawcę o popełnionym plagiacie?
Nie zostaliśmy o opinię poproszeni, choć powinno tak zawsze być. W związku z tym nikt panu Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii.
Czy nie wydaje się panu profesorowi, że jest to luka w mechanizmach akademickich?
Jest to luka. Uczelnia może, ale nie musi wystawiać opinii. Nie jest też nigdzie powiedziane, że uczelnia musi zasięgać opinii z poprzedniego miejsca pracy.
Ciekawe, jak teraz, po ujawnieniu ponad trzydziestu kolejnych plagiatów, zachowa się obecny pracodawca pana Jendryczki, rektor Politechniki Częstochowskiej. A jakie instytucje oprócz uczelni zajmowały lub powinny zajmować się tego typu sprawą?
Nikt się nią nie zajmował oprócz uczelni. W takich przypadkach, jeśli obwiniony czuje się poszkodowany, ma prawo odwołać się do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego i Nauki. Nic takiego się nie stało, wszyscy byli zadowoleni.
Czy nie wydaje się panu profesorowi, że coś więcej należało uczynić, powiedzieć o sprawie głośno, uprzedzić innych naukowców, by nie powoływali się na plagiaty Andrzeja Jendryczki?
Dzisiaj wydaje mi się, że będąc członkiem Komisji Dyscyplinarnej - mając bardzo krytyczny stosunek do plagiatów - napisałbym votum separatum i spowodował przesłanie sprawy do tejże Głównej Komisji Dyscyplinarnej. Ale to jest moje stanowisko dzisiaj, a nie wiem, czy dwa lata temu postąpiłbym tak samo. Dziś już wiemy, że pan Jendryczko plagiatów popełnił ponad trzydzieści.
Wprawdzie nie mówi się o tym głośno, lecz wiadomo, że plagiaty naukowe nie są niczym nowym.
Tak, to bardzo przykre i, niestety, ma miejsce na całym świecie. Także w najwybitniejszych instytucjach naukowych. Co ciekawe, po ujawnieniu plagiatu jednostka nie traci prestiżu, dalej jest świetną jednostką naukową, mimo że pozbyła się plagiatora.
Może właśnie oczyszczanie się i mówienie wprost o winach jest lepsze niż ich tuszowanie. Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny, nie lekarski, a naukowy?
O tej sprawie mówi się dużo i głośno. Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. To jest bardzo aktywne ciało kolegialne, które piętnuje w sposób jednoznaczny działania niegodne uczonego czy nauczyciela akademickiego. Natomiast nie ma przekładni prawnej. Brakuje nam możliwości odwołania się do litery prawa.
Szkoda wobec tego, że komitet nie zajął stanowiska w sprawie Andrzeja Jendryczki... Może powinniśmy w Polsce utworzyć na wzór duński niezależny od uczelni komitet badania nierzetelności naukowej?
Oczywiście, powinniśmy utworzyć reprezentatywne ciało, w którym zasiadałyby autorytety w nauce, by wywierały presję na tych, którzy postępują tak niegodnie. Osobę popełniającą plagiat należy potępić, zwolnić natychmiast z pracy, zakazać jej pracy naukowej i dydaktycznej.
rozmawiała Barbara Cieszewska | Profesor Tadeusz Wilczok, prorektor do spraw nauki Śląskiej Akademii Medycznej
Czy prawo uniemożliwia karanie naukowców, którzy popełnili plagiat, lub temu przeszkadza?
sprawa pierwszego plagiatu Andrzeja Jendryczki dotyczyła roku 1995, kiedy to duński Komitet do spraw Nierzetelności w Nauce wystąpił do Katedry Biochemii i Chemii, że został popełniony plagiat pracy autorów duńskich. Rektor zawiesił Jendryczkę na sześć miesięcy, bo tyle było mu wolno...
czy Komisja Dyscyplinarna, zgodnie z prawem umarzając sprawę, uważała, że wszystko jest w porządku?
nie.
Jendryczko poprosił nas o zgodę naprzejście do pracy w Politechnice Częstochowskiej. Został zatrudniony na stanowisku profesora.nikt Jendryczce nie wystawiał żadnej opinii.
Czy środowisko medyczne ma swój kodeks etyczny?
Profesor Kornel Gibiński jest przewodniczącym Komitetu Etyki Polskiej Akademii Nauk. |
OBYCZAJE
Kariera Bogdana Tyszkiewicza
Radny z rewolwerem za paskiem
FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI
Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.
Bogdana Tyszkiewicza policja zatrzymała po telefonie od mieszkańca Warszawy, że jakiś pijany grozi bronią gościom pubu na Żoliborzu. On utrzymuje, że jedynie spacerował bez marynarki z rewolwerem za paskiem. Według policji nie miał zezwolenia na broń, wygasło kilka tygodni temu. Badanie wykazało 2,5 promila alkoholu we krwi radnego.
O Tyszkiewiczu mówi się "barwna postać". Były hokeista, międzynarodowy sędzia hokeja, prezes Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, warszawski kupiec (wraz z żoną właściciel dwóch pubów, kilku sklepów) i działacz gospodarczy. "Dla jednych rzutki biznesmen i dobry organizator, dla drugich Nikodem Dyzma" - pisaliśmy o nim w 1998 roku.
Kandydat nieformalny
Karierę w samorządzie i częściowo w polityce zaczął po zostaniu szefem Warszawskiej Rady Gospodarczej - stowarzyszenia stołecznych kupców i rzemieślników. Najpierw zakładał wałęsowski Bezpartyjny Blok Wspomagania Reform. W 1993 roku startował nawet z jego listy z województwa ciechanowskiego do Senatu, ale przegrał. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" (przy nazwisku widniało "ekonomista", choć miał zaledwie wykształcenie średnie techniczne) dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do tworzącego się właśnie Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. W następnych wyborach występował już na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu. Ale przy jego nazwisku nie było informacji, jakie ugrupowanie go rekomenduje. Nieformalnie popierała go mazowiecka "Solidarność". - Formalnej rekomendacji nie miał, nieformalnie poparcie regionu miał - przyznaje jeden z członków ówczesnych władz "S" na Mazowszu. - Związkowcy dziwili się nawet, że ktoś, kto ma tyle kasy i nie jest związkowcem, występuje jako ich przedstawiciel. Bronił tej kandydatury przewodniczący Jacek Gąsiorowski - mówi nasz rozmówca, który woli pozostać anonimowy. - Według moich obserwacji Tyszkiewicz, człowiek towarzyski, otwarty, elokwentny i zamożny, zaimponował przewodniczącemu, który jest prostym związkowcem z Huty Lucchini - dodaje.
Od tej pory Bogdan Tyszkiewicz, na różnych etapach negocjacji w sprawie koalicji w warszawskim samorządzie, był mniej lub bardziej oficjalnym kandydatem "Solidarności" na przewodniczącego rady (został nim na kilka tygodni, ale kiedy zmieniła się koalicja, został odwołany), na prezydenta, na wiceburmistrza gminy Centrum.
Potem mówił, że jest doradcą ministra spraw wewnętrznych Janusza Tomaszewskiego oraz doradcą szefa UKFiT Jacka Dębskiego. Ale i to nie jest pewne. - Z tego, co wiem, nie był na etacie w MSWiA - mówi poseł Piotr Wójcik, który uchodził za bliskiego współpracownika Tomaszewskiego.
Wcześniej Tyszkiewicz zabiegał o stanowisko ministra sportu. Wraz z odejściem obu polityków jego kariera się skończyła. Ostatnio jeszcze liczył na jakąś funkcję przy komisarzu rządu w gminie Centrum, ale i to pragnienie nie zostało spełnione.
Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Jego styl określają: czarny mercedes z kierowcą, złoty zegarek ze złotą bransoletą, czarne ubrania z kolorowymi krawatami. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem. Ktoś, kto przedstawiał się jako jego asystent, rezerwował w rządowym ośrodku wypoczynkowym w Łańsku miejsca dla Tyszkiewicza i "bliskiego współpracownika jednego z bosów [pruszkowskiego] gangu" ("Życie" z 13.05.2000 r.).
W karierze samorządowca popierały Tyszkiewicza UW, "Solidarność", SKL, SLD. Czy organizacjom tym nie przeszkadzało, że taki człowiek reprezentuje je na eksponowanym stanowisku? Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę?
Człowiek z zewnątrz
- Przewodniczący rady to mimo wszystko funkcja papierowa - wspomina poprzednią kadencję samorządu jeden z warszawskich liderów UW Piotr Fogler, wtedy w Partii Konserwatywnej. - Nie ma bezpośredniego wpływu na decyzje, funkcji wykonawczej Tyszkiewicz by nie dostał. Jako przewodniczący był sprawny. Towarzysko bardzo miły, ze wszystkimi żył dobrze - i z lewicą, i z prawicą - dodaje. Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW właściwie oceniły zdolności intelektualne przewodniczącego i nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii. - Pozostał człowiekiem z zewnątrz - ocenia Fogler.
- W 1994 roku mało go znaliśmy - mówi szef mazowieckiej Unii Wolności Paweł Piskorski. - W klubie unijnych radnych uzyskał najwięcej głosów jako kandydat na przewodniczącego rady. W trakcie kadencji współpraca z nim systematycznie się pogarszała. Zdawał sobie sprawę, że nie dostanie się na listę kandydatów na radnych w następnych wyborach i przeniósł się do AWS - dodaje.
Dlaczego więc Unia ponownie głosowała na Tyszkiewicza po wyborach w 1998 roku? - Dostaliśmy od przewodniczącego mazowieckiej AWS Jacka Gąsiorowskiego pismo, że Tyszkiewicz jest oficjalnym kandydatem na przewodniczącego rady - wyjaśnia Piskorski. - Jak zaczęlibyśmy grzebać w kandydatach AWS, to oni chcieliby w naszych. W Sejmie Unia głosowała na Jana Marię Jackowskiego z AWS na przewodniczącego Komisji Kultury, chociaż jego poglądy mogły nam nie odpowiadać. Takie są zasady w koalicji.
Na tę samą zasadę powołuje się szef warszawskiego SLD Jan Wieteska: - Przyjęliśmy filozofię, że nie wnikamy w personalia koalicjanta. Obowiązuje zaufanie do partnera. Zresztą Tyszkiewicz wtedy jeszcze nie wyjmował pistoletu. Był trochę innym człowiekiem. Nie wiedziałem, co pije i ile pije. Każdy pije wódkę. On się w tym nie wyróżniał. Żeby kogoś oskarżać, trzeba mieć dowody.
Na bankietach - przeciętnie
Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS (RS AWS, PPChD, ZChN, Ruch Stu). Wskazują, że od początku był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej ("S" i SKL). - O Tyszkiewicza proszę pytać Jacka Gąsiorowskiego - odpowiadają posłowie Andrzej Smirnow, Piotr Wójcik, Andrzej Anusz. - Jego kandydaturę na przewodniczącego rady wysunął Region Mazowsze "S", to była kandydatura nie uzgodniona z resztą AWS - przypomina Smirnow.
Jedynie poseł Maciej Jankowski (wystąpił z Klubu AWS w Sejmie), który w 1998 roku mówił, że Tyszkiewicz jest dobrym kandydatem na prezydenta miasta, próbuje go bronić. - To, co się wypisuje o wypadku Tyszkiewicza, to nagonka, hucpa - mówi. - Jak mi wiadomo, rzecz się miała inaczej, niż była opisywana. Alkohol i rewolwer są naganne, ale nie zostało popełnione przestępstwo. Podtrzymuję opinię, że Tyszkiewicz to człowiek, który zna się na mieście, a takich nie ma wielu.
- A jego picie? Nigdy nie widziałem u niego nadmiernej skłonności do alkoholu. Widywałem go i przed południem, i po południu, i na bankietach. Zachowywał się przeciętnie.
Chcieliśmy zapytać przewodniczącego mazowieckiej AWS i regionalnej "Solidarności" Jacka Gąsiorowskiego, dlaczego tak mocno popierał Bogdana Tyszkiewicza, wysuwał jego kandydaturę na różne stanowiska. Dwa razy prosił o przesunięcie rozmowy ze względu na inne zajęcia. Za trzecim rzucił do słuchawki: "Nie będę tego komentował". I przerwał rozmowę.
Filip Frydrykiewicz
Kto głosował na przewodniczącego rady Centrum Bogdana Tyszkiewicza
Lipiec 1994 r.: 61 głosów z Unii Wolności i Samorządności, Forum Samorządowego, SLD - PSL
Listopad 1998 r.: 55 głosów z UW, "S", SKL, SLD | Bogdan Tyszkiewicz, warszawski radny AWS, zatrzymany kilka dni temu przez policję za paradowanie po pijanemu z bronią w miejscu publicznym, jeszcze niedawno wymieniany był jako kandydat na prezydenta Warszawy.
Najpierw zakładał wałęsowski Bezpartyjny Blok Wspomagania Reform. Później jako przedstawiciel "środowisk gospodarczych" dostał się do Rady Gminy Centrum. Wstąpił do Unii Wolności i jako jej członek został przewodniczącym rady. Pod koniec kadencji przeniósł się do Ruchu Społecznego Akcji Wyborczej Solidarność. W następnych wyborach występował już na pierwszym miejscu listy AWS w Śródmieściu. Nieformalnie popierała go mazowiecka "Solidarność". Bronił tej kandydatury przewodniczący Jacek Gąsiorowski. Od tej pory Bogdan Tyszkiewicz, na różnych etapach negocjacji w sprawie koalicji w warszawskim samorządzie, był kandydatem "Solidarności" na przewodniczącego rady, na prezydenta, na wiceburmistrza gminy Centrum.
Tyszkiewicz znany jest z tego, że nie stroni od alkoholu, noce spędza w nocnych klubach. Niedawno wyszły na jaw kontakty radnego z półświatkiem.
Kto bierze polityczną odpowiedzialność za jego karierę? Według Foglera wizerunek Unii nie cierpiał z powodu Tyszkiewicza, bo warszawskie władze UW nigdy nie zaproponowały mu miejsca w strukturach partii. Od odpowiedzialności za Tyszkiewicza odcinają się również działacze tzw. frakcji partyjnej AWS. Wskazują, że był to człowiek faworyzowany przez Gąsiorowskiego, stojącego na czele przeciwnej frakcji - związkowej. Chcieliśmy zapytać Jacka Gąsiorowskiego, dlaczego tak mocno popierał Bogdana Tyszkiewicza. rzucił do słuchawki: "Nie będę tego komentował". I przerwał rozmowę. |
Wolność wszystko zaczęła i coś skończyła
Chłopcy z NZS
Listopad 1981 r. strajk solidarnościowy na Uniwersytecie Warszawskim
FOT. (C) ALEKSANDER JAŁOSIŃSKI
KAZIMIERZ GROBLEWSKI
PAWEŁ RESZKA
Wbrew tytułowi Niezależne Zrzeszenie Studentów było i jest organizacją koedukacyjną.
To redaktor Irena Falska tuż przed stanem wojennym lekceważącym mianem "chłopcy z NZS" określiła w "Dzienniku telewizyjnym" strajkujących studentów. Zainteresowanie "Dziennika" NZS świadczy, że władza nie bagatelizowała tej organizacji. Olbrzymi transparent, jaki wywieszono dzień potem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie: "Chłopcy z NZS-u pozdrawiają dziewczynki z telewizji", udowadnia, że "chłopcy" byli dowcipni.
21 listopada NZS obchodzi 20-lecie istnienia. Data jest dosyć przypadkowa, bo tego dnia w 1980 roku nie zdarzyło się nic szczególnego. Dużo działo się i wcześniej, i później. Jacek Czaputowicz, członek ówczesnych władz NZS (dziś zastępca szefa służby cywilnej, a wcześniej dyrektor Departamentu Konsularnego w MSZ), wspomina, że przygotowania zaczęły się jeszcze w 1979 roku.
- Twierdzę, że podjęlibyśmy próbę powołania ogólnopolskiej niezależnej organizacji studenckiej, nawet gdyby nie wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej. Oczywiście powstanie "Solidarności" zmieniło skalę naszej organizacji - mówi. W szczytowym okresie, już w roku 1981 NZS miało 80 tysięcy członków.
NZS, tak jak "Solidarność", zaczęło rodzić się na Wybrzeżu. 27 sierpnia 1980 roku studenci z Gdańska ogłosili listę swoich postulatów, wśród których znajdowało się żądanie powołania niezależnej organizacji studenckiej. Rychło, bo już 2 września powołano Tymczasowy Komitet Założycielski Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich Uniwersytetu Gdańskiego.
I ta data uznawana jest obecnie za rocznicową.
- Problem w tym, że we wrześniu na uczelniach nie ma studentów. We wrześniu więc zrobiliśmy imprezy na uczelniach, a obchody centralne wyznaczyliśmy na 21 listopada - tłumaczy Piotr Sulima, obecny przewodniczący NZS.
Spory i strajki
Paradoksem jest, że we wrześniu 1980 nie istniała jeszcze nawet nazwa NZS. Wybrano ją po długich dyskusjach i sporach dopiero 19 października na zjeździe Niezależnych Organizacji Studenckich w Warszawie. Wtedy też przyjęto statut i wybrano Ogólnopolski Komitet Założycielski. Do tego czasu organizacje rozwijały się spontanicznie, każda na swojej uczelni lub w swoim mieście, bez centralnej czapy. Na tym tle pojawił się ciekawy spór. Część organizacji nie chciała na przykład rezygnować z autonomii. W rezultacie w statucie znalazły się zapisy znacznie ograniczające władzę centrali, a mimo to np. Kraków długo odmawiał podporządkowania się nadrzędnej strukturze.
- To prawda, Kraków zawsze musiał się pomądrzyć - mówi Jarosław Guzy, pierwszy szef NZS, który zresztą był delegatem Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Muszę powiedzieć, że była to taka burza w szklance wody. Spór, który toczył się w ścisłym gronie i nie przekładał się na doły. Najważniejsza była przecież wolność, która przyszła po latach życia i studiowania w gnijącym komunizmie.
Kraków "przyłączył się" w czasie strajku łódzkiego. Czaputowicz twierdzi, że strajk ten był drugim po powstaniu OKZ najważniejszym wydarzeniem w dziejach NZS. Wtedy młoda organizacja starła się z SZSP (Socjalistycznym Związkiem Studentów Polskich) - organizacją oficjalną, bogatą, stanowiącą naturalny szczebel w peerelowskich karierach. Z SZSP wywodzą się tacy m.in. politycy jak Aleksander Kwaśniewski, Marek Siwiec czy Wiesław Kaczmarek.
Strajk łódzki wybuchł, bo władze nie chciały zarejestrować organizacji. Najpierw toczono boje przed sądami, które uznały, że NZS nie jest związkiem zawodowym. To powodowało, iż zgodę na działalność musiało wydać Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki. Jednak i tu procedura się przedłużała. W styczniu 1981 r. wybuchł strajk na Uniwersytecie Łódzkim. Termin był wyjątkowo źle wybrany, trwała sesja zimowa, a potem zaczynały się ferie. Pierwszy stanął Uniwersytet, potem Akademia Medyczna. Władze liczyły, że strajk się nie rozprzestrzeni. Strajkujący chcieli dociągnąć do końca ferii. Gdy wynegocjowano już wszystkie inne postulaty oprócz rejestracji NZS, naczelne władze SZSP wezwały do powrotu do nauki.
- Dzień 16 lutego miał być decydujący. Pytanie brzmiało: czy studenci przyłączą się do strajku na rzecz rejestracji, czy posłuchają SZSP - wspomina Jacek Czaputowicz.
Protest rozprzestrzenił się na cały kraj.
- Chociaż za władzą stał cały aparat propagandowy, czuliśmy poparcie społeczne. Nawet łódzcy cinkciarze zrobili zrzutkę na zakup soków dla studentów - mówi Wojciech Walczak, przewodniczący strajku, późniejszy wiceszef NZS (potem członek założyciel ZChN, dziś w Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Łodzi).
Studenci negocjowali z samym ministrem nauki Januszem Górskim. Anegdota głosi, że minister przyjechał nachmurzony i pełen pretensji. Mówił o tym, że na Politechnice Warszawskiej studenci wywiesili karykaturę Leonida Breżniewa, co jest niebezpieczne i może godzić w sojusze. Głos zabrał Teodor Klincewicz (członek władz NZS, aktywny w podziemiu, zginął tragicznie na początku lat 90.):
- Panie ministrze - zapytał - a gdzie tu miejsce na tradycyjne studenckie jaja?
