source
stringlengths
6.68k
29.9k
target
stringlengths
287
6.76k
ROZMOWA Ernesto Zedillo, prezydent Meksyku Era demokratycznej normalności Papież w Meksyku Gdy przed kilkoma laty przeprowadzałam wywiad z pana poprzednikiem, Carlosem Salinasem de Gortari, znajdował się on u szczytu sławy, a świat zachwycał się "meksykańskim cudem gospodarczym" i panującą w pana kraju stabilizacją polityczną i społeczną. Co zostało z tej sławy, tego cudu, tej stabilizacji? Salinas ukrywa się za granicą. Meksyk przeżył krach finansowy. W stanach Chiapas, Guerrero, Oaxaca pojawiła się partyzantka.... ERNESTO ZEDILLO: Wprawdzie Meksyk przeżył trudne chwile, ale nie można pomijać milczeniem tego, co osiągnęliśmy w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej. Gospodarka ewoluowała w sposób bardzo korzystny dzięki wprowadzeniu w życie - od początku kryzysu z 1995 roku - rygorystycznego programu oszczędnościowego, który narzucił ostrą dyscyplinę pieniężną i podatkową. Osiągnięciom w sferze gospodarczej towarzyszył postęp w innych dziedzinach. Reformy polityczne zagwarantowały bezwzględne poszanowanie pluralizmu i pełne zaufanie do procesów wyborczych. Obecna administracja zainicjowała również reformę wymiaru sprawiedliwości jako punkt wyjścia do umocnienia państwa prawa i zagwarantowania wszystkim Meksykanom równego traktowania. Właściwe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości jest wszak jednym ze źródeł zaufania obywateli do instytucji publicznych. Proces transformacji ma na celu wzmacnianie autonomii, niezawisłości i profesjonalizmu organów wymiaru sprawiedliwości, a także zwiększanie skuteczności w zapobieganiu przestępstwom i ich ściganiu oraz w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Po Salinasie odziedziczył pan właśnie nie wyjaśnione zabójstwa polityczne, skorumpowany system sądowniczy, narkobiznes powiązany ze światem polityki... Co pan zrobił, by pozbyć się tej schedy? W tym celu została zapoczątkowana reforma prawa, która zapewnia sądownictwu skuteczne mechanizmy kontrolowania władzy. W ciągu ostatniego roku opracowano też wiele projektów reformy konstytucji, mających na celu zwiększenie skuteczności instytucji, których zadaniem jest wymierzanie sprawiedliwości. Jest to odpowiedź na słuszne żądania społeczeństwa, by obywatelom zagwarantowano bezpieczeństwo, a przestępcy nie byli bezkarni. Cennym i nowatorskim instrumentem prawnym jest ustawa o zwalczaniu przestępczości zorganizowanej, która stworzyła nowe możliwości pociągania do odpowiedzialności kierownictwa organizacji przestępczych. Podjęto też energiczne działania na rzecz likwidacji głównych gangów handlarzy narkotyków i porywaczy, stanowiących poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego z racji destrukcyjnej władzy, jaką posiadają. Pana partia rządzi nieprzerwanie w Meksyku od 70 lat. Przed ostatnimi wyborami wielu komentatorów mówiło, że dla odzyskania przez nią wiarygodności byłoby lepiej, gdyby je przegrała. Tak się jednak nie stało. Czy uważa pan, że mimo to Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna nauczyła się demokracji? Chociażby dlatego, że utraciła bezwzględną większość w Kongresie... Nigdzie na świecie przegrana jakiejś partii w wyborach nie jest warunkiem ustanowienia demokracji. Jest nim natomiast bezwzględne poszanowanie decyzji elektoratu. Demokracja zależy jednak nie tylko od rezultatów wyborów, lecz również od danych ludziom możliwości korzystania z lepszych pod każdym względem warunków życia. W wyniku politycznego rozwoju Meksyku powstało społeczeństwo bardziej pluralistyczne, obywatelskie i krytyczne. Znalazło to odzwierciedlenie w wyższej frekwencji i ostrzejszej rywalizacji podczas ubiegłorocznych wyborów lokalnych. Meksyk przeżywa nową erę demokracji. Dowodem tego są wyjątkowo przejrzyste i uczciwe wybory z 1994 roku, w wyniku których zostałem prezydentem. Opozycja uzyskała przestrzeń do prowadzenia działalności politycznej, na przykład w Kongresie - o czym pani wspomniała - czy we władzach stanowych. Powiedział pan, że pańskie pokolenie "będzie pierwszym, któremu uda się połączyć wzrost gospodarczy z pełną demokracją". Odebrano to jako przyznanie, że przed pana prezydenturą nie było w Meksyku demokracji. Demokracja - w Meksyku czy gdzie indziej - to coś, co jest w ciągłej budowie, to proces podlegający stałemu doskonaleniu. Historia naszego kraju w tym stuleciu to historia budowania demokracji. Występowały w niej - oczywiście - niepowodzenia i przeciwności, ale czyniono także kroki, które stopniowo wzmacniały demokrację. Dziś żyjemy na szczęście w warunkach demokratycznej normalności. Procesy wyborcze mają nowe ramy prawne i instytucjonalne, sprawiedliwe dla wszystkich uczestników, jeśli chodzi o dostęp do mediów czy finansowanie kampanii. Mamy też wyraźniejszy podział władz i wolne pod każdym względem środki masowego przekazu. Federalizm stał się faktem, podobnie jak możliwości demokratycznej alternatywy na wszystkich szczeblach władzy. To, co zostało jeszcze do zrobienia, zależy od wszystkich podmiotów życia politycznego, a nie wyłącznie od władzy wykonawczej, jak działo się do niedawna. Przed mniej więcej rokiem opinią publiczną wstrząsnęła wieść o dokonanej z nieopisanym okrucieństwem w stanie Chiapas masakrze Indian. Partii rządzącej zarzucano, że tej zbrodni dokonano z jej błogosławieństwem. Od początku stałem na stanowisku, że na ten zbrodniczy czyn należy odpowiedzieć stanowczym i surowym wymierzeniem winnym kary. Powiedziałem, że ci, którzy uczestniczyli w jego planowaniu i realizacji, powinni poczuć karzącą rękę sprawiedliwości, bez względu na to, z jakich środowisk społecznych, politycznych czy religijnych się wywodzą. Rząd nie pozostał bierny. Śledztwo wzięła w swoje ręce Prokuratura Generalna. Zatrzymano 97 osób, które już są sądzone. Znajduje się wśród nich 11 byłych urzędników państwowych. Ale rozmowy między rządem i partyzantami w Chiapas utknęły w martwym punkcie... Pokojowe rozwiązanie tego konfliktu jest priorytetem rządu w ramach określonych przez "ustawę na rzecz dialogu, pojednania i godnego pokoju w Chiapas". W ciągu ostatniego roku podjęto wiele inicjatyw w celu wznowienia dialogu. Ale nie było na nie odpowiedzi ze strony zapatystów. W czasie ostatniego spotkania parlamentarnej Komisji ds. Porozumienia i Pacyfikacji z Armią Wyzwolenia Narodowego im. Zapaty (EZLN) rząd próbował przekazać im kolejną propozycję. Deputowani powiedzieli, że zapatyści nie okazali najmniejszego zainteresowania wznowieniem pokojowego dialogu. Jeśli chodzi o przeciwdziałanie ubóstwu, w jakim żyją mieszkańcy Chiapas, rząd nie będzie czekał na negocjacje. Opracowaliśmy strategię, która - realizowana we współpracy z władzami stanowymi - ma pomóc w zakończeniu konfliktu oraz pobudzić rozwój gospodarczy i społeczny regionu. Jest on stymulowany dzięki reagowaniu na żądania najbardziej opuszczonych i ubogich wspólnot. W minionym roku przedstawiciele rządu wielokrotnie odwiedzali ten region w celu podtrzymania dialogu z mieszkańcami. Opowiadamy się za bezpośrednim dialogiem z EZLN, zmierzającym do ostatecznego rozwiązania konfliktu, bez zwycięzców ani zwyciężonych, bez warunków wstępnych, za dialogiem, podczas którego dojdzie do jasnej prezentacji stanowisk i ich konfrontacji z myślą o przezwyciężeniu różnic i wspólnym dążeniu do celu, jakim jest osiągnięcie godnego i sprawiedliwego pokoju w Chiapas. Wielokrotnie zapewniałem, że jestem gotów zaspokoić słuszne żądania wszystkich wspólnot indiańskich i zapewnić pełne respektowanie ich praw politycznych, gospodarczych, społecznych i kulturalnych. Jedną z przyczyn rewolty w Chiapas było ubóstwo. Obiecywał pan, że z każdego peso, które wyda rząd, 56 centavos zostanie przeznaczonych na poprawę życia Meksykan... Grupy etniczne z Chiapas są częścią wielokulturowej mozaiki Meksyku. Działania rządu zawsze zmierzały do poprawy poziomu życia wszystkich Meksykan. Wymagało to zapewnienia bezpieczeństwa i stabilności gospodarczej do utrzymania szybkiego, stałego wzrostu, który generowałby nowe miejsca dobrze opłacanej pracy oraz zasoby niezbędne do finansowania wydatków na cele socjalne. Jednocześnie doskonalono zdolności reagowania instytucji dzięki przekazywaniu władzom lokalnym uprawnień, obowiązków i funduszy. Nasza strategia na rzecz rozwoju społecznego jest dwukierunkowa. Po pierwsze polega na zapewnieniu ludności oświaty, ochrony zdrowia, ubezpieczeń społecznych, mieszkań, przygotowania zawodowego oraz miejsc pracy i pełnych świadczeń pracowniczych. To plany średnio- i długoterminowe. Drugi kierunek działań to programy adresowane do Meksykan żyjących w skrajnej nędzy, którym trzeba zapewnić podstawową infrastrukturę i zwiększyć ich dochody przez zasiłki. Na rozwój społeczny przeznaczamy w ramach wydatków publicznych coraz większe środki. W pierwszym półroczu 1998 roku sięgnęły one 148,98 miliardów pesos (1 USD = około 10 pesos przyp. MT-O) i stanowiły 60,7 proc. wydatków federacji. Kryzys finansowy z grudnia 1994 roku ujawnił słabości meksykańskiej gospodarki, ukrywane przez poprzednią ekipę. Czy za pana rządów gospodarka stała się na tyle silna, by stawić czoło skutkom kryzysów azjatyckiego, rosyjskiego, itd.? Uważam, że faktycznie mamy gospodarkę wystarczająco silną, by stawić czoło międzynarodowej niestabilności finansowej. Potwierdziły to ostatnie lata. Już w 1996 roku odnotowaliśmy 5,2-procentowy wzrost gospodarczy, a w 1997 roku uzyskaliśmy najwyższy wskaźnik wzrostu w ciągu ostatnich 16 lat - 7 procent. W roku 1998, mimo spadku PKB o 1 procent z powodu obniżki cen ropy, w ciągu pierwszego półrocza mieliśmy wzrost 5,4 proc. - drugi pod względem wysokości wśród 15 największych gospodarek świata. Od 1995 roku powstało ponad 1,7 miliona nowych miejsc pracy. Zawdzięczamy to w dużym stopniu temu, że jesteśmy teraz mniej zależni od eksportu ropy i mamy lepszy dostęp do rynków zagranicznych dzięki układom o wolnym handlu. Polityka liberalizacji handlu była jednym z kluczowych elementów uzdrawiania gospodarki. Gdyby nasze uzależnienie od eksportu ropy było takie jak w latach 80., to spadek cen tego surowca oznaczałby prawdziwą katastrofę dla całej gospodarki. Na szczęście zdołaliśmy włączyć do eksportu wiele innych branż, czego odzwierciedleniem jest fakt, iż 90 proc. eksportu stanowią obecnie wyroby przemysłowe. Meksyk nie wydaje się przywiązywać wagi do współpracy z Europą Środkową i Wschodnią. Obroty z Polską są bardzo skromne. Czy to się zmieni? Meksyk i Polska mają za sobą 70 lat stosunków dyplomatycznych. W tym czasie doszło do zacieśnienia więzów przyjaźni dzięki kulturze, sztuce, a przede wszystkim kontaktom międzyludzkim. Niedawna wizyta premiera Jerzego Buzka w Meksyku zapoczątkowała nowy etap zrozumienia i współpracy. Jestem przekonany, że zbieżność w negocjacjach obu państw z Unią Europejską, silne więzy przyjaźni i wspólnota interesów mogą przyczynić się do zwielokrotnienia inwestycji i wymiany gospodarczej. Żywotne znaczenie ma niedawno podpisana umowa o unikaniu podwójnego opodatkowania. Oba rządy pracują nad poszerzeniem i aktualizacją ram prawnych współpracy w dziedzinie nauki i techniki oraz nad zacieśnieniem więzów kulturalnych. Jestem przekonany, że wynikiem intensywnej wymiany kulturalnej będzie równie owocna i intensywna współpraca w dziedzinie handlu i inwestycji. rozmawiała: Małgorzata Tryc-Ostrowska
ERNESTO ZEDILLO: Wprawdzie Meksyk przeżył trudne chwile, ale nie można pomijać milczeniem tego, co osiągnęliśmy w sferze politycznej, gospodarczej i społecznej. Gospodarka ewoluowała w sposób bardzo korzystny dzięki wprowadzeniu w życie rygorystycznego programu oszczędnościowego, który narzucił ostrą dyscyplinę pieniężną i podatkową. Reformy polityczne zagwarantowały bezwzględne poszanowanie pluralizmu i pełne zaufanie do procesów wyborczych. Obecna administracja zainicjowała również reformę wymiaru sprawiedliwości jako punkt wyjścia do umocnienia państwa prawa i zagwarantowania wszystkim Meksykanom równego traktowania. została zapoczątkowana reforma prawa, która zapewnia sądownictwu skuteczne mechanizmy kontrolowania władzy. W ciągu ostatniego roku opracowano też wiele projektów reformy konstytucji, mających na celu zwiększenie skuteczności instytucji, których zadaniem jest wymierzanie sprawiedliwości. Cennym i nowatorskim instrumentem prawnym jest ustawa o zwalczaniu przestępczości zorganizowanej, która stworzyła nowe możliwości pociągania do odpowiedzialności kierownictwa organizacji przestępczych. Podjęto też energiczne działania na rzecz likwidacji głównych gangów handlarzy narkotyków i porywaczy, stanowiących poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego z racji destrukcyjnej władzy, jaką posiadają.
Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów Dziedzictwo dla przyszłości RYS. KATARZYNA GERKA TOMASZ MERTA, DARIUSZ GAWIN, JACEK KOPCIŃSKI Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Mówi się o załamaniu odziedziczonego po PRL, rozbudowanego systemu jej upowszechniania i pauperyzacji środowisk twórczych. Wraz z odzyskaną w roku 1989 wolnością - słyszymy - kultura padła ofiarą wolnorynkowego mitu, narzucającego wiarę w samoregulujący się mechanizm życia publicznego. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej. Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. Sprzyja temu dystans, z jakim patrzymy dziś na ostatnią dekadę XX wieku. Okres przejściowy W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozpoczynając budowę zrębów demokracji, wkroczyliśmy w okres przejściowy. Dawne formy życia odchodziły w przeszłość, kontury nowych mgliście majaczyły na horyzoncie przyszłości. W tej sytuacji musiało dojść do starć między przedstawicielami najróżniejszych światopoglądów. Każdy uczestnik sporu wierzył oczywiście, że to właśnie on będzie w stanie określić przyszłą tożsamość Polaków. Rozgorzały zatem zajadłe spory o wartości. Kultura stała się polem walki, a wyniszczające "wojny kulturowe" przyczyniały się do spadku wiary w autonomię i niezależność tej sfery życia publicznego. Gwałtowne konflikty z pierwszych lat niepodległości mogły wprawdzie pomóc społeczeństwu oswoić się z pluralizmem opinii i gustów - wcześniej bowiem, wobec braku demokracji, postulat ten był raczej pobożnym życzeniem, jednak dla wielu jedyną lekcją, jaką wyciągnęli z tych sporów, było przekonanie, iż są one poręcznym narzędziem mobilizowania politycznego poparcia. Nie jest ważne zresztą, pod jakimi hasłami instrumentalizowano kulturę - zdarzało się to przecież wszystkim stronom "kulturowych wojen" lat dziewięćdziesiątych, zarówno obrońcom swojskiej tradycji, jak i zwolennikom zamorskich nowinek. Jedni i drudzy miewali i miewają znaczne kłopoty z uznaniem autonomii kultury, ze zrozumieniem, iż żyje ona swoim własnym, nieco tajemniczym życiem, na które można i należy wpływać, jednak nigdy nie będąc pewnym ostatecznych skutków takich zabiegów. Transformacja, czyli styl życia Kiedy mówimy o kulturze dzisiaj, na progu drugiego dziesięciolecia niepodległości, nie powinniśmy zapominać o czynniku niezwykle istotnym dla jej funkcjonowania - o czasie. W latach dziewięćdziesiątych przyzwyczailiśmy się myśleć o naszym życiu społecznym jako jednym wielkim stanie prowizorycznej tymczasowości. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Zgadzamy się co do tego wszyscy. A jednak co jest właściwie jej celem? Budowa demokracji i gospodarki wolnorynkowej? Jedno i drugie już w Polsce mamy, ciągle jednak w niedoskonałej postaci. Nadal potrzeba zmian. Może więc zasadniczym celem transformacji jest wejście do zjednoczonej Europy? Im bliżej jesteśmy tego celu, tym lepiej widać, że włączenie się w struktury unijne nie przyniesie kresu transformacji. Przeciwnie - przystąpienie do Unii oznaczać będzie nowy, jeszcze silniejszy impuls do przekształceń wszystkich dziedzin życia gospodarczego i społecznego. Gdzieś w głębi serca żywimy nadzieję, że transformacja to okres przejściowy, czas wielkiej mobilizacji, po którym nastąpi wreszcie upragniony spokój i wytchnienie. Tymczasem rzeczywistość jest całkiem inna. Jeśli przez transformację rozumieć budowę podstaw nowego porządku, to mamy ją już dawno za sobą; jeśli przez to pojęcie rozumieć proces gwałtownych zmian cywilizacyjnych i kulturowych, to trwa ona i trwać będzie jeszcze długo. Transformacja dla żyjącego obecnie pokolenia Polaków to styl życia i zarazem wyzwanie, przed którym nie sposób uciec. Nowe podejście Owa instynktowna, nigdy głośno niewypowiadana wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa także na nasz stosunek do kultury. Nasi niepoprawni wolnorynkowi optymiści na lamenty nad upadkiem kultury odpowiadali zawsze, że są to tylko chwilowe kłopoty, że funkcje mecenasa i animatora kultury przejmie klasa średnia i wolnorynkowe mechanizmy, które wyręczą w tej mierze inteligencję i państwo. Dodawano przy tym często argument, że dawny sposób myślenia o kulturze przesycony był inteligenckim paternalizmem, na który dzisiaj nie może już być miejsca. W wolnorynkowym społeczeństwie nikt nikomu nie może narzucać gustów, ponieważ wszyscy mamy prawo do wyboru, nawet jeśli - jak przyznają co bardziej rozsądni wolnorynkowcy - jest to wybór zły. Po dwunastu latach przemian widać już poczciwą naiwność takiej argumentacji. Przemiany stały się permanentne, niedługo dojrzałość osiągnie pokolenie, które nie zna innego świata, poza światem bezustannych zmian. Potrzebne jest więc zupełnie nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii, łączące aktywność w sferze kultury z nieufnością w stosunku do wszelkich prób instrumentalizowania kultury dla politycznych celów. Przystępując do opracowywania planów działalności Instytutu Dziedzictwa Narodowego, jeszcze raz postawiliśmy sobie pytania podstawowe. Do czego potrzebna jest kultura? Jaką korzyść możemy odnieść z ochrony naszego narodowego dziedzictwa? Jednak odpowiedź, do jakiej doszliśmy, nie wiąże się z pojęciem korzyści, ale - zobowiązania. Zarówno wobec naszych przodków, jak i następców. Narodowe dziedzictwo kultury nie jest mechanicznie przekazywanym spadkiem; jest przekazem, który należy przyjąć i na nowo uczynić własnym. Tylko wtedy pozostaje ono dziedzictwem żywym, jeśli staje się czymś rzeczywistym dla teraźniejszości, jeśli teraźniejszość potrafi rozpoznać się w jej przekazie, choć niekoniecznie całkowicie z nią się utożsamić. Nie znaczy to jednak, iż ochrona dziedzictwa i kultury nie przynosi także wymiernych korzyści. Wszyscy w latach dziewięćdziesiątych odebraliśmy dobrą lekcję pragmatycznego myślenia o sprawach publicznych i wiemy, że dobro rzeczy samej w sobie nie musi się kłócić z korzyścią, jaką ta rzecz może przynieść społeczeństwu. W wielu wypadkach wolnorynkowe mechanizmy są jednak zbyt słabe lub też nie doprowadziły na razie do powstania wśród nowej klasy średniej poczucia odpowiedzialności za kulturę w takiej skali, aby znacząco rozwiązać jej problemy. Dwanaście lat transformacji pokazały wyraźnie, że oprócz sprawnych profesjonalistów przyczyniających się do krzepnięcia w Polsce cywilizacji potrzebni są również ludzie wrażliwi i twórczy, przyczyniający się do rozwoju kultury. Naszą powinnością jest im pomóc. Stan tymczasowości trwa zbyt długo; rozumnego wsparcia - którego nie należy traktować w kategoriach bezwarunkowej, automatycznej opieki - nie można odkładać na później. Źródło inspiracji dla współczesnych twórców Dlatego powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Dzieło i myśl najwybitniejszych Polaków pragniemy uczynić źródłem inspiracji dla współczesnych twórców i myślicieli, którzy znajdą w Instytucie pomoc w realizacji swoich projektów. Spodziewamy się, że nasza aktywność w obszarze szeroko pojętej humanistyki i twórczości artystycznej, obejmująca refleksję nad najważniejszymi problemami historii, polityki, filozofii, sztuki i teorii kultury, pomoże stworzyć warunki owocnej pracy ludziom pragnącym zaangażować się w budowanie duchowej przyszłości naszego kraju. Zapewne już w tym dziesięcioleciu Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Tylko naród mający świadomość swojej tożsamości, zdolny do zachowania ciągłości swego kulturowego dziedzictwa gotowy jest do twórczego rozwoju. Dziedzictwo narodowe, rozumiane jako coś więcej niż tylko suma dokonań przeszłości, stanowi tym samym niezbędny warunek uczestnictwa w przemianach cywilizacyjnych, które przyniesie ze sobą XXI wiek. Stawką nie jest więc trwanie społeczeństwa w jednym kształcie, raczej jego zdolność wykorzystywania własnej tożsamości w kształtowaniu przyszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury. Autorzy są twórcami koncepcji programowej Instytutu Dziedzictwa Narodowego.
Publiczna debata na temat stanu kultury stała się ostatnio całkowicie przewidywalna. Z jednej strony mamy do czynienia z doskonale znanym lamentem nad upadkiem kultury. Z drugiej strony rodzimi obrońcy leseferyzmu każdą ingerencję w spontaniczne procesy gospodarcze i kulturowe z coraz większą nieustępliwością piętnują jako zgubny i pachnący błędami minionej epoki etatyzm. Oba głosy, dodajmy, zdominowały zakończony niedawno Kongres Kultury Polskiej.Układając program Instytutu Dziedzictwa Narodowego, formułując zasadnicze cele jego działalności, pragniemy przekroczyć granice tej rytualnej debaty. W latach dziewięćdziesiątych kultura stała się obszarem gwałtownych konfliktów politycznych. Rozgorzały zatem zajadłe spory o wartości. instrumentalizowano kulturę. Słowem, którym wciąż określa się wszystko to, co dzieje się w naszym kraju, jest pojęcie transformacji. Słyszymy je od lat i przywykliśmy do niego. Nie dociera więc do nas jego właściwy sens - transformacja to przecież nic innego, jak okres przekształceń, zmiany, przebudowy. Owa instynktowna, nigdy głośno niewypowiadana wiara w to, iż procesy przekształceń to chwilowy epizod w perspektywie długiego trwania, wpływa także na nasz stosunek do kultury. Po dwunastu latach przemian widać już poczciwą naiwność takiej argumentacji. Przemiany stały się permanentne. Potrzebne jest więc zupełnie nowe podejście do problemów kultury, pozbawione zarówno wolnorynkowego hurraoptymizmu, jak i wolnorynkowych fobii. powstał Instytut Dziedzictwa Narodowego. Najważniejszym celem jego istnienia będzie wspieranie badania i upowszechniania kultury polskiej oparte na jej najlepszych wzorcach z przeszłości. Europa nie potrzebuje ani polskiego tradycjonalizmu, ani polskich imitacji zachodnich wzorów. Potrzebuje polskiej oryginalności, którą możemy wykreować, czerpiąc ze źródeł rodzimej kultury.
BUDŻET 2000 Ile dają na kulturę samorządy wojewódzkie Sposób na przetrwanie RAFAŁ KLIMKIEWICZ Kilkanaście dni temu w Muzeum Zamkowym w Pszczynie otwarto dla publiczności zrekonstruowane apartamenty cesarskie Wilhelma I i Wilhelma II. Dyrektor Janusz Ziembiński liczy, że przysporzą one Pszczynie rozgłosu i pieniędzy. Rok temu, gdy startowała reforma samorządowa, brak pieniędzy na kulturę w budżetach nowych województw można było zrzucić na centralę. To ona wówczas faktycznie rozdzielała pieniądze i zapominała z reguły o teatrach, muzeach czy bibliotekach. Budżet 2000 jest już dziełem samorządowców. Czy to oznacza, że dzięki temu kultura będzie miała lepiej? Odpowiedzi na to pytanie reporterzy "Rzeczpospolitej" poszukiwali w ośmiu województwach. Wybraliśmy różne regiony, takie jak Małopolska i Wielkopolska, w których działają instytucje znane w całym kraju i takie jak Zachodniopomorskie czy Warmia i Mazury, gdzie kultura ma wymiar bardziej lokalny, co nie oznacza wszakże, iż z tego powodu winna klepać biedę. Rewolucji nie będzie Jedno od razu wydaje się pewne. Rewolucji finansowej nie będzie. Nakłady na kulturę w roku 2000 w nielicznych tylko przypadkach zostały przez samorządy podwyższone, na ogół pozostają na nie zmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W województwie zachodniopomorskim na przykład o ponad 10 procent, mimo że już w 1999 roku było ich stanowczo za mało. W operze i operetce zabrakło nawet na płace dla zespołu. W kwietniu zamrożono wszystkie podwyżki poborów, a 70 pracowników posłano na przymusowe dwumiesięczne urlopy. Jednocześnie zrezygnowano z części planów repertuarowych. W Teatrze Polskim w Szczecinie w 1999 roku dotacja wystarczyła jedynie na płace i regulacje wobec ZUS oraz Zakładu Energetycznego. Z kolei dyrektor Książnicy Pomorskiej, Stanisław Krzywicki uważa, że jeśli dotacja na rok przyszły nie wzrośnie o 30 procent (biblioteka otrzymała kilka miesięcy temu nowy gmach, którego pełne wyposażenie wymaga dodatkowych środków), nie będzie pieniędzy na zakup wydawnictw i czasopism naukowych oraz na konserwację zbiorów. W wielu regionach dotacje dla teatrów, bibliotek czy orkiestr wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. - Jesteśmy ostatnią instytucją w województwie, która obecnie wypłaca pracownikom zaległe pensje - mówi na przykład Danuta Krełowska, zastępca dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki i Książnicy Miejskiej w Toruniu. - To świadczy o naszej kondycji finansowej. Kłopotliwy prezent Nawet więc jeśli tu i ówdzie w roku 2000 wzrosną nakłady na kulturę, nie polepszy to w radykalny sposób jej kondycji. Generalnie w całym kraju dominuje opinia, że proponowany kulturze budżet na rok 2000 jest budżetem przetrwania. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, a za dużo potrzeb. To także wyraz nie skrywanej przez liczne samorządy opinii, że w wyniku reformy przypisano im po prostu zbyt wiele instytucji kulturalnych. Samorządowi województwa śląskiego od stycznia 1999 roku podlega 17 instytucji kultury i jedna filmowa. Trwają więc starania o przekazanie niektórych z nich lokalnym, najczęściej miejskim, władzom. Dotyczy to na przykład znanego w całym kraju Teatru Rozrywki w Chorzowie czy Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Oszczędności szuka się też dążąc od pół roku do połączenia Biblioteki Śląskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Konsekwencje ubiegłorocznych decyzji związanych z reformą ponosi też sejmik dolnośląski. Żadna z dolnośląskich instytucji, mimo że są wśród nich placówki o znaczeniu ponadregionalnym (np. wrocławskie Muzeum Narodowe), nie została wówczas podporządkowana Ministerstwu Kultury. Sejmikowi Dolnośląskiem przydzielono natomiast aż trzy filharmonie (we Wrocławiu, Wałbrzychu i Jeleniej Górze), co jest fenomenem w skali krajowej. Z filharmonią w Jeleniej Górze sejmik przejął budowę nowej sali koncertowej, na której ukończenie nie ma pieniędzy. - Sejmikowi przypisano także wałbrzyski Teatr Dramatyczny, a teatry w Jeleniej Górze i Legnicy przekazano zaś samorządom grodzkim, które teraz oczekują równego traktowania ośrodków subregionalnych i domagają się od nas dotacji - mówi Grzegorz Roman, członek zarządu sejmiku dolnośląskiego. Trochę optymizmu Czy w tej sytuacji można więc znaleźć jakieś pozytywy? Okazuje się jednak, że tak. - Przejście pod samorząd wojewódzki poprawiło naszą sytuację finansową, choć ciągle jest to kropla w morzu potrzeb - powiedział "Rz" Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy. - W projekcie budżetu na 2000 rok samorząd zaproponował na działalność bieżącą Opery Nova dotację w wysokości 6 mln 512 tys. zł, zaś na dalszą budowę gmachu 7 mln zł. - Objąłem teatr w trudnej sytuacji finansowej - mówi Krzysztof Orzechowski, nowy dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. - Na początku 1999 roku miał on nie doszacowaną dotację w wysokości 3360 tys. zł, a ponadto kryzys artystyczny spowodował mniejsze wpływy własne. Ale władze wojewódzkie dołożyły trochę pieniędzy. W roku 2000 mamy dostać 4,4 mln zł. Ta kwota pozwoli już na realistyczne planowanie. Instytucje małopolskie są jednak w dość szczęśliwej sytuacji. W projekcie całego budżetu województwa małopolskiego na rok 2000 zaplanowano większe kwoty: prawie 39 mln zł. Np. Teatr im. Słowackiego ma dostać 4,4 mln zł, opera i operetka 7,3 mln zł, Filharmonia Krakowska 5,5 mln zł, Muzeum Archeologiczne 2,2 mln zł, Muzeum Etnograficzne 1,8 mln zł, Wojewódzka Biblioteka Publiczna 3,2 mln zł, Wojewódzki Ośrodek Kultury w Krakowie 1,7 mln zł, a w Nowym Sączu 1 mln zł. Z kolei dyrektor Filharmonii Bałtyckiej Roman Perucki twierdzi, że choć będzie miał o 20 proc. mniej pieniędzy, to jednak najważniejsze jest to, że po raz pierwszy budżet znany jest tak wcześnie: - Wiadomo przynajmniej, na co nas stać. Do tej pory otrzymywaliśmy zaliczkę i zapowiedź, że cały budżet będzie znany gdzieś w połowie roku. I wtedy okazywało się, że zaliczka była praktycznie wszystkim, na co mogła liczyć filharmonia. A poza tym trzeba wierzyć, że znajdzie się sponsorów. W 1999 roku udało się wygospodarować ponad 60 proc. tego typu środków w stosunku do otrzymanej dotacji. Próba innego podziału Wiele samorządów próbuje też w inny sposób dzielić skromne środki. Zmieni się więc na przykład struktura finansowania kultury z budżetu pomorskiego samorządu wojewódzkiego. Kosztem wydatków bieżących zwiększono nakłady na inwestycje i remonty. - Dyrektorzy będą musieli wykazywać się jeszcze większą inicjatywą w pozyskiwaniu środków pozabudżetowych, będą musieli bardziej stać się menedżerami niż administratorami - zapowiada Mira Mossakowska, rzeczniczka Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Dyrektorzy niektórych placówek kulturalnych stwierdzają (ale tylko nieoficjalnie), że oddzielenie środków na inwestycje od bieżącego utrzymania jest nawet dobrym rozwiązaniem. Inaczej związki zawodowe wyciągnęłyby na płace wszystko do zera. W województwie śląskim na wtorkowej sesji budżetowej radni do planowanych 27 milionów złotych dodali w ostatniej chwili 800 tysięcy z przeznaczeniem na remont Opery Śląskiej, której budynek znajduje się w bardzo złym stanie. W Wielkopolsce, gdzie potrzeby kultury w roku 2000 oszacowano na 62,77 mln zł, a samorząd przeznaczył ostatecznie ponad 47,86 mln zł (tyle samo, co na drogi i dwa razy więcej niż na ochronę zdrowia), ponad 7,7 proc. tej kwoty przeznaczonej zostanie na wydatki inwestycyjne. Najwięcej, bo 3,5 mln zł otrzyma z tej puli poznański Teatr Nowy, mieszczący się w zabytkowym, wymagającym remontu obiekcie. Teatr poddawany jest przebudowie i modernizacji od kilku lat, w roku 2000 planowane są m.in. rozbudowa i nadbudowa nowej sceny, pod którą powstanie zaplecze techniczne placówki, a która mieścić będzie widownię na 145 osób. W sumie w wydatkach na wielkopolską kulturę największą pozycję stanowi pięć teatrów i opera (52 proc.) oraz osiem muzeów (20 proc.). Bardzo niewiele, bo zaledwie 324,5 tys. zł (0,7 proc.) zarząd chce przeznaczyć na ochronę zabytków. Na działalność bieżącą placówki otrzymają praktycznie tyle samo, co w tym roku plus planowany wskaźnik inflacji; w większości planuje się bardzo niewielkie podwyżki płac. Ryzykowny eksperyment Nie wszystkie pomysły samorządowców są wszakże udane. Sejmik Województwa Dolnośląskiego zaproponował eksperymentalne zasady finansowania. Wszystkie instytucje kulturalne (ogółem 16) otrzymają 80 procent dotacji z roku 1999. Wygospodarowana dzięki temu rezerwa celowa w wysokości 6,3 mln zł zostanie rozdzielona przez zarząd województwa na wyłonione w drodze konkursu najlepsze przedsięwzięcia zaproponowane przez instytucje kulturalne. - 80 procent ubiegłorocznej dotacji nie pozwoli na normalne funkcjonowanie opery, ponieważ w 1999 roku aż 82,5 proc. budżetu pochłaniały koszty osobowe - komentuje to rozwiązanie Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej. Jej zdaniem, jeśli opera nie otrzyma więcej pieniędzy, to jej działalność ograniczy się do czterech spektakli miesięcznie, konieczne będzie zrezygnowanie z premier i redukcja zatrudnienia o 20 procent. Teatr Polski podjął z kolei decyzję o rezygnacji ze Sceny na Świebodzkim, którą jednak wspólnie chcą uratować władze wojewódzkie i miejskie. W budżecie sejmiku zwiększone zostały jedynie dotacje na ochronę zabytków (z 1,1 mln zł do 1,7 mln zł) oraz stowarzyszenia muzyczne i kulturalne (z 433 tys. zł do 503 tys. zł). Kłopoty dodatkowe Co jeszcze martwi dyrektorów instytucji kulturalnych? Z pewnością przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych, która miałaby nakładać na pracodawcę obowiązek odprowadzania składki od umów-zleceń i umów o dzieło, co może spowodować zwiększenie funduszu płac za honoraria na przykład w teatrach o około 30 procent. W niepewności żyją też organizatorzy rozmaitych imprez i wydarzeń kulturalnych, bo pieniądze na ten cel traktowane są w bardzo różny sposób. W województwie warmińsko-mazurskim środki przeznaczone na ten cel będą o połowę mniejsze niż w 1999 roku. Można oczywiście po raz kolejny przypominać, że kultura jest niedofinansowana, biedna i zaniedbana, a przejście wielu instytucji pod opiekę samorządów nie poprawiło ich losu. Można też apelować do tych, którzy układają budżet, by nie zapominali o artystach i twórcach, bo od poziomu naszej kultury zależy pomyślność i państwa, i społeczeństwa. Czy jednak takie apele odniosą skutek? Może więc zamiast podsumowania warto przytoczyć słowa dyrektora Romana Peruckiego z Filharmonii Bałtyckiej: - Cóż, na całym świecie kultura jest niedoinwestowana. Tylko nieliczne zespoły orkiestrowe oraz filharmonie same się finansują i zarabiają. W Polsce władza ma problemy z rolnikami, górnikami, służbą zdrowia, ZUS... Gdyby jeszcze orkiestra wyszła na ulicę z trąbami, ludzie powiedzieliby: może nareszcie wzięlibyście się do roboty, zamiast protestować. Opracował Jacek Marczyński WSPÓŁPRACA: D.L.-C., A.O., G.R., I.T., P.AD., R.B., EKI, J.SAD.
Nakłady przeznaczone przez samorządy na kulturę w roku 2000 na ogół pozostają na niezmienionym poziomie lub wręcz je obniżono. W wielu regionach dotacje wystarczają jedynie na niskie płace i bieżące świadczenia. Sytuacja taka wynika nie tylko z faktu, iż samorządowcy mają za mało pieniędzy do podziału, ale także, że w wyniku reformy przypisano im zbyt wiele instytucji kulturalnych. Wiele samorządów kosztem wydatków bieżących zwiększa nakłady na inwestycje i remonty. Dyrektorów instytucji kulturalnych martwi też przygotowywana nowelizacja ustawy o ubezpieczeniach społecznych.
KONSTYTUCJA Poszerzony zakres kontroli przedmiotowej Trybunału Prawo miejscowe pod lupą WOJCIECH KRĘCISZ Zgodnie z art. 188 ustawy zasadniczej Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach: zgodności ustaw i umów międzynarodowych z konstytucją; zgodności ustaw z ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; zgodności przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi i ustawami. Oprócz objęcia kognicją TK umów międzynarodowych, co w porównaniu z poprzednim stanem prawnym wskazuje na poszerzenie przedmiotowego zakresu kontroli konstytucyjności prawa w Polsce, warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa także aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Jakie jednak przemawiałyby za tym racje? Fundamentalne znaczenie należy przypisać ochronie wolności i praw obywatelskich zagwarantowanych przez ustawę zasadniczą. System tej ochrony, polegający m.in. na poddaniu kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, służy pełniejszej realizacji tychże wolności i praw. Nie powinno budzić wątpliwości, że tego rodzaju wnioskowanie wynika wprost z ustawy zasadniczej. Wskazuje na to w szczególności wyrażona w art. 8 zasada bezpośredniego jej stosowania, a także określona w art. 79 konstrukcja skargi konstytucyjnej. Tak więc potrzeba realizacji konstytucyjnych wolności i praw, których normatywne ujęcie na gruncie obowiązującej ustawy zasadniczej nie budzi zastrzeżeń, wydaje się argumentem najważniejszym. Nie brakuje również innego rodzaju racji. Po pierwsze - punktem wyjścia dla przyjęcia zasadności poglądu o rozszerzeniu kognicji TK także na akty prawa miejscowego jest przepis art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej, z którego wynika, że źródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Nie podlega dyskusji, że wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania oraz wyraźnego stwierdzenia konstytucji są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Wydaje się przy tym, że nie ma istotniejszego znaczenia forma realizowania przez organa samorządu terytorialnego i terenowe organa administracji rządowej przyznanych im kompetencji prawotwórczych, albowiem tę określa ustawa. Konstytucja w art. 184 stanowi jednak, iż kontroli legalności poddane są uchwały organów samorządu terytorialnego oraz akty normatywne terenowych organów administracji rządowej. Potwierdza to tezę o obojętności formy prawotwórczej działalności tych organów w zakresie, w jakim działalność ta poddana jest kontroli konstytucyjności prawa. Po drugie - postawioną wyżej tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa zarówno jako kontroli abstrakcyjnej, jak i konkretnej. O ile wykluczyć należy, jak wynika z przepisu art. 188 pkt 1, 2 i 3, możliwość poddawania kontroli aktów prawa miejscowego z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie kontroli abstrakcyjnej, o tyle takiej weryfikacji nie można wykluczyć w trybie kontroli konkretnej. Przyjęcie takiego stanowiska uzasadnione jest: 1) trybem podejmowania przez TK kontroli konkretnej, 2) charakterem aktu poddawanego takiej kontroli, a ponadto dotychczasową praktyką oraz ogólnymi zasadami realizowania kontroli konstytucyjności prawa, którym towarzyszy wyrażona w art. 8 ustawy zasadniczej zasada bezpośredniego stosowania konstytucji. Ad. 1. Na gruncie obowiązującej konstytucji oraz ustawy o Trybunale Konstytucyjnym konkretna kontrola konstytucyjności prawa realizowana jest w trybie skargi konstytucyjnej (art. 188 pkt 5 w zw. z art. 79 ust. 1 konstytucji) albo w trybie pytań prawnych przedstawianych TK przez każdy sąd, jeżeli od odpowiedzi zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem. Wydaje się bowiem, że w trybie kontroli abstrakcyjnej trudno byłoby sobie wyobrazić, by TK orzekał o zgodności z konstytucją aktów prawa miejscowego. Wyklucza to niewątpliwie przepis art. 188 pkt 1, 2 i 3 ustawy zasadniczej. Należy uznać, że w obowiązującym brzmieniu dotyczy on wyłącznie właśnie kontroli abstrakcyjnej. Natomiast do kontroli konkretnej odnoszą się przepisy art. 79 i 193 konstytucji. Regulują one tryb kontroli realizowanej w związku z konkretnym, indywidualnym aktem stosowania prawa, odrębnie, jeżeli zważyć choćby przewidywane przez nie kryteria weryfikowalności konstytucyjności aktów, na podstawie których orzeczono już o wolnościach lub prawach obywatelskich (skarga konstytucyjna) albo na podstawie których orzeczenie takie ma zapaść (pytania prawne). Tezę o poszerzeniu kognicji TK na akty prawa miejscowego w trybie kontroli konkretnej potwierdzać mogą także kryteria kontroli konstytucyjności obowiązujących w systemie prawnym aktów normatywnych. O ile w wypadku kontroli abstrakcyjnej obowiązywałyby ogólne zasady weryfikowania konstytucyjności aktów prawnych, uwzględniające ich miejsce w systemie źródeł prawa (dla ustaw i umów międzynarodowych kryterium takim jest konstytucja, a ponadto dla ustaw ratyfikowane umowy międzynarodowe, których ratyfikacja wymagała uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie; dla aktów podustawowych wydawanych przez centralne organa państwowe konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe i ustawy), o tyle w wypadku kontroli konkretnej może być inaczej. Oczywiście należy dodać, że ustrojodawca nie posługuje się terminem "akty podustawowe", lecz używa sformułowania "przepisy prawa, wydawane przez centralne organa państwowe". Jest to określenie bardzo znamienne. Wskazuje bowiem na wolę objęcia kognicją TK wszelkich aktów wydawanych przez centralne organa państwowe bez względu na formę, w jakiej zostały czy będą wydane. Przyjęte rozwiązanie - moim zdaniem zamierzone - należy traktować jako rezultat dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK, którego kognicja wyznaczona była przez materialne pojęcie aktu normatywnego (U. 5/94). Co najmniej więc pośrednio na tej podstawie dowodzić można, iż wolą ustrojodawcy było, aby nie pozostawiać poza kognicją TK żadnego segmentu obowiązującego w Polsce systemu prawnego. Ad. 2. Problematykę kontroli konkretnej konstytucyjności prawa ustrojodawca traktuje szeroko. Zarówno bowiem w stosunku do instytucji skargi konstytucyjnej, jak i instytucji pytań prawnych posługuje się szerokim pojęciem "akt normatywny", na podstawie którego sąd lub organ administracji ostatecznie orzekł o prawach lub wolnościach obywatelskich (art. 79) albo na podstawie którego sąd ma wydać rozstrzygnięcie w toczącej się przed nim sprawie (art. 193). Pojęcie "akt normatywny" jest jak najbardziej adekwatne do trybu kontroli konkretnej. Skoro bowiem jest ona realizowana w związku z indywidualnym, konkretnym aktem stosowania prawa dokonywanym przez sądy i organa administracji, to należy uznać, że stosują one prawo obowiązujące, a takim jest także - co wynika z przepisu art. 87 ust. 2 ustawy zasadniczej - prawo miejscowe. Właściwe dla niego formy tworzenia, o których decydują prawotwórcze uprawnienia organów gminnych, są bez znaczenia wobec faktu, że stanowią one normy prawne. Jak wynika bowiem ze stanowiska TK, "dla oceny merytorycznej charakteru prawnego aktu normatywnego nie ma znaczenia, w jakim kształcie słownym zostanie sformułowana norma postępowania o charakterze normy generalnej i abstrakcyjnej, byleby na podstawie tego tekstu można było niewątpliwie ustalić, iż chodzi o skierowany do określonego rodzaju adresatów nakaz określonego postępowania", a ponadto "pod pojęciem aktu normatywnego (TK) rozumie każdy akt ustanawiający normy prawne, a więc normy o charakterze generalnym i abstrakcyjnym (...)" (OTK 1994, część I). Dotychczasowe orzecznictwo TK nie pozostawia więc wątpliwości co do normatywności także aktów prawa miejscowego. Ponadto należy zwrócić uwagę, iż TK przyjmując w dotychczasowej praktyce jako wyznacznik swojej kognicji materialne pojęcie aktu normatywnego - przyjmowane też przez obowiązującą konstytucję, co wynika z art. 79, 188 pkt 3 i 193 - konsekwentnie też uznawał, "iż akty normatywne mogą być stanowione przez podmioty nie należące do kategorii naczelnych bądź centralnych organów państwowych, lecz na mocy przepisów prawnych pełniące funkcje zlecone z zakresu administracji państwowej" (loc. cit.). Biorąc pod uwagę w szczególności organizacje społeczne realizujące zlecone funkcje administracji państwowej (np. OTK 1988, s. 115; OTK 1992, część I), zauważamy pewną analogię w rozumieniu i stosowaniu pojęcia "zadanie zlecone". Mianowicie ustrojodawca wśród zadań publicznych gmin wyróżniał (art. 71 małej konstytucji) i wyróżnia (art. 166 ust. 2 konstytucji) zarówno zadania własne, jak i zlecone. A chodzi przecież o zadania zlecone z zakresu administracji. Dowodzi tego choćby przepis art. 166 ust. 3 ustawy zasadniczej dotyczący zasad rozstrzygania sporów kompetencyjnych między organami samorządu terytorialnego i administracji rządowej. Analogia "zadań zleconych" w rozumieniu wynikającym z orzecznictwa TK uzasadniającego określenie granic jego kognicji i "zadań zleconych" w rozumieniu, jakie nadał im bezpośrednio w konstytucji ustrojodawca, jest więc wyraźnie widoczna, przekonując pośrednio o poddaniu w trybie konkretnej kontroli przed TK także aktów prawa miejscowego. Dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której powstanie potrzeba oceny w trybie kontroli konkretnej - skarga konstytucyjna, zapytanie prawne - konstytucyjności aktu prawa miejscowego czyniącego zadość warunkom uznawania go za akt normatywny w materialnym pojęciu tego słowa oraz warunkom jego obowiązywania, tj. systemowym, faktycznym i aksjologicznym. Kryterium weryfikowania normatywnego aktu prawa miejscowego w wypadku skargi konstytucyjnej będzie konstytucja i ustawa - skoro ustrojodawca mówi, że w tym trybie skarga miałaby dotyczyć zgodności z konstytucją ustawy lub innego aktu normatywnego - natomiast w wypadku zapytania prawnego takie kryterium stanowiłyby konstytucja, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz ustawy. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją - abstrahując od pośrednich kryteriów ich oceny - uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej (art. 94). Nie można bowiem zakładać, że do naruszeń konstytucyjnych wolności i praw obywatelskich w tych relacjach dochodzić nie będzie. Mało tego. Wydaje się, że skoro konstytucja, jak stanowi art. 8, jest najwyższym prawem RP, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą, właśnie w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki. Dlatego nie można przykładać różnej miary do aktów prawa miejscowego i aktów prawnych stanowionych przez centralne organa państwa czy do umów międzynarodowych. Wszystkie one bowiem, będąc źródłami powszechnie obowiązującego prawa i składając się na system prawny państwa, muszą być zgodne z aktem prawnym o najwyższej mocy, jakim jest konstytucja. Moim zdaniem tezie tej nie uchybia postanowienie konstytucji, z którego wynika, iż Naczelny Sąd Administracyjny, oprócz innych zastrzeżonych dla niego funkcji, orzeka także o zgodności z ustawami uchwał organów samorządu terytorialnego i aktów normatywnych terenowych organów administracji rządowej (art. 184). Kontrola legalności prawa ma na celu ochronę porządku prawnego przed naruszeniami i wcale nie musi wykluczać kontroli konstytucyjności. Albowiem gdy chodzi o kontrolę konkretną, a o takiej cały czas mowa, to w wypadku aktów prawa miejscowego przepis art. 193 ustawy zasadniczej stanowi, iż z pytaniem prawnym do TK może wystąpić każdy sąd, a więc także NSA rozstrzygający konkretną sprawę, np. na podstawie aktu prawa miejscowego, co do którego powstałaby wątpliwość dotycząca jego zgodności z konstytucją, ratyfikowaną umową międzynarodową lub ustawą, a wobec którego NSA nie podjąłby decyzji co do jego legalności. Wydaje się, że takiej sytuacji wykluczyć nie można wobec przyznania każdemu sądowi kompetencji do wystąpienia z pytaniem prawnym do TK. TK w takim wypadku odnosiłby się zaś bezpośrednio do adresata normy prawnej zawartej w akcie prawa miejscowego, w zakresie, w jakim norma ta ingerowałaby w status adresata tej normy, a więc status jednostki w państwie określony przez konstytucyjny katalog wolności i praw obywatelskich. Warto też podkreślić, że sędziowie podlegają tylko konstytucji i ustawom, co tym bardziej obliguje ich do korzystania z instytucji pytań prawnych, gdy zachodzi obawa sprzeczności z konstytucją aktów normatywnych - w tym aktów prawa miejscowego - mających być podstawą rozstrzygnięcia, a proces sądowej wykładni tych aktów nie usuwałby występujących sprzeczności. Racją do podejmowania działań zmierzających do wywołania kontroli konstytucyjności aktów prawa miejscowego, podobnie jak w wypadku skargi konstytucyjnej, byłaby ochrona konstytucyjnego katalogu wolności i praw obywatelskich. Miałoby to więc istotne gwarancyjne znaczenie dla przestrzegania konstytucji. Warto jeszcze na koniec przypomnieć orzeczenia TK, w których wyrażono pogląd - moim zdaniem przyjęty przez ustrojodawcę w obowiązującej konstytucji, czego starałem się dowieść - o powszechnym, a nie ograniczonym przedmiotowo przez prawo miejscowe zakresie kontroli konstytucyjności prawa: "Generalnie TK prezentuje stanowisko, że w demokratycznym państwie prawnym niedopuszczalne jest stanowienie norm prawnych, które nie podlegałyby ocenie z punktu widzenia ich zgodności z konstytucją w trybie pozwalającym na usunięcie występujących sprzeczności" (orzeczenie U. 6/92, OTK 1994, część I; K. Działocha, S. Pawela: OTK 1986-93, Warszawa 1996). Moim zdaniem ustrojodawca przyjął koncepcję kontroli powszechnej, nie wyłączając wyraźnie spod kognicji TK aktów prawa miejscowego, skoro z przepisów art. 79 i 193 nie wynika jasno, o jakie i przez jaki konkretnie podmiot stanowione akty normatywne chodzi. Należy więc uznać, że chodzi o akty normatywne w rozumieniu wyżej przedstawionym, co tym samym nie wyłącza kognicji TK w trybie kontroli konkretnej w stosunku do aktów prawa miejscowego. Dr Wojciech Kręcisz jest adiunktem w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego UMCS w Lublinie
Trybunał Konstytucyjny orzeka w sprawach zgodności ustaw i umów międzynarodowych oraz przepisów prawa wydawanych przez centralne organa państwowe z konstytucją. Warto zastanowić się nad objęciem kontrolą konstytucyjności prawa również aktów prawa miejscowego. Wydaje się bowiem, że tezę taką można postawić na gruncie obowiązujących przepisów. Dlaczego? Żródłami powszechnie obowiązującego prawa są na obszarze działania organów, które je ustanowiły, akty prawa miejscowego. Wobec spełniania przez nie konkretnych kryteriów obowiązywania są one źródłami powszechnie obowiązującego prawa. Tezę uzasadniać może tryb kontroli konstytucyjności prawa. Obowiązująca regulacja, konstytucyjna i ustawowa, przyjmuje możliwość realizowania kontroli konstytucyjności prawa jako kontroli abstrakcyjnej i konkretnej. O ile wykluczyć należy tryb kontroli abstrakcyjnej, o tyle nie można wykluczyć trybu kontroli konkretnej. Objęcie w trybie skargi konstytucyjnej kontrolą zgodności aktów prawa miejscowego z konstytucją uzasadnia w szczególności potrzeba ochrony konstytucyjnych wolności i praw jednostki w bezpośrednich relacjach jednostka - samorząd czy jednostka - terenowy organ administracji rządowej. Skoro konstytucja jest najwyższym prawem RP to akty prawa miejscowego tym bardziej powinny być poddane ocenie ich zgodności z ustawą zasadniczą w trybie kontroli konkretnej. Tak samo bowiem jak akty prawne stanowione przez centralne organa państwa, mogą one ingerować i naruszać konstytucyjny katalog wolności i praw jednostki.
Tajemnice rosyjskiej duszy - dlaczego prezydent jest obiektem marzeń kobiet i nadzieją dla marzących o odrodzeniu mocarstwa Seksowny Putin "Podaje swoją miękką, jedwabną dłoń, ale czujesz, że pod tym kryje się stal. Boisz się go, ale i pragniesz. Czujesz się królikiem, którego On, za chwilę, może zadusić, lecz - mimo wszystko - czujesz się pewnie". Na zdjęciu: prezydent siłuje się na rękę podczas czerwcowej wizyty w Tatarstanie. FOT. (C) REUTERS SŁAWOMIR POPOWSKI z Moskwy - Przychodzi do mnie w nocy. Sen jest czarno-biały, a On jest piękny, jak agent wywiadu w starym radzieckim filmie. Zbliża się do mnie, skrada bezgłośnie niczym dziki kot. I mdleję z pożądania i niepewności. Seks z nim to także powtórka ze scen miłosnych w radzieckich filmach. Nic nie widać, są tylko półsłówka, aluzje, półdotyki i półpieszczoty, ale moje pożądanie jest po wielekroć większe, niż wtedy, gdy oglądam najbardziej ostre zdjęcia w filmach i pismach pornograficznych. - Tak opisała swoje sny erotyczne, z prezydentem Putinem w roli głównej, dziennikarka "Komsomolskiej Prawdy", Daria Asłamowa. Można jej wierzyć. W ankiecie rozpisanej w Internecie przez "Komsomołkę" - jak pieszczotliwie nazywają w Rosji dawny organ KC Komsomołu - Putin uznany został za symbol seksu roku 2000 i za najbardziej seksownego mężczyznę Rosji. Pokonał - kolejno - reżysera i aktora Nikitę Michałkowa, śpiewaka operowego Nikołaja Baskowa, aktorów Olega Mieńszykowa i Dymitra Piewcowa, prowadzącego rosyjski program "Milionerzy" Dymitra Dibrowa, hokeistę Siergieja Fiodorowa, nacjonalistę Władimira Żyrinowskiego (ósmy na liście) i wreszcie Romana Abramowicza - jednego z najbogatszych ludzi w Rosji, "oligarchę", który nosi się jak wieczny dwudziestolatek z trzydniowym zarostem. Kocham pana, panie Putin Co spowodowało, że Rosjanki pokochały Putina, mężczyznę w końcu mizernej postury, raczej niewysokiego i klasyfikowanego przez trenerów judo w tzw. wadze problematycznej, to jest do 60 kilogramów? - Jedna z pań - wiek 31 lat - głosowała na Putina za jego chód. Szczytem - dla niej - była relacja z inauguracji prezydenckiej, kiedy telewizja pokazywała na żywo, przez kilkanaście minut, jak Putin idzie długimi korytarzami Kremla, wchodzi na schody, dookoła złocenia, wielkie sale i ten szmer zachwytu wśród stłoczonych gości. Chód Putina - napisała do "Komsomołki" - to chód sportowca, judoki, u którego napięty jest każdy, najmniejszy nawet mięsień. Mówiąc krótko: to prawdziwy mężczyzna, który od początku do końca panuje nad swoim ciałem. A to przecież takie ważne dla kobiety. Co innego podnieca w Putinie 30-letnią Annę. Dla niej Putin może być marzeniem każdej rosyjskiej kobiety: nie pije, nie pali i jeszcze do tego uprawia sport. Seksu nie ma w tym wiele, ale za to jak kocha swoją żonę i dzieci. Podobnie myśli 37-letnia Swieta. Piękny jest dla niej Borys Niemcow, ale to wieczny chłopczyk, który nigdy nie będzie dla kobiety oparciem. Takiego jak on kochają osiemnastolatki, podczas gdy prawdziwe, dojrzałe kobiety potrzebują oparcia, mocnego drzewa, wokół którego będą mogły się owinąć niczym bluszcz. Putin to właśnie takie drzewo. Wika - w liście do "Komsomołki" - przyznała się do jeszcze innych preferencji seksualnych. Od dziecka kochała mężczyzn z KGB; ich czarne garnitury, aparaty podsłuchowe, kamienne twarze itp. Czysta romantyka. Putin jest ucieleśnieniem wszystkich jej sennych marzeń. Machiavelli przy nim to szczeniak. Podaje swoją miękką, jedwabną dłoń, ale czujesz, że pod tym kryje się stal. Boisz się go, ale i pragniesz. Czujesz się królikiem, którego On, za chwilę, może zadusić, lecz - mimo wszystko - czujesz się pewnie. W powietrzu i pod wodą Putin latający myśliwcem, Putin na okręcie podwodnym, jeżdżący na nartach i walczący na macie - to wzór "twardziela", od którego inni mogą się tylko uczyć. Najlepszą cenzurkę wystawili mu trenerzy judo. Władimir Szestiakow, przewodniczący rosyjskiej federacji judoków, stwierdził autorytatywnie, że w obecnej formie prezydent mógłby lekko zakwalifikować się do drużyny olimpijskiej i - kto wie - może nawet zdobyć medal. Jeszcze teraz - twierdzi Szestiakow - aktywnie ćwiczy i jest w stanie 15 razy podciągnąć się na drążku. Borys Jelcyn kiedyś grał w tenisa i sport ten nabrał charakteru oficjalnego. Wybudowano setki kortów; cała rosyjska elita polityczna grała wówczas w tenisa, pośrednio wspierając kariery Kafielnikowa, Safina i Kurnikowej. Teraz szanse mają judocy i narciarze. Mer Moskwy Jurij Łużkow już zapowiedział, że w krótkim czasie zbuduje dwa ośrodki narciarstwa alpejskiego pod Moskwą i będą to ośrodki z prawdziwego zdarzenia, na europejskim, to jest alpejskim, poziomie. Góry usypane zostaną z ziemi wywożonej z moskiewskich placów budowy. Po co prezydentowi zbyt często jeździć do Soczi? Silny car, dobry car Putina kochają jednak nie tylko kobiety. Z ostatnich badań socjologicznych wynika, że jego działalność popiera obecnie około 70 procent Rosjan. To jego najlepszy wynik w rankingu, od czasu gdy zajął na Kremlu miejsce Jelcyna. Ani tragedia "Kurska", ani niekończąca się wojna w Czeczenii, oficjalnie nazywana "operacją antyterrostyczną", ani wreszcie kolejne skandale wokół Władimira Gusińskiego, a potem Borysa Bieriezowskiego, nie są w stanie zachwiać miłością do nowego gospodarza Kremla. Rosjanie kiedyś krzyczeli: "Jelcyn! Jelcyn!", a teraz jeszcze trochę i będą gotowi skandować: "Putin! Putin!" - twierdzi mój znajomy rosyjski dziennikarz, kiedyś związany z dawną opozycją demokratyczną, dziś już kompletnie zmarginalizowaną. Ma rację w jednym: obecna sytuacja Putina jest po wielekroć lepsza niż niegdyś jego poprzednika. Jelcyna kochały masy, naród, a nienawidził go aparat. Potem w niechęci do niego zjednoczyli się wszyscy i trzeba było zmobilizować olbrzymie zasoby finansowe i "administracyjne", aby - startującemu nieomal z zerowej pozycji - zapewnić wybór na drugą kadencję. Pod tym względem sytuacja Putina jest dziś komfortowa. Jelcyn miał cały czas na karku opozycyjny parlament i musiał szukać oparcia w regionach, stopniowo przekształcając prowincjonalnych baronów w siłę całkowicie niezależną od władzy centralnej. Co innego Putin. Wszystkie proponowane przez Kreml ustawy przechodzą w Dumie ze sporym zapasem głosów. Najczęściej popierają je i komuniści, i Związek Sił Prawicowych, i nawet "Jabłoko", nie mówiąc o LDPR Władimira Żyrinowskiego oraz kremlowskiej partii władzy - "Jedności". W rezultacie opozycji praktycznie nie ma, a próby jej zmontowania przez Borysa Bieriezowskiego (pieszczotliwie nazywanego w Rosji BAB-ą) budzą najwyżej ironiczny uśmiech. I co z tego, że krytyczne opinie BAB-y są pod wieloma względami słuszne, że nie tylko on, ale i wielu analityków z czołówki rosyjskich politologów ostrzega przed możliwością ustanowienia w państwie rządów prawdziwie autorytarnych. Bieriezowski nie ma żadnych szans, bo w potocznej opinii to właśnie on - jelcynowski nowy Rasputin - jest uważany za współodpowiedzialnego za wszystkie nieszczęścia Rosji. Z kolei ostrzeżeń politologów też nikt nie chce słuchać, skoro ostrzegają dokładnie przed tym, co przeciętnemu Rosjaninowi najbardziej się w Putinie podoba. Szczególny kraj, trzecia droga Stan duszy rosyjskiej najpełniej oddają obecne spory wokół rosyjskiej symboliki. Nowa Rosja - ta, którą ma zbudować Putin - powinna być połączeniem wszystkich poprzednich. Jej symbolami mają być: carski dwugłowy orzeł, trzykolorowa flaga z czasów rządów Kiereńskiego i hymn do muzyki Aleksandrowa, który najpierw był hymnem bolszewików, zanim uznano go za oficjalny hymn ZSRR. Nowe słowa napisane przez Siergieja Michałkowa i tak niczego tu nie zmienią. Każdy będzie śpiewał swoje: komuniści i liberałowie. Eklektyczność podobnej syntezy, jeśli w ogóle będzie ona możliwa, nikogo specjalnie nie razi. Sytuacja w kraju jakby się stabilizowała i wszystko wraca do początku. Jak wynika z prowadzonych przez Agencję Regionalnych Badań Politycznych sondaży, których rezultaty przedstawił w tygodniku "Nowoje Wriemia" Nikołaj Popow - 77 procent Rosjan znów uwierzyło w to, że Rosja jest krajem szczególnym i powinna szukać swojej własnej, "trzeciej drogi". 75 procent nadal uważa, że najważniejszym zadaniem jest "odrodzenie rosyjskiej duchowości i wielkiej kultury" oraz że tylko w ten sposób możliwe będzie podźwignięcie kraju. 55 procent twierdzi przy tym, że "historyczną misją Rosji powinno być obecnie ponowne zebranie narodów w jeden związek, który stałby się spadkobiercą Rosyjskiego Imperium i ZSRR", i tylko 26 procent odrzuca tę ideę. 49 procent chciałoby przy tym szybkiego połączenia z Białorusią, 35 procent głosowało za Ukrainą, 11 procent wybierało Kazachstan i 4 procent - Armenię. W ten sposób odżywa cała rosyjska mistyczna filozofia, zawierająca się w słynnych i jeszcze częściej cytowanych stwierdzeniach - Tiutczewa: że "Rosji arszynem się nie zmierzy i rozumem nie pojmie", a także Czaadajewa: że "Rosja to nie jest po prostu kraj, ale kosmos", świat sam w sobie i dla siebie. Nie przypadkiem jednym z największych bohaterów rosyjskich, do których Rosjanie się odwołują i u których szukają wzorów, jest dziś Aleksander Michajłowicz Gorczakow - rosyjski kanclerz i szef dyplomacji - który wyprowadził Rosję z głębokiego kryzysu po sromotnie przegranych wojnach krymskich. To on rzucił wówczas hasło, że Rosja musi zebrać się w sobie, a jednocześnie twardo bronić swoich "dierżawnych" interesów. I to "dierżawne" myślenie właśnie teraz wraca - nie tylko w politycznym programie Putina, ale i w nadziejach Rosjan... I taka jest dziś "dusza rosyjska". Coraz trudniejsza do zrozumienia na progu XXI wieku. Ale tak było prawie zawsze. Wiktor Jerofiejew - znakomity pisarz, autor "Encyklopedii" poświęconej właśnie "duszy rosyjskiej" i będącej w istocie czymś w rodzaju rosyjskiej autopsychoanalizy - zaproponował swoją własną "metodę" jej poznania: "Aby zrozumieć Rosję - pisze - trzeba się rozluźnić. Zdjąć spodnie i założyć ciepły szlafrok. Położyć wygodnie na kanapie. Zasnąć". Problem w tym, że do końca nie wiadomo, co będzie po przebudzeniu.