Rejestracja nastąpiła 17 lutego 1981 roku o godz. 22.15. Do dziś ówcześni przywódcy NZS są dumni, że w jego statucie nie znalazł się zapis o kierowniczej roli PZPR - czym wyprzedzili "Solidarność", gdyż ta miała "kierownicę" wpisaną do aneksu statutu.
- To zasługa Czaputowicza i Wiesława Chrzanowskiego - wspomina Jarosław Guzy. - Wymyślili, że w statucie można powołać się na konstytucję, która mówi o "kierowniczej roli..." i nie ma sensu się powtarzać.
Szklane domy
Pierwszy Zjazd NZS odbył się w kwietniu 1981 r. w Krakowie. Powołano władze zrzeszenia. Pierwszym przewodniczącym został Jarosław Guzy. Zastępcami Klincewicz, Walczak i Leszek Przysiężny z Gdańska. Rzecznikiem prasowym Jacek Rakowiecki (potem publicysta "Tygodnika Powszechnego", sekretarz redakcji w "Gazecie Wyborczej", obecnie naczelny tygodnika "Viva"). Skarbnikiem został Konstanty Radziwiłł, książę i szef NZS na Akademii Medycznej w Warszawie (obecnie uznany lekarz, sekretarz Naczelnej Rady Lekarskiej, ojciec ośmiorga dzieci).
- Zawsze byłem dokładny i akuratny, może to zdecydowało, że zostałem skarbnikiem - mówi Radziwiłł. Dodaje, że NZS było szaloną, młodzieżową rewolucją.
- W moim przypadku tym bardziej szaloną, że nie straciłem roku na Akademii Medycznej. Połączyć takie studia i działalność w NZS było potwornie trudno. Ale wspominam to z dumą i nutką żalu: wszystko było czarno-białe, widzieliśmy wszystko ostrzej i byliśmy młodsi.
Na zjeździe ujawnił się konflikt między środowiskiem lewicowym (związanym z ludźmi z KOR) a narodowym (bliższym działaczom byłego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, Ruchu Młodej Polski, KPN).
- Pamiętam spór o obsadę stanowiska redaktora naczelnego tygodnika NZS, który zresztą nigdy się nie ukazał - wspomina Marek Jurek (wtedy członek Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS, dziś członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji).
Poza tym NZS działało na wariackich papierach.
- Unosiły nas wiry politycznych wydarzeń. NZS to był nasz kawałek wolnej Polski - wspomina Wojciech Walczak.
Przyjęto uchwałę, że władze NZS pracują społecznie. Nowy przewodniczący wziął urlop dziekański i przeniósł się do Warszawy.
- Mieszkałem u znajomych i żyłem dzięki ich życzliwości. Gdy mnie wybierano, ważyłem 83 kilogramy, gdy wprowadzono stan wojenny ważyłem 68 - mówi Jarosław Guzy.
Na zjeździe nie opracowano szczegółowego programu (dyskusję odłożono na grudzień 1981 r.). Dlatego postulaty Zrzeszenia były dość eklektyczne i różniły się między uczelniami. Powszechnie domagano się na przykład zniesienia języka rosyjskiego: "Górski, Górski miły bracie, daj nam wybór w lektoracie" - śpiewano ministrowi nauki w Łodzi. Potem odmarksizowanie programu studiów (ekonomia polityczna i filozofia marksistowska). Były postulaty ogólnospołeczne: zaprzestanie represji za działalność opozycyjną, uwolnienie więźniów politycznych (25 maja 1981 r. odbyły się manifestacje NZS w całej Polsce w obronie uwięzionych), zniesienie cenzury, zniesienie ograniczeń w podróżowaniu itd.
- Z NZS byłem pierwszy raz na Zachodzie, w Paryżu. Potem mieliśmy jechać do USA, ale zabrali nam paszporty - wspomina Guzy.
Oprócz tego wszystkiego Zrzeszenie walczyło o byt - przydzielenie lokali, telefonów i pieniędzy na działalność. Co prawda organizacja dostała dotację od państwa, ale była ona śladowa. Dlatego działacze NZS myśleli o rozpoczęciu działalności gospodarczej. Jarosław Guzy oświadczył w wywiadzie dla "ITD", że we Wrocławiu NZS będzie otwierało szklarnie. Jednak wkrótce okazało się, że mówił o szklanych domach.
Władza kończy sprawę
Pod koniec 1981 r. władza zaczęła zaostrzać kurs wobec NZS i "Solidarności". 26 października 1981 r. wybuchł strajk w radomskiej Wyższej Szkole Inżynieryjnej. Był to protest przeciwko wyborowi na kolejną kadencję skompromitowanego rektora prof. Michała Hebdy. Na wiecach krzyczano wtedy "Wyhebdalaj!".
Pojawiają się opinie, że strajk był ewidentną prowokacją władz, które już wtedy zaczęły zbierać argumenty mające usprawiedliwić wprowadzenie stanu wojennego. Protest narastał. 12 listopada NZS ogłosiło ogólnopolski strajk ostrzegawczy. Trzy dni później zaapelowało o rozpoczęcie strajków okupacyjnych we wszystkich wyższych uczelniach.
Pod koniec listopada wybuchł strajk w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarnictwa. Studenci nie chcieli, by ich szkoła podlegała MSW. Władza nie chciała żadnych ustępstw. Szkoła na wniosek szefa MSZ generała Czesława Kiszczaka została rozwiązana. 2 grudnia ZOMO brutalnie rozbiło strajk. Studentów poparła "Solidarność" i Rada Rektorów.
13 grudnia wprowadzono stan wojenny, a 5 stycznia 1982 r. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wydaje decyzję o rozwiązaniu NZS.
Wielu działaczy Zrzeszenia zostało internowanych. Jarosław Guzy przesiedział ponad rok. Aresztowano również Agnieszkę Romaszewską, członkinię Komisji Rewizyjnej Zrzeszenia.
- Występowaliśmy do władz więziennych o zgodę na ślub, ale nam odmówiono. Pobraliśmy się 26 maja 1982 r., podczas mojej przepustki - wspomina Guzy.
W podziemiu NZS się "rozpuściło".
- Dostarczaliśmy "żołnierzy" całej opozycji - tłumaczy Guzy. W Warszawie aktywny był Teodor Klincewicz, prowadził Grupy Oporu "Solidarni". W Krakowie i Wrocławiu powstały struktury podziemne NZS.
Na głowę funkcjonariusza
Ustawa o szkolnictwie wyższym z 1982 roku była zaskakująco liberalna. Znalazły się w niej wszystkie ważne postulaty studentów z 1981 roku. W tej sytuacji, po zdelegalizowaniu NZS, wielu jego członków próbowało nadal coś robić jawnie. W większości ośrodków ludzie z NZS zaangażowali się w prace samorządu.
Ale 25 lipca 1985 roku Sejm zmienił ustawę o szkolnictwie wyższym. Jak zwykle decyzje dotyczące studentów, niekorzystne dla nich, podjęto w czasie wakacji, by studenci nie mogli zaprotestować.
Grupa aktywnych politycznie studentów zaczęła odtwarzać struktury Niezależnego Zrzeszenia Studentów.
W rzeczywistości powstawało drugie NZS, mało przypominające to z lat 1980 - 1981. Tworzyło go nowe pokolenie studentów. Zasady konspiracji i brak ludzi były powodem, że większość akcji miała charakter kadrowy.
Rozpoczynał się rok akademicki 1987/88. Na Uniwersytet Warszawski miał przyjechać Wojciech Jaruzelski.
- Postanowiliśmy powiesić "gadułę" z nagraną audycją na jego przyjazd - wspomina jedną z typowych akcji Wojciech Lewicki, wówczas student fizyki UW. - Andrzej Anusz jako obstawa stał przed bramą, Mariusz Kamiński schował się w krzakach, a ja wlazłem na drzewo i wieszam - opowiada. - Cały uniwerek był obstawiony. Wyczuwali, że coś może się dziać, lecz nie wiedzieli, co. Stanął jeden pod drzewem, na którym siedziałem, i się rozgląda. To skoczyłem mu na głowę, z młotkiem w ręku. I chodu, w butach o dwa numery za małych. Wyprułem za rektorat, zeskoczyłem ze skarpy. Później mi Kamiński opowiadał, że facet wyciągnął spluwę i krzyczał: "stój, bo strzelam". A Mariuszek po dachach jakichś uciekał i okulary zgubił.
Na Uniwersytecie Warszawskim życie biegło swoim torem, od sesji do sesji. Dla większości studentów konspiracja, ulotki, to były, w połowie lat 80., bezsensowne wygłupy. Istnienie NZS mało kto zauważał. Słabo rozchodzą się podziemne wydawnictwa. Samorząd uczy się funkcjonować pod zmienioną ustawą. Na tych wydziałach, na których był silny, to on kojarzył się z opozycyjnością.
Zdając sobie sprawę z takich nastrojów, ludzie zaangażowani w NZS mieli obawy, czy w przypadku ewentualnej decyzji o wyjściu na powierzchnię nie zostaną uznani - nawet przez aktywną część studentów, udzielających się w samorządzie - za ciało obce, które nie wiadomo, skąd się wzięło.
Już po ujawnieniu okazało się, że obawy były uzasadnione tylko częściowo.
Pokazać się
10 stycznia 1987 roku w Warszawie, w Akademiku Politechniki Warszawskiej przy placu Narutowicza, doszło do nieformalnego II Zjazdu NZS. Udało się powołać władze krajowe, reprezentujące 21 wyższych uczelni w Polsce. Z Warszawy była na spotkaniu reprezentacja Politechniki; nie było Uniwersytetu.
- Stało się to częściowo z przypadku - mówi Andrzej Anusz, wówczas student historii. - Spotkanie organizowali ludzie ściśle związani z pierwszym NZS, Wojciech Bogaczyk, Ryszard Czarnecki. I oni akurat w Warszawie mieli kontakty z Politechniką, nie z nami.
NZS uczelni warszawskich założyło wkrótce Unię NZS Warszawa, która przyłączyła się do krajówki.
W krajówce od początku były konflikty. Ci, którzy zaczęli studia po stanie wojennym, nie bardzo chcieli się podporządkować działaczom "pierwszego" NZS. Spierano się też, czy NZS ma być bardziej związkiem zawodowym studentów czy partią polityczną.
Na przełomie 1987 i 1988 roku podziemne komisje zakładowe NSZZ "S" zaczęły tworzyć jawne komitety założycielskie NSZZ "S", które składały wnioski o rejestrację. Ludzie z NZS podchwycili ten pomysł.
- I tak ileś osób było spalonych. Doszliśmy do wniosku, że ich należy ujawnić - mówi Wojciech Lewicki. - Parę osób, które mogły wyjść, specjalnie zostało. Żeby się całkiem nie odsłonić. Na przykład Zimiński - mówi Lewicki.
Tomasz Zimiński był wówczas, jako student III roku prawa we władzach podziemnej krajówki NZS i przyznaje, że w krajówce była "pewna doza sceptycyzmu" wobec pomysłu jawnej działalności. - Koledzy z mniejszych ośrodków nie wyobrażali sobie tego. Tam esbecja trzymała się bardzo mocno.
- I okazało się, że to był wielki sukces - mówi Tomasz Zimiński. - Ósmego marca 1988, w ciągu kilku godzin, przy jednym wystawionym stoliku do NZS zapisało się 899 osób. Byliśmy poruszeni, nie spodziewaliśmy się, że to tak szybko zaskoczy.
Dziesięciu jawnych
Anusz nosił czapkę w kratkę z daszkiem i chodził w charakterystycznej dla tamtego czasu za dużej zielonej kurtce typu parka. Ale i tak wyglądał najporządniej i najstateczniej. Pozostali w krótkich kurtkach i arafatkach pod szyją. - Szczerze mówiąc, niektórzy koledzy robili na mnie wrażenie wiecznych rewolucjonistów - wyznaje Paweł Lisicki, włączony do grona ujawniających się na UW z racji kierowania aktywnym kołem naukowym na prawie. Większość w adidasach, które milicji do tego stopnia kojarzyły się z przeciwnikami władzy, że na demonstracjach zomowcy otrzymywali polecenia bicia lub zatrzymywania "tych w adidasach".
Najpierw, 18 lutego 1988, odbył się mały wiec, który można nazwać próbą generalną. Przyszło kilkaset osób.
Na 8 marca został zapowiedziany wiec pod hasłem: "NZS wraca". Parę dni wcześniej schowali na terenie uniwersytetu, m.in. w siedzibie samorządu, transparenty i materiały. Rektor prof. Grzegorz Białkowski, przychylny NZS, uprzedzony o zamiarze ujawnienia się, ogłosił 8 marca godziny rektorskie. Nakazał pozamykać bramy uniwersytetu, tak by na teren nie mógł wejść nikt poza studentami i pracownikami. Chodziło o to, by maksymalnie ograniczyć możliwość esbeckiej prowokacji w czasie wiecu.
Przed blisko dwoma tysiącami studentów, na murek obok tablicy upamiętniającej wydarzenia marca 1968 roku, wdrapało się kilkanaście osób z przypiętymi znaczkami NZS. Przygotowany tekst wystąpienia czytało dziesięć ujawniających się osób, każdy po kawałku, podając swoje nazwiska. Zapowiedzieli wtedy złożenie wniosku o rejestrację.
Wieczorem tego samego dnia NZS po raz pierwszy od dawna wyszło na ulice. Tu już nie było chronione bramami uczelni, nieprzekraczalnymi, bez woli rektora, przez milicję. Po mszy w kościele św. Anny manifestanci zamierzali złożyć kwiaty pod pomnikiem Adama Mickiewicza.
- Poszliśmy w pierwszym szeregu, bo kto miał iść? Skoro się rano ujawniliśmy, to nie było rady - mówi Wojciech Lewicki, jeden z ujawnionej "dziesiątki".
Manifestanci ogłosili, że jest to pokojowa manifestacja. Pierwsze rzędy nawet na widok ZOMO usiadły na ulicy. Ale zomowcy zaatakowali. Dali tego wieczoru popis brutalności.
- Próbowaliśmy wyczuć granicę, ile można. Kiedy władza jest w stanie się cofnąć, a kiedy nie. Rano zrobiliśmy wiec, okazało się, że można, to wieczorem zrobiliśmy manifestację - mówi Anusz.
Protesty robotników w kwietniu i w maju1988 roku w Nowej Hucie i Stoczni Gdańskiej doprowadziły do pierwszych od kilku lat strajków solidarnościowych na kilku uczelniach. Ci którzy byli w NZS w 1980 roku już dawno, z wyjątkami, pokończyli uczelnie. Teraz, 4 i 5 maja 1988, po raz pierwszy w swoim życiu, strajkowali na Uniwersytecie Warszawskim ci, dla których wydarzenia z 1980 roku czy stan wojenny to były wspomnienia z końca podstawówki lub początku szkoły średniej.
Wielu uczestników strajku rozczarowało wtedy, że nagle, 5 maja wieczorem, NZS ogłosiło, że go kończy. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, iż działająca jawnie dopiero od dwóch miesięcy grupa już zdążyła się podzielić: na część radykalniejszą i zachowawczą.
Powielacz na Białoruś
Relacje między NZS a "S" są w tym okresie bardzo dobre. Lech Wałęsa nazywa NZS "studencką »Solidarnością«". Drogi rozchodzą się w związku z Okrągłym Stołem. NZS, mimo wahań, decyduje się usiąść do rozmów w podstoliku. Ale umowy nie podpisuje.
- Nie podpisaliśmy umowy, bo nie było w niej gwarancji dla legalizacji NZS - twierdzi Anusz.
Nie znaczy to, że NZS odrzuca porozumienie. Wydarzenia zaczynają tak przyśpieszać, że wszyscy chcą w nich uczestniczyć. Ludzie NZS rozchodzą się w różne miejsca, niektórzy aktywnie pomagają Komitetowi Obywatelskiemu w kampanii przed wyborami 4 czerwca 1989 roku.
Wcześniej, w maju, Sąd Wojewódzki w Warszawie znowu odmawia rejestracji NZS. Spotyka się to z oburzeniem; przecież jest po Okrągłym Stole, kończy się kampania przed wyborami parlamentarnymi.
Wywołuje to strajki na ponad 40 uczelniach w kraju. Ostatecznie 23 września 1989, czyli dopiero po powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, Sąd Najwyższy uchylając decyzję Sądu Wojewódzkiego, zarejestrował NZS.
A potem prawie cała ekipa, która wywalczyła od nowa NZS, i to nie tylko w Warszawie, ale i w innych ośrodkach, wycofała się. W listopadzie 1989 na zjeździe już prawie nikt ze starej gwardii nie kandydował do władz.
- Miałem poczucie, że zrobiłem to, co trzeba było zrobić. I coś się skończyło. Przyszedł czas na nowych, którzy nie zdążyli na konspirację - mówi Tomasz Zimiński.
Na następnym zjeździe szefem został Paweł Piskorski, który w czasie przechodzenia do legalnej działalności nie odgrywał jeszcze żadnej roli.
Na przełomie 1989 i 1990 roku był pomysł, aby zmienić formułę NZS na ruch młodej inteligencji. Taki polski Fidesz. Ale pomysł padł.
- A pamiętam, jak jeszcze w 1988 piłem nad Wisłą piwo z Orbanem (Wiktor Orban, obecnie premier Węgier) - wspomina Zimiński. - Wtedy oni przyjeżdżali do nas uczyć się polityki i oczy szeroko otwierali, bo u nich dopiero się wszystko miało zacząć. Później oni powołali Fidesz, a my się rozeszliśmy.
NZS zaczęło się wikłać w działalność polityczną, przeciągane przez jednych swoich byłych działaczy w stronę Porozumienia Centrum, przez innych w stronę Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Duża grupa z Andrzejem Papierzem (wtedy student historii, jeden z dziesiątki ujawnionych 8 marca, obecnie p.o. dyrektor Centrum Informacyjnego Rządu) poszła pracować do tworzonego Urzędu Ochrony Państwa. Część, jak Mariusz Kamiński (obecnie poseł AWS, szef Ligi Republikańskiej) do Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie Wałęsie. Paweł Lisicki jest sekretarzem w redakcji "Rzeczpospolitej", Andrzej Anusz posłem AWS.
- Myślę, że jako środowisko nie zaistnieliśmy - mówi Tomasz Zimiński, obecnie wydawca "Informacji" w Polsacie.
Cezary Sobieszczak, kolejny z "dziesiątki", która się ujawniła 8 marca 1988 na UW, wówczas student resocjalizacji, nie może znaleźć pracy. Przed dziesięcioma dniami lekarze wycięli mu guza z mózgu. Leży w szpitalu na Banacha i cieszy się, że prawa ręka jest już prawie zupełnie sprawna. Żaden z dawnych kolegów z NZS nie odwiedził go w szpitalu.
W Rembertowie Wojciech Lewicki ma małe, ale własne wydawnictwo. - Jak się zrobiła wolność, to się od razu zwinąłem z NZS. Czemu nie poszedłem jak inni do polityki? Bo nie miałem ochoty. Zobaczyłem, że koledzy już się zaczynają łokciami przepychać, pić wódkę z różnymi palantami. Po co mi to.
Powielacz, na którym drukował "Tygodnik Mazowsze", pojechał przed kilkoma laty na Białoruś. Teraz tam powiela bibułę. | Niezależne Zrzeszenie Studentów 21 listopada obchodzi 20-lecie istnienia. NZS zaczęło rodzić się na Wybrzeżu. w 1980 przyjęto statut i wybrano Ogólnopolski Komitet Założycielski. Kraków przyłączył się w czasie strajku łódzkiego. Wtedy młoda organizacja starła się z Socjalistycznym Związkiem Studentów Polskich. Strajk łódzki wybuchł, bo władze nie chciały zarejestrować organizacji. Protest rozprzestrzenił się na cały kraj. Rejestracja nastąpiła 17 lutego 1981 roku. Do dziś ówcześni przywódcy NZS są dumni, że w jego statucie nie znalazł się zapis o kierowniczej roli PZPR.Pierwszy Zjazd NZS odbył się w kwietniu 1981 r. w Krakowie. ujawnił się konflikt między środowiskiem lewicowym a narodowym. nie opracowano szczegółowego programu. postulaty były dość eklektyczne i różniły się między uczelniami. Pod koniec 1981 r. władza zaczęła zaostrzać kurs wobec NZS i "Solidarności". 13 grudnia wprowadzono stan wojenny, a 5 stycznia 1982 r. Ministerstwo Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki wydaje decyzję o rozwiązaniu NZS.Wielu działaczy zostało internowanych. po zdelegalizowaniu NZS wielu jego członków próbowało nadal coś robić jawnie. Grupa aktywnych politycznie studentów zaczęła odtwarzać struktury NZS.drugie NZS Tworzyło nowe pokolenie studentów. ludzie zaangażowani w NZS mieli obawy, czy w przypadku ewentualnej decyzji o wyjściu na powierzchnię nie zostaną uznani za ciało obce. 10 stycznia 1987 roku w Warszawie doszło do nieformalnego II Zjazdu NZS. NZS uczelni warszawskich założyło wkrótce Unię NZS Warszawa, która przyłączyła się do krajówki. Ósmego marca 1988, w ciągu kilku godzin, do NZS zapisało się 899 osób. Na 8 marca został zapowiedziany wiec pod hasłem: "NZS wraca". Przed blisko dwoma tysiącami studentów tekst wystąpienia czytało dziesięć ujawniających się osób. Zapowiedzieli złożenie wniosku o rejestrację.Wieczorem NZS wyszło na ulice. zomowcy zaatakowali. w kwietniu i w maju1988 roku Relacje między NZS a "S" są bardzo dobre. Drogi rozchodzą się w związku z Okrągłym Stołem. Ostatecznie 23 września 1989, po powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego, Sąd Najwyższy zarejestrował NZS. |
ROZMOWA
Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii
Nasza orientacja proeuropejska jest jasna
FOT. ARCHIWUM
Jak ocenia pan okres swej prezydentury po ponad trzech latach i w obliczu kolejnych wyborów prezydenckich, które odbędą się jesienią?
PETRU LUCINSCHI: - Stoimy wciąż przed trzema problemami. Po pierwsze, mołdawskie tradycje państwowe zostały dawno przerwane, a ostatnich kilkadziesiąt lat żyliśmy w Związku Radzieckim i nie mamy doświadczeń pomocnych przy formowaniu samodzielnego państwa. Po drugie, przekształcamy gospodarkę, która była skolektywizowana i scentralizowana jak jedna wielka hala fabryczna, w gospodarkę rynkową. Jednocześnie, od ogłoszenia niepodległości nasze związki gospodarcze ukierunkowane dawniej wyłącznie na wschód przestały funkcjonować tak jak dawniej, bo na wschodzie spadło zainteresowanie współpracą z nami. Wreszcie jest kwestia procesów demokratycznych, budowy społeczeństwa obywatelskiego i obyczajów demokratycznych na różnych poziomach życia społecznego. Tu również brak nam tradycji.
Przemiany w tych dziedzinach nie przyniosły jeszcze odczuwalnych dobrych rezultatów, choć w bieżącym roku powinny już być one zauważalne. Natomiast gdy chodzi o naszą pozycję w świecie, to Mołdawia stała się bardziej znana w Europie. Nasza orientacja proeuropejska jest jasna.
Jeśli tak, to jak pan chce pogodzić dążenie do udziału w integracji europejskiej z faktem, że Republika Mołdawii pozostaje członkiem Wspólnoty Niepodległych Państw?
Pańskie pytanie zdaje się logiczne, ale pomija pewne elementy rzeczywistości. WNP jest organizacją regionalną, podobnie jak Współpraca Gospodarcza Krajów Morza Czarnego (BSEC), w której też aktywnie działamy i nikt nam w tej sprawie nie zadaje podobnych pytań. WNP widziana jest za bardzo pod kątem politycznym. My uczestniczymy tylko w wymiarze gospodarczym Wspólnoty, a nie na przykład wojskowym - tego porozumienia nie ratyfikowaliśmy. Zwracamy uwagę, by dokumenty WNP, które podpisujemy, nie były przeszkodą w integracji z Europą. Problem raczej w tym, że Europa nie może się zdecydować ani w sprawie Mołdawii, ani w sprawie Ukrainy...
My też mamy z tym pewne problemy...
Wy nie macie żadnych problemów, bo jesteście już objęci integracją, podobnie jak kraje bałtyckie. W sprawie krajów bałtyckich Europa zadecydowała, że są one jej integralną częścią. A więc pytanie należy postawić Unii Europejskiej. My robimy, co możemy. Jeśli mamy dobre stosunki gospodarcze z Ukrainą, Rosją, a nawet Białorusią, to dlatego, że znajdujemy tam zbyt na wyroby naszej produkcji.
Polska też handluje z tymi krajami, a nie jest członkiem WNP. Jakie są konkretne korzyści ze statusu członka Wspólnoty?
68 proc. naszego handlu to handel z nimi. Potrzebujemy kontaktów z ludźmi, którzy mają tam duże interesy. Są też ułatwienia celne, konsularne, większa wolność poruszania się. I tyle. Polska też z pewnością potrzebuje współpracy z Rosją. Ale nawiasem mówiąc, zanim Mołdawia miała związki z Rosją, miała je z Polską - już w czternastym wieku.
Pod koniec ubiegłego roku upadł rząd Iona Sturzy, który był postrzegany na Zachodzie jako reformatorski. Jaki charakter ma rząd jego następcy, Dumitru Braghisa?
Rząd Sturzy był oparty na ścisłym podziale tek między ugrupowaniami koalicji będącej konglomeratem wielu partii. Gdy utracił większość parlamentarną, można było rozpisać przedterminowe wybory. Większość deputowanych zdecydowała się jednak poprzeć rząd zbudowany nie na zasadzie podziału stanowisk pomiędzy partie. Właśnie mija 100 dni urzędowania rządu Braghisa, który kontynuuje politykę reform i integracji europejskiej, a jednocześnie zaczął się zajmować codzienną rzeczywistością ekonomiczną i zwrócił większą uwagę na problemy korupcji i przestępczości gospodarczej. Rząd Sturzy zajęty był bardziej makroekonomią, stosunkami z międzynarodowymi instytucjami finansowymi itd.
Czy parlament jest równie reformatorski?
Tam jest wiele dziecinady. Rząd zwrócił się ostatnio do parlamentu o zgodę na prywatyzację strategicznych dziedzin naszej gospodarki: produkcji wina i tytoniu. Partie, które wspierały gabinet Sturzy i które mają prywatyzację w swoim programie, nie chcą głosować za tym, bo to nie ich rząd. Interes kraju nie liczy się. Domagają się natomiast, by frakcja komunistyczna, która głosowała za rządem Braghisa, głosowała też za prywatyzacją. A komunistom z kolei przeszkadza w tym doktryna. To wszystko jest godne ubolewania.
Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta. Dlaczego?
System parlamentarny funkcjonuje dobrze, gdy są dwie alternatywne siły polityczne zmieniające się u steru władzy w wyniku wyborów. U nas jest konglomerat ugrupowań. Niby jest jakaś prawica, lewica i centrum, ale są i partie trudne do określenia. Jak z tego zbudować większość? Była koalicja większościowa i po siedmiu miesiącach rozpadła się. Tymczasem mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje? A więc może należy wzmocnić konstytucyjnie władzę wykonawczą.
Istnieje forma demokracji z silną władzą prezydenta. Jest przy tym niezależne sądownictwo, Trybunał Konstytucyjny, parlament. Do niedawna było tak na przykład w Finlandii, która teraz, gdy jej sytuacja w pełni ustabilizowała się, stała się republiką parlamentarną. Silny prezydent jest też na Cyprze, którego sytuacja jest trochę analogiczna do naszej, bo tak jak u nich północ kraju, tak u nas Naddniestrze to separatystyczne republiki utworzone siłą i nieuznawane przez społeczność międzynarodową. Inny przykład to Chorwacja za rządów Tudjmana.
Chorwacja Tudjmana nie była w pełni demokratyczna.
Wiem, chcę tylko powiedzieć, że silne rządy prezydenckie wynikały z sytuacji tego kraju, dopóki nie umocnił swej państwowości. Myśmy natomiast przyjęli system będący kompilacją różnych elementów demokracji europejskiej i po sześciu latach wszystkie siły polityczne są zgodne, że trzeba to jakoś zreformować. Pracujemy nad tym otwarcie, we współpracy m. in. z Radą Europy.
Jak wyglądają stosunki mołdawsko-rumuńskie?
Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych...
Jednak w 1918 roku Besarabia weszła w skład Rumunii...
Na niewiele ponad dwadzieścia lat. A czy Austria nie była przez kilka lat częścią Niemiec? Podobna jest sytuacja między Mołdawią a Rumunią. Proszę zwrócić uwagę, że choćby w ostatnich dziesięcioleciach rozrosły się tu miasta, do których napłynęli Rosjanie, Ukraińcy. Coś się tu zmieniło. Niezależnie jednak od tego jesteśmy za jak najściślejszymi stosunkami z Rumunią. I mamy je w bardzo wielu dziedzinach.
Moje pytanie nie tyle dotyczyło perspektyw zjednoczenia, ile raczej wiązało się z faktem, że Rumunia, tak z wami związana kulturowo, jest waszym sąsiadem bardziej zaawansowanym na drodze integracji europejskiej i w przyszłości granica z nią może się okazać waszą granicą z Unią Europejską, jak dla Polski obecnie granica z Niemcami.
My też chcielibyśmy graniczyć z Unią przez Niemcy, ale cóż robić. Mówiąc jednak poważnie: staramy się w pełni wykorzystywać sąsiedztwo z Rumunią, również w perspektywie integracji europejskiej.
Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza i wycofania stamtąd rosyjskiej XIV Armii?
Rosja zajmuje jasne stanowisko, gdy chodzi o konieczność zachowania integralności terytorialnej Mołdawii. Mam nadzieję, że wraz z prezydenturą Władimira Putina to się zrealizuje. Zdajemy sobie sprawę, że trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii. Wszystko zależy od polityki rosyjskiej, częściowo ukraińskiej, a poza tym od stanowiska Europy, OBWE, nawet ONZ. My w żadnym razie nie chcemy konfliktu zbrojnego, tylko rozwiązania pokojowego. A do wyprowadzenia XIV Armii Rosja zobowiązała się podczas szczytu OBWE w Stambule w listopadzie ubiegłego roku.
Rozmawiał w Kiszyniowie Bogumił Luft
Republika Mołdawii leżąca między Prutem a Dniestrem to historyczna Besarabia, wschodnia część niegdysiejszego Hospodarstwa Mołdawskiego, jednej z trzech struktur państwowych, w których przez wieki kształtował się naród rumuński. Besarabia nie weszła jednak w skład państwa rumuńskiego powstałego w połowie XIX wieku ze zjednoczenia Mołdawii i Wołoszczyzny, bo wcześniej, w 1812 roku, została zagarnięta przez Rosję. Do Rumunii przyłączyła się dopiero w 1918 roku. Moskwa zajęła ją powtórnie w 1940 roku na mocy paktu Ribbentrop - Mołotow. By ją odbić, Rumunia przystąpiła u boku Niemiec do wojny przeciw ZSRR. Po wojnie Stalin utworzył na terenie Besarabii Mołdawską Socjalistyczną Republikę Radziecką. W chwili rozpadu ZSRR republika ta proklamowała niepodległość. | Petru Lucinschi, prezydent Republiki Mołdawii: Nasza orientacja proeuropejska jest jasna.
Chce pan zmian w konstytucji wzmacniających władzę prezydenta.
mamy kryzys. Jak z niego wyjść, jeśli władza państwowa nie funkcjonuje?
Z Rumunią mamy wspólny język, tradycje i obyczaje, ale zawsze żyliśmy w odrębnych strukturach państwowych...
Jakie są perspektywy rozwiązania problemu Naddniestrza?
trzeba określić szeroką autonomię tego terytorium, ale w ramach Republiki Mołdawii. |
Dziesięć lat temu, 13 stycznia 1991 roku, przy wileńskiej wieży telewizyjnej pod gąsienicami radzieckich czołgów ginęli pragnący niepodległości Litwini. Parlament przygotowywał się do odparcia ataku. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.
Testament odczytany po latach
Styczeń 1991. Żołnierze radzieccy w centrum Wilna
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
MAJA NARBUTT
Z WILNA
- Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. Mroźną styczniową noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących bezbronnych Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia.
- Właśnie niedawno znalazłem w kieszeni starego ubrania odezwę, którą pisałem, oczekując, że do parlamentu wpadną żołnierze radzieccy. Gdyby mnie zastrzelili lub wywieźli do więzienia w Moskwie, miała dotrzeć do Litwinów. Wzywałem ich, by nie poddawali się radzieckiej okupacji. Taki był mój testament - opowiada Landsbergis, a ja przypominam sobie, jak z dyktafonem w dłoni polowałam wówczas na jego "ostatnie słowa".
Dzisiaj w parlamencie Litwy jest bardzo spokojnie, wręcz sennie. Nikt nie ma żadnych spraw do Landsbergisa. W dniach radzieckiej interwencji przed jego gabinetem, w którym spędzał dni i noce, stale koczowali ludzie. W płaszczach i czapkach - bo okna mimo mrozu były otwarte z powodu unoszących się oparów benzyny z koktajli Mołotowa - czekali, by znalazł dla nich choć minutę.
Vytautas Landsbergis, "ojciec litewskiej niepodległości", przemawia z gmachu parlamentu
FOT. ANNA BRZEZIŃSKA
Potem, już w spokojniejszych czasach, gdy Landsbergis i jego partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy gdzieś zniknęli. Stopniały szeregi jego zwolenników. Nawet życzliwi mu mówią, że Landsbergis zagubił się w meandrach polityki i zrobił kilka niewybaczalnych błędów. Członkowie jego partii szepczą po kątach, że jego upadek, przypieczętowany ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi, może być ostateczny.
I tylko gdy patrzy się na ścianę w gabinecie Landsbergisa, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Stare rysunki z czołowych amerykańskich, angielskich, francuskich gazet, przez wszystkie te lata przenoszone przez Landsbergisa z gabinetu do gabinetu, pokazują go jako rycerza wolności szarżującego na radzieckiego smoka. Tutaj wszystko jest tak jak wówczas, gdy plac przed otoczonym barykadami parlamentem huczał od skandowanego okrzyku: "Litwa! Landsbergis! Wolność!".
"Zwykli obywatele" nie dotarli
- Czy nie zastanawiało was, dziennikarzy, dlaczego mogliście być w styczniu 1991 roku w Wilnie, dlaczego Moskwa nie miała nic przeciwko temu? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony i bliski współpracownik Landsbergisa (dziś jego zajadły przeciwnik). - Wyznaczono wam bardzo ważną rolę: mieliście opisać to, co zainscenizowano i w co miał uwierzyć świat.
Scenariusz władz radzieckich był precyzyjny. Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Gdyby ochotnicy Butkeviciusa odpierali atak, w obronie atakujących stanęłaby Armia Radziecka. Świat, zajęty wydarzeniami w rejonie Zatoki Perskiej, miałby gładko przełknąć to, co działo się w Wilnie.
Audrius Butkevicius - były minister obrony, dziś biznesmen myślący o powrocie do polityki - na tle zachowanych fragmentów barykad pod parlamentem
FOT. (C) MARIAN PALUSZKIEWICZ/ KURIER WILEŃSKI
Ten plan się nie powiódł. Z prostego powodu. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy i członków proradzieckiej organizacji Jedinstwo szykowała się do wyjazdu pod wileńską wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła wyznaczona godzina. Byli to podstawieni ludzie władz litewskich. Wykorzystali fakt, że w Wilnie czas lokalny różnił się o godzinę od moskiewskiego. Żołnierze radzieccy, działający według czasu moskiewskiego, pojawili się więc pod wieżą sami, bez "zwykłych obywateli".
Zaczął się szturm. Wieżę otaczali Litwini, którzy zjawiali się tam na apel Landsbergisa. Rosjanie początkowo strzelali pod nogi, w ziemię. Tłum się nie cofnął. Zaczęto strzelać w ludzi. Ci, którzy chcieli uciec, nie mogli - padali na rozjeżdżony gąsienicami czołgów rozmiękły grunt.
Huk wystrzałów z czołgów słychać było w całym Wilnie. Wkrótce dołączyło do tego wycie karetek pogotowia, w które także strzelano. W parlamencie pobladły pracownik biura prasowego nadawał na cały świat: "Jest pięciu, ośmiu, już dziesięciu zabitych. Ich liczba wzrosła do czternastu".
Przerażeni Litwini mogli zobaczyć na ekranach telewizorów spikerkę mówiącą: "już idą". Kamera zaczęła pokazywać schody i biegnących żołnierzy. W końcu zasłoniła ją jakaś ręka.
Ostatnie rozgrzeszenie w sali posiedzeń
- Chciałem, by wszyscy byli na posterunku. Naród nas wybrał, abyśmy ogłosili niepodległość Litwy. I musieliśmy ponieść wszelkie tego konsekwencje - wspomina Landsbergis, wówczas przewodniczący litewskiej Rady Najwyższej.
Gdy rozpoczął się atak na wieżę, z parlamentu zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie. - Niektórzy odpowiadali, że wszystko stracone, że nie ma sensu już nic robić. Byli i tacy, którzy spali tak mocno, że nie słyszeli telefonu - uśmiecha się z łagodną ironią Landsbergis. Jednak większość stawiła się w parlamencie.
Rada Najwyższa przygotowywała się do odparcia ataku. Okna zastawiano workami z piaskiem. Rozdawano maski gazowe. W hallu pośpiesznie zaprzysięgano ochotników z Departamentu Obrony Kraju. - Uważaliśmy, że od tej pory będzie ich chronić konwencja genewska - tłumaczy Butkevicius. - W naszym rozumieniu byli od tego momentu żołnierzami.
Uzbrojenie ponad tysiąca ochotników, a także litewskich służb granicznych nie przypominało wyposażenia żołnierzy. Jedni mieli broń sportową, inni myśliwską, a niektórzy tylko metalowe pręty.
W sali posiedzeń ksiądz Romas Grigas udzielał wszystkim posłom rozgrzeszenia na wypadek nagłej śmierci. Vytautas Landsbergis nerwowo krążył między salą a swym olbrzymim gabinetem, skąd usiłował dodzwonić się do Gorbaczowa. Tamtej nocy Michaił Siergiejewicz Gorbaczow nie odpowiadał jednak na żadne telefony.
I przez godzinę, może dwie w Wilnie czekano też na reakcję Zachodu.
Samotność absolutna
- Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności. I zdrady. Potem się okazało, że jest inaczej. Ale wtedy myśleliśmy: Będziemy umierali sami i nikt się za nami nie ujmie - wspomina Landsbergis.
W środku nocy deputowani pośpiesznie przyjmowali rezolucje i ustawy: gdyby parlament nie mógł dłużej pełnić swych funkcji, to automatycznie uległyby rozwiązaniu rząd i samorządy.
- Pamiętaliśmy o nieładnych precedensach, o roku 1940, gdy Litwę bez jednego strzału przekazano w ręce okupanta. Zresztą wtedy nie było woli politycznej, by bronić niepodległości - przyznaje Landsbergis.
W styczniu 1991 roku było inaczej. Tylko brutalna siła mogła zdławić niepodległość Litwy. Żaden akt kapitulacji nie powinien być podpisany litewską ręką.
Mniej więcej w tym samym czasie pod bramą Ambasady USA w Warszawie stał minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas, wysłany do Polski z misją utworzenia rządu emigracyjnego, jeśli Związek Radziecki dokona interwencji na Litwie. Drzwi ambasady się nie otworzyły.
Nie tylko heroizm
Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. Wiedzieli o tym zarówno obecni w gmachu, jak i żołnierze radzieccy. Wszystko wskazywało na to, że walka będzie krwawa, ale bez szansy na sukces.
- Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem. Ich wręcz irracjonalna determinacja. Przekonanie, że ważą się losy Litwy - twierdzi Landsbergis.
Tysiące ludzi, którzy wypełnili plac przed parlamentem, nie miały się nawet gdzie cofnąć. Gdyby jednostki radzieckie zaatakowały tej nocy parlament, doszłoby do niewyobrażalnej masakry. Prawdopodobnie obawa przed wielką liczbą ofiar sprawiła, że atak nie nastąpił.
Ale tamtej nocy ludzie przed parlamentem spodziewali się najgorszego. Odprawiano mszę, śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. W pierwszym szeregu stali starzy ludzie - zesłańcy i byli więźniowie łagrów. Atmosfera patriotycznego uniesienia sięgała zenitu.
- Nie tylko heroizm dochodził do głosu tamtej styczniowej nocy - przyznaje Butkevicius. - Niektórych moich ludzi sytuacja przerosła, chcieli się ratować za wszelką cenę. W momencie kulminacyjnym widziano pograniczników, jak z obłędem w oczach zrywali pagony, przerażeni, że staną się pierwszym celem. Część ochotników, których po zaprzysiężeniu wypuściłem z bronią do miasta, rzucała karabinki w krzaki.