W ankiecie rozpisanej w Internecie przez "Komsomołkę" - jak pieszczotliwie nazywają w Rosji dawny organ KC Komsomołu - Putin uznany został za symbol seksu roku 2000 i za najbardziej seksownego mężczyznę Rosji. Jedna z pań głosowała na Putina za jego chód. Co innego podnieca w Putinie Annę. Dla niej Putin może być marzeniem każdej rosyjskiej kobiety: nie pije, nie pali i jeszcze do tego uprawia sport. Putin jeżdżący na nartach i walczący na macie - to wzór "twardziela", od którego inni mogą się tylko uczyć. Putina kochają jednak nie tylko kobiety. Z ostatnich badań socjologicznych wynika, że jego działalność popiera obecnie około 70 procent Rosjan. Ani tragedia "Kurska", ani niekończąca się wojna w Czeczenii, ani wreszcie kolejne skandale wokół Władimira Gusińskiego, a potem Borysa Bieriezowskiego, nie są w stanie zachwiać miłością do nowego gospodarza Kremla. Jelcyna kochały masy, a nienawidził go aparat. Potem w niechęci do niego zjednoczyli się wszyscy. Jelcyn miał na karku opozycyjny parlament i musiał szukać oparcia w regionach. Co innego Putin. Wszystkie proponowane przez Kreml ustawy przechodzą w Dumie ze sporym zapasem głosów. W rezultacie opozycji praktycznie nie ma. I co z tego, że wielu analityków ostrzega przed możliwością ustanowienia w państwie rządów autorytarnych. Nowa Rosja - ta, którą ma zbudować Putin - powinna być połączeniem wszystkich poprzednich. Jej symbolami mają być: carski dwugłowy orzeł, trzykolorowa flaga z czasów rządów Kiereńskiego i hymn do muzyki Aleksandrowa, który najpierw był hymnem bolszewików. Jak wynika z sondaży, 77 procent Rosjan znów uwierzyło w to, że Rosja jest krajem szczególnym i powinna szukać swojej własnej, "trzeciej drogi". 55 procent twierdzi, że historyczną misją Rosji powinno być obecnie ponowne zebranie narodów w jeden związek. odżywa cała rosyjska mistyczna filozofia. I taka jest dziś "dusza rosyjska". Coraz trudniejsza do zrozumienia na progu XXI wieku.
UOP w rafinerii Jedlicze Jak można zarobić na recyklingu JÓZEF MATUSZ Należąca do Polskiego Koncernu Naftowego Rafineria Nafty Jedlicze SA w Podkarpackiem ma zwrócić do państwowej kasy ponad 100 mln złotych. Rafineria była zwolniona z podatku akcyzowego z tytułu recyklingu zużytych olejów smarowych. Tymczasem organy kontroli skarbowej twierdzą, że część zużytego, czyli tzw. przepracowanego oleju była naprawdę olejem opałowym, dostarczanym przez współpracujące z Jedliczami spółki, które fałszowały dokumentację. Rafineria odwołała się od decyzji Urzędu Kontroli Skarbowej w Rzeszowie do tutejszej Izby Skarbowej, która ma ocenić, jakie oleje przerabiano i czy rafineria mogła korzystać ze zwolnień od podatku akcyzowego. Niezależnie od postępowania administracyjnego śledztwo w tej sprawie wszczął Wydział Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie, a czynności śledcze prowadzi tutejsza delegatura Urzędu Ochrony Państwa. Sprawa ma charakter rozwojowy. Nie wyklucza się, że podobne praktyki stosowano również w innych firmach przerabiających przepracowane oleje. Z decyzją UKS, że Jedlicze mają zwrócić pieniądze, nie zgadza się jej prezes Mieczysław Markiewicz, który Jedliczami kieruje od dziesięciu lat. - Wynik kontroli przeprowadzonej w rafinerii jest dla nas korzystny. Uznano, że proces przerobu olejów przepracowanych odbywa się zgodnie z przepisami. Natomiast kontrola przeprowadzona u zbierających oleje przepracowane wykazała, że miały miejsce przypadki "sztucznej produkcji" olejów przepracowanych, czyli mieszanie olejów opałowych czy napędowych z olejami przepracowanymi lub wodą i różnymi zanieczyszczeniami. O tym dowiedzieliśmy się jednak dopiero z dołączonych do decyzji UKS wyników kontroli u dostawców. Prezes dodaje, że przepisy nie precyzowały warunków przyjmowania i klasyfikowania olejów przepracowanych, a zwłaszcza odróżniania ich od podróbek. Opałowy zamiast przepracowanego Na trop afery wpadli funkcjonariusze rzeszowskiej delegatury Urzędu Ochrony Państwa, którzy zaczęli przyglądać się spółkom skupującym na terenie całego kraju przepracowany olej i dostarczającym go do przeróbki Rafinerii Jedlicze. Podejrzenia UOP, że zamiast oleju przepracowanego spółki dostarczają m.in. tańszy olej opałowy, potwierdziła kontrola UKS, który uznał, że od stycznia do września ubiegłego roku około jedenastu tysięcy ton oleju, który spółki dostarczyły do rafinerii, to nie był olej przepracowany. Dlatego też ponad 100 mln zł wraz z odsetkami, których Jedlicze nie zapłaciły z tytułu podatku akcyzowego, firma powinna zwrócić do kasy państwowej. Polski Koncern Naftowy, który posiada 75 proc. akcji Rafinerii Nafty Jedlicze, wchodząc na giełdę zobowiązał się do uzupełnienia strat w tej rafinerii. Ostateczna decyzja należy teraz do Izby Skarbowej w Rzeszowie, do której odwołały się Jedlicze. Decyzja miała zapaść przed kilkoma dniami, ale dyrektor Izby, Stanisław Sobkowicz, powiedział "Rz", iż sprawa jest skomplikowana i analiza dokumentów jeszcze trochę potrwa. Przetwarzanie bez akcyzy Rafineria Jedlicze zajmuje się przeróbką olejów przepracowanych od 1963 roku i do niedawna była monopolistą. Przez lata nie było problemów z ich skupem, gdyż zajmowała się tym CPN. Wszyscy konsumenci olejów smarowych byli zobowiązani do ich zbiórki i odsprzedaży Centrali Przemysłu Naftowego. Po przemianach społeczno-gospodarczych problem zbiórki i recyklingu olejów przepracowanych traktowano w Polsce marginesowo. Dopiero w połowie lat 90. władze uświadomiły sobie, jaką bombę ekologiczną stanowi brak zorganizowanej sieci zajmującej się skupem olejów zużytych. Zachętą do zbiórki i przerobu tego typu olejów były stosowane przez rząd zwolnienia podatkowe. W 1998 roku całkowicie zwolniono z płacenia podatku akcyzowego producentów takich olejów napędowych, które wytwarzano z udziałem komponentów uzyskiwanych z regeneracji olejów smarowych. Udział tych komponentów w gotowym wyrobie musiał jednak wynosić minimum 10 procent. Edward Lis, dyrektor UKS w Rzeszowie, mówi, iż dotyczyło to tylko producentów wytwarzających paliwa silnikowe z ropy naftowej, mających zorganizowany system zbiórki olejów przepracowanych oraz będących właścicielami specjalistycznej instalacji oraz stosujących specjalistyczne technologie do oczyszczania przepracowanych olejów. Tylko takie firmy mogły korzystać z zerowego podatku akcyzowego. Natomiast produkcja takich samych olejów napędowych, ale bez udziału komponentów z regeneracji olejów przepracowanych była w pierwszej połowie 1998 roku opodatkowana w wysokości 770 zł za tonę. Rafineria Jedlicze, która w urządzenia do recyklingu zainwestowała ogromne pieniądze, w 1997 roku zorganizowała na terenie całego kraju sieć piętnastu spółek, w których ma 51 procent udziałów. Spółki wyposażono w specjalistyczne cysterny do przewozu paliwa. Jedlicze przyjmowały także przepracowane oleje od innych dostawców. Dostawcy zaczęli kombinować Prezes Markiewicz mówi, że w 1998 roku zaczęły się dziać dziwne rzeczy na rynku skupu i przerobu przepracowanych olejów. Przybywało firm, które zajmowały się przerobem olejów, aby tylko korzystać ze zwolnień podatkowych. - Rafineria Jedlicze w zupełności spełnia warunki ustalone przez Ministerstwo Finansów. Ma własną sieć zbiórki olejów przepracowanych, nowoczesną linię technologiczną do ich przerobu oraz trzydziestokilkuletnie doświadczenie w tej dziedzinie. Recykling oleju zużytego prowadzimy zgodnie z wymaganiami Unii Europejskiej. Oprócz nas nikt w kraju tego nie robi - uważa Markiewicz. Jeszcze większa konkurencja powstała wśród dostawców olejów zużytego. Spowodowało to, że w krótkim okresie ceny tego oleju wzrosły o ponad sto procent. Roczne zużycie olejów smarowych ocenia się w Polsce na ok. 300 tys. ton. W krajach zachodnich, z rozwiniętą siecią ich zbiórki, udaje się odzyskać od 40 do 50 proc. z wprowadzonych na rynek olejów świeżych. W Polsce te możliwości specjaliści oceniają maksymalnie na ok. 120 tys. ton rocznie. Tymczasem w 1988 roku zebrano w kraju 224 tys. ton olejów przepracowanych, co stanowi 74 proc. wprowadzonych na rynek olejów świeżych. To zrodziło podejrzenia, czy na pewno są to oleje przepracowane. Niektórzy zastanawiali się, czy nie dojdzie do tego, iż w Polsce będzie się zbierać olejów zużytych więcej, niż świeżych trafia na rynek. Dostawcy szybko zorientowali się, że zamiast krążyć po kraju i szukać po warsztatach i zakładach pracy zużytych olejów, mogą sobie w bardzo prosty sposób ułatwić pracę. Kupowali tańszy olej opałowy w innych rafineriach, m.in. w Gorlicach i Czechowicach, a następnie sprzedawali go Rafinerii Jedlicze jako olej zużyty. Fałszowano faktury Winę za patologiczną sytuację ze skupem olejów ponosi Ministerstwo Finansów, które nie wprowadziło w porę odpowiednich uregulowań prawnych, uważa prezes Markiewicz. - Wielokrotnie występowaliśmy do ministerstwa o uregulowanie kwestii olejów przepracowanych, sygnalizując również problem cen olejów przepracowanych i możliwej ich "sztucznej produkcji". Nigdzie na świecie nie bada się dostarczanych zakładom przerabiającym olejów przepracowanych pod względem ich stopnia zużycia. Oleje przepracowane są odpadem, skomplikowaną mieszaniną związków chemicznych i ich badanie w zakładzie przetwórczym ogranicza się do stwierdzenia, czy odpad ten nadaje się jeszcze do przerobu, czy też grozi zniszczeniem instalacji. To tak, jakby w punktach skupu makulatury pytać dostawcę, czy przeniesiona przez niego książka została przeczytana. Z otrzymywanych przez rafinerię faktur i innych dokumentów wynikało jednoznacznie, że przyjmowane odpady to oleje przepracowane. Nie uchybiliśmy prawu, mówi prezes Obecnie zaostrzono warunki, których spełnienie uprawnia do korzystania ze zwolnienia podatkowego oraz wprowadzono wymóg dokumentowania pochodzenia olejów przepracowanych. - Przed kilkoma dniami wszczęliśmy śledztwo w sprawie poświadczania nieprawdy w dokumentach przez spółki, które dostarczały olej do Rafinerii Jedlicze - powiedział "Rz" prowadzący śledztwo prokurator Stanisław Bończak z Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie. Niektórzy z dostawców przyznają, że zamiast jeździć po kraju, by kupić zużyty olej, kupowali w innych rafineriach olej opałowy i odstawiali do Rafinerii Jedlicze. Inni mówią, że mieszali olej przepracowany z opałowym, a niekiedy dolewali wody, by zwiększyć objętość. - Nie sądzę, abyśmy w czymkolwiek uchybili prawu. Spełnialiśmy wszelkie przepisane prawem warunki. Rozwijaliśmy sieć zbiórki i technologię przerobu olejów przepracowanych, a latem tego roku podpisaliśmy kontrakt na instalację hydrorafinacji, dzięki czemu będziemy mieli jeden z najnowocześniejszych ciągów przerobu olejów przepracowanych w Europie. Skorzysta na tym przede wszystkim środowisko. Mam nadzieję, że również rząd przyjmie w tej sprawie rozwiązania prawne, które, w dbałości o środowisko, będą zgodne z wymogami UE - kończy prezes Markiewicz.
Zachętą do zbiórki i przerobu olejów były stosowane przez rząd zwolnienia podatkowe. Dostawcy szybko zorientowali się, że zamiast krążyć po kraju i szukać po warsztatach i zakładach pracy zużytych olejów, mogą sobie w bardzo prosty sposób ułatwić pracę. Kupowali tańszy olej opałowy, a następnie sprzedawali go Rafinerii Jedlicze jako olej zużyty. Winę za patologiczną sytuację ze skupem olejów ponosi Ministerstwo Finansów.
Po telewizji publicznej przyszedł czas na upolitycznienie stacji komercyjnych Dajecie to, czy nie dajecie? LUIZA ZALEWSKA Czy gdyby, nie daj Boże, dziś przytrafiły się prezydentowi kłopoty z golenią prawą, moglibyśmy dowiedzieć się o tym z telewizji? Z TVP, która nie dała nam szansy przyjrzeć się nawet ubiegłorocznemu incydentowi z Charkowa? Z Polsatu, gdzie nad treścią serwisów informacyjnych czuwa były rzecznik komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy może z TVN, której prezes w dniu wyborów świętował wygraną razem ze zwycięzcą? Pogłoski o planach mianowania Dariusza Szymczychy szefem agencji, która będzie produkować informacje aż dla trzech kanałów - Polsatu, Polsatu Info i ponadregionalnej stacji TV 4, krążyły po Warszawie od wielu tygodni. Jednak mało kto w nie wierzył. Właściciel Polsatu Zygmunt Solorz słynął przecież z tego, że umie świetnie ustawić się w każdej politycznej konstelacji i z każdej partii może w razie potrzeby liczyć na poparcie. Wiele można było o nim powiedzieć, ale nigdy, że jest związany z jedną opcją polityczną. Nikt nie miał wątpliwości, iż właściciel Polsatu czyni to świadomie. Nikogo nie dziwił więc dobór jego najbliższych doradców: jeden dbał o to, by Polsat miał dobre stosunki z lewicą, drugi zabiegał o poparcie prawicy. Równowaga, jaką udawało się Solorzowi zachować przez lata rozmaitych politycznych koalicji, świadczyła o jego sile. Mówiono, że to politycy są zależni od właściciela Polsatu, a nie, że on zależy od polityków. Tak silna pozycja stwarzała Solorzowi komfortową sytuację i pozwalała zachować spory dystans do bieżących rozgrywek. Dzięki temu właściciel Polsatu politycznie się nie afiszował, nikogo publicznie nie musiał wspierać. Zdarzały się co prawda incydenty, na przykład "policyjny" film o Lidze Republikańskiej w trakcie kampanii prezydenckiej w 1995 r., ale można je policzyć na palcach. Także na antenie Polsatu polityka nigdy nie była priorytetem i jeśli już politycy pojawiali się w programach, to zgodnie z parytetem (np. program "Bumerang"). Ale ostatnie miesiące dla dziennikarzy tej stacji nie były tak beztroskie - dziennikarka, która w grudniowym "Politycznym Graffiti" zbyt dociekliwie przepytywała gen. Jaruzelskiego, została odsunięta od tego programu. Nominacja Dariusza Szymczychy potwierdza, że w Polsacie nadeszły nowe czasy. Trudno jednak uwierzyć, iż zabiegający dotychczas o niezależność Solorz z radością zdecydował się na tak oczywistą politycznie decyzję, jak mianowanie na kluczowe stanowisko w stacji byłego redaktora naczelnego "Trybuny" z rekomendacji SdRP, a potem rzecznika komitetu wyborczego Kwaśniewskiego. Co mogło Solorza - choć bardziej właściwe wydaje się słowo: musiało - do tego skłonić? Najpewniej układ sił w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, w której już dziś obóz prezydenta i SLD ma mocną pozycję, a jeśli dać wiarę sondażom wkrótce może mieć na Radę jeszcze większy wpływ. Nie dość więc, że organ ten - w założeniu apolityczny - jest całkowicie upolityczniony, to istnieje obawa, że zostanie całkowicie zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną. Rada zamiast stać na straży pluralizmu mediów i niezależności (także od polityki), tę niezależność ogranicza. Widz był ważniejszy Jeszcze do niedawna mieliśmy w Polsce gwarancję, że informacja, jaką oferują nam stacje telewizyjne, może być odporna na polityczne naciski. Prywatne stacje dawały tego dowody. Kiedy podczas kampanii samorządowej w 1997 r. publiczna stacja arbitralnie wstrzymała emisję reklamówki wyborczej, ostro atakującej prominentnych działaczy lewicy, znalazła się stacja komercyjna, która nie bała się tej samej reklamówki wyemitować. Była to decyzja odważna, bo TVN naraziła się z tego powodu na proces (właśnie wygrany). Ale dzięki temu opinia publiczna mogła żyć w przeświadczeniu, że stacje czymś się od siebie różnią, że walka o widza, polegająca na dostarczaniu mu wszystkich, nie tylko wybranych informacji, jest ważniejsza od politycznych znajomości, a manipulacje, które przytrafiają się TVP, ujawniane będą przez konkurencję. Potwierdził to incydent z Charkowa, który - mimo telefonów prezydenckich ministrów - upubliczniły i Polsat i TVN, choć wielu narzekało, że zbyt późno. Rzeczywiście, musieliśmy czekać na to pięć dni, ale czy dziś stacje telewizyjne w ogóle pokazałyby taki film? Czy bliski współpracownik Kwaśniewskiego może uznać, iż jest to temat, którym podlegające mu serwisy informacyjne powinny się zająć? Czy podobną decyzję podjąłby prezes TVN Mariusz Walter? "Coraz częściej w polskich mediach pada pytanie: dajecie to, czy nie dajecie? Jest wydarzenie, którego nie sposób ignorować, a ludzie dzwonią do siebie i pytają: dajecie to? A jak dajecie? Dajecie teraz, czy dopiero w wieczornym wydaniu? Okrojone, czy nie? Czyli przeszliśmy już na poziom, na którym wszyscy się w jakimś stopniu przyzwyczaili do ograniczania wolności słowa" - mówił niedawno podczas dyskusji o wolności prasy Tomasz Lis z TVN. Niedawna kampania wyborcza ujawniła, z jak wielkim trudem dziennikarzom udaje się przekonać swoich szefów do wyrwania się ze świata politycznych wpływów. Co prawda TVN informowała o mieszkaniu prezydenckiej pary wykupionym za niewielkie pieniądze czy niefortunnym zachowaniu prezydenckiego ministra na lotnisku pod Kaliszem, ale już po wyborach nie odważyła się na emisję pełnego filmu z lotniska, kompromitującego Pałac Prezydencki. Było to kilka dni po tym, jak prezes TVN Mariusz Walter świętował w sztabie Kwaśniewskiego wygrane wybory. Musimy być wiarygodni Trudno uwierzyć, by Walter nie zdawał sobie sprawy z rangi tego gestu. Na wieczory wyborcze nie przychodzą przecież przypadkowi ludzie, lecz ci, którzy kampanię wspierali, albo chociaż życzyli kandydatowi zwycięstwa. Tymczasem Walter, jeśli popierał kandydata lewicy, nigdy przedtem nie robił tego tak ostentacyjnie. Zaledwie cztery lata wcześniej w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" zapewniał: "Musimy być maksymalnie wiarygodni. Nie myślimy, jak politycy, od wyborów do wyborów, ale w dłuższej perspektywie. Uleganie żadnym politykom nam się nie opłaca". Wygląda jednak na to, że Walter musi rezygnować nie tylko z marzeń o prowadzeniu telewizji ambitnej, ale też niezależnej. "Nie ma powodów bać się polityków. Co złego mogą nam zrobić? Odebrać koncesję? Z nami to nie jest takie proste" - mówił wówczas. I chociaż istotnie trudno spodziewać się nawet po tak upolitycznionej KRRiTV, by podczas procesu rekoncesjonowania zaczęła niepokornym stacjom odbierać częstotliwości, przez minione lata prezesi komercyjnych telewizji z pewnością dobrze zrozumieli, że aby ich interes mógł się rozwijać potrzebują nie tylko pieniędzy, ale też dobrych układów w coraz bardziej jednostronnej Radzie Rada mogłaby na przykład nieoczekiwanie zapałać chęcią zwalczania w TVN programów, które mogą niekorzystnie wpływać na dzieci, a mimo to emitowane są tam od rana. I nagle nakładać dotkliwe kary finansowe, co mogłoby popsuć opinię stacji wśród reklamodawców. Rada mogłaby zastanowić się, czy przygotowywany właśnie "Big Brother" jest naprawdę niewinnym programem. Ale co gorsza, mogłaby poważnie ograniczyć rozwój stacji i uznać, że TVN nie zasługuje na nowe częstotliwości, które właśnie są do rozdania. Byłaby to kara wyjątkowo dotkliwa, bo poszerzenie zasięgu jest priorytetem dla każdego właściciela stacji, której nie może odbierać 40 proc. mieszkańców kraju. Sporo do stracenia mógłby mieć też Polsat. Teoretycznie Krajowej Radzie mogłoby przecież przyjść do głowy, że co najmniej dziwny na słabym i koncesjonowanym rynku telewizyjnym jest fakt, iż z trzech dużych stacji aż dwie są związane z Solorzem. Politycy zawsze gotowi pomóc Skoro szefowie stacji telewizyjnych w coraz większym stopniu zależni są od świata polityki, powoli przestaje dziwić coś, co tuż po 1989 r. było nie do pomyślenia - że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. Tymczasem dziesięć lat po odzyskaniu wolności na sejmowym korytarzu usłyszeć można dziennikarkę, która prosi lidera ludowców, by załatwił jej i grupie jej znajomych wyrzuconych właśnie z pewnej medialnej instytucji, pracę w telewizji publicznej. Kiedy wydawca zdejmuje materiał z konferencji na temat sytuacji kobiet, dziennikarz, który ten materiał przygotowywał (ale na nim nie zarobił), odwołuje się do posłanki, która na tej konferencji występowała. I namawia ją do złożenia oficjalnej skargi. Dyrektora, który nie może pogodzić się z tym, że stracił pracę w TVP, spotkać można pod drzwiami lidera SLD. Nawet dziennikarz komercyjnej stacji, który przegrał walkę o pozycję w swojej firmie, idzie do prezydenta, który co prawda miał okazję dobrze poznać ten zawód, ale dziś ma z dziennikarstwem niewiele wspólnego. Niezwykle trudno w takiej sytuacji wyobrazić sobie rzetelną relację z konferencji z udziałem tych polityków. Tak samo trudno, jak to, że ktoś, kto wcześniej prosił prezydenta o poparcie, zdobędzie się na przygotowanie rzetelnej relacji, gdyby głowie państwa zdarzyły się inne przykre incydenty. Laureatka prestiżowej nagrody Grand Press Monika Olejnik radziła przed kilkoma laty, by dziennikarz nie zaprzyjaźniał się z politykami. Dziś takie rady wydają się mocno nieaktualne. Teraz już nie ma mowy o przyjaźni. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Jeśli komuś się wydaje, że zależność od polityków powinna być dla dziennikarza równoznaczna z końcem kariery, winien przyjrzeć się zwolnieniom grupowym w TVP. Kryteria zwolnień są tak niejasne, iż zwolnić można każdego. Jednak nie przypadkiem tracą pracę akurat ci, którzy ze światem polityki nie mają nic wspólnego. Niebezpieczne dotychczas związki są teraz jawnie premiowane. Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. Ale warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogliby zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi tymczasem może i o takiej niezależności marzą, ale przede wszystkim muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego. Za żadną ze swych błędnych decyzji (od przyznania koncesji kodowanej stacji, która przez kilka lat blokowała cenne częstotliwości, a teraz uznała, że ich nie potrzebuje, po nierówne - jak uważa NIK - traktowanie ogólnopolskich nadawców radiowych) Krajowa Rada nie została rozliczona, trudno więc oczekiwać, że będzie można wyciągnąć konsekwencje za to, czego nie robi.-
Czy gdyby, nie daj Boże, dziś przytrafiły się prezydentowi kłopoty z golenią prawą, moglibyśmy dowiedzieć się o tym z telewizji? Z TVP, która nie dała nam szansy przyjrzeć się nawet ubiegłorocznemu incydentowi z Charkowa? Z Polsatu, gdzie nad treścią serwisów informacyjnych czuwa były rzecznik komitetu Aleksandra Kwaśniewskiego? Czy może z TVN, której prezes w dniu wyborów świętował wygraną razem ze zwycięzcą? w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji już dziś obóz prezydenta i SLD ma mocną pozycję, a jeśli dać wiarę sondażom wkrótce może mieć na Radę jeszcze większy wpływ. Nie dość więc, że organ ten - w założeniu apolityczny - jest całkowicie upolityczniony, to istnieje obawa, że zostanie całkowicie zdominowany przez jedną tylko opcję polityczną. Rada zamiast stać na straży pluralizmu mediów i niezależności, tę niezależność ogranicza. Jeszcze do niedawna mieliśmy w Polsce gwarancję, że informacja, jaką oferują nam stacje telewizyjne, może być odporna na polityczne naciski. Prywatne stacje dawały tego dowody. Skoro szefowie stacji telewizyjnych w coraz większym stopniu zależni są od świata polityki, powoli przestaje dziwić, że po prezesach przyjdzie czas na dziennikarzy i oni szukać będą poparcia u polityków. Laureatka prestiżowej nagrody Grand Press Monika Olejnik radziła przed kilkoma laty, by dziennikarz nie zaprzyjaźniał się z politykami. Teraz już nie ma mowy o przyjaźni. Dziennikarze, którzy z założenia powinni kontrolować polityków, nawet nie tyle im ulegają, ile podlegają. Trudno usprawiedliwić dziennikarzy, którzy szukają poparcia u polityków. Ale warto pamiętać, że takie sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby telewizyjni prezesi mogliby zdobyć się na absolutną niezależność. Prezesi tymczasem może i o takiej niezależności marzą, ale przede wszystkim muszą liczyć się z realiami. Nie znajdą przecież wsparcia w Krajowej Radzie, bo jej członkowie nie są zainteresowani udzielaniem takiej pomocy. Skoro sami są w większości politykami, nie można od nich wymagać, by w związkach mediów z polityką widzieli coś niewłaściwego.
ROZMOWA Urszula Korab, dyrektorka Gimnazjum i Liceum Niepublicznego nr 38 Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. św. Stanisława Kostki w Warszawie Niemoralny nauczyciel nie wychowa moralnego ucznia Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła. FOT. PIOTR KOWALCZYK Rz: O bulwersujących opinię publiczną zachowaniach uczniów słyszymy dość często. Porozmawiajmy jednak o nauczycielach, którzy - choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich - udzielają korepetycji swoim uczniom lub uczniom z tej samej szkoły, biorą łapówki albo, jak w przypadku nauczycieli akademickich, piszą odpłatnie prace magisterskie. Czy tacy nauczyciele mogą dobrze wychowywać młodzież? URSZULA KORAB: Oczywiście, nie. Chociaż może być dobrym wychowawcą człowiek, który popełniał w życiu błędy, ale zrywa z nimi radykalnie. On może nawet zrobić więcej dobrego niż ktoś, kto przez całe życie postępował zgodnie z przyjętym systemem wartości. Szkoła jest miejscem szczególnym, gdzie dotyka się tkanki najdelikatniejszej, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Dla każdego psychologa i rodzica jest oczywiste, że oddziałujemy na dzieci przez to, kim jesteśmy, a nie co mówimy. Człowiek zawsze oddziałuje na drugiego człowieka przede wszystkim tym, co w sobie nosi. A w przypadku nauczyciela absolutnie nie da się tego uniknąć. Czy większość nauczycieli ma choć tego świadomość? Nie, i to jest w tej chwili najważniejszy problem szkoły. Reforma wprowadziła dobre prawo, sprawiła, że teoretycznie szkoła daje wszystko: wiedzę, umiejętności i wychowuje. Dzieci, młodzież jest taka sama jak 20, 50 lat temu, ma te same potrzeby, chociaż żyjemy w innych cywilizacyjnie czasach. Rzecz sprowadza się do nauczycieli. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. Zresztą celowo z niego zrezygnowano. W tej chwili tak zwane szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji, przygotowania merytorycznego, liczby olimpijczyków. Nie wiedzą natomiast, jak na wstępie zweryfikować kandydata do zawodu nauczyciela. To samo dzieje się w przypadku innych zawodów - prawnika, lekarza - które również winny być powołaniem. Wyboru dokonuje się na podstawie testu, który sprawdza, czy kandydat wie, co zdarzyło się 13, 19 czy 23 grudnia któregoś roku. I to jest uważane za ważniejsze niż sprawdzenie, co on ma w środku, co nim kieruje... Bo to jest znacznie łatwiejsze do sprawdzenia. Oczywiście, ale jakie są tego skutki! Czy naprawdę najważniejsze jest to, żeby wtłoczyć uczniowi do głowy ileś wiedzy i ją wyegzekwować? Przecież równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. Młodzież tak wprost to definiuje: dobry nauczyciel to człowiek, któremu na nas zależy. Ale tego na wyższych uczelniach, na kierunkach pedagogicznych przyszli nauczyciele się nie uczą? Na to rzeczywiście nie zwraca się należytej uwagi. Są zajęcia teoretyczne na ten temat, mówi się o relacjach, o interaktywnych metodach, zdaje jakieś egzaminy, ale nie zwraca się przyszłemu nauczycielowi uwagi na to, że uczeń jest osobą, a nie jednostką. Nie będzie normalnej szkoły dopóty, dopóki nie zacznie się inaczej kształcić nauczycieli. A w jaki sposób Pani sprawdza nauczycieli przed przyjęciem do swojej szkoły, skąd Pani wie, że są to właściwi kandydaci? Prowadzę szkołę wyznaniową, ale wcale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest katolikiem, czy jest religijny. Informuję tylko, że jest to szkoła katolicka i obowiązuje w niej zgodność nauczania z nauką Kościoła, przede wszystkim w kwestiach moralnych oraz że nauczyciel nie może mieć niechętnego stosunku do religijności uczniów. Nauczyciel zobowiązany jest także do uczestniczenia, chociaż niekoniecznie aktywnie, w codziennej modlitwie z uczniami oraz rekolekcjach. Następnie kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, bo jego kwalifikacje znam z podania, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. Na przykład na to, w jaki sposób reaguje on, gdy uczeń mówi dobrze. Czy na twarzy nauczyciela w sposób automatyczny pojawia się radość, czy w ten sposób daje uczniowi do zrozumienia: "cieszę się, że wiesz". A jeżeli uczeń nie wie? Obserwuję, jak nauczyciel zachowuje się, gdy stawia uczniowi jedynkę. Jeżeli swoją postawą nie informuje, iż stawia ją, by uczniowi pomóc, to znaczy, że on w ogóle nie powinien wchodzić do szkoły, bo wcześniej czy później stawianie jedynki stanie się dla niego narzędziem zemsty i satysfakcji: "znowu nie wiesz, mogę ci dołożyć". Nauczyciel powinien przeżywać wzloty i upadki ucznia, pokazywać mu jednocześnie, że upadek nie oznacza, iż nie można z niego się podnieść. Uczeń powinien być oceniany przede wszystkim za postęp, za to, ile zrobił. W szkole każdy stopień, czy się tego chce, czy nie, ma wymiar pedagogiczny. Jeżeli o tym się zapomina, to przestaje być ona szkołą, a zamienia w miejsce wyścigu koni, gdzie liczy się tylko skutek. Efektem tego są napięcia i konflikty między uczniami a nauczycielami, agresja uczniów, ale i nauczycieli wobec uczniów. W tym "przoduje" Japonia, ataków agresji uczniów jest tam więcej niż w USA. Aby temu zaradzić, wprowadzono w Japonii przedmiot "edukacja serca", chcąc w ten sposób zwrócić uwagę, że prócz rozumu, ciała, uczuć człowiek ma jeszcze duszę. Natomiast do Senatu amerykańskiego wpłynął wniosek, aby we wszystkich szkołach, wyznaniowych czy laickich, wprowadzić dekalog jako obowiązkowy system wartości. Czy nauczyciele zatrudnieni w Pani szkole udzielają korepetycji? Wydaje mi się, że nie, nic mi o tym nie wiadomo. Natomiast na pewno nie udzielają ich uczniom naszej szkoły. Nie ma zresztą takiej potrzeby i dlatego branie korepetycji jest u nas źle widziane, o czym mówię i rodzicom, i uczniom. Jednak doświadczenia rodziców z wielu szkół są zgoła inne, nauczyciele rano uczą w szkole, a po południu w domu albo uczniów swoich, albo uczniów kolegi nauczyciela z tej samej szkoły. Nietrudno zgadnąć, jak traktowane są te, które "korków" nie biorą. Dlaczego w tak ewidentnie nieuczciwych przypadkach nie istnieje coś takiego jak ostracyzm środowiska? Bo korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, co jest najbardziej bolesne, ale także, co moim zdaniem jest równie gorszące, pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. Nauczyciel zachęca rodziców uczniów do kupna garnków, bielizny albo ubezpieczenia się w jakiejś firmie, bo chce na przykład zarobić na kurs językowy dla dziecka. Nauczyciel z definicji powinien być człowiekiem w pełni dyspozycyjnym dla szkoły. Ma 18 czy 22 godziny dydaktyczne, a drugie tyle powinien poświęcać szkole na różne sposoby, przygotowując się do zajęć czy doskonaląc się. W Szwajcarii nauczyciele co kilka lat są sprawdzani, czy są w stanie douczyć się, czy nadążają za rozwojem w swojej dziedzinie. U nas natomiast dorabiają do niskich pensji. Generalnie udaje się, że się pracuje. Kiedyś minister edukacji Mirosław Handke powiedział: nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że płacimy. Nauczyciele byli oburzeni, a ja się z tym w pełni zgadzam. Ale są także nauczyciele wspaniali, i pod względem merytorycznym, i moralnym, którzy utrzymują wysoki poziom szkoły. Oni bardzo często są szykanowani w swoim środowisku za to, że ustawiają poprzeczkę wysoko. Ale zawsze wszystkie zmiany, które prowadziły ku dobremu, zaczynały się od siłaczek. To może brzmi śmiesznie, ale uważam, że jeżeli pewna grupa nauczycieli swoją postawą nie przełamie błędnego koła, nie pokaże, że można inaczej, choćby za cenę biedy, i nie zdobędzie w ten sposób zaufania rodziców, by stanęli po stronie nauczycieli, to nic się nie zmieni. Jeżeli społeczeństwo uwierzy, że nauczycielom zależy na uczniu jako na osobie, na tym, by uczeń był dobrym, moralnym i otwartym na wiedzę człowiekiem, to odwdzięczy mu się najwyższym szacunkiem i uznaniem, także finansowym. Nauczyciel powinien być osobą zaufania publicznego, jakimś wzorcem. Bo to nie jest zawód, to jest stan. Czy nauczyciele w ogóle traktują jeszcze swój zawód jak powołanie? Czy mają tego świadomość? Uważam, że idzie ku dobremu. Bardzo młodzi nauczyciele, dwudziestoparoletni, rozmowę o powołaniu traktują jako rzecz normalną. Ludzie mojego pokolenia uciekają od tego tematu. Może w indywidualnych rozmowach byliby w stanie podjąć taką rozmowę, ale publicznie uważaliby za duży nietakt. A przecież, jeżeli nauczyciel nie będzie sam moralny, to nigdy moralnie nie wychowa. Nie będzie w stanie, bo to jest po prostu nielogiczne. A może postawa młodych nauczycieli jest po prostu wynikiem tego, że oni podejmując decyzję o zawodzie w latach 90., kiedy możliwości wyboru były już większe, czynili to z pełną świadomością, na co się decydują, także na jakie warunki finansowe? Ale oni również mają nadzieję, że ich sytuacja finansowa zmieni się, a jednocześnie są przekonani, iż warto być nauczycielem, bo czują, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na wychowywanie młodzieży i że jeżeli od nauczyciela wymaga się uczciwości, to będzie się go za taką postawę wynagradzać nie tylko szacunkiem. Rozmawiała Ewa K. Czaczkowska
Porozmawiajmy o nauczycielach, którzy udzielają korepetycji swoim uczniom, biorą łapówki. Czy tacy nauczyciele mogą dobrze wychowywać młodzież? URSZULA KORAB: Oczywiście, nie. Szkoła jest miejscem, gdzie wielu rzeczy nie można wyjaśnić słowami, a przekazuje się je sobą. Czy większość nauczycieli ma choć tego świadomość? Nie, i to jest najważniejszy problem szkoły. Niestety, w ciągu ostatnich 50 lat nie mieliśmy "narzędzia", za pomocą którego możliwe byłoby wykazanie, kto naprawdę może być nauczycielem. W tej chwili szkoły renomowane weryfikują nauczycieli wyłącznie pod względem kompetencji. Bo to jest łatwiejsze do sprawdzenia. Oczywiście, ale jakie są tego skutki! równie ważne jest, by nauczyciel był człowiekiem, któremu na uczniu zależy. A w jaki sposób Pani sprawdza nauczycieli przed przyjęciem do swojej szkoły? Prowadzę szkołę wyznaniową, ale nie sprawdzam, czy nauczyciel jest religijny. kandydat przeprowadza lekcję, którą obserwuję. Nie zwracam uwagi na jego przygotowanie merytoryczne, ale na sposób kontaktowania się z uczniami. Na przykład na to, w jaki sposób reaguje on, gdy uczeń mówi dobrze. Obserwuję, jak nauczyciel zachowuje się, gdy stawia uczniowi jedynkę. Jeżeli swoją postawą nie informuje, iż stawia ją, by uczniowi pomóc, to znaczy, że on w ogóle nie powinien wchodzić do szkoły. W szkole każdy stopień ma wymiar pedagogiczny. nauczyciele rano uczą w szkole, a po południu w domu. Dlaczego w tak ewidentnie nieuczciwych przypadkach nie istnieje ostracyzm środowiska? Bo korepetycje wynikają z realiów. Nauczyciel nie jest w stanie utrzymać siebie i niewielkiej rodziny z pieniędzy, które zarabia w szkole. Naprawdę zarabia się po wyjściu ze szkoły, nie tylko udzielając korepetycji, ale także pracując na przykład jako przedstawiciel handlowy jakiejś firmy. Czy nauczyciele w ogóle traktują jeszcze swój zawód jak powołanie? Uważam, że idzie ku dobremu. młodzi nauczyciele rozmowę o powołaniu traktują jako rzecz normalną. Ludzie mojego pokolenia uciekają od tego tematu. A przecież, jeżeli nauczyciel nie będzie sam moralny, to nigdy moralnie nie wychowa.
OCHRONA PRZYRODY Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem Co począć z ustalonymi rygorami ALEKSANDER LIPIŃSKI Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.). Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny. Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem. Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.). Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków. Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego). Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
Do wejścia w życie ustawy z 1991 r. o ochronie przyrody "parki krajobrazowe", czyli szczególna forma ochrony przyrody, tworzono na podstawie ustawy z 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe bądź ustawy z 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska. Dawały one uprawnienia wojewódzkim radom narodowym do utworzenia "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie zasady zachowania na ich terenach. W świetle obowiązującej teraz ustawy o ochronie przyrody utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. W rezultacie charakter prawny istniejących parków jest zróżnicowany - jedne są, a inne nie są, szczególnymi formami ochrony przyrody. To zróżnicowanie prowadzi do niepewności i koliduje z zasadami konstytucyjnymi. Od roku 1998 obowiązuje nowela ustawy o ochronie przyrody, która pozwala na utworzenie "parków krajobrazowych" jedynie na podstawie ustawy z 1991 roku. Nowela daje wojewodom 6 miesięcy na dostosowanie statusu prawnego "parków krajobrazowych" do obowiązującej ustawy. Niestety nie wiadomo, na czym to dostosowanie aktów prawnych miałoby polegać. Trzeba podkreślić, że "parki krajobrazowe", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie środowiska nie mogą być zaskarżone do sądu administracyjnego, co oznacza, że nadal obowiązują, a to nie sprzyja integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Ponadto można zarzucić niektórym aktom niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Potrzebna jest zdecydowana ingerencja ustawodawcy. Wydaje się również, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Niektóre z nich mają takie wady, jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nieuzasadniony rygoryzm reżimu ochronnego. Wiele parków nie ma planów ochrony, co powoduje, że ich ochrona staje się fikcją.
REPRYWATYZACJA Pozew Żydów żądających zwrotu mienia Polska w sądzie w Nowym Jorku Marcowa demonstracja w Nowym Jorku KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu Dziś sąd w Nowym Jorku wysłucha uzasadnienia wniosku polskich władz o odrzucenie pozwu zbiorowego, w którym grupa Żydów domaga się zwrotu utraconego po wojnie mienia. Strona polska uważa, że chroni ją immunitet suwerenności, a amerykańskie sądy nie mają kompetencji do rozstrzygania o sprawach majątkowych w naszym kraju. Adwokaci Żydów twierdzą natomiast, iż dopuszczając się po wojnie prześladowań wobec Żydów i uniemożliwiając im odzyskanie mienia, władze polskie pogwałciły prawo międzynarodowe. Adwokaci Edward Klein i Melvin Urbach złożyli w czerwcu zeszłego roku w nowojorskim sądzie pozew w imieniu 11 polskich Żydów, którzy domagają się zwrotu utraconych po wojnie nieruchomości i odszkodowań za użytkowanie ich przez skarb państwa. Pozew ten ma charakter "zbiorowy", co oznacza, że w przypadku wyroku korzystnego dla składających go osób, wszystkie inne osoby występujące z analogicznymi roszczeniami miałyby prawo do odzyskania mienia i odszkodowań. Stroną pozwaną jest rząd Polski oraz skarb państwa. Pierwszy krok Strona polska, którą reprezentuje w tej sprawie nowojorska kancelaria prawnicza White and Case, wystąpiła z wnioskiem o "odrzucenie pozwu w całości". - Jest to pierwszy krok, który ma na celu przekonanie sądu, że pozew ten nie powinien być w ogóle rozpatrywany na gruncie prawa amerykańskiego - wyjaśnił "Rz" mecenas Owen C. Pell z kancelarii White and Case. - We wniosku tym argumentujemy, że Polskę i skarb państwa chroni immunitet suwerenności. Dowodzimy też, iż amerykański sąd nie ma kompetencji do decydowania w sprawach dotyczących mienia na terenie Polski. Jednak zdaniem mecenasa Edwarda Kleina sąd nie powinien przyjąć argumentów strony polskiej. - Będziemy dowodzić, że Polski nie chroni w tym przypadku immunitet, ponieważ takie historyczne fakty jak pogrom kielecki i inne pogromy, zagarnięcie mienia Żydów przez polskie władze i zmuszanie Żydów do opuszczenia Polski po wojnie lub w 1968 roku stanowiły pogwałcenie prawa międzynarodowego. Również czerpanie korzyści z zagarniętego mienia przez skarb państwa, który ma komercyjne interesy na terenie Stanów Zjednoczonych, pozbawia Polskę, w naszym przekonaniu, immunitetu suwerenności - powiedział "Rz" mecenas Klein. - Twierdzenie, że sąd amerykański nie ma kompetencji do rozpatrzenia sprawy ze względu na jej meritum, jest fałszywe i stanowi dla polskich władz dogodną wymówkę - uważa Klein. - Mienie jest wprawdzie na terenie Polski, ale poszkodowani mieszkają w Stanach Zjednoczonych, ponieważ z Polski ich wypędzono i polskie sądy nie chcą uznać ich praw. Poza tym, dziś przelot z Warszawy do Nowego Jorku zajmuje raptem kilka godzin, a materiał dowodowy można bez trudu tłumaczyć zarówno z angielskiego na polski, jak z polskiego na angielski. Przekonać Kormana We wrześniu ubiegłego roku analogiczny pozew zbiorowy złożony przez czterech Żydów w sądzie w Chicago został odrzucony. Sędzia uznał chroniący Polskę immunitet suwerenności i orzekł, że roszczenia o zwrot majątku znajdującego się na terenie Polski nie podlegają jurysdykcji amerykańskich sądów. Zdaniem kancelarii White and Case, która również reprezentowała stronę polską w chicagowskim sądzie, precedens ten powinien przyczynić się do odrzucenia pozwu przez sąd w Nowym Jorku. Ale mecenas Klein uważa, że przyczyną odrzucenia pozwu w Chicago było złe jego przygotowanie od strony merytorycznej oraz brak doświadczenia w tego rodzaju sprawach zarówno w przypadku adwokatów, jak i sędziego. Sędzia Edward Korman z Okręgowego Sądu Wschodniego Dystryktu Nowego Jorku, do którego wpłynął pozew 11 Żydów, ma ogromne doświadczenie w sprawach o odszkodowania dla ofiar holokaustu. Sędzia ten prowadził, między innymi, sprawę o odszkodowania dla żydowskich właścicieli kont w bankach szwajcarskich, która doprowadziła do negocjacji między bankami a Światowym Kongresem Żydów i zawarcia porozumienia o wypłaceniu przez banki odszkodowań w wysokości 1,3 mld dolarów Do sędziego Kormana wpłynęło też wiele pozwów zbiorowych o odszkodowania za pracę przymusową w III Rzeszy, co doprowadziło do negocjacji z niemieckimi firmami i władzami, które zakończono porozumieniem o wypłacie prawie 5 mld dolarów odszkodowań dla byłych robotników przymusowych. Procedura sądowa w przypadku pozwów zbiorowych jest bardzo skomplikowana i długotrwała. Gdyby sąd odrzucił wniosek strony polskiej o nierozpatrywanie pozwu, to ma ona prawo, jako suwerenne państwo, wystąpić z apelacją do sądu wyższej instancji. Prawo takie przysługuje również mecenasom składającym pozew w przypadku, gdyby sędzia Korman przychylił się do argumentacji strony polskiej. Sędzia Korman może zastanawiać się nad decyzją nawet kilka miesięcy, i dlatego zanim w ogóle doszłoby do rozpatrywania pozwu, sprawy czysto proceduralne zająć mogą nawet kilka lat. - Adwokatom może to nie sprawiać różnicy, ale nie leży to ani w interesie poszkodowanych, którzy są przeważnie w bardzo podeszłym wieku, ani w interesie demokratycznej Polski, której powinno zależeć na jak najszybszym zadośćuczynieniu ofiarom niesprawiedliwości - zauważył w rozmowie z "Rz" mecenas Klein. Naciski polityków Żądania Żydów o zwrot mienia w Polsce wspierane są przez niektórych amerykańskich polityków. Apele do polskich władz o uwzględnienie roszczeń Żydów w ustawie reprywatyzacyjnej wystosowane zostały m.in. przez grupę ponad pięćdziesięciu członków Izby Reprezentantów amerykańskiego Kongresu, kongresową Komisję do spraw Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, Radę Miejską Nowego Jorku, a także grupę rewidentów finansowych stanów Nowy Jork, Kalifornia, Pensylwania, Teksas, Floryda i Kansas oraz członka Zgromadzenia Stanowego Nowego Jorku Dova Hikinda, który reprezentuje największe w Stanach Zjednoczonych skupisko Żydów ocalałych z holokaustu. Kilku kongresmanów zwróciło się też w ubiegłym roku do Komisji Spraw Międzynarodowych Izby Reprezentantów o zorganizowanie przesłuchań na temat zwrotu mienia Żydom w Polsce. Władze polskie odpowiadają na te apele zapewnieniami, że problem zostanie uregulowany przez ustawę reprywatyzacyjną. Jednak, jak wiadomo, od wielu lat projekt ustawy reprywatyzacyjnej nie może doczekać się aprobaty Sejmu, a w najnowszym kształcie wyklucza on roszczenia osób nie posiadających obecnie polskiego obywatelstwa. Negocjacji nie będzie Dzisiejsza rozprawa w nowojorskim sądzie wzbudza znaczne zainteresowanie mediów. Z informacji uzyskanych przez "Rz" wynika, że relacje z niej przekazane będą przez czołowe amerykańskie media, a także stacje telewizyjne z Niemiec, Wielkiej Brytanii i paru innych państw europejskich. Przed rozprawą specjalne oświadczenia wspierające pozew zamierzają wydać Carl McCall, główny rewident finansowy stanu Nowy Jork, oraz Alan Hevesi, główny rewident finansowy miasta Nowy Jork. McCall i Hevesi, którzy są wpływowymi postaciami w amerykańskich kręgach finansowych i gospodarczych, zmusili banki szwajcarskie do podjęcia negocjacji ze Światowym Kongresem Żydów, grożąc bojkotem szwajcarskich interesów komercyjnych w USA. - Uważam, że jest to pozew uzasadniony, stawiający sprawę jasno i zgodny z oczekiwaniami poszkodowanych. Musi bowiem dojść do zapewnienia zadośćuczynienia wszystkim ofiarom holokaustu, bez względu na ich narodowość, obywatelstwo czy religię - powiedział "Rz" Alan Hevesi, pytany, czy popiera pozew przeciwko Polsce. Ponieważ projekt ustawy reprywatyzacyjnej wyklucza roszczenia Żydów, którzy opuścili po wojnie Polskę, w przekonaniu Hevesiego oraz Dova Hikinda, najlepszym rozwiązaniem byłoby podjęcie przez polskie władze negocjacji w sprawie uregulowania tego problemu. - To mogą być skomplikowane, długie rozmowy i wszyscy wiemy, że niezbędne będą kompromisy. Jednak lepszego wyjścia niż rozmowy nie ma. Problem sam nie zniknie i Polska jak najszybciej powinna udowodnić, że jest innym krajem niż PRL - mówił Hikind w wywiadzie dla "Rz", opublikowanym 2 grudnia tego roku. Hikind zapowiedział w nim, że jeśli Polska nie rozwiąże problemu zwrotu mienia, to będą kontynuowane naciski polityczne i organizowane różne publiczne akcje, żeby o tej sprawie pisano na pierwszych stronach gazet. Hikind nie wykluczył też "namawiania amerykańskich firm, które prowadzą interesy z Polską, do zastosowania bojkotu". Władze polskie zdecydowanie odrzucają sugestie podjęcia negocjacji. - Jeśli polski rząd chciałby z kimkolwiek rozmawiać na temat roszczeń, to jest to wyłącznie kwestia decyzji politycznej i nie ma żadnego związku z pozwem, który powinien być przez nowojorski sąd bezwarunkowo odrzucony - uważa mecenas Owen C. Pell.
Dziś sąd w Nowym Jorku wysłucha uzasadnienia wniosku polskich władz o odrzucenie pozwu zbiorowego, w którym grupa Żydów domaga się zwrotu utraconego po wojnie mienia. Strona polska uważa, że chroni ją immunitet suwerenności, a amerykańskie sądy nie mają kompetencji do rozstrzygania o sprawach majątkowych w naszym kraju. Adwokaci Żydów twierdzą natomiast, iż dopuszczając się po wojnie prześladowań wobec Żydów i uniemożliwiając im odzyskanie mienia, władze polskie pogwałciły prawo międzynarodowe.Sędzia Edward Korman z Okręgowego Sądu Wschodniego Dystryktu Nowego Jorku, do którego wpłynął pozew 11 Żydów, ma ogromne doświadczenie w sprawach o odszkodowania dla ofiar holokaustu. Żądania Żydów o zwrot mienia w Polsce wspierane są przez niektórych amerykańskich polityków. Dzisiejsza rozprawa w nowojorskim sądzie wzbudza znaczne zainteresowanie mediów.
REPORTAŻ Po obaleniu Miloszevicia jugosłowiańska wieś oczekuje kolejnego cudu Nareszcie będzie inaczej Starsi ludzie wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze. FOT. (C) AP PIOTR JENDROSZCZYK z Bogaticia Milica jest już trochę pijany. Pije jednego szpryca za drugim, czyli białe wino z wodą sodową. Siedzimy pod namiotem na ławach rozstawionych wzdłuż stołów. Na zewnątrz, na ogromnym ognisku piecze się byk. Wszystko to dzieje się w Bośni, w centrum miasteczka Bogatić, niedaleko granicy z Republiką Serbską. Do Belgradu jedzie się stąd dwie godziny. Piknik zorganizowali mieszkańcy ulicy dla uczczenia zwycięstwa opozycji w niedawnych wyborach. Świętują obalenie Slobodana Miloszevicia. O tym fakcie przypominają dziesiątki nalepek ze słowami: "gotov je" (jest skończony). W powiecie Bogatić opozycja otrzymała 9896 głosów, a partia Miloszevicia - 9238. Nie była to miażdżąca przewaga, ale nie zepsuła tutejszym opozycjonistom smaku zwycięstwa. Milica zapraszał nawet na dzisiejszą uroczystość Zorana, który mieszka dokładnie naprzeciw. Ale w oknach domu Zorana jest ciemno. Nie ma nikogo, wszyscy wyjechali. - Schowali się ze wstydu - twierdzi Milica, przekonując, że dla Serba najlepszym przyjacielem powinien być sąsiad. Kilka dni przed wyborami Zoran stał się pośmiewiskiem miasteczka. Wszyscy wiedzieli, że jest po stronie Miloszevicia, ale nie wiedzieli, że szpieguje. Wyszło to na jaw, gdy spadł z drzewa. Wdrapał się na nie, niedaleko swego domu, w ruchliwym miejscu, aby podsłuchiwać rozmowy ludzi przed wyborami. - Najprawdopodobniej otrzymał zadanie od swej partii, aby badać nastroje społeczne - komentuje Milica. Miał jednak pecha. Pod ciężarem 120 kg złamała się gałąź. Wszyscy śmieją się z tego do dzisiaj. - Nie mamy zamiaru nikogo teraz krzywdzić za współpracę z starymi władzami. Zaczynamy wszystko od nowa - mówi Milica. Nikt nie mówi o przeszłości Jutro rano odbędzie się pierwsze posiedzenie nowej rady powiatu i wybór przewodniczącego. Na 31 radnych opozycja zdobyła 17 mandatów. Dla porównania na 110 radnych w Belgradzie partia Miloszevicia zdobyła zaledwie pięć mandatów. - Nareszcie będzie inaczej, nareszcie wszystko się zmieni. Od dzisiaj może już być tylko lepiej - przekonuje Milica. Ma 39 lat. Kilka lat spędził w USA, pracował w Holandii, Austrii i Niemczech. To było w latach 80., kiedy każdy miał w domu paszport i cały świat stał otworem. - Widzisz tego chłopca na rowerze? To mój syn, ma 11 lat, a dopiero dzisiaj jestem spokojny i mogę mu spojrzeć prosto w oczy, wiedząc, że zrobiliśmy wszystko, aby pozbyć się Miloszevicia i stworzyć dla naszych dzieci lepszą przyszłość - kończy swą tyradę Milica. Zwycięstwo opozycji w gminie Bogatić było nie tylko dla tutejszej opozycji całkowitym zaskoczeniem. - Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało - mówi Marinko Uroszević, właściciel prywatnej stacji radiowej z odległego o kilkanaście kilometrów Szabacu. Przyjechał z operatorem ze swej miniaturowej stacji telewizyjnej, aby nakręcić kilka kadrów i zrobić wywiady w czasie pikniku. Jeździ po takich piknikach już cały tydzień. W czasie kampanii wyborczej jego radio zmuszone była nadawać materiały propagandowe partii Miloszevicia. Emitował je pod groźbą zamknięcia radiostacji. Założył ją sześć lat temu. Koncesji nigdy nie dostał. Ale radiostacja mogła działać, gdyż opłacał lokalnych urzędników, którzy bez końca rozpatrywali jego kolejne wnioski o koncesję. Na podobnych zasadach działało siedem innych prywatnych radiostacji w kilkudziesięciotysięcznym Bogaticiu, centrum całego rolniczego regionu, jednego z najbogatszych w Jugosławii. Radiostacja Marinko unikała jak ognia tematów politycznych. Nie zapobiegło to jednak dwa lata temu konfiskacie całego wyposażenia radia i minitelewizji, RTV "AS". Marinko odzyskał sprzęt dopiero w roku ubiegłym, ale za cenę współpracy z reżimem. Ludzie w Bogaticiu rozumieją to doskonale i nie mają do Marinko żadnych pretensji. Nikt tutaj nie mówi o przeszłości. Wszyscy oczekują przemian, które sprawią, że ich nędzne bytowanie stanie się jedynie przedmiotem niemiłych wspomnień. Odbić się od dna Jednym z radnych w tym powiecie jest Duszan Manojlović. Mandat z ramienia niewielkiego lokalnego ugrupowania opozycyjnego zdobył w pobliskiej wiosce Belotić. Następnego dnia po wyborach ktoś usiłował podpalić mu pole kukurydzy. - Z trudem udało nam się ugasić pożar. Nie wiem, kto to mógł zrobić - mówi Duszan. Cała rodzina znana była z tego, że jest w opozycji od niepamiętnych czasów. Dokładnie od czasu, kiedy ojciec Duszana, Miodrag, w czasie II wojny był w antykomunistycznej partyzantce czetników. 50-letni Duszan rozpoczyna prezentację swego gospodarstwa od piwniczki z czterema dębowymi beczkami rakii, czyli śliwowicy. Gospodaruje na siedmiu hektarach. Pomagają mu dwaj dorośli synowie z żonami. Cała rodzina składa się z ośmiu osób, wliczając żonę Duszana oraz jego rodziców. Prócz domu mieszkalnego, który zamieszkują trzy pokolenia, gospodarstwo składa się z dwu sporych rozmiarów budynków. Jeden to coś na kształt stodoły, w której przechowuje się zbiory kukurydzy, drugi to dwie obory, pomiędzy którymi stoi pod dachem jeden z dwu traktorów. W jednej z obór dwadzieścia dorastających cieląt, w drugiej tyle samo świń. Na pobliskiej łące pasie się jeszcze stado baranów oraz cztery krowy. Całe gospodarstwo jest schludne, wszędzie wzorowa czystość. Widać, że Duszan jest dobrym gospodarzem. Ziemia jest tu urodzajna. W przeszłości Duszan żył więc dobrze. Z tego okresu pochodzą dwa traktory oraz dwa kilkunastoletnie dzisiaj samochody. Stać go było na turystyczne wyprawy do Austrii i Włoch. Właściwie jeździł tam, aby kupić coś do ubrania dla siebie i rodziny. Źle zaczęło się dziać w 1993 roku, w czasach hiperinflacji. Wspomina, jak jesienią owego roku sprzedał bydło za równowartość 48 tys. niemieckich marek. Ale państwowe przedsiębiorstwo wypłaciło mu pieniądze w dinarach dopiero po dwu tygodniach. Mógł za nie kupić zaledwie 7 tys. marek. To był początek kłopotów finansowych, które trwają do dzisiaj. - Bylibyśmy zadowoleni, gdyby dochód naszej całej rodziny wynosił ok. 200 marek miesięcznie. Niestety jest znacznie niższy i nie stać nas dzisiaj na nic. Opłacalność produkcji rolnej jest zerowa - mówi Duszan częstując śliwowicą. Cała rodzina żyje dzisiaj nieomal wyłącznie z produkcji warzyw pod folią: papryki, pomidorów, ogórków, które sprzedaje na lokalnych bazarach. Pozostałą produkcję sprzedawać trzeba w skupie państwowym po niezwykle niskich, regulowanych cenach. Dwieście marek, czyli mniej więcej 450 złotych miesięcznego dochodu, Duszan uważa za minimum na utrzymanie całej rodziny, nie licząc kosztów żywności. Gospodarstwo jest w zasadzie samowystarczalne, jeżeli chodzi o podstawowe produkty żywnościowe. Ale benzynę, nawozy, ropę, cukier, papierosy trzeba kupić. Trzeba też płacić podatki, obowiązkowe składki na fundusz emerytalny oraz rachunki za telefon czy elektryczność. Na wszystko nie wystarcza i, jak twierdzi Duszan, jego rodzina żyje w biedzie. - Pracujemy od rana do wieczora i nic z tego nie mamy - mówi. Jego zdaniem wszystkiemu winien jest Slobodan Miloszević, który doprowadził jugosłowiańskie rolnictwo do tego stanu. - To musiało się tak skończyć. Cztery wojny, jakie prowadziła Serbia w ciągu dziesięciu ostatnich lat - to przyczyna nędzy. Zdaje sobie sprawę, że mieszkańcy miast są w jeszcze gorszej sytuacji. Cała rodzina Duszana głosowała więc w niedawnych wyborach przeciwko Miloszeviciowi nie tylko z przyczyn ideologicznych, ale i jak najbardziej pragmatycznych. Zdawali sobie sprawę, że tak dalej być nie może, że wszyscy znajdują się na dnie i coś z tym trzeba zrobić. Za a nawet przeciw Podobnego zdania są 79-letni Mlade Kokanović i jego 46-letni syn Jovan. W wyborach do władz gminy poparli kandydaturę swego sąsiada, opozycjonisty Duszana Manojlovicia, licząc na to, że takim ludziom jak on uda się coś zmienić na szczeblu gminy. Mlade i Jovan głosowali jednak na Slobodana Miloszevicia w wyborach prezydenckich i na jego partię w wyborach parlamentarnych. - Głosowałem na Miloszevicia, bo uważam, że to Zachód ponosi odpowiedzialność za wszystkie nasze biedy. Zachód pragnął rozbicia Jugosławii, czego wynikiem były wszystkie wojny ostatnich lat - twierdzi Mlade. W jego opinii Zachód popierał Słowenię, Chorwację, bośniackich Muzułmanów i Albańczyków z Kosowa, aby zniszczyć Serbów. Dlaczego? Nie potrafi wytłumaczyć. Chyba tylko tym, że kiedyś w czasach Josipa Broz-Tito Zachodowi zależało na Jugosławii, bo zerwała ze Związkiem Radzieckim. Po śmierci Tito Zachód odwrócił się od Jugosławii i postanowił zrobić tutaj to samo, co w byłym ZSRR, doprowadzając do rozpadu państwa. Mlade jest przekonany, że to w efekcie polityki Zachodu nowy traktor wart jest dzisiaj piętnaście byków, podczas gdy dziesięć lat temu wystarczało sprzedać sześć sztuk. Mlade i jego syn Jovan wiążą jakoś koniec z końcem, ale mają już dość takiego życia. Wspominają, jak żyło się dawniej i chcieliby, aby wróciły stare czasy. Z jednej strony chcieliby, aby system polityczny Jugosławii był taki jak dawniej, z drugiej, aby wszystko uległo zmianie na lepsze. Marzą o spokojnym życiu z dochodów ze swego dziewięciohektarowego gospodarstwa, kupnie nowego traktora, nowych maszyn. Mają dość kłopotów z kupnem nawozów, ropy i benzyny. Pragnęliby też coś odłożyć na przyszłość. Ze spokojem słuchają argumentów wybranego przez siebie radnego gminy, Duszana, który udowadnia, że nie należało prowadzić wszystkich tych wojen i pozwolić Słowenii, Chorwacji, Bośni, być może nawet Kosowu na utworzenie niepodległych państw. W imię zachowania pokoju i utrzymania dawnego standardu życia. - Kosowa nie oddamy nigdy. To nasza ziemia, serbska - odpowiada Jovan. Nie tai jednak, że dzisiaj, po wyborach, jest mu już w zasadzie obojętny los Slobodana Miloszevicia i nie protestowałby, gdyby nawet byłego prezydenta skazano na śmierć wyrokiem sądu jugosłowiańskiego. Za co? Za to, że nie potrafił nas obronić, że zawiódł nasze zaufanie, że przegrywając wybory, ułatwił Zachodowi realizację planów dalszego rozczłonkowania Jugosławii - tłumaczy Mlade. Dla niego Zachód to przede wszystkim Ameryka. KOSZTUNICA NA ROZMOWACH W CZARNOGÓRZE Czarnogóra nie zamierza uczestniczyć w pracach rządu federacji - wynika z oświadczenia wydanego wczoraj, po rozmowach jej prezydenta Milo Djukanovicia z prezydentem Jugosławii Vojislavem Kosztunicą. Było to ich pierwsze bezpośrednie spotkanie. Kosztunica specjalnie udał się do Podgoricy, by z Djukanoviciem i innymi politykami Czarnogóry osobiście omówić kwestię utworzenia rządu federalnego i możliwości poprawy jej stosunków z Serbią. "Milo Djukanović przedstawił panu Kosztunicy powody, uniemożliwiające Czarnogórze udział w pracach rządu federalnego, a także stosunek Czarnogóry do tego rządu" - stwierdzono w komunikacie. Obaj przywódcy, zaznaczono, byli jednak zgodni, że obie republiki powinny prowadzić dialog, "by rozproszyć to wszystko, co ciążyło dotąd na stosunkach między Serbią i Czarnogórą". Dlatego postanowiono powołać zespoły ekspertów, których zadaniem będzie "znalezienie rozwiązań do zaakceptowania dla obu stron". Nie wiadomo, jaki był przebieg spotkania i dlaczego Czarnogóra odrzuca udział w rządzie federacji. Co do jego składu zaostrza się zresztą spór między partią Kosztunicy - Demokratyczną Opozycją Serbii (DOS) a czarnogórską Socjalistyczną Partią Ludową (SNP), która, jako praktycznie jedyne ugrupowanie reprezentujące Czarnogórę w parlamencie federalnym, powinna obsadzić stanowisko premiera. SNP obstaje przy tym, by w rządzie znaleźli się również przedstawiciele Socjalistycznej Partii Serbii, ugrupowania Slobodana Miloszevicia. DOS się na to nie godzi, grożąc, że może całkiem wycofać się z tworzenia rządu. T.T.S., AFP, DPA
Milica jest już trochę pijany. Siedzimy pod namiotem na ławach rozstawionych wzdłuż stołów. Wszystko to dzieje się w Bośni, w centrum miasteczka Bogatić, niedaleko granicy z Republiką Serbską. Piknik zorganizowali mieszkańcy ulicy dla uczczenia zwycięstwa opozycji w niedawnych wyborach. Świętują obalenie Slobodana Miloszevicia.W powiecie Bogatić opozycja otrzymała 9896 głosów, a partia Miloszevicia - 9238. Nie była to miażdżąca przewaga, ale nie zepsuła tutejszym opozycjonistom smaku zwycięstwa. Milica zapraszał nawet na dzisiejszą uroczystość Zorana, który mieszka dokładnie naprzeciw. Ale w oknach domu Zorana jest ciemno. Nie ma nikogo, wszyscy wyjechali. - Schowali się ze wstydu - twierdzi Milica, przekonując, że dla Serba najlepszym przyjacielem powinien być sąsiad.Jutro rano odbędzie się pierwsze posiedzenie nowej rady powiatu i wybór przewodniczącego. Na 31 radnych opozycja zdobyła 17 mandatów. Zwycięstwo opozycji w gminie Bogatić było nie tylko dla tutejszej opozycji całkowitym zaskoczeniem. - Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało - mówi Marinko Uroszević, właściciel prywatnej stacji radiowej z odległego o kilkanaście kilometrów Szabacu. Przyjechał z operatorem ze swej miniaturowej stacji telewizyjnej, aby nakręcić kilka kadrów i zrobić wywiady w czasie pikniku. W czasie kampanii wyborczej jego radio zmuszone była nadawać materiały propagandowe partii Miloszevicia. Emitował je pod groźbą zamknięcia radiostacji.Radiostacja Marinko unikała jak ognia tematów politycznych. Nie zapobiegło to jednak dwa lata temu konfiskacie całego wyposażenia radia i minitelewizji, RTV "AS". Marinko odzyskał sprzęt dopiero w roku ubiegłym, ale za cenę współpracy z reżimem. Ludzie w Bogaticiu rozumieją to doskonale i nie mają do Marinko żadnych pretensji. Nikt tutaj nie mówi o przeszłości. Wszyscy oczekują przemian, które sprawią, że ich nędzne bytowanie stanie się jedynie przedmiotem niemiłych wspomnień. Czarnogóra nie zamierza uczestniczyć w pracach rządu federacji - wynika z oświadczenia wydanego wczoraj, po rozmowach jej prezydenta Milo Djukanovicia z prezydentem Jugosławii Vojislavem Kosztunicą. Było to ich pierwsze bezpośrednie spotkanie. Kosztunica specjalnie udał się do Podgoricy, by z Djukanoviciem i innymi politykami Czarnogóry osobiście omówić kwestię utworzenia rządu federalnego i możliwości poprawy jej stosunków z Serbią.Nie wiadomo, jaki był przebieg spotkania i dlaczego Czarnogóra odrzuca udział w rządzie federacji. Co do jego składu zaostrza się zresztą spór między partią Kosztunicy a czarnogórską Socjalistyczną Partią Ludową (SNP), która powinna obsadzić stanowisko premiera. SNP obstaje przy tym, by w rządzie znaleźli się również przedstawiciele Socjalistycznej Partii Serbii, ugrupowania Slobodana Miloszevicia.