Butkevicius wydał rozkaz, by nikogo nie wypuszczano z parlamentu: - Był potrzebny, jeśli rzeczywiście wszyscy mieli zostać w gmachu aż do końca. Niektórzy posłowie nie wytrzymywali nerwowo oczekiwania na atak sił radzieckich. Szamotali się z ochroną, usiłując wydostać się na zewnątrz. Inni zrywali znaczki deputowanych. Kilku nawet włożyło białe kitle sanitariuszy ze szpitala polowego.
Biało-czerwona nad tłumem
Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. Kiedy prawie rok wcześniej proklamowano niepodległość, dla Litwinów była to idea, dla której warto było poświęcić bardzo wiele. - Powiedzmy szczerze: Polacy z Wileńszczyzny odbierali to zupełnie inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Czymś kompletnie nieznanym i niechcianym - podkreśla Artur Płokszto, wówczas redaktor naczelny należącej do Związku Polaków na Litwie "Naszej Gazety", a teraz poseł na Sejm. - Tu kiedyś była Polska, potem był Związek Radziecki. Dopiero masakra pod wieżą telewizyjną okazała się wstrząsem, który uświadomił, że nie można wiązać swoich nadziei z władzami radzieckimi, że przekroczono granicę, której przekroczyć nie było wolno.
Delegacja radziecka, która przybyła 13 stycznia do parlamentu, po rozmowach z politykami litewskimi spotkała się w garnizonie w Miasteczku Północnym z wojskowymi radzieckimi i tzw. Komitetem Ocalenia Narodowego. Na prośbę komitetu jeździła po wileńskich zakładach, w których pracowali głównie Rosjanie i Polacy. Oczekiwano, że spontanicznie poprą interwencję radziecką.
- Przypadkowo usłyszeliśmy, jak delegacja telefonicznie relacjonowała wrażenia z tych spotkań Gorbaczowowi. Powiedzieli: "Michaił Siergiejewicz, wprowadzono was w błąd. Tu po jednej stronie jest armia, po drugiej naród" - opowiada Vytautas Landsbergis.
Trzynastego stycznia pod parlamentem wśród nieprzebranych tłumów Litwinów pojawiły się dwie biało-czerwone flagi. - Ratowały honor miejscowych Polaków - mówi Płokszto, który wraz z grupką znajomych stał pod jedną z nich. Reakcje Litwinów były zresztą różne: od wdzięczności, wyrażanej niekiedy po polsku, do niechętnego "po co tutaj przyszliście".
I chociaż dla większości Polaków masakra pod wieżą stanowiła olbrzymi wstrząs, to reagowali na nią różnie. "Obrzydliwy rechot przechodnia: Jeszcze mało dostali. A tuż zaraz słowa sprzątaczki, prostej kobieciny spod Wilna: żeby on gdzie zadławił się, ten Gorbaczow! Tyle ludzi namordowali! Wierzę, że to prawdziwy głos Wileńszczyzny" - napisała poetka Alicja Rybałko w nadzwyczajnym numerze "Naszej Gazety".
Podejrzani komuniści
- Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród. Jeśli Moskwa atakowała Landsbergisa, to atakowała nasze legalnie wybrane władze, całą Litwę - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas.
Tej tragicznej nocy Juräenas poczuł, że jest po tej stronie barykady co jego dotychczasowy ideologiczny przeciwnik. Chociaż nie dla wszystkich było to oczywiste.
- Niektórzy obrońcy parlamentu mówili, że jeśli OMON [czyli oddziały specjalne radzieckiej milicji - przyp. red.] i żołnierze wedrą się do parlamentu, to oni, zanim zaczną strzelać do atakujących, najpierw wymierzą broń w Algirdasa Brazauskasa i we mnie - przypomina sobie Juräenas.
I wtedy, i jeszcze przez parę lat najbardziej dokuczała mu nieufność ekipy Landsbergisa do byłych litewskich komunistów, bezustanne podejrzenia o zdradę.
- Pan Landsbergis nie rozumiał, że Litwy niepodległej chcą nie tylko dysydenci. Zresztą, prawdę mówiąc, on sam nie był żadnym dysydentem - żali się Juräenas, podkreślając, że są przecież "komuniści i komuniści". Ci skupieni wokół Algirdasa Brazauskasa zrobili pierwszy krok w kierunku niepodległości, odrywając partię od Moskwy, a nastąpiło to w 1989 roku, gdy Związek Radziecki był jeszcze silny.
Juräenas uważa, że w razie sukcesu interwencji radzieckiej najbardziej narażeni byliby jego partyjni koledzy. - W alei Giedymina podszedł do mnie człowiek, z którym byłem kiedyś w Komitecie Centralnym. Powiedział: "Słuchajcie, towarzyszu! Gdy przejmiemy władzę, to najpierw postawimy pod ścianę takich zdrajców jak wy" - opowiada Juräenas.
Stare garnitury sygnatariuszy
Posłowie, którzy bronili w styczniu 1991 roku parlamentu, spotykają się raz do roku, po Bożym Narodzeniu. - Co najmniej połowa przyjeżdża w tych samych garniturach, w których podpisywała Akt Niepodległości. Bo tylu żyje w biedzie. Najmłodszy z posłów tamtego historycznego parlamentu się zastrzelił, bo nie mógł znaleźć pracy - mówi Rimvydas Valatka, dziś jeden z najlepszych litewskich dziennikarzy.
- Ci, którzy w tamtą noc byli w parlamencie Litwy, myślą, że ich życie musi być lepsze, czystsze. Na ogół tak myślą - poprawia się Valatka - ale i tak ludzie patrzą na nas wszystkich jak na część władzy, złej władzy.
Sam nie ma powodów do narzekań. Jest zastępcą redaktora naczelnego najpoważniejszej litewskiej gazety "Lietuvos Rytas" i żyje lepiej, niż kiedyś mógł zamarzyć. Ale przeraża go to, co się dzieje z jego krajem: masowa emigracja jest jak wyniszczający upływ krwi; zostają najmniej przedsiębiorczy i samotne kobiety.
Tak jak wszyscy obecni tamtej nocy w parlamencie zapamiętał każdą chwilę, wypowiedziane słowa i emocje. W jego wypadku uczucie nierealności. I ciarki przechodzące po plecach, gdy wielotysięczny tłum śpiewał w patriotycznym uniesieniu.
- Dla wielu z nas był to kulminacyjny punkt życia - potwierdza Audrius Butkevicius, a ja przypominam sobie, że poznałam go właśnie 13 stycznia, gdy przed spodziewanym atakiem na parlament usiłował mnie wyrzucić z gmachu, bo nie chciał, by zostali tam dziennikarze i kobiety.
Pogrzebu nie było
Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. - Landsbergis kilka razy mnie sprzedał. Spędziłem przez niego dwa lata w więzieniu. Nie mam więc powodów, by go kochać - chłodno mówi Butkevicius.
Incydenty, o których wspomina były minister, przypominają sensacyjny film. Byłego ministra, a ówczesnego posła zatrzymano w 1997 roku, gdy przyjmował "znaczną sumę dolarów". Kontrahent tej łapówkarskiej transakcji miał urządzenia nagrywające umieszczone w spince krawata. Butkevicius bronił się na forum sejmowym, oskarżając Landsbergisa o zorganizowanie prowokacji, która miała na celu wyeliminowanie go z życia publicznego.
Do "pierwszej zdrady" doszło dwa miesiące po masakrze pod wileńską wieżą telewizyjną. Samochód litewskiego ministra obrony został zatrzymany przez oddział OMON-u.
- Dopiero po latach dowiedziałem się w Moskwie od dowódcy wileńskiego OMON-u, że zadzwonił do niego ochroniarz Landsbergisa. Jechałem nocą na spotkanie z Polakami z KOR-u, którzy szkolili naszych ludzi w działalności podziemnej - mówi Butkevicius. - Landsbergis wiedział, którędy będę jechał. Chciał sprowokować incydent, by Litwa znowu znalazła się na pierwszych stronach gazet.
- Landsbergis wyprawiłby mi piękny pogrzeb i do dziś przychodził na mój grób - ironizuje Butkevicius.
Tak mogłoby się stać, gdyby minister się ostrzeliwał. Ale on tego nie zrobił. Został zatrzymany i po paru godzinach wypuszczony.
Wojownicy po wojnie
Dzisiaj ze swymi dawnymi radzieckimi przeciwnikami Butkevicius spotyka się w Moskwie, dokąd często jeździ w interesach. Uważa, że "wojna się skończyła, wojownicy nie mają do siebie żadnych uraz". Na spotkanie ze mną przybywa prosto z pociągu, którym przyjechał z Moskwy. Żegnając się mówi, że chce wrócić do polityki, założyć własną partię: - Interesują mnie władza i wpływy. Podoba mi się to znacznie bardziej niż bycie martwym bohaterem.
Vytautas Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń: - Winni masakry pod wieżą telewizyjną żyją spokojnie gdzieś w Moskwie. Nie tylko nie zostali ukarani, ale jeszcze dostali ordery. Naszym prokuratorom do dziś nie pozwolono ich nawet przesłuchać.
68-letni dziś "ojciec litewskiej niepodległości" mówi, że będzie się powoli wycofywał z polityki. Pokazuje mi, bym wyłączyła dyktafon, gdy zaczynam mówić, że nic na Litwie nie jest tak proste i jednoznaczne jak w tamte tragiczne styczniowe dni. Nie chce mówić o teraźniejszości. A przyszłość?
- Gdy Litwa znajdzie się w NATO, moja misja dobiegnie końca - dodaje na pożegnanie. | - Byliśmy po stronie niebios przeciwko diabłu. To dawało nam siłę - mówi Vytautas Landsbergis, wspominając wydarzenia, które rozegrały się w Wilnie 10 lat temu. noc, rozdzieraną hukiem wystrzałów z radzieckich czołgów masakrujących Litwinów, nazywa najgorszym momentem swego życia. Potem, gdy Landsbergis i jego partia konserwatystów wygrywali wybory, otaczali go zaaferowani młodzi ludzie. Teraz wszyscy gdzieś zniknęli.
- Czy nie zastanawiało was, dziennikarzy, dlaczego mogliście być w styczniu 1991 roku w Wilnie? - mówi Audrius Butkevicius, w tamtych czasach minister obrony i bliski współpracownik Landsbergisa. - mieliście opisać to, co zainscenizowano.Scenariusz władz radzieckich Opierał się na założeniu, że to "zwykli obywatele niezadowoleni z rządów ekstremistów" będą szturmować wieżę telewizyjną i parlament. Ten plan się nie powiódł. Gdy grupa dywersantów sformowana z przebranych w cywilne ubrania żołnierzy szykowała się do wyjazdu pod wieżę telewizyjną, kilku z nich zaczęło krzyczeć, że jeszcze nie nadeszła godzina. Wykorzystali fakt, że w Wilnie czas lokalny różnił się od moskiewskiego.
- Chciałem, by wszyscy byli na posterunku. Naród nas wybrał, abyśmy ogłosili niepodległość Litwy - wspomina Landsbergis, wówczas przewodniczący litewskiej Rady Najwyższej.Gdy rozpoczął się atak na wieżę, zaczęto wzywać posłów na nadzwyczajne posiedzenie.
- Gdy się dowiedzieliśmy, że pod wieżą padają zabici i ranni, zaczęliśmy się obawiać, że zginą setki ludzi. A świat milczał. Doświadczyliśmy uczucia absolutnej samotności - wspomina Landsbergis.W środku nocy deputowani przyjmowali rezolucje i ustawy. Parlament był jedynym miejscem w Wilnie, którego Litwini mieli bronić z bronią w ręku. - Uratowali nas ludzie, którzy zjawili się pod parlamentem i otoczyli go żywym kordonem - twierdzi Landsbergis. Gdyby jednostki radzieckie zaatakowały tej nocy parlament, doszłoby do niewyobrażalnej masakry.
Od trzynastego stycznia 1991 r. zmienił się stosunek mniejszości narodowych do sprawy niepodległości Litwy. dla Litwinów była to idea, dla której warto było poświęcić wiele. Polacy z Wileńszczyzny odbierali to inaczej. Państwo litewskie było dla nich abstrakcją. Trzynastego stycznia pod parlamentem wśród tłumów Litwinów pojawiły się dwie biało-czerwone flagi. - Ratowały honor miejscowych Polaków - mówi Płokszto.
- Moskwa wyobrażała sobie, że jeśli litewscy partyjni intelektualiści krytykują Landsbergisa, to wystarczy, że ktoś uderzy pięścią w stół i wszystko się rozpadnie. Tymczasem interwencja radziecka skonsolidowała naród - mówi jeden z liderów litewskiej postkomunistycznej lewicy Česlovas Juräenas.Tej tragicznej nocy Juräenas poczuł, że jest po tej stronie barykady co jego dotychczasowy ideologiczny przeciwnik.
Posłowie, którzy bronili w styczniu 1991 roku parlamentu, spotykają się raz do roku, po Bożym Narodzeniu. - połowa przyjeżdża w tych samych garniturach, w których podpisywała Akt Niepodległości. Bo tylu żyje w biedzie - mówi Rimvydas Valatka, dziś jeden z najlepszych litewskich dziennikarzy.
Trzydziestoletni wówczas Butkevicius był bohaterem narodowym i jednym z najbliższych współpracowników Landsbergisa. Dziś są wrogami. Do "pierwszej zdrady" doszło dwa miesiące po masakrze pod wileńską wieżą telewizyjną. Samochód litewskiego ministra obrony został zatrzymany przez oddział OMON-u. Landsbergis Chciał sprowokować incydent, by Litwa znowu znalazła się na pierwszych stronach gazet.
Dzisiaj ze swymi dawnymi radzieckimi przeciwnikami Butkevicius spotyka się w Moskwie, dokąd jeździ w interesach. Landsbergis jest rozgoryczony tym, że nie doszło do rozliczeń. mówi, że będzie się wycofywał z polityki. |
Europejska polityka bezpieczeństwa nie jest dla NATO konkurencją, ale uzupełnieniem
Rozwodu nie będzie
OLAF OSICA
Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem ważnych dyskusji. Wyjątkiem od tej reguły są pojawiające się co jakiś czas opinie na temat tworzonej w ramach UE wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Ich zdecydowana większość wskazuje na niebezpieczeństwa, które ów projekt niesie ze sobą, w pierwszej kolejności osłabienie więzi euroatlantyckiej i podkopanie pozycji politycznej USA w Europie.
Ilustracją takiego myślenia był m.in. artykuł Jana - Nowaka - Jeziorańskiego (15 maja 2001 r.), w którym autor dowodzi, iż plany UE stanowią zagrożenie NATO i interesów Polski. Artykuł ten należy uznać za niezwykle ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, znakomicie pokazuje źródło obaw formułowanych w Polsce wobec idei europejskiej polityki obronnej i, w tym sensie, należy go traktować jako miarodajny dla całej polityki polskiej (choć oficjalne stanowisko MSZ uległo w ostatnim czasie wyraźnej, pozytywnej ewolucji). Po drugie, zdradza on charakterystyczny dla polskiej dyskusji ton i sposób argumentacji, który - z pewnością wbrew intencjom autora - zwiększa szansę na realizację owego "czarnego scenariusza".
Warto w tym miejscu przytoczyć słowa Zbigniewa Brzezińskiego, który - pisząc rok temu na ten temat - zwracał uwagę, iż "dramatyczne ostrzeżenia przed »rozwodem« przynoszą skutki odwrotne do zamierzonych. Brzmią cokolwiek teologicznie; przez to grożą tym, że różnice, które dałoby się praktycznie uzgodnić, przekształcą się w spór doktrynalny".
Nie prestiż, lecz konieczność
Dlaczego państwa UE, których większość należy do NATO, zdecydowały się w grudniu 1999 roku na szczycie w Helsinkach na rozwijanie europejskiej polityki obronnej opartej na Unii, a nie sojuszu?
Z pewnością nie dlatego, że dały się uwieść czarowi Paryża lub wpadły w niemieckie sidła. Postęp w tworzeniu CESDP stał się możliwy właśnie dlatego, że - choć wybujała retoryka zdaje się temu niejednokrotnie przeczyć - Francja powściągnęła swoje ambicje, dla których zresztą nikt i nigdy nie miał w Europie zrozumienia. Oczywiście, pod wieloma względami poglądy nad Sekwaną różnią się od formułowanych w Londynie, ale sojusz brytyjsko-francuski z St. Malo jest sojuszem z rozsądku.
Niemcy dołączyli do owego tandemu z pewnym opóźnieniem i przy wyraźnej niechęci swoich wojskowych. Ci ostatni oznajmili wprost, że politycy muszą zacząć liczyć się z możliwościami pogrążonej w kryzysie Bundeswehry. Trudno zatem dopatrywać się w projekcie europejskiej obrony próby wyswobodzenia się Berlina spod amerykańskiego czy natowskiego buta. Przeciwnie. To właśnie Niemcom najbardziej zależy na amerykańskiej obecności wojskowej w Europie. Bez niej nie są w stanie wesprzeć swojego sąsiada na wschodzie, gdyby ten potrzebował pomocy, ani angażować się w operacje kryzysowe.
Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna, podobnie jak amerykańskie plany budowy "ochronnej tarczy", nie jest przyczyną sporów i napięć, a jedynie odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. Po prostu Europa i Ameryka prezentują odmienne poglądy na wiele spraw, inaczej definiują zagrożenia i swoje potrzeby. Jest to proces nieunikniony. W takim ujęciu odrębność UE od NATO nie stanowi problemu tak długo, jak długo po obu stronach oceanu istnieje polityczna wola współpracy, a tej nikt przecież nie kwestionuje. Innymi słowy, mierzenie stanu relacji Europy i USA liczbą amerykańskich dywizji i potencjałem militarnym sojuszu wydaje się nie tylko nieuzasadnione, ale i ryzykowne. W końcu - jak pokazała wojna w Bośni i Hercegowinie - Europa nie może być zawsze i wszędzie pewna amerykańskiego wsparcia i musi być w stanie działać w pojedynkę, opierając się na własnych zasobach. To właśnie doświadczenie bośniackie przyniosło radykalną zmianę w polityce brytyjskiej wobec europejskiej polityki obronnej.
Nie dramatyzujmy
Czy problemy, które rodzi europejska polityka obronna na styku UE - NATO, są tak dramatyczne, że mogą stanowić wstęp do rozpadu sojuszu? Nie, ponieważ CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii. Te same jednostki będą po prostu mieć tzw. podwójne przyporządkowanie. Dlatego przy ocenie istniejących sporów najlepiej kierować się chłodną analizą realiów.
Pamiętajmy, że jedenastu członków UE należy do NATO i trudno sobie wyobrazić, aby Wielka Brytania, Niemcy czy Holandia chciały za pomocą CESDP utrudnić sobie życie w sojuszu. Ponieważ w obu organizacjach decyzje zapadają jednogłośnie, nigdy nie dojdzie też do sytuacji, w której Unia i sojusz będą ze sobą rywalizować o podjęcie operacji.
Nie zapominajmy też, że ważniejsza od regulacji i instytucji jest polityka. Nie ma sensu domagać się od UE, aby z góry zadeklarowała, gdzie i kiedy zamierza działać. Odpowiedź brzmi bowiem: wszędzie tam, gdzie będzie potrzeba, a USA wykażą brak zainteresowania, gdzie pozwolą na to warunki techniczne i gdzie będzie to politycznie zasadne. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że na pewno nie w rejonie Turcji, natomiast prawie na pewno w Afryce Północnej. Z pewnością też nie na Cyprze - czego obawia się Ankara - bo Francuzi, Anglicy czy Niemcy są co prawda ambitni, ale nie do tego stopnia, aby popełniać polityczne samobójstwo.
Choć jest to materia niezwykle skomplikowana - warto także mieć na względzie dotychczasowe porozumienia, zwłaszcza w części dotyczącej europejskich sojuszników NATO nie należących do UE, w tym Polski. I tak na ich podstawie UE będzie mogła w przyszłości prowadzić dwa rodzaje operacji: z wykorzystaniem zasobów NATO i oparte na zasobach własnych. W pierwszym wypadku Polska, nawet jeżeli nie należałaby jeszcze do Unii, będzie jako członek NATO mogła wziąć udział w operacji, chyba że zdecyduje inaczej. W każdym razie niemożliwa jest sytuacja, w której państwa Unii decydują się na akcję militarną i bez pytania pozostałych sojuszników biorą z NATO - a de facto od USA - co najlepsze, bo na własną infrastrukturę ich nie stać.
Europejczycy zadecydowali bowiem, że do prowadzenia "autonomicznych" operacji - czyli bez udziału sojuszu - będą mieć własne zasoby. Nie będą one kopią sojuszniczych, bo to nie ma sensu i byłoby za drogie, ale pod pewnymi względami będą od NATO niezależne. Dotyczy to głównie planowania obronnego, a konkretnie planowania operacji cywilnych i militarnych. I to jest zrozumiałe, ponieważ - gdy chce się samodzielnie działać - trzeba móc samodzielnie planować. Wystarczy też spojrzeć na liczbę unijnych sztabowców, żeby przekonać się, że ich zadaniem będzie opracowywanie małych operacji humanitarnych i pokojowych, a nie regularnych wojen.
Pytanie, odpowiedź na które dzieli sojuszników, dotyczy tego, czy w przyszłości UE powinna móc także planować i prowadzić operacje typu kosowskiego. Abstrahując od tego, iż na razie są to pobożne życzenia, problem w dużej części sprowokowali Amerykanie. Korzystając z faktu, że udostępniają NATO własną infrastrukturę, niekiedy - tak było na przykład w Kosowie - samodzielnie podejmują działania i dyktują sposób prowadzenia operacji, zapominając, iż operacja jest sojusznicza, a pod ich komendą są na przykład jednostki francuskie i brytyjskie. Nic zatem dziwnego, że Europejczycy chcą mieć czasami możliwość podejmowania działań bez pomocy swego sojusznika. Być może nigdy zresztą do tego nie dojdzie, ale już sam pomysł powinien dać USA powód do przemyśleń.
Szansa dla Polski
Reasumując: europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. Co więcej, jest w obecnej sytuacji szansą na pokazanie Amerykanom, że Europa poważnie traktuje swoje bezpieczeństwo i płynące zza Atlantyku sygnały, iż USA są zmęczone rolą protektora. Nie ma też na celu zastąpienia sojuszu, lecz jego uzdrowienie poprzez zwiększenie wkładu militarnego Europejczyków i stworzenie politycznej równowagi. Integracja europejska, której nowym elementem jest polityka bezpieczeństwa i obronna, potrafi bowiem stworzyć rodzaj presji na państwa członkowskie, której nigdy nie stworzy współpraca euroatlantycka.
Czy państwa UE dokonałyby sanacji swych budżetów, gdyby nie kryteria unii gospodarczo-walutowej?
To jest słabość Europy, ale zarazem jej mądrość: tylko wspólnie patrząc sobie na ręce i inicjując projekty, w których udział jest traktowany jako miernik pozycji politycznej, można forsować niepopularne decyzje i pogłębiać integrację europejską. W dalszej perspektywie wzmocni to bez wątpienia także nasze bezpieczeństwo. Chyba że zdecydujemy, iż lepiej jest mieć jedną niż dwie polisy na życie. Biednych nie stać jednak na takie oszczędności, tym bardziej że do tej pory europejscy sojusznicy oczekują od nas jedynie zrozumienia dla obaw, które już za parę lat staną się także naszym udziałem.
Autor jest politologiem. Pracuje w Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie. | Od kiedy Polska stała się członkiem NATO, polityka bezpieczeństwa przestała być tematem dyskusji. Wyjątkiem są opinie na temat wspólnej europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (CESDP). Czy europejskie plany stanowią zagrożenie więzi euroatlantyckiej? Nie. Europejska polityka obronna jest odzwierciedleniem przemian zachodzących w układzie atlantyckim. jak pokazała wojna w Bośni Europa nie może być pewna amerykańskiego wsparcia. CESDP nie stanowi konkurencji dla NATO, nie narusza zobowiązań sojuszniczych, a UE nie tworzy oddzielnej armii. UE będzie mogła w przyszłości prowadzić dwa rodzaje operacji: z wykorzystaniem zasobów NATO i oparte na zasobach własnych. W pierwszym wypadku Polska, nawet jeżeli nie należałaby jeszcze do Unii, będzie jako członek NATO mogła wziąć udział w operacji. Europejczycy zadecydowali, że do prowadzenia "autonomicznych" operacji będą mieć własne zasoby. Reasumując: europejska polityka obronna nie stanowi ani dla NATO, ani dla Polski zagrożenia. |
FILIPINY
Czy Joseph Estrada utrzyma się u władzy
Sąd nad prezydentem
- Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego...
FOT. (C) AP
STANISŁAW GRZYMSKI
Luis Singson, gubernator filipińskiej prowincji Ilocos Sur, ma szansę na przejście do historii jako człowiek, który obalił szefa państwa. Stanie się tak, jeżeli Joseph Estrada zostanie konstytucyjnie usunięty ze stanowiska prezydenta Filipin.
Singson, do niedawna przyjaciel Estrady, ujawnił publicznie, że przekazywał mu część wpływów z nielegalnej loteryjki liczbowej Juteng, bardzo popularnej wśród biedoty. Prezydent miał otrzymać łącznie ponad 400 milionów peso (8,5 miliona dolarów). W przeszłości bardzo często wysuwano wobec Estrady zarzuty o korupcję, naruszanie konstytucji i nadużywanie władzy. Ale tym razem miarka się przebrała.
Opozycja oskarża
Zeznania gubernatora, który sam przyznał się do prowadzenia czarnych interesów, posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła dowody przeciwko prezydentowi, do złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji i usunięcie go z urzędu w przypadku udowodnienia mu winy. Został on przyjęty przez obie izby parlamentu. W czwartek szef państwa ma stanąć przed trybunałem senackim. Kolegium sędziowskie tworzy 22 senatorów, którzy przywdziali na tę okazję czarne togi, a oskarżycielem jest 11-osobowa grupa, wyznaczona spośród członków Izby Reprezentantów. Wystarczy, aby o winie prezydenta orzekło 15 członków Senatu i zostanie on zdjęty z urzędu. Jest to pierwszy tego rodzaju proces nie tylko na Filipinach, lecz i w całej Azji.
Lista zarzutów, które znalazły się w formalnym akcie oskarżenia, jest długa. Wynika z niego, że Estrada pobierał łapówki od organizatorów nielegalnych gier liczbowych, przywłaszczał sobie dotacje rządowe przeznaczone dla producentów tytoniu, kłamał w deklaracji majątkowej, by ukryć uzyskaną w podejrzany sposób fortunę, usiłował wpłynąć na przebieg śledztwa prowadzonego przez Komisję Operacji Giełdowych przeciwko jego koledze, nadużył stanowiska, by ratować swych synów, którzy weszli w konflikt z prawem, zatwierdził dar dla fundacji kierowanej przez jego żonę, niezgodnie z konstytucją wyznaczał niektórych członków swego gabinetu na inne, równoległe stanowiska rządowe itp.
Rządy w stylu dolce vita
Sam Estrada, były aktor, uchodzi za fenomen polityczny. Do fotela prezydenta utorowała mu drogę popularność, którą zdobył grając role obrońcy biednych i uciśnionych w kilkudziesięciu filmach. Stając do wyborów prezydenckich, dobrze wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Pozyskał ludzi dzięki obietnicom poprawy poziomu życia milionów ubogich oraz groźbom wsadzenia za kratki skorumpowanych urzędników i wyciśnięcia podatków z bogaczy.
Jako polityk nie wykazał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Nie lubi wygłaszać przemówień na oficjalnych imprezach i często prosi swych sekretarzy lub członków gabinetu, aby go wyręczali. Ludzie z jego otoczenia mówią, że prezydent nie ma koncepcji w sprawowaniu władzy, a debaty polityczne go nudzą. Jeśli już bierze udział w formalnym posiedzeniu rządu, to na ogół na nim zasypia lub po krótkim czasie wychodzi. Sprawy państwowe są natomiast często nieformalnie omawiane w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole, a nie w gabinecie. Estrada lubi wieczorne dyskusje przy kieliszku, które czasem trwają aż do rana. Ponieważ ma słabą głowę, ciężkie trunki zastąpiono wspaniałymi gatunkami wina. Według gubernatora Singsona w czasie jednej z takich sesji poszło około 10 butelek Chateau Petrus czy Pomerol po tysiąc dolarów każda.
Nieformalność tych spotkań polegała również na braku kontroli, kto w nich bierze udział. Często przychodzili na nie przyjaciele prezydenta, członkowie rodziny, a przede wszystkim ludzie, z którymi prowadził interesy, niektórzy o nie najlepszej reputacji. Jednym z bywalców był Luis Singson, feudalny kacyk, dla którego granica między groszem publicznym a zbijaniem prywatnej fortuny praktycznie nie istnieje. Singson, który żyje w świecie rewolwerów i samochodów z kuloodpornymi szybami, jest teraz głównym świadkiem oskarżenia przeciwko prezydentowi.
Patronacka piramida
Przypadek Josepha Estrady, jako człowieka korzystającego w pełni z dobrodziejstw władzy, jest typowy dla wysoko postawionych ludzi z establishmentu w wielu krajach azjatyckich i nie tylko. Na Filipinach, gdzie system feudalny jest silnie zakorzeniony, obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy, rozdaje stanowiska, mianuje gubernatorów prowincji w zamian za głosy wyborców, ułatwia biznesmenom zawieranie kontraktów w zamian za finansowanie kampanii wyborczej. Skorumpowani poborcy fiskalni przymykają oczu na dochody prezydenta i jego faworytów. Raport sporządzony niedawno przez filipińskie Centrum Dochodzeniowe Dziennikarstwa ujawnił, że prezydent Estrada zadeklarował w 1999 roku dochody tylko 2,3 milionów pesos (46 tysięcy dolarów), które pokrywały zaledwie wynajęcie willi dla jednej z jego kochanek, podczas gdy rzeczywiste jego dochody netto wyniosły w tymże roku 35,8 miliony pesos (716 tysięcy dolarów). W raporcie walczącej z korupcją organizacji Transparency International Filipiny znajdują się na liście najbardziej skorumpowanych państw świata.
Osaczony przez wrogów
Życie prezydenta Estrady toczyłoby się swoim trybem, gdyby nie zeznania gubernatora Singsona. Publiczne ujawnienie afery przypomniało nagle establishmentowi o demokracji, którą zaczęły się szczycić Filipiny po obaleniu dyktatury Marcosa. A przecież wszyscy dobrze wiedzieli, jaki jest prezydent.
Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty dotąd mu nie zaszkodziły. Z powodu licznych przywar Filipińczycy uznali go za równego chłopa. W jednym z niedawnych wywiadów radiowych przyznał, że miał wiele kochanek. Ujawnił również, że ze związków pozamałżeńskich ma liczną progeniturę. Oficjalnie zgłosił ojcostwo 11 dzieci. Ich imiona zaczynają się na literę J.
Estrada nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. - Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego. Jak każdy człowiek nie jestem bez wad. Ale publiczne pranie mojego życia osobistego i podważanie na tej podstawie mojej zdolności do sprawowania władzy jest nie tylko nieuczciwe, ale i niesprawiedliwe! - wołał na wiecu z udziałem około miliona swych zwolenników.
Ujawnienie afery łapówkarskiej zadziałało jak wyjęcie belki podtrzymującej piramidę. Wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać nagle najbliżsi współpracownicy. Odeszli niektórzy ministrowie, doradcy ekonomiczni i polityczni oraz kongresmani z jego własnej partii. Wpływowy Kościół katolicki, z którym identyfikuje się 85 procent Filipińczyków, zarzucił Estradzie, że jest zbyt zepsuty moralnie, aby rządzić państwem. Estrada ma przeciwko sobie również koła biznesu, które uważają, że pozostawienie go na stanowisku szefa państwa oznacza ruinę dla gospodarki. Wierni są mu tylko ci, którzy nie mają nic do stracenia. Najważniejszy jest teraz układ sił w Senacie, który będzie go sądził.
Prezydent zaprzecza wszystkim zarzutom, twierdząc, że padł "ofiarą spisku bogatych, a lud go nadal popiera". Postanowił bronić się do końca. | Luis Singson, gubernator filipińskiej prowincji, ma szansę na przejście do historii jako człowiek, który obalił szefa państwa. Stanie się tak, jeżeli Joseph Estrada zostanie konstytucyjnie usunięty ze stanowiska prezydenta Filipin.
Zeznania gubernatora posłużyły opozycji do złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji. Estrada wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Jako polityk nie wykazał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Sprawy państwowe są często nieformalnie omawiane w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole. Nieformalność tych spotkań polegała również na braku kontroli, kto w nich bierze udział.
Na Filipinach obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy, rozdaje stanowiska, mianuje gubernatorów prowincji w zamian za głosy wyborców, ułatwia biznesmenom zawieranie kontraktów w zamian za finansowanie kampanii wyborczej. W raporcie organizacji Transparency International Filipiny znajdują się na liście najbardziej skorumpowanych państw świata.
Życie prezydenta Estrady toczyłoby się swoim trybem, gdyby nie zeznania gubernatora Singsona. Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty dotąd mu nie zaszkodziły. Ujawnienie afery łapówkarskiej zadziałało jak wyjęcie belki podtrzymującej piramidę. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Najważniejszy jest teraz układ sił w Senacie, który będzie go sądził. |
Profesor Jussuf Ibrahim żyje w pamięci wielu mieszkańców Jeny jako ukochany lekarz i znakomity nauczyciel akademicki. Z odnalezionych niedawno dokumentów wynika jednak, że słynny pediatra brał udział w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia"
Zbawca niemowląt z Jeny
Do niedawna jedna z ulic w pobliżu Kliniki Pediatrycznej w Jenie nazywała się Ibrahimstrasse
FOT. JERZY HASZCZYŃSKI
JERZY HASZCZYŃSKI
Profesor Jussuf Ibrahim, pediatra, umarł przed niemal półwieczem. Teraz, po tylu latach, wywołał najżywszą dyskusję w historii Jeny, uniwersyteckiego miasta we wschodnich Niemczech. W dyskusji pojawiły się wielkie niemieckie tematy - od oceny postaw w czasach nazistowskich po podejście do inności, obcości i ludzkiej niedoskonałości.
Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta, które - co też w tej historii istotne - było jednym z najważniejszych ośrodków medycznych w NRD. Jussuf Ibrahim ma w Jenie swój niewielki pomnik. Do niedawna była tu też klinika jego imienia, a jeszcze do 1 marca jedna z ulic nazywała się Ibrahimstrasse.
Wielu mieszkańców Jeny się zarzeka, że gdy byli dziećmi, uratował im życie, wyleczył z nieuleczalnych wydawałoby się chorób. Dziesiątki absolwentów miejscowego uniwersytetu wspominają go jako wspaniałego nauczyciela, a sędziwe dziś, wykształcone przez profesora pielęgniarki, zwane siostrami od Ibrahima, podają za wzór wszelkich cnót. Tych pozytywnych opinii raczej nie zmieniły odkrycia kilku publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że Jussuf Ibrahim brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał ciężko upośledzone dzieci na śmierć.
Enerdowski święty
Na najbardziej znanym zdjęciu profesora Ibrahima widać sympatycznego siwego pana o orientalnych rysach w białym kitlu, a obok wpatrzone w niego, ufne dziecko. Jussuf Ibrahim, syn Niemki i Egipcjanina tureckiego pochodzenia, całe zawodowe życie, a trwało ono ponad 50 lat i było związane głównie z Jeną, otaczał się dziećmi.
Najwięcej zaszczytów spłynęło na niego już na starość, w komunistycznych Niemczech wschodnich. W 1947 roku, w 70. rocznicę urodzin, nadano mu tytuł honorowego obywatela Jeny. Był też "zasłużonym lekarzem ludu" i laureatem enerdowskiej nagrody państwowej 1. klasy. Nazywano go "zbawcą niemowląt". Stał się niemal enerdowskim świętym. W czasach, gdy wielu lekarzy uciekało na zachód, a znaczna część tych, którzy zostawali w NRD, miała podejrzaną biografię z okresu Trzeciej Rzeszy, potrzebny był taki wzór. Stasi trafiło nawet na wypowiedzi podające w wątpliwość czystość i jego biografii, ale nie poszło tym tropem.
Po raz pierwszy cień na profesora Ibrahima rzucił na początku lat 80. publicysta Ernst Klee. Ale w NRD nikt nie chciał go słuchać, swoje rewelacje o udziale "zbawcy niemowląt" w nazistowskim programie likwidacji "życia niewartego życia" drukował przecież w zachodnioniemieckiej prasie. Ta niechęć do Wessich mieszających się w sprawy "naszego doktora" pozostała zresztą w Jenie do dzisiaj.
Kilkanaście lat później zarzuty pod adresem profesora Ibrahima postanowiły sprawdzić władze jenajskiego Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Jussuf Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w kwietniu 2000 roku wyniki badań uniwersyteckiej komisji. Senat uniwersytetu pozbawił klinikę imienia profesora Ibrahima i ogłosił, że uczelnia "w głębokim smutku oddaje cześć dzieciom, które zostały zamordowane przy czynnej pomocy naukowców uniwersytetu w Jenie i innych niemieckich uniwersytetów".
- Sprawa zaangażowania profesora Ibrahima w nazistowski program eutanazji i obrona jego osoby przez część naukowców oraz wielu mieszkańców Jeny zaszkodziła miastu i uniwersytetowi - przyznaje rektor, profesor Karl-Ulrich Meyn. Podkreśla jednak, że uniwersytet zareagował tak szybko, jak tylko mógł. Po opublikowaniu badań komisji natychmiast zmienił nazwę Kliniki Pediatrycznej. A poza tym współpraca naukowców z nazistami czy ich udział w najkoszmarniejszych nawet eksperymentach nie są przecież charakterystyczne dla Jeny, podobnie działo się na wielu niemieckich uniwersytetach.
Szpital, w którym się szybko umiera
"Szanowny panie kolego! S[...] Sch[...] z Erfurtu, obecnie w wieku 12 i pół miesiąca, cierpi na microcephalia vera [małogłowie]. Normalnego rozwoju nie da się osiągnąć. Eutan. byłaby całkowicie do usprawiedliwienia, także w poczuciu matki. Może zaopiekuje się pan tym przypadkiem? Łącząc wyrazy poważania i Heil Hitler!. Oddany dr Ibrahim" - dokument tej treści z października 1943 roku komisja uniwersytecka uznała za najpoważniejszy dowód winy znanego pediatry.
Skrót od słowa "eutanazja" - tak jakby całe słowo nie chciało się przelać na papier - znaleziono też w innych aktach szpitalnych podpisanych przez Jussufa Ibrahima i skierowanych do dyrektora szpitala w Stadtrodzie koło Jeny, gdzie bardzo ciężko upośledzone dzieci umierały zadziwiająco szybko. W styczniu 1944 roku o prawie dwuletnim chłopcu z porażeniem centralnego systemu nerwowego Ibrahim napisał, że nie widzi dla niego przyszłości. "Może mógłby u pana przejść dokładniejszą obserwację i uzyskać opinię. Eut.?"
Komisja podkreśliła, że w pierwszym przypadku intencje profesora były jednoznaczne. Zalecał zabicie dziecka, bo jak założył, nie mogło się ono normalnie rozwijać. Powoływał się też na przyzwolenie matki. Matka jednak, mimo bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, opiekowała się później dzieckiem. Nie trafiło ono bowiem do szpitala w Stadtrodzie i co najmniej o pięć lat przeżyło wojnę.
Inaczej było z dwuletnim chłopcem. Przyjęto go do Stadtrody, a pięć miesięcy później już nie żył. W sumie komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. Profesor miał być w pełni świadom tego, że w tamtejszym szpitalu zabijano ciężko upośledzone dzieci.
Setki listów do redakcji
Raportem komisji interesowało się całe stutysięczne miasto. Jenajskie oddziały regionalnych dzienników, "Ostthüringer Zeitung" ("OTZ") i "Thüringische Landeszeitung" ("TLZ"), zasypywano listami. Od ponad roku niemal każdego dnia przychodzi po kilka, kilkanaście listów od czytelników na temat Ibrahima. Czegoś takiego obie gazety nigdy nie przeżyły.
- Trzy czwarte piszących do nas czytelników biorą w obronę profesora Ibrahima - mówi Frank Döbert z "OTZ", który poświęcił temu tematowi kilkadziesiąt artykułów. Jego koleżanka z "TLZ", Barbara Glasser, dostała list z pogróżkami. Obrońcy Ibrahima nie dawali też spokoju jednej z autorek raportu, docent Susanne Zimmermann, specjalistce od historii medycyny. - Niektórzy współpracownicy profesora, dziś staruszkowie, nienawidzą mnie z całego serca - podkreśla zdenerwowana pani docent, odpalając papierosa od papierosa.