CHILE Główni kandydaci na prezydenta odżegnują się od historycznych skojarzeń W cieniu Allende i Pinocheta 61-letni Ricardo Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów. Swego przeciwnika nazwał "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Sam, dla celów kampanii wyborczej, przesiadł się nawet na wózek bezdomnego śmieciarza (na zdjęciu). FOT. (C) AP MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, niedoszły ambasador Allende w Związku Radzieckim, albo prawicowiec Joaquin Lavin, były entuzjasta rządów Pinocheta. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania. W wyborach startuje sześcioro kandydatów, ale szansę na zwycięstwo ma tylko tych dwóch. 61-letni Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje Porozumienie na rzecz Demokracji (Concertacion por la Democracia), centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów, rządzącą w Chile od przywrócenia demokratycznego ładu w 1990 roku. Jeśli zwycięży, jak przepowiadają sondaże, będzie pierwszym socjalistycznym prezydentem Chile od czasów obalonego przez juntę wojskową Salvadora Allende (1970 - 1973). Socjaliści biją się w piersi Lagos był współpracownikiem Allende. W roku 1973 został nawet wyznaczony przez prezydenta na ambasadora Chile w ZSRR, ale opozycja odrzuciła jego kandydaturę. W latach 80. odegrał kluczową rolę w przywróceniu w Chile demokracji. Przewodził sojuszowi skupiającemu większość partii przeciwnych rządom wojskowych. Prowadził z ogromnym zaangażowaniem kampanię na rzecz masowego udziału Chilijczyków w referendum, które zmusiło Augusto Pinocheta do zgody na rozpisanie demokratycznych wyborów. Generał poniósł w nich porażkę. Porównanie do Allende nasuwa się automatycznie, ale sam Lagos odnosi się do niego z dystansem. Podczas kampanii wyborczej nie odwoływał się do spuścizny po swym socjalistycznym poprzedniku, być może z obawy, że przywoła widmo hiperinflacji i pustych półek. Przeciwnie, krytykował radykalizm ówczesnych socjalistów, który doprowadził Chile do ekonomicznej zapaści. - Stawiali partyjne interesy ponad interesami narodu - powiedział, sugerując, że również socjaliści ponoszą część winy za to, co się wówczas stało w jego kraju. "New York Times" określił te samokrytyczne deklaracje jako przedwyborczą taktykę - większość Chilijczyków odrzuca dziś wszelkie polityczne skrajności. Lagos wolał porównywać się do europejskich socjaldemokratów. Faktem jest, że ci spośród przywódców chilijskiej Partii Socjalistycznej, którzy trafili po zamachu stanu Pinocheta na przykład do byłej NRD, szybko przekonali się, czym jest życie w komunistycznym kraju. Wprawdzie korzystali tu z przywilejów (mieszkania, hojne stypendia) przysługujących tylko partyjnym aparatczykom, ale znaleźli się w pozłacanej klatce. Nie pozwolono im nie tylko wyjeżdżać z NRD, ale nawet swobodnie poruszać się po tym kraju. Na polityczną ewolucję chilijskich socjalistów miały także wpływ wydarzenia w Polsce, zwłaszcza losy "Solidarności". Wielu z nich poparło walkę związkowców z reżimem komunistycznym. - Nie można ubolewać nad naruszaniem praw człowieka i jednocześnie walczyć o dyktaturę lewicy - powiedział gazecie "New York Times" socjalistyczny senator Jose Antonio Viera-Gallo, były członek rządu Allende. Natomiast Lagos podkreślał: - Nie będę drugim socjalistycznym prezydentem Chile, będę trzecim prezydentem z Porozumienia na rzecz Demokracji. Jego poprzednicy: Patricio Aylwin i Eduardo Frei, reprezentowali chadecję. Dwaj obrońcy uciśnionych Jego najgroźniejszym rywalem jest kandydat koalicji dwóch konserwatywnych partii: Odnowy Narodowej i Niezależnej Unii Demokratycznej. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Ten żarliwy katolik związany z Opus Dei, ojciec siedmiorga dzieci, podczas dyktatury Pinocheta był publicystą działu ekonomicznego wpływowej gazety "El Mercurio". W swoich artykułach i książkach chwalił reżim wojskowy za sukcesy gospodarcze do czasu, aż popadł w niełaskę z powodu opowiedzenia się za demokratycznym otwarciem. Podczas kampanii wyborczej kreował się na rzecznika "pokoju i pojednania". Wzywał Chilijczyków, by przestali żyć przeszłością. Szermował populistycznymi hasłami, które trafiały do przekonania znużonemu polityką elektoratowi. Zwłaszcza że Lavin wielokrotnie przemierzył kraj w roli przyszłego obrońcy uciśnionych. Swoją kampanię wyborczą prowadził pod hasłem: "Głosujcie na zmianę". Przekonywał, że 10 lat rządów tej samej koalicji to stanowczo za długo. Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost. Apatyczna kampania dopiero pod koniec nabrała rumieńców. Lagos nazwał swego przeciwnika "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Ze względu na niewielkie różnice w notowaniach dwaj rywale będą musieli stoczyć zaciekły pojedynek. Być może dwukrotnie, gdyż żaden z nich nie uzyska prawdopodobnie w pierwszej turze (12 grudnia) ponad 50 procent głosów. Z sondaży opublikowanych 9 grudnia wynika, że Lagosa poprze około 48 proc. wyborców, a Lavina około 41 proc. Trochę głosów odbiorą faworytom komuniści, których kampanię wyborczą zdominowały ataki przeciwko Pinochetowi. Na ich kandydatkę, Gladys Marin, zamierza głosować około 6 proc. elektoratu. Pani Marin uprzedziła, że jeśli konieczne będzie przeprowadzenie drugiej tury, nie wezwie swych zwolenników do poparcia socjalisty. Jej zdaniem "reprezentuje on jedynie jedną z wersji neoliberalizmu". Wybory bez generała Lagos zapewniał, że sprawa Pinocheta - który czeka w areszcie domowym w Londynie na potwierdzenie lub unieważnienie decyzji o ekstradycji do Hiszpanii - nie wpłynęła na proces wyborczy w Chile. - Nikt się dziś nie zajmuje tym panem - mówił. Ale chilijscy politolodzy uważają, że nieobecność generała miała wpływ na przebieg kampanii. Umożliwiła kandydatowi prawicy odcięcie się od przeszłości. Lavin uniknął też uwag i porad, których zapewne nie szczędziłby mu Pinochet, gdyby przebywał w kraju. Ricardo Lagos uprzedził, że jeśli zostanie szefem państwa, to zajmie w sprawie generała identyczne stanowisko jak obecny prezydent Eduardo Frei, to znaczy będzie potępiał zagraniczną ingerencję w sprawy Chile i żądał zwolnienia Pinocheta z aresztu. Także Lavin uważa, że o losie Pinocheta Chilijczycy powinni decydować sami, bez udziału Anglików i Hiszpanów. Obydwaj zapewniali również, że zrobią wszystko, by losy ofiar dyktatury (1973 - 1990) zostały wyjaśnione do końca. - Żadna ustawa nie położy kresu cierpieniom - powiedział Lagos podczas debaty telewizyjnej. - Musimy wyzbyć się nienawiści i urazy, by móc posuwać się do przodu w jednającym się kraju. Obiecał, że nie pozwoli wojsku mieszać się do polityki. - Wojskowy, który chce wyrazić swe poglądy, powinien zdjąć mundur i rozpocząć polityczną karierę - powiedział, krytykując udział oficerów w propinochetowskich manifestacjach. Stosunki między rządem a siłami zbrojnymi nie układają się obecnie najlepiej. Sprawa Pinocheta, przeciwko któremu zostało złożonych w chilijskich sądach 51 skarg, nie jest jedyną przyczyną napięć. Chilijski wymiar sprawiedliwości skazał na kary więzienia lub ściga za zbrodnie dyktatury około 60 innych wojskowych i byłych agentów tajnej służby bezpieczeństwa. Lavin także opowiada się za ostatecznym wyjaśnieniem losów ponad trzech tysięcy osób zabitych lub uznanych za zaginione podczas rządów wojskowych. - Rozumiem, że ktoś, kto stracił członka rodziny lub inną bliską osobę, pragnie dowiedzieć się, gdzie została ona pochowana, lub przynajmniej poznać okoliczności jej śmierci - powiedział. Sprawiedliwości musi stać się zadość, gdyż przyczyni się to do narodowego pojednania. Ale jest to zadanie dla sądów, nie dla polityków. - Wymiar sprawiedliwości powinien spokojnie kontynuować swą pracę, bez presji politycznych - uważa Lavin. Żadnego skrętu w lewo Emocje wywołane aresztowaniem Pinocheta okazały się tak wyczerpujące, że Chilijczykom nie starczyło energii na pasjonowanie się wyborami. Część z nich zamierza oddać głos nieważny, aby w ten sposób dać do zrozumienia elitom politycznym, że nie ma w czym wybierać. Około miliona potencjalnych wyborców (Chile liczy 15 mln mieszkańców) w ogóle nie wpisało się na listy. Z sondaży wynika, że co trzeci uprawniony do głosowania nie identyfikuje się z polityką żadnej z trzech głównych sił politycznych: centrolewicą, prawicą ani komunistami. Lavinowi będzie sprzyjał fakt, że Chilijczycy są niezadowoleni z rządów koalicji. Kadencję Freia negatywnie ocenia aż 44 proc. ankietowanych, pozytywnie 28 proc. To najgorsze notowania centrolewicy od chwili, gdy objęła władzę. Spadek popularności rządu spowodowało przede wszystkim rosnące bezrobocie. W ciągu ostatnich 12 miesięcy uległo ono niemal podwojeniu i wynosi obecnie 11 proc. Takich złych wskaźników nie było w Chile od 17 lat. Są one związane z recesją gospodarczą, pierwszą od kryzysu naftowego w latach 1982 - 1983. Recesja jest z kolei efektem ubiegłorocznego kryzysu finansowego w Azji oraz spadku cen miedzi, głównego towaru eksportowego Chile. Wzrost gospodarczy zmalał z 3,4 proc. w roku ubiegłym do zera albo nawet poniżej zera w roku bieżącym. Przed recesją wynosił około 7 proc. rocznie, a Chile uchodziło za latynoskiego "tygrysa". Zdaniem chilijskich politologów w przypadku zwycięstwa socjalisty nie należy oczekiwać skrętu w lewo. Bez względu na to, kto zostanie prezydentem, nie zanosi się na duże zmiany. Aby się rozwijać, kraj potrzebuje zagranicznych inwestorów, a ci oczekują od Chile stabilności.
Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, niedoszły ambasador Allende w Związku Radzieckim, albo prawicowiec Joaquin Lavin, były entuzjasta rządów Pinocheta. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania. 61-letni Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje Porozumienie na rzecz Demokracji, centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów, rządzącą w Chile od przywrócenia demokratycznego ładu w 1990 roku. Jeśli zwycięży będzie pierwszym socjalistycznym prezydentem Chile od czasów obalonego przez juntę wojskową Salvadora Allende. Jego najgroźniejszym rywalem jest kandydat koalicji dwóch konserwatywnych partii: Odnowy Narodowej i Niezależnej Unii Demokratycznej. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Bez względu na to, kto zostanie prezydentem, nie zanosi się na duże zmiany. Aby się rozwijać, kraj potrzebuje zagranicznych inwestorów, a ci oczekują od Chile stabilności.
PKP Stan finansów narodowego przewoźnika kolejowego jest tragiczny Najlepiej - szybko sprywatyzować RYS. SYLWIA CABAN HENRYK KLIMKIEWICZ Problemy finansowe PKP narastają: strata bilansowa za 1998 rok wyniosła 1367 mln złotych, strata z działalności w pierwszym kwartale tego roku - 529 mln zł, bieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników. Ton tych informacji jest całkowicie odmienny od tego sprzed roku czy dwóch lat, gdy pojawiały się wiadomości o najlepszym w ostatniej dekadzie wyniku finansowym (w 1997 roku strata była minimalna - 50 mln zł), o przetargach na kilkanaście najnowocześniejszych zestawów pociągów z wychylnym pudłem (wartości 263 mln USD) czy o zamiarze zakupu przez PKP czterystu autobusów szynowych po 2 mln USD każdy. Skąd taka zmiana? Zaczęło się dobrze Polskie Koleje Państwowe w lata dziewięćdziesiąte weszły, jak cała gospodarka, z balastem kłopotów utrudniającym przystosowanie się do wymogów rynku. Działania kierownictwa przedsiębiorstwa (politycznie mocno zróżnicowanego) były, jak na tamte czasy, odważne, a przy tym rozsądne. Ograniczono zatrudnienie o 50 tys. osób, wydzielono ze struktur firmy zakłady naprawy taboru, wyłączono z użytkowania ponad 2 tys. km linii, powstrzymano spadek przewozów ładunków przez utworzenie kilku firm spedycyjnych, których PKP były udziałowcem, przestrzegano dyscypliny finansowej. Przy dotacji państwa do przewozów pasażerskich, wynoszącej w latach 1991 - 1994 od 1200 do 1500 milionów złotych (według dzisiejszej wartości złotego), stabilność finansową utrzymywano dzięki wysokiej rentowności przewozów towarowych: w latach 1995 - 1996 wynosiła ona 34 - 35 proc. PKP wykorzystywały pozycję przewoźnika monopolisty. Głównymi kontrahentami kolei w przewozach towarów były (i są) duże przedsiębiorstwa państwowe (kopalnie, huty), które nie naciskały zbyt mocno na obniżkę stawek przewozowych, gdyż jednocześnie były poważnym dłużnikiem PKP. Względnie stabilna sytuacja finansowa PKP w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych stała się - paradoksalnie - jednym z powodów przyszłych kłopotów. Rząd powoli zmniejszał dotacje budżetowe (w roku 1998 wyniosły 560 mln zł, tj. 8 proc. całości przychodów). Jednocześnie pod wpływem nacisków społecznych państwo nie rezygnowało z ingerencji w przewozy pasażerskie. Suwerenność PKP była skutecznie ograniczana w kształtowaniu cen przewozów przez utrzymywanie dużych ulg przejazdowych, zbyt dużej infrastruktury torowej i zmuszanie firmy do prowadzenia połączeń o niskiej frekwencji podróżnych. Deficyt przewozów pasażerskich rósł z roku na rok: w 1998 roku strata z tego tytułu wyniosła 2,7 mld zł, a po uwzględnieniu dotacji - 2,1 mld zł. Kłopoty z inwestycjami W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny, zwłaszcza jeżeli chodzi o infrastrukturę, korzystając z zachodnich kredytów inwestycyjnych. Te kosztowne wydatki odbywały się z pełną aprobatą rządu. Inwestycje były ukierunkowane głównie na osiągnięcie dużej szybkości podróżowania - od 160 do 250 km/h. Zakupy nowoczesnych lokomotyw, wagonów czy całych pociągów odkładano, ponieważ polski przemysł nie opanował nowoczesnych technologii spełniających europejskie standardy techniczne. Nie wszystkie inwestycje zostały zakończone. Brakuje nowoczesnych urządzeń sterowania ruchu, które umożliwiają prowadzenie pociągów z szybkością ponad 200 km/h. Nie ma pieniędzy na zakup nowoczesnych jednostek, które mogą wykorzystać osiągnięte parametry techniczne torowisk, a już trzeba spłacać kredyty. Ciężar wydatków inwestycyjnych podnoszących szybkość podróży obciąża, przy poprawnych rozliczeniach kosztów, wyłącznie przewozy pasażerskie: do przewozu ładunków wystarczy szybkość nie przekraczająca 100 km/h. Firma szczególna Przeświadczenie o nietypowości i wyjątkowości polskich kolei zaowocowało ustawą o PKP z 6 lipca 1995 roku. Nie jest to zbyt szczęśliwe rozwiązanie. Konstrukcja prawna PKP zawiera elementy przeniesione z ustawy o przedsiębiorstwach państwowych i elementy wzorowane na prawie o spółkach (zarząd, prezes zarządu - dyrektor generalny, rada PKP zamiast rady nadzorczej, obligatoryjny udział w radzie trzech przedstawicieli związków zawodowych, uprawnienia właścicielskie ministra transportu itp.). Ustawa, która miała uniezależnić PKP od wpływów politycznych, w rezultacie je wzmocniła. PKP miały i mają silną reprezentację związkową. Dziewiętnaście związków zawodowych skupia 90 proc. pracowników z ponad dwustutysięcznej załogi. Siła związków spowodowała przyjęcie przez PKP wewnętrznych regulacji, które spłaszczają poziom wynagrodzeń, eksponują ponad miarę element stażu pracy, konserwują wśród pracowników postawy roszczeniowe i zachowawcze. W PKP od kilkunastu lat nie ma praktycznie dopływu nowych pracowników. Pracownicy z wyższym wykształceniem to zaledwie 4,1 proc. ogółu zatrudnionych. Silne wpływy związkowe, mocno akcentowane wśród pracowników poczucie nietypowości firmy, przekonanie, że PKP muszą istnieć, spowodowały wyhamowanie zmian z początków dekady. Załamanie z lat 1997 - 1998 Przełomowe znaczenie dla PKP miały lata 1997 - 1998. Firma tworzyła bardzo scentralizowaną instytucję, której funkcjonowanie opierało się na ścisłym przestrzeganiu procedur oraz dyscypliny finansowej. Taka kolej na pewno nie grzeszyła nowoczesnością, ale była przewidywalna. Rozpoczęty w 1997 roku proces restrukturyzacji firmy - choć ostrożny i wydłużony w czasie - zachwiał wypracowaną przez lata jej stabilnością organizacyjną i kadrową. Nie dostrzeżono w porę sygnałów o załamywaniu się rynku przewozów towarowych w drugiej połowie 1997 roku wskutek restrukturyzacji sektora węglowego i hutnictwa. PKP przyjęły nierealne plany przewozów ładunków towarowych na 1998 rok. W rezultacie, przy zahamowaniu zmniejszania zatrudnienia, koszty płac (mimo niewygórowanego przeciętnego wynagrodzenia) stanowiły już 53 proc. całości kosztów. W dobrze zarządzanych kolejach amerykańskich udział kosztów osobowych wynosi około 30 proc. Obecnie stan PKP jest tragiczny. Świadomie używam tak drastycznego określenia. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. Spadają, dotąd zawsze wysokodochodowe, przewozy ładunków. Strata za pierwszy kwartał tego roku wyniosła 529 mln zł. Nie ma złudzeń co do tego, że strata roczna przekroczy 2 mld zł. Ta wysokość deficytu występuje przy ograniczeniu prawie do zera wydatków inwestycyjnych (150 mln zł na ten rok, choć odpisy amortyzacyjne za ten okres przekroczą 1,5 mln zł). Inicjatywa dobra, ale spóźniona Niedawno minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP. Jest to inicjatywa mocno spóźniona. PKP powinny jak najszybciej zostać przekształcone w spółkę akcyjną i pełnić funkcję agencji restrukturyzacyjnej, której zadaniem będzie wyłonienie zdolnych do samodzielnego funkcjonowania podmiotów gospodarczych (spółek infrastruktury, przewozów towarowych i pasażerskich). Zamierzenia obejmują również urynkowienie zorganizowanych części mienia PKP, spełniających w stosunku do spółek wiodących funkcje usługowe, i zagospodarowanie majątku zbędnego. Spółki przewozowe powinny tworzyć firmy (operatorów kolejowych) oparte na rynkach przewozów towarów i korytarzach transportowych dla ruchu pasażerskiego. Podmioty te następnie będą zbywane prywatnym inwestorom. Porządek na torach ma zagwarantować Urząd Regulatora Kolei. Proponowane rozwiązania oparte są na doświadczeniach prywatyzacyjnych kolei angielskich. Model ten wymaga jednak przystosowania do polskich warunków. Polska nie jest wyspą i należy liczyć się z bardzo silnymi naciskami kolei sąsiedzkich, żeby umożliwić im wjazd na polską sieć kolejową. Myślę, że nie tyle należy bronić dostępu do polskiego rynku, ile uwarunkować ten dostęp uczestnictwem w kosztach restrukturyzacji PKP. Jakie szanse, jakie pieniądze Zamiar ministra transportu jest sensowny i konieczny. Jakie ma szanse realizacji? Pomijam aspekt społeczny, skądinąd ważny, bo bez przyzwolenia głównych central związkowych trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek restrukturyzację PKP. Bardziej interesująca jest realność finansowa tego przedsięwzięcia. Resort transportu zakłada oddłużenie przedsiębiorstwa przez umorzenie całości zobowiązań PKP wobec skarbu państwa według stanu na koniec 1998 roku (czyli 768 mln zł). Zakłada się zaciągnięcie dodatkowych, specjalnych kredytów, także w Banku Światowym, oraz emisję wieloletnich (10 - 20 lat) euroobligacji. Pojawia się pytanie, jak duże środki finansowe uda się zgromadzić? Koszty oddłużenia i niezbędnych działań naprawczych włącznie z restrukturyzacją zatrudnienia należy szacować na 6 - 10 mln zł, zależnie od tempa przeprowadzania zmian. Plan Syryjczyka rozłożony jest na cztery lata. Sprzedaż spółek przewozowych miałaby się rozpocząć w 2002 roku. Oznacza to, że koszty restrukturyzacji osiągną górny poziom. A gdzie środki na rozwój, w sytuacji, w której ciężar finansowy samej restrukturyzacji jest wystarczająco przygnębiający? Gdzie środki na pilne inwestycje? To kolejne miliardy. PKP szacują niezbędne koszty zakupu taboru na 15 mld zł. Stan infrastruktury torowej wprawdzie się poprawił, ale do zakończenia zakładanych inwestycji potrzeba kolejnych 15 mld zł. Obawiam się, że państwo przecenia aktywa PKP, które mogłyby stać się zabezpieczeniem dla pożyczkodawców. Najbardziej wartościowe nieruchomości zostały już zastawione, a wartość majątku produkcyjnego kolei jest niska i szybko degraduje się. Nie tylko jednostki trakcyjne, ale też większość wagonów pasażerskich i towarowych nie spełniają międzynarodowych standardów technicznych, co jest warunkiem dopuszczenia do ruchu po europejskich drogach kolejowych. Nawet najlepszy pomysł na naprawę polskich kolei nie powiedzie się bez koniecznych środków finansowych. Czy państwo jest dziś w stanie przy takich ogromnych problemach budżetowych wyłożyć 10 mln zł? Kto da gwarancję, że pieniądze te będą właściwie wykorzystane? Rozwiązanie jest tylko jedno. Skrócić w czasie program restrukturyzacji. Przyśpieszyć realną prywatyzację. Wprowadzić na tory kolejowe prywatnych przedsiębiorców. Na inne, bardziej łagodne rozwiązania nie ma już czasu. Autor jest prezesem Zespołu Doradców Gospodarczych "TOR".
Problemy finansowe PKP narastają: ieżące zadłużenie kolei sięga 4,5 mld złotych, banki odmawiają dalszego kredytowania. Prezes Zarządu PKP Jan Janik informuje, że w najbliższym czasie wyczerpią się możliwości zdobywania środków na wynagrodzenia i konieczne jest zwolnienie 60 tys. pracowników. W pierwszych latach tej dekady kolej uruchomiła obszerny program inwestycyjny. Obecnie stan PKP jest tragiczny. Pętla zadłużenia paraliżuje możliwość normalnego funkcjonowania firmy. minister transportu i gospodarki morskiej Tadeusz Syryjczyk zaprezentował "ratunkową" wersję restrukturyzacji PKP.
Skażona chemikaliami ziemia, szpitale z kalekimi, potwornie zdeformowanymi noworodkami, setki ton niewypałów na polach i w dżungli, tysiące zaginionych ludzi, których nigdy już nie uda się odnaleźć - w Wietnamie nadal trudno zapomnieć o wojnie, która skończyła się ćwierć wieku temu Witamy w wilczym dole Agent Orange zabił lub okaleczył co najmniej milion osób FOT. (C) BE&W JAN TRZCIŃSKI Z HOSZIMINU W Hosziminie, dawnym Sajgonie - stolicy niegdysiejszego Wietnamu Południowego, wiele osób wciąż nienawidzi Północy za to, że ich "wyzwoliła". Ci, którzy myślą inaczej, dzielą się z grubsza na trzy grupy - obojętnych, nieprzejednanych i praktycznych. Lim, 50-letni przewodnik z biura organizującego wycieczki do tuneli Wietkongu w dystrykcie Cu Chi, należy chyba do tych ostatnich. - Nie pytajcie mnie o politykę - prosi pasażerów autobusu, wśród których przeważają Amerykanie, i uśmiecha się, dając do zrozumienia, że pewnie miałby coś do powiedzenia, tylko że niespecjalnie może. Kryjąc oczy za bardzo ciemnymi okularami, napomyka jedynie, umiejętnie modulując głos, że osiem lat służył w armii Wietnamu Południowego i że w 1968 roku został zdemobilizowany ze względu na odniesione rany. Lim szybko nawiązuje kontakt z ludźmi, rozpręża się i zaczyna ze swadą opowiadać o wojnie. "Przychodziliśmy w nocy, to jest, przepraszam, w dzień, u schyłku dnia, to znaczy tak, w dzień, oczywiście, że w dzień, bo przecież w nocy to przychodzili ci z Wietkongu". Albo: "Tam u nas, na północy, to znaczy chciałem powiedzieć: tam na północy, nie u nas, ale w Wietnamie Północnym, u komunistów - o, o to mi chodziło...". Mylą się i inni, chcący zarobić na Amerykanach i wyobrażający sobie widocznie, że najlepiej robić to, udając byłych żołnierzy Południa. Tak jakby nie zdawali sobie sprawy, ilu sympatyków mieli w USA komunistyczni wrogowie proamerykańskiego reżimu w Sajgonie. Son, żołnierz przeczołgujący turystów po tunelach Wietkongu we wsi Nhuan Duc, w ogóle nie kryje natomiast swego stosunku do Jankesów. Pokazując najeżone metalowymi prętami wilcze doły, demonstrując działanie zapadni i opowiadając o męczarniach, w jakich umierali schwytani żołnierze, Son śmieje się lubieżnie, tak głośno i szeroko, że wygląda, jakby za chwilę miała mu pociec ślina. Potem, nadal rozradowany, zapędza turystów do tuneli. Tunele są odpowiednio poszerzone, tak żeby zwiedzający mogli poruszać się w miarę swobodnie, ale i tak ci, którym udało się przejść "pieskiem" 150-metrowy, "turystyczny" odcinek, nie czują potem nóg. Odpoczywając, mogą podbudować się lekturą broszury wręczanej przy zakupie biletu do tuneli: "Zapraszamy zagranicznych turystów do Cu Chi, by zrozumieli ciężką i długą walkę narodu wietnamskiego, jak również jego głębokie i żarliwe pragnienie trwałego pokoju, niepodległości i szczęścia". Agent niezmordowany Tunele Cu Chi to najbardziej "rozrywkowe" z miejsc przypominających o wojnie - amerykańskiej, jak nazywa się ją w Wietnamie, czy też wietnamskiej, jak mówi się o niej w Ameryce. Gdzie indziej jest o wiele mniej wesoło. 11 kilometrów pod Hanoi mieści się Wieś Przyjaźni, ośrodek zdrowia postawiony za pieniądze organizacji kombatanckich z Wielkiej Brytanii, USA, Niemiec, Japonii i Francji. Na rozległym dziedzińcu - plac zabaw, skryty częściowo pod cienistymi drzewami. Jedno z nich posadził, uwieczniony na pamiątkowej fotografii, Vo Nguyen Giap, mózg północnowietnamskiej ofensywy wojskowej, w wyniku której upadł Sajgon. 88-letni dziś Vo toczy teraz, jak mówi, inną wojnę - walkę z biedą i zacofaniem. W ośrodku leczy się dzieci i dorosłych, ofiarny straszliwego herbicydu Agent Orange, który Amerykanie zrzucali hektolitrami na dżunglę, by w ciągu kilkunastu minut pozbawić drzewa liści, a komunistycznych partyzantów naturalnej osłony. Według nieoficjalnych danych, 44 milionami litrów obrzucono z samolotów ponad trzy miliony hektarów lasów. Hanoi twierdzi, że przyniosło to śmierć bądź uszczerbek na zdrowiu co najmniej milionowi osób. Jeszcze dziś rodzą się wskutek tego dziesiątki tysięcy kalekich niemowląt, ofiar w trzecim już pokoleniu, a setkom kobiet nie udaje się donosić ciąży. We Wsi Przyjaźni, otwartej przed dwoma laty, przebywa naraz, na półrocznych turnusach, stu pacjentów - siedemdziesięcioro dzieci i trzydzieścioro dorosłych. Mieszkają w eleganckich domkach, w czystych, ale skromnie, żeby nie powiedzieć biednie wyposażonych pokoikach. Malutkie dzieci z kończynami wykrzywionymi niczym po chorobach wenerycznych, z wodogłowiem, wytrzeszczem... Nastolatki - niektóre skarłowaciałe, chore psychicznie, albo ze stawami kręcącymi się na wszystkie strony tak, że dziecko nie jest w stanie samo się poruszać i trzeba nosić je na rękach. Patrzą na mnie, mimo choroby, z uśmiechem i pokazują sobie palcem. To dlatego, że wydaję im się ogromny - większość Wietnamczyków jest niewysoka, a tu nagle taki duży człowiek, od dyrektora wyższy o dwie głowy. Dyrektor Nguyen Khai Hung, weteran Wietkongu, w mundurze bez dystynkcji, zapewnia, że wszyscy pacjenci to ofiary defolianta Agent Orange. Dyrektor oprowadza po ośrodku każdego chętnego dziennikarza w nadziei, jak mówi, że słowo pisane wywrze jakiś wpływ na możnych tego świata, by pomogli ofiarom tej wojny. Na rząd USA nie ma co liczyć, bo Waszyngton odmawia wzięcia na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności w obawie przed procesami o odszkodowania - uważa wielu Wietnamczyków. A tymczasem zadośćuczynienie, pomoc w leczeniu ofiar, nierzadko przecież już wnuków ludzi, którzy wówczas ucierpieli, nie jest nawet kwestią obowiązku wynikającego z prawa, ale zwykłego humanitaryzmu - argumentują. Nguyen nie wspomina, może zresztą nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, że i Hanoi - głównie w obawie o zyski z eksportu płodów rolnych - nie zawsze skłonne jest do ujawniania całej prawdy o skażeniu. Choć ślady defolianta odkryto dotąd tylko w tłuszczu niektórych gatunków ryb, kaczek i krów, istnieje obawa, że ktoś mógłby "rzucić oskarżenie" na ryż. A zmiana koniunktury na ryż, którego Wietnam jest drugim eksporterem na świecie, miałaby dla budżetu państwa skutki bardziej niż poważne. Ziemia nieobiecana Najbardziej skażony jest teren dawnego lotniska amerykańskiego w Bien Hoa nieopodal Hosziminu. W 1970 roku przedostało się tu do ziemi i wód gruntowych około 30 tysięcy litrów Agent Orange. Poziom obecności pochodnych defolianta w organizmie jest u okolicznych mieszkańców dwieście razy wyższy od dopuszczalnych norm. Żeby oczyścić skażoną ziemię pod Bien Hoa, trzeba by ją wysterylizować w temperaturze tysiąca stopni Celsjusza. Kosztowałoby to miliard dolarów, kwotę, której wyasygnowanie przez kogokolwiek byłoby cudem. O kosztach leczenia chorych nikt nawet nie wspomina; zwyczajnie - strach liczyć. Co Agent Orange może uczynić z człowiekiem, jak może zdeformować płód, widać też w hoszimińskim Muzeum Pozostałości Wojny, gdzie w jednej z sal stoi kilka słojów z formaliną i ze zwłokami noworodków i nienarodzonych dzieci, które nie przyszły na świat w szpitalu Tu Du. Brzuchy mają wzdęte jak potężne bębny, nogi i rączki mikre za to jak paluszki, ciałka całe w skrzepach. Obok zdjęcia innych ofiar - na przykład mężczyzny, który urodził się i przeżył, ale co to za życie - jego ręce pokrywa niedźwiedzia skóra... Takich eksponatów jeszcze więcej jest w samym szpitalu Tu Du, skąd przyniesiono słoje, i - choć dzisiaj rzadziej - wciąż ich przybywa. Świat zaginiony Przybywa też ofiar niewypałów. Ćwierć wieku po wojnie dwa tysiące ludzi rocznie ginie, bądź zostaje ciężko rannych od min. To najczęściej Bogu ducha winne nierozsądne dzieci, pechowi rolnicy, głupi do bólu zbieracze złomu. W sumie śmierć od niewypałów poniosło już 40 tysięcy osób. Na następne ofiary czeka jeszcze w ziemi trzysta tysięcy ton min i bomb - dwa procent z piętnastu milionów ton zrzuconych, wystrzelonych i podłożonych w czasie wojny. W wyniku konfliktu wietnamskiego zginęło od półtora do trzech milionów Wietnamczyków z obu stron i 58 tysięcy Amerykanów. Sześć i pół miliona Wietnamczyków musiało opuścić swoje domy. Trzysta tysięcy Wietnamczyków zaginęło bez wieści; o losie większości z nich ich rodziny nigdy się już nie dowiedzą - czas i dżungla dobrze strzegą swych tajemnic. Amerykanie szukają z kolei w Wietnamie, z różnym szczęściem, jeszcze tysiąca pięciuset żołnierzy, którzy nie powrócili do domów; od 1988 roku, kiedy rozpoczęli poszukiwania, udało im się odnaleźć szczątki 283 osób. Większości zaginionych nie odnajdą nigdy, choć wydają na ich poszukiwania 75 milionów dolarów rocznie. I Hanoi, i Waszyngton wiedzą - ocenia miesięcznik "Vietnam Economic Times" - iż czas już powiedzieć na głos, że więcej nie da się już praktycznie nic zrobić. Nikt jednak nie chce być tym, który powie to pierwszy. Płyniemy motorową łódką przez zaułki delty Mekongu. Z kominów wiosek skrytych za ścianą dżungli sunie ku niebu dym, gdzieś za drzewami pieją koguty. Jest środek dnia, słońce pali jak diabeł, ale dżungla zasłania wszystko i między drzewami panuje ciemność taka, że nie dojrzysz nic choć oko wykol. W gęstym, wilgotnym powietrzu słychać buńczuczne, malaryczne moskity, "kochane zwierzaki, które nucą ci, drogi panie, pieśni prosto do ucha" - opowiada sternik. Robert, pięćdziesięciolatek z Nowego Jorku, ociera z twarzy pot. Robert podróżuje z żoną, która "była Wtedy aktywistką antywojenną i demonstrowała na uniwersytecie". On sam "był zbyt zajęty grą w tenisa na Florydzie, by się Tym zajmować". Teraz patrzy nabożnie na dżunglę i - wyraźnie pod wrażeniem tego co widzi - pyta na głos sam siebie: "Jak my mogliśmy w ogóle myśleć, że możemy wygrać tę wojnę?". "Jacy my? Tenisiści? - ironizuje czujny sternik i odpalając papierosa od papierosa, pokazuje, niby od niechcenia, oparty na zgrzebnej metalowej protezie kikut uciętej na wysokości kolana prawej nogi...-
pod Hanoi mieści się Wieś Przyjaźni, ośrodek zdrowia. leczy się dzieci i dorosłych, ofiarny herbicydu Agent Orange, który Amerykanie zrzucali hektolitrami na dżunglę. Hanoi twierdzi, że przyniosło to śmierć bądź uszczerbek na zdrowiu co najmniej milionowi osób. Jeszcze dziś rodzą się dziesiątki tysięcy kalekich niemowląt. rząd USA odmawia wzięcia na siebie odpowiedzialności. Hanoi - w obawie o zyski z eksportu płodów rolnych - nie ujawnia prawdy o skażeniu. Przybywa też ofiar niewypałów.
ROSJA Władimir Putin już teraz zdobył olbrzymi kredyt zaufania wśród przeciętnych Rosjan. Są regiony, w których poparcie dla niego deklaruje ok. 80 proc. wyborców. Program twardego liberała Władimir Putin budzi nadzieję FOT. (C) REUTERS SŁAWOMIR POPOWSKI W Rosji rozpoczęła się kampania prezydencka, ale nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że faworytem jest Władimir Putin, którego Rosjanie - o czym świadczą wszystkie sondaże i badania opinii publicznej - pokochali, zanim przejął obowiązki od ustępującego prezydenta. To jeszcze nie jest tak wielka miłość jak ta, którą dziesięć lat wcześniej obdarzyli Borysa Jelcyna, ale mechanizm kreowania nowego charyzmatycznego przywódcy został już uruchomiony. Z jedną tylko różnicą: Jelcyna Rosjanie pokochali za to, że miał odwagę przeciwstawić się wszechwładnym rządom KPZR i jej aparatu. Putin budzi zaś nadzieję, że po latach chaosu uda mu się zaprowadzić w kraju porządek i przywrócić Rosji jej dawną wielkość. Nadzieja Rosjan Władimir Putin już teraz zdobył olbrzymi kredyt zaufania wśród przeciętnych Rosjan. Są regiony, w których poparcie dla niego deklaruje ok. 80 proc. wyborców. I chociaż mało kto ma złudzenia co do tego, jakie były rzeczywiste powody błyskawicznego awansu Putina (kontrolowane przekazanie rządów człowiekowi, który zapewni trwałość stworzonego przez Jelcyna systemu politycznego i wpływów związanych z nim klanów), to przecież wiara wyborców jest najważniejsza. A większość z nich chce wierzyć, że Władimir Putin przyszedł tylko po to, aby uratować państwo, i - jak twierdzą jego zwolennicy - już dokonał rzeczy niemożliwej. W czasie największego kryzysu i upadku pokazał, że można się odbić od dna i ponownie skonsolidować naród, przywrócić mu wiarę w jego zdolności i wielkość. Bo przecież - dowodzą - dysponująca tak olbrzymimi zasobami i potencjałem intelektualnym Rosja jest skazana na bycie mocarstwem. Inaczej grozi jej rozpad i degradcja. - Rosja znowu musi stać się potężnym państwem, szanowanym na całym świecie. Ale aby to się spełniło, należy powstrzymać proces rozpadu, a zacząć trzeba od przywrócenia porządku na Kaukazie oraz likwidacji siedliska zarazy w Czeczenii - powtarza Putin. I tego oczekują od niego wyborcy. On sam ze swoim zachowaniem, z retoryką, niekiedy żołnierską, jest - jak słusznie zauważył Bartłomiej Sienkiewicz z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie - dokładnie taki, jakim chcą go widzieć Rosjanie. I to może jest najgroźniejsze. Putin reformator U schyłku wieku w Moskwie podjęto dwie wielkie próby reformatorskie. Pierwszą realizował Michaił Gorbaczow, który przegrał, ponieważ uwierzył, że można zbudować nowoczesne państwo z efektywną gospodarką, nie burząc systemu komunistycznego. Drugą próbę, o wiele bardziej udaną, podjął Borys Jelcyn, który wprawdzie bez wahania pożegnał się z komunizmem, ale uruchomił procesy, nad jakimi nie był w stanie zapanować. Stworzony przez niego system polityczny opiera się na procedurach demokratycznych, lecz jednocześnie - jak to określiła Lilia Szewcowa z moskiewskiej Fundacji Carnegie - jest to swego rodzaju "monarchia elekcyjna", w której parlament ma niewiele do powiedzenia, a cała władza pozostaje w rękach prezydenta odpowiedzialnego przed Bogiem i historią. Prawie całkiem nieskuteczne okazały się natomiast jelcynowskie reformy rynkowe. W rezultacie narodziła się hybryda - do cna skorumpowany system kapitalizmu politycznego, w którym kryzys ekonomiczny i chaos gospodarczy mają charakter chroniczny. Teraz Władimir Putin zapowiada trzecią próbę, która ma być naprawą obu poprzednich. Po raz pierwszy od czasów Gorbaczowa (przed ogłoszeniem swojej pieriestrojki zorganizował on wielką naradę nad postępem naukowo-technicznym, której rezultatem była bardzo krytyczna ocena stanu państwa radzieckiego i jego szans w wyścigu technologicznym z Zachodem) Putin powołał specjalne Centrum Studiów Strategicznych, które ma przygotować kompleksową strategię rozwoju Rosji do roku 2015. Jednocześnie kilka dni przed nowym rokiem, ale - jak wynika z relacji samego Putina - już po tym, jak dowiedział się o planowanej dymisji Borysa Jelcyna, opublikował w Internecie swój artykuł programowy "Rosja na przełomie tysiącleci". Jedni dostrzegli w nim wyłącznie wolę kontynuowania reform liberalnych i demokratycznych, lekceważąc etatystyczne i mocarstwowe ambicje jego autora, podczas gdy inni - przeciwnie - skoncentrowali się na krytyce tych ostatnich. Pierwsi zwracali uwagę przede wszystkim na współpracę Putina z liberalnym demokratycznym merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem, podczas gdy dla drugich najważniejszy był okres służby w KGB. Liberalna w formie, narodowa w treści Główną ideę artykułu - szeroko już prezentowanego w "Rz" - można sprowadzić do próby połączenia dwóch przeciwstawnych koncepcji: liberalizmu z rządami twardej ręki, tak jak to rozumieją Rosjanie. Z jednej więc strony Putin stwierdza, że Rosja nie ma innej drogi jak demokratyczna, ale z drugiej domaga się ustanowienia silnej władzy państwowej, gdyż - jak dowodzi - w warunkach rosyjskich jedynie państwo może być gwarantem porządku oraz główną siłą przemian i tylko taka prawdziwie silna władza może uchronić kraj przed kolejnymi kataklizmami i rewolucjami. To bardzo niebezpieczne założenie, zwłaszcza że jednocześnie opowiada się on za utrzymaniem w niezmienionej postaci obowiązującej konstytucji rosyjskiej. Konstytucja ta - potocznie nazywana "jelcynowską" - była ustawą zasadniczą pisaną przez Jelcyna i właśnie za to krytykowaną, że pisano ją wyłącznie "pod niego". Gwarantuje ona prezydentowi niemal nieograniczoną władzę autorytarną - o ile w wydaniu Jelcyna autorytaryzm miał charakter "miękki", patriarchalny, o tyle w przypadku następcy może być już bardzo różnie. O Jelcynie - pisał komentator "Izwiestii" Jewgienij Krutikow - było wiadomo, że w żadnym razie nie przekroczy cienkiej linii oddzielającej prezydencką formę rządów od autorytarnej, a co wiemy o Putinie? W jego artykule programowym zwraca uwagę jeszcze jedna teza. Putin uznaje uniwersalne wartości demokracji i gospodarki rynkowej, ale równocześnie domaga się ich dostosowania do realiów rosyjskich. Nie byłoby to jeszcze niepokojące, gdyby nie zawarte w artykule wyjaśnienie, o jakie realia rosyjskie chodzi. A chodzi o system, którego fundamentem mają być takie zasady, jak: patriotyzm, mocarstwowość, etatyzm i nadrzędność kategorii państwa, a wreszcie solidaryzm społeczny, przeciwstawiany zachodniemu indywidualizmowi. Mówiąc krótko, chodzi o stworzenie systemu, który byłby liberalny i demokratyczny w formie, za to bardzo narodowy w treści. Wszystko to razem to nic innego jak próba powrotu - w innej postaci - do starej koncepcji "trzeciej drogi", o której marzyli kiedyś rosyjscy komuniści zapatrzeni w model chiński. Z tym, że o ile w ich wydaniu fundamentem miała być silna władza partii, o tyle teraz mówi się wyłącznie o silnej władzy państwowej, którą - zgodnie z konstytucją - w najszerszym zakresie zagwarantowano prezydentowi. W gospodarce bez odpowiedzi Wreszcie gospodarka. Trzeba przyznać, że Putin w wyjątkowo otwarty i krytyczny sposób przedstawia jej stan po 10 latach reform. Ale poza hasłami i jasno formułowanymi celami nie podaje żadnych recept, jak je osiągnąć. - Rosja - pisze - przy 8-procentowym tempie wzrostu może za 15 lat dogonić Hiszpanię i Portugalię, a przy 10-procentowym w tym samym czasie doścignie Francję i Wielką Brytanię. Tylko jak tego dokonać, a jednocześnie zachować poparcie generałów domagających się pieniędzy na armię i inwestowania w przemysł zbrojeniowy. Jak zdobyć nowe kredyty zagraniczne, skoro już na spłatę dotychczas zaciągniętych brakuje pieniędzy (tegoroczna rata wynosi 9 mld dolarów). Jednocześnie - zgodnie z oczekiwaniami wyborców - podkreśla się mocarstwowe ambicje Rosji i próbuje prowadzić politykę, w najlepszym razie, "zimnego pokoju" z Zachodem. Wreszcie, jak dokonać potrzebnej restrukturyzacji rosyjskiej gospodarki bez naruszenia żywotnych interesów i sfer wpływu potężnych monopolistów oraz grup finansowych, co może wywołać potężny opór tych ostatnich. Putin obiecuje, że będzie "regulować działalność monopoli", ale co to znaczy w praktyce, np. w odniesieniu do "Gazpromu" albo baronów naftowych? - Na razie na te pytania brak jakiejkolwiek odpowiedzi. Cztery scenariusze Rosyjscy komentatorzy przewidują teraz różne scenariusze rozwoju sytuacji w Rosji w razie zwycięstwa wyborczego Putina, które - jak pisał w "Rz" Zdzisław Raczyński - obecnie może mu odebrać tylko jakiś kataklizm. Może to być kolejny wariant rosyjskiego jedynowładztwa, jeśli przyszły prezydent, jak zwykle otoczony pochlebcami i wspierany przez armię, uwierzy we własną nieomylność; ale możliwy jest też model Pinocheta: "białego" dyktatora, który żelazną ręką dokonuje liberalnych reform rynkowych. Możliwy jest wreszcie scenariusz, określany jako południowokoreański albo latynoamerykański, sprowadzający się do tego, że kilkadziesiąt największych korporacji będzie korzystało z poparcia państwa i wszelkich możliwych ulg, podczas gdy reszta zostanie skazana na wegetację. I na koniec czwarty scenariusz - uznawany za najbardziej realistyczny - będący mieszaniną elementów każdego z wcześniej wymienionych. Który z tych scenariuszy wybierze Władimir Putin, pokaże przyszłość. Teraz jego najważniejszym zadaniem jest zwycięstwo już w pierwszej turze wyborów prezydenckich i uzyskanie jak najwyższego poparcia wyborców, bo tylko takie wyniki mogą mu zapewnić legitymację podobną do tej, którą na początku lat 90. cieszył się Jelcyn po złożeniu Rosjanom obietnicy wielkiej transformacji. W tym sensie marcowe głosowanie będzie raczej plebiscytem popularności Putina aniżeli rzeczywistymi wyborami. Potem będzie to, co zwykle: nowy prezydent, który do niedawna występował w roli namiestnika Borysa Jelcyna i "wybrańca" tzw. rodziny, zapewne zacznie się dystansować od dawnych popleczników, aż dojdzie do całkowitego zerwania, i za wszelką cenę będzie budować własną pozycję, jako w pełni samodzielnego niezależnego prezydenta. W pierwszym etapie zapewne do tego będzie się sprowadzać hasło budowania silnej władzy państwowej, które już wysunął. Dopiero wtedy okaże się też w praktyce, jak silny jest Putin i czy będzie go jeszcze stać na podjęcie obiecywanej kolejnej próby programowego reformowania Rosji, czy ponownie wszystko pozostanie na łasce żywiołu.
Po raz pierwszy od czasów Gorbaczowa Putin powołał specjalne Centrum Studiów Strategicznych, które ma przygotować kompleksową strategię rozwoju Rosji do roku 2015. Jednocześnie kilka dni przed nowym rokiem Putin opublikował w Internecie swój artykuł programowy "Rosja na przełomie tysiącleci".Główną ideę artykułu można sprowadzić do próby połączenia dwóch przeciwstawnych koncepcji: liberalizmu z rządami twardej ręki, tak jak to rozumieją Rosjanie. Putin uznaje uniwersalne wartości demokracji i gospodarki rynkowej, ale równocześnie domaga się ich dostosowania do realiów rosyjskich.
LITERATURA Dziś promocja nieznanych tuwimianów z kolekcji Tomasza Niewodniczańskiego Wiersze ukryte w pudle Wszystko zaczęło się od Damaszku. A właściwie od sztychu stolicy Syrii, który otrzymał na 35. urodziny od żony. Podarunek obudził drzemiącą w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartość wyraża się w dziesiątkach milionów marek. Ale właściciel najbardziej dumny jest z kolekcji dokumentów (niemal 4 tysięcy papierowych i około 500 pergaminowych). Szczególnie hołubi mickiewicziana oraz tuwimiana, zebrane w opublikowanej właśnie nakładem firmy Papier-Service książce pt. "Julian Tuwim. Utwory nieznane. Ze zbiorów Tomasza Niewodniczańskiego w Bittburgu". - Na ślad młodzieńczych wierszy poety oraz jego twórczości kabaretowej wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku przechowująca pożółkłe rękopisy i maszynopisy na pawlaczu w zakurzonym pudle po butach, chciała się ich po prostu pozbyć. Poniż skontaktował się z "tuwimologiem" - Tadeuszem Januszewskim. Ten potwierdził autentyczność większości tekstów. Jego zdanie podzielili grafolodzy z FBI. Odnaleziono młodzieńcze wiersze poety, rymowane wprawki, limeryki, polemikę z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, przeznaczoną dla "Wiadomości Literackich", lecz nigdy nie ogłoszoną drukiem oraz teksty kabaretowe pisane niekiedy dla konkretnych wykonawców, między innymi dla Adolfa Dymszy - wyjaśnia właściciel odkrytych po latach tekstów. Nie wiadomo, jak archiwum Tuwima znalazło się za Atlantykiem. Może autor zostawił je tam przed powrotem z wojennej tułaczki do Polski w 1947 roku, a może ktoś je wywiózł z kraju za ocean po nagłej śmierci poety w ZAIKS-owskim pensjonacie "Halama", 17 grudnia 1953. Litewskie korzenie Był na Litwie ród zacny od Giedymina się wywodzący, można by tak zacząć trawestując Sienkiewicza. Korzenie Niewodniczańskich tkwią bowiem głęboko w Wileńszczyźnie. Wedle legendy jeden z antenatów uczestniczył w wyprawie wiedeńskiej króla Jana III Sobieskiego. Z pogromcą Turków Niewodniczańskiego łączy też szkoła. Obaj ukończyli renomowane krakowskie gimnazjum im. Nowodworskiego. Tomasz trafił pod Wawel jako repatriant w roku 1947. Wcześniej na własnej skórze poznał w Wilnie smak okupacji sowieckiej i niemieckiej. Rodzina, zmuszona przypieczętowanym w Jałcie wyrokiem historii, opuściła Kresy. Ojciec Henryk - profesor fizyk, wykładowca Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niebawem został dyrektorem krakowskiego Instytutu Atomistyki. Synowie profesora odziedziczyli w genach zainteresowania. Jerzy i Tomasz zostali fizykami. Pierwszy jest nim do dziś, piastując obecnie stanowisko prezesa Polskiego Komitetu Atomistyki. Drugi..., ale pozostańmy wierni chronologii. Po uzyskaniu magisterium w 1955 roku Tomasz zyskuje opinię utalentowanego naukowca. Akurat nastaje odwilż, więc dostaje możliwość pogłębiania wiedzy w Zurychu. Spędza tam sześć lat. W tym czasie nie tylko pracuje naukowo, lecz też poznaje przyszłą żonę. Niemkę, Marię Luizę, córkę właściciela browaru w Bittburgu. Po ślubie młode małżeństwo wraca do Polski. Osiedlają się w Warszawie, bo nowożeniec otrzymuje pracę w sztandarowej placówce naukowej PRL - Instytucie Jądrowym w Świerku. Mieszkają w standardowych M-4, powstałych w oszczędnej epoce architektury budowlanej okresu "małej stabilizacji". Rodzina powiększa się o trzech synów. Mateusza, Jana i Romana. Emigracja za... piwem Nadchodzi rok 1968. Porachunki w elitach władzy PRL odbijają się rykoszetem na naukowcach. Nierzadko zagląda się im w życiorysy wypominając żydowskich przodków. Atmosfera insynuacji i prowokacji staje się trudna do wytrzymania, a decydenci nie stawiają przeszkód w emigracji. Zwolnione miejsca nierzadko zajmują beztalencia spragnione splendorów. Nie tolerują w pobliżu fachowców, wytykających im na każdym kroku niekompetencję. Niewodniczański, ówczesny kierownik samodzielnego laboratorium budowy akceleratora liniowego, rychło zauważa brak zawodowych perspektyw. Decyduje się na emigrację. - Wyjeżdżaliśmy potajemnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw żona z dziećmi pociągiem, po kilku dniach autem - ja. Tuż przed podróżą załatwiłem formalności dające prawo przejęcia mieszkania przez brata - wspomina. Dostaje posadę na renomowanym uniwersytecie w Heidelbergu. Zdaje się, że kariera naukowa staje prze nim otworem, gdy - niczym grom z jasnego nieba - otrzymuje propozycję nie do dorzucenia. Teść, szef i właściciel browaru w Bittburgu widzi go w roli sukcesora. Niewodniczański sam siebie zaskakuje zgodą na tę ofertę. Od znaczków do listów Bakcyla zbieractwa połknął w dzieciństwie. Podobnie jak rówieśnicy zaczął od znaczków, potem przyszła fascynacja modelami statków, w końcu przerzucił się na kartografię. Mapy, plany, widoki miast oraz atlasy, które gromadzi od trzydziestu lat. Szczególnym sentymentem darzy polonica. Choćby panoramę XIX-wiecznego Krakowa pędzla Juliusza Kossaka czy plan bitwy pod Olszynką Grochowską. Serce bije mu też mocniej, kiedy sięga do dokumentów z naszej historii. Na przykład pisma sygnowane przez królów: Władysława Jagiełłę i Zygmunta Starego, list Charles'a de Gaulle'a wysłany z Warszawy pod koniec sierpnia 1920 roku, dokładnie opisujący "Cud nad Wisłą", czy deklarację carycy Katarzyny II popierającej stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego marzącego o koronie. Ale oprócz korespondencji postaci historycznych, zbiera też ślady po ludziach nieznanych. Takie jak listy do i od więźniów obozów koncentracyjnych. Ma ich około tysiąca. Ponieważ kolekcja pęka w szwach z trudem mieszcząc się w salach specjalnie wybudowanego obok rezydencji w Bittburgu muzeum, a synowie - ku rozżaleniu taty - nie palą się do rozszerzania, myśli o jej podarowaniu Polsce. Crime story W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie. Dzięki mickiewiczianom. A właściwie zuchwałej kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, zawierającego wiersze wieszcza. Niewodniczański w latach dziewięćdziesiątych nabył browar w Turyngii, zainwestował w dwa zakłady piwowarskie w Polsce (Bosman w Szczecinie oraz Kasztelan w Sierpcu), zainteresował się także wodą mineralną (Dobrawa). Przy okazji wizyt w kraju nawiązał kontakt z dyrektorem warszawskiego Muzeum Literatury, Januszem Odrowążem-Pieniążkiem. W gościnnych salach staromiejskiej kamieniczki odbywały się promocje kolejnych książek prezentujących zebrane przez Niewodniczańskiego mickiewicziana. Po publikacji drugiego tomu w lutym 1993 roku wsiadł do swego BMW i pojechał odwiedzić rodzinę. Złodzieje nie mieli problemu z kradzieżą auta, gdyż roztargniony szofer zapomniał uruchomić skomplikowany i ponoć niezawodny system alarmowy. Przepadł też lekkomyślnie pozostawiony w bagażniku "Album Moszyńskiego" (na 99 stronach Mickiewicz zapisał 42 utwory: sonety, elegie, bajki, ballady, translacje z Goethego. Niektóre są starannie wykaligrafowane, na innych nie brak poprawek i skreśleń). - Chciałem od razu apelować przez "Gazetę Wyborczą", ale powiedziano mi, że złodzieje jej nie czytają - śmieje się Niewodniczański. - To nieprawda. Właśnie po reportażu w dodatku do tego dziennika sprawcy kradzieży nawiązali ze mną kontakt. Negocjacje trwały ponad trzy lata. Najpierw rozmawiałem z przedstawicielem gangu przez telefon. Potem spotykaliśmy się tete-a-tete w hotelowych holach. Ustalaliśmy cenę zwrotu, potem miejsce wymiany. Koniec końców osiągnęliśmy porozumienie. Naturalnie wszystko odbywało się bez wiedzy policji, która zresztą wcześniej umorzyła śledztwo. Nie zdradza, ile kosztowało go odzyskanie "Albumu Moszyńskiego". Zasłania się tajemnicą handlową. Obowiązującą również, kiedy powiększa swój zbiór nie przez renomowane domy aukcyjne, lecz osobiste transakcje. Wiadomo za to, że stracił kolejną luksusową limuzynę. Drugie BMW skradziono mu na warszawskiej stacji benzynowej. Tym razem zlekceważył ofertę pośrednika proponującego zwrot auta po cenie umownej. - Parafrazując Casanovę wyznam, że zawsze najbardziej kocham ostatni nabytek - mówi Tomasz Niewodniczański. - Teraz oczkiem w głowie są dla mnie tuwimiana, ale ufam, iż niebawem usunie je w cień egzemplarz pierwszego wydania "Pana Tadeusza" z dedykacją autora. Od kilku lat negocjuję kupno tej książki, należącej do pewnej obywatelki Stanów Zjednoczonych. W planach mam też bibliofilskie wydanie podobizny rękopisu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Tomasz Zbigniew Zapert
Otrzymany na 35. urodziny sztych stolicy Syrii obudził w Tomaszu Niewodniczańskim pasję kolekcjonerską. Dziś jego zbiór liczy ponad 8 tysięcy map i prawie 300 atlasów, których wartośc wynosi dzięsiątki milionów marek. Właściciel najbardziej jest jednak dumny z kolecji dokumentów, która liczy sobie 4 tysiące dokumentów papierowych i około 5000 pergaminowych. Część z tych zbiorów, dotyczących twórczości Juliana Tuwima, zostało właśnie opublikowanych. Na ślad młodzieńczej twórczości poety wpadł przypadkowo w USA kolekcjoner Filip Poniż. Pewna mieszkanka Nowego Jorku chciała je po prostu sprzedać. Poniż skontaktował się z Tadeuszem Januszewskim, badaczem twórczości Tuwima. Ten potwierdził autentyczność zapisków, a jego stwierdzenie potwierdzili grafolodzy z FBI. Tomasz Niewodniczański wywodzi się z Wileńszczyzny. Po konferencji w Jałcie Niewodniczańscy zmuszeni zostali do opuszczenia Wilna i przeniesienia się do Krakowa. Ojciec kolekcjonera znalazł zatrudnienie jako pedagog na Uniwersytecie Jagiellońskim a jego synowie-Jerzy i Tomasz-zostali fizykami. Po uzyskaniu magisterium Tomasz wyjeżdża do Zurychiu i tam poznaje swoją przyszłą żonę. Po ślubie oboje wracają do Polski. Rodzą im się trzej synowie.W roku 1968 z własnej woli podejmują decyzję o emigracji. Po wyjeździe z Polski Tomasz dostaje propozycję od teścia aby przejął browar należący do rodziny żony. Niewodniczański przyjmuje propozycję. W Polsce o zbiorze Niewodniczańskiego zrobiło się głośno dopiero w obecnej dekadzie, dzięki mickiewiczianom a przede wszystkim kradzieży tzw. Albumu Moszyńskiego, który zawierał wiersze poety. Publikację ukradziono z samochodu Niewodniczańskiego. Odzyskanie jej trwało ponad 3 lata. Nie wiadomo ile kosztowało.