Atmosfera w mieście zagęściła się w październiku 2000 roku. Wtedy Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Większość radnych głosowała wprawdzie za odebraniem, ale nie była to wymagana większość dwóch trzecich. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta, a w Niemczech, ściślej w Berlinie i na zachodzie, zaczęto wytykać Jenę jako miasto, które nie chce się rozliczyć z nazistowską przeszłością.
Trudno decyzję Rady Miejskiej identyfikować z jakąś opcją polityczną, wśród głosujących za odebraniem honorowego obywatelstwa byli radni ze wszystkich ugrupowań - od zielonych i postkomunistów z PDS po liberałów z FDP i chadeka z CDU. Przeciwnicy i wstrzymujący się od głosu również pochodzili z różnych partii, choć najwięcej było wśród nich chadeków.
Odwołanie do Talmudu
Przeciw pozbawieniu Jussufa Ibrahima honorowego obywatelstwa Jeny głosowała między innymi Johanna Hübscher, radna CDU i profesor miejscowego Instytutu Medycyny Sportowej: - Jako lekarka i chrześcijanka muszę podkreślić, że nie pochwalam żadnego z rodzajów zabijania. Jestem też przeciw zabijaniu nienarodzonego życia. Nie uważam jednocześnie, że można przebaczyć Ibrahimowi złe czyny dlatego, że zrobił też bardzo dużo dobrego - deklaruje na początek pani profesor, krótko ostrzyżona pięćdziesięciolatka w eleganckich okularach w kształcie łez.
Dlaczego więc głosowała za pozostawieniem mu najwyższego wyróżnienia, jakie nadaje miasto? - Odwołam się do Talmudu - mówi Johanna Hübscher. I cytuje z przygotowanej kartki: - Nie sądź nikogo, zanim nie znajdziesz się w jego położeniu.
- Uważam, że sprawa jest bardzo skomplikowana. Nie wszystkie dzieci, które zgodnie z ideologią nazistowską powinien wysłać na śmierć, skierował do szpitala w Stadtrodzie. Sądzę, że pomógł wielu osobom, którym nie wolno było pomagać - wylicza pani profesor. - Na liście honorowych obywateli Jeny są też Paul von Hindenburg, Otto von Bismarck i ideolog eutanazji Ernst Haeckel. Skoro ich nikt nie chce z tej listy usuwać, to nie widzę powodu, żeby pozbawiać honorowego obywatelstwa Jussufa Ibrahima.
Czy przy tak skomplikowanej sprawie nie lepiej się wstrzymać od głosu? - To było tak ważne głosowanie dla miasta i jego wizerunku, że trzeba się było jednoznacznie wypowiedzieć "za" lub "przeciw" - ucina profesor Hübscher i po wyjaśnienia odsyła do "najlepiej zorientowanych" obrońców Jussufa Ibrahima.
To nie z żądzy zabijania
- Zarzucamy profesorowi Ibrahimowi czyny, które także z dzisiejszego punktu widzenia trudno ocenić - mówi główny ideolog zwolenników zachowania honorowego obywatelstwa dla sławnego pediatry profesor Eggert Beleites, dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Otorynolaryngologicznej i zarazem przewodniczący Krajowej Izby Lekarskiej w Turyngii.
- W tamtych czasach wiele dyskutowano o wartości życia i eutanazji. Profesor Ibrahim osobiście znał mieszkającego w Jenie Ernsta Haeckela, który był prominentnym zwolennikiem dopuszczalności eutanazji dzieci, zabijania na żądanie i likwidacji "życia niewartego życia". Zresztą znaczna część mieszkańców Niemiec miała bliskie temu poglądy. Na przykład w sondażu przeprowadzonym w 1920 roku 73 procent rodziców odpowiedziało, że zgodziliby się na bezbolesne skrócenie życia swojego nieuleczalnie umysłowo chorego dziecka. I dzisiaj zresztą, jak wykazały sondaże Forsy i Ermedu, prawie 80 procent Niemców opowiada się za eutanazją jako skróceniem cierpienia.
- Ja sam, żeby nie było niejasności, jestem przeciwnikiem eutanazji, bo śmierć jest nieodwracalna, a lekarz nie może z pewnością stwierdzić, czy stan pacjenta się nie poprawi. Jednak przed kilkudziesięciu laty inaczej myślano o śmierci i umieraniu. Teraz eutanazja jest w Niemczech zakazana i podlega karze więzienia. Przeciw "aktywnej pomocy przy umieraniu" wypowiedziała się też organizacja niemieckich lekarzy.
Profesor Beleites, posługując się cytatami z literatury naukowej i pięknej, przedstawia Ibrahima jako człowieka, który działał w warunkach zmuszających do podejmowania trudnych decyzji: - Nie był przecież zwykłym mordercą, który pozbawiał dzieci życia z żądzy zabijania. Jestem przekonany, że w wielu przypadkach, choć nie wiem, w ilu dokładnie, profesor Ibrahim robił to, czego oczekiwali rodzice ciężko upośledzonych dzieci.
- Być może działał pod presją czy ze strachu. Nie był przecież Aryjczykiem i prawdopodobnie z tego powodu nie przyjęto go do NSDAP. Sądzę, że nie przejął argumentacji nazistów, motywem dla niego nie była tzw. higiena rasowa czy eugenika. Wysyłał dzieci na eutanazję raczej dlatego, by ukrócić ich cierpienie.
Główny ideolog obrońców Ibrahima podkreśla, że pozbawianie honorowego obywatelstwa byłoby błędem: - Nie należy natomiast ukrywać problemu. Na klinice, którą Ibrahim kierował od 1917 do 1953 roku, powinno się zawiesić tabliczkę z napisem, że wysyłał stąd także dzieci na eutanazję. Musimy mieć szansę zadać sobie pytanie, dlaczego takie humanistycznie wykształcone osobistości jak Jussuf Ibrahim uczestniczyły w programie eutanazji. To pytanie musi być dozwolone.
Siła legendy
- Nie da się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego mimo zebranych dowodów tak wielu ludzi nadal broni profesora Ibrahima i nie widzi nic zdrożnego w tym, że lekarz, który wysyłał dzieci na śmierć, jest honorowym obywatelem miasta - mówi zrezygnowana docent Susanne Zimmermann, współautorka raportu wykonanego na zlecenie Uniwersytetu Fryderyka Schillera. - Jego obrońcy żyją w świecie legend, opowiadają o chorych dzieciach, którym uratował życie. Ale one cierpiały na zwykłe choroby dziecięce, na infekcje.
Docent Zimmermann, która przez wiele lat badała przeszłość Ibrahima, jest przekonana, że zaangażował się on w program eutanazji z przekonania, bez żadnego przymusu: - Nie był Aryjczykiem to fakt, ale nie miał pochodzenia, które zgodnie z poglądami nazistowskimi kwalifikowałoby go do rasy podludzi. Pochodzenie egipskie czy tureckie nie było w Trzeciej Rzeszy źle widziane. Niemcy miały dobre kontakty z krajami muzułmańskimi Bliskiego Wschodu i Turcją. Na dodatek w czasie wojny był już na tyle stary, że niewiele mu groziło za zachowywanie dystansu wobec ideologii nazistowskiej.
- Obrońcy profesora ignorują jego główne ofiary - bezbronne dzieci. Powoływanie się na to, że to rodzice prosili o zabicie ich dzieci, jest nadużyciem. Tak było tylko w jednym wypadku - denerwuje się pani docent. - A nawet gdyby wszyscy rodzice o to błagali, to lekarz nie jest od spełniania zachcianek.
Susanne Zimmermann spotykała się z oskarżeniami, że kala własne gniazdo, że ona, Niemka z byłej NRD, bierze udział w kampanii przeciw Jenie, którą zorganizowali Niemcy z zachodu: - Wielu ludzi nie zastanawia się nad istotą problemu, nie dociera do nich, że "zbawca niemowląt" uczestniczył w zbrodni dokonywanej również na niemowlętach. Dla nich najważniejsze jest, że "Wessi chcą nam usunąć ostatni pomnik z czasów NRD".
W dyskusji o przeszłości sławnego pediatry zabrali głos chyba wszyscy żyjący jeszcze jego uczniowie. Ich wypowiedzi brzmiały zazwyczaj tak jak ta pochodząca od emerytowanego profesora jednej z zachodnioniemieckich klinik: "Jestem absolutnie pewien, że nie mógł zrobić nic złego czy niewłaściwego. Jena musi się zatroszczyć o to, żeby pół wieku po jego śmierci nie niszczono jego wizerunku". Obrońcy wyliczali bez końca dzieci, którym Ibrahim pomógł "w beznadziejnej sytuacji" i "za darmo". Pojawiły się też głosy, że na korzyść profesora przemawia to, że ratował w czasie wojny Żydów.
- Na to, że jakiś Żyd uratował się dzięki Ibrahimowi, nie ma dowodów - odpierali zwolennicy odebrania honorowego obywatelstwa. A publicysta Ernst Klee, który pierwszy podważył mit idealnego pediatry z Jeny, powiedział, że nie zna żadnego nazisty, który by nie podkreślał, że wypełniał tylko rozkazy, i żadnego, który by nie zapewniał, że uratował chociaż jednego Żyda.
Normalne i niegroźne miasto
Tak się złożyło, że w tygodniu, w którym Rada Miejska głosowała nad odebraniem honorowego obywatelstwa Jussufowi Ibrahimowi, doszło też do napadu na dwóch rosyjskich naukowców, gości miejscowego uniwersytetu. Jakby tego było mało, w dodatku magazynowym jednego z najpoważniejszych dzienników niemieckich "Süddeutsche Zeitung" (wydawanego na zachodzie, w Monachium) ukazał się kontrowersyjny tekst o Jenie - "mieście uchodzącym za stosunkowo niegroźne i normalne", oczywiście jak na byłą NRD.
Cóż to znaczy "normalne?" - pytają retorycznie autorzy. I obficie cytują wypowiedzi o kibicach miejscowej drużyny piłkarskiej, którzy przychodzą na stadion z nożami i kastetami i wykrzykują z trybun: "Czarnuchy won!", "Wybudujemy wam metro wprost do Auschwitz!" albo "Oddaj piłkę, żydowska świnio!". Z tekstu wynika, że nawet w podwórkowym futbolu panują neonazistowskie zwyczaje; niezależnie od tego, jak kto gra w piłkę, najważniejsze, żeby się nie wyróżniał kolorem skóry lub długimi włosami. Nastolatkowie z Jeny oddają cześć Hitlerowi, a ci, którzy się temu sprzeciwiają, muszą się ukrywać, a przynajmniej zastrzec swój numer telefonu i omijać wieczorami rynek, gdzie grasują skini, którzy są po imieniu z policjantami i palą z nimi papierosy. Pielęgniarki nazywają czarnoskórych "asfaltami", w czym nie przeszkadzają im lekarze, a w dzielnicy ponurych bloków, Lobedzie, nierozsądnych Murzynów, którzy po zmroku odważają się wracać do domu, biją normalnie wyglądający ludzie.
Wcześniej Jena nie miała złej prasy. Uchodzi za miasto ludzi wykształconych i, jak na wschodnią część Niemiec, bogatych. To tutaj są dobrze prosperujące zakłady optyczne Jenoptik i Carl Zeiss. Przede wszystkim zaś z Jeną związany jest najbarwniejszy sukces ekonomiczny w byłej NRD - założona przez dwudziestokilkulatków e-firma Intershop. Dzięki niej o Jenie mówi się "miasto młodych milionerów"; około stu pracowników i udziałowców Intershopu w ciągu kilku lat z niczego dorobiło się przeszło miliona marek.
Splot ważnych tematów
W Niemczech u władzy są partie bliskie ideowo tym, które w sąsiedniej Holandii przeforsowały legalizację eutanazji. Jednak niemieccy socjaldemokraci i zieloni bardzo krytycznie odnieśli się do holenderskiej ustawy. Wywodząca się z SPD minister sprawiedliwości Herta Däubler-Gmelin uznała ją za złamanie tabu.
Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych. Nadal kojarzy się z Akcją T4 - nazistowskim programem likwidacji "życia niewartego życia". Pod tym hasłem tylko w latach 1940 - 1941 zamordowano ponad 70 tysięcy chorych psychicznie i inwalidów, uznanych za "nieuleczalnych" i "bezproduktywnych".
Nazizm, NRD, eutanazja, cudzoziemcy, neonazizm - każdy z tych tematów wzbudza w Niemczech emocje, a co dopiero ich splot. Rozmowy w Jenie na temat profesora Ibrahima były najdziwniejszymi, jakie w tym kraju przeprowadziłem. Nigdzie tylu rozmówców nie prosiło o wyłączanie dyktafonu, nigdzie nie domagano się tylu autoryzacji, nigdzie w Niemczech nie odczułem takiego zdenerwowania podczas spotkań z naukowcami czy lokalnymi politykami.
Nigdzie też nie usłyszałem takiego zdania jak od jednej z najważniejszych osób w Jenie: - Jak pan zacytuje coś, co może mi zaszkodzić, to się tego wyprę, choćby była to najświętsza prawda. - | Profesor Ibrahim jest jednym z symboli Jeny, ukochanym lekarzem kilku pokoleń jej mieszkańców i honorowym obywatelem miasta. pozytywnych opinii nie zmieniły odkrycia publicystów i naukowców. Dotarli oni do dokumentów, z których wynika, że brał udział w nazistowskim programie eutanazji. Wysyłał upośledzone dzieci na śmierć. Izarzuty pod adresem profesora postanowiły sprawdzić władze Uniwersytetu Fryderyka Schillera. "Były dyrektor uniwersyteckiej Kliniki Pediatrycznej Ibrahim bez wątpienia aktywnie uczestniczył po roku 1941 w narodowosocjalistycznym programie »eutanazji dziecięcej«" - ogłoszono w 2000 roku.komisja uznała profesora Ibrahima za odpowiedzialnego za wysłanie do szpitala w Stadtrodzie siedmiorga dzieci, które zakończyły tam życie. w 2000 roku Rada Miejska podejmowała decyzję, czy odebrać Jussufowi Ibrahimowi honorowe obywatelstwo Jeny. Profesor Ibrahim pozostał honorowym obywatelem miasta. Eutanazja wciąż jest dla niemieckich polityków tematem tabu z powodów historycznych. |
Unia Wolności to partia, która potrafi wymuszać dialog
Pomysł na nowoczesność
RYS. MICHAŁ KORSUN
MIKOŁAJ DOWGIELEWICZ
Unia Wolności, z nowym kierownictwem, stoi przed zadaniem wzmocnienia swej pozycji na scenie politycznej. Notowania Unii, od czasu wyjścia z rządu i decyzji niewystawienia kandydata w wyborach prezydenckich, spadały. Powstanie kolejnej partii w bezpośrednim sąsiedztwie UW - Platformy Obywatelskiej, wzmocniło wrażenie, że Unia potrzebuje nowej więzi z wyborcami: świeżych idei i nowego stylu działania.
Nic w tym dziwnego - podczas pierwszej dekady polskich przemian UW odgrywała rolę głównej siły zmieniającej polską politykę i gospodarkę. W tych latach UW miała dwie twarze - kojarzona była zarówno z koncepcją społecznej gospodarki rynkowej, jak i z walką o racjonalizm w polityce gospodarczej, najpierw w obliczu zastoju lat koalicji SLD - PSL, a następnie w relacji do niekiedy księżycowych pomysłów gospodarczych i personalnych partnerów koalicyjnych z AWS.
Jakie elementy powinny wyznaczać wizerunek Unii Wolności w drugiej dekadzie przemian? Jaki jest pomysł na Unię w przyszłości, w perspektywie wyborów parlamentarnych i w dalszych latach? Chciałbym przedstawić kilka uwag młodego członka Unii.
Polityczne centrum
Podstawowym założeniem jest, że w Polsce potrzebne jest polityczne centrum. Jeszcze trzy lata temu wielu komentatorów przewidywało, że w Polsce może ukształtować się system dwupartyjny. Nie sądzę, aby miał się zrealizować taki scenariusz. Mimo że polska lewica jest już jednoznacznie ukształtowana, to nie wydaje się, aby podobny blok miał powstać po prawej stronie spektrum. Powstaje zatem duża szansa na budowę politycznego centrum.
Analogicznie w Holandii, Belgii, Finlandii czy Szwecji na lewicy istnieje jedno dominujące ugrupowanie, a w centrum i po prawej stronie występuje kilka formacji, które mimo utrzymywania swej tożsamości politycznej zachowują zdolność współdziałania ze sobą. Ich wspólną cechą jest liberalny stosunek do gospodarki, umiarkowanie w sprawach ideowych, chęć skorzystania z szans, jakie niesie jednoczenie Europy i otwarcie rynków światowych. Partią, która ma takie przekonania i chce się określać jako polityczne centrum, jest i chce być w Polsce Unia Wolności.
Nowoczesna Polska
Dla Unii w programie nowoczesnej Polski trzy sprawy są kluczowe. Po pierwsze, wyzwalanie ludzkiej inicjatywy - w działalności gospodarczej, w aktywności obywatelskiej i w kulturze. Po drugie, nacisk na politykę państwa, która sprzyja rozwojowi gospodarczemu i jakości życia Polaków - przede wszystkim dotyczy to ukierunkowania polityki budżetowej na inwestowanie w edukację i naukę. Po trzecie wreszcie, eliminacja patologii, które utrudniają życie - przede wszystkim chorego systemu ochrony zdrowia.
Taki program wyrasta z przekonania, że potrzebne są nowe pomysły na zapewnienie Polakom prosperity. Obecnie, gdy bezrobocie stało się podstawowym problemem społecznym i gospodarczym, nie wystarczą lekarstwa, które aplikowano dziesięć lat temu, gdy kwitły małe firmy, dzięki którym powstawały nowe miejsca pracy w sektorze prywatnym.
Powód do dumy, dowód sukcesu
Polska w ciągu kilku lat stanie się członkiem Unii Europejskiej. Będzie to powodem do dumy, ale na ten sukces musimy jeszcze ciężko pracować: zapewnić polskiej gospodarce i pracownikom jak najlepsze warunki uczestnictwa w Jednolitym Rynku UE, a także przygotować się do przyjęcia funduszy unijnych. Są to realne problemy polityki gospodarczej i społecznej na najbliższe lata i każda partia polityczna w Polsce musi mieć propozycje w tej dziedzinie. Uważam, ze istotną rolę w wyznaczaniu kierunku powinna mieć Unia Wolności.
Partia adresująca swe przesłanie do ludzi przedsiębiorczych i wykształconych, którzy oceniają pozytywnie zmiany, jakie zaszły w Polsce w ostatnich dwunastu latach, musi stawiać jako kwestię zasadniczą niwelowanie podziału na Polskę A i B. Ta pierwsza to budynki ze szkła i stali w dużych miastach, ta druga to dramatycznie wysokie bezrobocie, zły dostęp do edukacji i lecznictwa oraz strach przed wejściem do Unii Europejskiej.
Uważam, że tu potrzebne jest zaangażowanie Unii Wolności. Za dużo energii zużyliśmy w ostatnich kilku latach w tworzenie pomysłów dla Warszawy czy Katowic, za mało w myślenie o tym, jak wspomóc ludzką inicjatywę w Nysie, Ostrowcu czy Bielsku-Białej.
W jaki sposób Unia Wolności powinna wdrażać ten program i jakich będzie szukała partnerów? Musi zważać na zachowanie równowagi na scenie politycznej oraz na podtrzymanie dialogu sił politycznych o wszystkich zasadniczych tematach polityki państwa.
Przechył na lewo
Osiągnięcie tych celów, szczególnie w obliczu obecnych notowań przedwyborczych lewicy, może okazać się utrudnione. Polskiej scenie politycznej wyraźny przechył na lewo utrudni dążenie do równowagi. Może także utrudnić dialog. Dlatego celem Unii Wolności jest i będzie poszukiwanie szansy na dialog sił politycznych, a także szans na odzyskanie równowagi na scenie publicznej. Dla publicznego wizerunku UW ważne jest, że jest partią, która potrafi wymuszać dialog, a nie eskalować napięcie w sprawach takich jak walka z bezrobociem, przygotowanie gospodarki i prawa do członkostwa w Unii Europejskiej czy rozwój edukacji.
Unia jest otwarta na wspólne działania z partnerami politycznymi, którzy mają bliski nam program. Od czasu koalicji z AWS ważnym partnerem Unii było Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Z partią Jana Marii Rokity łączą nas nie tylko biografie, lecz także bliskość programowa: na przykładzie UW i SKL najłatwiej tłumaczyć cudzoziemcom, co oznacza w Polsce program centrum i centroprawicy. SKL pełniło funkcję swego rodzaju łącznika pomiędzy AWS i UW. Decyzja SKL o opuszczeniu AWS oznacza, że UW i SKL muszą poszukiwać teraz nowej formuły współpracy, lecz także to, że dialog Unii z AWS będzie potrzebował nowego łącznika.
Podpisaliśmy niedawno Przymierze dla Przyszłości z Forum Dialogu, stowarzyszeniem Marka Goliszewskiego i Macieja Jankowskiego. Forum proponuje rozwiązania bliskie naszemu programowi nowoczesnej Polski. Porozumienie to ma charakter otwarty. Dotyczy to w oczywisty sposób SKL i Platformy Obywatelskiej. Trudno jednak powiedzieć, czy obie partie zechcą z tego skorzystać.
SKL musi wyjaśnić swe relacje z PO. Platformę, która korzysta obecnie z dużego zaufania dawanego jej - raczej na kredyt - w sondażach, czekają jeszcze decyzje personalne i polityczne, które określą jej kształt i tożsamość polityczną. Okaże się, czy jest partią centrowo-liberalną, dystansującą się od Kościoła, jak chciałby Jan Krzysztof Bielecki, czy będzie zajmować bardziej konserwatywne stanowisko.
Przywódcy Platformy, dopóki mówią o takich sprawach jak podatki czy finansowanie polityki, nie są zmuszeni do ujawniania różnic ideowych. Oblicze polityczne Platformy i postacie, które będą ją reprezentować, są obecnie przedmiotem gorączkowych rozmów i negocjacji wewnątrz PO.
Minione żale
Z punktu widzenia Unii Wolności nie powinno to mieć jednak większego znaczenia. Prawdopodobnie Unia Wolności będzie mogła współpracować z PO. Przeszłe żale i wzajemne pretensje nie mogą przecież stanowić o substancji polityki. Myślę jednak, iż porozumieniu obu stron służyłoby, gdyby uznały, że ich głównym celem działania nie jest destrukcja organizacyjna i polityczna partnera.
Trudno w tej chwili powiedzieć, jak dalece realne są alianse polityczne centrum i centroprawicy. Zawierucha w AWS, niejasna pozycja SKL i samozadowolenie PO sprawiają, że najbardziej prawdopodobny scenariusz to wzajemna konkurencja wyborcza. Możliwe wydaje się wystawienie wspólnych kandydatów do Senatu, co zapewne stępiłoby wrażenie ostrej rywalizacji tych partii w kampanii wyborczej.
Pisanie o Unii Wolności przypomina trochę dylemat osoby, która ma przygotować reklamę nowego modelu mercedesa, atrakcyjnego dla młodych, ale równie solidnego jak poprzednik. Unia zmienia się, wskazuje nowe idee i otwiera się na nowe środowiska. Nowości te muszą współgrać z solidnością marki, którą Unia ma. Wtedy osiągnie sukces.
Autor jest sekretarzem Rady Politycznej UW.
[email protected] | Unia Wolności, z nowym kierownictwem, stoi przed zadaniem wzmocnienia swej pozycji na scenie politycznej. Notowania Unii, od czasu wyjścia z rządu i decyzji niewystawienia kandydata w wyborach prezydenckich, spadały. Powstanie kolejnej partii w bezpośrednim sąsiedztwie UW - Platformy Obywatelskiej, wzmocniło wrażenie, że Unia potrzebuje nowej więzi z wyborcami: świeżych idei i nowego stylu działania. podczas pierwszej dekady polskich przemian UW odgrywała rolę głównej siły zmieniającej polską politykę i gospodarkę. W tych latach UW miała dwie twarze - kojarzona była zarówno z koncepcją społecznej gospodarki rynkowej, jak i z walką o racjonalizm w polityce gospodarczej, najpierw w obliczu zastoju lat koalicji SLD - PSL, a następnie w relacji do niekiedy księżycowych pomysłów gospodarczych i personalnych partnerów koalicyjnych z AWS.
Podstawowym założeniem jest, że w Polsce potrzebne jest polityczne centrum. Mimo że polska lewica jest już jednoznacznie ukształtowana, to nie wydaje się, aby podobny blok miał powstać po prawej stronie spektrum. Analogicznie w Holandii, Belgii, Finlandii czy Szwecji na lewicy istnieje jedno dominujące ugrupowanie, a w centrum i po prawej stronie występuje kilka formacji, które mimo utrzymywania swej tożsamości politycznej zachowują zdolność współdziałania ze sobą. Ich wspólną cechą jest liberalny stosunek do gospodarki, umiarkowanie w sprawach ideowych, chęć skorzystania z szans, jakie niesie jednoczenie Europy i otwarcie rynków światowych. Partią, która ma takie przekonania i chce się określać jako polityczne centrum, jest i chce być w Polsce Unia Wolności. |
Na okrętach Marynarki Wojennej RP przemycano alkohol
Spirytus zamiast min
FOT. MACIEJ PIĄSTA
MICHAŁ STANKIEWICZ
Według byłych żołnierzy, którzy odbywali służbę zasadniczą w Świnoujściu, na powracających z rejsu do Niemiec okrętach przewożono ogromne ilości alkoholu. Wszystkim kierowała kadra oficerska. Dwa lata temu w trakcie jednego z takich rejsów w niejasnych okolicznościach zginął marynarz.
Do Polski na okrętach miała wędrować dobrej jakości wódka, spirytus, whisky, koniak, likiery. Alkohol przewożony był w zamkniętych pomieszczeniach pod pokładem. Kadra oficerska dokonywała zakupów i organizowała przemyt. Młodzi marynarze - jak to w wojsku - byli tylko wykonawcami poleceń. Potem, już w Świnoujściu, oficerowie wywozili samochodami z jednostki zakupione towary. Interes kręcił się, a ryzyko wpadki było, jak się okazuje, niewielkie, gdyż służby celne i Straż Graniczna nie są uprawnione do kontroli okrętów wojennych. Mogłyby to robić tylko za zgodą Ministerstwa Obrony Narodowej.
- Kilka razy widziałem skład alkoholu na terenie jednostki - mówi "Rz" Rafał Wnuk, były żołnierz VIII Flotylli Obrony Wybrzeża w Świnoujściu, dzisiaj funkcjonariusz policji. - Jak okręty przypływały z Estonii czy Niemiec, to widziałem parkujące koło nich samochody oficerów. Do samochodów ładowano alkohol, po kilkanaście kartonów.
Spirytus porucznika W.
Mimo że ryzyko kontroli flotylli było minimalne, wpaść przecież mogli cywilni nabywcy alkoholu. Możliwe, że według takiego scenariusza rozegrały się wydarzenia w nocy 14 sierpnia 1999 roku. Wtedy jeden z mieszkańców Świnoujścia zauważył z okna swojego mieszkania, jak trzech podejrzanie wyglądających mężczyzn wynosi z sąsiedniego budynku kartony i pakuje je do samochodu. Zawiadomił policję. Okazało się, że w kartonach było 245 litrów spirytusu "Royal Feinspiryt" bez akcyzy. Ekipą kierował Robert Ł., pracujący na co dzień jako inspektor urzędu skarbowego. Pozostali dwaj byli kolegami pomagającymi ładować towar. Przesłuchiwany Robert Ł. zeznał, że spirytus kupił od kolegi - porucznika VIII Flotylli Mariusza W.
- Przyjeżdżałem do Świnoujścia kupować alkohol na promach wolnocłowych, ale Mariusz, który był moim kolegą z wojska, obiecał któregoś dnia większą ilość - wyjaśniał inspektor.
Według jego relacji miał zapłacić za całość pięć tysięcy złotych. Porucznik Mariusz W. nie przyznał się do handlu alkoholem i zarzucił Robertowi Ł. pomówienie. Każdy obstawał przy swojej wersji. Ostatecznie sąd uznał winę obydwu mężczyzn i skazał inspektora Roberta Ł. na cztery tysiące złotych grzywny, a Mariusza W. na tysiąc złotych. Nie udało się jednak ustalić, skąd porucznik wziął spirytus.
Oficer wciąż pracuje w jednostce. Chociaż dowództwa flotylli nie interesuje, co podwładni robią po godzinach pracy, oficer prasowy flotylli komandor Piotr Andrzejewski zna sprawę: - Wiem, że taka sytuacja miała miejsce. Źródło tego alkoholu nie było znane i mógł go kupić na statkach białej floty. Uważam, że oficerowie zarabiają tyle, że nie muszą się trudnić pokątnym handlem spirytusem.
W takim przypadku nie stosuje się żadnego wewnętrznego postępowania: - To nie było związane z pracą wojskową. Nie ma więc podstaw do postępowania dyscyplinarnego. Chyba że na przykład pojedzie samochodem w stanie nietrzeźwym i kogoś zabije - mówi komandor Andrzejewski.
Stracił równowagę
Cztery dni po nocnej wpadce znów pojawił się temat alkoholu. W trakcie powrotnego rejsu z Niemiec za burtę trałowca ORP "Drużno" wypadł marynarz, dwudziestojednoletni Grzegorz W. Zarządzona szybko akcja ratunkowa nie powiodła się. Mimo udziału innych okrętów, także niemieckich, polskich statków, samolotów i śmigłowców, marynarza nie odnaleziono. Prokuratura Wojskowa w Poznaniu podjęła śledztwo. Zeznawali kolejno wszyscy członkowie załogi "Drużna", także niektórzy z towarzyszącego mu ORP "Wicko".
- Około szóstej rano Grzegorz W. otrzymał od oficera rozkaz zmycia pokładu w celu usunięcia wymiocin. Marynarz zwrócił się do dyżurnego elektryka z prośbą o włączenie pompy. Potem na pokładzie zaczął podłączać wąż. Widział to z góry sygnalista. Grzegorz W. stanął koło miejsca, w którym podczas postoju w porcie podstawia się trap (schody - red.). W trakcie rejsu miejsce to jest zabezpieczone jedynie dwoma sznurkami. W pewnym momencie schylił się, okrętem bujnęło i wypadł za burtę. Już się nie wynurzył - streszcza zeznania załogi prokurator prowadzący śledztwo, kapitan Waldemar Praszczyk.
Wszystko wskazywało więc na wypadek. Jednak półtora miesiąca po tragedii pojawiły się nowe okoliczności. Morze oddało ciało. Znalazła je duńska policja na jednej z plaż niedaleko Kopenhagi. Przeprowadzono sekcję, której wyniki były zaskakujące - anatomopatolog znalazł na krtani marynarza ranę - która mogła pochodzić od uderzenia tępym narzędziem. Kolejne dwie sekcje przeprowadzone w Kopenhadze i Szczecinie nie wykazały już rany, ale też jej nie wykluczyły. We krwi marynarza stwierdzono jednak alkohol - ponad 0,6 promila. Według oceny prokuratury wystawionej na podstawie opinii biegłych - to normalne zjawisko u topielców. Śledztwo umorzono.
Rodzina Grzegorza nie pogodziła się jednak z takim zakończeniem sprawy. - Tuż po śmierci zaczęły się anonimowe telefony, od kolegów, że wojsko chce sprawę zatuszować, że to nie był zwykły wypadek - wspomina siostra Agnieszka. - Mówili, że na okręcie była libacja alkoholowa. Sporo osób się upiło, także oficerowie. Co więcej, okręt przewoził dużo alkoholu. Niektórzy wspominali, że mój brat zginął, bo żartował przy kadrze, iż zadzwoni do Polski, mówiąc, że przemycają alkohol.
Wszystko zgłosiła prokuraturze. Ponownie wszczęto śledztwo. Nic nowego jednak nie wniosło.
- Żaden marynarz nie chciał mi potwierdzić tych informacji. Nic nie wiedzieli o alkoholu - mówi kapitan Praszczyk.
Śledztwo umorzono więc drugi raz.
Nie było dyscypliny
Od tamtych wydarzeń minęły dwa lata. Ich uczestnicy, odbywający wtedy służbę zasadniczą, przeszli do cywila.
Odnalezienie byłych marynarzy nie jest łatwe. Mieszkają w różnych częściach Polski. Rozmawiają nieufnie i niechętnie. Po wielu próbach zgodzili się wyjawić "Rzeczpospolitej", co naprawdę wydarzyło się na okręcie. Opowiedzieli o śmierci Grzegorza W. i o alkoholu.
Kiedy zdarzyła się tragedia Stanisław Dobrowolski pełnił wachtę na wyższym pokładzie. Jest jedynym naocznym świadkiem.
- Stracił równowagę, próbował chwycić się relingu (barierki wokół pokładu - red.), ale mu się nie udało i wypadł. Nie krzyczał, nie machał rękoma - opowiada były sygnalista Dobrowolski. Wspomina, że widział kolegę kilka godzin wcześniej. - Nie był w stanie wejść na GSD (punkt dowodzenia - red.), był zmęczony, prawdopodobnie wcześniejszą imprezą.
Moment, w którym spadał W., zauważył Rafał Szkiela, hydroakustyk z sąsiedniego okrętu, pełniący wtedy wachtę jako sternik.
- Zobaczyłem, jak coś niebieskiego wypada za burtę. Leciało jak worek, bezwładnie, bez żadnego ruchu.
Wspomniana wcześniej impreza odbyła się na pożegnanie wspólnych ćwiczeń. Dwa polskie okręty i niemiecki złączyły się burtami na morzu.
- Niemcy mieli beczki z piwem i polewali, były ławeczki, grill. Kadra też piła - opowiada Bartosz Krzemiński, członek załogi "Drużna".
Czy tragiczne w skutkach zachwianie równowagi Grzegorza W. wiązało się więc z alkoholem? Nikt z naszych świadków tego nie neguje. Jednak inny uczestnik rejsu opowiada, że do wypadku doszło dzień po imprezie, a W. mógł pić już zupełnie inny alkohol. Na okręcie nie było przecież żelaznej dyscypliny.
- My piliśmy w Niemczech, na dyskotece, a kadra piła, kiedy chciała - mówi Krzemiński
- Jeden z oficerów wniósł kilka butelek z alkoholem na GSD i tam spożywał go z wachtą, która wówczas pełniła służbę - dodaje Rafał Wnuk, obecnie policjant.
Kadra pakowała, marynarze nosili
Marynarze wspominają też o naprawdę dużym ładunku alkoholu, jaki miał znajdować się na okręcie, i to nie w celach rozrywkowych.
- W niemieckim Olpenitz podjechała pod okręt ciężarówka załadowana wódką "Gorbatschow", whisky "Johnny Walker", likierem "Malibu", koniakami, spirytusem, winem. Było tego sześć albo osiem palet. Na polecenie kadry pomagałem z kolegami wnosić alkohol na okręt do pomieszczeń pod pokładem - opowiada Dobrowolski.
- Wtedy w porcie prawie nikogo nie było, bo był dzień wolny. Na okręcie kadra pakowała alkohol, był w pomieszczeniu trałowym, pod mesą (jadalnią - red.), w przetwórniach i chyba oficerowie mieli u siebie w kabinach - relacjonuje Bartosz Krzemiński.
Jednak kilka dni później, gdy jednostki powróciły do Świnoujścia i wysocy oficerowie kontrolowali okręty, żadnego alkoholu nie było. - Następnej nocy po śmierci Grzegorza kadra wyrzuciła alkohol za burtę - wyjaśnia Krzemiński.
Młodzi marynarze jeszcze przed dopłynięciem do bazy zostali ostrzeżeni: - żadnych rozmów o alkoholu. Nie mówcie też o tym, że Grzegorz pił alkohol, bo rodzina nie dostanie odszkodowania - tłumaczyli oficerowie.
- Jak Grzegorz wypadł za burtę, kadra się wystraszyła. Miałem zakaz mówienia komukolwiek, że był wnoszony alkohol i że ktoś był pijany. Zakazał mi tego dowódca okrętu w obecności dowódcy dywizjonu komandora Henryka Białkowskiego. Na lądzie odbywano z nami rozmowy, żeby z nikim nie poruszać tej sprawy i żeby podczas przesłuchania powstrzymywać się od mówienia o tym - Rafał Wnuk wyjaśnia, dlaczego ich zeznania w prokuraturze różnią się od obecnych relacji.
Enklawa bezalkoholowa
Z oficerem prasowym flotylli komandorem Piotrem Andrzejewskim spotykamy się w budynku sztabu flotylli, w centrum Świnoujścia. Na pytania odpowiada krótko.
Czy na jednostkach był większy ładunek alkoholu?
- Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Nie zostało to udowodnione, a prokuratura takiego zarzutu nie postawiła.
Czy dowódca otrzymał informacje o alkoholu?
- Trudno mi zająć stanowisko w tej kwestii, ale nie pamiętam, by takie sygnały były.
Czy Grzegorz W. był nietrzeźwy?
- W tej sprawie nie mogę zająć stanowiska, gdyż nic na ten temat nie wiem. Komandor rozwija jednak myśl: - Trudno by ktoś spożywał alkohol na służbie. Byłoby niezrozumiałe, gdyby dowództwo okrętu pozwoliło mu na to. Jestem przekonany, że niczego takiego na okręcie nie było. Na okręty i na teren jednostki nie można wnosić alkoholu. W znajdujących się tu bufetach nie ma nawet piwa. Teren jednostek jest enklawą bezalkoholową.
Było więcej
Tymczasem według informacji marynarzy przemyt alkoholu miał miejsce nie tylko podczas wspomnianego wyżej rejsu. Oficerowie nie kryli się też zbytnio z przeładowywaniem alkoholu z okrętów do swoich samochodów. Po takiej operacji samochody opuszczały teren jednostki. Świadkowie nie wiedzą, gdzie dalej towar trafiał. Jego odbiorcami byli prawdopodobnie cywile, którzy wcześniej dawali pieniądze i składali zamówienie u oficerów. Tak też mogło być właśnie ze sprawą porucznika VIII Flotylli Mariusza W. Dwa okręty takie jak "Wicko" i "Drużno" mogły wziąć przynajmniej kilka tysięcy butelek.-
VIII Flotylla Obrony Wybrzeża stacjonuje w Świnoujściu, Kołobrzegu, Dziwnowie i Międzyzdrojach.
Powstała w 1965 roku. Tworzą ją obecnie trzy dywizjony okrętów bojowych - wśród nich dywizjon okrętów transportowo-minowych i dywizjon trałowców, stacjonujące w Świnoujściu - oraz dywizjon kutrów zwalczania okrętów podwodnych w Kołobrzegu. W sumie około sześćdziesięciu jednostek. W skład flotylli wchodzą też jednostki brzegowe w Świnoujściu, Międzyzdrojach, Dziwnowie i Kołobrzegu. Służy w niej około trzech tysięcy żołnierzy, w tym dwa tysiące marynarzy i tysiąc kadry. W roku 1994 flotylla przyjęła imię wiceadmirała Kazimierza Porębskiego. Od kilku lat współpracuje z flotami państw NATO: Flotyllą Trałowo-Minową z Olpenitz, 3. Eskadrą Trałowo-Minową z Frederikshavn oraz okrętami z Warnemuende. Dowódcą VIII Flotylli Obrony Wybrzeża jest kontradmirał Stanisław Kasperkowiak. Rocznie flotylla uczestniczy w sześciu, ośmiu rejsach.
Polska ma trzy flotylle okrętów: III Flotylla w Gdyni, w skład której wchodzą jednostki uderzeniowe, IX Flotylla na Helu i VIII w Świnoujściu. | Według byłych żołnierzy, którzy odbywali służbę zasadniczą w Świnoujściu, na powracających z rejsu do Niemiec okrętach przewożono ogromne ilości alkoholu. Wszystkim kierowała kadra oficerska. Dwa lata temu w trakcie jednego z takich rejsów w niejasnych okolicznościach zginął marynarz.
Do Polski na okrętach miała wędrować dobrej jakości wódka, spirytus, whisky, koniak, likiery. Alkohol przewożony był w zamkniętych pomieszczeniach pod pokładem. Kadra oficerska dokonywała zakupów i organizowała przemyt. Młodzi marynarze - jak to w wojsku - byli tylko wykonawcami poleceń. Potem, już w Świnoujściu, oficerowie wywozili samochodami z jednostki zakupione towary. Interes kręcił się, a ryzyko wpadki było, jak się okazuje, niewielkie, gdyż służby celne i Straż Graniczna nie są uprawnione do kontroli okrętów wojennych. Mogłyby to robić tylko za zgodą Ministerstwa Obrony Narodowej.