PRZEMYSł FILMOWY Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da Reanimacja animacji Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty". (C) SEMAFOR JERZY WÓJCIK Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia. "Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii. Przyczyny upadku Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina. - Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł. - Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da. Liczby i sztuka "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator. - "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator. Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe. - Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For. Akcja ratunkowa - Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami. W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami? - Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce. Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych. Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie.
"Semafor" padł w ubiegłym roku. Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe i eksperymentalne, jak choćby "Przygody Misia Colargola", "Miś Uszatek". Grupa byłych pracowników zawiązała spółkę Se-Ma-For.były dyrektor Andrzej Strąk z grupą pracowników Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie.
ROZMOWA Jarosław Kalinowski, prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Wszyscy będziemy głosować tak samo Jak idzie akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie powiatów? JAROSłAW KALINOWSKI: Coraz lepiej. Coraz więcej środowisk włącza się w inicjatywę podjętą przez PSL i ruch "Samorządowa Rzeczpospolita". Jakie środowiska się włączają? Również polityczne. Znane jest choćby oświadczenie PPS, znane jest stanowisko Unii Pracy. Także wielu działaczy SdRP i SLD w terenie włącza się w kampanię. A i w ramach AWS są pewne środowiska, które deklarują wsparcie. Jestem przekonany, że do końca lutego powinniśmy się z tą akcją uporać. Do końca lutego spodziewają się państwo zebrać wymagane 500 tysięcy podpisów? Tak. Szacujemy, że w tej chwili jest około 100 tysięcy podpisów, ale dopiero teraz na dobre rozkręcamy propagowanie tej inicjatywy, rozprowadzanie list. Jaki przewidywałby pan wynik referendum? Ostatnie sondaże wskazują, że społeczeństwo jest przeciwne przeprowadzaniu w tej chwili tak kosztownej reformy. Dominuje przekonanie, że dziś są ważniejsze sprawy do realizacji i pilniejsze zadania dla rządu. Reforma w proponowanej przez dzisiejszą koalicję wersji bowiem, to odwracanie uwagi od spraw znacznie ważniejszych, jak likwidacja bezrobocia, szczególnie wśród młodzieży, wprowadzenie mechanizmów wspierających rodzimą produkcję oraz eksport itp. Sondaże nie są jednoznaczne. Badanie przeprowadzone dla naszej gazety przez PBS pokazuje, że zwolenników powiatów jest więcej niż przeciwników Mówi się często o PSL, że jesteśmy przeciw reformie samorządowej. A my jesteśmy za kontynuowaniem reformy. Jesteśmy za autentycznym przekazaniem kompetencji i środków gminom. Należy jeszcze wiele kompetencji przekazać gminom. Opowiadamy się za zróżnicowaniem kompetencji w zależności od możliwości gmin. Mamy ustawę o dużych miastach - trzeba pójść dalej i doskonalić ją. Na podstawie obowiązującej ustawy samorządowej można też tworzyć związki celowe gmin, na przykład na poziomie powiatów. Uważamy również, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji, tendencje do spłaszczania struktur. Dzisiejsze województwo powinno być drugim poziomem samorządu, bo liczebnością mieszkańców odpowiadałoby powiatom w państwach zachodnich. W ten sposób, naprawdę niewielkim kosztem, można przeprowadzić reformę. Mówił pan kilkanaście dni temu w Rzeszowie, że PSL "zrobi wszystko, aby zablokować działania koalicji rządowej" w sprawie reformy ustrojowej w proponowanym kształcie. Co, oprócz referendum, miał pan na myśli? Wszystko to, co jest w warunkach demokracji możliwe. Czyli? Najważniejsze, żeby doszło do referendum. Uważamy, że wybory samorządowe powinny być przeprowadzone w ustawowym terminie (kadencja rad gmin upływa 19 czerwca - przyp. red.). Do tego momentu powinna się odbyć rzetelna debata ekspertów, którzy by przedstawili rzeczywiste koszty i konsekwencje wdrożenia tej reformy oraz alternatywnych rozwiązań. Potem należy oddać głos społeczeństwu. Koszty referendum, które odbyłoby się razem z wyborami gminnymi, byłyby znikome. Może gdyby wyborcom zależało, żeby powiatów nie było, głosowaliby w wyborach parlamentarnych na te ugrupowania, które powiatów nie chcą? W kampanii wyborczej stosunkowo czytelny był stosunek Unii Wolności do reformy. Ale w programie wyborczym AWS nie było mowy o powiatach, a kandydaci na posłów AWS, szczególnie w województwach powstałych po 1975 roku, wyraźnie mówili, że są przeciwko powiatom i likwidacji tych województw. W SLD też stanowisko w tych kwestiach nie jest jednolite. Zresztą stosunek do reformy to tylko jeden z elementów, który decyduje o takim czy innym wyborze. Uważa pan więc, że wynik wyborów nie daje rządzącej koalicji mandatu do przeprowadzenia reformy według własnej koncepcji? Tak uważam. Przypomnę, że w tych wyborach niestety wzięło udział mniej niż 50 procent uprawnionych. Tak więc, korzystając z argumentów niedawnej opozycji, a dzisiaj AWS, ta koalicja też reprezentuje mniejszość narodu. Powiedział pan podczas jednego ze spotkań, że "ugrupowania, które opowiadają się za reformą samorządową, czynią to ze względów politycznych". Jakie to względy? Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych, politycznych, a nie z uwagi na to, żeby państwo było sprawne. Jakie są te interesy partyjne? Dwa lata temu na konferencji zorganizowanej w Krakowie z okazji szóstej rocznicy wprowadzenia samorządu w Polsce pan Jerzy Stępień - dziś wiceminister - przytaczał argumenty, dlaczego rzekomo PSL i środowiska bliskie PSL są przeciwne powiatyzacji: Bo jak będą powiaty, to będą duże województwa i nowe ordynacje wyborcze. A wtedy ta nadreprezentacja w parlamencie, jaką dziś mają środowiska wiejskie i małomiasteczkowe, będzie im odebrana. Ja stawiam tezę przeciwną. Jest interesem liderów dzisiejszej koalicji, żeby zdecydowaną przewagę w parlamencie miały środowiska wielkomiejskie. Przede wszystkim Unia Wolności tak na to patrzy. A jaki byłby w tej sprawie partyjny interes AWS? Nie chcę spekulować. Ale ogólnie zwolennicy reformy powiatowej decydują się na pełne upolitycznienie samorządu terytorialnego. Jest też kwestia usadowienia w samorządach własnego aparatu. Tworząc powiaty idziemy w kierunku jeszcze większego rozrostu biurokracji. Nawet uwzględniając przejęcie przez powiaty pracowników dzisiejszej administracji rejonowej i specjalnej, liczba urzędników zwiększy się o ponad 20 tysięcy. Chyba łatwiej jest obsadzać stanowiska, gdy podlegają centrali, niż gdy to zależy od rad wybieranych w wyborach powszechnych. Ależ według nas także ma to zależeć od wybieralnych organów, tyle że my mówimy o dwóch zamiast o trzech szczeblach samorządu. A jak reforma miałaby się do interesów partyjnych PSL? Niedawno wmawiano nam: "Dlaczego jesteście przeciwnikami powiatów? Przecież PSL w rejonach powiatowych, wiejskich, ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Nie bójcie się, bo politycznie wygracie". W pewnym sensie trzeba się z tym zgodzić. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że w tej sprawie nie chodzi nam o interes partyjny. Myślimy przede wszystkim kategoriami państwa. Wszystkie ugrupowania kierują się interesem partyjnym, a tylko PSL myśli o państwie? Nie tylko, bo także Unia Pracy się opowiada za naszą koncepcją, PPS, część SdRP, część AWS, ROP Czy PSL jest monolitem w kwestii powiatów i dużych województw? Są wśród peeselowców działacze, którzy mają inne zdanie. Badania wykazywały, że 10 czy 11 procent członków PSL opowiadało się za wprowadzeniem powiatów. Tak jest i w innych ugrupowaniach, zdania są podzielone. Mówi się, że przy głosowaniu nad reformą podziały będą przebiegały w poprzek ugrupowań politycznych. Sądzę, że w przypadku PSL wszyscy będziemy w parlamencie głosować tak samo. Czy zostanie wprowadzona dyscyplina głosowania? Z tego, co wiem, i bez dyscypliny nasze stanowisko będzie jednolite. Mimo że 10 procent członków Stronnictwa jest za powiatami? Powiedzmy sobie prawdę. Niektórzy działacze, nie analizując tego, co się za powiatami kryje, już się widzą w roli radnych powiatowych, starostów, członków zarządów powiatów. Czasem także mieszkańcy miast "powiatowych" dają się zwieść i myślą: "Jak będzie już u nas powiat, to rozwój mamy zagwarantowany i wszystkie problemy znikną". A będzie wręcz przeciwnie. Jak pan ocenia, czy postawa Stronnictwa wobec reformy samorządowej politycznie opłaciła się PSL-owi, czy też mu zaszkodziła? O naszym wyniku wyborczym nie zdecydował stosunek do koncepcji reformy administracyjnej. Zadecydował przede wszystkim brak skuteczności, w końcowym okresie działalności poprzedniej koalicji, w kwestiach dotyczących rolnictwa. Prawie 70 procent naszego elektoratu podstawowego - rolniczego - po prostu nie poszło do wyborów. To, i kilka innych błędów, zdecydowało o naszej porażce. Premier Jerzy Buzek prowadzi konsultacje w sprawie reformy ze wszystkimi ugrupowaniami. Co PSL powie premierowi? Przedstawimy nasze argumenty, które wskazują na koszty (komu rząd z tak dziurawego budżetu zabiera?) i na groźbę zmniejszania roli gmin. Skoro jednak wasze stanowisko jest tak zdecydowane, to czy te konsultacje mają sens? Rozmowa zawsze ma sens, jeśli tylko rozmówcy wsłuchują się w argumenty. Rozmawiała Renata Wróbel
JAROSłAW KALINOWSKI: Jesteśmy za przekazaniem kompetencji i środków gminom. Uważamy, że jest potrzebny drugi szczebel samorządu terytorialnego, ale uwzględniający najnowsze tendencje w reformowaniu administracji. Wielu polityków na reformę patrzy przez pryzmat interesów partyjnych. PSL w rejonach powiatowych ma najlepsze struktury, najwięcej wyborców. Jeśli więc jesteśmy przeciwko, to dlatego, że nie chodzi nam o interes partyjny.
Na okrętach Marynarki Wojennej RP przemycano alkohol Spirytus zamiast min FOT. MACIEJ PIĄSTA MICHAŁ STANKIEWICZ Według byłych żołnierzy, którzy odbywali służbę zasadniczą w Świnoujściu, na powracających z rejsu do Niemiec okrętach przewożono ogromne ilości alkoholu. Wszystkim kierowała kadra oficerska. Dwa lata temu w trakcie jednego z takich rejsów w niejasnych okolicznościach zginął marynarz. Do Polski na okrętach miała wędrować dobrej jakości wódka, spirytus, whisky, koniak, likiery. Alkohol przewożony był w zamkniętych pomieszczeniach pod pokładem. Kadra oficerska dokonywała zakupów i organizowała przemyt. Młodzi marynarze - jak to w wojsku - byli tylko wykonawcami poleceń. Potem, już w Świnoujściu, oficerowie wywozili samochodami z jednostki zakupione towary. Interes kręcił się, a ryzyko wpadki było, jak się okazuje, niewielkie, gdyż służby celne i Straż Graniczna nie są uprawnione do kontroli okrętów wojennych. Mogłyby to robić tylko za zgodą Ministerstwa Obrony Narodowej. - Kilka razy widziałem skład alkoholu na terenie jednostki - mówi "Rz" Rafał Wnuk, były żołnierz VIII Flotylli Obrony Wybrzeża w Świnoujściu, dzisiaj funkcjonariusz policji. - Jak okręty przypływały z Estonii czy Niemiec, to widziałem parkujące koło nich samochody oficerów. Do samochodów ładowano alkohol, po kilkanaście kartonów. Spirytus porucznika W. Mimo że ryzyko kontroli flotylli było minimalne, wpaść przecież mogli cywilni nabywcy alkoholu. Możliwe, że według takiego scenariusza rozegrały się wydarzenia w nocy 14 sierpnia 1999 roku. Wtedy jeden z mieszkańców Świnoujścia zauważył z okna swojego mieszkania, jak trzech podejrzanie wyglądających mężczyzn wynosi z sąsiedniego budynku kartony i pakuje je do samochodu. Zawiadomił policję. Okazało się, że w kartonach było 245 litrów spirytusu "Royal Feinspiryt" bez akcyzy. Ekipą kierował Robert Ł., pracujący na co dzień jako inspektor urzędu skarbowego. Pozostali dwaj byli kolegami pomagającymi ładować towar. Przesłuchiwany Robert Ł. zeznał, że spirytus kupił od kolegi - porucznika VIII Flotylli Mariusza W. - Przyjeżdżałem do Świnoujścia kupować alkohol na promach wolnocłowych, ale Mariusz, który był moim kolegą z wojska, obiecał któregoś dnia większą ilość - wyjaśniał inspektor. Według jego relacji miał zapłacić za całość pięć tysięcy złotych. Porucznik Mariusz W. nie przyznał się do handlu alkoholem i zarzucił Robertowi Ł. pomówienie. Każdy obstawał przy swojej wersji. Ostatecznie sąd uznał winę obydwu mężczyzn i skazał inspektora Roberta Ł. na cztery tysiące złotych grzywny, a Mariusza W. na tysiąc złotych. Nie udało się jednak ustalić, skąd porucznik wziął spirytus. Oficer wciąż pracuje w jednostce. Chociaż dowództwa flotylli nie interesuje, co podwładni robią po godzinach pracy, oficer prasowy flotylli komandor Piotr Andrzejewski zna sprawę: - Wiem, że taka sytuacja miała miejsce. Źródło tego alkoholu nie było znane i mógł go kupić na statkach białej floty. Uważam, że oficerowie zarabiają tyle, że nie muszą się trudnić pokątnym handlem spirytusem. W takim przypadku nie stosuje się żadnego wewnętrznego postępowania: - To nie było związane z pracą wojskową. Nie ma więc podstaw do postępowania dyscyplinarnego. Chyba że na przykład pojedzie samochodem w stanie nietrzeźwym i kogoś zabije - mówi komandor Andrzejewski. Stracił równowagę Cztery dni po nocnej wpadce znów pojawił się temat alkoholu. W trakcie powrotnego rejsu z Niemiec za burtę trałowca ORP "Drużno" wypadł marynarz, dwudziestojednoletni Grzegorz W. Zarządzona szybko akcja ratunkowa nie powiodła się. Mimo udziału innych okrętów, także niemieckich, polskich statków, samolotów i śmigłowców, marynarza nie odnaleziono. Prokuratura Wojskowa w Poznaniu podjęła śledztwo. Zeznawali kolejno wszyscy członkowie załogi "Drużna", także niektórzy z towarzyszącego mu ORP "Wicko". - Około szóstej rano Grzegorz W. otrzymał od oficera rozkaz zmycia pokładu w celu usunięcia wymiocin. Marynarz zwrócił się do dyżurnego elektryka z prośbą o włączenie pompy. Potem na pokładzie zaczął podłączać wąż. Widział to z góry sygnalista. Grzegorz W. stanął koło miejsca, w którym podczas postoju w porcie podstawia się trap (schody - red.). W trakcie rejsu miejsce to jest zabezpieczone jedynie dwoma sznurkami. W pewnym momencie schylił się, okrętem bujnęło i wypadł za burtę. Już się nie wynurzył - streszcza zeznania załogi prokurator prowadzący śledztwo, kapitan Waldemar Praszczyk. Wszystko wskazywało więc na wypadek. Jednak półtora miesiąca po tragedii pojawiły się nowe okoliczności. Morze oddało ciało. Znalazła je duńska policja na jednej z plaż niedaleko Kopenhagi. Przeprowadzono sekcję, której wyniki były zaskakujące - anatomopatolog znalazł na krtani marynarza ranę - która mogła pochodzić od uderzenia tępym narzędziem. Kolejne dwie sekcje przeprowadzone w Kopenhadze i Szczecinie nie wykazały już rany, ale też jej nie wykluczyły. We krwi marynarza stwierdzono jednak alkohol - ponad 0,6 promila. Według oceny prokuratury wystawionej na podstawie opinii biegłych - to normalne zjawisko u topielców. Śledztwo umorzono. Rodzina Grzegorza nie pogodziła się jednak z takim zakończeniem sprawy. - Tuż po śmierci zaczęły się anonimowe telefony, od kolegów, że wojsko chce sprawę zatuszować, że to nie był zwykły wypadek - wspomina siostra Agnieszka. - Mówili, że na okręcie była libacja alkoholowa. Sporo osób się upiło, także oficerowie. Co więcej, okręt przewoził dużo alkoholu. Niektórzy wspominali, że mój brat zginął, bo żartował przy kadrze, iż zadzwoni do Polski, mówiąc, że przemycają alkohol. Wszystko zgłosiła prokuraturze. Ponownie wszczęto śledztwo. Nic nowego jednak nie wniosło. - Żaden marynarz nie chciał mi potwierdzić tych informacji. Nic nie wiedzieli o alkoholu - mówi kapitan Praszczyk. Śledztwo umorzono więc drugi raz. Nie było dyscypliny Od tamtych wydarzeń minęły dwa lata. Ich uczestnicy, odbywający wtedy służbę zasadniczą, przeszli do cywila. Odnalezienie byłych marynarzy nie jest łatwe. Mieszkają w różnych częściach Polski. Rozmawiają nieufnie i niechętnie. Po wielu próbach zgodzili się wyjawić "Rzeczpospolitej", co naprawdę wydarzyło się na okręcie. Opowiedzieli o śmierci Grzegorza W. i o alkoholu. Kiedy zdarzyła się tragedia Stanisław Dobrowolski pełnił wachtę na wyższym pokładzie. Jest jedynym naocznym świadkiem. - Stracił równowagę, próbował chwycić się relingu (barierki wokół pokładu - red.), ale mu się nie udało i wypadł. Nie krzyczał, nie machał rękoma - opowiada były sygnalista Dobrowolski. Wspomina, że widział kolegę kilka godzin wcześniej. - Nie był w stanie wejść na GSD (punkt dowodzenia - red.), był zmęczony, prawdopodobnie wcześniejszą imprezą. Moment, w którym spadał W., zauważył Rafał Szkiela, hydroakustyk z sąsiedniego okrętu, pełniący wtedy wachtę jako sternik. - Zobaczyłem, jak coś niebieskiego wypada za burtę. Leciało jak worek, bezwładnie, bez żadnego ruchu. Wspomniana wcześniej impreza odbyła się na pożegnanie wspólnych ćwiczeń. Dwa polskie okręty i niemiecki złączyły się burtami na morzu. - Niemcy mieli beczki z piwem i polewali, były ławeczki, grill. Kadra też piła - opowiada Bartosz Krzemiński, członek załogi "Drużna". Czy tragiczne w skutkach zachwianie równowagi Grzegorza W. wiązało się więc z alkoholem? Nikt z naszych świadków tego nie neguje. Jednak inny uczestnik rejsu opowiada, że do wypadku doszło dzień po imprezie, a W. mógł pić już zupełnie inny alkohol. Na okręcie nie było przecież żelaznej dyscypliny. - My piliśmy w Niemczech, na dyskotece, a kadra piła, kiedy chciała - mówi Krzemiński - Jeden z oficerów wniósł kilka butelek z alkoholem na GSD i tam spożywał go z wachtą, która wówczas pełniła służbę - dodaje Rafał Wnuk, obecnie policjant. Kadra pakowała, marynarze nosili Marynarze wspominają też o naprawdę dużym ładunku alkoholu, jaki miał znajdować się na okręcie, i to nie w celach rozrywkowych. - W niemieckim Olpenitz podjechała pod okręt ciężarówka załadowana wódką "Gorbatschow", whisky "Johnny Walker", likierem "Malibu", koniakami, spirytusem, winem. Było tego sześć albo osiem palet. Na polecenie kadry pomagałem z kolegami wnosić alkohol na okręt do pomieszczeń pod pokładem - opowiada Dobrowolski. - Wtedy w porcie prawie nikogo nie było, bo był dzień wolny. Na okręcie kadra pakowała alkohol, był w pomieszczeniu trałowym, pod mesą (jadalnią - red.), w przetwórniach i chyba oficerowie mieli u siebie w kabinach - relacjonuje Bartosz Krzemiński. Jednak kilka dni później, gdy jednostki powróciły do Świnoujścia i wysocy oficerowie kontrolowali okręty, żadnego alkoholu nie było. - Następnej nocy po śmierci Grzegorza kadra wyrzuciła alkohol za burtę - wyjaśnia Krzemiński. Młodzi marynarze jeszcze przed dopłynięciem do bazy zostali ostrzeżeni: - żadnych rozmów o alkoholu. Nie mówcie też o tym, że Grzegorz pił alkohol, bo rodzina nie dostanie odszkodowania - tłumaczyli oficerowie. - Jak Grzegorz wypadł za burtę, kadra się wystraszyła. Miałem zakaz mówienia komukolwiek, że był wnoszony alkohol i że ktoś był pijany. Zakazał mi tego dowódca okrętu w obecności dowódcy dywizjonu komandora Henryka Białkowskiego. Na lądzie odbywano z nami rozmowy, żeby z nikim nie poruszać tej sprawy i żeby podczas przesłuchania powstrzymywać się od mówienia o tym - Rafał Wnuk wyjaśnia, dlaczego ich zeznania w prokuraturze różnią się od obecnych relacji. Enklawa bezalkoholowa Z oficerem prasowym flotylli komandorem Piotrem Andrzejewskim spotykamy się w budynku sztabu flotylli, w centrum Świnoujścia. Na pytania odpowiada krótko. Czy na jednostkach był większy ładunek alkoholu? - Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Nie zostało to udowodnione, a prokuratura takiego zarzutu nie postawiła. Czy dowódca otrzymał informacje o alkoholu? - Trudno mi zająć stanowisko w tej kwestii, ale nie pamiętam, by takie sygnały były. Czy Grzegorz W. był nietrzeźwy? - W tej sprawie nie mogę zająć stanowiska, gdyż nic na ten temat nie wiem. Komandor rozwija jednak myśl: - Trudno by ktoś spożywał alkohol na służbie. Byłoby niezrozumiałe, gdyby dowództwo okrętu pozwoliło mu na to. Jestem przekonany, że niczego takiego na okręcie nie było. Na okręty i na teren jednostki nie można wnosić alkoholu. W znajdujących się tu bufetach nie ma nawet piwa. Teren jednostek jest enklawą bezalkoholową. Było więcej Tymczasem według informacji marynarzy przemyt alkoholu miał miejsce nie tylko podczas wspomnianego wyżej rejsu. Oficerowie nie kryli się też zbytnio z przeładowywaniem alkoholu z okrętów do swoich samochodów. Po takiej operacji samochody opuszczały teren jednostki. Świadkowie nie wiedzą, gdzie dalej towar trafiał. Jego odbiorcami byli prawdopodobnie cywile, którzy wcześniej dawali pieniądze i składali zamówienie u oficerów. Tak też mogło być właśnie ze sprawą porucznika VIII Flotylli Mariusza W. Dwa okręty takie jak "Wicko" i "Drużno" mogły wziąć przynajmniej kilka tysięcy butelek.- VIII Flotylla Obrony Wybrzeża stacjonuje w Świnoujściu, Kołobrzegu, Dziwnowie i Międzyzdrojach. Powstała w 1965 roku. Tworzą ją obecnie trzy dywizjony okrętów bojowych - wśród nich dywizjon okrętów transportowo-minowych i dywizjon trałowców, stacjonujące w Świnoujściu - oraz dywizjon kutrów zwalczania okrętów podwodnych w Kołobrzegu. W sumie około sześćdziesięciu jednostek. W skład flotylli wchodzą też jednostki brzegowe w Świnoujściu, Międzyzdrojach, Dziwnowie i Kołobrzegu. Służy w niej około trzech tysięcy żołnierzy, w tym dwa tysiące marynarzy i tysiąc kadry. W roku 1994 flotylla przyjęła imię wiceadmirała Kazimierza Porębskiego. Od kilku lat współpracuje z flotami państw NATO: Flotyllą Trałowo-Minową z Olpenitz, 3. Eskadrą Trałowo-Minową z Frederikshavn oraz okrętami z Warnemuende. Dowódcą VIII Flotylli Obrony Wybrzeża jest kontradmirał Stanisław Kasperkowiak. Rocznie flotylla uczestniczy w sześciu, ośmiu rejsach. Polska ma trzy flotylle okrętów: III Flotylla w Gdyni, w skład której wchodzą jednostki uderzeniowe, IX Flotylla na Helu i VIII w Świnoujściu.
Według byłych żołnierzy, którzy odbywali służbę zasadniczą w Świnoujściu, na powracających z rejsu do Niemiec okrętach przewożono ogromne ilości alkoholu. Dwa lata temu w trakcie jednego z takich rejsów w niejasnych okolicznościach zginął marynarz. Do Polski miała wędrować dobrej jakości wódka, spirytus, whisky, koniak, likiery. Kadra oficerska dokonywała zakupów i organizowała przemyt. ryzyko wpadki niewielkie, gdyż służby celne i Straż Graniczna nie są uprawnione do kontroli okrętów wojennych. Mogłyby to robić tylko za zgodą Ministerstwa Obrony Narodowej.Mimo że ryzyko było minimalne, wpaść przecież mogli cywilni nabywcy alkoholu.
Zadziwiająca żywotność stereotypu "polnische Wirtschaft" Język i blaga Polak po napadzie furii. Karykatura "Kladderadatsch" z 16 listopada 1930 r. Niezbyt długie, niemniej jednak ciekawe są dzieje pracy profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft". Napisana w języku niemieckim, ukazała się dwa lata temu w Wiesbaden nakładem wydawnictwa Otto Harrasowitza, wzbudziła żywą dyskusję nie tylko w środowisku naukowym, a obecnie - przetłumaczona przez Isabelę i Svena Sellmerów na polski - doczekała się krajowej edycji, dzięki Wspólnocie Kulturowej Borussia w Olsztynie. Niedaleko tegoż Olsztyna, w warmińskiej wsi Podlejki urodził się w 1937 r. autor tego niezwykłego "nowoczesnego niemieckiego dyskursu o Polsce", dziś profesor na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, jeden z najwybitniejszych polskich germanistów, znawca niemieckiej kultury i literatury. Obszerna, ponad 400-stronicowa praca prof. Orłowskiego poświęcona jest tematowi niemal dziewiczemu w literaturze naukowej: stereotypom dotyczącym stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". O pierwszym z nich tak pisał zmarły niedawno prof. Franciszek Ryszka: "«Polnische Wirtschaft» to chaos, lekkomyślność, rozrzutność, równocześnie jednak także brak higieny, zacofanie, ignorancja. Możliwe były różne kombinacje tych cech. Wśród warstw bogatszych widziano rozrzutność i lekkomyślność, u przedstawicieli «prostego ludu» brak higieny i ignorancję". Zdaniem innych badaczy problemu, interesujący nas termin określa "nieporządek i złą gospodarkę, niedbalstwo i bałagan". Listy z Wilna W jednym z dziewiętnastowiecznych niemieckich zbiorów przysłów możemy przeczytać takie "podsumowanie" naszego kraju: "Polska jest piekłem dla chłopów, rajem dla Żydów, czyśćcem dla mieszczan, niebem dla szlachty, a kopalnią złota dla cudzoziemców". No dobrze, podobne "złote myśli" znajdziemy i w naszych wydawnictwach, ale "polnische Wirtschaft" to co innego! Autorstwo tego, mającego długą historię i niesłychaną żywotność, stereotypu przypisuje się niejakiemu Georgowi Fosterowi, uczonemu i podróżnikowi z Żuław Wiślanych. Naprawdę jednak formuła była już gotowa i nieźle znana wcześniej, choć w myśleniu Niemców (i nie tylko ich) o Polsce zadomowiła się dopiero ok. 1830 r. po edycji listów Fostera. W liście do swojego wierzyciela pisał z Wilna w 1784 roku: "O polnische Wirtschaft, o nieopisanym brudzie, lenistwie, opilstwie i nieudolności całej służby..., o niezdarności rzemieślników, ich niesłychanie kiepskiej robocie, wreszcie o zadowoleniu Polaków [Polaken] z własnego bagienka, a także ich przywiązaniu do rodzinnych zwyczajów nie chcę pisać już nic więcej, aby nie przedłużać tego listu". W tym samym roku, w liście do przyjaciela, opisując posiadłość biskupa Massalskiego w Werkach koło Wilna, zauważa: "Ale i ten majątek, najlepszy w okolicy, to polnische Wirtschaft". Honorowi głupcy Polska gospodarka i jej zadziwiający stan, tak żywo interesowały naszych zachodnich sąsiadów, że dawali temu wyraz nie tylko w książkach, ale i w operetkach, i filmach (1928 rok). W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację (nie wiedzieli jeszcze, że będzie to Wielka Emigracja) Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale... anarchiści. Literatura, szczególnie w obiegu trywialnym, kultywowała jednak mity szlachetnych Polaków i pięknych Polek. We wrześniu 1831 r. poeta Franz Grillparzer tak skomentował upadek Warszawy: "I tak żeś upadło, miasto honoru,/ Ostatnia ostojo bohaterstwa!/ Czemu żeś wierzyło, miasto szlachetnych głupców,/ Że świat pomoże ci w wielkiej potrzebie?". Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem. Pole dla satyryków Do Polaków przylgnęła w XIX wieku ironiczna etykieta "zawodowych rewolucjonistów Europy". W sumie, byliśmy i jesteśmy z niej dumni. Zgoła inaczej postrzegali to Niemcy. Nieprzypadkowo Günter Grass wprowadza na karty "Blaszanego bębenka" Don Kichota - "tego bardzo zdolnego Polaka". W tej samej powieści Oskar chce wybijać szyby "dla Polski i polskiej gospodarki, rosnącej dziko, a jednak wciąż wydającej owoce". Na funkcjonowanie stereotypu "polnische Wirtschaft" wskazuje zarówno gliwicka tetralogia Horsta Bienka, jak "Heimat-Museum" Siegfrieda Lenza. "Polnische Wirtschaft" od lat stanowi świetny materiał źródłowy dla niemieckich satyryków i karykaturzystów. Pomińmy tu okres III Rzeszy, rzetelnie zresztą opisany i udokumentowany przez Huberta Orłowskiego, ale i w innych latach dowcipów o polskiej gospodarce czy polskim sejmikowaniu nie brakowało. Także, o czym nie zawsze pamiętamy, w czasach pierwszej "Solidarności", kiedy to wcale nie tylko NRD-owskie, ale i zachodnioniemieckie pisma wielce się dziwiły, że Polacy w tak fatalnej sytuacji ekonomicznej strajkują. Do "polnische Wirtschaft" "Solidarność" pasowała jak ulał, dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego drwiny i szyderstwa uległy wyciszeniu. Krokodyle łzy Jako motto do swojej pracy wybrał Hubert Orłowski cytat z Maxa Frischa: "Język jako nośnik przesądów! Mógłby nas łączyć, lecz przeciwnie, przez uprzedzenia śmiertelnie nas dzieli. Język i kłamstwo!". Czy naprawdę skazani jesteśmy na wieczne uleganie myślowym stereotypom? Niełatwo tu o optymizm. Latem ubiegłego roku "Hannoversche Allgemaine" cytowało jedną z ofiar powodzi: "To był ogromny bałagan", a w komentarzu lało krokodyle łzy: "Aż się narzuca owo fatalne uprzedzenie do polnische Wirtschaft". Cóż, jak twierdzi prof. Janusz Tazbir, stereotypy będące "wiedzą w pigułce" - żyją najdłużej. Ostatnimi laty zmieniło się tylko jedno. Jeszcze w "Szczurzycy" Grass suponował, że z niemieckiego punktu widzenia nie co innego, a właśnie polska gospodarka stanowi podstawę realnego socjalizmu. Mur berliński został jednak zburzony i oto, jak pisał Andrzej Szczypiorski, "okazało się nagle, że nie była to tylko «polnische», lecz po prostu «sozialistische Wirtschaft»". Nie zmienia to faktu, że stereotyp jest żywy, a podtrzymują go codzienne wiadomości, w których napady polskich skinów na obcokrajowców, kradzieże samochodów i "przekręty" w majestacie prawa zdecydowanie przeważają nad osiągnięciami Góreckiego czy Preisnera. Dobre chęci Profesor Orłowski jest człowiekiem twardo trzymającym się rzeczywistości. "Nie łudźmy się - czytamy - że przekazanie wiedzy o Uniwersytecie Jagiellońskim czy o Marii Curie-Skłodowskiej przyczyni się do wyeliminowania tego nadrzędnego i jakże wygodnego stereotypu. Również postulaty Herberta Czai wynikają z myślenia życzeniowego: «Apeluję, aby Polska nie kierowała się marzeniem o upokorzeniu Niemiec. Ale i Niemcy nie powinni mówić o wyimaginowanym obrazie nieustannego chaosu i bezsilności, wynikających z polnische Wirtschaft. Obie strony muszą nabrać do tych spraw dystansu». Obce są mi tego rodzaju woluntarystyczne i przepełnione dobrymi chęciami refleksje. Życzyłbym sobie natomiast bardzo gorąco, aby nadszedł czas, kiedy stereotyp polnische Wirtschaft nie będzie już określać habitusu wspólnoty, do której należę". Krzysztof Masłoń Hubert Orłowski "Polnische Wirtschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce". Przekład: Isabela Sellmer i Sven Sellmer. Wspólnota Kulturowa Borussia, Olsztyn 1998.
Praca profesora Huberta Orłowskiego o "polnische Wirtschaft" wzbudziła żywą dyskusję w środowisku naukowym. Ostatnio została przetłumaczona również na język polski. Porusza temat niemal nieobecny do tej pory w literaturze: stereotypy dotyczące stosunków polsko-niemieckich, ze szczególnym uwzględnieniem najsilniejszych z nich: "polnische Wirtschaft" i "polnische Reichstag". Pierwszy z terminów prof. Franciszek Ryszka opisywał jako: chaos, lekkomyślność, rozrzutność (wśród warstw bogatszych), równocześnie także brak higieny, zacofanie, ignorancję (u przedstawicieli prostego ludu). Za twórcę stereotypu "polnische Wirtschaft" uznaje się Georga Fostera, uczonego i podróżnika z Żuław Wiślanych. W stereotyp myślenia o Polsce wpisywały się wydarzenia historyczne. Po klęsce powstania listopadowego, udających się na emigrację Polaków witano niczym bohaterów, wkrótce jednak Niemcy doszli do wniosku, że to nie patrioci miłujący wolność, ale... anarchiści. Stereotyp "polnische Wirtschaft" nigdy by może nie zaistniał, gdyby nie głębokie różnice dzielące polskie cnoty szlacheckie od niemieckich cnót mieszczańskich, gdyby nie jeszcze głębszy przedział między katolicyzmem i protestantyzmem. Do dyskusji włącza się Herbert Czaja: „Apeluję, aby Polska nie kierowała się marzeniem o upokorzeniu Niemiec. Ale i Niemcy nie powinni mówić o wyimaginowanym obrazie nieustannego chaosu i bezsilności, wynikających z polnische Wirtschaft. Obie strony muszą nabrać do tych spraw dystansu".
ROSJA Władimir Putin już teraz zdobył olbrzymi kredyt zaufania wśród przeciętnych Rosjan. Są regiony, w których poparcie dla niego deklaruje ok. 80 proc. wyborców. Program twardego liberała Władimir Putin budzi nadzieję FOT. (C) REUTERS SŁAWOMIR POPOWSKI W Rosji rozpoczęła się kampania prezydencka, ale nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że faworytem jest Władimir Putin, którego Rosjanie - o czym świadczą wszystkie sondaże i badania opinii publicznej - pokochali, zanim przejął obowiązki od ustępującego prezydenta. To jeszcze nie jest tak wielka miłość jak ta, którą dziesięć lat wcześniej obdarzyli Borysa Jelcyna, ale mechanizm kreowania nowego charyzmatycznego przywódcy został już uruchomiony. Z jedną tylko różnicą: Jelcyna Rosjanie pokochali za to, że miał odwagę przeciwstawić się wszechwładnym rządom KPZR i jej aparatu. Putin budzi zaś nadzieję, że po latach chaosu uda mu się zaprowadzić w kraju porządek i przywrócić Rosji jej dawną wielkość. Nadzieja Rosjan Władimir Putin już teraz zdobył olbrzymi kredyt zaufania wśród przeciętnych Rosjan. Są regiony, w których poparcie dla niego deklaruje ok. 80 proc. wyborców. I chociaż mało kto ma złudzenia co do tego, jakie były rzeczywiste powody błyskawicznego awansu Putina (kontrolowane przekazanie rządów człowiekowi, który zapewni trwałość stworzonego przez Jelcyna systemu politycznego i wpływów związanych z nim klanów), to przecież wiara wyborców jest najważniejsza. A większość z nich chce wierzyć, że Władimir Putin przyszedł tylko po to, aby uratować państwo, i - jak twierdzą jego zwolennicy - już dokonał rzeczy niemożliwej. W czasie największego kryzysu i upadku pokazał, że można się odbić od dna i ponownie skonsolidować naród, przywrócić mu wiarę w jego zdolności i wielkość. Bo przecież - dowodzą - dysponująca tak olbrzymimi zasobami i potencjałem intelektualnym Rosja jest skazana na bycie mocarstwem. Inaczej grozi jej rozpad i degradcja. - Rosja znowu musi stać się potężnym państwem, szanowanym na całym świecie. Ale aby to się spełniło, należy powstrzymać proces rozpadu, a zacząć trzeba od przywrócenia porządku na Kaukazie oraz likwidacji siedliska zarazy w Czeczenii - powtarza Putin. I tego oczekują od niego wyborcy. On sam ze swoim zachowaniem, z retoryką, niekiedy żołnierską, jest - jak słusznie zauważył Bartłomiej Sienkiewicz z Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie - dokładnie taki, jakim chcą go widzieć Rosjanie. I to może jest najgroźniejsze. Putin reformator U schyłku wieku w Moskwie podjęto dwie wielkie próby reformatorskie. Pierwszą realizował Michaił Gorbaczow, który przegrał, ponieważ uwierzył, że można zbudować nowoczesne państwo z efektywną gospodarką, nie burząc systemu komunistycznego. Drugą próbę, o wiele bardziej udaną, podjął Borys Jelcyn, który wprawdzie bez wahania pożegnał się z komunizmem, ale uruchomił procesy, nad jakimi nie był w stanie zapanować. Stworzony przez niego system polityczny opiera się na procedurach demokratycznych, lecz jednocześnie - jak to określiła Lilia Szewcowa z moskiewskiej Fundacji Carnegie - jest to swego rodzaju "monarchia elekcyjna", w której parlament ma niewiele do powiedzenia, a cała władza pozostaje w rękach prezydenta odpowiedzialnego przed Bogiem i historią. Prawie całkiem nieskuteczne okazały się natomiast jelcynowskie reformy rynkowe. W rezultacie narodziła się hybryda - do cna skorumpowany system kapitalizmu politycznego, w którym kryzys ekonomiczny i chaos gospodarczy mają charakter chroniczny. Teraz Władimir Putin zapowiada trzecią próbę, która ma być naprawą obu poprzednich. Po raz pierwszy od czasów Gorbaczowa (przed ogłoszeniem swojej pieriestrojki zorganizował on wielką naradę nad postępem naukowo-technicznym, której rezultatem była bardzo krytyczna ocena stanu państwa radzieckiego i jego szans w wyścigu technologicznym z Zachodem) Putin powołał specjalne Centrum Studiów Strategicznych, które ma przygotować kompleksową strategię rozwoju Rosji do roku 2015. Jednocześnie kilka dni przed nowym rokiem, ale - jak wynika z relacji samego Putina - już po tym, jak dowiedział się o planowanej dymisji Borysa Jelcyna, opublikował w Internecie swój artykuł programowy "Rosja na przełomie tysiącleci". Jedni dostrzegli w nim wyłącznie wolę kontynuowania reform liberalnych i demokratycznych, lekceważąc etatystyczne i mocarstwowe ambicje jego autora, podczas gdy inni - przeciwnie - skoncentrowali się na krytyce tych ostatnich. Pierwsi zwracali uwagę przede wszystkim na współpracę Putina z liberalnym demokratycznym merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem, podczas gdy dla drugich najważniejszy był okres służby w KGB. Liberalna w formie, narodowa w treści Główną ideę artykułu - szeroko już prezentowanego w "Rz" - można sprowadzić do próby połączenia dwóch przeciwstawnych koncepcji: liberalizmu z rządami twardej ręki, tak jak to rozumieją Rosjanie. Z jednej więc strony Putin stwierdza, że Rosja nie ma innej drogi jak demokratyczna, ale z drugiej domaga się ustanowienia silnej władzy państwowej, gdyż - jak dowodzi - w warunkach rosyjskich jedynie państwo może być gwarantem porządku oraz główną siłą przemian i tylko taka prawdziwie silna władza może uchronić kraj przed kolejnymi kataklizmami i rewolucjami. To bardzo niebezpieczne założenie, zwłaszcza że jednocześnie opowiada się on za utrzymaniem w niezmienionej postaci obowiązującej konstytucji rosyjskiej. Konstytucja ta - potocznie nazywana "jelcynowską" - była ustawą zasadniczą pisaną przez Jelcyna i właśnie za to krytykowaną, że pisano ją wyłącznie "pod niego". Gwarantuje ona prezydentowi niemal nieograniczoną władzę autorytarną - o ile w wydaniu Jelcyna autorytaryzm miał charakter "miękki", patriarchalny, o tyle w przypadku następcy może być już bardzo różnie. O Jelcynie - pisał komentator "Izwiestii" Jewgienij Krutikow - było wiadomo, że w żadnym razie nie przekroczy cienkiej linii oddzielającej prezydencką formę rządów od autorytarnej, a co wiemy o Putinie? W jego artykule programowym zwraca uwagę jeszcze jedna teza. Putin uznaje uniwersalne wartości demokracji i gospodarki rynkowej, ale równocześnie domaga się ich dostosowania do realiów rosyjskich. Nie byłoby to jeszcze niepokojące, gdyby nie zawarte w artykule wyjaśnienie, o jakie realia rosyjskie chodzi. A chodzi o system, którego fundamentem mają być takie zasady, jak: patriotyzm, mocarstwowość, etatyzm i nadrzędność kategorii państwa, a wreszcie solidaryzm społeczny, przeciwstawiany zachodniemu indywidualizmowi. Mówiąc krótko, chodzi o stworzenie systemu, który byłby liberalny i demokratyczny w formie, za to bardzo narodowy w treści. Wszystko to razem to nic innego jak próba powrotu - w innej postaci - do starej koncepcji "trzeciej drogi", o której marzyli kiedyś rosyjscy komuniści zapatrzeni w model chiński. Z tym, że o ile w ich wydaniu fundamentem miała być silna władza partii, o tyle teraz mówi się wyłącznie o silnej władzy państwowej, którą - zgodnie z konstytucją - w najszerszym zakresie zagwarantowano prezydentowi. W gospodarce bez odpowiedzi Wreszcie gospodarka. Trzeba przyznać, że Putin w wyjątkowo otwarty i krytyczny sposób przedstawia jej stan po 10 latach reform. Ale poza hasłami i jasno formułowanymi celami nie podaje żadnych recept, jak je osiągnąć. - Rosja - pisze - przy 8-procentowym tempie wzrostu może za 15 lat dogonić Hiszpanię i Portugalię, a przy 10-procentowym w tym samym czasie doścignie Francję i Wielką Brytanię. Tylko jak tego dokonać, a jednocześnie zachować poparcie generałów domagających się pieniędzy na armię i inwestowania w przemysł zbrojeniowy. Jak zdobyć nowe kredyty zagraniczne, skoro już na spłatę dotychczas zaciągniętych brakuje pieniędzy (tegoroczna rata wynosi 9 mld dolarów). Jednocześnie - zgodnie z oczekiwaniami wyborców - podkreśla się mocarstwowe ambicje Rosji i próbuje prowadzić politykę, w najlepszym razie, "zimnego pokoju" z Zachodem. Wreszcie, jak dokonać potrzebnej restrukturyzacji rosyjskiej gospodarki bez naruszenia żywotnych interesów i sfer wpływu potężnych monopolistów oraz grup finansowych, co może wywołać potężny opór tych ostatnich. Putin obiecuje, że będzie "regulować działalność monopoli", ale co to znaczy w praktyce, np. w odniesieniu do "Gazpromu" albo baronów naftowych? - Na razie na te pytania brak jakiejkolwiek odpowiedzi. Cztery scenariusze Rosyjscy komentatorzy przewidują teraz różne scenariusze rozwoju sytuacji w Rosji w razie zwycięstwa wyborczego Putina, które - jak pisał w "Rz" Zdzisław Raczyński - obecnie może mu odebrać tylko jakiś kataklizm. Może to być kolejny wariant rosyjskiego jedynowładztwa, jeśli przyszły prezydent, jak zwykle otoczony pochlebcami i wspierany przez armię, uwierzy we własną nieomylność; ale możliwy jest też model Pinocheta: "białego" dyktatora, który żelazną ręką dokonuje liberalnych reform rynkowych. Możliwy jest wreszcie scenariusz, określany jako południowokoreański albo latynoamerykański, sprowadzający się do tego, że kilkadziesiąt największych korporacji będzie korzystało z poparcia państwa i wszelkich możliwych ulg, podczas gdy reszta zostanie skazana na wegetację. I na koniec czwarty scenariusz - uznawany za najbardziej realistyczny - będący mieszaniną elementów każdego z wcześniej wymienionych. Który z tych scenariuszy wybierze Władimir Putin, pokaże przyszłość. Teraz jego najważniejszym zadaniem jest zwycięstwo już w pierwszej turze wyborów prezydenckich i uzyskanie jak najwyższego poparcia wyborców, bo tylko takie wyniki mogą mu zapewnić legitymację podobną do tej, którą na początku lat 90. cieszył się Jelcyn po złożeniu Rosjanom obietnicy wielkiej transformacji. W tym sensie marcowe głosowanie będzie raczej plebiscytem popularności Putina aniżeli rzeczywistymi wyborami. Potem będzie to, co zwykle: nowy prezydent, który do niedawna występował w roli namiestnika Borysa Jelcyna i "wybrańca" tzw. rodziny, zapewne zacznie się dystansować od dawnych popleczników, aż dojdzie do całkowitego zerwania, i za wszelką cenę będzie budować własną pozycję, jako w pełni samodzielnego niezależnego prezydenta. W pierwszym etapie zapewne do tego będzie się sprowadzać hasło budowania silnej władzy państwowej, które już wysunął. Dopiero wtedy okaże się też w praktyce, jak silny jest Putin i czy będzie go jeszcze stać na podjęcie obiecywanej kolejnej próby programowego reformowania Rosji, czy ponownie wszystko pozostanie na łasce żywiołu.
W Rosji rozpoczęła się kampania prezydencka, ale nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że faworytem jest Władimir Putin, którego Rosjanie pokochali, zanim przejął obowiązki od ustępującego prezydenta. To jeszcze nie jest tak wielka miłość jak ta, którą dziesięć lat wcześniej obdarzyli Borysa Jelcyna, ale mechanizm kreowania nowego charyzmatycznego przywódcy został już uruchomiony. Z jedną tylko różnicą: Jelcyna Rosjanie pokochali za to, że miał odwagę przeciwstawić się wszechwładnym rządom KPZR i jej aparatu. Putin budzi zaś nadzieję, że po latach chaosu uda mu się zaprowadzić w kraju porządek i przywrócić Rosji jej dawną wielkość. U schyłku wieku w Moskwie podjęto dwie wielkie próby reformatorskie. Pierwszą realizował Michaił Gorbaczow, który przegrał. Drugą próbę, o wiele bardziej udaną, podjął Borys Jelcyn. Teraz Władimir Putin zapowiada trzecią próbę, która ma być naprawą obu poprzednich. Putin powołał specjalne Centrum Studiów Strategicznych, które ma przygotować kompleksową strategię rozwoju Rosji do roku 2015. Jednocześnie kilka dni przed nowym rokiem opublikował w Internecie swój artykuł programowy "Rosja na przełomie tysiącleci". Główną ideę artykułu można sprowadzić do próby połączenia dwóch przeciwstawnych koncepcji: liberalizmu z rządami twardej ręki, tak jak to rozumieją Rosjanie. W jego artykule programowym zwraca uwagę jeszcze jedna teza. Putin uznaje uniwersalne wartości demokracji i gospodarki rynkowej, ale równocześnie domaga się ich dostosowania do realiów rosyjskich. Mówiąc krótko, chodzi o stworzenie systemu, który byłby liberalny i demokratyczny w formie, za to bardzo narodowy w treści. Wreszcie gospodarka. Trzeba przyznać, że Putin w wyjątkowo otwarty i krytyczny sposób przedstawia jej stan po 10 latach reform. Ale poza hasłami i jasno formułowanymi celami nie podaje żadnych recept, jak je osiągnąć. Rosyjscy komentatorzy przewidują teraz różne scenariusze rozwoju sytuacji w Rosji w razie zwycięstwa wyborczego Putina. Który z tych scenariuszy wybierze Władimir Putin, pokaże przyszłość.
"Mistrz i Małgorzata" w Bielsku-Białej Woland, wróć! Henryk Talar jako Piłat (gra także rolę Wolanda) FOT. ANDRZEJ MARIA MARCZEWSKI - Zaczynamy - woła zza reżyserskiego pulpitu Andrzej Maria Marczewski. - Gdzie Mistrz? - Poszedł przymierzyć koronę cierniową - odpowiada inspicjentka i informuje go również, że zachorował aktor, który miał grać Riuchina i Judę. Trudno, jego kwestie będzie mówił reżyser. - O, jest już Mistrz! - O, bogowie moi - odnaleziony aktor wypowiada pierwsze kwestie roli Mistrza. W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej pod nową dyrekcją Henryka Talara trwa próba "Mistrza i Małgorzaty". Spektaklu, którego premiera przewidziana jest na najbliższą sobotę, 7 lutego. Słynny utwór Michała Bułhakowa przez wielu znawców przedmiotu uważany jest za najważniejszą powieść dwudziestego wieku. W polskich księgarniach rozeszły się już 22 jej wydania. Bielszczanie nie kryją radości, że przedstawienie "Mistrz i Małgorzata", które pierwotnie miało być wystawione w Częstochowie, wraz z byłym dyrektorem tej sceny Henrykiem Talarem, zostało przeniesione do ich miasta. Prasa lokalna zapowiada spektakl jako "absolutny przebój sezonu". Czwarte spotkanie Andrzej Maria Marczewski jest autorem pierwszej scenicznej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" w Polsce. Pełnej wersji powieści, bo fragmenty utworu Bułhakowa wystawiano już wcześniej: Danuta Michałowska w Teatrze Jednego Aktora Estrady Krakowskiej występowała w monodramie "Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano" (1971); adaptacja Piotra Paradowskiego pojawiła się na scenach Katowic (1973), a następnie Wrocławia, Krakowa i Tarnowa; a Krystyny Gonet i Krzysztofa Jasińskiego ("Pacjenci") w Teatrze STU w Krakowie (1976). Sporym rozgłosem cieszyła się też wersja warszawska powieści Bułhakowa w adaptacji i reżyserii Macieja Englerta na scenie Teatru Współczesnego (1987), z kreacją aktorską Mariusza Dmochowskiego w roli Piłata. Obecnie jednak żaden teatr w Polsce nie ma "Mistrza i Małgorzaty" w repertuarze. Premiera polska pierwszej pełnej wersji scenicznej "Mistrza i Małgorzaty" odbyła się 27 kwietnia 1980 r. w Wałbrzychu. Andrzejowi Marii Marczewskiemu udało się przedstawić wszystkie zasadnicze wątki powieści, a nawet oszukać cenzurę i uzupełnić tekst o fragmenty nieobecne w dostępnym wówczas polskim przekładzie. Autorami pierwszego polskiego tłumaczenia byli: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski. Na ten "kanoniczny" przekład reżyser zdecydował się także w Bielsku-Białej, choć zastanawiał się, czy nie przenieść powieści na scenę w nowszym tłumaczeniu Andrzeja Drawicza. - "Mistrz i Małgorzata" stał się dla mnie najważniejszą i ogromnie bliską lekturą, odkąd, jeszcze w czasie studiów, miałem okazję przeczytać drukowany w odcinkach w radzieckim czasopiśmie "Moskwa" oryginał utworu - zdradził reżyser. - Książka jest nie tylko uczciwa, ale i magiczna. Przeszedłem moskiewskim szlakiem przygód bohaterów powieści i śladami jej autora. Miałem okazję rozmawiać z Lubow Biełozierską-Bułhakową, drugą żoną pisarza. Byłem na grobie Bułhakowa, na cmentarzu Nowodiewiczym, gdzie został pochowany niedaleko Czechowa i Stanisławskiego. Na zamalowanych graffiti ścianach klatki schodowej przy ulicy Sadowej 302 można dziś przeczytać inskrypcję: "Woland, wróć!". Reżyser, który na cześć Bułhakowa swojej córce dał na imię Małgorzata, do realizacji "Mistrza i Małgorzaty" powracał jeszcze w teatrach Płocka (1981) i Bydgoszczy (1988). - Wystawiałem już tę sztukę trzy razy i każda z wersji była inna, modyfikowana, bo nie lubię chodzić własnymi tropami - zapewnia Andrzej Maria Marczewski. - Pierwszy mój spektakl w Wałbrzychu trwał pięć i pół godziny. Ten nie przekroczy trzech godzin. Jest to jedyne ograniczenie, które mi narzucił dyrektor Henryk Talar. Podwójny Talar Samemu dyrektorowi przypadło w udziale zagranie ról Wolanda i Piłata. Koncepcja najnowszej inscenizacji przewiduje bowiem nieustanne przenikanie się dwóch planów czasowych i występujących w nich postaci. Po raz pierwszy główni bohaterowie - pojawiający się to w planie historycznym, to znów współczesnym Bułhakowowi - grani są przez tego samego aktora. Czasy się nakładają, dramatis personae przeistaczają się bezpośrednio na oczach widzów, co zadanie wykonawców czyni szczególnie odpowiedzialnym i trudnym. - Jest to zgodne z tym, co dzisiaj wiemy o równoległych światach, względności czasu i zakrzywionej przestrzeni - mówi reżyser. - Mam nadzieję, że nasze przedstawienie będzie skłaniało do refleksji. Że okaże się ważne dla ludzi myślących, szukających w teatrze czegoś więcej niż tylko wypoczynku i rozrywki. Role Wolanda i Piłata wyznaczają temperaturę spektaklu. Henryk Talar nie ma więc łatwego zadania. Tym bardziej, że w zakończeniu spektaklu obie grane przez niego postacie spotykają się w tym samym miejscu i czasie! Podwójna rola - demonicznego Wolanda i Piłata o umęczonej duszy - jest aktorskim debiutem Talara na bielskiej scenie, której dyrektoruje od początku bieżącego sezonu. Jako reżyser dał się już zresztą poznać publiczności Bielska-Białej. Wystawił "Zemstę" Fredry, zgodnie chwaloną przez recenzentów. Poza Talarem szczególnie ważne role i zadania aktorskie w "Mistrzu i Małgorzacie" otrzymali również: Kuba Abrahamowicz (Mistrz i Jeszua), Kazimierz Czapla (Berlioz i Afraniusz), Bartosz Dziedzic (Iwan Bezdomny i Mateusz Lewita), Barbara Guzińska (Małgorzata i Magdalena), Grzegorz Sikora (Marek Szczurza Śmierć i Azazello). W spektaklu występuje osiemnastu aktorów oraz kilku statystów. W poprzednich wersjach wykonawców było znacznie więcej, ponaddwukrotnie. Ponaddwukrotnie - ponieważ reżyser stworzył bardzo zwartą adaptację, eliminując dodatkowo spore partie tekstu i wiele postaci. Przetarg na urywanie głowy Inscenizator szczególnie ograniczył sceny obyczajowe z rzeczywistości radzieckiej lat 20. i 30., wychodząc ze słusznego założenia, że dziś, po rozpadzie ZSRR i upadku muru berlińskiego, nie wywołują już takich rumieńców emocji, jak w pamiętnych latach osiemdziesiątych. Dzięki temu wyeksponowane zostały wątki Jeszuy i Piłata oraz Mistrza i Wolanda, przez co cała historia zyskała na ostrości i nabrała dodatkowej wagi. Czynnikiem budującym prawdziwie magiczną przestrzeń spektaklu jest muzyka Tadeusza Woźniaka, stałego współpracownika reżysera. Jest to na nowo opracowana partytura, w której zawarte są motywy i melodie znane z poprzednich wersji "Mistrza i Małgorzaty" Marczewskiego. Nie po raz pierwszy reżyser współpracuje także z Jerzym Wojtkowiakiem, choreografem z Poznania. Zrobili już razem kilka widowisk i musicali. Bielskie przedstawienie rozegrane zostanie w przestrzeni zdominowanej przez czerń zaprojektowanej przez Tadeusza Smolickiego scenografii i grę świateł. Od stolika reżyserskiego dobiegają szepty. Ustalenia szczegółów scenograficzno-kostiumowych: - Szatę Jeszuy trzeba zmienić - słychać głos Marczewskiego. - To nie może być szpitalna biel. - Złamiemy ją, będzie herbaciana - zgadza się Smolicki. - Rękawiczki Wolanda nie powinny być czerwone. - Dostanie cieliste. - Gazeta! Gazeta musi być ruska. Przygotujcie też paszport i wizytówkę dla Wolanda. W widowisku nie zabraknie spektakularnych atrakcji. Do nich z pewnością będzie należało przemieszczanie się Małgorzaty i świty Wolanda w powietrzu - także nad głowami widzów parteru. Pomocą w tym dziele służyć będzie doglądany przez ekspertów sprzęt alpinistyczny. Na przygotowanie seansu czarnej magii teatr urządził przetarg wśród sztukmistrzów i iluzjonistów. Służyli też pomocą przy dość skomplikowanej scenie odrywania głowy konferansjerowi. Dziennikarze lokalnej prasy dali wyraz przekonaniu, że po tej premierze do teatru trzeba będzie wzywać egzorcystę. Janusz R. Kowalczyk
W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, którego dyrektorem został niedawno Henryk Talar, trwają próby do spektaklu na podstawie "Mistrza i Małgorzaty" Michała Bułhakowa. Premiea zaplanowano na 7 lutego. Książka rosyjskiego pisarza uważana jest przez wielu za najważniejszą powieść XX wieku. W polskich księgarniach rozeszły się już 22 jej wydania. Spektakl pierwotnie miał być wystawiony w Częstochowie, ale wraz ze zmianą na stanowisku dyrektorskim zostało przeniesione do Bielska-Białej. Reżyserem spektaklu jest Andrzej Maria Marczewski, który już po raz czwarty będzie wystawiał "Mistrza i Małgorzatę". Marczewski jest też autorem pierwszej scenicznej adaptacji tego utworu. Wcześniej wystawiano tylko jego fragmenty w latach 1971,1973 oraz 1976. W Warszawie powieść Bułhakowa we fragmentach wystawiono tylko raz w 1987 r. Reżyserował Maciej Englert, a w roli Piłata wystąpił Mariusz Dmochowski. Polska premiera pierwszej scenicznej wersji miała miejsce 27 kwietnia 1980 r. w Wałbrzychu. Ta adaptacja będzie różnić się od poprzesnich tym, że dwa światy, ten radziecki i ten starożytny, będą się cały czas przenikać. Aktorzy będą grali podwójne role. Dyrektor teatru zostanie Wolandem i Piłatem, a Kuba Abrahamowicz Mistrzem i Jeszuą. W sumie w spektaklu występuje 18 aktorów oraz kilku statystów. Muzykę do spektaklu napisał Tadeusz Woźniak. Za choreografię odpowiada Jerzy Wojtkowiak a scenografię przygotował Tadeusz Smolicki.
The Race - wyścig jakiego nie było Sztorm na żywo KRZYSZTOF RAWA Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita". Założenia regulaminowe są jasne i zwięzłe. Około dziesięciu superjachtów wystartuje 31 grudnia 2000 roku o północy z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów trzy oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny, ominie trzy przylądki: Dobrej Nadziei, Leuuwin oraz Horn. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, nie ma podziału na klasy, za to są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić naprawdę najlepszych. Jak dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador. Śladem bohaterów Verne'a Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci poprzez stworzenie ogólnoświatowego (w sensie dosłownym i symbolicznym) spektakularnego widowiska sportowego. Pomysł powstał we Francji, w której wyścigi żeglarskie wywołują chyba największe w Europie społeczne emocje, co przekłada się na zainteresowanie sponsorów. Organizatorami regat są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom. Do rywalizacji staną wszyscy najlepsi żeglarze. W sensie sportowym jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 roku współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund. To wynik uzyskany w 1997 roku przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Pierwszym rekordzistą tej rywalizacji, który pokonał wyznaczoną przez Verne'a symboliczną książkową barierę 80 dni był też Francuz Bruno Peyron. Na katamaranie Commodore Explorer (obecnie Polpharma-Warta) przepłynął trasę w 79 dni, 15 minut i 56 sekund. Kamery na maszt Wymiar medialny The Race jest tak samo ważny jak sportowy, a może nawet ważniejszy. W programie regat mówi się o dotarciu z przekazem do 7,5 miliarda odbiorców w ponad 170 krajach w trakcie trwania całego wyścigu. Dystrybucję telewizyjnego obrazu i pełną opiekę medialną zlecono firmie Trans World International (TWI), czyli filii International Management Group (IMG) założonej w 1960 roku przez Marka MacCormacka. IMG ma w ręku ogromną władzę nad światowym sportem. Zarządza m. in. turniejem wimbledońskim, turniejami golfowymi British Open i US Open, prowadzi interesy wielu sław takich jak Andre Agassi, Pete Sampras, czy słynny skiper (dowódca jachtu) Dennis Conner, jeśli wrócić do żeglarstwa. Agencja TWI zajęła się żeglarstwem w latach 80. i to od razu wydarzeniami z najwyższej półki. Od 20 lat do dziś zarządza m. in. Pucharem Ameryki, jest odpowiedzialna za prestiżowe regaty Whitbread (wyścig dokoła świata załogowych jachtów jednokadłubowych). Wedle szefów TWI właśnie w The Race powinny zostać pobite rekordy transmisji regat Whitbread z 1997/98 roku: ponad 800 godzin programów na całym świecie. W tym celu każdy jacht dostanie na pokład 10 kamer, możliwe będą relacje na żywo z wybranego miejsca oceanu i jednostki. Przewiduje się transmisje na okrągło w internecie i na żądanie rozmowy z wybranymi członkami załogi. Słowem wykorzystane ma być wszystko, co daje współczesna technika satelitarna, teletransmisyjna i multimedialna. Wszystkie obrazy i dźwięki będą rozprowadzane przez Centrum Medialne w Paryżu. Wabik na sponsorów Cała ta moc technologii posłuży do do zaprezentowania sponsorów wydarzenia, czyli tych, którzy zapłacą za wykorzystanie supernowoczesnych jachtów jako nośników reklamowych. Szczegóły wielu kontraktów w The Race zapewne pozostaną nieznane, ale dla przeciętnego widza będzie jasne, że największe logo na głównym żaglu każdego z jachtów należy do sponsora tytularnego, także kolorystyka jednostki podlega ścisłym prawom rynku. Miejsc na umieszczanie reklam jest w żeglarstwie dużo, bo oznaczyć można nie tylko ogromne żagle (na niektórych jachtach powyżej 1000 m kw.) i kadłuby, ale także pokłady (widok z helikoptera!), bomy, pokrowce na żagle, a także stosownie ubrać zespół, postawić flagi, balony i namioty w portach, wreszcie pomalować samochody dostawcze. Wielkim wabikiem na sponsorów stał się głośny przykład mało znanej grupy kapitałowej zajmującej się obrotem wierzytelności Intrium Justitia, która w regaty Whitbread 1993/94 zainwestowała 3 mln funtów szterlingów i uzyskała wedle wyliczeń szwedzkiej agencji marketingowej Imedia AB zwrot z inwestycji w postaci czasu antenowego i publikacji o wartości 28 622 178 funtów. Żeby być dokładnym, przez parę miesięcy trwania regat o Intrium Justitia napisano w prasie dziewięciu krajów zachodnioeuropejskich 10 548 razy, w radiu mówiono 1124 minuty, a w telewizji pokazano przez 5448 minut. Cena akcji grupy na londyńskiej giełdzie wzrosła w czasie regat o 65 procent. Ryzyko nowości Regaty The Race będą dla każdego uczestnika droższe, niż 3 mln funtów. Koszty najbogatszych można szacować na przykładzie syndykatu Club Med, który przygotowuje się do The Race mając 15 mln dolarów. Nowy superjacht Team Philips Brytyjczyka Pete'a Gossa kosztował 4,1 mln dol. Kapitan Roman Paszke, gdy wstępnie tworzył program uczestnictwa w wyścigu, planował wysokość wkładu finansowego dla sponsora tytularnego na 8 mln zł, a dla 2-3 sponsorów głównych powyżej 4 mln zł. Przy tych stawkach nie zrealizował planu budowy u francuskiego producenta nowego jachtu, tylko kupił zbudowaną w 1987 roku Polpharmę-Wartę, katamaran wcześniej znany jako Jet Services V, potem Commodore Explorer i Explorer. Być może ten pomysł okaże się najbardziej opłacalny, bo katamaran kapitana Paszke jest jednostką sprawdzoną i pobito na niej sporo rekordów współczesnego żeglarstwa oceanicznego. Większość syndykatów, które zgłosiły się do The Race buduje nowe jednostki, albo mocno przebudowuje istniejące jachty, co stanowi wyzwanie technologiczne, ale jest też ryzykowne. Doświadczeni żeglarze twierdzą bowiem, że regaty wygra nie największy, czy teoretycznie najszybszy, ale raczej najodporniejszy na awarie jacht świata. Na razie Polpharma-Warta pozostaje pierwszym jachtem, który na pewno wystartuje z Barcelony. Niedługo kolejne próby na trasach kwalifikacyjnych powinni podjąć Steve Fosset (USA) na megakatamaranie PlayStation, Grant Dalton na ClubMed (Nowa Zelandia), Cam Lewis (USA) na Team Adventure, Brytyjczyk Tony Bullimore na Millenium Challenge, jego rodak Pete Goss na Team Philips oraz tajemniczy zleceniodawca projektu o nazwie Code Zero 2. Przygotowują się także Holender Henk de Velde i Earl Edwards (USA). Jeśli wszyscy spiszą się jak należy, to wedle planów marketingowych, The Race ma szansę dostać się do grupy najgłośniejszych wydarzeń sportowych na świecie, po mistrzostwach świata w piłce nożnej, letnich igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy w piłce nożnej i samochodowych mistrzostwach Formuły 1. "Srebrny Sekstant" dla Lecha Kosakowskiego Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant". Honorową nagrodą wyróżniono flagowy jacht ZHP - "Zawisza Czarny". Kosakowski uhonorowany został za przepłynięcie małym, siedmiometrowym jachtem śródlądowym "Nona" z Bratysławy do Miami na Florydzie. W ciągu dwóch lat żeglugi przebył prawie 9 tys. mil morskich.
Rozpoczynający się 31 grudnia 2000 roku The Race, ma stać się pokazem możliwości technicznych współczesnego jachtingu, rozwoju technologii telekomunikacyjnych, ma dowieść siły marketingowej wielkich wydarzeń sportowych, a także potęgi finansowej sponsorów tego przedsięwzięcia. W Polsce patronem prasowym The Race jest "Rzeczpospolita". Około dziesięciu superjachtów wystartuje z Barcelony, przepłynie bez pomocy z zewnątrz i zawijania do portów oceany: Atlantycki, Indyjski i Spokojny. Najlepszy po około dwóch miesiącach powinien wpłynąć do Starego Portu w Marsylii. Nie ma ograniczeń typów i wielkości jachtów, podziału na klasy, są twarde kwalifikacje do wyścigu głównego, które mają wyłonić najlepszych. dotychczas awans do The Race zdobyła jedynie załoga kapitana Romana Paszke, która 18 lutego na katamaranie Polpharma-Warta przepłynęła w wymaganym limicie czasu jedną z pięciu tras kwalifikacyjnych: atlantycką drogę Krzysztofa Kolumba - Discovery Route z Kadyksu w Hiszpanii na Wyspę San Salvador. Oficjalnym celem The Race jest uczczenie przełomu tysiącleci. Organizatorami są: Disneyland Paris, francuski rządowy Komitet Obchodów Roku 2000, Volvo oraz France Telekom. jest to próba rozwinięcia znanego od 1985 współzawodnictwa Jules Verne Trophy, czyli regat dookoła świata, które doprowadziły rekord w opływaniu globu pod żaglami do 71 dni, 14 godzin, 22 minut i 8 sekund uzyskany w 1997 przez Francuza Oliviera de Kersausona na trimaranie Sport Elec. Kapitan Lech Kosakowski otrzymał w piątek w Gdańsku nagrodę ministra transportu i gospodarki morskiej za 1999 rok "Srebrny Sekstant".
Gorące debaty intelektualne na lewicy zastępuje pragmatyzm władzy Bezideowość - cnota główna RYS. MICHAł KORSUN MAŁGORZATA SUBOTIĆ Po lewej stronie polskiej polityki gorących debat nie ma. Nie ma sporów ideowych, kłótni o wartości ani prób poszukiwania lewicowej tożsamości. Jeśli za lewicę w Polsce uznać SLD - a innego wyboru nie ma - to jedynym problemem dla ludzi tej orientacji jest przeszłość. Dokładniej rzecz biorąc to, czy przeszłością warto się zajmować. Dla większości polityków Sojuszu liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość. Ci, którzy są w zdecydowanej mniejszości, jak na przykład Mieczysław Rakowski, uważają, że "od przeszłości się nie ucieknie, a przyjmowanie postawy »nas przy tym nie było« jest błędem". Z lewicą - mimo letniej temperatury intelektualnej dysputy - współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami. Niekoniecznie oznacza to faktycznych fachowców i intelektualistów. Odpływ i przypływ Kto bowiem przez blisko pięćdziesiąt lat PRL otrzymywał tytuły naukowe i możliwość wyjazdu na zagraniczne stypendia? Osoby posłuszne partii, nawet jeśli formalnie do PZPR bądź jej satelickich organizacji nie należały. Inni - w zupełnie wyjątkowych przypadkach. Posłuszeństwo niekoniecznie musi być związane z kiepskimi walorami intelektualnymi, ale w polityce kadrowej PZPR obwiązywała zasada doboru negatywnego. Nowo mianowany naukowiec powinien był być głupszy od swego promotora. Profesorskie tytułu nadawała Rada Państwa, faktycznie agenda partii. Do dzisiaj jedynym okresem, w którym nominacje profesorskie nie znajdowały się w rękach ludzi związanych z PZPR, jest pięciolecie (1991 - 1995) prezydentury Lecha Wałęsy. SLD ma więc sprzyjające mu środowisko profesorskie. Mieczysław Rakowski uznaje jednak, że lewica, po przełomie 1989 roku "utraciła swoją bazę intelektualną": - Część osób przeszła do Unii Wolności, zmieniając polityczny kostium, część zajęła się swoimi badaniami w zaciszach gabinetów, a wszyscy zaczęli walczyć o przetrwanie w nowym świecie, w którym króluje pieniądz - ocenia w rozmowie ze mną Rakowski. Nawet jeśli diagnoza Rakowskiego jest trafna, to w ostatnim okresie bardzo wiele się zmieniło. Unia Wolności, która na początku swego istnienia miała najsilniejsze zaplecze intelektualne, powoli je traci. Przede wszystkim na rzecz Sojuszu. Wśród przedstawicieli szeroko rozumianej inteligencji nastąpiła orientacja na lewicę. - Teraz nie mogę się opędzić od telefonów - przyznaje Krzysztof Janik, główny kadrowy SLD. I dodaje: - Cieszymy się, że środowisko naukowe chce z nam współpracować. Polska Akademia Nauk była i jest bastionem lewicy. Profesorowie wyższych uczelni, dotychczas neutralni politycznie, skłaniają się ku SLD. Prywatne szkoły wyższe, szczególnie bardziej prestiżowe, kierowane są przez osoby związane z Sojuszem. Na przykład rektorem Wyższej Szkoły Informatyczno-Ekonomicznej jest profesor Paweł Bożyk. Długa lista Najsilniejsze "profesorsko" jest zaplecze SLD w dziedzinie ekonomii. Marek Belka bądź Dariusz Rosati są uważani za fachowców wysokiej klasy, także przez osoby wywodzące się z obozu "Solidarności". Do sztandarowych nazwisk eseldowskiej ekonomii należą Zdzisław Sadowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, Grzegorz Kołodko, Jerzy Hausner, Adam Sopoćko (nadzorujący program lewicy w sprawach budżetowych). Konsekwentnie z lewicą są związani Janusz Reykowski, szef Instytutu Psychologii Społecznej i socjolog, oraz Jerzy Wiatr, uważany za głównego ideologa Sojuszu. Profesorów współpracujących z SLD można znaleźć we wszystkich ośrodkach akademickich, ale najsilniejsze pod tym względem oprócz Warszawy są: Łódź, Górny Śląsk, Wrocław, a także Kraków i Gdańsk. Z tych ośrodków wywodzą się również mniej znane osoby działające w orbicie Sojuszu. Reprezentują niemal wszystkie dziedziny - od humanistyki po rolnictwo. Są to m.in. Henryk Jasiorowski (specjalista ds. rolnictwa), Marek Barański (politolog), Jacek Wódź (socjolog), Adam Jamróz, (rektor Uniwersytetu Białostockiego, historyk), Marian Noga (z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu), Jacek Fisiak (anglista) i Wielisława Kruszyńska (zajmująca się psychologią społeczną). To tylko przykłady, pełna lista obejmowałaby setki nazwisk. Zarówno Marek Belka, jak i Jerzy Wiatr szefują eseldowskim instytutom. Pierwszy - Instytutowi Gospodarki i Społeczeństwa, drugi - Instytutowi Spraw Społecznych i Międzynarodowych. Te dwie placówki są instytucjonalną ostoją zaplecza Sojuszu. Są również gremia i miejsca, w których - niejako z definicji - winna się toczyć ożywiona debata. Należą do nich kluby dyskusyjne: Kuźnica, Rampa, teatr Kalambur oraz dwa cykliczne wydawnictwa: miesięcznik "Dziś" Mieczysława Rakowskiego i kwartalnik "Myśl Socjaldemokratyczna" wydawana przez Sławomira Wiatra, syna Jerzego Wiatra. Dysputy w klubach dyskusyjnych typu Kuźnica - jak podkreślają ich uczestnicy - "są gorące". Tylko że z tych debat niewiele wynika, a publikacje nie skłaniają do poważnych rozważań. Na polskiej lewicy zupełnie nie ma tej temperatury dyskusji, jaka występuje w lewicowych środowiskach tej orientacji na Zachodzie. Właściwie to żadnej poważnej i nośnej debaty nie ma. Środowiska prawicowe i liberalne spierają się. W licznych czasopismach (na przykład "Arkana", "Myśl Konserwatywna", "Więź", "Przegląd Polityczny", "Znak") oraz ośrodkach dyskusyjnych, jak Warszawski Klub Krytyki Politycznej. O to, czym jest konserwatyzm, jakie idee liberalne mają szanse zakorzenienia się we współczesnej Polsce, jakie są główne wyznaczniki prawicowości itd. Eseldowska lewica zdaje się takich problemów nie mieć. Tylko władza Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. Politycy Sojuszu - przynajmniej pierwsza trzydziestka jego liderów, nadająca ton pozostałym - nie mają żadnych powodów do wchodzenia w debaty na temat idei i wartości. - Wszystko podporządkowane jest wyłącznie sprawie władzy: jak tę władzę utrzymać albo jak ją zdobyć - ocenia Mieczysław Rakowski, ale tę ocenę przypisuje wszystkim ugrupowaniom w Polsce. Rakowski jest uważany w środowisku Sojuszu za osobę z grupy tych, którzy "nie poszli dostatecznie daleko". Używając mniej dyplomatycznego języka, oznacza to, że jest silnie uwikłany w złudzenia komunizmu. Rakowski chętnie by podjął dyskusję o przeszłości, peerelowskiej historii. Jak ognia dyskusji takiej unikają eseldowscy pragmatycy. Nie jest to im do niczego potrzebne, a mogłoby być kłopotliwe. Dla nich postawa Rakowskiego trąci myszką. Środowisko Sojuszu bardziej reaguje na potrzeby społeczne, niż kształtuje te potrzeby. Tak uważa polityk SLD pragnący zachować anonimowość, by nie narazić się kolegom. I dodaje, że dopóki lewica nie stanie frontem do historii minionych pięćdziesięciu lat, dopóty skazana na doraźność będzie trwała w ideowej defensywie. Na razie ta "doraźność" politycznym notowaniom SLD zupełnie nie szkodzi. Tylko że to unikowe podejście do historii jest drugim, obok pragmatyzmu, powodem bezideowości Sojuszu. Trzecią przyczyną mizerii intelektualnej debaty na lewicy, na co zwraca uwagę Ryszard Bugaj, były prezes Unii Pracy, jest fakt, że główne ekonomiczne mózgi SLD to ekonomiści o neoliberalnym nastawieniu. Jak więc poważnie dyskutować o lewicowym programie gospodarczym, gdy nie jest on wcale lewicowy w tradycyjnym rozumieniu tego słowa? Dobrze podejście SLD do świata wartości oddają słowa Krzysztofa Janika (w wywiadzie dla "Rz" sprzed dwóch lat). Tak skwitował on pytanie o wartości: - "Dla pani może ono dotyczyć obszaru poszukiwań intelektualnych, natomiast dla sporej części moich wyborców w Tarnowie jest to pytanie o zatrudnienie w następnym miesiącu. To jest ich sens życia - wziąć pieniądze z kasy, zanieść do domu, rozdzielić na kupki, na chleb, na ubrania, na książki do szkoły. To też jest sens życia". Sprawni inaczej (intelektualnie) Wszystko to nie zmienia faktu, że Sojusz ma szerokie i sprawne zaplecze. Choć niekoniecznie intelektualne. Władzę w SdRP przejęło pokolenie, które w czasach Gierka wyjeżdżało już za granicę. Także na Zachód. Trzy czwarte z dziesięciu tysięcy ówczesnych stypendystów uczyło się na Zachodzie. Stypendia Fulbrighta bądź Forda otrzymywali ludzie wywodzący się z lewicy. Tam nabrali szlifów i szerszych horyzontów. I wciąż są związani z SLD. Część z nich jest menedżerami dużych firm, w tym banków (na przykład Cezary Stypułowski, wcześniej prezes Banku Handlowego, teraz City Banku), część zajmuje inne prestiżowe stanowiska. - Oni się ciągle ze sobą spotykają, konsultują. Najlepszą rekomendacją jest stwierdzenie: "on jest nasz" - twierdzi osoba z tym środowiskiem związana. Mają też ścisłe kontakty z kierownictwem Sojuszu. Jeśli pojęcie zaplecze traktować szeroko, to należy do nich również na przykład Aleksander Gudzowaty, jego sugestie i oceny sytuacji są chętnie przez polityków Sojuszu wysłuchiwane. Podobnie jak innych biznesmenów. Zaplecze SLD jest więc skrojone na miarę potrzeb i możliwości tej formacji, w której pragmatyzm jest cnotą główną. Pragmatyzm sprowadzający się do tego, jak zdobyć i utrzymać władzę. Intelektualiści i ideowe dysputy w tej misji są mało przydatne. -
Dla polityków Sojuszu liczy się tylko teraźniejszość i przyszłość. Z lewicą - mimo letniej temperatury intelektualnej dysputy - współpracuje najliczniejsze grono osób z naukowymi tytułami. Niekoniecznie oznacza to faktycznych fachowców i intelektualistów. Bezideowość to główna cecha SLD jako formacji politycznej. Politycy Sojuszu nie mają powodów do wchodzenia w debaty na temat idei i wartości. Wszystko podporządkowane jest władzy. pragmatyzm jest cnotą główną.
Prawa własności stołecznych scen Zagrać we własnym domu JAN BOŃCZA-SZABŁOWSKI Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Sceny zlokalizowane są często w dość nietypowych miejscach. Założony przez Erwina Axera Teatr Współczesny mieści się na plebanii, Teatr Mały - w domu towarowym, Ateneum w budynku kolejarzy, w Baju była niegdyś bożnica, zaś budynek Teatru na Targówku miał być pierwotnie stacją metra. Pomysł, by kilkanaście teatrów stołecznych podlegało aż czterem podmiotom prawnym, mógłby być świetną pożywką dla twórców teatru absurdu. Są bowiem cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego. Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. Zdaniem Jana Budkiewicza, przewodniczącego podkomisji kultury i sztuki Rady m.st. Warszawy, miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli. - Na zebraniu podkomisji kultury uznaliśmy, że sprawa Teatru Na Woli nadaje się do prokuratora. Dyrektor placówki Bogdan Augustyniak prowadzi bardzo trudne rozmowy na temat prawa własności z zajmującym część budynku bankiem. Nie wiedzieć czemu, nie ma żadnego wsparcia ze strony dzielnicy. A sprawa jest skomplikowana, bo miejsce, gdzie znajduje się sala teatralna, należy do banku, zaś okalający parking - do teatru. - Władze dzielnicy od kilku lat opóźniają, a nawet blokują, formalne wydanie tytułu własności działki przyznanej Teatrowi Na Woli jeszcze za czasów jego założyciela Tadeusza Łomnickiego - mówi Bogdan Augustyniak. - Równocześnie te same władze udzielają zgody na budowę w sąsiedztwie teatru kilku spółkom developerskim; a te plac będący własnością teatru traktują jak mienie niczyje. Konieczna jest przeprowadzka kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza Teatru Nowego. Ponieważ budynek, w którym mieści się scena, jest własnością prywatną, władze miasta nie chcą przeprowadzić w nim remontu ani modernizacji. Pojawił się projekt budowy nowej sceny dla zespołu Hanuszkiewicza na sąsiedniej, należącej do miasta działce. Budynek zostałby wykorzystany również na siedzibę Teatru Muzycznego Roma. Pomysł uznano za dyskusyjny. Przeciwnicy chętnie przeciwstawiali tę budowę innym, ich zdaniem, pilniejszym. Ale były też głosy poparcia. - Kłopoty lokalowe Teatru Nowego i Romy są tak duże, że każdej szansie uzyskania przez nie nowego budynku można tylko przyklasnąć - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany. Zainteresowane strony są zgodne, że należałoby jak najszybciej uregulować sytuację własnościową Teatru Muzycznego Roma. Są jedynie rozbieżności co do sposobu rozwiązania. - Co miesiąc płacimy kurii ok. 150 tys. zł, nie mając faktycznie żadnej perspektywy na przyszłość - mówi Jan Budkiewicz. - Kuria biskupia zaproponowała, że przekaże Romę za Pałac Prymasowski. Taka wymiana jednak nie wchodzi w rachubę, bo pod koniec lat 80. pałac kupiły Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Teatr Roma wymaga remontu. Dzisiejszy stan gmachu zagraża bezpieczeństwu ludzi. Rozważaliśmy więc np. przeprowadzkę Romy do Sali Kongresowej, lub adaptację dla jej potrzeb budynków dawnej elektrociepłowni na Powiślu. Niestety oba warianty okazały się niemożliwe do realizacji. - Roma rzeczywiście wymaga remontu, bo przez wiele lat traktowana była jak mienie niczyje - przyznaje Wojciech Kępczyński, dyrektor teatru. - Jednak pomysły przenosin do elektrociepłowni lub Sali Kongresowej uważam za kuriozalne. Strona kościelna wykazywała w rozmowach o ewentualnej wymianie dużo dobrej woli. Skoro Pałac Prymasowski nie wchodzi w grę, należałoby zaproponować inny obiekt. Stanowczo uważam, że Roma powinna pozostać w dotychczasowej siedzibie, która ma nie tylko wspaniałą historię, ale teraz dzięki sponsorom, będzie jednym z najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych teatrów muzycznych w Polsce. A poza tym nie należy zapominać o czymś takim jak genius loci. Związek emocjonalny z miejscem mocno akcentuje też Maciej Englert, dyrektor Teatru Współczesnego: - Paradoks polega na tym, że zarówno działka, na której stoi teatr, jak i sam budynek należą do parafii św. Zbawiciela, natomiast plac obok, na którym stoi barak, jest własnością teatru. O przenosinach w inne miejsce nie ma mowy, bo oczywiście chcemy zachować historyczny gmach teatru. Zastanawiamy się jednak, czy nie udałoby się na naszym placu wznieść budynku dla parafii, a potem wymienić się działkami. Bez wsparcia finansowego ze strony miasta lub jakiegoś inwestora tej sprawy nie rozwiążemy. O konieczności rozbudowy Teatru Polskiego i przeniesieniu tam Sceny Kameralnej mówi dyrektor naczelny placówki Jerzy Zaleski. - W dobudowanej części znalazłaby się zarówno Scena Kameralna jak i sale prób. Po wybudowaniu nowych pomieszczeń nie tylko polepszyłyby się warunki pracy (duża scena nie ma do dziś sali prób), ale nie musielibyśmy płacić wysokiego czynszu za Scenę Kameralną i będąc w jednym budynku moglibyśmy zmniejszyć liczbę etatów obsługi technicznej. Niecodzienną sytuację lokalową mają Teatr Kwadrat i Teatr Mały: - Polimex, któremu płacimy czynsz, nie jest jeszcze właścicielem budynku. W sądzie toczy się proces o prawo własności - twierdzi Edmund Karwański, dyrektor Kwadratu. - Na Czackiego Kwadrat ma jedynie scenę, widownię i garderoby. Zaplecze rozlokowane jest w innych punktach miasta. Niewielki magazyn - w piwnicy na Płockiej, na Cichej zaś mamy kawałek placu, gdzie ustawiliśmy kontenery. Mieści się tam malarnia i magazyn dekoracji. Co roku chcą nam to zburzyć, ale na moje prośby odwlekają tę decyzję. Gdy pozbędziemy się tego zaplecza, nie będzie teatru. - Teatr Mały płaci czynsz aż dwóm instytucjom - mówi dyrektor Mieczysław Marszycki. - Kinu Relax, które ma prawo własności do podziemnej części teatru, czyli sceny, szatni i widowni, oraz Domom Towarowym Centrum, do których należy część pomieszczeń teatralnych na parterze. Korzystając z przebudowy Domów Centrum chcieliśmy zrobić oddzielne, bezkolizyjne wejście, ale sprawa nie jest prosta, bo przechodziłoby ono przez teren istniejącego niegdyś kiosku. O tę kilkumetrową działkę wiedzie spór Ruch. Nieuregulowane prawo własności da znać o sobie wkrótce w przypadku Teatru Baj. - Historii naszej siedziby można by poświęcić grubą księgę - uważa Krzysztof Niesiołowski, dyrektor Baja. - Zajmujemy część budynku, który w 1914 roku wybudowany został przez gminę żydowską. Była tu bursa, szkoła oraz jedyna w Polsce bożnica zbudowana w kształcie rotundy. Tam, gdzie jest dziś nasza scena, po wojnie był dom modlitwy, który Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów przebudowało na Teatr Żydowski. Bożnicę rozebrano w 1955 roku. Teatr zaś przeniósł się na ulicę Królewską, a potem na plac Grzybowski. Co ciekawe, po przeprowadzce Teatru Żydowskiego, TSKŻ nie tylko udostępniło salę teatralną Bajowi, ale do 1968 roku płaciło za niego czynsz. Teraz gmina żydowska stara się o prawo własności do swoich budynków. Nie czuję zagrożenia dla teatru. Po prostu, komu innemu będziemy płacić czynsz. Budowa drugiej jezdni ulicy Prostej spowoduje konieczność wyburzenia części budynków należących do Muzeum Techniki dawnych Zakładów Norblina, w których ma siedzibę Scena Prezentacje. - Budowa nowej jezdni to nieokreślona przyszłość, więc chwilowo nie ma zagrożenia dla teatru - uważa inż. Jerzy Jasiuk, dyrektor Muzeum Techniki. - Teren Zakładów Norblina, mieszczący się w samym centrum stolicy, szczególnie w ostatnich latach wydaje się jednak łakomym kąskiem. Zgłaszają się inwestorzy, którzy chcą zlokalizować tu sklepy, restauracje itp. A ponieważ kapitalizm wchodzi do nas dość bezwzględnie, wszystko jest możliwe.
Zdecydowana większość warszawskich teatrów nie ma prawa własności do użytkowanych przez siebie budynków. Są cztery teatry wojewódzkie, pięć powiatowych, dwanaście scen podlega władzom miejskim, a trzy resortowi kultury. Wysokość dotacji nie zależy od poziomu artystycznego, lecz szczodrości organu założycielskiego.Władze Warszawy zastanawiały się niedawno, czy przy stale rosnącym czynszu przynajmniej dla kilku teatrów wynajmujących sale nie warto by poszukać nowych siedzib, w budynkach należących do miasta. miasto powinno znaleźć nową siedzibę dla Teatru Muzycznego Roma, Teatru Nowego oraz natychmiast wyjaśnić sytuację prawną założonego przez Tadeusza Łomnickiego Teatru Na Woli. Wszystkie pozostałe teatry warszawskie wymagają co najmniej solidnych remontów. Ich stan techniczny w porównaniu do standardów europejskich jest po prostu opłakany.Niecodzienną sytuacjęmają Kwadrat i Mały.
EKONOMIA Eksport, inwestycje i popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego Zmiana lokomotywy DARIUSZ FILAR Powiększanie się masy wytwarzanych w gospodarce produktów i usług, które stanowi istotę wzrostu gospodarczego, może nabierać tempa pod wpływem różnych czynników. Jeśli na światowych rynkach pojawia się dodatkowe zapotrzebowanie dokładnie na to, co dana gospodarka ma do zaoferowania, to zaczyna ona przyspieszać. Jeśli przedsiębiorcy optymistycznie oceniać będą przyszłe możliwości zbytu i zdecydują się do nich przygotować poprzez modernizację i rozbudowę swoich firm, to wzrost gospodarczy czerpać będzie dodatkowe siły. Wreszcie jeśli ogół obywateli uzna, że nadszedł czas, by pozwolić sobie na nieco śmielszą konsumpcję, to dążenie do zaspokojenia ich oczekiwań także pozwoli na rozwinięcie skrzydeł producentom i usługodawcom. Dynamiczniejszy eksport, powiększanie nakładów inwestycyjnych i dodatkowy popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego. Czasami ciągną wzrost razem, w wyrównany i zgodny sposób, a czasami przetasowują się szybko na pozycji lidera. Momenty takich przetasowań, które oznaczają dokonywaną w marszu przebudowę mechanizmu napędowego gospodarki, bywają dla niej niełatwe. Wspaniały rok 1997 W 1997 roku gospodarka polska odnotowała wzrost PKB prawie o 7 procent. Zapracowały nań wszystkie trzy lokomotywy. Polski eksport, który przez większą część 1996 roku i pierwszą połowę 1997 roku osiągał wartość około 2 miliardów dolarów miesięcznie, od lipca 1997 roku zaczął zbliżać się do 2,5 miliarda dolarów. Nieco wcześniej, bo w kwietniu, z 300 - 400 milionów dolarów miesięcznie do około 500 milionów dolarów miesięcznie wzrosła nadwyżka osiągana w handlu przygranicznym. Niemieccy turyści i drobni kupcy z Ukrainy i Białorusi skutecznie uzupełniali to, co udawało się uzyskać oficjalnym polskim eksporterom. Dobre perspektywy zbytu zachęcały do inwestowania. W porównaniu z 1996 rokiem wzrost nakładów inwestycyjnych wyniósł w 1997 roku 21,7 procent. Jest to najwyższa roczna stopa przyrostu inwestycji osiągnięta w całym okresie transformacji gospodarczej. Możliwości wzrostu produkcji i rosnące inwestycje pozwalały na powiększanie zatrudnienia - między styczniem i grudniem 1997 roku bezrobocie obniżyło się z 12,6 do 10,3 procent. Wzrost zatrudnienia i towarzysząca mu poprawa płac realnych wywierały stymulujący wpływ na wskaźniki optymizmu konsumentów i zachęcały ich do zakupów. Spożycie indywidualne w kolejnych kwartałach utrzymywało wzrost w ujęciu rocznym zbliżony do 7 procent; wynik ten także należał do najlepszych w całym okresie transformacji. Trzy lokomotywy - eksport, inwestycje i krajowa konsumpcja - z pełną szybkością wprowadziły gospodarkę w 1998 rok. I przez pierwsze półrocze nie spowalniały biegu - jeszcze w lipcu eksport sięgnął prawie 3 miliardów dolarów, co stanowiło miesięczny rekord dziesięciolecia. Dokładnie w tym samym czasie padały też rekordy w handlu przygranicznym - nadwyżka z tego tytułu wynosiła już 600 - 800 milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji pozostawało dwucyfrowe, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego dorównywało, przynajmniej w pierwszym kwartale, wskaźnikowi z ostatniego kwartału roku poprzedniego. Sytuacja zaczęła się zmieniać zasadniczo od sierpniowego kryzysu w Rosji. Na domiar złego jego destrukcyjny wpływ początkowo nie był doceniany - gospodarka zawsze reaguje z pewnym opóźnieniem, więc wskaźniki drugiej połowy 1998 roku nie były jeszcze alarmujące. Po lipcowym rekordzie eksport przestał wzrastać, ale aż do końca roku utrzymywał się na poziomie zbliżonym do 2,5 miliarda dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu indywidualnego spożycia krajowego nieco osłabło, ale wiązano to raczej z polityką "schładzania" popytu wewnętrznego. Przyrost inwestycji nadal dokonywał się w tempie dwucyfrowym i dopiero w czwartym kwartale sygnały "przygasającej dynamiki" stały się wyraźniejsze. Bezrobocie na koniec roku okazało się wyższe niż latem, ale nie był to wzrost szczególnie wysoki (z 9,6 do 10,4 procent). Szybka i bardzo wyraźna reakcja na rosyjski kryzys nastąpiła właściwie tylko w handlu przygranicznym - w stosunku do rekordowych nadwyżek z lata ich poziom już we wrześniu okazał się niższy o połowę (spadek do 400 milionów dolarów) i taki pozostał przez ostatnie miesiące roku. Dobre wyniki pierwszego półrocza i swoista siła bezwładu trzech rozpędzonych lokomotyw wzrostu w drugim półroczu sprawiły, że całoroczny wzrost PKB w 1998 roku osiągnął nie najgorszy wskaźnik 4,8 procent. Prawdziwe trudności miały się dopiero zacząć. Trudny początek 1999 roku Na początku 1999 roku widać już było wyraźnie, że ze wszystkich trzech kotłów zeszła para. Eksport stopniowo cofał się do poziomu z początku 1997 roku (około dwóch miliardów dolarów miesięcznie) i pozostawał na nim przez kolejne miesiące. Nadwyżka w handlu przygranicznym jeszcze raz przycięta została prawie o połowę; ustabilizowała się na poziomie dwustu kilkudziesięciu milionów dolarów miesięcznie. Tempo wzrostu inwestycji w ujęciu rocznym obniżyło się w pierwszym kwartale do zaledwie 6 procent, a tempo wzrostu spożycia indywidualnego w tym samym ujęciu i okresie spadło do 4,2 procent, co upodabniało ten wskaźnik do wyników notowanych w latach 1994 - 1995. Osłabienie możliwości eksportowych oraz niższa dynamika konsumpcji i inwestycji musiały pociągnąć za sobą wzrost bezrobocia. Już pod koniec pierwszego kwartału powróciło ono do poziomu powyżej 12 procent. Przekonanie, że wszystkie trzy lokomotywy ciągnąć będą gospodarkę jedynie na pół gwizdka, zaowocowało - i w kraju, i za granicą - dość pesymistycznymi prognozami. Bardzo poważne źródła zapowiadały, że całoroczny wzrost PKB wyniesie w Polsce w 1999 roku co najwyżej od 1,5 do 2,5 procent. W ostatnich dniach 1999 roku stało się pewne, że wzrost PKB sięgnie 3,8 - 3,9 procent. Co sprawiło, że pesymistyczne prognozy sprzed niespełna dwunastu miesięcy okazały się chybione? Nie napędzały wzrostu gospodarczego eksport i handel przygraniczny, bo w obu tych dziedzinach wyniki będą niższe od osiągniętych w 1998 roku. Nie można też tego wzrostu uzależnić od inwestycji, bo przyrastały w mizernym tempie. Zatem lokomotywą - liderem wzrostu gospodarczego musiał być w 1999 roku wewnętrzny popyt konsumpcyjny. Z różnych pozycji można krytykować decyzje o redukcji stóp procentowych podjęte przez Radę Polityki Pieniężnej w styczniu 1999 roku, ale nie sposób zaprzeczyć, że przyczyniły się do podwyższenia poziomu PKB. Obniżone w styczniu stopy procentowe już w maju przyniosły istotny przyrost nowych kredytów konsumpcyjnych (o miliard złotych; przez wiele poprzednich miesięcy średni przyrost kredytów wynosił około 600 milionów miesięcznie), a od lipca nastąpiło kolejne przyspieszenie (do około 1,2 - 1,4 miliarda złotych nowych kredytów miesięcznie). Te nowe kredyty spowodowały, iż z miesiąca na miesiąc podnosiło się tempo wzrostu konsumpcji krajowej. W trzecim kwartale zbliżyło się do wartości rejestrowanych na przełomie lat 1997/1998. Wzrostowi gospodarczemu, stymulowanemu głównie przez krajowy popyt konsumpcyjny, towarzyszą zwykle zagrożenia, z których najważniejsze to narastanie deficytu na rachunku obrotów bieżących. To zjawisko w połączeniu z niską skłonnością gospodarstw domowych do oszczędzania i nasileniem się inflacji z powodu problemów fiskalnych stworzyło klimat, w którym Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała się na ruch w przeciwną stronę - w listopadzie podstawowe stopy procentowe zostały istotnie podwyższone, wskutek czego konsumpcyjna lokomotywa wzrostu już wkrótce poruszać się będzie z mniejszym impetem. Gospodarkę czeka kolejna zmiana napędu. Rysująca się szansa Prognoza wzrostu PKB, na której opiera się budżet państwa w 2000 roku, to 5,2 procent. W niezależnie sporządzanych prognozach różnych ośrodków badawczych najwięksi optymiści zapowiadają wzrost nawet na poziomie 6 procent. Biorąc pod uwagę to, że konsumpcja powinna już szykować się do lekkiego zmniejszenia dynamiki, a inwestycje - przynajmniej na razie - przyspieszają w bardzo umiarkowany sposób, większość prognoz zakłada, iż to eksport stanie się lokomotywą gospodarki. Za eksportem do Niemiec i pozostałych krajów Unii mogłoby bowiem podążyć prawdziwe przyspieszenie w inwestycjach (raczej w drugiej połowie 2000 roku), a później także nowa fala wzmożonego popytu konsumpcyjnego. Otwarte pozostaje pytanie, czy kilkanaście minionych, trudnych miesięcy pozwoliło polskim przedsiębiorstwom w takim stopniu poprawić własną konkurencyjność, by teraz w pełni mogły skorzystać z rysującej się szansy. Nie brak ku temu zachęcających sygnałów - eksport w październiku z poziomu około 2 miliardów dolarów miesięcznie podniósł się do 2,2 miliarda, produkcja przemysłowa w listopadzie wzrosła w stopniu wyższym, niż uzasadniałyby to wyłącznie potrzeby wewnętrzne. Ale mimo wszystko za wcześnie chyba jeszcze, by głosić ostateczne przezwyciężenie kłopotów ze wzrostem gospodarczym. Dopiero gdy miesięczny eksport dojdzie do poziomu około 2,5 miliarda dolarów i zdoła się na nim utrzymać, będzie można uznać, że gospodarkę ciągnie już nowa lokomotywa. Autor jest profesorem ekonomii w Uniwersytecie Gdańskim i głównym ekonomistą banku Pekao SA.
Dynamiczniejszy eksport, powiększanie nakładów inwestycyjnych i dodatkowy popyt konsumpcyjny to najważniejsze mechanizmy napędowe wzrostu gospodarczego. Czasami ciągną wzrost razem, w wyrównany i zgodny sposób, a czasami przetasowują się szybko na pozycji lidera. Momenty takich przetasowań, które oznaczają dokonywaną w marszu przebudowę mechanizmu napędowego gospodarki, bywają dla niej niełatwe.W 1997 roku gospodarka polska odnotowała wzrost PKB prawie o 7 procent. Zapracowały nań wszystkie trzy lokomotywy. Sytuacja zaczęła się zmieniać zasadniczo od sierpniowego kryzysu w Rosji. Prawdziwe trudności miały się dopiero zacząć.Na początku 1999 roku widać już było wyraźnie, że ze wszystkich trzech kotłów zeszła para. lokomotywą - liderem wzrostu gospodarczego musiał być w 1999 roku wewnętrzny popyt konsumpcyjny.Prognoza wzrostu PKB, na której opiera się budżet państwa w 2000 roku, to 5,2 procent. większość prognoz zakłada, iż to eksport stanie się lokomotywą gospodarki.
PRZEMYSł FILMOWY Z likwidowanego Studia Filmowego "Semafor" pracownicy chcą ratować, co się da Reanimacja animacji Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Na zdjęciu kadr z filmu "Siedmiomilowe buty". (C) SEMAFOR JERZY WÓJCIK Likwidator łódzkiego Studia Filmowego "Semafor" zaoferował w lutym do sprzedaży nieruchomość z XIX-wieczną willą przy ul. Bednarskiej 42. To jeden z trzech głównych obiektów studia "Semafor". Za kilka tygodni odbędzie się przetarg. Dwie kolejne nieruchomości z budynkami, przy ul Pabianickiej oraz w Tuszynie k. Łodzi, sprzedawane będą po sfinalizowaniu procesu uwłaszczenia. "Semafor" padł w ubiegłym roku. 6 października odwołany został dyrektor, a w dwa dni później w studiu zjawił się likwidator Krzysztof Grabowski. - Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się - wyjaśniał "Rz" Stefan Cimaszewski, dyrektor Zespołu Organizacyjno-Prawnego w Komitecie Kinematografii. Przyczyny upadku Produkcja filmowa w "Semaforze" malała od kilku lat, bo telewizja ograniczała zamówienia na animacje, zmniejszała się liczba koprodukcji, ubywało zamówień producentów zagranicznych i krajowych na usługi. Wstrzymano budowę nowego studia. Redukowano zatrudnienie, ale te zabiegi nie były skuteczne. Upadek łódzkich instytucji filmowych zaczął się w początkach lat 90., gdy załamała się planowana przez ówczesnego szefa kinematografii Juliusza Burskiego, koncepcja restrukturyzacji polskiego kina. - Anachroniczne przepisy ustawy o kinematografii pętały inicjatywę. Mecenat Komitetu Kinematografii zgasł, a niezbyt zaradne kierownictwo "Semafora" (przez kilka lat studiem kierował p.o. dyrektor Andrzej Strąk) nie umiało znaleźć metody wyrwania się z zapaści. Ograniczane zamówienia telewizji, pogrążały nas - oceniają dziś lata 90. bezrobotni filmowcy z "Semafora". Rosło zadłużenie wobec skarbu państwa, ZUS, energetyki i szwajcarskiego Sondora. Likwidator zwolnił od razu połowę z czterdziestu pracowników. Zrobił przegląd majątku, pogrupował go w tzw. pakiety i przed czterema tygodniami na pierwszym przetargu sprzedał drobną część zasobów upadłego studia, niezwiązaną bezpośrednio z produkcją filmów, m.in. maszyny do obróbki drewna oraz metalu: piły tarczowe, heblarki, frezarki. Dochód z licytacji był niewielki - 43 tys. zł. - Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu - wyjaśnia Krzysztof Grabowski. - Jednak przedsiębiorstwa można likwidować na różne sposoby. Można powiedzieć pracownikom, że ich losy i inicjatywy przestały interesować likwidatora oraz jego mocodawców, bo instytucja upadła. Można także spojrzeć na sprawę szerzej, minimalizować straty, jakie ponosi kultura i ratować, co się da. Liczby i sztuka "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy rysunkowe, lalkowe, "kombinowane" lalkowo-aktorskie i eksperymentalne. Były one oglądane i nagradzane na świecie. Studio Filmów Lalkowych w Tuszynie, od lat oddział "Semafora", osiągnęło w lalkarstwie mistrzostwo. Robiło je do własnych realizacji i na zamówienie. W "Semaforze" rodziły się wieloodcinkowe seriale, jak choćby francusko-polskie "Przygody Misia Colargola" (53 odcinki), rodzimy lalkowo-aktorski "Miś Uszatek" (104), "Klub Profesora Tutki" (13). W "Semaforze" robili swe filmy studenci i absolwenci "Filmówki" oraz wybitni twórcy polskiej animacji: Edward Sturlis, Daniel Szczechura, Piotr Dumała, Tadeusz Wilkosz. Eksperymentował tam przez kilka lat Zbigniew Rybczyński i zrealizował m.in. uhonorowane Oscarem "Tango". Wie o tym likwidator. - "Semafor" mógł produkować nie tylko dobranocki, ale także filmy animowane dla widza w każdym wieku. - Dlaczego ich nie robił? - zastanawia się. - Popularność amerykańskich pełnometrażowych animacji pokazywanych w Polsce dowodzi, że dorośli widzowie chcą je oglądać. Nie chciałbym, aby pieniądze przesłoniły wszystko, a polskie dzieci musiały oglądać wyłącznie kreskówki z awanturami bohaterów koreańskich albo amerykańskich. Nasza telewizja kupuje je dlatego, że są tańsze. I przyczynia się do upadku rodzimej twórczości, dlatego staram się ratować, co można - dodaje likwidator. Grupa byłych pracowników Studia Filmowego "Semafor", zawiązała spółkę Se-Ma-For. Wynajmuje pokój w kamienicy studia przy Pabianickiej, kończy dwa rozpoczęte filmy i planuje nowe. - Uznaliśmy, że najcenniejszą częścią w naszej produkcji animowanej jest realizacja filmów lalkowych. Mistrzów lalkarzy nie ma na świecie wielu. Postanowiliśmy zatem ocalić tę produkcję oraz najwcześniejszą nazwę studia - mówi Zbigniew Żmudzki, były kierownik Zakładu Realizacji Filmów "Semafora", obecnie szef 13-osobowej spółki Se-Ma-For. Akcja ratunkowa - Zależało nam również na dokończeniu dwóch zaawansowanych filmów dla telewizji. Są to "Supełki na sznurowadle" Stanisława Lenartowicza i "Podróż Doktora Mordziaczka", dziewiąty odcinek z serii "Mordziaki", reżyserowany przez Mariana Kiełbaszczaka. Zacząłem pertraktować z TVP, aby nie przerywano tej produkcji- dodaje kierownik Żmudzki. - Zwróciliśmy się do szefa Komitetu Kinematografii o umożliwienia nam korzystania z najstarszej nazwy studia. Tadeusz Ścibor-Rylski, przewodniczący KK, zgodził się. W grudniu 1999 r. zarejestrowaliśmy spółkę - dodają jej sygnatariusze. - Myślimy teraz o powołaniu fundacji Se-Ma-For, która zajęłaby się m.in. egzekwowaniem praw autorskich filmowców animatorów, promowaniem ich dorobku, umożliwianiem startu debiutantom. Zamierzamy zakupić na przetargu w "Semaforze" potrzebny, choć leciwy sprzęt, realizować nie tylko animacje. Powstaje już dokument o Antonim Bohdziewiczu "Człowiek zwany Czwartkiem", reżyserem jest Leszek Baron. A w bliskich planach mamy film lalkowy, przygotowywany w koprodukcji z Duńczykami. W innym pokoju kamienicy "Semafora" były p.o. dyrektor Andrzej Strąk spotyka się z kilkunastoosobową grupą byłych pracowników. Zamierzają powołać "swoje" stowarzyszenie realizatorskie, również z nazwą likwidowanej firmy w szyldzie. Też chcą zakupić potrzebne im kamery, sprzęt i robić filmy animowane. - Wyposażenie likwidowanego studia: kamery, stoły montażowe, oświetlenie pogrupowaliśmy w tzw. pakiety. Będą je mogli kupić wedle potrzeb realizatorzy należący do spółki Se-Ma-For, ci związani z powstającym stowarzyszeniem, a także filmowcy niezwiązani z byłym "Semaforem"; w budynku przy Pabianickiej od dawna wynajmowały pomieszczenia różne firmy filmowe - mówi likwidator. - Uważam, że wyprzedawany sprzęt powinien służyć kinu - akcentuje. Co się stanie z filmami "Semafora", rekwizytami, lalkami? - Filmy są własnością skarbu państwa. Dziś sprzedajemy telewizjom wyłącznie licencje na ich emisje. W zarządzeniu o likwidacji "Semafora" zapisano, że Komitet Kinematografii wytypuje instytucje kinematografii, którym przekazany zostanie dorobek filmowy - wyjaśnia likwidator. Likwidacja zaczęła się. Finał wydaje się odległy. Likwidator musi wyjaśnić jeszcze sporo spraw majątkowych, a sądy pracują nieśpiesznie. Czy pierwsze przetargi ujawnią konflikty, dowiemy się wkrótce. Wartość majątku "Semafora" oszacowano wstępnie na 5-5,5 mln zł; koszty utrzymania likwidowanej instytucji sięgają obecnie ok. 97 tys. zł (przed likwidacją 150 tys.). Zadłużenie studia wobec ZUS przekroczyło 600 tys. złotych; za zużytą energię elektryczną i wodę powinien "Semafor" zapłacić ponad 500 tys.; za uwłaszczenie studia - 430 tys. zł; 194 tys. ma zwrócić Funduszowi Świadczeń Pracowniczych. Dług wobec szwajcarskiej firmy Sondor za sprzęt do nagrywania dźwięku sprowadzony do Łodzi przed laty, przekroczył 5 mln zł. Czy likwidowany "Semafor" zostanie zobligowany do spłaty tej wierzytelności, zadecyduje Szwajcarski Sąd Federalny w Lozannie.
"Semafor" padł w ubiegłym roku. Decyzję o likwidacji wymusiły twarde prawa ekonomii. Studio przestało produkować filmy, jego zadłużenie pogłębiało się. Celem każdej likwidacji jest przede wszystkim zaspokojenie wierzycieli. "Semafor" ma ich wielu. "Semafor" zasłużył się polskiej animacji. Przez prawie pół wieku realizował filmy. Były one oglądane i nagradzane na świecie.
CHILE Główni kandydaci na prezydenta odżegnują się od historycznych skojarzeń W cieniu Allende i Pinocheta 61-letni Ricardo Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów. Swego przeciwnika nazwał "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Sam, dla celów kampanii wyborczej, przesiadł się nawet na wózek bezdomnego śmieciarza (na zdjęciu). FOT. (C) AP MAŁGORZATA TRYC-OSTROWSKA Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, niedoszły ambasador Allende w Związku Radzieckim, albo prawicowiec Joaquin Lavin, były entuzjasta rządów Pinocheta. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania. W wyborach startuje sześcioro kandydatów, ale szansę na zwycięstwo ma tylko tych dwóch. 61-letni Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje Porozumienie na rzecz Demokracji (Concertacion por la Democracia), centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów, rządzącą w Chile od przywrócenia demokratycznego ładu w 1990 roku. Jeśli zwycięży, jak przepowiadają sondaże, będzie pierwszym socjalistycznym prezydentem Chile od czasów obalonego przez juntę wojskową Salvadora Allende (1970 - 1973). Socjaliści biją się w piersi Lagos był współpracownikiem Allende. W roku 1973 został nawet wyznaczony przez prezydenta na ambasadora Chile w ZSRR, ale opozycja odrzuciła jego kandydaturę. W latach 80. odegrał kluczową rolę w przywróceniu w Chile demokracji. Przewodził sojuszowi skupiającemu większość partii przeciwnych rządom wojskowych. Prowadził z ogromnym zaangażowaniem kampanię na rzecz masowego udziału Chilijczyków w referendum, które zmusiło Augusto Pinocheta do zgody na rozpisanie demokratycznych wyborów. Generał poniósł w nich porażkę. Porównanie do Allende nasuwa się automatycznie, ale sam Lagos odnosi się do niego z dystansem. Podczas kampanii wyborczej nie odwoływał się do spuścizny po swym socjalistycznym poprzedniku, być może z obawy, że przywoła widmo hiperinflacji i pustych półek. Przeciwnie, krytykował radykalizm ówczesnych socjalistów, który doprowadził Chile do ekonomicznej zapaści. - Stawiali partyjne interesy ponad interesami narodu - powiedział, sugerując, że również socjaliści ponoszą część winy za to, co się wówczas stało w jego kraju. "New York Times" określił te samokrytyczne deklaracje jako przedwyborczą taktykę - większość Chilijczyków odrzuca dziś wszelkie polityczne skrajności. Lagos wolał porównywać się do europejskich socjaldemokratów. Faktem jest, że ci spośród przywódców chilijskiej Partii Socjalistycznej, którzy trafili po zamachu stanu Pinocheta na przykład do byłej NRD, szybko przekonali się, czym jest życie w komunistycznym kraju. Wprawdzie korzystali tu z przywilejów (mieszkania, hojne stypendia) przysługujących tylko partyjnym aparatczykom, ale znaleźli się w pozłacanej klatce. Nie pozwolono im nie tylko wyjeżdżać z NRD, ale nawet swobodnie poruszać się po tym kraju. Na polityczną ewolucję chilijskich socjalistów miały także wpływ wydarzenia w Polsce, zwłaszcza losy "Solidarności". Wielu z nich poparło walkę związkowców z reżimem komunistycznym. - Nie można ubolewać nad naruszaniem praw człowieka i jednocześnie walczyć o dyktaturę lewicy - powiedział gazecie "New York Times" socjalistyczny senator Jose Antonio Viera-Gallo, były członek rządu Allende. Natomiast Lagos podkreślał: - Nie będę drugim socjalistycznym prezydentem Chile, będę trzecim prezydentem z Porozumienia na rzecz Demokracji. Jego poprzednicy: Patricio Aylwin i Eduardo Frei, reprezentowali chadecję. Dwaj obrońcy uciśnionych Jego najgroźniejszym rywalem jest kandydat koalicji dwóch konserwatywnych partii: Odnowy Narodowej i Niezależnej Unii Demokratycznej. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Ten żarliwy katolik związany z Opus Dei, ojciec siedmiorga dzieci, podczas dyktatury Pinocheta był publicystą działu ekonomicznego wpływowej gazety "El Mercurio". W swoich artykułach i książkach chwalił reżim wojskowy za sukcesy gospodarcze do czasu, aż popadł w niełaskę z powodu opowiedzenia się za demokratycznym otwarciem. Podczas kampanii wyborczej kreował się na rzecznika "pokoju i pojednania". Wzywał Chilijczyków, by przestali żyć przeszłością. Szermował populistycznymi hasłami, które trafiały do przekonania znużonemu polityką elektoratowi. Zwłaszcza że Lavin wielokrotnie przemierzył kraj w roli przyszłego obrońcy uciśnionych. Swoją kampanię wyborczą prowadził pod hasłem: "Głosujcie na zmianę". Przekonywał, że 10 lat rządów tej samej koalicji to stanowczo za długo. Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost. Apatyczna kampania dopiero pod koniec nabrała rumieńców. Lagos nazwał swego przeciwnika "archetypem latynoskiego populisty", straszył, że będzie on prezydentem elit. Ze względu na niewielkie różnice w notowaniach dwaj rywale będą musieli stoczyć zaciekły pojedynek. Być może dwukrotnie, gdyż żaden z nich nie uzyska prawdopodobnie w pierwszej turze (12 grudnia) ponad 50 procent głosów. Z sondaży opublikowanych 9 grudnia wynika, że Lagosa poprze około 48 proc. wyborców, a Lavina około 41 proc. Trochę głosów odbiorą faworytom komuniści, których kampanię wyborczą zdominowały ataki przeciwko Pinochetowi. Na ich kandydatkę, Gladys Marin, zamierza głosować około 6 proc. elektoratu. Pani Marin uprzedziła, że jeśli konieczne będzie przeprowadzenie drugiej tury, nie wezwie swych zwolenników do poparcia socjalisty. Jej zdaniem "reprezentuje on jedynie jedną z wersji neoliberalizmu". Wybory bez generała Lagos zapewniał, że sprawa Pinocheta - który czeka w areszcie domowym w Londynie na potwierdzenie lub unieważnienie decyzji o ekstradycji do Hiszpanii - nie wpłynęła na proces wyborczy w Chile. - Nikt się dziś nie zajmuje tym panem - mówił. Ale chilijscy politolodzy uważają, że nieobecność generała miała wpływ na przebieg kampanii. Umożliwiła kandydatowi prawicy odcięcie się od przeszłości. Lavin uniknął też uwag i porad, których zapewne nie szczędziłby mu Pinochet, gdyby przebywał w kraju. Ricardo Lagos uprzedził, że jeśli zostanie szefem państwa, to zajmie w sprawie generała identyczne stanowisko jak obecny prezydent Eduardo Frei, to znaczy będzie potępiał zagraniczną ingerencję w sprawy Chile i żądał zwolnienia Pinocheta z aresztu. Także Lavin uważa, że o losie Pinocheta Chilijczycy powinni decydować sami, bez udziału Anglików i Hiszpanów. Obydwaj zapewniali również, że zrobią wszystko, by losy ofiar dyktatury (1973 - 1990) zostały wyjaśnione do końca. - Żadna ustawa nie położy kresu cierpieniom - powiedział Lagos podczas debaty telewizyjnej. - Musimy wyzbyć się nienawiści i urazy, by móc posuwać się do przodu w jednającym się kraju. Obiecał, że nie pozwoli wojsku mieszać się do polityki. - Wojskowy, który chce wyrazić swe poglądy, powinien zdjąć mundur i rozpocząć polityczną karierę - powiedział, krytykując udział oficerów w propinochetowskich manifestacjach. Stosunki między rządem a siłami zbrojnymi nie układają się obecnie najlepiej. Sprawa Pinocheta, przeciwko któremu zostało złożonych w chilijskich sądach 51 skarg, nie jest jedyną przyczyną napięć. Chilijski wymiar sprawiedliwości skazał na kary więzienia lub ściga za zbrodnie dyktatury około 60 innych wojskowych i byłych agentów tajnej służby bezpieczeństwa. Lavin także opowiada się za ostatecznym wyjaśnieniem losów ponad trzech tysięcy osób zabitych lub uznanych za zaginione podczas rządów wojskowych. - Rozumiem, że ktoś, kto stracił członka rodziny lub inną bliską osobę, pragnie dowiedzieć się, gdzie została ona pochowana, lub przynajmniej poznać okoliczności jej śmierci - powiedział. Sprawiedliwości musi stać się zadość, gdyż przyczyni się to do narodowego pojednania. Ale jest to zadanie dla sądów, nie dla polityków. - Wymiar sprawiedliwości powinien spokojnie kontynuować swą pracę, bez presji politycznych - uważa Lavin. Żadnego skrętu w lewo Emocje wywołane aresztowaniem Pinocheta okazały się tak wyczerpujące, że Chilijczykom nie starczyło energii na pasjonowanie się wyborami. Część z nich zamierza oddać głos nieważny, aby w ten sposób dać do zrozumienia elitom politycznym, że nie ma w czym wybierać. Około miliona potencjalnych wyborców (Chile liczy 15 mln mieszkańców) w ogóle nie wpisało się na listy. Z sondaży wynika, że co trzeci uprawniony do głosowania nie identyfikuje się z polityką żadnej z trzech głównych sił politycznych: centrolewicą, prawicą ani komunistami. Lavinowi będzie sprzyjał fakt, że Chilijczycy są niezadowoleni z rządów koalicji. Kadencję Freia negatywnie ocenia aż 44 proc. ankietowanych, pozytywnie 28 proc. To najgorsze notowania centrolewicy od chwili, gdy objęła władzę. Spadek popularności rządu spowodowało przede wszystkim rosnące bezrobocie. W ciągu ostatnich 12 miesięcy uległo ono niemal podwojeniu i wynosi obecnie 11 proc. Takich złych wskaźników nie było w Chile od 17 lat. Są one związane z recesją gospodarczą, pierwszą od kryzysu naftowego w latach 1982 - 1983. Recesja jest z kolei efektem ubiegłorocznego kryzysu finansowego w Azji oraz spadku cen miedzi, głównego towaru eksportowego Chile. Wzrost gospodarczy zmalał z 3,4 proc. w roku ubiegłym do zera albo nawet poniżej zera w roku bieżącym. Przed recesją wynosił około 7 proc. rocznie, a Chile uchodziło za latynoskiego "tygrysa". Zdaniem chilijskich politologów w przypadku zwycięstwa socjalisty nie należy oczekiwać skrętu w lewo. Bez względu na to, kto zostanie prezydentem, nie zanosi się na duże zmiany. Aby się rozwijać, kraj potrzebuje zagranicznych inwestorów, a ci oczekują od Chile stabilności.
Chilijczycy mają wybrać w niedzielę prezydenta. Zostanie nim albo socjalista Ricardo Lagos, niedoszły ambasador Allende w Związku Radzieckim, albo prawicowiec Joaquin Lavin, były entuzjasta rządów Pinocheta. Podczas kampanii wyborczej obaj odcinali się od przeszłości i wzywali swych rodaków do pojednania. 61-letni Lagos, ekonomista i prawnik, były minister robót publicznych, reprezentuje Porozumienie na rzecz Demokracji (Concertacion por la Democracia), centrolewicową koalicję chadeków i socjalistów, rządzącą w Chile od przywrócenia demokratycznego ładu w 1990 roku. Jeśli zwycięży, jak przepowiadają sondaże, będzie pierwszym socjalistycznym prezydentem Chile od czasów obalonego przez juntę wojskową Salvadora Allende (1970 - 1973).Lagos był współpracownikiem Allende. W latach 80. odegrał kluczową rolę w przywróceniu w Chile demokracji. Przewodził sojuszowi skupiającemu większość partii przeciwnych rządom wojskowych. Prowadził z ogromnym zaangażowaniem kampanię na rzecz masowego udziału Chilijczyków w referendum, które zmusiło Augusto Pinocheta do zgody na rozpisanie demokratycznych wyborów. Generał poniósł w nich porażkę. Jego najgroźniejszym rywalem jest kandydat koalicji dwóch konserwatywnych partii: Odnowy Narodowej i Niezależnej Unii Demokratycznej. 46-letni Joaquin Lavin tak jak Lagos jest ekonomistą. Ten żarliwy katolik związany z Opus Dei, ojciec siedmiorga dzieci, podczas dyktatury Pinocheta był publicystą działu ekonomicznego wpływowej gazety "El Mercurio". W swoich artykułach i książkach chwalił reżim wojskowy za sukcesy gospodarcze do czasu, aż popadł w niełaskę z powodu opowiedzenia się za demokratycznym otwarciem. Dwaj główni rywale obiecywali tworzenie nowych miejsc pracy, walkę z ubóstwem i przestępczością, jednakowe szanse dla wszystkich Chilijczyków i dobrobyt. Ich programy gospodarcze były bardzo podobne, to znaczy nastawione na intensywny wzrost.Ze względu na niewielkie różnice w notowaniach dwaj rywale będą musieli stoczyć zaciekły pojedynek. Być może dwukrotnie, gdyż żaden z nich nie uzyska prawdopodobnie w pierwszej turze ponad 50 procent głosów.Trochę głosów odbiorą faworytom komuniści, których kampanię wyborczą zdominowały ataki przeciwko Pinochetowi.