Mimo że ryzyko kontroli flotylli było minimalne, wpaść przecież mogli cywilni nabywcy alkoholu. Możliwe, że według takiego scenariusza rozegrały się wydarzenia w nocy 14 sierpnia 1999 roku. Wtedy jeden z mieszkańców Świnoujścia zauważył z okna swojego mieszkania, jak trzech podejrzanie wyglądających mężczyzn wynosi z sąsiedniego budynku kartony i pakuje je do samochodu. Zawiadomił policję. Okazało się, że w kartonach było 245 litrów spirytusu bez akcyzy. Ekipą kierował Robert Ł., pracujący na co dzień jako inspektor urzędu skarbowego. Pozostali dwaj byli kolegami pomagającymi ładować towar. Przesłuchiwany Robert Ł. zeznał, że spirytus kupił od kolegi - porucznika VIII Flotylli Mariusza W. Według jego relacji miał zapłacić za całość pięć tysięcy złotych. Porucznik Mariusz W. nie przyznał się do handlu alkoholem i zarzucił Robertowi Ł. pomówienie. Ostatecznie sąd uznał winę obydwu mężczyzn i skazał inspektora Roberta Ł. na cztery tysiące złotych grzywny, a Mariusza W. na tysiąc złotych. Nie udało się jednak ustalić, skąd porucznik wziął spirytus.
Oficerowie nie kryli się też zbytnio z przeładowywaniem alkoholu z okrętów do swoich samochodów. Po takiej operacji samochody opuszczały teren jednostki. Świadkowie nie wiedzą, gdzie dalej towar trafiał. Jego odbiorcami byli prawdopodobnie cywile, którzy wcześniej dawali pieniądze i składali zamówienie u oficerów. Tak też mogło być właśnie ze sprawą porucznika VIII Flotylli Mariusza W. Dwa okręty mogły wziąć przynajmniej kilka tysięcy butelek. |
ROSJA
Jurij Łużkow jest gotów sprzymierzyć się z każdym, kto pomoże mu zdobyć Kreml. Ale otoczenie Jelcyna zrobi wszystko, by pokrzyżować jego plany
Mer wyrusza na wojnę
Łużkow się nie dokształca. Jego koncepcje gospodarcze wyśmiewają nawet studenci pierwszego roku ekonomii - mówi o merze Moskwy reformator Anatolij Czubajs.
FOT. (C) AP
PIOTR JENDROSZCZYK
z Moskwy
Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Przemawia wolniej, jeszcze staranniej niż kiedyś dobierając słowa. Nie pozwala sobie na żarty czy dwuznaczności. Pracuje właściwie bez przerwy. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę.
Mer nie ma czasu ani dla swej młodszej o kilkadziesiąt lat żony, właścicielki wytwórni tworzyw sztucznych, której produkty kupują chętnie stołeczne władze, ani na ulubione sporty: tenis i piłkę nożną. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml.
Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców.
Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Najgroźniejszym konkurentem mera stolicy byłby dzisiaj były premier Jewgienij Primakow. Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Primakow zawsze zapewniał, że nie ma ambicji prezydenckich i wszystko wskazuje na to, że zapewniał szczerze. Ostatnim dowodem na prawdziwość tych deklaracji może być rozpuszczenie przez Primakowa ekipy najbliższych współpracowników - były szef rządu lokuje ich obecnie na stanowiskach ambasadorskich. W tej sytuacji Łużkow niemal codziennie składa Primakowowi oferty współpracy w "Otieczestwie". Na razie bez skutku. W tandemie z byłym premierem Łużkow byłby nie do pokonania.
Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn, gdyby Kreml zdecydował, że to właśnie on ma być następcą Jelcyna. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Podczas formowania nowego rządu najbliższe otoczenie szefa państwa - tzw. rodzina, czyli kilka wpływowych osób zgromadzonych wokół córki Jelcyna Tatiany Diaczenko i Borysa Bieriezowskiego - nie pozwoliło premierowi na samodzielne podjęcie decyzji nawet w drobnych sprawach.
Miłość i nienawiść
Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić.
Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Będzie to test rzeczywistej - a nie opartej na badaniach socjologicznych - popularności mera stolicy; w świadomości społecznej Łużkow i "Otieczestwo" stanowią bowiem synonimy.
Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. Miłość wynika z tęsknoty za dostatnim życiem (średnie dochody w Moskwie wynoszą 1260 rubli na osobę przy przeciętnej krajowej nie przekraczającej 450 rubli), dobrą pracą, czystymi ulicami i innymi korzyściami wynikającymi z mieszkania w stolicy. Nienawiść wzbudza powszechne na rosyjskiej prowincji przekonanie, że Moskwa okrada cały kraj, wysysa z Rosji wszystkie środki i jest niczym oaza dobrobytu na oceanie biedy i beznadziei.
Obietnice dla wszystkich
Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej. W Murmańsku buduje domy dla oficerów, w Kraju Stawropolskim szpital, rozsianym po całym całym kraju zakładom zbrojeniowym obiecuje kontrakty z moskiewskimi firmami. Wiele z nich, jak chociażby fabryka samochodów marki Moskwicz, jest własnością merostwa, a stołeczny holding Sistiema, założony kilka lat temu z inicjatywy Łużkowa, kontroluje około 100 stołecznych przedsiębiorstw, w tym kilka dużych banków.
Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jej program dociera do 40 regionów europejskiej części Rosji. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. Czołobitne programy publicystyczne, godzinne wywiady, a właściwie monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu, wspaniałomyślnie podarowanego Ukrainie przez Chruszczowa, są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją.
Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. Zaniedbane i zdane na siebie regiony liczą na grudniowe wybory, aby zdobyć przyczółek w Moskwie. Pragną stworzyć silną frakcję w Dumie i w ten sposób zyskać kontrolę nad przepływem środków budżetowych na prowincję. Z 89 rosyjskich regionów jedynie dziesięć płaci do kasy centralnej więcej, niż otrzymuje stamtąd dotacji.
W tej grze między regionami a centralą warto jednak brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Jedna z nich, "Wsja Rossija" (Cała Rosja), zgromadziła niedawno na swym zjeździe w Sankt Petersburgu przedstawicieli 82 regionów. Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania jest Mintimer Szajmijew, prezydent Tatarstanu. Drugi blok, o nazwie "Gołos Rossiji", założył gubernator obwodu samarskiego, Konstantin Titow.
Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne.
Kłopoty z rodziną
Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku, kiedy otoczenie prezydenta uniemożliwiło objęcie przez Łużkowa stanowiska premiera. W administracji kremlowskiej doszło wtedy do rozłamu. Zwolennicy Łużkowa przegrali i musieli odejść. Rzecznik Jelcyna, Siergiej Jastrzembski, czy Andriej Kokoszyn, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, znaleźli pracę w "gabinecie cieni" Łużkowa albo w stołecznych władzach.
Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są, o czym mówił Aleksander Wołoszyn, jego dyktatorskie zapędy. Rzecz w tym, że Jelcyn i jego otoczenie żądają od następnego prezydenta pewnych gwarancji bezpieczeństwa, które pozwolą im na korzystanie ze zgromadzonych kapitałów i spokojne życie w Rosji. "Mają swoje powody, aby nie wierzyć Łużkowowi" - twierdzi politolog Siergiej Markow.
Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier, jeden z rosyjskich reformatorów, znający doskonale kulisy kremlowskich intryg. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Pozostał w tyle co najmniej o 10 lat. To wstrząsające - mówi Czubajs, mając na myśli koncepcje ekonomiczne mera, z których - jak zapewnia - śmieją się studenci pierwszego roku ekonomii. W jednym z niedawnych wywiadów Czubajs opowiedział, jak bez powodzenia przez trzy godziny starał się kiedyś udowodnić Łużkowowi, że jest w błędzie, kiedy proponuje, aby Bank Rosji wydawał przedsiębiorstwom kredyty o rocznym oprocentowaniu 7 proc. Inflacja w kraju wzrosłaby natychmiast do 30 proc. miesięcznie. Ale mer Moskwy nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i na wiecach wciąż domaga się nisko oprocentowanych kredytów, indeksacji płac, większych pieniędzy dla armii i dodatkowych funduszy na finansowanie programów kosmicznych oraz wielu innych wydatków państwa.
Świadomy populizm czy dyletanctwo? Łużkowowi obce są zasady gospodarki liberalnej. Opowiada się za kapitalizmem korporacyjnym i jest mistrzem w tworzeniu struktur quasi-mafijnych - twierdzi Tatiana Malewa, ekspertka moskiewskiego oddziału Fundacji Carnegie. W rosyjskiej stolicy, gdzie skupia się ponad dwie trzecie kapitałów całego kraju, Łużkow zbudował biurokratyczno-nomenklaturowy system ich wykorzystywania. Na tym polega cud gospodarczy rosyjskiej stolicy. Właściwie należałoby już mówić o nim w czasie przeszłym, bo Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Nie mówiąc o ambitnych projektach, jak chociażby budowa toru wyścigowego Formuły 1.
Ucieczka na Kreml
Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku. - Pozostaje mu budowanie autorytetu na krytyce wszystkiego, co robi Jelcyn - uważa Siergiej Markow z Instytutu Badań Politycznych. Potwierdzeniem tych słów może być wczorajsza deklaracja Łużkowa, który opowiedział się za niepodległością dla Czeczenii.
Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd, i powinien dobrowolnie ustąpić. Kilka miesięcy temu poparł prokuratora generalnego Jurija Skuratowa, który wplątał się w sprawę kompromitujących Kreml materiałów świadczących o ogromnej korupcji wśród osób z najbliższego otoczenia prezydenta. To właśnie mer zablokował dymisję Skuratowa w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu w nadziei, że nie mający nic do stracenia prokurator otworzy teczki z obciążającymi Kreml dokumentami. To jednak nie wszystko. Kiedy administracja prezydencka usilnie pracowała nad utrąceniem w Dumie Państwowej wniosku o rozpoczęcie procedury odsunięcia od władzy Jelcyna, mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska.
Jelcyn i jego rodzina takich rzeczy nie darują. Władimir Żyrinowski, przywódca rosyjskich nacjonalistów, uważany za wiernego sługę Kremla, tuż po historycznym głosowaniu zaproponował zmianę statusu rosyjskiej stolicy i przekształcenie jej w coś na kształt Dystryktu Columbia w USA. Mer Jurij Łużkow stałby się z dnia na dzień politycznym pariasem. Kreml przyjął oficjalną petycję Żyrinowskiego i myśli. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii potężnego mera Jurija Łużkowa z jeszcze potężniejszym Kremlem. | Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić. |
MEDIA "City Magazine" i "Aktivist" wyciągają ludzi (i to nie tylko młodych) z domów i zmuszają ich do chłonięcia kultury
Aktywne miasto
KUBA KOWALSKI
Przed dwoma laty w Polsce pojawił się "City Magazine" - pierwsze darmowe pismo zawierające informacje o kulturalnym życiu miasta, wydawane na dobrym papierze, kolorowe, pełne zdjęć, w starannej formie edytorskiej. Pół roku temu "City Magazine" doczekał się następcy - w kilku największych miastach ukazuje się "Aktivist", bezpłatny dwutygodnik o zbliżonej formule.
"City Magazine"
Wydawało się, że przyszłość magazynu rozdawanego za darmo będzie wisieć na włosku. Tymczasem dziś nakład "City Magazine" jest przyzwoity (w Warszawie 40 tys. egzemplarzy), a lista miejsc, w których można go znaleźć, zajmuje pełne dwie strony. Miesięcznik doczekał się edycji w Trójmieście, Poznaniu i Krakowie. Lokalne mutacje łączy tylko pstrokata szata graficzna oraz uniwersalne recenzje płyt, książek i filmów. Wszystko inne, wraz z okładką i zespołem redakcyjnym, jest już dostosowane do miejsca wydawania. To zrozumiałe: "City Magazine" to miesięcznik o mieście, musi z niego wyrastać oraz, by posłużyć się językiem z łamów, czuć jego klimat.
Czym jest "City Magazine"? Mimo nieporęcznego formatu, ciut mniejszego od A3, jest przewodnikiem po mieście. Dzień po dniu opisane są w nim ciekawe wydarzenia kulturalne (wraz z minirecenzjami): koncerty, festiwale, imprezy, pokazy, otwarcia, widowiska, happeningi. Nie ma kultury masowej. Raczej kultura wysoka pomieszana z undergroundową ("bohaterem miasta" w lutowym wydaniu trójmiejskim jest Tymon Tymański, w wydaniu warszawskim rozmowa z Wojciechem Marczewskim). Coś dla ludzi młodych, ale i myślących. Nie ma ani słowa o polityce. Nie ma też waty, która wypełnia kolorowe pisemka pełne plotek z życia wielkich gwiazd, porad kosmetycznych, zdjęć bajecznie drogich ubrań. Tam człowiek ma się ocierać o świat, tutaj - go tworzyć. "City Magazine" jest dla ludzi aktywnych, którzy mają trochę wolnego czasu, trochę pieniędzy, ale przede wszystkim dużo energii. Miesięcznik rzuca im surową informację, podsuwa tropy. Dobre są pomysły na artykuły - o dziwactwach miasta, o obcokrajowcach w mieście, o nietypowych zawodach.
"City Magazine" wystawiany jest w specjalnych stelażach w knajpach, kinach i miejscach odwiedzanych przez młodych ludzi. Nieprzypadkowo - w miesięczniku młodzi piszą dla młodych, używając "młodej" polszczyzny (innej niż ta z telewizji i gazet, bliższej ulicy, co wcale nie znaczy, że plugawej). Na tym polega siła - różnica między nadawcą i odbiorcą zaciera się. Dla młodych ludzi istnieje przede wszystkim świat zurbanizowany, w nim czują się u siebie. Miasto jest ich żywiołem, tętni energią, ma swoje tajemnice. By je odkryć, wystarczy po prostu wyjść z domu. Dlatego w miesięczniku jest wszystko, czym żyje miasto. Coś jak dział miejski poważnego dziennika, tyle że redagowany z większym luzem. Czasem, co irytujące, brak wiedzy maskowany jest zbytnią lekkością stylu.
Jeżeli wiesz coś, czego nie wie "City Magazine" - redakcja prosi o kontakt. Tymczasem w dużych miastach zaczynają pojawiać się przedsięwzięcia, które odmawiają reklamy czy nawet małych wzmianek w darmowych pismach. W gdyńskiej Klubokawiarni i warszawskiej Kopalni, niezwykłych lokalach obleganych przez młodych ludzi, usłyszałem, że kultowość ich wiąże się z zupełnym brakiem zabiegania o klientów, którzy o istnieniu tych miejsc dowiadują się pocztą pantoflową, od przyjaciół i znajomych.
Aktivist
"Aktivist" - dziecko grupy medialnej z Finlandii, zadomowione już w Estonii, Rosji - zadebiutował w Polsce pół roku temu. Ukazuje się w Warszawie, Trójmieście, Krakowie, Łodzi, Poznaniu i Wrocławiu, a niebawem pojawi się w Szczecinie i Katowicach. Choć "Aktivist" ma zbliżoną formułę do "City Magazine", nie naśladuje starszego brata - z marketingowego punktu widzenia byłoby to samobójstwo. Jest to dwutygodnik o formacie nieco większym niż A4, ma niezwykle elegancką szatę graficzną, kładzie nacisk na Internet, zgodnie z zasadą, że w sieci mieści się więcej niż na papierze (w stopce nie ma telefonów do redakcji, są adresy e-mailowe do członków zespołu). Poszczególne wydania obok stron lokalnych - kalendarza wydarzeń i opisów knajp - mają te same artykuły i identyczną okładkę.
Większość tekstów, podobnie jak w "City Magazine", pisana jest bez większego przygotowania merytorycznego. Tyle że w "Aktiviście" jest dużo mniej konkretu. Marek Kłosowicz, redakcyjny podróżnik, zwiedza daleki świat tylko po to, żeby robić tam to samo, co w Polsce - chodzić do klubów, jeść frytki i pić piwo. Z jego kenijskiej relacji wynika niewiele, ale artykuł ma być przede wszystkim śmieszny. Cóż z tego, że pismo zamieszcza dużo wywiadów z ciekawymi osobami, skoro dziennikarze albo nie przedstawiają swoich rozmówców, uznając ich działalność za doskonale znaną, albo popadają w banał (Jerzemu Stuhrowi zadano ogólnikowe pytania o to, jak traktuje film, jak traktuje teatr i jak radzi sobie z popularnością).
"Aktivist" określa swoich odbiorców jako technopokolenie (nieprzypadkowo w lutowym numerze edycji trójmiejskiej jest wywiad z didżejem Romero, puszczającym muzykę w sopockim klubie Sfinks, świątyni polskiego techno). A techno to mechaniczna muzyka, dobra zabawa i brak refleksji. Redaktor naczelny Sławek Belina (zastąpił na tym stanowisku Tomasza Lipińskiego, legendarnego muzyka z Tiltu i Brygady Kryzys) o jednym z felietonów Józefy Hennelowej w "Tygodniku Powszechnym" pisze: "Utwór Hennelowej utrzymany jest - jak zawsze - w dętym, nieprzyzwoitym tonie. Odnotować muszę mistrzowską nieobecność dowcipu w piórze felietonistki. Nieobecność ta maskowana jest misyjną mądrością z rutynowego repertuaru katolickiego posła Tomczuka".
Na przedostatniej stronie redakcja "Aktivista" zamieszcza opinie znanych twarzy (piosenkarka Renata Przemyk, pisarka Izabela Filipak, smakosz Maciej Nowak), które mogą tu napisać coś, czego nie napiszą nigdzie indziej. Teksty publikowane są nieodpłatnie, co ma sugerować, że pismo staje się opiniotwórcze, dobrze w nim publikować, a jeszcze lepiej je czytać. To element autokreacji, ale jeśli granica między humorem a rzetelną wiedzą nie zostanie odpowiednio wyważona - pismo zostanie przede wszystkim przewodnikiem. Teksty - choć pomysły mają ciekawe, ale realizację zwykle mizerną - wciąż będą odgrywać rolę dodatku do wzorowo redagowanego kalendarium imprez.
I do knajpy
Oba pisma wyciągają ludzi (i to nie tylko młodych) z domów, zmuszają ich do aktywnego życia, do chłonięcia kultury. Z przebogatego kalendarium zawsze można wybrać coś dla siebie. "Odkryj swoje miasto" radzi "Aktivist". A jeśli w danym dniu kultura zamiera (zdarza się to niezwykle rzadko - "Aktivist" czerwoną czcionką drukuje pełen niedowierzania napis "Nic się nie dzieje!!!"), zawsze można wybrać się do knajpy. Belina zapowiedział nawet, że kolegia redakcyjne organizowane są w knajpach, wszyscy członkowie redakcji mają obowiązek się stawić i wstawić. Wszystkie lokale w mieście, wraz z cenami i krótkim omówieniem menu, można znaleźć na ostatnich stronach - okazuje się, że jest ich bez liku. A tam, na specjalnych stelażach, leży "City Magazin" i "Aktivist". Koło się zamyka. Ale miasto otwiera. - | Przed dwoma laty w Polsce pojawił się "City Magazine" - pierwsze darmowe pismo zawierające informacje o kulturalnym życiu miasta. Pół roku temu "City Magazine" doczekał się następcy - w kilku największych miastach ukazuje się "Aktivist", bezpłatny dwutygodnik o zbliżonej formule. Czym jest "City Magazine"? Mimo nieporęcznego formatu jest przewodnikiem po mieście. opisane są w nim ciekawe wydarzenia kulturalne: koncerty, festiwale, imprezy, pokazy, otwarcia, widowiska, happeningi. Nie ma kultury masowej. Raczej kultura wysoka pomieszana z undergroundową. Coś dla ludzi młodych, ale i myślących. "City Magazine" wystawiany jest w specjalnych stelażach w knajpach, kinach i miejscach odwiedzanych przez młodych ludzi. Choć "Aktivist" ma zbliżoną formułę do "City Magazine", nie naśladuje starszego brata. Jest to dwutygodnik, ma niezwykle elegancką szatę graficzną, kładzie nacisk na Internet, zgodnie z zasadą, że w sieci mieści się więcej niż na papierze. Poszczególne wydania obok stron lokalnych - kalendarza wydarzeń i opisów knajp - mają te same artykuły i identyczną okładkę. Tyle że w "Aktiviście" jest dużo mniej konkretu. Cóż z tego, że pismo zamieszcza dużo wywiadów z ciekawymi osobami, skoro dziennikarze albo nie przedstawiają rozmówców, albo popadają w banał. Oba pisma wyciągają ludzi (i to nie tylko młodych) z domów, zmuszają ich do aktywnego życia, do chłonięcia kultury. Z przebogatego kalendarium zawsze można wybrać coś dla siebie. |