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU Wolność przepływu towarów Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu CEZARY MIK Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej). W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon). Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE. W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji. Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych. ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE. W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich. ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami. Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie. Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług. Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126. Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości nie dokonano jednoznacznej prawidłowej wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego. ETS Sformułował przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych nie mają one na celu obrotu towarowego. ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie.
ROZMOWA Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego na Polskę i kraje bałtyckie Jeszcze jest co robić KREDYTY BANKU ŚWIATOWEGO DLA POLSKI W LATACH 1990-2000 Basil Kavalsky, przedstawiciel Banku Światowego FOT. PIOTR KOWALCZYK Wyjeżdża pan z Polski po trzyletnim pobycie. Jakie są, pana zdaniem, największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz? BASIL KAVALSKY: Wtedy mieliśmy mniej dowodów na to, jak silne są podstawy polskich przemian gospodarczych. Byliśmy zaniepokojeni, czy Polska będzie miała dość odporności, aby uporać się z niekorzystnymi wpływami z zewnątrz, gdyby coś takiego miało miejsce. Obawialiśmy się, że popyt konsumpcyjny jest zbyt silny, a gospodarka przegrzana Ale od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. Okazało się, że kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała w tym czasie 4 proc. wzrostu PKB. Teraz więc mamy znacznie więcej zaufania co do polskich fundamentów. Obawialiśmy się jednak o sytuację polskiego eksportu. Niepokoiło zwłaszcza, że nie udało się wypracować wzrostu eksportu pod koniec lat 90. Zamówiliśmy więc w Waszyngtonie raport dotyczący sytuacji polskiego eksportu. Jego wyniki są bardzo optymistyczne. Wiemy, że ta część produkcji eksportowej, którą Polska może rozwijać ma szanse znacznego wzrostu sprzedaży na zachodzie. Już zresztą widzimy poprawę w polskim eksporcie. Nie oznacza to, że nie widzimy już problemów związanych z zagrożeniem wzrostu. To sytuacja człowieka, który w zasadzie jest zdrowy, ale powinien trochę się odchudzić, mniej pić i palić, zażywać regularnie więcej ruchu. Niby jest zdrowy, ale jeśli nie zainteresuje się tymi zaleceniami, może mieć poważne problemy. Nie można więc pozwolić na poluzowanie polityki gospodarczej. Rachunek bieżący, inflacja, polityka fiskalna? Przede wszystkim jak najszybsze i najradykalniejsze ograniczenie deficytu fiskalnego. W otwartej gospodarce niewiele można poprawić w sytuacji rachunku bieżącego, ale polityka fiskalna pozostaje w tyle za polityką pieniężną. Stopy procentowe powinny zostać obniżone, ale do tego muszą zaistnieć warunki. A drogi kredyt bardzo utrudnia działalność przedsiębiorstw. Rozumiem, że w tym roku minister Bauc miał poważne trudności, żeby utrzymać równowagę linoskoczka. Ale rozumiem, że istnieje porozumienie partii politycznych dotyczących ograniczenia deficytu fiskalnego. To znaczy, że podoba się panu budżet ministra Bauca? Powiedziałem, że przygotowując go balansował na linie. Dla mnie ten budżet może nie jest tak dobry, jak miałem nadzieję, ale i nie tak zły, jak się tego obawiałem. Niezadowalające jest tempo obniżania wydatków. Ale mam nadzieję, że przyszłoroczny budżet będzie wyraźnym sygnałem, że tak się dzieje. Jak Polska przedstawia się na tle innych krajów, które podlegają panu, jako przedstawicielowi Banku Światowego? Szczerze powiem, że republikom bałtyckim zazdroszczę podatku liniowego. Mam nadzieję, że Polska, jak zrobiły to tamte kraje, też będzie obniżała podatki, przynajmniej postara się je uprościć. Zresztą Leszek Balcerowicz stworzył dobry klimat do obniżki stóp podatkowych. Nikt już, na szczęście, nie mówi o tym, że podatki powinny być wyższe. To już pozytywna zmiana. W tej sytuacji wydaje mi się, że byłoby bardzo trudne dla nowych rządów, niezależnie od tego, z jakiej opcji będą się wywodzić, aby podwyższyć podatki bezpośrednie. A jak przez te trzy lata zmienił się Bank Światowy? Należę do tych przedstawicieli banku, którzy skorzystali z decentralizacji. To znacznie usprawniło operacje bankowe. Nie mam wątpliwości, że w wyniku tej reformy bank jest znacznie skuteczniejszy. Decyzje o inwestycjach i kredytach podejmowane są na miejscu i jesteśmy odpowiedzialni i za przyznanie środków i za ich wykorzystanie. Bank zaczął także zajmować się nowymi sprawami - walką z AIDS, wspieraniem wykształcenia podstawowego, pomocą kobietom, walką z ubóstwem, wreszcie zwalczaniem korupcji, o której wcześniej właściwie nawet nie wspominano. Prezes James Wolfensohn pytany, czy powinniśmy o niej mówić, powiedział: Nie tylko możecie, ale musicie. Jak przez trzy lata pana obecności w Polsce zmieniały się priorytety banku? Trzy, cztery lata temu bank był dość mało aktywny. Tak naprawdę mieliśmy tylko jeden ważny projekt. Z drugiej strony mam wrażenie, że ówczesny rząd znacznie mniej był zainteresowany współpracą z nami. Ja natomiast miałem szczęście, że w wyniku kolejnych wyborów doszła do władzy koalicja składająca się z partii, które tradycyjnie miały bardzo dobre stosunki z bankiem i współpraca ożywiła się. Jesteśmy aktywni prawie w każdym sektorze. Najważniejsze jednak, że bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego i ożywienia obszarów wiejskich. Od mojego przyjazdu musieliśmy podwoić zespół, wynajęliśmy do pracy polskich ekspertów. Czy jest pan zadowolony z postępu w reformie górnictwa węgla kamiennego? W zasadzie tak. Widzimy stopniowe ograniczanie rozmiarów tego sektora i to w tempie, które prognozowaliśmy. Nie byliśmy jednak w stanie przewidzieć gwałtownego spadku światowych cen węgla. W tej sytuacji niemożliwa była poprawa finansowej sytuacji kopalni do tego stopnia, jak to prognozowaliśmy. Teraz trzeba byłoby całkiem nowego programu, aby uzyskać takie wyniki, jak zakładaliśmy wcześniej, rozumiem, że w obecnej sytuacji budżetu nie jest to możliwe. W każdym razie widzimy światło na końcu długiego tunelu i jesteśmy przekonani, że nie ma tam kolejnego tunelu. Uważam, że za 5 lat będziemy mogli z przekonaniem powiedzieć, że reforma polskiego górnictwa węgla kamiennego zakończyła się sukcesem. Jak pan sądzi, długo jeszcze Polska będzie potrzebowała wsparcia Banku Światowego? Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już teraz, ale przydatne są niezależne analizy. Nasze rady zawsze mogą być zaakceptowane, albo odrzucone. I na tym właśnie polega, między innymi rola Banku Światowego w takich krajach, jak Polska - niezależnego ośrodka doradczego. Bank w Polsce ma także jedną przewagę, nawet nad rządem - bez problemu możemy realizować programy, w które zaangażowanych jest kilka ministerstw. W Polsce, jeśli realizuje się program tylko w jednym ministerstwie, wszystko przebiega bardzo sprawnie, ale w naszym przypadku taka sytuacja zdarza się rzadko. Najwięcej projektów dotyczy czterech-pięciu, czasami nawet 6 resortów. Ich pracę bardzo trudno jest skoordynować. Wówczas, kiedy był rząd koalicyjny, dodatkowo ministrowie byli z różnych partii, mających często rozbieżne cele. Często pojawiało się postawa: po co mam pracować, skoro pieniądze dostanie i tak inny resort. Tylko przy reformie górnictwa węgla musiało współpracować 5 ministerstw. Ale w końcu wielką satysfakcją napawało mnie, kiedy widziałem 5 wiceministrów przy tym samym stole pracujących jak zgrany zespół. Jeszcze więcej resortów musi być zaangażowanych w projekt dotyczący aktywizacji obszarów wiejskich. Dodatkowo bank współdziała także z władzami wojewódzkimi, powiatowymi, nawet gminnymi. Może to przetrze także drogę innym projektom, nawet już nie naszym. Kiedy przyjechałem do Polski wydawało mi się, że więcej czasu będziemy musieli poświęcić wsparciu sektora prywatnego, ale okazało się, że daje sobie radę doskonale. Pomocy potrzebuje sektor państwowy i tam nasza pomoc jeszcze może się przydać, bo nie może dojść do takiej sytuacji, by jakaś dziedzina gospodarki hamowała rozwój kraju. Czyli pana następca będzie zapracowanym człowiekiem. Będzie co robić do czasu, kiedy Polska stanie się członkiem Unii Europejskiej. Później trzeba będzie przeorganizować naszą działalność, najprawdopodobniej skupimy się na pomocy najbiedniejszym. A jak pan myśli, kiedy to nastąpi? 2005-2006 - ta data powtarzana jest najczęściej. Ale to będzie raczej proces polityczny niż gospodarczy. Mam nadzieję w każdym razie, że stanie się to tak szybko, jak tylko będzie możliwe. Zostało przecież dowiedzione, że i Polska i Unia Europejska na tym skorzystają. Rozmawiała Danuta Walewska
Jakie są największe różnice pomiędzy Polską trzy lata temu i teraz? Wtedy mieliśmy mniej dowodów na to, jak silne są podstawy polskich przemian gospodarczych. Ale od tego czasu polska gospodarka przeszła próbę ognia. kryzys w Azji i Rosji oraz recesja na zachodzie wydarzyły się, a Polska uzyskała 4 proc. wzrostu PKB. w Polsce cztery lata temu ówczesny rząd znacznie mniej był zainteresowany współpracą z nami. w wyniku kolejnych wyborów doszła do władzy koalicja składająca się z partii, które miały dobre stosunki z bankiem i współpraca ożywiła się. bank przyłożył się do restrukturyzacji polskiego górnictwa węgla kamiennego. Polska Ze wsparcia kredytowego mogłaby zrezygnować już teraz, ale przydatne są niezależne analizy.
RZĄD O wsi, stanowiskach negocjacyjnych z Unią Europejską i mieszkaniach Dwukrotna renta dla rolnika Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe w wyniku takiego przekazania gospodarstwo nie może jednak mieć mniej niż 15 ha - postanowił wczoraj rząd, przyjmując jeden z dwóch nie uzgodnionych w ubiegłym tygodniu punktów "Spójnej polityki strukturalnej obszarów wiejskich i rolnictwa". Rząd spodziewa się, że zainteresowanie rolników rentami strukturalnymi może być bardzo duże, więc dla ostrożności przyjmuje, że rocznie na tego typu rentę będzie przechodzić 10 tys. rolników. Wypłata rent będzie kosztować rocznie ok. 50 mln zł. Licząc, że przez trzy lata co roku przybywałoby kolejnych 10 tys. rolników zainteresowanych rentami, łączny koszt ich wypłat wyniósłby przez ten czas 300 mln zł. Te trzy lata to okres przed przyjęciem do UE, kiedy to renty strukturalne musiałyby być w całości finansowane z budżetu państwa. W okresie poakcesyjnym (cztery lata) mogłyby być w 75 proc. finansowane przez Unię Europejską. Rolnik, który chciałby dostać rentę, musiałby w całości sprzedać innemu rolnikowi swoje gospodarstwo. W zamian, do czasu przejścia na zwykłą emeryturę, dostawałby rentę strukturalną równą 2-krotności renty minimalnej. Jeżeli gospodarstwo byłoby przekazywane przez małżeństwo rolników, to każde z nich mogłoby dostać 1,5 renty minimalnej, a więc oboje dostawaliby w sumie 3-krotność renty minimalnej. Warunkiem wejścia w życie tego programu jest, by był on spójny z dotychczasowym programem przechodzenia na wcześniejszą emeryturę i by nie doszło do nagłego odejścia z gospodarstw zbyt wielu rolników. Dziś, przy obecnym systemie wcześniejszych emerytur, przechodzi na nie rocznie ok. 15 tys. rolników. Rząd liczy, że w nowym systemie przechodzących będzie mniej, bo nie każdy rolnik ma gospodarstwo o powierzchni co najmniej 5 ha. - Na 15 krajów Unii Europejskiej 10 z nich stosuje taki system rent - powiedział po posiedzeniu rządu wiceminister rolnictwa Henryk Wujec. Rząd przyjął też drugi nie uzgodniony w ubiegłym tygodniu punkt "Spójnej polityki strukturalnej", dotyczący poprawy oświaty na wsi. Pakt dla rolnictwa Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich", przedstawiający średnio- i długookresowe działania na rzecz rolnictwa. Pakt musi być zgodny z przygotowywaną ustawą budżetową na 2000 r., więc rząd przyjmie go prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. Podstawowym celem paktu jest zrównanie szans rozwoju ludności zamieszkującej obszary wiejskie z tymi, jakie ma ludność miejska. Jak powiedział wczoraj wiceminister Wujec, rząd chciałby, by w okresie przed i poakcesyjnym w rolnictwie powstało ponad 600 tys. nowych miejsc pracy, wybudowanych zostało 80 tys. dróg, a zalesionych byłoby ok. 200 tys. ha gruntów, zaliczanych do V i VI klasy. Na realizację paktu potrzebne będą niemałe środki finansowe, które w części będą pochodzić z bezzwrotnej pomocy Unii Europejskiej. Szansa uzyskania tego wsparcia (w wysokości blisko 200 mln euro rocznie przez okres 7 lat) powstanie już w przyszłym roku (tzw. fundusz SAPARD). O tym, czy zostanie ona wykorzystana, przesądzi jakość przygotowanych przez Polskę projektów restrukturyzacji rolnictwa i wsi oraz gotowość rządu do współfinansowania tych przekształceń. Tymi właśnie kwestiami zajmuje się "Spójna polityka strukturalna rozwoju obszarów wiejskich i rolnictwa", który to dokument przekazany zostanie wkrótce Unii Europejskiej. Kolejne stanowiska Oprócz stanowiska negocjacyjnego w dziedzinie swobodnego przepływu kapitału (problem nabywania ziemi przez cudzoziemców), rząd przyjął również dwa inne stanowiska negocjacyjne, w kwestii polityki transportowej i swobody świadczenia usług. W obu przypadkach Polska wystąpi o pewne okresy przejściowe. W dziedzinie transportu rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. Wcześniej jednak, zapewne 1 stycznia 2001 r., Polska przystąpiłaby do tzw. europejskiego obszaru swobodnego nieba, znosząc kontrolę cen biletów lotniczych i dopuszczając do obsługi lotów tzw. przewoźników "trzecich" (nie będących przewoźnikiem narodowym kraju docelowego linii). Stopniowo gwarantowany udział LOT w rynku malałby z 45 do 40, 35 i 30 proc. Równocześnie jednak polski przewoźnik miałby prawa do przejęcia 55, 60, 65 i 70 proc. rynku, gdyby ukazał się konkurencyjny. Pozwoliłoby to na zasadniczy spadek cen biletów i poprawę jakości usług. 1 stycznia 2006 r. nastąpiłaby pełna liberalizacja rynku - każdy unijny przewoźnik mógłby bez ograniczeń obsługiwać linie wewnątrz Polski oraz z Polski i do Polski. Stanowisko rządu, zakładające szybką prywatyzację LOT, jest dość ambitne i jest mało prawdopodobne, aby Brukseli udało się wymusić skrócenie tego kalendarza. Również kilka lat po przystąpieniu do UE (zapewne w 2006 r.) Polska wypełni unijny wymóg przywrócenia rentowności kolei. Nie sprecyzowano natomiast, jak szybko nasz kraj dostosuje się do unijnych norm twardości dróg, które wytrzymują 11,5 tony nacisku na oś (w Polsce najczęściej mniej niż 5 ton). Zdaniem przedstawicieli rządu, potrzeba na to 15-25 lat. Rząd odstąpił natomiast od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm bezpieczeństwa, socjalnych, technicznych czy ekologicznych wobec krajowych firm transportowych. W przyjętym wczoraj stanowisku w sprawie swobody przepływu usług rząd wystąpił natomiast do UE o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. Dziś z tego powodu większość z nich musiałaby zrezygnować ze swojej działalności. Program mieszkaniowy Rząd przyjął założenia polityki mieszkaniowej państwa na lata 1999-2003. Punktem wyjścia jest likwidacja od 2000 r. "dużej" ulgi budowlanej i "małej" ulgi remontowej. Osoby, które już zaczęły lub jeszcze zaczną do końca 1999 r. inwestycję, mogłyby korzystać z ulgi podatkowej maksymalnie przez trzy lata, a więc do końca 2002 r. Stopniowo wygasałby też system dopłat do starych kredytów spółdzielczych, których wielkość ocenia się na ok. 5,5 mld zł (jesienią ma być gotowa ustawa o restrukturyzacji PKO BP). Docelowo wygasałyby też wypłaty premii gwarancyjnych dla właścicieli książeczek mieszkaniowych. W zamian ruszyłby program "Własne mieszkanie" dla rodzin, które nie mają wystarczająco dużo pieniędzy na zakup mieszkania i muszą korzystać z kredytu bankowego. Rząd postanowił, że nie będzie można odliczać odsetek od tego kredytu od podstawy opodatkowania. Ministrowie wybrali inny wariant pomocy państwa: budżet dopłacałby do odsetek od kredytu (dopłaty sukcesywnie malałyby). W sierpniu mają trwać prace nad ustawą o tym programie. Prowadzone byłyby też prace nad ustawą o kredycie remontowym oraz ustawą zmieniającą system kas mieszkaniowych (zakładającą regularne oszczędzanie na porównywalnej do rynkowej stopie procentowej, z promesą uzyskania taniego kredytu po zakończeniu oszczędzania). Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast zakłada, że w październiku rząd przyjąłby te projekty i przesłał do Sejmu. Natomiast w najbliższym czasie powinien trafić do KERM projekt ustawy o zmienionych dodatkach mieszkaniowych (dotacje budżetowe przekazywane gminom na dodatki byłyby powiązane z polityką czynszową; ma to zmusić gminy, by ustalały czynsze na poziomie pozwalającym pokryć koszty eksploatacji i remontów budynków). Wkrótce do KERM ma być też przesłany projekt ustawy o ochronie lokatora oraz socjalny program mieszkaniowy. Natomiast wczoraj rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o własności lokali. W 1999 r. wydatki budżetu na sferę mieszkaniową i podatkowe ulgi budowlane będą kosztować łącznie 5,4 mld zł. W 2000 r. byłoby to 5,9 mld zł, w 2001 r. - 5,3 mld zł, w 2002 r. - 5,4 mld zł, w 2003 r. - 5,5 mld zł. - Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego za okres od 1 października 1997 r. do 31 grudnia 1998 r. D.E.
Rolnik, który pięć lat przed przejściem na emeryturę przekaże (sprzeda) innemu rolnikowi gospodarstwo rolne powyżej 5 hektarów, będzie mógł dostawać przez te pięć lat rentę strukturalną równą dwukrotności renty minimalnej. Powstałe gospodarstwo nie może mieć mniej niż 15 ha. Ministrowie zaakceptowali wstępnie "Pakt dla rolnictwa i obszarów wiejskich". rząd wystąpi o 3-letni okres przejściowy po przystąpieniu do UE przed ostatecznym otwarciem rynku transportu lotniczego. odstąpił od ubiegania się o okres przejściowy przed przyjęciem unijnych norm wobec krajowych firm transportowych. wystąpił o odłożenie o 5 lat poza datę członkostwa wymogu posiadania przez banki spółdzielcze 1 mln euro kapitałów. przyjął założenia polityki mieszkaniowej na lata 1999-2003. Rada Ministrów przyjęła sprawozdanie finansowe z działalności Agencji Mienia Wojskowego.
ANALIZA Grzywna w nowym kodeksie karnym System stawek dziennych Poprzedni artykuł z tego cyklu JAROSŁAW MAJEWSKI Nowy kodeks karny wprowadza zupełnie inny model orzekania grzywny, zwany systemem stawek dziennych (stawkowym, taksy dziennej). Stosownie do założeń tego modelu granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby (art. 33 par. 1). Obowiązujący k.k. - podobnie jak jego poprzednik: kodeks karny z 1932 r. - stosuje tradycyjny model orzekania grzywny, zwany kwotowym. W systemie tym zarówno oznaczenie granic ustawowego zagrożenia, jak i wymiar grzywny w konkretnym wypadku wyrażają się w określonej kwocie (uwaga: wyjaśnienie stosowanych tutaj skrótów podane jest w poprzednim artykule; oba stanowią całość). System stawek dziennych zdecydowanie góruje nad systemem kwotowym. W przeciwieństwie do niego jest praktycznie niewrażliwy na inflację, wolny od kłopotów związanych z określaniem wysokości kary zastępczej. Przede wszystkim zaś bije konkurenta na głowę w kontekście konstytucyjnej zasady równości. Najłatwiej dostrzec to na przykładzie. W systemie kwotowym, jeśli jakieś przestępstwo zagrożone jest grzywną np. od 1000 do 50.000 zł, to ustawowe zagrożenie tylko formalnie jest takie samo dla wszystkich jego sprawców. Faktycznie jest tak samo surowe dla tych, których status majątkowy jest jednakowy, a dla wszystkich innych - różne. Prawidłowość łatwa do uchwycenia: im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego faktycznie łagodniejsze. I odwrotnie. Grzywna w wysokości np. 1000 zł po prostu musi byś bardziej dokuczliwa dla biedaka niż dla milionera. W systemie kwotowym owa nierówność ma charakter strukturalny, nieusuwalny. System stawkowy natomiast ją eliminuje. Znowu przykład: jeśli za pewne przestępstwo grozi np. grzywna od 10 do 360 stawek dziennych, to nie tylko formalnie, ale także realnie ustawowe zagrożenie jest jednakowe dla wszystkich sprawców. Przez odpowiednie kształtowanie wysokości jednej stawki można zniwelować dysproporcje różnic w ich zamożności. Grzywna w wysokości np. 100 stawek dziennych może być równie dolegliwa dla osoby niezamożnej i dla krezusa finansowego; oczywiście pod warunkiem, że właściwie określi się wysokość jednej stawki, tj. że stawka dzienna dla pierwszego sprawcy będzie dokładnie tyle razy niższa od stawki dziennej drugiego, ile razy status majątkowy pierwszego gorszy jest od statusu drugiego. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach, które wyraźnie się od siebie oddzielają. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się tymi samymi dyrektywami co przy wyznaczaniu dolegliwości kar niemajątkowych - zawartymi w rozdziale VI n.k.k. ("Zasady wymiaru kary i środków karnych"), mianowicie dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości, prewencji indywidualnej oraz prewencji generalnej w ujęciu pozytywnym (art. 53 par. 1). Na tym etapie - trzeba to z naciskiem podkreślić - nie pojawia się żadna szczególna dyrektywa wymiaru kary odnosząca się wyłącznie do grzywny, podobna do tej zawartej w art. 50 par. 3 k.k. Decyzja o liczbie stawek musi zostać podjęta całkowicie niezależnie od oceny statusu majątkowego sprawcy! Podstawą rzeczonej decyzji powinna być zawsze wszechstronna analiza wielu okoliczności splatających się w stanie faktycznym będącym przedmiotem postępowania, takich jak motywacja i sposób zachowania się sprawcy, popełnienie przestępstwa wspólnie z nieletnim, rodzaj i stopień naruszenia ciążących na sprawcy obowiązków, rodzaj i rozmiar ujemnych następstw przestępstwa, właściwości i warunki osobiste sprawcy, sposób życia przed popełnieniem przestępstwa i zachowanie się po jego popełnieniu, zwłaszcza staranie o naprawienie szkody lub zadośćuczynienie w innej formie społecznemu poczuciu sprawiedliwości, zachowanie się pokrzywdzonego (art. 53 par. 2), a także pozytywne wyniki przeprowadzonej mediacji między pokrzywdzonym a sprawcą albo ugoda między nimi osiągnięta w postępowaniu przed sądem lub prokuratorem (art. 53 par. 3). Zasadą jest, że liczba orzeczonych stawek nie może byś niższa niż 10 ani wyższa niż 360 (art. 33 par. 1). Jednakże od tej zasady - w zakresie granicy górnej - n.k.k. przewiduje sporo wyjątków, zarówno w części ogólnej jak i szczególnej. I tak, w wypadku grzywny: kumulatywnej związanej z przestępstwami określonymi w art. 296 par. 3, art. 297 par. 1 oraz art. 299 górny próg zagrożenia wyznacza liczba (aż!) 2000 stawek (art. 309); nadzwyczajnie obostrzonej oraz łącznej kary grzywny - 540 stawek (art. 38 par. 2, art. 86 par. 1); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary pozbawienia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 180 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1); podobnie dla grzywien występujących w sankcjach związanych z niektórymi drobniejszymi przestępstwami (np. art. 221); związanej z instytucją warunkowego zawieszenia wykonania kary ograniczenia wolności oraz kary łącznej z takich grzywien - 90 stawek (art. 71 par. 1, art. 86 par. 1). Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się wskazaniami zawartymi w art. 33 par. 3, które można by nazwać zbiorczo dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. I tak sąd w kontekście tego rozstrzygnięcia powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe; słowem: dokonać wszechstronnej, wręcz drobiazgowej analizy statusu majątkowego sprawcy. Stawka dzienna nie może byś niższa niż 10 zł ani przekraczać 2000 zł (art. 33 par. 3). Pewna swoistość związana jest z określaniem wartości jednej stawki w razie łącznej kary grzywny: wymierzając taką karę sąd powinien na nowo określić wartość jednej stawki zgodnie ze wskazaniami art. 33 par. 3, z tym wszakże ograniczeniem, że nie może ona przekraczać najwyższej z ustalonych dla grzywien podlegających łączeniu (art. 86 par. 2). Na zasadach przewidzianych w n.k.k. wymierzać się będzie także grzywny zawarte w ustawach szczególnych, co nie dotyczy jednak ustawy karnej skarbowej ani wypadków, w których ustawa szczególna określa grzywnę kwotowo (art. 11 przepisów wprowadzających k.k.). W wyroku orzeczenie dotyczące grzywny w systemie stawkowym może wyglądać np. następująco: "(...) wymierza mu 60 stawek dziennych grzywny, określając wysokość (jednej) stawki na 30 zł (...)". Podstawowym założeniem modelu taksy dziennej jest - warto podkreślić raz jeszcze - konsekwentny podział procesu orzekania grzywny na dwie fazy. Cele, którym mają służyć procedury obu etapów, są zupełnie różne: w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie co do surowości kary, o wymiar kary w ścisłym sensie, w drugim - o czysto techniczny właściwie zabieg, mający zapewnić, aby grzywna w określonej liczbie stawek dziennych była faktycznie równie dolegliwa dla wszystkich sprawców, którym ją wymierzono, niezależnie od różnic w stopniu ich zamożności. Założenie to znalazło także formalny wyraz w systematyce n.k.k. Nie bez powodu przecież przepis art. 33 par. 3, zawierający dyrektywę "drugiego etapu", a więc określający, czym należy się kierować przy ustalaniu wysokości stawki dziennej, zamieszczono w zupełnie innym miejscu aniżeli dyrektywy "pierwszego etapu" (tych drugich należy szukać w rozdziale VI "Zasady wymiaru kary i środków karnych", a art. 33 w rozdziale IV "Kary"). Jak widać, istota analizowanego systemu orzekania grzywny wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. Kto zapomni o tej zasadzie albo nie będzie jej rygorystycznie przestrzegał, może łatwo zaprzepaścić zalety systemu stawkowego. Warto z góry przestrzec przed niektórymi z możliwych nieprawidłowości. I tak, nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. Niedopuszczalne jest rozumowanie: "wymierzyłem sprawcy wysoką liczbę stawek, to wobec tego wartość jednej stawki ustawiam stosunkowo nisko; ale gdybym wymierzył mu mniej stawek, to wysokość jednej stawki określiłbym odpowiednio wyżej". Niedopuszczalna jest również - błąd pokrewny - wszelka "żonglerka" z użyciem liczby stawek z jednej strony oraz wysokości jednej stawki z drugiej; błędne byłoby rozumowanie: "wszystko jedno czy wymierzę w konkretnym wypadku 50 stawek grzywny, określając równocześnie wartość stawki na 100 zł, czy też 25 stawek, przyjmując, że wysokość stawki wynosi 200 zł". Nie wolno też najpierw ustalać globalnej kwoty grzywny w złotówkach, a potem odpowiednio "przykrawać" do tego ustalenia rozstrzygnięcia w kwestii liczby stawek oraz wartości jednej stawki. Wreszcie niedopuszczalne jest odwracanie kolejności poszczególnych etapów orzekania grzywny, tj. najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby (choć co do zasadności tego akurat zastrzeżenia w takim zakresie, w jakim nie chodzi wyłącznie o czystość konstrukcyjną, można mieć poważne wątpliwości). Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k. Czy oznacza to, że tym samym zniknie z tego systemu model kwotowy? Otóż nie. I nie chodzi tu tylko o przepisy ustawy karnej skarbowej. Na podstawie art. 5 przepisów wprowadzających n.k.k. zostanie utrzymanych w mocy wiele rozsianych po różnych ustawach przepisów karnych, w których granice grzywien określono kwotowo (np. art. 12 ustawy z 9 listopada 1995 r. o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych). Grzywny określone kwotowo spotkać można również w ustawach, które pierwotnie miały wejść w życie nie wcześniej niż n.k.k. (np. art. 171 ust. 1-3 i 5 ustawy z 29 sierpnia 1997 r. - Prawo bankowe), co może świadczyć, że owa dwoistość sposobu orzekania grzywny nie będzie przejściowa. Żadne z postanowień części ogólnej k.k. ani słowem nie wspomina o grzywnach określonych kwotowo (w części szczególnej oraz wojskowej grzywny takie, naturalnie, również nie występują). Jedynie z lektury art. 11 przepisów wprowadzających k.k. dowiadujemy się, że grzywien kwotowych nie wymierza się "na zasadach przewidzianych" w n.k.k. (od razu pojawia się więc pytanie: to wedle jakich zasad się je wymierza?) W takiej sytuacji nietrudno przewidzieć, że grzywny kwotowe staną się przyczyną wielu wątpliwości i trudności w praktyce wymiaru sprawiedliwości, z którymi sądy będą musiały sobie jakoś radzić (problematykę tę mogę tylko zasygnalizować - krótkie choćby jej omówienie wymaga osobnego szkicu). Czy kłopotów tych nie można było uniknąć? Oczywiście tak. Wystarczyło po prostu wyeliminować wszystkie grzywny kwotowe z naszego systemu prawa karnego, zastępując je grzywnami określonymi w stawkach. W toku prac nad n.k.k. taką koncepcję przyjęto. I nie wiadomo właściwie, dlaczego na koniec od niej odstąpiono. N.k.k. statuuje ważną i racjonalną zasadę, że grzywny nie orzeka się, jeżeli dochody sprawcy, jego stosunki majątkowe lub możliwości zarobkowe uzasadniają przekonanie, że sprawca grzywny nie uiści i nie będzie jej można ściągnąć w drodze egzekucji (art. 58 par. 2). Orzekanie grzywny w takiej sytuacji - nierzadkie pod rządem k.k., zwłaszcza do czasu wejścia w życie noweli z sierpnia 1995 r. znoszącej obligatoryjność grzywny kumulatywnej określonej w art. 36 par. 3 k.k. - to świadectwo groźnej niekonsekwencji w polityce karania. Wymierza się sprawcy grzywnę, z góry zakładając, że albo zapłaci ją za niego ktoś inny, albo wykonana zostanie kara zastępcza. W pełni więc trafnie do n.k.k. wprowadzono mechanizm mający zapobiec powstawaniu takich sytuacji. Jeżeli zajdą przesłanki zastosowania art. 58 par. 2, sądowi nie wolno będzie orzec grzywny. Musi wówczas sięgnąć po inny środek prawnokarnego oddziaływania. Pewne kłopoty ze stosowaniem zasady określonej w omawianym przepisie mogą się pojawić w wypadku sankcji prostych, opiewających wyłącznie na karę grzywny. N.k.k. takich wprawdzie nie przewiduje, ale można je znaleźć w niektórych innych ustawach (np. art. 24 ust. 1 ustawy o oznaczaniu wyrobów znakami skarbowymi akcyzy). W takiej sytuacji z jednej strony grzywna jest jedyną karą, jaką formalnie można wymierzyć, ale z drugiej - zakazuje tego art. 58 par. 2. Pat? Niekiedy wyjściem będzie sięgnięcie po instytucję określoną w art. 59 (jeśli naturalnie przyjąć, że zakres zastosowania tego przepisu obejmuje również sankcje proste opiewające tylko na grzywnę, bo że tak jest - z przepisu tego wprost nie wynika) i odstąpienie od wymierzenia kary połączone z równoczesnym orzeczeniem środka karnego. Gorzej, kiedy przesłanki zastosowania tej instytucji w danej sytuacji nie zajdą. Jeszcze pół biedy, jeżeli są podstawy do orzeczenia któregoś ze środków karnych. Ale jeżeli ich nie będzie? Nie orzec wobec sprawcy grzywny, to nie zastosować wobec niego żadnego środka represji karnej. Ciekawe, czy ustawodawca był świadom tej konsekwencji. Na marginesie analizy funkcji art. 58 par. 2 warto zwrócić uwagę na pewien brak harmonii między treścią tego przepisu a treścią art. 33 par. 3. Otóż jest oczywiste, że o rozstrzygnięciu kwestii, czy sprawcy w ogóle wolno wymierzyć grzywnę, powinny decydować te same okoliczności, które potem - jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie będzie twierdząca - zdecydują o wysokości stawki dziennej. Trudno przeto pojąć, dlaczego okoliczności wskazane w tym pierwszym oraz w drugim przepisie nie są jednakowe - wyliczenie zawarte w art. 33 par. 3 jest bogatsze o "warunki osobiste i rodzinne sprawcy". Na koniec trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że n.k.k. przewiduje - nie znaną jego poprzednikowi - możliwość warunkowego zawieszenia wykonania kary grzywny; możliwość ta dotyczy wszelako jedynie grzywny samoistnej (art. 69 par. 1). Autor jest adiunktem w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego
Nowy kodeks karny wprowadza inny model orzekania grzywny, system stawek dziennych. granice ustawowego zagrożenia grzywną wyznacza się za pomocą określonej liczby stawek dziennych, a wymiar tej kary polega na określeniu jej wysokości oraz liczby.W systemie kwotowym im sprawca zamożniejszy, tym ustawowe zagrożenie jest dla niego łagodniejsze. owa nierówność ma charakter strukturalny. System stawkowy ją eliminuje. W systemie stawkowym grzywnę wymierza się w dwóch etapach. W pierwszym sąd określi liczbę stawek dziennych, kierując się dyrektywą: winy, społecznej szkodliwości. Wyznaczywszy w pierwszym etapie liczbę stawek, w drugim sąd wyznaczy wysokość jednej, kierując się dyrektywą statusu majątkowego sprawcy. sąd powinien wziąć pod uwagę dochody sprawcy, jego warunki osobiste, rodzinne, stosunki majątkowe i możliwości zarobkowe.w pierwszym etapie chodzi o rozstrzygnięcie surowości kary, w drugim - o czysto techniczny zabieg mający zapewnić, aby grzywna była równie dolegliwa dla wszystkich sprawców. istota analizowanego systemu wymaga, aby rozstrzygnięcie co do liczby stawek było całkowicie niezależne od oceny statusu majątkowego sprawcy, natomiast rozstrzygnięcie co do wysokości jednej stawki odwrotnie. nie wolno rozstrzygnięcia o wysokości stawki dziennej kształtować na podstawie ustalonej wcześniej liczby stawek. niedopuszczalne jest najpierw ustalanie wysokości jednej stawki, a później ich liczby.Stawkowy model orzekania grzywny pojawi się w systemie polskiego prawa karnego wraz z wejściem w życie n.k.k.
Będzie mniej pieniędzy na programy kulturalne Kryzys finansów w telewizji Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Planowane na początku roku dziesięcioprocentowe cięcia wydatków w poszczególnych działach i redakcjach telewizji publicznej okazały się niewystarczające - napisała wczoraj "Gazeta Wyborcza". Dlatego zarząd poprosił o poszukanie dalszych dziesięcioprocentowych oszczędności. Z naszych wiadomości wynika, że planowane przychody na ten rok są znacznie mniejsze od osiągniętych w zeszłym roku. Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn. - Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym: "Reklam jest tyle, ile dwa lata temu - minus reklamy funduszy emerytalnych. Doszła za to znacznie większa liczba pośredników. Z powodu restrykcyjnej ustawy dotyczącej reklamy piwa stracimy 60 - 70 mln zł". (Senat zrezygnował z łagodzących ustawę poprawek po tekście "Rz" na temat lobbingu browarów - red.). - Coraz mniejsze wpływy z abonamentu (ludzie mniej chętnie płacą): "Mieliśmy 473 miliony w zeszłym roku, to o 56 milionów złotych mniej, niż obiecała nam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji". (Słowa rzecznika o spadku wpływów z abonamentu są sprzeczne z danymi KRRiTV, które zamieszczamy w tabelce.). - Brak kanałów tematycznych: "Ministerstwo Skarbu Państwa blokuje naszą propozycję. Efekt jest taki, że telewizyjna Dwójka (zamiast np. kanał informacyjny) emituje obrady Sejmu (kosztuje to 17 mln rocznie) i nie można znaleźć nikogo, kto chciałby się przed lub po obradach reklamować". - Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę - mówi rzecznik Cieliszak. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. Twierdzi, że telewizja sponsoruje na przykład zewnętrzną produkcję filmów, choć nie ma pieniędzy na własną działalność. - W oddziałach terenowych już w tym roku niczego nie będzie się produkować, a w Warszawie zakaz zostanie za chwilę wydany. Stanie się tak, że ludzie będą siedzieli bezczynnie, obok bezczynnie będzie stał sprzęt, a to uzasadni kolejne zwolnienia już nie 500, ale 1500 osób. Najmoła podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Wszyscy widzą, jakie są wyniki przedwyborczych sondaży - tłumaczy. - "Solidarność" krytykuje, ale gdy przychodzi do zwolnień (etaty to duża część wysokich kosztów stałych TVP), wtedy gorąco protestuje wraz z innymi - ponad dwudziestoma - związkami zawodowymi telewizji - mówi Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jego zdaniem przyszedł czas, by bardziej zdecydowanie wprowadzać reformę telewizji, której elementem - nie jedynym, ale istotnym - są zwolnienia. W związku z mniejszymi wpływami z reklam, telewizja publiczna będzie musiała ograniczyć wydatki FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI - Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze m.in. z abonamentu - uważa Bogusław Chrabota, dyrektor programowy komercyjnej telewizji Polsat. - Jeśli telewizja publiczna mówi, że swoją misję finansuje z reklam, to chciałbym się przyjrzeć jej dokumentom finansowym. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Każda stacja komercyjna przy niej to wzór oszczędności. Kulturalne cięcia Perspektywą cięć budżetowych najbardziej przerażeni są twórcy programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej - mówi się o pięćdziesięcioprocentowych redukcjach wydatków - i Teatru Telewizji. - Jeśli zapadną decyzje o cięciach, liczba nowych premier spadnie aż czterokrotnie - mówi anonimowy współpracownik TVP. Jak potwierdził Jacek Weksler, szef Teatru TVP, w tym roku nie powstaną: "Wesele" Mikołaja Grabowskiego, "Romeo i Julia" Radosława Piwowarskiego, nie zostanie przeniesiony ze Starego Teatru "Faust" Jerzego Jarockiego. Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki, w tym nad "Czwartą siostrą" Janusza Głowackiego. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu. Dokończone zostaną seriale "Quo vadis", "Wiedźmin", "Przedwiośnie", ale TVP nie weźmie już udziału we współfinansowaniu "Pianisty" i "Chopina". - Ukryte cięcia wydatków miały miejsce już od dawna - mówi jeden z producentów teatralnych. - Średni koszt spektaklu dla Programu I wynosi 400 tysięcy, dla Programu II - 300 tysięcy złotych. Tyle że budżety nie zmieniają się od dwóch lat. Inflacja rosła, ograniczaliśmy więc dni zdjęciowe, co odbija się na jakości. - Wszystko zaczęło się od zatrzymania produkcji "Wesela" Mikołaja Grabowskiego, na które zaplanowano tyle pieniędzy, że można by za tę kwotę wyprodukować dwa spektakle (chodzi o 900 tys. zł. - red.) - komentuje Sławomir Zieliński, dyrektor Jedynki. - Jednak bieda dotknie wszystkie działy - także publicystykę, rozrywkę. Decyzje zarządu jeszcze nie zapadły. Do tego czasu nie mogę mówić o konkretach. - Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Podjęliśmy uchwałę protestacyjną przeciwko projektom cięć budżetów programów muzyki poważnej, filmów fabularnych i Teatru Telewizji, któremu zwłaszcza w Programie II grozi zniknięcie - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, przewodnicząca Rady Programowej TVP. Reklam nie tak mało Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Faktycznie w zeszłym roku i TVP, i część prywatnych stacji zanotowały spadek przychodów z reklam. Jednak w tym roku biuro reklamy telewizji publicznej zmieniło strategię działania, bardziej elastycznie negocjując ceny. W efekcie TVP w pierwszym kwartale zanotowała wyraźny wzrost przychodów z reklam. Tyle że te dane mogą być mylące - analitycy mnożą czas reklamowy przez nominalne stawki, tymczasem telewizje stosują duże, czasem kilkudziesięcioprocentowe rabaty. Zdaniem analityków ogólne wydatki na reklamę telewizyjną utrzymają się na poziomie z 2000 roku albo nieco spadną. Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu - mają one w tym roku wynieść 559 mln zł, o 18 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Jednak prognozy wpływów nie muszą się spełnić - według danych Krajowej Rady w pierwszy kwartale tego roku TVP dostała z abonamentu o 18 mln zł mniej, niż zakładano w budżecie. Anita Błaszczak Jacek Cieślak Paweł Reszka
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. - Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP.
OCHRONA PRZYRODY Parki krajobrazowe, czyli pomieszanie z poplątaniem Co począć z ustalonymi rygorami ALEKSANDER LIPIŃSKI Parki krajobrazowe tworzy się na podstawie rozporządzeń wojewodów. Zaliczają się do tzw. szczególnych (obszarowych) form ochrony przyrody, a przedmiotem ochrony są "wartości przyrodnicze, historyczne i kulturowe" terenu. Do wejścia w życie ustawy z 16 października 1991 r. o ochronie przyrody (Dz. U. nr 114, poz. 492 ze zm.) "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. Początkowo uważano za taką nie obowiązującą już ustawę z 25 lutego 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe (Dz. U. nr 8, poz. 47), zwłaszcza art. 7-8. Upoważniały one do wydawania zarządzeń porządkowych zawierających zakazy i nakazy określonego w nich zachowania w granicach niezbędnych dla ochrony bezpieczeństwa życia, zdrowia lub mienia albo dla zapewnienia spokoju publicznego lub zachowania porządku publicznego. Korzystając z tego rozwiązania, wojewódzkie rady narodowe podjęły kilkanaście uchwał o utworzeniu "parków krajobrazowych", ustanawiając jednocześnie nakazy (zakazy) dozwolonego zachowania na ich terenach, korespondujące z zasadami przewidzianymi w dawnej ustawie o ochronie przyrody (z 1949 r.). Wykładnia ustawy z 1964 r. uzasadniała jednak wniosek, że nie było dostatecznych podstaw prawnych do tworzenia takich "parków krajobrazowych" oraz ustanawiania na ich terenie powszechnie obowiązujących norm zachowań. Konkluzja ta nie miała jednak wówczas istotnego znaczenia, przede wszystkim ze względu na znikome możliwości kwestionowania dopuszczalności podejmowania uchwał wspomnianej treści. W praktyce, z mocy różnych przepisów przejściowych, uchwały wojewódzkich rad narodowych co najmniej częściowo zachowały moc obowiązującą. Od wejścia w życie ustawy z 31 stycznia 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. 41, wedle którego rada narodowa stopnia wojewódzkiego mogła wprowadzić "zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów". Po zniesieniu rad narodowych kompetencje te uzyskali wojewodowie. W świetle obowiązującej ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Art. 64 tej ustawy przewiduje, iż do czasu wydania na jej podstawie przepisów wykonawczych zachowują moc przepisy dotychczasowe (tj. wydane na podstawie ustawy o ochronie przyrody z 1949 r.), jeżeli nie są sprzeczne z nowym stanem prawnym. Nie ma natomiast wątpliwości, że wspomniane akty podjęte przed wejściem w życie ustawy z 1991 r. nie mogą być uważane za akty wykonawcze do ustawy o ochronie przyrody z 1949 r. W rezultacie charakter prawny istniejących "parków krajobrazowych" jest zróżnicowany. Zależnie od czasu ich utworzenia są bądź nie są szczególnymi formami ochrony przyrody w rozumieniu ustawy z 1991 r. Co prawda ustanowione w aktach o ich powołaniu nakazy (zakazy) zachowania są zbliżone, ale nie ma żadnych podstaw, by obecnie sankcji z tytułu naruszenia wymagań obowiązujących w "parkach krajobrazowych" ustanowionych przed wejściem w życie ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. poszukiwać w przepisach tej ostatniej. Podobnie jest z kompetencjami dyrektorów tych jednostek organizacyjnych. Ich źródłem nie może być ustawa z 1991 r. Skoro stary "park krajobrazowy" nie jest tzw. szczególną formą ochrony przyrody w jej rozumieniu, to istnieje co najmniej wątpliwość, czy obowiązujące tam ograniczenia ustanowione w akcie o jego powołaniu mogą być wiążące dla miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Powoduje to istotne zróżnicowanie sytuacji prawnej parków, prowadzące do niepewności oraz kolidujące z zasadami konstytucyjnymi. Istnieje zatem pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań. Od 1 stycznia 1998 r. obowiązuje nowela (z 27 sierpnia 1997 r.) do powołanej ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska, która uchyliła m. in. jej art. 41. Od tej więc daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się, niezbędnego dla ochrony przyrody w parkach krajobrazowych, może być wyłącznie ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. Ustawodawca dostrzegł jednocześnie potrzebę unormowania sytuacji starych "parków krajobrazowych", które utworzono na podstawie art. 41. Art. 3 noweli mówi, że przez sześć miesięcy od jej wejścia w życie (tj. do 30 czerwca 1998 r.) "akty prawne zawierające zakazy lub nakazy konieczne do zapewnienia ochrony terenów posiadających walory wypoczynkowe i krajobrazowe przed ich niszczeniem bądź utratą tych walorów", wydane na podstawie art. 41, zachowują moc (ust. 1). Jednocześnie zobowiązano wojewodów, by w określonym wyżej terminie dostosowali te akty do wymagań ustawy o ochronie przyrody (ust. 2). Myśl wyrażoną w tym przepisie należy ocenić jako trafną, tyle że sposób jej przedstawienia trudno uważać za fortunny. Przede wszystkim nasuwa się wniosek, że jeśli wojewodowie nie podejmą działań dostosowujących przewidzianych w art. 3 ust. 2 noweli z 29 sierpnia 1997 r., to wymienione tam akty prawne ex lege tracą moc 1 lipca 1998 r. Nie jest natomiast jasne, na czym miałyby polegać owe działania "dostosowujące" wojewodów. Wydaje się, że rozwiązanie może być tylko jedno i w istocie powinno polegać na skorzystaniu z podstawy przewidzianej w art. 24 ustawy o ochronie przyrody, tj. na utworzeniu nowego parku krajobrazowego. W szczególności zaś niedopuszczalne jest podjęcie przez wojewodę aktu "utrzymującego w mocy" akt wydany na podstawie dotychczasowego art. 41 ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Art. 3 ust. 1 noweli z 27 sierpnia 1997 r. ma bowiem charakter bezwzględny i nie przewiduje żadnej możliwości obowiązywania aktów prawnych wydanych na podstawie dotychczasowego art. 41 dłużej niż do 30 czerwca 1998 r. Można zatem dojść do wniosku, że w istocie art. 3 ust. 2 noweli jest całkowicie zbędny, a zarazem wątpić, czy do końca czerwca 1998 r. administracje wojewódzkie zdołają uporać się z tym problemem. Jeżeli omawiane dostosowanie ma przybrać postać rozporządzenia wykonawczego wojewody, to warto przypomnieć, że podlega ono kontroli sądowoadministracyjnej. Każdy, jeśli jego interes prawny lub uprawnienie zostały naruszone przepisem prawa miejscowego, może - po bezskutecznym wezwaniu organu, który wydał przepis - zaskarżyć go do sądu administracyjnego (art. 25a ust. 1 ustawy z 22 marca 1990 r. o terenowych organach rządowej administracji ogólnej, Dz. U. nr 21, poz. 123 ze zm.). Przedstawiona regulacja nie dotyczy natomiast "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. Oznacza to, że akty o ich utworzeniu nadal obowiązują, co trudno uważać za czynnik sprzyjający integracji działań w zakresie ochrony przyrody. Z nieznanych przyczyn ustawodawca nie wykazał zainteresowania rozstrzygnięciem tego problemu. Nie sposób zaś zakładać, że nie był on mu znany. Wiadomo bowiem, że autorzy noweli dysponowali projektem rozwiązania umożliwiającego jednoznaczne i spójne rozstrzygnięcie omawianej kwestii. Sytuacja ta zasługuje na szczególnie krytyczną ocenę, zwłaszcza że co najmniej niektórym ze wspomnianych aktów można zarzucić niezgodność z rozwiązaniami wyższej rangi, w tym konstytucyjnymi. Poruszony problem wymaga zatem zdecydowanej ingerencji ustawodawcy, i to zarówno w szeroko pojmowanym interesie publicznym, jak i interesie posiadaczy nieruchomości położonych na obszarach wspomnianych parków. Wydaje się nadto, że konieczna jest weryfikacja zasadności merytorycznych rozwiązań określających status prawny wszystkich parków krajobrazowych. Co najmniej część z nich ma bowiem takie wady jak nieprecyzyjne określenie granic terenów chronionych oraz nadmierny, nieuzasadniony i wręcz niewykonalny rygoryzm reżimu ochronnego. Trzeba też zwrócić uwagę na braki planów ochrony takich parków. W takiej sytuacji wymagania ochronne częściowo stają się fikcją, prowadząc do stanu niepewności prawnej. Sytuacja ta podważa jednocześnie funkcje prawa własności nieruchomości położonych na wspomnianych terenach. Jeżeli jednak wyjść z założenia, że tego rodzaju ograniczenia własności mają charakter wyjątkowy, to zgodnie z zasadami wykładni prawa powinny być interpretowane w sposób ścisły, a ewentualne wątpliwości należy tłumaczyć na rzecz rozwiązań stanowiących regułę (art. 140 kodeksu cywilnego). Autor jest profesorem doktorem habilitowanym, pracownikiem Wydziału Prawa i Administracji w Katedrze Prawa Górniczego i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Śląskiego
Do wejścia w życie ustawy z 1991 r. o ochronie przyrody "parki krajobrazowe" tworzono na dwóch podstawach prawnych. uważano za taką ustawę z 1964 r. o wydawaniu przepisów prawnych przez rady narodowe. Od wejścia w życie ustawy z 1980 r. o ochronie i kształtowaniu środowiska "parki krajobrazowe" zaczęto tworzyć na podstawie jej art. W świetle ustawy o ochronie przyrody z 1991 r. utworzone przed jej wejściem w życie "parki krajobrazowe" nie są nimi. Istnieje pilna potrzeba ujednolicenia rozwiązań.Od 1998 r. obowiązuje nowela do ustawy. Od tej daty podstawą prawną ustanawiania ograniczeń w zakresie dozwolonego zachowania się w parkach krajobrazowych może być wyłącznie ustawa z 1991 r. regulacja nie dotyczy "parków krajobrazowych", które utworzono przed wejściem w życie ustawy o ochronie i kształtowaniu środowiska. akty o ich utworzeniu nadal obowiązują.
CHINY Zatrzymywani przez tajniaków zwolennicy Falun Gong nie protestują, nie wznoszą okrzyków, nie agitują. Mimo to władze twierdzą, że są oni ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa. Siła w słabości Niemy protest jednego ze zwolenników sekty Falun Gong na placu Tienanmen FOT. (C) EPA PIOTR GILLERT z Pekinu Młoda kobieta usiadła na placu i zdjęła buty. Druga obok niej zrobiła to samo. Jeszcze przed momentem nic nie odróżniało ich od tłumu zwiedzających, nieustannie kręcących się po placu Tienanmen. Jednak w chwili, gdy położyły stopy na udach, skrzyżowały łydki, zamknęły oczy i próbowały rozpocząć medytację, dopadło je kilku tajniaków i zaciągnęło do radiowozu. Ani razu nie krzyknęły, nie wznosiły haseł, nie namawiały do niczego. "Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Aż takie wielkie, że bezprecedensowe? W obronie społeczeństwa Parę godzin wcześniej, w czwartek rano, władze zwołały wielką konferencję prasową w głównej sali konferencyjnej gigantycznego gmachu parlamentu. Pekin rzadko organizuje tego rodzaju imprezy, więc gdy już to robi, wiadomo, że sprawa jest arcyważna. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Porównywał Li Hongzhi do Shoko Asahary z japońskiej Najwyższej Prawdy i Davida Koresha z amerykańskiej Gałęzi Dawidowej, mówił o ponad 1400 ofiarach. Potem na kilku wielkich monitorach wyświetlił urywki z wystąpień Li. Li mówił o obrotowym lusterku, które każdy człowiek ma w czole i które zaczyna się kręcić, w miarę jak doskonalimy się poprzez qi gong. Mówił, że Ziemia została w swej historii zniszczona 81 razy i że nadchodzi kolejna zagłada. Mówił, że ma wiele wcieleń i może obdarować nimi swych wiernych, by uchronić ich przed zbliżającą się apokalipsą. Mówił, że stworzył własnych rodziców. Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, byłego trębacza w orkiestrze policyjnej, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu. Od obojętności do współczucia Większość mieszkańców Pekinu obojętnie odnosi się do sekty. - Rozumiem, gimnastyka, ale te opowieści o kole prawa i końcu świata to brednie, ja wierzę w rozum - mówi emerytowany inżynier, którego często spotykam w pobliskim parku. Ale wojna, którą władze wydały Falun Gong, wywołuje dezaprobatę nawet u zwolenników racjonalizmu i ateistów. - Co oni zrobili, żeby ich tak prześladować? - pyta inżynier. - Jak chcą wierzyć w te bajki, to niech sobie wierzą, dlaczego im tego zabraniać? Pekińczycy dziwią się: po co takie prześladowania, skoro w sekcie już po jej lipcowej delegalizacji pozostała - wedle oficjalnych doniesień - tylko garstka ludzi, a po niedawnej nowelizacji kodeksu karnego organizatorom ruchu grożą wieloletnie wyroki więzienia. Nie ma wątpliwości, że sekta jest poważnie zagrożona. W lipcu władze zatrzymały tysiące zwolenników Falun. Większość przeszła krótką "reedukację" i została wypuszczona na wolność. W aresztach pozostało jednak kilkudziesięciu liderów ruchu, których kolejne procesy w różnych częściach kraju właśnie się rozpoczęły lub rozpoczną lada dzień. Ludzie ci spędzą co najmniej parę lat w więzieniu. Niewykluczone, że niektórzy zostaną straceni. Ruch jest pozbawiony prawie całego przywództwa. Zniszczeniu uległy struktury organizacyjne, materiały informacyjne, do pewnego stopnia także kanały komunikacyjne (choć wiadomo, że członkowie Falun Gong wciąż porozumiewają się ze sobą za pomocą beeperów, telefonów komórkowych i Internetu). Jeden z największych i najsprawniejszych aparatów policyjnych świata tropi każdy ruch sekty. Władza grzmi i grozi. Niespokojny Luo Gan Ale Luo Gan, członek biura politycznego, któremu Jiang Zemin powierzył dowodzenie kampanią przeciw Falun Gong, nie może czuć się jeszcze zwycięzcą. Niezwykły pokaz biernego oporu, jaki sekta dała w ciągu ostatnich dwóch tygodni na placu Tienanmen, świadczy o tym, o czym mówili już świadkowie kwietniowej, dziesięciotysięcznej manifestacji zwolenników sekty przed siedzibą władz państwowych w pekińskiej dzielnicy Zhongnanhai: Falun nie jest strukturą hierarchiczną. To raczej ruch wielu niezależnych komórek w całym kraju, ruch autentycznie oddolny, którego uczestników łączy wiara w Li Hongzhi, w zdrowe dla ciała działanie zalecanych przez niego ćwiczeń i zbawienny dla ducha wpływ jego nauk. Nawet więc aresztowanie liderów ruchu w całym kraju, choć ograniczyło jego poczynania, nie sparaliżowało Falun. Z nie potwierdzonych doniesień wynika, że choć po lipcowej delegalizacji w obawie przed prześladowaniami wielu ludzi opuściło sektę, wielu innych przyłączyło się do niej tylko po to, by dać wyraz sprzeciwowi wobec władz. W niedawnym komentarzu rządowa agencja prasowa Xinhua podkreśliła, że nowe prawo zobowiązuje do wytężonej walki z sektami także lokalne władze. Gdyby najniższe szczeble administracji sprawnie radziły sobie z Falun, Xinhua zapewne nie zamieszczałaby takiej uwagi. W nieoficjalnych wypowiedziach przedstawiciele władz niechętnie przyznają, że w miastach prowincjonalnych walka z Falun nie przebiega tak sprawnie jak w Pekinie. Z dwóch powodów. Po pierwsze, trudno jest kontrolować miliony ludzi niczym nie różniące się od pozostałego miliarda mieszkańców kraju o powierzchni porównywalnej z Europą. Po drugie, lokalne władze nie chcą firmować drastycznych działań przeciw ruchowi na własnym terenie, bo wyczuwają, że w najwyższych władzach państwa nie ma zgody co do tego, jak ostro można postępować z sektą. Wielu pekińskich polityków obawia się, chyba słusznie, że prześladowania uczynią z członków sekty męczenników, co tylko spopularyzuje Falun Gong wśród ludzi, którzy w innych warunkach reagowaliby na sektę wzruszeniem ramion. Nawrócenie Wanga Li Hongzhi nie jest Chrystusem, a Falun Gong to nie chrześcijaństwo. Ale patrząc na dwie bezbronne kobiety i ich niemy akt wiary oraz na tłum tajniaków nie za bardzo wiedzących, jak się zachować wobec tak pokojowo i biernie nastawionych manifestantek, które w zasadzie niczego nie manifestowały, pomyślałem o pierwszych chrześcijanach w Rzymie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności. Zwolennicy sekty na uderzenie policjanta w twarz odpowiadają, nadstawiając drugi policzek, na obelgę - dobrym słowem. Chyba najbardziej alarmujące dla władz są przypadki takich ludzi jak aresztowany niedawno 37-letni Wang Zhiguo z prowincji Liaoning na północnym wschodzie kraju. Wang jest (czy raczej był dotąd) członkiem partii, który po kilkunastu latach zawodowej służby w wojsku przeszedł przed rokiem do pracy w policji. Pewnie wtedy zetknął się z sektą. I mimo że już w lipcu partia i wojsko nakazały wszystkim swym członkom opuszczenie Falun Gong, a policja przystąpiła do ścigania organizatorów i zwolenników ruchu, Wang nie zerwał z "niebezpieczną" organizacją. Co więcej, przed dziesięcioma dniami wystąpił wraz z grupą innych zwolenników sekty na konferencji prasowej zwołanej potajemnie na przedmieściach stolicy i zapowiadał, że bez względu na konsekwencje będzie głosił prawdę o dobru Falun. Czyż historia Wanga nie przypomina którejś z biblijnych historii nawrócenia? Dwie kobiety na placu Tienanmen demonstrowały zaledwie kilka minut. Wang Zhiguo też już siedzi w areszcie. Jednak postawa tych osób mówi więcej o zagrożeniu dla bezpieczeństwa chińskiego państwa niż dwugodzinna konferencja prasowa dyrektora Urzędu ds. Wyznań. Areszt lub obóz pracy Ponad 500 członków sekty Falun Gong trafiło już do obozów pracy - twierdzi organizacja obrony praw człowieka działająca w Hongkongu. Karę "reedukacji przez pracę" otrzymało niedawno 16 osób z miasta Tangshan z prowincji Hebei. W ostatnich dniach zatrzymano kolejnych członków sekty Falun Gong. W niedzielę w prowincji Guangxi usunięto z pracy i z partii komunistycznej, a następnie aresztowano pracownika naukowego po tym, jak odmówił zaprzestania praktyk Falun Gong. Z kolei w prowincji Hebei członek miejscowych władz został zatrzymany, gdy ukradł tajny dokument na temat sekty i upowszechnił go w Internecie. Razem z nim oskarżonych zostało kilka innych osób. P.K., AP, REUTERS, AFP
Młoda kobieta usiadła na placu i zdjęła buty. Druga obok niej zrobiła to samo. Jeszcze przed momentem nic nie odróżniało ich od tłumu zwiedzających, nieustannie kręcących się po placu Tienanmen. Jednak w chwili, gdy położyły stopy na udach, skrzyżowały łydki, zamknęły oczy i próbowały rozpocząć medytację, dopadło je kilku tajniaków i zaciągnęło do radiowozu. Ani razu nie krzyknęły, nie wznosiły haseł, nie namawiały do niczego. "Bezprecedensowe zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa" - tak oficjalnie została określona działalność sekty Falun Gong, łączącej tradycyjną szkołę medytacji z elementami buddyzmu i taoizmu. Patrząc w czwartkowe południe na dwie zwolenniczki nauk przywódcy sekty, Li Hongzhi, zastanawiałem się nad znaczeniem tych słów. Zagrożenie? Dla takiego państwa? Aż takie wielkie, że bezprecedensowe? Parę godzin wcześniej, w czwartek rano, władze zwołały wielką konferencję prasową. Przez prawie dwie godziny Ye Xiaowen, dyrektor Urzędu ds. Wyznań, opowiadał dziennikarzom zagranicznym o tym, ile złego zrobiła sekta i dlaczego rząd musi przed nią bronić społeczeństwo. Ye Xiaowen miał zapewne rację, mówiąc, iż kult tym różni się od religii, że jego wyznawcy zamiast boga czczą żywego założyciela i że Falun Gong, stworzony przez przebywającego w USA Li Hongzhi, jest właśnie kultem. Ale nie potrafił w przekonujący sposób wyjaśnić, po co wokół tego robi się tyle szumu. Li Hongzhi nie jest Chrystusem, a Falun Gong to nie chrześcijaństwo. Ale patrząc na dwie bezbronne kobiety i ich niemy akt wiary oraz na tłum tajniaków, pomyślałem o pierwszych chrześcijanach w Rzymie. Siła Falun Gong polega dziś na jego słabości i bezbronności.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
Według sondaży w nadchodzących wyborach do parlamentu wejdzie sześć ugrupowań politycznych. Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcja Wyborcza Solidarność są niekwestionowanymi liderami - zbiorą razem ok. 60% głosów. W pozostałej czwórce (Polskie Stronnictwo Ludowe, Unia Wolności, Ruch Odbudowy Polski, Unia Pracy) dokonują się roszady kolejności. Ostateczny wynik będzie zależał od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. SLD jest najbardziej "zamkniętą" partią - 40% wyborców wskazuje, że nigdy jej nie poprze i rzadko jest wskazywana jako "partia drugiego wyboru". W przypadku AWS 30% deklaruje, że jej nie poprze. Co ósma osoba wskazuje ją jako partię drugiego wyboru. Większość potencjalnych wyborców AWS i SLD wykluczają możliwość głosowania na przeciwnika, co oznacza, że podbieranie wyborów między nimi nie ma szans. Wśród wyborców bardzo ważny jest stosunek do przeszłości. Połowa osób, która w 1981 r. należała do NSZZ "Solidarność", chce głosować na AWS. Na SLD natomiast zagłosuje 60% byłych członków PZPR i 50% byłych członków związków branżowych. Duże znaczenie dawnych podziałów politycznych powoduje, że wyborcy głosować będą raczej na partię, z którą się identyfikują ideologicznie, niż na program ugrupowania. Najsilniej to można zaobserwować u wyborców o poglądach prawicowych wybierających AWS i ROP oraz u wyborców lewicowych głosujących na SLD. Nieokreśleni ideologicznie są natomiast wyborcy UW i UP. Ugrupowania jednoznacznie określone ideowo, jak SLD, AWS czy ROP, mają mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. Między AWS i ROP najbardziej prawdopodobne są "kradzieże wyborców". Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności, część sympatyków SLD może wybrać UW. Potencjalni wyborcy UP mogą zagłosować na SLD bądź UW. Analiza ta jest wskazówką dla komitetów wyborczych, do czyich wyborców powinni kierować swoje działania, żeby zwiększyć wyniki.
KONCERT W hołdzie Włodzimierzowi Wysockiemu - w 20. rocznicę śmierci Można go było tylko zabić FOT. (C) PIOTR WALCZAK PAP/CAF 25 lipca minie 20 lat od śmierci Włodzimierza Wysockiego, pieśniarza i aktora, barda uwielbianego przez miliony, którego noblista Josif Brodski nazwał "największym poetą Rosji". W najbliższą niedzielę w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórcy "Polowania na wilki" i "Łaźni na biało". Włodzimierza Wysockiego wspominać będą m.in. Jerzy Hoffman, Wojciech Młynarski i Daniel Olbrychski, a jego utwory zaśpiewają Jacek Kaczmarski, Emilian Kamiński, Marian Opania, ale i Hanna Banaszak, a nawet Grzegorz Markowski z Perfectem. Reżyserowany przez Laco Adamika koncert transmituje Program 2 Telewizji Polskiej. Organizatorką i duszą przedsięwzięcia jest dr Marlena Zimna, autorka książek o Wysockim, dyrektorka muzeum mieszczącego się w jej mieszkaniu, w którym wraz z matką zgromadziła wiele pamiątek po sławnym aktorze Teatru na Tagance, płyt i kaset, filmów, plakatów, książek. To z jej inspiracji, autorka scenografii koncertu Barbara Kędzierska umieściła na scenie obok czarnej wołgi tajemniczy drogowskaz z napisem "Wesele". Nawiązuje on do opatrzonej tym kryptonimem operacji KGB, które w 1972 r. w lesie pod Sosnowem w okolicach Petersburga (wtedy Leningradu) usiłowało pozbyć się ukochanego przez ludzi, ale niebezpiecznego dla władzy twórcy. Jurij Lubimow, dyrektor artystyczny Teatru na Tagance po śmierci artysty powiedział: "Wysocki to wielki fenomen. W kraju, w którym nic nie było wolno, on zaśpiewał wszystko, co chciał. Był tak kochany i tak popularny, że nic nie można było z tym zrobić. Można go było tylko zabić". Marlena Zimna postanowiła pójść krok dalej, stawiając wprost w tytule swej ostatniej książki pytanie: "Kto zabił Wysockiego?". - Już 25 lipca 1980 roku, gdy po Moskwie rozeszła się wieść o jego śmierci, pojawiły się głosy, że ktoś mu w tym dopomógł - mówi Marlena Zimna. - Długo uważałam je za wytwór fantazji fanów, którzy nie pogodzili się ze śmiercią swego idola. Jednak, studiując w Moskwie i podążając śladami Wysockiego, dotarłam do jego osobistego lekarza, Anatolija Fiedotowa. Opowiadając o okolicznościach śmierci Wysockiego, powiedział nagle: "Załatwiliśmy to genialnie". Później powtórzył te słowa w jednym z wywiadów. Nie minęło wiele czasu, a sam zmarł. Według oficjalnej wersji - przedawkował narkotyki. Oficjalna wersja głosiła, że Włodzimierz Wysocki umarł w wieku 42 lat na zawał serca, a jako przyczynę zgonu uznano "ostrą niewydolność naczyń sercowo-naczyniowych". Nie została przeprowadzona sekcja zwłok. Niewątpliwie starano się zataić przed opinią publiczną fakt, że artysta był uzależniony od narkotyków, ale też chodziło o ukrycie wydarzeń bezpośrednio poprzedzających jego śmierć. Tymczasem to ten sam doktor nauk medycznych napompował go toksycznym preparatem, a następnie na zmianę podawał mu środki uspokajające i alkohol. Umierający Wysocki był przenoszony z miejsca na miejsce, a wreszcie ułożony na plecach i związany. Udusił się w wyniku zapadnięcia języka... Tym też tropem podążało milicyjne dochodzenie, umorzone po kilku miesiącach na polecenie silniejszego w resortowej rywalizacji - KGB. 28 lipca 1980 r. w ostatniej drodze na cmentarz Wagańkowski towarzyszyło Wysockiemu 300-400 tysięcy mieszkańców Moskwy, których zupełnie przestała obchodzić odbywająca się wówczas w stolicy ZSRR olimpiada. Gdy na polecenie oficera KGB z fasady Teatru na Tagance usunięto portret zmarłego artysty, tłum zaczął skandować: "Faszyści!" i "Hańba!". Jeden z partyjnych dygnitarzy miał powiedzieć: "Przez całe życie nam bruździł i nawet po śmierci zepsuł takie święto!". Popularność Wysockiego była fenomenem nieporównywalnym z niczym. Jego pieśni (a napisał ich 900 - autobiograficznych, wojennych, sportowych, lotniczych, marynarskich, alpinistycznych, złodziejskich - tzw. błatnych) znano w ZSRR na pamięć, a przecież niemal nie nagrywał płyt, nie występował w telewizji, jego role filmowe - poza postacią kapitana Gleba Żegłowa w serialu wyświetlanym w Polsce pod tytułem "Gdzie jest Czarny Kot" - także nie były czymś wyjątkowym. Owszem, był świetnym Hamletem i znakomitym Swidrygajłowem w Teatrze na Tagance, ale nawet w Rosji, gdzie ludzie kochają teatr i znają się na nim, to jeszcze za mało, by zdobyć tak obłędną sławę, jaka stała się jego udziałem. Cenzurowano go i sekowano, za życia tylko jeden (!) jego wiersz został opublikowany w Związku Radzieckim, koncertów nie zapowiadały żadne afisze, na półki wędrowały nagrania recitali, a gdy Wiaczesław Kotionoczkin, reżyser sławnej kreskówki o wilku i zającu, umyślił sobie, że jedyne padające w tym filmie słowa: "Nu, pogodi" wypowie swą niepowtarzalną chrypą właśnie Wysocki, usłyszał kategorycznie brzmiące: "Nielzia", wraz z uzasadnieniem: "To awanturnik, skandalista, on drwi z patriotycznych uczuć narodu radzieckiego! I do tego zadaje się z cudzoziemką". Wszystko to, akurat, było prawdą. Istotnie, wywoływał skandale, bywał agresywny, patriotą radzieckim ten pół Żyd, pół Rosjanin nie był na pewno, za to rosyjskim - z całą pewnością. Jeśli chodzi o cudzoziemki, to trzecią jego żoną była francuska aktorka Marina Vlady. Dwóch synów Wysockiego - 38-letni dziś Arkadij i 36-letni Nikita pochodzi z drugiego małżeństwa poety, z Ludmiłą Abramową. Powtarzana jest wersja, że Wysocki był też ojcem córki znanej aktorki Taganki, Tatiany Iwanienko. Żył, jak chciał, mówił i śpiewał, co chciał, pozostał po nim mit, wciąż żywy, podsycany nowymi edycjami jego nieznanych wcześniej tekstów i pieśni, publikowanymi wspomnieniami niezliczonych przyjaciół. Dopóki mogli, chronili go: przed nieprzyjaciółmi i tym najgroźniejszym wrogiem, którego nosił w sobie. Wydawać się to może dziwne, ale nie brak przesłanek wskazujących na to, że przez dłuższy czas anonimowym aniołem stróżem poety był sam Jurij Andropow, w chwili śmierci artysty przewodniczący KGB, a później sekretarz generalny KC KPZR. Pisał na ten temat mieszkający obecnie w Minneapolis Mark Tsibulsky, pisał amerykański publicysta Martin Walker, także Michaił Gorbaczow utrzymywał, że Andropow, który "w wolnej chwili słuchał wyłącznie bardów", szczególnie wyróżniał Wysockiego. Czyż nie jest paradoksem, że to kierowane przez Andropowa KGB urządziło na Wysockiego polowanie? Rocznica śmierci Wysockiego i związane z nią wydarzenia, a wśród nich i koszaliński koncert, są dobrą okazją do przypomnienia twórczości jednego z najsłynniejszego bardów drugiej połowy kończącego się stulecia. Tylko ze względu na to, że żył za żelazną kurtyną, nie zdobył na Zachodzie sławy, równej czy większej niż Bob Dylan. Zyskał za to wdzięczność i miłość milionów, którym swoimi buntowniczymi songami dodawał sił, wiary i nadziei. Gdy Wysocki zmarł, na wszystkich okrętach Radzieckiej Floty Północnej spuszczono flagi do połowy masztu. Oczywiście, takiego rozkazu nikt nie wydał, tak się jednak stało, a malarz Grigorij Ostrowski, który płynął wtedy wraz z grupą artystów statkiem "Piotr Wielki" z Murmańska na Tajmyr, zapamiętał ów dzień następująco: "Flotyllę składającą się z dziesięciu statków, prowadził lodołamacz o napędzie atomowym «Syberia». Z każdego statku słychać było pieśni Wysockiego: marynarze i badacze polarni żegnali się ze swym poetą. «Ocalcie nasze dusze!» - zachrypniętym głosem grzmiał potężny lodołamacz, umożliwiający dostęp do czystej, nieskutej lodem, wody. Było to coś wstrząsającego". Krzysztof Masłoń
25 lipca minie 20 lat od śmierci słynnego rosyjskiego barda Włodzimierza Wysockiego. Z tej okazji w amfiteatrze w Koszalinie odbędzie się koncert poświęcony twórczości artysty. Wysocki był wielkim fenomenem, niebezpiecznym dla władz, które przyczyniły się do jego śmierci. Jest znany w całej Rosji. Gdyby nie żelazna kurtyna, znałby go cały świat.
Będzie mniej pieniędzy na programy kulturalne Kryzys finansów w telewizji Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku w tym roku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne: Teatr Telewizji, muzykę poważną, filmy. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Planowane na początku roku dziesięcioprocentowe cięcia wydatków w poszczególnych działach i redakcjach telewizji publicznej okazały się niewystarczające - napisała wczoraj "Gazeta Wyborcza". Dlatego zarząd poprosił o poszukanie dalszych dziesięcioprocentowych oszczędności. Z naszych wiadomości wynika, że planowane przychody na ten rok są znacznie mniejsze od osiągniętych w zeszłym roku. Z czego wynika kryzys finansów w TVP? Rzecznik TVP SA Janusz Cieliszak wymienia klika przyczyn. - Rosnąca konkurencja na rynku reklamowym: "Reklam jest tyle, ile dwa lata temu - minus reklamy funduszy emerytalnych. Doszła za to znacznie większa liczba pośredników. Z powodu restrykcyjnej ustawy dotyczącej reklamy piwa stracimy 60 - 70 mln zł". (Senat zrezygnował z łagodzących ustawę poprawek po tekście "Rz" na temat lobbingu browarów - red.). - Coraz mniejsze wpływy z abonamentu (ludzie mniej chętnie płacą): "Mieliśmy 473 miliony w zeszłym roku, to o 56 milionów złotych mniej, niż obiecała nam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji". (Słowa rzecznika o spadku wpływów z abonamentu są sprzeczne z danymi KRRiTV, które zamieszczamy w tabelce.). - Brak kanałów tematycznych: "Ministerstwo Skarbu Państwa blokuje naszą propozycję. Efekt jest taki, że telewizyjna Dwójka (zamiast np. kanał informacyjny) emituje obrady Sejmu (kosztuje to 17 mln rocznie) i nie można znaleźć nikogo, kto chciałby się przed lub po obradach reklamować". - Cięcia będą jednak dotyczyły wszystkich wydatków, także na tzw. wysoką kulturę - mówi rzecznik Cieliszak. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Jarosław Najmoła, szef "Solidarności", krytykuje zarząd za zbyt wysokie koszty wprowadzania reformy. Twierdzi, że telewizja sponsoruje na przykład zewnętrzną produkcję filmów, choć nie ma pieniędzy na własną działalność. - W oddziałach terenowych już w tym roku niczego nie będzie się produkować, a w Warszawie zakaz zostanie za chwilę wydany. Stanie się tak, że ludzie będą siedzieli bezczynnie, obok bezczynnie będzie stał sprzęt, a to uzasadni kolejne zwolnienia już nie 500, ale 1500 osób. Najmoła podejrzewa również zarząd o kumulowanie środków na budowę nowego budynku dyrekcji i zorganizowanie wielkiego spektaklu wyborczego. - Wszyscy widzą, jakie są wyniki przedwyborczych sondaży - tłumaczy. - "Solidarność" krytykuje, ale gdy przychodzi do zwolnień (etaty to duża część wysokich kosztów stałych TVP), wtedy gorąco protestuje wraz z innymi - ponad dwudziestoma - związkami zawodowymi telewizji - mówi Juliusz Braun, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Jego zdaniem przyszedł czas, by bardziej zdecydowanie wprowadzać reformę telewizji, której elementem - nie jedynym, ale istotnym - są zwolnienia. W związku z mniejszymi wpływami z reklam, telewizja publiczna będzie musiała ograniczyć wydatki FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI - Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej zapisanej ustawowo misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze m.in. z abonamentu - uważa Bogusław Chrabota, dyrektor programowy komercyjnej telewizji Polsat. - Jeśli telewizja publiczna mówi, że swoją misję finansuje z reklam, to chciałbym się przyjrzeć jej dokumentom finansowym. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Każda stacja komercyjna przy niej to wzór oszczędności. Kulturalne cięcia Perspektywą cięć budżetowych najbardziej przerażeni są twórcy programów kulturalnych. Oszczędności mogą okazać się dotkliwe zwłaszcza dla muzyki poważnej - mówi się o pięćdziesięcioprocentowych redukcjach wydatków - i Teatru Telewizji. - Jeśli zapadną decyzje o cięciach, liczba nowych premier spadnie aż czterokrotnie - mówi anonimowy współpracownik TVP. Jak potwierdził Jacek Weksler, szef Teatru TVP, w tym roku nie powstaną: "Wesele" Mikołaja Grabowskiego, "Romeo i Julia" Radosława Piwowarskiego, nie zostanie przeniesiony ze Starego Teatru "Faust" Jerzego Jarockiego. Wstrzymano przygotowania do prac nad dziesięcioma z zaplanowanych spektakli dla Teatru Dwójki, w tym nad "Czwartą siostrą" Janusza Głowackiego. Ograniczona będzie także produkcja filmowa, a TVP jest największym mecenasem polskiego filmu. Dokończone zostaną seriale "Quo vadis", "Wiedźmin", "Przedwiośnie", ale TVP nie weźmie już udziału we współfinansowaniu "Pianisty" i "Chopina". - Ukryte cięcia wydatków miały miejsce już od dawna - mówi jeden z producentów teatralnych. - Średni koszt spektaklu dla Programu I wynosi 400 tysięcy, dla Programu II - 300 tysięcy złotych. Tyle że budżety nie zmieniają się od dwóch lat. Inflacja rosła, ograniczaliśmy więc dni zdjęciowe, co odbija się na jakości. - Wszystko zaczęło się od zatrzymania produkcji "Wesela" Mikołaja Grabowskiego, na które zaplanowano tyle pieniędzy, że można by za tę kwotę wyprodukować dwa spektakle (chodzi o 900 tys. zł. - red.) - komentuje Sławomir Zieliński, dyrektor Jedynki. - Jednak bieda dotknie wszystkie działy - także publicystykę, rozrywkę. Decyzje zarządu jeszcze nie zapadły. Do tego czasu nie mogę mówić o konkretach. - Kulturotwórcza rola telewizji jest obowiązkiem TVP, a jeśli z niej zrezygnuje, nie będzie się niczym różnić od stacji komercyjnych - mówi Kazimierz Kaczor, prezes ZASP. - Podjęliśmy uchwałę protestacyjną przeciwko projektom cięć budżetów programów muzyki poważnej, filmów fabularnych i Teatru Telewizji, któremu zwłaszcza w Programie II grozi zniknięcie - mówi Ewa Czeszejko-Sochacka, przewodnicząca Rady Programowej TVP. Reklam nie tak mało Narzekań zarządu telewizji na znaczny spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Faktycznie w zeszłym roku i TVP, i część prywatnych stacji zanotowały spadek przychodów z reklam. Jednak w tym roku biuro reklamy telewizji publicznej zmieniło strategię działania, bardziej elastycznie negocjując ceny. W efekcie TVP w pierwszym kwartale zanotowała wyraźny wzrost przychodów z reklam. Tyle że te dane mogą być mylące - analitycy mnożą czas reklamowy przez nominalne stawki, tymczasem telewizje stosują duże, czasem kilkudziesięcioprocentowe rabaty. Zdaniem analityków ogólne wydatki na reklamę telewizyjną utrzymają się na poziomie z 2000 roku albo nieco spadną. Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu - mają one w tym roku wynieść 559 mln zł, o 18 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Jednak prognozy wpływów nie muszą się spełnić - według danych Krajowej Rady w pierwszy kwartale tego roku TVP dostała z abonamentu o 18 mln zł mniej, niż zakładano w budżecie. Anita Błaszczak Jacek Cieślak Paweł Reszka
Telewizja publiczna spodziewa się mniejszego zarobku. Konsekwencją mogą być cięcia budżetu na programy kulturalne. Zarząd TVP twierdzi, że kryzys finansowy spowodowany jest czynnikami zewnętrznymi. Telewizyjna "Solidarność" uważa, że winny jest nieudolny zarząd. Zmniejszenie dochodów z reklam nie zwalnia telewizji publicznej z jej misji, w tym z emitowania programów kulturalnych. Na to TVP dostaje pieniądze. Telewizja Polska jest olbrzymią korporacją, która na swoje utrzymanie pożera ogromne pieniądze. Narzekań zarządu telewizji na spadek dochodów z reklam nie potwierdzają obserwacje analityków. Według planów KRRiTV telewizja publiczna może też liczyć w 2001 roku na większe niż w poprzednich latach wpływy z abonamentu.
W Lutku pod Olsztynkiem samowole budowlane nie mogą zostać rozebrane, bo urzędnicy pomylili paragrafy Z letnikami jest problem Większość letnisk we wsi Lutek koło Olsztynka to samowole budowlane postawione na działkach rolnych przez mieszkańców Warszawy. FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI Iwona Trusewicz Przez ostatnie kilkanaście lat przepis na daczę na Mazurach był prosty: kupić od chłopa kawałek pola. Postawić "coś" na betonowych słupkach, by nie dotykało ziemi. Zanim urzędy zaczną działać, pole zamieni się w ogród, a kontener w prawdziwy dom. Wtedy można wystąpić o legalizację samowoli. Takich miejsc na Warmii i Mazurach są setki. Lutek w gminie Olsztynek to wieś złożona z kilku gospodarstw i ponad setki dacz oblepiających maleńkie jezioro i okoliczne wzgórza. Część domów stoi nad samą wodą, zagrodzone posesje uniemożliwiają przechadzkę wokół jeziora. Gmina nie skanalizowała wsi, nie wie dokładnie, gdzie podziewają się ścieki. Część dacz nie ma szamb. Większość letnisk to samowole budowlane postawione na działkach rolnych bez pozwoleń przez mieszkańców Warszawy. Dawno powinny zostać rozebrane. Urzędy działają jednak wolno. A kiedy w końcu podejmą decyzję o rozbiórce, zaczyna się kontredans odwołań. I choć odwołanie nie wstrzymuje wykonania decyzji, urzędnicy czekają na ostateczną decyzję Naczelnego Sądu Administracyjnego. W latach 2000 i 2001 NSA rozpatrzył 19 skarg letników z Lutka na decyzję wojewody warmińsko-mazurskiego z 1998 r. o rozbiórce postawionych bez pozwoleń dacz. Sąd przyznał, że są one bez wątpienia samowolami budowlanymi. Następnie wydał wyrok korzystny dla... letników: osiemnaście skarg uznał za zasadne, bo decydując o rozbiórce, urzędnicy, tak gminni, jak i wojewody, powołali się na nieodpowiedni paragraf. Ogłoszenie na Ursynowie Historia zaczęła się w 1991 r. W lokalnej gazecie wychodzącej na warszawskim Ursynowie ukazało się ogłoszenie o sprzedaży atrakcyjnie położonych działek na Mazurach. Zebrało się ponad sześćdziesięciu chętnych. W październiku podpisali notarialną umowę kupna sprzedaży 11,2 ha ziemi położonej w Lutku na zalesionym wzgórzu górującym nad północnym końcem jeziora. - Kupując tę ziemię, nie miałam pojęcia o przepisach. Myślałam, że są to działki rekreacyjne, a okazało się, że to grunty rolne. Nie znałam też przepisów budowlanych, ale znajomi powiedzieli mi, że jak postawię kontener pięć na siedem metrów na filarach, to nie potrzebuję na to pozwolenia - opowiada Jolanta Jagodzińska. Podobnie postąpili pozostali kupujący. W rezultacie wzgórze upstrzone zostało budowlami nijak mającymi się do urody okolicy i architektonicznej tradycji Mazur, zgodnie z którą w Lutku budowano domy z cegły lub drewna z dwuspadowymi dachami krytymi dachówką. - Zdaję sobie sprawę, że postąpiłam wbrew prawu, ale tak jak sąsiedzi chciałam daczę zalegalizować, a gmina chciała w Lutku mieć wzorcową ekologiczną wieś, więc my założyliśmy stowarzyszenie, a gmina podpisała z nami porozumienie - dodaje Jolanta Jagodzińska. Wzorowa wieś Stowarzyszenie Prywatnych Właścicieli Działek "Lutek '93" miało, wspólnie z gminą Olsztynek, wybudować w Lutku sieć kanalizacyjną i oczyszczalnię. Był to warunek legalizacji samowoli. "Z uwagi na duży kompleks działek i niewielki obszar jeziora Luteckiego nawet kilkumiesięczne w ciągu roku użytkowanie działek bez uporządkowanego, kontrolowanego odprowadzania ścieków prowadzi do degradacji jeziora i powoduje pogorszenie warunków użytkowych i zdrowotnych. Stowarzyszenie »Lutek '93« nie może wykazać się konkretnymi dokonaniami - nie została opracowana dokumentacja techniczna oczyszczalni ścieków i w związku z tym nie ma możliwości poczynienia dalszych kroków w kierunku legalizacji domu letniskowego" - napisał wojewoda olsztyński w piśmie podtrzymującym decyzję ówczesnego olsztyńskiego Urzędu Rejonowego o rozbiórce luteckich dacz. - Podpisując porozumienie z gminą, mieliśmy partycypować w kosztach inwestycji. Najpierw mówiono o 10 procentach, ale władze Olsztynka same nie wiedziały, ile oczyszczalnia i zbiorcza kanalizacja będą kosztować. Zapewniały, że wystąpią o pieniądze z funduszy Unii Europejskiej. Potem okazało się, że chcą mieć oczyszczalnię dla całej wsi. Na taki udział nie było nas stać. W Lutku są solidne dacze postawione jakieś dwadzieścia lat temu, często nad samym jeziorem. I tamtych ludzi nikt nie zobowiązywał do udziału w inwestycji - tłumaczy Marian Parchowski, prezes stowarzyszenia "Lutek '93", na co dzień prezes Wolskiego Robotniczego Klubu Sportowego "Olimpia". Dacza prezesa ma wraz z obszernym tarasem 110 m kw, wokół zadbany ogród, oczko wodne. Jabłonki całe w dużych czerwonych jabłkach. Nie będzie oczyszczalni - Nie będziemy budować w Lutku oczyszczalni, bo gmina ma jeszcze wiele wsi z własnymi mieszkańcami bez sieci kanalizacyjnej - mówi burmistrz miasta i gminy Olsztynek Zbigniew Wasieczko. Sytuację w Lutku ocenia jako "nie najlepszą". - Z letnikami jest problem. Kiedy nasze służby chcą sprawdzić szamba, właścicieli nigdy nie ma. Nie przyjmują zawiadomień wysyłanych pocztą. Niektórzy deklarują chęć postawienia przydomowych oczyszczalni na dwie, trzy dacze, ale służby wojewody są przeciwne takiemu rozwiązaniu - wyjaśnia burmistrz. Wojciech Rokicki jest warszawskim geodetą. Jego zadbana działka leży pod lasem. Duży zielony teren, trawa przystrzyżona, drzewka, biały domek. Jego skargę na decyzję o rozbiórce, NSA także uznał za zasadną. - Stała oczyszczalnia musi mieć ciągły dopływ ścieków, a my spędzamy tu może dwa, trzy miesiące w roku. Działka leży 800 m od jeziora. Mamy szczelne szambo, regularnie opróżniane. Kiedy budowaliśmy domek, można było bez pozwolenia stawiać - o powierzchni do 35 m - opowiada właściciel. Zmieniło się to w 1994 r., z chwilą uchwalenia nowego prawa budowlanego. Nie znam przypadku Alina i Artur Piwowarscy, którzy domek postawili już po wejściu w życie nowej ustawy, od 1996 r. mają decyzję o rozbiórce. - Tutaj wiele jest takich domów. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że miejscowi żyją dzięki letnikom. To dla nich otwarte są sklepy, działa bar, ludzie znajdują pracę przy drobnych remontach i pilnowaniu działek. Gmina też ściąga z nas podatki - opowiada Alina Piwowarska. "Bezspornym jest, że samowola budowlana została popełniona pod rządami planu zagospodarowania przestrzennego z 1992 r. To zaś oznacza, że ten plan, a nie później uchwalony (...) z 1995 r. winien być podstawą do oceny zgodności inwestycji skarżącej z ustaleniami planu" - zwrócił uwagę NSA, dodając, że urzędnicy nie wykazali także, iż brak oczyszczalni i szamb przy niektórych domach zagraża środowisku. - Wydajemy nowe decyzje o rozbiórce, uwzględniające uwagi NSA. Nie wydamy też żadnej decyzji o legalizacji samowoli w Lutku - zapewniają urzędnicy Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego w Olsztynie. Jak w praktyce przebiegać ma rozbiórka, tego nie wie nikt. Od powstania powiatów zarządza tym starosta. - To nie oznacza, że na działkę wjeżdża buldożer. Postaramy się o nałożenie grzywny w celu przymuszenia właścicieli do rozbiórki - tłumaczą urzędnicy. - Szkoda by było naszej pracy i tego miejsca - wzdycha Jolanta Jagodzińska. - Nie słyszałem nawet o jednym przypadku rozebrania nielegalnej daczy w tym województwie - powątpiewa w urzędnicze działania burmistrz Olsztynka.
Przez ostatnie kilkanaście lat przepis na daczę na Mazurach był prosty: kupić od chłopa kawałek pola. Postawić "coś" na betonowych słupkach, by nie dotykało ziemi. Zanim urzędy zaczną działać, pole zamieni się w ogród, a kontener w prawdziwy dom. Wtedy można wystąpić o legalizację samowoli.
SYLWETKA Kiedy Marian Jurczyk przegrał jako związkowiec, został senatorem i prezydentem Szczecina Człowiek przeciw swoim Przebywający w Szczecinie szef sztabu powstającego Korpusu Polsko-Duńsko-Niemieckiego gen. Hans Joachim Sachau omawiał w lutym bieżącego roku z prezydentem miasta Marianem Jurczykiem (z lewej) problemy zakwaterowania oficerów korpusu. FOT. (C) JERZY UNDRO PAP KAZIMIERZ GROBLEWSKI Był przeciw strajkom, gdy inni strajkowali, chciał strajkować, gdy inni rozmawiali. Zdobywał popularność, mówiąc, że partia nie powinna rządzić gospodarką, lecz cieszył tym też władzę, która na gwałt potrzebowała w "Solidarności" ekstremistów. Jeden z liderów pierwszej "Solidarności", gdy związek wyszedł z podziemia i trzymał parasol nad reformami, uparł się przy pryncypiach i podzielił go. Stopniowo opuszczany przez zwolenników, im bardziej zapominany, tym bardziej skrajny. Wyśmiewał politykierów, aż sam został politykiem. Przed wyborami "jedyny, który się nie sprzedał", po wyborach sprzymierzył się w Szczecinie z radnymi SLD i został prezydentem miasta. A gdy wydawało się potem, że jego możliwości zaskakiwania się wyczerpały, "Życie" nieoficjalnie doniosło, że rzecznik interesu publicznego podejrzewa go, że napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym. Dzisiaj przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie rozpoczyna się jego proces. Zaistnieć Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową kierowaną przez Kazimierza Barcikowskiego. Szczecin podpisał porozumienie dzień przed Gdańskiem; były wtedy głosy, że od tego momentu wzięła się niechęć Lecha Wałęsy do Mariana Jurczyka. Do szczecińskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego przylgnęła opinia bardziej od Gdańska ustępliwego, raczej nastawionego na naprawianie socjalizmu niż na walkę z nim. Zdaniem Jurczyka, opinia nieuzasadniona. - Zarzucanie Szczecinowi, że jest bardziej "socjalistyczny", jest niewłaściwe - mówił po 10 latach w "Głosie Szczecińskim", utrzymując, że stało się to jedynie z powodu niedomówienia organizacyjnego. Strajk szczeciński różnił się od gdańskiego m.in. tym, że tutaj Jurczyk nie zgodził się na korzystanie z rad ekspertów z Komitetu Obrony Robotników. - Nie ukrywam, że nie byłem mocny w polityce. Coś niecoś słyszałem o KOR, ale strajk sierpniowy był zbyt poważną sprawą, żeby dopuszczać ludzi, których działalności i celów dobrze się nie zna. ("Głos Szczeciński", luty 1995). Najbardziej ufny W kierowanym przez Jurczyka Regionie Pomorza Zachodniego nie było w latach 1980 - 1981 dużej akcji protestacyjnej. Jeszcze w lipcu 1981 roku Marian Jurczyk, przewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego, członek Komisji Krajowej "S", pracował na opinię działacza umiarkowanego. - My, robotnicy, nigdy nie występowaliśmy i nie występujemy przeciw socjalizmowi. Chodzi nam jedynie o prawdziwy i sprawiedliwy socjalizm. Nie występujemy też przeciw partii, której kierowniczą rolę uznaliśmy już w sierpniu - mówił dla "Warszawskiego Tygodnika Kulturalnego". Podkreślał: - Ja nie popieram "skrajnych" [w "S" - k.gr.]; - Ludzi nie można dzielić, bo znów powtórzą się stare błędy. Było to jeszcze przed I Krajowym Zjazdem Delegatów NSZZ"S". Obok Andrzeja Gwiazdy i Jana Rulewskiego wystartował na zjeździe przeciw Wałęsie w wyborach na przewodniczącego. Dostał o ponad połowę mniej głosów niż Wałęsa, ale znacznie więcej niż Gwiazda i Rulewski razem. Najbardziej zawiedziony "Stateczny, w szarym garniturze. Zradykalizował się przez ten rok. Najbardziej prawy, najbardziej ufny wobec partnera, więc i najbardziej zawiedziony". "- Czy zgadza się z preambułą w statucie o kierowniczej roli partii? - pada pytanie. - Mnie ona nie przeszkadza" - odpowiada. "Jurczyk: - (...) prosiłbym Lecha o skromność w stosunku do ludzi. Dzisiaj mamy wyjątkowo trudne życie i uważam, że każdego działacza związkowego powinna cechować skromność. Leszku, nie jesteś moim kolegą, a przyjacielem, i moja uwaga jest podyktowana szczerością. Brawa. Wałęsa: - Dziękuję ci za morały, uważam je w dalszym ciągu za grę wyborczą z twojej strony. Jurczyk: - Twoja sprawa, przyjacielu." "Niesmak. Sala wie, że tak Jurczykowi odpowiadać nie wolno. Wszystkim, ale nie Jurczykowi" - opisywały wybory na przewodniczącego w "Tygodniku Powszechnym" Ewa Berberyusz i Teresa Torańska. Potrzebni ekstremiści Jurczykowi zdarzały się ostre wypowiedzi, które oficjalna prasa skwapliwie podchwytywała i nagłaśniała, jak ta ze spotkania ze związkowcami szczecińskiego Polmozbytu przed zjazdem, gdy przewidywał, że w wyniku ewentualnej konfrontacji z władzą zginie kilku sekretarzy z komitetów wojewódzkich i Komitetu Centralnego oraz przywódców "Solidarności". Ale lepiej niech zginie tych kilkanaście osób, niż miałby zginąć cały naród. A jednak to, co się stało 25 października, zaskoczyło wielu. Jurczyk na spotkaniu z członkami "S" w Fabryce Mebli w Trzebiatowie wystąpił z gwałtownym atakiem na partię i rząd. Krótki fragment jego wystąpienia władza najpierw wyemitowała z taśmy magnetofonowej w Dzienniku Telewizyjnym, a później obszerne fragmenty w radiowych Sygnałach Dnia, zapowiadając wcześniej tę audycję w prasie. Wystąpienie przyszło w samą porę dla rządowej propagandy . Od tygodni przekonywała o zaostrzaniu przez "S" walki politycznej w kraju (z naciskiem na słowo "politycznej", czemu zaprzeczali liderzy związku, powtarzając, że prowadzą związkową walkę o prawa robotników). I oto otrzymała koronny dowód, że ma rację. Trzebiatów Szef związkowców ze Szczecina określił w Trzebiatowie rząd i posłów mianem "zdrajców społeczeństwa polskiego". Zamiast za strajkami, które niszczą gospodarkę, opowiedział się za przejmowaniem kontroli nad produkcją przez komitety strajkowe. Miałoby to zapobiec wywożeniu towarów do Moskwy. Władzy, która właśnie starała się przekonać społeczeństwo, że nawiązywane przez kierownictwo "S" kontakty zagraniczne to wymierzony przeciwko Polsce zamiar prowadzenia przez związek własnej polityki zagranicznej (czemu związek zaprzeczał), dał znakomity argument, mówiąc, że skoro z "S" liczy się cały świat, to tym bardziej musi się liczyć "nasz sztuczny przyjaciel - Związek Radziecki". Ulubionym przez władzę fragmentem wypowiedzi Jurczyka, wykorzystywanym wielokrotnie, w tym później w celu przekonania o konieczności wprowadzenia stanu wojennego, były słowa o szubienicy. Jurczyk zażądał bowiem rozliczenia winnych wydarzeń 1956 i 1970 roku, zapowiadając, że być może dla niektórych osób trzeba będzie wybudować szubienicę. W wypowiedziach Jurczyka na spotkaniu w Trzebiatowie pojawiły się także sformułowania, które powtarzał w późniejszych latach: "(...) tam jest [we władzy - k.gr] trzy czwarte Żydów i zdrajców, jak powiedziałem, naszej ojczyzny". Strata osobista Jurczyk w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa. W sierpniu 1982 roku stracił syna i synową. Dorota wyskoczyła z okna, a po jej śmierci w szpitalu z okna wyskoczył Adam. Ich śmierć wielu szczecinian uważało za tajemniczą. Tysiące osób na pogrzebie na widok dowiezionego z internowania zarośniętego Jurczyka wybuchło gwałtownym aplauzem. Tłum odśpiewał hymn państwowy i wykrzykiwał antyrządowe i solidarnościowe hasła. Rządowa prasa najpierw milczała na temat tragedii, później opisywała pogrzeb, piętnując próby wykorzystania go do celów politycznych i kładąc nacisk na słowo "tragedia". Krążące pogłoski i domysły prasa starała się obalić, drukując wypowiedzi sąsiadów zmarłych. Odsuwanie Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Zaczął zajmować pozycję opozycyjną wobec Wałęsy; sam twierdzi, że było inaczej. Po latach mówił, że właśnie od 1984 roku "lewica laicka" skupiona przy Wałęsie zaczęła dogadywać się z komunistami i z tego powodu odsuwać osoby o innym zdaniu, w tym jego. Nalegał na przewodniczącego "S", by zwołał w podziemiu posiedzenie Komisji Krajowej w składzie z 1981 roku. Wałęsa odmówił, uznając m.in., że jest to zbyt niebezpieczne. Powierzył nie Jurczykowi, lecz Andrzejowi Milczanowskiemu organizowanie w Szczecinie struktur "S". Zwolennicy pomysłu zwołania KK, m.in. poza Jurczykiem Andrzej Gwiazda, Jan Rulewski, skupili się w tzw. Grupę Roboczą. Gdy przyszedł rok 1989, Jurczyk był już w opozycji do Wałęsy. Na granicy rozłamu Okrągły Stół dostarczył Jurczykowi nowych powodów do występowania przeciwko Wałęsie. Część szczecińskich zakładów opowiedziała się po jego stronie. I tak "Solidarność" Pomorza Zachodniego podzieliła się na Tymczasowy Zarząd Regionu na czele z Jurczykiem oraz Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny kierowany przez Milczanowskiego. Razem z osobami z Grupy Roboczej zawiązał na początku czerwca 1989 roku Porozumienie na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ "S". W sierpniu 1989 roku został jego przewodniczącym. We władzach byli Seweryn Jaworski z Warszawy, Stanisław Kocjan ze Szczecina, Daniel Podrzycki z Dąbrowy Górniczej, Andrzej Słowik z Łodzi, Romuald Szeremietiew z Leszna, Jerzy Przystawa z Wrocławia. Za najważniejszy cel postawili sobie zorganizowanie w związku wolnych, demokratycznych wyborów. Z braku korzystnego dla siebie odzewu od Wałęsy zapowiedzieli zorganizowanie ich na własną rękę. Oznaczało to zapowiedź rozłamu. Zarzucano Jurczykowi wtedy, że nie dostrzega pozytywnych zmian w kraju. Pod koniec sierpnia 1989 roku podpisał oświadczenie, że rozumiejąc skomplikowaną sytuację w kraju, "jesteśmy skłonni powściągnąć rewindykacyjne żądania pracownicze w oczekiwaniu na rzeczywiste efekty reform nowego rządu". Ale w praktyce nie zmieniło to jego postawy. Zarzuty Jurczyk uważał, że przy Okrągłym Stole został złamany statut "S". - (...) cała Polska wie, że właśnie jednym z ustaleń Okrągłego Stołu było wprowadzenie do statutu związku zapisu o zakazie strajku do czasu przeprowadzenia zjazdu "S". Natomiast termin zjazdu nie został ustalony. (....) Czyż jest na świecie związek zawodowy, który by nie miał prawa do strajku? - pytał we wrześniu 1989 roku w "Tygodniku Polskim" ("Granice kompromisu"). Atakował Wałęsę, mówiąc, że tak jak władza PRL przywoziła ludzi w teczkach, tak on mianuje arbitralnie przewodniczących regionów. Grupa domagała się relegalizacji "S", opierając się na rejestracji sądowej z 1 listopada 1980 roku. - Zarejestrowana 17 kwietnia 1989 roku "S" to zarówno z formalnego, jak i z prawnego punktu widzenia zupełnie nowy związek - mówił w październiku 1989 roku w "Konfrontacjach". Postulaty te trafiały "S" w najczulszy punkt, zarzucając jej sprzeniewierzenie się wewnątrz związkowej demokracji, złamanie statutu, porozumienie się z PZPR poza członkami związku. Dla niego Okrągły Stół był jeszcze jednym przykładem w historii na to, że totalitaryzm zawsze w momentach zagrożenia szedł na duże ustępstwa, lecz tylko do czasu, aż się wzmocnił. Tego momentu się obawiał i przed nim przestrzegał. W jego wypowiedziach z tego okresu przejawia się przekonanie o nieuchronności wielkiego wybuchu społecznego, który przewróci rządzącą ekipę i ukarze tych, którzy dogadali się z PZPR. Jednocześnie potrafił, nieraz w tym samym wywiadzie, być zaskakująco zgodny i kompromisowy. - Ja myślę, że mimo wszystko stanowimy jedność, chociaż wrogowie chcieliby nas widzieć podzielonych i skłóconych. Leszkowi Wałęsie lepiej by się pracowało, gdyby czuł, że ma za sobą radykalną linię, region zdecydowany na twardą, bezkompromisową walkę - mówił. W tym czasie Jurczyk jest programowo rewindykacyjny, czym odróżnia się od "S", trzymającej parasol nad reformami rządu Tadeusza Mazowieckiego. Dla niego "związek ma obowiązek być rewindykacyjny" ("Głos Szczeciński", sierpień 1990). W tym samym wywiadzie potrafi powiedzieć: - Co do rządu, to przecież jasne jest, że nie jestem przeciwko. Są tam i moi koledzy, z którymi siedziałem za murami. Bez parasola W listopadzie 1989 roku spróbował doprowadzić do sądowego uznania, że jego grupa jest kontynuatorką "S" z 1980 roku, ale Sąd Wojewódzki w Warszawie odrzucił jego wniosek o przywrócenie mocy prawnej rejestracji NSZZ "S" z roku 1980. W czerwcu 1990 roku Piotr Baumgart z "S" Rolników Indywidualnych pośredniczył w próbie pojednania. Jurczyk nawet podpisał pismo do Wałęsy, że "(...) wyraża zadowolenie z podjętej inicjatywy pojednania i zjednoczenia naszych sił na rzecz Polski i Narodu", ale nie powiodła się ona. W tym czasie nie ulegało wątpliwości, jeśli w ogóle wcześniej mogły one być, że linia Wałęsy wygrała, a niezadowoleni z niej, w tym Jurczyk, będą musieli schodzić na pozycje skrajne, co oznacza w zmieniającej się Polsce brak szans na większe poparcie. Po kilkumiesięcznych staraniach, w sierpniu 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". To już był podział "Solidarności". W wyborach prezydenckich "Solidarność '80" poparła kandydaturę Kornela Mazowieckiego. Wszystkie zagrożenia Jurczyk głosi konieczność obrony majątku narodowego przed starą i nową nomenklaturą lub przed przekazaniem go za grosze obcemu kapitałowi. W 1992 roku domaga się postawienia przed sądem Tadeusza Mazowieckiego i Jana K. Bieleckiego za recesję i bezrobocie. - Jedynie my nie zdradziliśmy ideałów Sierpnia - mawia. Radykalnieje jeszcze bardziej po upadku rządu Jana Olszewskiego. Powtarza: - "S '80" jest związkiem czysto polskim; - Mówimy "nie" międzynarodowemu kapitałowi. Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić. Seweryn Jaworski założył własny, Chrześcijański Związek Zawodowy imienia ks. Jerzego Popiełuszki. Komisja Krajowa "S '80" wyklucza wkrótce ze związku kierownictwo śląskiej Regionalnej Komisji Organizacyjnej z Danielem Podrzyckim, zarzucając mu m.in., że w czasie górniczych strajków w grudniu 1992 roku podporządkowało się "solidarności wałęsowskiej". Podrzycki zakłada "Sierpień '80". "S '80" po długich wahaniach i zmienianiu zdania decyduje się wystartować w wyborach do parlamentu w 1993 roku. Nie samodzielnie, lecz w sojuszu z PSL. - W PSL są nie tylko komuniści. (...) Zresztą trzeba skończyć z podziałami na gorszych i lepszych - tłumaczy to Jurczyk ("Gazeta Wyborcza"). Do wspólnego startu nie doszło, zdaniem Jurczyka, PSL postawiło warunki nie do przyjęcia. "S '80" wchodzi do sojuszu z Ruchem dla Rzeczypospolitej Jana Olszewskiego. Zdaje się w tym czasie być pod wpływem prof. Józefa Balcerka, którego nazywa ekspertem związku. - Co pani mi tu będzie mówiła, że jest coraz lepiej, kiedy my mamy dokumenty świadczące o tym, jak polskie rodziny ubożeją - mówi w "ŻW" i na potwierdzenie cytuje Balcerka, że "Ojczyzna jest śmiertelnie zagrożona. Gospodarka ulega destrukcji pod hasłem prywatyzacji, demonopolizacji i restrukturyzacji". Przepowiada i przestrzega jak dawniej: - (...) jeżeli wybory do parlamentu nam nie wyjdą, to sądzę, że Polacy zjednoczą się, zmobilizują się, by walczyć o prawo, o godność życia, o to, żeby za uczciwą pracę mogli po ludzku żyć. O nic więcej nie chodzi. Chcemy, by Polska była dla Polaków ("Dziennik Szczeciński"). - Chodzi o to, by polska gospodarka była zarządzana przez Polaków w takim sensie, żeby decyzje nie były narzucane przez obce instytucje, m.in. Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy ("Słowo - Dziennik Katolicki"). Miller z wizytą Komisję Krajową "S '80" odwiedził po wyborach w 1993 roku, będąc w Szczecinie, niedługo po objęciu teki ministra pracy, Leszek Miller. Lokalna prasa zaskoczona pytała, czy Marian Jurczyk zmienia poglądy. Jurczyk wydał w tej sprawie oświadczenie, w którym podkreślił, że do spotkania doszło na wniosek Millera, a stopień napięcia społecznego w kraju oraz "konieczność poszanowania politycznego wyniku ostatnich wyborów" nie pozwoliły odrzucić propozycji. Kolejny rozłam w "S '80". Podczas III Zjazdu konkurencyjną Komisję Krajową zakłada Andrzej Dolniak, lider ZR Śląsko-Dąbrowskiego, zarzucając Jurczykowi skostnienie i nieefektywność. Jurczyk opowiadał później, że gdy w zjazdowym przemówieniu powiedział, że 3000 firm w Polsce wykupili Niemcy, z ław zajmowanych przez delegatów Dolnego Śląska rozległy się gwizdy. I dodawał, że "po prostu niektórym kolegom łatwiej jest zaakceptować wykupywanie polskiej gospodarki przez Niemców niż przez Polaków" ("Dziennik Szczeciński", "Za każdym rogiem czai się Niemiec?"). W połowie 1996 roku jego rodzimy Zarząd Regionu Szczecińskiego wypowiada mu posłuszeństwo. Sąd Apelacyjny potwierdza legalność odebrania mu władzy na rzecz Zbigniewa Półtoraka. Jurczyk do nazwy swojego związku dodaje określenie "Krajowy". Jest nadal przewodniczącym, lecz już nie ma komu przewodniczyć. Skarży się, że o jego istnieniu pamiętają już tylko media lokalne. Jesienią 1996 roku wystąpił do sądu o 80 tys. zł odszkodowania za represje w stanie wojennym. Argumentował: - Zrobiłbym wszystko, żeby grosza nie wziąć, gdyby spełniło się to, o co walczyliśmy. Teraz rządzi komuna, tylko w innym wydaniu ("GW"). Drugie życie Przegrany związkowiec wystartował w wyborach do Senatu. Plakaty w Szczecinie obwieszczały: "Tylko on się nie sprzedał". Wygrał, otrzymując prawie 125 tys. głosów. Przyzwyczajony jako związkowiec do krytykowania, teraz musiał wykazać się własnym programem. - Jestem zwolennikiem lustracji, ale uważam, że w praktyce jest już niemożliwa do zrealizowania. Za późno: przez te lata teczki zostały wyczyszczone. Jestem za to za lustracją ekonomiczną; - Bardziej jestem zbliżony do NATO niż do Unii Europejskiej. Jestem za powolną drogą wejścia do UE, bo są sygnały, że kraje, które już tam są, protestują. Unia to wylęgarnia bezrobocia ("GW"). W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego. "Trybuna" przychylnie określa go mianem "antykomunisty niezoologicznego". 18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina. W mieście na murach, także na stoczniowym, pojawiły się napisy: "Jurczyk zdrajca". Racji swojej broni - Niejednokrotnie już mówiłem publicznie, że dla wszystkich mniejszości narodowych prawo ma być jednakowe, natomiast w najwyższych władzach powinni być tylko Polacy. (...) Chcę podkreślić, że nie jestem antysemitą, ale boleję, że w Polsce groźniejszy jest antypolonizm, a on jest dość powszechny. ("Głos Szczeciński", 1995).
Był przeciw strajkom, gdy inni strajkowali, chciał strajkować, gdy inni rozmawiali. Jeden z liderów pierwszej "Solidarności". Przed wyborami "jedyny, który się nie sprzedał", po wyborach sprzymierzył się w Szczecinie z radnymi SLD i został prezydentem miasta. rzecznik interesu publicznego podejrzewa go, że napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym. Jako przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie podpisywał 30 sierpnia 1980 roku porozumienie z komisją rządową. Do szczecińskiego Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego przylgnęła opinia bardziej od Gdańska ustępliwego. Jeszcze w lipcu 1981 roku Marian Jurczyk, przewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego, członek Komisji Krajowej "S", pracował na opinię działacza umiarkowanego. wystartował na zjeździe przeciw Wałęsie w wyborach na przewodniczącego. Jurczykowi zdarzały się ostre wypowiedzi. 25 października. Jurczyk na spotkaniu z członkami "S" w Fabryce Mebli w Trzebiatowie wystąpił z gwałtownym atakiem na partię i rząd. Szef związkowców ze Szczecina określił w Trzebiatowie rząd i posłów mianem "zdrajców społeczeństwa polskiego". Jurczyk zażądał rozliczenia winnych wydarzeń 1956 i 1970 roku, zapowiadając, że być może dla niektórych osób trzeba będzie wybudować szubienicę. Jurczyk w stanie wojennym został internowany, a potem aresztowany pod zarzutem działań na szkodę państwa. W sierpniu 1982 roku stracił syna i synową. Tysiące osób na pogrzebie na widok Jurczyka wybuchło gwałtownym aplauzem. Wyszedł z więzienia w 1984 roku dzięki amnestii. Gdy przyszedł rok 1989, Jurczyk był już w opozycji do Wałęsy. Okrągły Stół dostarczył Jurczykowi nowych powodów do występowania przeciwko Wałęsie. "Solidarność" Pomorza Zachodniego podzieliła się na Tymczasowy Zarząd Regionu na czele z Jurczykiem oraz Międzyzakładowy Komitet Organizacyjny. zawiązał na początku czerwca 1989 roku Porozumienie na rzecz Przeprowadzenia Demokratycznych Wyborów w NSZZ "S". W sierpniu 1989 roku został jego przewodniczącym. Zarzucano Jurczykowi wtedy, że nie dostrzega pozytywnych zmian w kraju. Jurczyk uważał, że przy Okrągłym Stole został złamany statut "S". Atakował Wałęsę. Grupa domagała się relegalizacji "S", opierając się na rejestracji sądowej z 1 listopada 1980 roku. W tym czasie Jurczyk jest programowo rewindykacyjny. W listopadzie 1989 roku spróbował doprowadzić do sądowego uznania, że jego grupa jest kontynuatorką "S" z 1980 roku, ale Sąd odrzucił jego wniosek o przywrócenie mocy prawnej rejestracji NSZZ "S" z roku 1980. nie ulegało wątpliwości, że linia Wałęsy wygrała, a niezadowoleni z niej, w tym Jurczyk, będą musieli schodzić na pozycje skrajne. Po kilkumiesięcznych staraniach, w sierpniu 1990 roku, moc prawną uzyskała NSZZ "Solidarność '80". Jurczyk domaga się postawienia przed sądem Tadeusza Mazowieckiego i Jana K. Bieleckiego za recesję i bezrobocie.Radykalnieje jeszcze bardziej po upadku rządu Jana Olszewskiego. Powstała po rozłamie w "Solidarności" "S '80" wkrótce sama zaczęła się dzielić. w 1993 roku "S '80" wchodzi do sojuszu z Ruchem dla Rzeczypospolitej Jana Olszewskiego. Komisję Krajową "S '80" odwiedził po wyborach w 1993 roku, Leszek Miller.Jurczyk podkreślił, że stopień napięcia społecznego w kraju oraz "konieczność poszanowania politycznego wyniku ostatnich wyborów" nie pozwoliły odrzucić propozycji. Podczas III Zjazdu konkurencyjną Komisję Krajową zakłada Andrzej Dolniak, lider ZR Śląsko-Dąbrowskiego, zarzucając Jurczykowi skostnienie i nieefektywność. W 1996 roku jego rodzimy Zarząd Regionu Szczecińskiego wypowiada mu posłuszeństwo. Jurczyk wystartował w wyborach do Senatu. Wygrał. W 1998 roku założył Niezależny Ruch Społeczny. Po wyborach samorządowych zostaje radnym sejmiku zachodniopomorskiego. 18 listopada 1998 roku zostaje wybrany, głosami głównie SLD, na prezydenta Szczecina.
INTERNET Drzwi do biznesu XXI wieku Wielkie wojny wirtualne RAFAŁ KASPRÓW Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Po wojnie prowadzonej przez producentów proszków, margaryn i towarzystw ubezpieczeniowych czeka nas teraz wojna firm internetowych. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Branża raczej przyszłości Na zewnątrz z tej wojny widać niewiele. Dopiero niedawno na ulicach polskich miast pojawiły się billboardy Onetu i Wirtualnej Polski, dwóch najpopularniejszych internetowych portali komercyjnych w naszym kraju. Ale prawdziwa wojna rozgrywa się po cichu, w gabinetach prezesów największych polskich spółek komputerowych i telekomunikacyjnych. Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Według badań OPOB dostęp do Internetu ma dziś cztery procent gospodarstw domowych. Za pięć lat Internet stanie się powszechny. W 2004 - 2005 roku "surfować" w Internecie będzie już 30 procent Polaków. Wraz ze wzrostem liczby kart kredytowych w Polsce, których na razie wydano ponad pięć milionów, można się spodziewać, że już wkrótce Polacy będą wydawali coraz więcej pieniędzy, nie wychodząc z domu. A to oznacza coraz większe zyski dla firm internetowych. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wyścig trwa Pierwszy z wielkich zaczął inwestować w Internet nowosądecki Optimus SA, znany dotychczas głównie ze składania i sprzedaży komputerów oraz kas fiskalnych. W ubiegłym roku notowany na warszawskiej giełdzie Optimus wydzielił dział zajmujący się Internetem, który następnie połączył się z Optimusem Pascal Multimedia. W ten sposób powstała spółka Optimus Pascal, która zarządza w tej chwili Onetem, najczęściej odwiedzanym portalem internetowym w Polsce (według Optimusa jest to 33 mln obejrzeń miesięcznie, ale warto zaznaczyć, że każda firma stosuje inne metody liczenia, które nie są przez nikogo weryfikowane). Jakie następne inwestycje w Internet planuje Optimus i ile chce zainwestować, nie wiadomo. Spółka odmawia bowiem ujawnienia planów rozwoju. - Inwestora do Optimus Pascal znajdziemy w ciągu pół roku. Internet to jednak gorący temat i nie chciałbym mówić o wszystkim - powiedział prezes Optimusa, Roman Kluska, podczas konferencji prasowej. Wiadomo, że w technologiach internetowo-informatycznych Optimus zamierza współpracować szerzej z koncernem Lockheed Martin (znanym głównie z produkcji dla wojska, ale również dużym potentatem informatycznym). W 1998 roku powołano spółkę Optimus Lockheed Martin, która będzie się starała wejść na rynek dużych zamówień administracji publicznej i wojska. Jednym z największych sukcesów Onetu jest dostępna na jego stronach popularna wyszukiwarka Infoseek. Od niedawna polski Infoseek jest też własnością konkurencyjnego Internet Ventures Partners SA (IVP). - Mamy coś więcej niż Onet. Jesteśmy upoważnieni do reprezentowania w Polsce Infoseeka i posiadamy bazę wszystkich dokumentów - mówi Leszek Bogdanowicz z IVP. W opinii analityków IVP zajmie mocną pozycję na rynku. Firma jest własnością czterech udziałowców, od których pochodzą pieniądze na działalność. W najbliższym czasie pojawi się branżowy inwestor, jak twierdzi Bogdanowicz, raczej zagraniczny. Kto i ile zamierza zainwestować w IVP - to tajemnica. Kupić, co się da Silnym graczem na rynku internetowym staje się gdyński Prokom SA, również notowany na warszawskiej giełdzie. W lipcu tego roku Prokom podpisał ze spółką Centrum Nowych Technologii umowę w sprawie utworzenia firmy Wirtualna Polska (WP), która w dalszym ciągu będzie prowadziła portal internetowy o tej samej nazwie (drugi pod względem wielkości) i działała w zakresie "e-commerce". Prokom objął 25 procent akcji, ale w ciągu kilku lat będzie mógł zwiększyć udziały do 40 procent. Centrum Nowych Technologii przygotowało wiele znanych projektów internetowych, w tym "Rzeczpospolitą On Line", gdzie można zapoznać się z elektroniczną wersją gazety (liczba wejść na strony "Rz" z zewnątrz redakcji wzrosła z 1,4 mln w styczniu do do 3 mln w listopadzie tego roku, w tym na pierwszą stronę blisko 0,5 mln). Na inne zakupy Prokomu nie trzeba było długo czekać. Na początku października gdyńska firma zakupiła za milion złotych w gotówce i dziewięć milionów dolarów w akcjach krakowską spółkę The Polished Group (TPG), wśród klientów której są tacy giganci Internetu jak Netscape, Microsoft czy Sun Microsystems. W listopadzie 1999 r. Prokom zakupił mniejszą spółkę Safe Computing z Warszawy za niespełna 200 tysięcy dolarów. Jak zapowiedział prezes spółki Ryszard Krauze, połowa tegorocznego zysku netto spółki, czyli około 40 - 45 milionów złotych, pójdzie na inwestycje w Internet. "Dziś jest faza inwestycji w Internet. To już się zaczęło i będzie trwało cały przyszły rok" - powiedział Krauze na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami. Nowym dużym sukcesem Wirtualnej Polski jest uzyskanie inwestora, którym został światowy potentat - amerykański Intel. - Podpisaliśmy z Intelem umowę inwestycyjną. Intel będzie miał w Wirtualnej Polsce 6 procent udziałów - mówi Marek Borzestowski, prezes WP. Jest to pierwsza inwestycja Intela w Europie Środkowej. Na technologii Intela opierają się tacy giganci światowego Internetu jak Yahoo. Intel dostarczy WP swoje technologie. Dla WP oznacza to z pewnością również lepszą pozycję w negocjacjach z zagranicznymi firmami, gdyż obecność Intela dla wielu z nich jest gwarancją dalszego rozwoju firmy. Pojawienie się Intela w wojnie o polski Internet jest pierwszym przykładem udanego poszukiwania sojuszników wśród liderów światowego rynku. Potentat w sieci Prokom przebiła w inwestycjach Telekomunikacja Polska SA, która zapowiedziała w październiku tego roku, że w ciągu najbliższych trzech lat zamierza zainwestować w Internet 500 milionów złotych. Polski gigant telefoniczny powołał w tym celu specjalną spółkę TP Internet, która od początku przyszłego roku będzie oferowała dostęp do Internetu, "e-commerce", a także stworzy portal internetowy. Analitycy uważają, że na tym rynku Telekomunikacja na pewno będzie się liczyć, zwłaszcza że być może do spółki wejdzie jedna z firm zagranicznych. "Jest cały szereg firm zagranicznych, które chcą z nami współpracować w dziedzinie Internetu" - powiedział dziennikarzom na targach telekomunikacyjnych w Kielcach szef firmy TP Internet, Sławomir Kułakowski. TP SA kupiła 4 procent udziałów w Tele-Energo, największej sieci światłowodowej w Polsce, co zapewne wiąże się z przyszłymi inwestycjami internetowymi. Wiele wskazuje na to, że tak jak w wypadku połączeń międzymiastowych sieć światłowodowa Tele-Energo stanie się najbardziej łakomym kąskiem wojny o Internet. - Tele-Energo będzie jednym z najważniejszych graczy i wszyscy chcieliby z nimi prowadzić interesy. Na razie jesteśmy na etapie rozmawiania wszystkich ze wszystkimi - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Portal "Z"? Eurozet uważane jest za "czarnego konia" Internetowego wyścigu. Nieoficjalnie wiadomo, że do powołania spółki NetNet szykuje się konsorcjum złożone między innymi z operatora telefonii komórkowej Polkomtel SA, EuroZet (m.in. Radio "Z") i spółki Tele-Energo. Jednak na razie wszystkie sprawy organizacyjne owiane są tajemnicą. Prawdopodobnie współpracować z tą grupą będzie jeden z dużych tygodników. Radio "Z", należące do najbardziej popularnych w Polsce, współpracuje z amerykańskim potentatem medialnym CNN. Dysponuje również dużym inwestorem, więc jego szanse na uruchomienie ciekawego portalu są znaczne. - Planujemy uruchomienie własnego przedsięwzięcia internetowego na pierwszy kwartał przyszłego roku. Będziemy inwestować tyle, ile będzie trzeba - mówi Sławomir Suss, prezes EuroZet. Również inne stacje radiowe chcą znaleźć się w sieci. Radio RMF FM i giełdowy ComArch SA starają się znaleźć miejsce na coraz bardziej konsolidującym się rynku internetowym. Firmy te założyły spółkę Internet FM z kapitałem założycielskim trzech milionów złotych. Jeszcze w tym roku ma ona uruchomić internetowe centrum handlowe. Z telefonu w sieć W polskiej wojnie o Internet bierze również udział Netia SA, należąca w 33 procentach do szwedzkiej Telii oraz do firm izraelskich, która jako pierwsza polska spółka zadebiutowała na amerykańskim rynku równoległym NASDAQ. We wrześniu 1999 r. Netia, która jest drugim co do wielkości operatorem telefonii stacjonarnej w Polsce, kupiła za 800 tysięcy dolarów internetową firmę TopNet sp. z oo. Wiele wskazuje na to, że Netia rozpocznie współpracę z którymś z dużych internetowych potentatów. Niedawno zainteresowanie Polską wykazał izraelski Internet Gold, który zamierza wydać 25 mln dolarów na inwestycje w Warszawie (oraz w innych krajach Europy Wschodniej). Przedstawiciele tej firmy deklarują, że rozmawiać chcą nie tylko z Netią, ale ze wszystkimi firmami zajmującymi się Internetem. O ile Netia ma szansę zająć istotną pozycję na tym rynku, o tyle wydaje się prawdopodobne, że wielkim przegranym będzie Elektrim. Nadzieja w Vivendi Do niedawna wyglądało, że poważnie na rynku internetowym będzie się liczył właśnie Elektrim SA. Dlatego też spółka zależna od Elektrimu, Bresnan International, miała kupić za 2,2 miliona dolarów spółkę internetową Polska OnLine. I kiedy się wydawało, że Elektrim dołączy do czołówki walczącej o rynek internetowy, okazało się, że spółka ma poważne kłopoty finansowe, a na dodatek toczy wyniszczającą wojnę o kontrolę nad operatorem telefonii komórkowej PTC z Deutsche Telekom, a inwestowanie w Internet będzie musiała raczej odłożyć. Polskę OnLine zamiast Elektrimu przejął giełdowy Softbank. Firma kupiła ten atrakcyjny portal dosłownie sprzed nosa Prokomowi, którzy również prowadził rozmowy o kupnie. W ocenie analityków Softbank ma duże szanse zająć dobrą pozycję na rynku bankowych usług internetowych. Agora wszystkich zaskoczy? Pismo Editor&Pablisher (www.mediainfo.com), informujące o przedsięwzięciach w Internecie, oceniło, że w tym roku światowe gazety stracą na korzyść reklam w Internecie około 200 mln dolarów. W 2003 roku będzie to już 3,2 mld dolarów. Polski rynek reklamy w Internecie jest wciąż od trzech do czterech lat za amerykańskim, ale od dawna wiadomo, że zmiany również w Polsce pójdą w tym samym kierunku. Do poważnych inwestycji w Internet szykuje się więc również Agora SA, wydawca "Gazety Wyborczej". Do niedawna analitycy spodziewali się, że Agora zdecyduje się na inwestycje wraz z ComputerLandem SA, co byłoby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że prezes ComputerLandu, Tomasz Sielicki, zasiada w radzie nadzorczej Agory. - To, że ktoś zasiada w radzie nadzorczej, nie ma nic wspólnego z planami internetowymi Agory - mówi Piotr Niemczycki, wiceprezes zarządu Agory SA. Agora przy budowie stron internetowych będzie wykorzystywała również sieć regionalnych oddziałów i stacji radiowych (np. www.radiopogoda.pl). W udostępnianych w kwietniu tego roku informacjach dla zagranicznych inwestorów Agora zapewniała, że ma bardzo dobrą pozycję na rynku i w przyszłości stanie się liderem. - Mamy rozpędzony projekt internetowy. Przygotowujemy informację dla giełdy na ten temat - mówi Piotr Niemczycki. Plany powinny być znane w tym tygodniu. ComputerLand chce samodzielnie brać udział w wojnie o Internet, ale prawdopodobnie będzie szukał partnerów. Tomasz Sielicki, prezes ComputerLandu, na razie nie chce ujawniać planów firmy. Na razie dużo strat Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications (UPC). Firma ta jest właścicielem największej w Polsce sieci telewizji kablowej PTK oraz platformy cyfrowej Wizja TV. Jako jedną z nielicznych stać ją na kompleksową usługę Internetu, telewizji cyfrowej i telefonii za pomocą tego samego kabla. Prowadzone są obecnie rozmowy o wejściu UPC we francuski Canal Plus. Ważnym atutem będzie to, że udziałowcem UPC (7 procent) jest firma Billa Gatesa, Microsoft. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko. Kapitalizacja spółek internetowych w USA wynosi 250 mld dolarów. Wszystko dlatego, że choć rynek usług internetowych jest bardzo przyszłościowy (analitycy szacują, że będzie rósł w tempie 40 procent rocznie), by się na nim utrzymać, potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. Zysków z tych inwestycji można się będzie bowiem spodziewać w wariancie optymistycznym za trzy lata, a w pesymistycznym nawet za sześć. Boleśnie się o tym przekonał Optimus SA, który już od ubiegłego roku inwestuje w Internet i usługi integracyjne. Jego zysk po trzech kwartałach tego roku spadł do 1,8 miliona złotych wobec 28,2 miliona złotych rok wcześniej. Inwestorzy jednak nie odwrócili się od niego, gdyż wiedzą, że zyski prędzej czy później przyjdą. To branża przyszłości. - portal - brama do Internetu, rozbudowana strona, która kieruje do źródła informacji. Portal zawiera katalogi odsyłaczy oraz najczęściej - wyszukiwarkę. - wyszukiwarka - miejsce w Internecie, w którym można zapoznać się ze spisem wszystkich dokumentów dotyczących wybranego hasła. - e-commerce - handel w Internecie. Odbywa się za pomocą karty kredytowej. Podając jej numer, kupujemy poszukiwany produkt. - Infoseek - jedna z najpopularniejszych wyszukiwarek. - on line - sieć, obecność w Internecie.
Największym wydarzeniem roku 2000 będą inwestycje internetowe. Optimus, TP SA, EuroZet, Prokom, Softbank i Agora walczą o rynek Internetu w Polsce. Jest to najbardziej przyszłościowa branża na świecie, a utrzymanie się w niej oznacza krociowe zyski za kilka lat. Na internetowy rynek Europy Wschodniej wkroczył już amerykański gigant - firma Intel. Inwestycje w tę branżę w ciągu najbliższych lat osiągną wartość setek milionów złotych. Większość firm trzyma swoje plany w tajemnicy. Prezesi mówią wprost: "w tym biznesie informacja jest bronią". Kandydatów do zwycięstwa jest wielu, tymczasem według analityków zajmujących się rynkiem internetowym w Polsce jest miejsce dla dwóch, maksimum trzech dużych komercyjnych portali. Polska ma olbrzymi potencjał rozwoju w dziedzinie Internetu, co zaczęli dostrzegać wszyscy wielcy uczestnicy rynku. Dlatego dziś na rynku internetowym trwa gwałtowna konsolidacja, kupowanie niszowych, specjalistycznych firm, tworzenie sojuszy i gromadzenie pieniędzy. Chcąc w przyszłości zebrać zyski, trzeba dziś zainwestować duże pieniądze. Wiele wskazuje na to, że ostatecznym zwycięzcą internetowej wojny w Polsce będzie któryś z gigantów międzynarodowych. Wielu menedżerów już dziś na zwycięzcę typuje United Pan-Europe Communications. Informacje, jakie przychodzą zza oceanu, często szokują wysokością kwot na rynku internetowym. Większość firm zajmujących się tą branżą przynosi gigantyczne straty, co nie przeszkadza giełdzie wyceniać je bardzo wysoko.
Ze Stanisławem Żelichowskim, kandydatem na ministra środowiska w rządzie SLD - UP - PSL, rozmawia Krystyna Forowicz Ochrona środowiska jest zbyt upolityczniona Rz: Od czego zacznie pan porządki? STANISŁAW ŻELICHOWSKI: Mój poprzednik rozpoczął od robienia porządków w resorcie. Dla mnie liczy się fachowość pracownika. W tym tygodniu rozpocznę spotkania z leśnikami, przyrodnikami, geologami oraz pracownikami gospodarki wodnej. Do tych spotkań zaprosiłem też osoby z terenu. Przez ostatnie cztery lata jako wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska miał pan okazją przyglądać się temu, co dzieje się w resorcie. Czeka nas olbrzymie wyzwanie związane z przystąpieniem do Unii. Pamiętam, jak w latach 1995 - 1996 zagranica nazywała nas Zielonym Tygrysem Europy dzięki mechanizmom ekonomicznym, jakie wówczas w kraju funkcjonowały i dobrze służyły ekologii. Teraz filary naszego systemu finansowania ekologii zostały w znacznym stopniu zdemontowane. Bank Ochrony Środowiska przynosił rocznie sto milionów zysku netto; w ubiegłym roku tylko trzy miliony. Obecnie w BOŚ podejmowane są próby sprzedania niemal 40 procent akcji prywatnej osobie. Pierwsze, co zrobię, to wstrzymam wszystkie decyzje rady nadzorczej Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska podjęte w ostatnich czternastu dniach. Takie uprawnienia mam jako minister. Gdy ustępowałem ze stanowiska w 1997 roku, budżet resortu wynosił miliard złotych na ekologię; w tym roku mamy tylko 250 milionów. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Niskie zyski BOŚ oraz zerowa rentowność Lasów Państwowych są tego przykładem. Lasy Państwowe weszły w różne spółki, czego rezultatem jest m.in. sprzedaż tartaków mazurskich. Niedługo może dojść do sytuacji, że z Mazur będzie się wozić drewno do obróbki w Bieszczady. Słowem, źle pan ocenia gospodarkę leśną? Nie oceniam źle. Wiele jest jednak problemów do rozwiązania. Mamy na przykład nadmiar wyprodukowanych sadzonek. Mogą się zmarnować, jeśli w tym roku i w następnym nie będzie środków na ich zasadzenie. Sadzonki zostały kupione z myślą o nowej ustawie o zalesieniu gruntów rolnych i o rządowym programie zwiększenia lesistości kraju. Rocznie powinniśmy zalesiać sześćdziesiąt tysięcy hektarów. Inny przykład: lasy pochłaniają dwutlenek węgla. Leśnictwo polskie jest w stanie dostarczyć gospodarce narodowej "dodatkowego prawa" do emisji gazów cieplarnianych. Prawo to może być sprzedane na rynku międzynarodowym. Norwegia płaci 40 euro podatku węglowego od tony. W Polsce znacznie taniej byłoby zapłacić za zalesienie gruntu i utrzymanie rolnika, który pracuje w tych lasach. Mamy około trzech milionów hektarów gruntów piątej klasy i 1,6 miliona klasy szóstej. 90 procent z tego leży odłogiem. Gdybyśmy zalesili tylko półtora miliona hektarów, doszlibyśmy do 33 procent lesistości kraju i wiele rodzin rolniczych otrzymałoby pracę. Mówił pan o banku. W jakiej kondycji znajduje się Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, główny filar naszego systemu finansowania ekologii? W moim przekonaniu - w coraz gorszym. Był rok, że 550 milionów złotych leżało na koncie. Wtedy NIK stawiała zarzuty o niewykorzystanie tych środków. Teraz z Narodowego Funduszu wypłaca się tzw. renty hutnikom. Ogromne kwoty wypłacono z NFOŚ na modernizację jednej ze śląskich hut, która i tak zbankrutowała. Czy powstaną nowe parki narodowe? Mamy dylemat: czy stworzyć jeszcze dwa nowe parki, czy wzmocnić te, które już są. Myślę, że powinniśmy organizować kolejne leśne kompleksy promocyjne, by uchronić najcenniejsze fragmenty w Lasach Państwowych. Stworzyliśmy już dziesięć takich kompleksów. Jeśli wzrosną wpływy do budżetu państwa, pomyślimy o nowych parkach. Czy przywróci pan Wojciecha Byrcyna na stanowisko dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego? Dla mnie zwolnienie Byrcyna było sprawą niezrozumiałą, tym bardziej że minister Tokarczuk uczynił to kilka dni przed końcem swej kadencji. Cenię Byrcyna. Uważam, że każdy dzień, kiedy przebywa poza parkiem, to strata dla tego parku i przyrody. Ale być może w jego aktach są sprawy, o których nie wiem. Kiedy w lipcu 1997 roku wielka powódź przetoczyła się przez kraj, kierował pan resortem środowiska i przewodniczył Głównemu Komitetowi Przeciwpowodziowemu. NIK zarzuciła panu zaniedbania w inwestycjach hydrotechnicznych i przeznaczenie zbyt małych środków na gospodarkę wodną. Czy dziś znajdzie pan pieniądze na ten cel? To najtrudniejsza dziedzina i moje największe zmartwienie. W przyszłym roku Żuławy mogą być zagrożone powodzią - wskazują tak prognozy. Pieniądze na budowę wałów przeciwpowodziowych są w Ministerstwie Rolnictwa, a na zbiorniki retencyjne w Ministerstwie Środowiska. W 1997 roku nie broniłem się przed zarzutami NIK, ponieważ także uważałem, że 210 milionów złotych na inwestycje w gospodarce wodnej to za mało. Przypomnę jednak, że w czasie mojego czteroletniego działania w ministerstwie oddaliśmy do użytku cztery duże zbiorniki wodne. Będziemy starać się zalesiać tereny górskie. Tam, gdzie jest jeszcze wolna przestrzeń, nawet w ramach limitów zalesieniowych, które będą przekazywane przez Agencję Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa. Niezależnie od tego trzeba będzie zwiększyć retencję w kraju, czyli budować nowe zbiorniki. Może na ten cel poszukamy jakiegoś taniego kredytu, który mógłby być spłacany po 2010 roku, bo teraz budżet nie wytrzyma dodatkowych wydatków. Ostatnia powódź zniszczyła budowaną od ponad dwudziestu lat zaporę "Wióry" na rzece Świślina (województwo świętokrzyskie), dlatego że nie została odpowiednio zabezpieczona. Obecnie jesteśmy w stanie przechwycić 5 - 6 procent wód deszczowych, nasi sąsiedzi 12 - 15 procent. Pamiętna sprawa osiedla Eko-Sękocin dziś może utrudnić panu rozmowy z ewentualnym przyszłym kandydatem na dyrektora Lasów Państwowych? W sprawie Eko-Sękocina stworzono fakty medialne, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Przypomnę, że prokuratura mimo doniesienia o tzw. przestępstwie - po zapoznaniu się z faktami - nie wszczęła nawet dochodzenia w tej sprawie. Jest również ostateczna decyzja NSA sankcjonująca budowę. Nie mogę się więc opierać na pomówieniach prasowych, lecz na faktach. Dodam, że Lasy Państwowe 19 października organizują przetarg na sprzedaż osiedla Sękocin. Kiedyś wszystkie karty trzymał w ręku minister. Dziś jest inaczej. Ochrona środowiska jest za bardzo upolityczniona. Stworzono szesnaście wojewódzkich funduszy i różne układy polityczne w nich działają. Podobnie jest z inspekcją ochrony środowiska. Wojewoda odpowiada za dwa sprzeczne zadania: czy zamknąć zakład truciciela, czy chronić bezrobotnych. Czy będzie pan popierał energetykę odnawialną? Chciałbym, żeby w BOŚ powstała specjalna nisko oprocentowana linia kredytowa dla tego typu inwestycji. Może jeszcze nie bardzo nas stać na rozwijanie geotermii, ale energia wiatru, słońca i biomasa w naszych warunkach są obiecujące. A jak będzie z kolegami w rządzie? Czy są proekologiczni? Na przykładzie poprzedniej koalicji muszę przyznać, iż często mieliśmy różne zdania, nieraz była to ostra wymiana poglądów. Wielu ministrów w tym rządzie jest oddanych sprawom ekologii, nawet minister finansów... -
filary systemu finansowania ekologii zostały zdemontowane. Bank Ochrony Środowiska przynosił rocznie sto milionów zysku netto; w ubiegłym roku tylko trzy miliony. w 1997 roku, budżet resortu wynosił miliard złotych na ekologię; w tym roku mamy 250 milionów. Sytuacja finansowa w ekologii jest zła. Wiele jest problemów do rozwiązania.
WOJNA KIBICÓW Policja zidentyfikowała siedmiu walczących Czy kibice obalą struktury państwa Po drobiazgowym przeanalizowaniu taśm z nagraną przez dwie policyjne kamery bitwą między kibicami w katowickim Spodku policji udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokuratura postawi im konkretne zarzuty. Taśmy przesłano do komend rejonowych w kraju. Trwa ustalanie dalszych nazwisk. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło, tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Podczas regularnej bitwy, do jakiej doszło, przypomnijmy, w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju PIłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Część opatrywano na miejscu, na płycie boiska, a ponad pięćdziesięciu kibiców odwieziono na pogotowie i do dyżurującego szpitala. W szpitalach pozostawiono sześciu kibiców z obrażeniami głowy i klatki piersiowej. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Po żmudnym analizowaniu kolejnych klatek z taśm nagranych prze policję do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu walczących osobników. Na piątkowej konferencji prasowej pokazano dziennikarzom fragmenty filmów. Nie pokazują one wprawdzie całości walk, lecz widać, że filmujący prowadzili kamery za bardziej aktywnymi kibicami. Filmowano na przykład kibica w czarnej kurtce, wyjątkowo zawzięcie atakującego kawałkiem drewna. Innego, który rzuca wyrwanym właśnie oparciem krzesła. W kadrach często powtarzają się młodzi ludzie wymierzający ciosy klamrami pasków od spodni. Często próbowali zasłonić część twarzy szalikami, lecz opadały im w ferworze walki, dlatego ich rozpoznanie nie sprawia trudności. Wśród walczących widać też kibiców wyraźnie przerażonych tym, co dzieje się wokół. Na pytanie "Rz", czy trudno będzie ustalić, kto broni się, a kto atakuje, prokurator wojewódzki Piotr Gojny powiedział, że w tego typu zbiorowych i anonimowych ze swej natury zdarzeniach zadaniem prokuratury jest właśnie ustalenie konkretnej winy i konkretnej osoby. "Wszystko to trzeba przełożyć na materiał procesowy, a ostatecznie oceni go sąd". Prokuratura powołała biegłego z laboratorium kryminalistyki, który wykonuje kopie taśm, robi powiększenia uczestników walk dla łatwiejszego ich identyfikowania. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia. "To, co stało się w Spodku, wyczerpuje znamiona takiego czynu", powiedział prokurator. Czyn taki zagrożony jest stosunkowo wysoką karą - od dwóch do dziesięciu lat. Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Na pytania dziennikarzy, dlaczego policja nie wkroczyła bardziej zdecydowanie do walki, komendant Jan Michna odparł, że wybrała mniejsza zło. Gdyby policjanci starali się wyprzeć kibiców z walczących sektorów, istniała realna groźba, że doszłoby do tragedii, dowodził. Walki toczyły się m.in. w najwyższych sektorach, kibice spadaliby z wysokości 30 metrów, jaka dzieliła ich od płyty. W czasie walk wielu z nich usiłowało schodzić tą drogą. Policja zabezpieczała Spodek na zewnątrz, bo takie było jej zadanie. Do Spodka miała wejść na wyraźną prośbę organizatora, co też się stało. Dziennikarze nie uzyskali natomiast zdecydowanej odpowiedzi na pytanie, czy za sprowadzenie powszechnego niebezpieczeństwa odpowiadać także będą organizatorzy imprezy i firma ochroniarska. Prokurator nie wykluczył jednak takiej możliwości. Wydarzenia te dowodzą, że kibice wydali wojnę państwu, dlatego państwo powinno na to odpowiedzieć stanowczo i zdecydowanie, twierdził Marek Kempski, wojewoda katowicki. Wydarzenia w Spodku traktuje bardzo poważnie, a do rozwiązania problemu zamierza podejść "modelowo". Chodzi o szersze potraktowanie problemu, nie tylko jako zwykłego aktu przemocy, ale poważnego zjawiska socjologicznego. Winę za ten stan ponoszą, zdaniem Kempskiego, także rodzice dzieci pozostawianych bez opieki. Sposobów unikania wojen między kibicami i przemocy na stadionach uczyć się będziemy w Anglii, gdzie w najbliższym czasie wybiera się wojewoda wraz ze specjalistami. W tej dziedzinie "państwo jest w defensywie - powiedział Marek Kempski - powinniśmy wydać zdecydowaną wojnę przestępczości. Może się zdarzyć, że nie grupy społeczne, a kibice obalą struktury państwa". Problem jest tym bardziej istotny, że w tym roku w katowickim Spodku odbywać się będzie światowa liga siatkówki, chodzi więc o to, aby w świat nie poszedł obraz taki, jak po turnieju piłkarskim. Barbara Cieszewska Dialog z kibicami Jak walczyć z przestępczością Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za bezpieczeństwo, nie tylko policja - powiedział Janusz Tomaszewski, minister spraw wewnętrznych i administracji, na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego, jaka odbyła się w piątek w podwarszawskim Wołominie. Komendant główny policji zapowiedział na niej utworzenie specjalnego zespołu do dialogu z kibicami. Zapytany, jak się czuje w miejscu kojarzonym przede wszystkim z przestępczością zorganizowaną, wicepremier Tomaszewski powiedział, że czasy rządów gangów na tym terenie należą już do przeszłości. Potwierdził to podinspektor Kazimierz Winiecki, szef miejscowej policji. Jak dowiedzieliśmy się od niego, w rejonie Wołomina notuje się największy spadek przestępczości i największy wzrost wykrywalności w województwie stołecznym. Zdaniem Winieckiego efekty te są skutkiem przede wszystkim współpracy z lokalną społecznością. - To dzięki informacjom od ludzi możemy być tam, gdzie naprawdę jesteśmy potrzebni - mówi wołomiński komendant. Jak uważa profesor Lech Falandysz, lepszy kontakt ze społeczeństwem mogą zapewnić policji dzielnicowi. - Muszą to być ludzie miejscowi, doskonale znający teren i jego mieszkańców - uważa Falandysz. Jego zdaniem powinno się ich odciążyć od czasochłonnej pracy papierkowej. Wołomińscy dzielnicowi mają ściśle sprecyzowany rozkład dnia: sześć godzin w terenie - między ludźmi, dwie godziny za biurkiem. Minister Tomaszewski zaznaczył, że tylko współpraca z obywatelami może zagwarantować bezpieczeństwo. Namawiał, by ludzie, którzy widzą, że ktoś łamie prawo, powiadamiali o tym policję. Wicepremier zapowiedział zmiany kadrowe w policji. Jak dowiedzieliśmy się od nadinspektora Marka Papały, komendanta głównego, rozpocznie je nowy system naboru i szkolenia. Poseł Jan Maria Rokita (AWS), ustosunkowując się do planowanych zmian administracyjnych, powiedział, iż policja powinna być w znacznej mierze podporządkowana wojewodom. Sytuacja, w której policja sama wyznacza sobie zadania, realizuje je i sama się z nich rozlicza, jest zła - mówił. Zdaniem Rokity powinien zostać utworzony nowy pion, który zająłby się sprawami lokalnymi. Zapytany o ostatnie burdy w Słupsku i Katowicach, komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców. Chcemy w ten sposób wprowadzić w życie starą zasadę: poznam cię, to polubię - powiedział Papała. wik
Podczas bitwy kibiców, do jakiej doszło w katowickim Spodku 17 stycznia podczas IV Halowego Turnieju Piłkarskiego, poturbowanych zostało około stu osób. Policja usiłuje obecnie ustalić prowodyrów bitwy i najbardziej aktywnych w walkach. Do tej pory udało się zidentyfikować siedmiu młodych ludzi. Prokurator przewiduje, że sprawcom, którzy zostaną zidentyfikowani, postawione zostaną zarzuty z art. 140 paragraf 1 p. 5, który mówi o przestępstwie spowodowanym w sposób umyślny, sprowadzającym powszechne niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia (kara od dwóch do dziesięciu lat). Zastosowany może być także art. 155 kodeksu karnego o udziale w bójce lub pobiciu doprowadzającym do bezpośredniego zagrożenia życia (kara do trzech lat, a jeśli następstwem są ciężkie obrażenia - do ośmiu lat). Ponieważ kibice wyrywali krzesła, barierki i tłukli szyby, zastosowany także będzie art. 220 k.k. traktujący o przestępstwach przeciwko mieniu. Policja, nie angażując się w walki w Spodku, wybrała mniejsze zło - tłumaczył katowicki komendant Jan Michna. Wypierając z trybun kibiców, można było doprowadzić do tragedii. Marek Kempski, wojewoda katowicki zamierza wydać zdecydowaną wojnę przestępczości na stadionach. Chce potraktować problem w kategoriach poważnego zjawiska socjologicznego. Na II Ogólnokrajowej Konferencji Bezpieczeństwa Publicznego komendant główny policji zapowiedział utworzenie zespołu do dialogu z kibicami. W połowie lutego ma się odbyć pierwsze spotkanie funkcjonariuszy z liderami szalikowców.
JAPONIA Jak w polityce międzynarodowej wyjść z cienia Amerykanów? Olbrzym chce dorosnąć Wielu Japończyków uważa, że nie muszą przepraszać krajów sąsiedzkich za wyrządzone w przeszłości krzywdy. Przeprosiny zagroziłyby bowiem poczuciu dumy narodowej, byłyby upokorzeniem dla cesarza i rządu. Na zdjęciu: cesarz Akihito (trzeci od lewej) wraz z rodziną pozdrawia Japończyków z okazji Nowego Roku. FOT. (C) EPA PIOTR GILLERT Gdyby wielkość gospodarek świata przedstawić w skali ludzkiego ciała, to takie kraje jak Chiny czy Rosja wyglądałyby przy Japonii jak karzełki przy koszykarzu ligi NBA. Ale choć cały świat zna nazwisko przywódcy Chin, a tym bardziej Rosji, nie wszyscy Japończycy potrafią sobie przypomnieć, kto jest premierem ich kraju. Można sądzić, że takie państwa jak maleńka Szwajcaria czy położona na krańcu świata Australia znaczą w polityce światowej więcej niż Japonia. Przez pół wieku Japończycy byli zajęci wyłącznie mnożeniem swego bogactwa. Teraz, gdy dopadł ich najgorszy kryzys gospodarczy w powojennej historii, stoi przed nimi jeszcze jeden problem: pytanie o własną rolę w XXI wieku. Jeszcze w drugiej połowie lat 80. cały świat uważał, że azjatycki model rozwoju gospodarczego, którego prekursorem i najdoskonalszym realizatorem była Japonia, będzie przez długie lata wzorem dla reszty krajów. Lata 90. stanowiły jednak dla japońskiej gospodarki czas stagnacji i narastających kłopotów. W 1997 roku nastąpił kryzys regionalny, który położył kres "cudowi azjatyckiemu". Szukanie nowej drogi Nie oznacza to jednak, że Japonię czy Azję należy spisać na straty. Znaczy jedynie, że azjatyckie gospodarki rządzą się takimi samymi prawami jak wszystkie inne. Jeden model rozwoju wyczerpał swoje możliwości, należy znaleźć nowy. Ostrożne poszukiwania trwają właśnie w Japonii. Początek nowego wieku będzie w japońskiej historii czasem gruntownej zmiany struktury gospodarczej i społecznej. Nastąpi odejście od wielkich nieruchawych konglomeratów ku mniejszym strukturom organizacyjnym, szybciej reagującym na wyzwania rynku światowego. Najważniejszym wskaźnikiem sukcesu firmy będzie zysk, a nie jak dotychczas udział w rynku. Nowe wyzwania będą oznaczały konieczność odświeżenia kadry menedżerskiej, co spowoduje stopniowe odstąpienie od zasady starszeństwa na rzecz systemu, w którym awans dostaje zdolniejszy, bez względu na wiek. Ta zmiana, wraz z dojściem do głosu kobiet, pozostających dziś na marginesie życia zawodowego, będzie dla Japonii prawdziwą rewolucją społeczną. W gruncie rzeczy ta rewolucja już się rozpoczęła. Wraz z globalizacją gospodarki światowej nastąpi też zapewne powolny rozpad tradycyjnych powiązań między producentami, dystrybutorami i sprzedawcami. Więzy te stanowią często barierę nie do pokonania dla zagranicznych firm chcących wejść na rynek japoński i powodują utrzymanie niezwykle wysokich cen mimo długotrwałego zastoju. Bez względu na rezultat wszystkich tych zmian w przewidywalnej przyszłości japońska gospodarka pozostanie jedną z największych, japońskie technologie jednymi z najnowocześniejszych, japońskie banki jednymi z najzasobniejszych na świecie. Wynika to z tego, że statyczny zimnowojenny świat pozwalał Japończykom skoncentrować się właśnie na rozwoju gospodarczym. Sprawy kluczowe dla obronności, a w znacznym stopniu także dla polityki zagranicznej "oddali" oni Amerykanom. W nowym, wielobiegunowym porządku świata taki układ przestaje zdawać egzamin. Japonia dojrzała do tego, by odgrywać stosowną dla tak wysoko rozwiniętego państwa rolę na arenie międzynarodowej. Wzorem dla Tokio jest polityka Niemiec, które stopniowo przeistoczyły się z kraju obarczonego brzemieniem dawnych win w pełniący rolę odpowiadającą jego rzeczywistym możliwościom. Więcej samodzielności Japonia będzie chciała odejść od roli biernego sponsora sceny międzynarodowej, wykładającego grube miliony dolarów na działania innych, i stać się jej aktywnym współtwórcą - na przykład stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ. Dyplomacja japońska będzie się starała uniezależnić od amerykańskiej. Było to już widać podczas zeszłorocznej wojny w Kosowie, gdy Tokio bardzo chłodno zareagowało na podjęcie przez Amerykanów akcji z pominięciem ONZ. Japonia ma co prawda całkiem dobrze uzbrojone i wyszkolone tzw. siły samoobrony, ale ze względów politycznych nie zostały one dotąd przekształcone w armię w pełnym tego słowa znaczeniu. Brakuje im wystarczająco rozbudowanych struktur i procedur dowodzenia, a przede wszystkim na tyle potężnych broni, aby zapobiec ewentualnemu atakowi rakietowemu potencjalnego wroga. W Tokio coraz powszechniejsze jest przekonanie, że Japonia powinna w większym stopniu sama dbać o swoje bezpieczeństwo i przestać polegać na amerykańskiej odsieczy. Tym bardziej że świat staje się coraz mniej przewidywalny i nie wiadomo, czy w przyszłości Amerykanie będą mieli ochotę bronić Japonii. Próbne wystrzelenie przez Koreańczyków z Północy rakiety balistycznej nad terytorium Japonii w lecie 1998 roku dobitnie uświadomiło Japończykom realność zagrożenia ze strony sąsiadów i własną bezsilność. Rozwój wypadków na Półwyspie Koreańskim jest nieprzewidywalny, a właściwie żaden z możliwych scenariuszy, od nagłego wybuchu wojny, w którą Japonia niechybnie zostałaby wciągnięta, po zjednoczenie tradycyjnie antyjapońskiej Korei, nie nastraja japońskich strategów optymistycznie. Mniej rzucający się w oczy, ale chyba jeszcze bardziej niepokojący dla Tokio jest wzrost potęgi Chin. Przy obecnym tempie rozwoju chińskiej gospodarki i równie konsekwentnej jak w ostatnich kilku latach realizacji ambitnego programu modernizacji armii w ciągu kilkunastu lat Chiny mogą stać się mocarstwem militarnym. Kto dziś wie, jakie plany będą wówczas mieli wobec bogatej, lecz słabej Japonii pekińscy przywódcy? Wzrost siły Chin jest też niepokojący dlatego, że poprzez swój sojusz z Amerykanami i historyczne związki z Tajwanem Japonia mogłaby zostać wciągnięta w ewentualny konflikt w Cieśninie Tajwańskiej. Ubolewanie to za mało Wszelka próba rozbudowy japońskich sił obrony czy zmiany ich statusu będzie wywoływać ostrą reakcję sąsiadów, szczególnie Chin. Ich głośno wyrażany niepokój jest po części jedynie dyplomatyczną pozą, narzędziem przetargów politycznych. Po części jednak stanowi wyraz autentycznych obaw z lat brutalnej japońskiej okupacji w pierwszej połowie XX wieku. Niemcy byli w stanie pozostawić przeszłość za sobą, bo uczynili to ich sąsiedzi. Nie da się tego powiedzieć o sąsiadach Japonii. Tak Pekin, jak Seul zwracają uwagę, że Tokio nigdy otwarcie nie przeprosiło za wyrządzone krzywdy i nie wyraziło z tego powodu skruchy. Ich zdaniem brak takich przeprosin świadczy o wciąż żywych militarystycznych ciągotach Japończyków. Symbolem tego jest dla zwolenników takiej argumentacji tokijska świątynia Yasukuni, gdzie z wielkim namaszczeniem czci się poległych w wojnie bohaterów, także tych uznawanych za zbrodniarzy wojennych. Przeciwnicy popularnej ostatnio tezy o narastającej fali japońskiego nacjonalizmu podkreślają, że w badaniach socjologicznych społeczeństwo japońskie jawi się jako wyjątkowo pacyfistyczne, a to, co inni odbierają jako nacjonalizm, jest po prostu patriotyzmem. Większość Japończyków, których spotkałem, uważa, że "wyrazy ubolewania", jakie złożył kilkakrotnie ich rząd podbitym niegdyś narodom, ostatecznie rozwiązują problem przeszłości. Przeprosiny byłyby dla nich upokorzeniem. Niewykluczone jednak, że dla Japonii jedynym sposobem osiągnięcia dojrzałości politycznej jest wykonanie być może upokarzającego, ale i oczyszczającego gestu wobec sąsiadów. To być może najtrudniejsze zadanie, przed jakim stoi Japonia w nadchodzących latach.
Gdyby wielkość gospodarek świata przedstawić w skali ludzkiego ciała, to takie kraje jak Chiny czy Rosja wyglądałyby przy Japonii jak karzełki. Ale choć cały świat zna nazwisko przywódcy Chin, a tym bardziej Rosji, nie wszyscy Japończycy potrafią sobie przypomnieć, kto jest premierem ich kraju. Przez pół wieku Japończycy byli zajęci wyłącznie mnożeniem swego bogactwa. Teraz, gdy dopadł ich kryzys gospodarczy, stoi przed nimi jeszcze jeden problem: pytanie o własną rolę w XXI wieku. Japonia będzie chciała odejść od roli biernego sponsora sceny międzynarodowej, wykładającego grube miliony dolarów na działania innych, i stać się jej aktywnym współtwórcą.
Karty stałego klienta Coraz powszechniejsze w Polsce Korzyść obopólna Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg. Hipermarkety nie spieszą się Jedyną jak do tej pory siecią dużych supermarketów spożywczych, która wprowadziła na polskim rynku karty stałego klienta, jest francuska firma Auchan. Karty wydawane są tam od 4 listopada 1996 roku. Może ją wykupić za 5 zł każdy klient sklepu. Aby z niej skorzystać, należy rejestrować paragony w specjalnym punkcie znajdującym się na terenie sklepu, przy czym rachunek jednorazowy nie może być mniejszy niż 250 zł. Gdy miesięczna suma zakupów klienta przekracza 1500 zł, karta upoważnia do 2-proc. rabatu. W przypadku wydatków w wysokości 2-3 tys. zł rabat wynosi 2,5 proc., a powyżej 3 tys. zł - 3 proc. Bonifikata wypłacana jest klientom w drugiej dekadzie następnego miesiąca, w bonach towarowych, umożliwiających ich realizację jedynie w supermarkecie Auchan. W ciągu ponad roku działalności systemu wydanych zostało ponad tysiąc kart, jednak nie wszyscy posiadacze korzystają z obniżek każdego miesiąca. W pozostałych sieciach hipermarketów albo nic jeszcze nie wiadomo na temat kart stałego klienta, albo plany ich wprowadzenia nie wyszły z fazy wstępnych projektów. Tak jest na przykład w innej francuskiej sieci, Geant. Jak mówi Katarzyna Molenda z Geant Polska, projekt tego typu kart jest obecnie w firmie opracowywany, nie wiadomo jednak jeszcze niczego konkretnego ani na temat ewentualnego terminu jej wprowadzenia, ani na temat warunków korzystania z niej. Jej zdaniem, hipermarkety są nowością na polskim rynku i jako takie cieszą się i tak dużym powodzeniem klientów, ze względu na niskie ceny i duży wybór towarów. Z przeprowadzonych przez firmę badań wśród klientów sklepów Geant wynika, że wśród odwiedzających hipermarkety jest jak na razie bardzo mało stałych klientów. Większość ludzi przyznaje, że interesują ich głównie promocje, organizowane w nowo otwieranych sklepach. Dlatego jednym ze środków mających przywiązać kupujących do sklepów Geanta ma być system kart stałego klienta. Jednak, zdaniem Katarzyny Molendy, jest to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie. - System trzeba budować od zera, i aby to uczynić należy podpisać umowę z jakimś bankiem, zlecić wyprodukowanie kart itp. - Na szczęście nie musimy się jeszcze bić o każdego jednostkowego klienta, jak to się dzieje na przykład we Francji, gdzie nasycenie rynku jest ogromne - twierdzi Katarzyna Molenda. Wygoda zamiast rabatu W hipermarketach niemieckiej firmy Hit do tej pory nie wprowadzono kart stałego klienta. Za to od początku roku osoby niezmotoryzowane mogą skorzystać z darmowych autobusów, łączących sklepy Hitu z okolicznymi osiedlami mieszkaniowymi. W Warszawie uruchomione zostały trzy linie, dowożące chętnych na zrobienie zakupów z Bielan i Bemowa (do sklepu przy ulicy Górczewskiej) oraz z Tarchomina, Bródna i Muranowa (do Hitu przy ulicy Stalowej). Również w Krakowie kursuje bezpłatny autobus. Jak mówi Elżbieta Wojciechowska z biura firmy, pomysł darmowych autobusów zrodził się po to, aby umożliwić wygodne korzystanie z oferty sklepów również tym klientom, którzy nie posiadają samochodów. Wcześniej rezygnowali oni często z zakupów w Hicie właśnie ze względu na kłopoty z dojazdem komunikacją miejską. Każdy nowo otwierany Hit będzie posiadał swoją linię autobusową. Wprowadzając darmowe autobusy Hit skorzystał z usług tej samej firmy przewozowej, która rozwozi do domów pracowników firmy, mieszkających poza miastem. Zdaniem Elżbiety Wojciechowskiej, autobusy cieszą się sporym zainteresowaniem, często przyjeżdżają całkowicie zapełnione. Według pracowników sklepu przy ulicy Stalowej, zdecydowanie największa liczba konsumentów korzysta z autobusu jadącego na Bródno i Tarchomin, odległe praskie osiedla. Podobną usługę wprowadził dla klientów również hipermarket Geant z warszawskiego Ursynowa - autobusy dowożą do niego klientów z rozległych osiedli, położonych na znacznym obszarze tej gminy (m.in. z Natolina, Imielina, Kabat itp.) Jedna karta - różne zasady Już w 1993 roku system kart stałego klienta wprowadził Krajowy Związek Spółdzielni Spożywców Społem. Nowością jest tutaj fakt, że karty wydawane są przez poszczególne spółdzielnie zrzeszone w związku, które same ustalają zasady udostępniania kart klientom oraz przysługujące na ich podstawie ulgi. Jak mówi Hanna Cudowska z KZSS Społem, są tylko trzy zasady łączące wszystkie karty, poza jednolitym wyglądem - są to karty rabatowe, udostępniane zarówno członkom spółdzielni, jak i wszystkim chętnym klientom oraz akceptowane we wszystkich uczestniczących w systemie spółdzielniach. Do tej pory z około 360 spółdzielni zrzeszonych w związku, karty wydaje około 140, przy czym w ubiegłym roku liczba ta powiększyła się o kilkadziesiąt spółdzielni. Najczęściej stosowanym rabatem jest 5-proc. obniżka na wszystkie towary, jednak wachlarz możliwości jest bardzo szeroki - czasami, w przypadku obniżek na konkretne towary i w określonym czasie, rabat sięga nawet 70-80 proc. W tej chwili w produkcji znajduje się IV edycja kart, które będą potrójnie kodowane - ta sama informacja znajdzie się na pasku magnetycznym, kodzie kreskowym oraz tzw. embosingu wypukłym, co pozwoli na jej honorowanie w placówkach posiadających różne rodzaje czytników. Od początku trwania systemu spółdzielnie zamówiły około 250 tys. kart, trudno jednak oszacować, jaki procent z nich został rozprowadzony wśród klientów. Jak mówi prezes Handlowej Spółdzielni Jubilat z Krakowa, Kazimiera Madej, dom handlowy Jubilat przystąpił do systemu w czerwcu 1996 roku i od tamtej pory klienci wykupili około 400 kart w cenie 20 zł. Karty są ważne przez rok i uprawniają w Jubilacie do 5-proc. obniżki. Karta dla wszystkich czy dla wybrańców System kart stałego klienta, pozwalający na maksymalne ich upowszechnienie wśród odwiedzających sklep, stosowany jest w sieci sklepów z elektroniką i sprzętem gospodarstwa domowego firmy Elektroland. Kartę otrzymuje tu każdy, kto dokona zakupu przynajmniej za 100 zł. Ewa Krzywicka z Elektrolandu przyznaje, że jest to suma minimalna, pozwalająca na wydawanie kart większości klientów. Upoważnia ona do 3-proc. zniżki na każdy towar w sklepie, a czasami, dzięki umowom podpisywanym przez Elektroland z konkretnymi producentami, na wyznaczone artykuły zniżka sięga nawet 5-10 proc. Specyficzny jest jednak system honorowania rabatów. Wraz z kartą stałego klienta kupujący otrzymuje tzw. kupon rabatów, do którego wpisana jest kwota, będąca równowartością 3 proc. ceny pierwszego zakupionego produktu. Jest to jednocześnie kwota rabatu, który przysługuje klientowi przy następnym zakupie w Elektrolandzie, niezależnie od jego wartości. Z kolei 3 proc. od tego zakupu jest znowu wpisywane do kuponu rabatów, jako kwota kolejnej obniżki na przyszłość. Z rabatu nie trzeba korzystać za każdym razem, można je kumulować. Ponadto karta wydawana przez Elektroland upoważnia do zniżek w kilkunastu innych sklepach i restauracjach na terenie Warszawy, których aktualna lista wręczana jest razem z kartą. Jak mówi Ewa Krzewicka, system zaczął działać 1 grudnia 1996 roku. W ciągu roku jego istnienia wydano ponad 80 tys. kart. Zupełnie inaczej rzecz przedstawia się w 5 sklepach firmowych z odzieżą i sprzętem sportowym firmy Adidas Polska. W ubiegłym roku po raz pierwszy wprowadzone tam zostały tzw. srebrne karty dla klientów, którzy dokonali jednorazowego zakupu przynajmniej za 500 zł. Dzięki karcie dokonywało się kolejnych zakupów z 7-proc. zniżką. Od grudnia 1996 r. srebrne karty zamieniły się na złote, przy jednoczesnej zmianie zasad ich wydawania. Warunkiem uzyskania złotej karty, dającej 10-proc. obniżkę na wszystkie towary, było dokonanie zakupów za co najmniej 1500 zł, w ciągu trzech miesięcy. Jak mówi Ewa Żelichowska, kierowniczka sklepu Adidasa w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, do tej pory tylko w tym sklepie wydanych zostało około 250 złotych kart. Jej zdaniem, część klientów, którym do limitu 1500 zł niewiele brakuje, specjalnie dokupuje czasami jakiś nie zawsze potrzebny drobiazg, aby otrzymać kartę i móc korzystać z 10-proc. rabatu w przyszłości. - Daje się zauważyć wpływ posiadania złotej karty na zwiększenie częstotliwości zakupów w naszym sklepie - uważa Ewa Żelichowska. - A już na pewno właściciele złotej karty Adidasa pozostają wierni naszej firmie, co jest podstawowym celem wydawania kart. Dodatkową atrakcją dla ich posiadaczy jest fakt, że jako pierwsi otrzymują zawsze materiały promocyjne i reklamowe dotyczące nowych produktów firmy, a czasami także okolicznościowe upominki. Na przykład w grudniu ub. r., podczas wydawania złotych kart, klienci otrzymywali kosmetyki firmy Adidas. Plany wprowadzenia kart stałego klienta mają też firmy, które nie posiadają własnej sieci sprzedaży detalicznej. Tak jest w przypadku firmy Philips. Pomysł zrodził się już trzy lata temu, jednak, według Magdaleny Tyżlik z Philips Polska, wciąż znajduje się na etapie przymiarki. Jak dotąd, prowadzona jest jedynie akcja wśród dealerów Philipsa, premiująca wysoką sprzedaż. Klienci indywidualni na ewentualne karty Philipsa będą jeszcze musieli poczekać. Nie tylko giganci Oprócz znanych, przeważnie zagranicznych firm, które posiadają w Polsce własną sieć sklepów, coraz częściej z tego typu ofertą wychodzą do klientów również niewielkie, pojedyncze sklepy, których właściciele dochodzą do wniosku, że nie powinni pozostawać w tyle za konkurencją. Najczęściej są to sklepy z modną i stosunkowo drogą odzieżą (na przykład Sekret sprzedający odzież sygnowaną przez Betty Barclay), ale także księgarnie i sklepy z artykułami przemysłowymi. Kartę stałego klienta można uzyskać kupując trzy produkty pielęgnacyjne produkcji francuskiej firmy Vichy. Komputerową listę stałych klientów ma warszawska perfumeria Quality. Umieszczenie na niej daje prawo do rabatu w wysokości 3 proc. kupowanego towaru. O wprowadzeniu kart stałego klienta, jednak prawdopodobnie dopiero jesienią przyszłego roku, myśli również Elżbieta Skrzyszowska, dyrektor Domu Handlowego Elefant w Krakowie. Karta byłaby przyznawana wszystkim tym, którzy dokonują regularnych zakupów w sklepie, niezależnie od ich wartości. Oprócz rabatu w wysokości około 5 proc., zapewniałaby pierwszeństwo udziału we wszelkich organizowanych przez sklep promocjach, konkursach czy pokazach mody. - Chodzi tu o jeszcze ściślejsze przywiązanie stałych klientów, których i tak posiadamy - twierdzi Elżbieta Skrzyszowska. - Wynika to z przeprowadzanych co roku badań. Przeciętnie od 30 do ponad 40 proc. dokonujących zakupów w sklepie, to klienci powracający, czyli tacy, którzy w ciągu roku przynajmniej pięć razy zakupili coś na tym samym stoisku, gdyż w asortymencie domu znajduje się głównie odzież, obuwie i kosmetyki. Polskie przedstawicielstwo niemieckiej firmy wysyłkowej Quelle, Quelle Polska z siedzibą w Poznaniu, jak na razie wprowadziło jedynie tzw. karty nowego klienta. Po dokonaniu zakupu otrzymuje się kartę ze swoim numerem w rejestrze firmy oraz nr. telefonów i adres firmy. Jak mówi Mirella Drozd z działu marketingu spółki, dopiero rozważane jest wprowadzenie innych udogodnień dla stałych klientów, łącznie z przysługującym na kartę rabatem. Według właścicieli, przeciętna liczba kilkudziesięciu lub najwyżej kilkuset wydawanych kart, nie wpływa w znaczący sposób na wzrost obrotów sklepu. Część przyznaje, że zależy im raczej na prestiżu i uznaniu, wynikającym z samego faktu posiadania stałych klientów. Piotr Apanowicz
Jednym z najpopularniejszych sposobów przywiązywania klienta do marki, stosunkowo niskim kosztem, jest wydawanie przez sklepy kart stałego klienta i kart rabatowych. Zapewniają one przy zakupach zniżki w wysokości od kilku do kilkunastu proc. Najczęściej tego typu oferty wprowadzają działające w Polsce firmy zagraniczne, ale od niedawna decyduje się na nie także coraz więcej przedsiębiorstw rodzimych. Większość wydawanych kart przypomina kształtem i fakturą karty kredytowe, często również zawierają one pasek magnetyczny z danymi osobowymi posiadacza. Zupełnie różne są jednak zasady dotyczące ich wydawania oraz zakres oferowanych ulg.
Z Pawłem Piskorskim, szefem sztabu wyborczego Platformy Obywatelskiej, rozmawia Małgorzata Subotić Propozycja dla tych, którzy nie czekają na mannę z nieba FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? PAWEŁ PISKORSKI: Sądzę, że wyborcy bardzo potrzebują innego, niż prezentowały AWS i Unia Wolności, stylu uprawiania polityki. Z powodu złego stylu oba te ugrupowania po sukcesie w 1997 roku stopniowo traciły poparcie. A SLD zyskiwał. Nie dlatego, że przedstawił wspaniały program dla Polski, ale raczej dlatego, że żerował na błędach innych. O jaki styl chodzi? Politycy AWS, która od początku była pospolitym ruszeniem, skupili się na wewnętrznych zmaganiach o kolejne parytety. Te rozgrywki były dla wyborcy niezrozumiałe. Z kolei Unia Wolności była przekonana, że jej miejsce na scenie politycznej jest wieczne. Starsze pokolenie unijnych polityków uznało, że są dwa cele: wyeliminować tych, którzy mogą stanowić jakieś zagrożenie wewnętrzne, oraz jak najsilniej nawiązywać do Unii Demokratycznej. Zamiast prób poszerzania partii, na przykład o wyborców Andrzeja Olechowskiego, zachowywali się tak, jakby bronili świętej twierdzy. To jaki styl zachęca wyborców? Konsekwencją naszego pojmowania polityki są na przykład prawybory. Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób przeprowadzających się z parlamentu do parlamentu następnej kadencji na skutek wewnętrznych rozdań. Weryfikacja następuje poprzez prawybory. Celowo zresztą podjęliśmy decyzję, że przed wyborami nie tworzymy partii i że nie chcemy na nią pieniędzy od podatników. Partia ma być budowana bez wielkiego, rozdętego aparatu. Na zasadzie pospolitego ruszenia? Nie pospolitego ruszenia, a ruchu obywatelskiego. Raczej chcemy wzbudzać wśród naszych członków aktywność. Wtedy, gdy jest ona najbardziej potrzebna. Na przykład w okresie przedwyborczym. Staramy się być otwarci. Zaczyna nam się to udawać - do uczestniczenia w prawyborach jest uprawnionych ponad dwieście tysięcy osób. Nie tworzymy też skomplikowanych procedur przyjmowania do partii, bo nie ma to być wąskie grono wtajemniczonych. Nie boicie się, że Platforma powtórzy błąd BBWR, do którego wstępowali przypadkowi, a czasami również "dziwni ludzie", bo nie zastosowano żadnego sita? W BBWR ani nie weryfikowano kandydatów, ani nie było demokratycznej procedury. Decyzje o umieszczeniu na listach kandydatów podejmowało wąskie grono, tyle że umieszczano, kogo popadnie. Natomiast do Platformy "kto popadnie", ten się zapisuje? Deklaracja poparcia uprawnia tylko do uczestnictwa w prawyborach. W regionalnych prawyborach bierze udział po kilka tysięcy osób, taka liczba zmniejsza przypadkowość wyboru kandydatów. Jakiś mało znany dżentelmen nie może przyprowadzić stu swoich znajomych i w ten sposób zwyciężyć. A jak przyprowadzi ośmiuset? Skoro ma poparcie tak dużego środowiska, to warto, by znalazł się na listach, jeśli nie ma żadnego dyskwalifikującego go zarzutu. Trójka liderów PO wykazała niezwykłą otwartość. Zamiast sami podyktować listy, jak w innych partiach, oddali tę decyzję ludziom. Tylko kandydaci, którzy nie spełniają kryteriów programowych bądź etycznych, mogą zostać wykreśleni. Na przykład? Na przykład Jerzy Gwiżdż, który zgłosił się do Platformy i nie został zaakceptowany, bo nie spełniał kryteriów programowych. Podobnie było w przypadku kilku innych polityków, choć zawsze są to decyzje przykre. Jaki konkretnie był powód programowy, choćby w odniesieniu do posła Gwiżdża? Nie tylko on, wiele osób w AWS uważa, że należy tworzyć państwo opiekuńcze, które martwi się o obywateli. Jest to pogląd bardzo daleki od programu liberalno-konserwatywnego. My proponujemy obniżenie podatków i państwo jak najmniej ingerujące w życie ludzi. Nie będzie ono podtrzymywało na przykład upadających sektorów tylko dlatego, że ma jakoby taki obowiązek. Czyli Platforma proponuje dziewiętnastowieczny laissefairyzm? Z pokorą przyjmuję próby wysyłania złośliwości pod naszym adresem. Jeśli ktoś używa określenia dziewiętnastowieczny liberalizm, to mówi to celowo pejoratywnie. Lansujemy nowoczesne idee, których atutem, nie wadą, jest to, że mają korzenie. Opowiadamy się za propozycjami konserwatywno-liberalnymi, które jako jedyne są w stanie wyrywać kraje, tak w Europie, jak i Ameryce, z marazmu. Uważa pan, że państwo nie powinno pomagać najsłabszym, tym, którzy sami nie potrafią sobie pomóc? Państwo jest powołane do stworzenia zasad, które mogą wyzwolić w ludziach jak najwięcej energii. Ale państwo ma również obowiązki w stosunku do najuboższych, znajdujących się w bardzo złej sytuacji. W naszym programie społecznym proponujemy m.in. dodatek przedszkolny na rzecz dzieci od trzech do sześciu lat, pochodzących z biednych wiejskich rodzin, czterysta złotych stypendium dla studentów z takich rodzin, reformę dodatków mieszkaniowych. Chcemy też, dzięki projektowi edukacyjnemu i stypendialnemu, wyrównywać szanse w regionach zacofanych. Nie ma w Polsce problemu dramatycznego rozwarstwienia dochodów? Rozwarstwienie rozumiane jako różnica między dochodami najwyższymi a najniższymi nie jest naganne. Zabiegamy o to, żeby było jak najwięcej ludzi zamożnych, by państwo nie tłamsiło ich inicjatyw. Istotne jest podnoszenie ogólnego poziomu zarobków, w tym najniższych. Teza, że jest coraz więcej ludzi ubogich, jest tylko częściowo prawdziwa. Kiedy porównamy dzisiejszy standard życia ludzi najuboższych ze standardem życia tych ludzi pod koniec PRL, okaże się, że wcale tak nie jest... Coraz więcej osób ma lodówkę, pralkę. Ale najubożsi nie mają żadnych szans wyjścia ze swojej sytuacji. Rozpiętość płac między grupami społecznymi nie oznacza zapaści cywilizacyjnej Polski. Przed rządzącymi stoi wyzwanie stworzenia możliwości rozwoju grupom, które żyją poniżej średniej krajowej. Na pewno musimy zagwarantować powszechną dostępność oświaty na jak najwyższym poziomie oraz dać szansę, aby bogacenie się bogatych przynosiło miejsca pracy. Zabieranie bogatym, m.in. za pomocą wysokich podatków, jest najprostszą, ale i najgłupszą metodą. Bogaci mają tworzyć miejsca pracy w swoim interesie i w interesie kraju. Czyli bogaci mają być jeszcze bogatsi, a biedni mniej biedni? Wbrew pozorom to jest realistyczne - w przeciwieństwie do tego, co mówią socjaliści, że jak się zabierze bogatym i rozda biednym, to będzie lepiej. Do jakich grup wyborców chce się odwoływać Platforma? Do bardzo szerokiego elektoratu. Uważamy, że naszymi propozycjami powinny być zainteresowane bardzo różne kręgi wyborców, których wspólną cechą jest chęć radzenia sobie w życiu. Na przykład klasa średnia? Klasa średnia w Polsce się tworzy. Jak twierdzą niektórzy socjologowie, mamy do czynienia z klasą preśrednią. Czyli z taką grupą ludzi, którzy za ileś lat stworzą klasę średnią. To do kogo odwołuje się Unia Wolności, głosząc "Silna klasa średnia to silna Polska"? To ich proszę o to zapytać. Uważamy, że większość ludzi w Polsce jest zainteresowana rozwojem kraju, nie chce marnowania pieniędzy na nieracjonalne dziedziny państwowej gospodarki ani wydawania olbrzymich pieniędzy na polityków. Odwołujemy się do osób, które chcą podatków najniższych i najprostszych z możliwych oraz edukacji jako jednego z najważniejszych priorytetów państwa. O kogo konkretnie będzie zabiegać Platforma? O bogatych, a może o pracowników sfery budżetowej albo mieszkańców byłych PGR, drobnych przedsiębiorców, rolników, młodzież? Dążymy do tego, by na nas głosowali ludzie, którzy chcą być aktywni, a tacy są w każdej z wymienionych grup. Na przykład pracownicy byłych PGR, którzy próbują coś robić, a nie siedzą z założonymi rękami, czekając, aż manna spadnie z nieba. Chcemy wyzwolić energię Polaków. Przez system podatkowy, edukacyjny itp. Skąd Platforma weźmie pieniądze na kampanię. Nie jesteście jeszcze partią polityczną, a po wyborach - w przeciwieństwie do pozostałych komitetów - dostaniecie z budżetu tylko pieniądze za każdego wprowadzonego parlamentarzystę. Pieniądze na kampanię będą pochodziły od osób prywatnych. Dokonają wpłat w wysokości zgodnej z ordynacją. I każda z tych osób zostanie umieszczona w sprawozdaniu finansowym. Ile pieniędzy potrzebuje pan na kampanię? Nie ma na to odpowiedzi. Sposób prowadzenia kampanii będzie dostosowany do funduszy, jakie zbierzemy. Mogę powiedzieć, że potrzebujemy dziesięć milionów złotych, ale jak uzbieramy dwa miliony, to wydamy dwa miliony. Platforma pociągnęła wyborców magią nowości, ale powstało drugie ugrupowanie, również kuszące nowością, czyli Prawo i Sprawiedliwość. Nie obawiacie się utraty części wyborców? To ugrupowanie ma tylko jedno hasło, choć doskonale trafiające w nastroje społeczne. Mówi o bezwzględnym zwalczaniu przestępczości. Dlatego nie ma dużych możliwości poszerzania elektoratu. Nie sądzę, by było jakimś zasadniczym zagrożeniem dla Platformy, która stara się stworzyć całościową alternatywę wobec rządów socjalnych. Czy jako prekursor porozumienia Platformy z SLD w Warszawie będzie pan dążył do takiego samego porozumienia na szczeblu centralnym? W wielu miejscach w Polsce dziedziczymy sytuację sprzed powstania Platformy. Żadnych nowych sojuszy nie ma też w Warszawie. Sprawy lokalne nie muszą być podporządkowane podziałowi z "wielkiej polityki". Ale czy będzie pan dążył do rządowej koalicji z SLD? Oczywiście, że nie. Jesteśmy alternatywą dla socjaldemokracji. Nie wykluczam sytuacji, że Platforma będzie siłą opozycyjną, walczącą o to, by wygrać następne wybory. Jaki wynik Platformy będzie dla pana sukcesem, a jaki porażką? Przekroczenie 20 procent dla nowo powstałego ugrupowania byłoby rewelacyjne, ale ambicjami sięgamy wyżej. Porażką byłby oczywiście wynik poniżej 5 procent. -
Jakie są przyczyny sondażowego sukcesu Platformy Obywatelskiej? PAWEŁ PISKORSKI: Sądzę, że wyborcy bardzo potrzebują innego stylu uprawiania polityki. To jaki styl zachęca wyborców? Dla nas politycy nie są zamkniętą kastą osób. Partia ma być budowana bez wielkiego, rozdętego aparatu. chcemy wzbudzać wśród naszych członków aktywność. Staramy się być otwarci. Nie tworzymy też skomplikowanych procedur przyjmowania do partii, bo nie ma to być wąskie grono wtajemniczonych. Uważa pan, że państwo nie powinno pomagać najsłabszym, tym, którzy sami nie potrafią sobie pomóc? Państwo jest powołane do stworzenia zasad, które mogą wyzwolić w ludziach jak najwięcej energii. Ale państwo ma również obowiązki w stosunku do najuboższych. Do jakich grup wyborców chce się odwoływać Platforma? Do bardzo szerokiego elektoratu. . Jaki wynik Platformy będzie dla pana sukcesem, a jaki porażką? Przekroczenie 20 procent byłoby rewelacyjne, ale ambicjami sięgamy wyżej. Porażką byłby wynik poniżej 5 procent.
NAUKA Terapia genetyczna może doprowadzić do zmodyfikowania ludzkiego gatunku Homo sapiens geneticus ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Może doprowadzić do zmodyfikowania homo sapiens i wytworzenia nowego gatunku. "Science" poinformował wczoraj, że specjaliści Centrum Badania Naczelnych w Oregonie doprowadzili do narodzin rezusa o imieniu ANDi poczętego z jajeczka, do którego przemycili gen powodujący, że jego komórki świecą na zielono pod wpływem światła fluorescencyjnego ("Rz" 12.01.). Nie ma już wątpliwości, że podobnie do genomu naczelnych można wprowadzać także inne geny. A jeśli jest to możliwe u małp, już wkrótce podobne próby będzie można przeprowadzić także u ludzi. Manipulacje w łonie matki Prof. French Anderson z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, nazywany ojcem terapii genowej, uważa, że będzie gotowy do przeprowadzanie pierwszych takich doświadczeń u ludzi w ciągu trzech lat. Podobnie zaawansowane badania prowadzą także inni specjaliści. Charles Coutelle z Imperial College School w Londynie zamierza je rozpocząć za 4-5 lat. Obaj naukowcy czekają już tylko na uzyskanie zezwolenia na przeprowadzenie pierwszych prób klinicznych. Podanie w tej sprawie od prof. Andersona w 1998 r. wpłynęło do amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia (NIH). W żadnym kraju nie ma przyzwolenia dla takich praktyk, ale nie wszędzie - tak jak w Polsce - wprowadzono przepisy prawne w pełni regulujące granice manipulacji genetycznych w ludzkich komórkach. Tak czy inaczej należy liczyć się z tym, że stopniowo będą one rozluźniane, bo coraz większe jest zainteresowanie terapią genową - jedyną metodą leczenia chorób dziedzicznych. Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki - u rozwijającego się płodu. Uczeni chcą w ten sposób zapobiec rozwinięciu schorzeń, które zostaną wykryte podczas badań prenatalnych. Jest to najlepszy okres na przeprowadzenie takiego zabiegu, gdyż znacznie skuteczniej jest leczyć niektóre choroby przed narodzinami dziecka - zanim w pełni się rozwiną. Przykładem jest mukowiscydoza, wywołana mutacją tylko jednego genu, doprowadzającą do przedwczesnego zgonu na skutek powikłań płuc i trzustki (prawdopodobnie cierpiał na nią Chopin). Metoda ta ma być bezpieczniejsza niż wykonywana od ponad 10 lat terapia genowa u dzieci i dorosłych. Do organizmu rozwijającego się płodu łatwiej jest przemycić brakujące geny za pośrednictwem niegroźnych wirusów. Nie ma bowiem tak dużego ryzyka, że wywołają one gwałtowną reakcję układu odpornościowego, co zdarzyło się w Pensylwanii u 18-letniego Jesse Gelsingera, który cierpiał na zaburzenie metaboliczne spowodowane brakiem enzymu rozkładającego w wątrobie szkodliwe produkty przemiany materii. Wprowadzone geny powinny być też aktywne przez całe życie, a nie tylko np. przez kilka miesięcy, tak jak przy obecnie stosowanej genoterapii. Powinny być też czynne w większej liczbie odpowiednich komórek, a to zwiększa skuteczność leczenia. Naprawianie embrionów Potwierdziły to badania na owcach, którym na etapie życia zarodkowego uczeni przemycili gen kodujący czynnik krzepnięcia krwi IX: wytwarzał on 80 proc. potrzebnego białka, co oznacza całkowite wyleczenie. Specjaliści Szpitala Dziecięcego w Columbus (Ohio) przeprowadzili też na makakach pierwszą udaną próbę transferu genu do znajdującego się w macicy zarodka. - Eksperyment ten przekonuje, że również u ludzi za kilka lat będzie można bezpiecznie wykonywać terapię genową płodu w łonie matki - twierdzi dr Bruce A. Bunnell. Przy takiej argumentacji trudno będzie utrzymać bezwzględny zakaz manipulacji genetycznych w komórkach somatycznych płodu. Nawet jeśli grożą one tym, że przypadkowo może dojść do zmodyfikowania komórek rozrodczych, za pośrednictwem których geny są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Trzeba jednak pamiętać. że takie zaburzenia mogą wywołać także stosowane obecnie metody leczenia, np. wykorzystywana u chorych na raka chemioterapia. Nikt jednak z tego powodu jej nie zabrania. Poza tym nie można wykluczyć, że do komórek rozrodczych przypadkowo przeniknęły już geny przemycane za pomocą stosowanej terapii genowej. Przyznało to Amerykańskie Towarzystwo Postępu Nauk (AAAS) w raporcie opublikowanym jesienią 2000 r. Tak samo podejrzewa się, że przypadkowo mogło już dojść do sklonowania człowieka - podczas od ponad 20 lat wykonywanych zabiegów sztucznego zapłodnienia. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, bo do czasu wyhodowania przed prawie 5 laty owcy Dolly biolodzy byli przekonani, że klonowanie ssaków z komórek somatycznych nie jest możliwe. Niektórzy specjaliści proponują, by jak najszybciej dokładnie określić granice, których terapia genowa nie będzie mogła przekroczyć: w jakich chorobach można ją stosować, by nie wkroczyć na drogę eugeniki - genoterapii kosmetycznej. Nie wiemy jeszcze na ile jest ona możliwe, ale już teraz przed tego rodzaju dążeniami ostrzega raport największego towarzystwa naukowego, jakim jest AAAS. - Na obecnym etapie badań dziedziczone modyfikacje genetyczne są zbyt niebezpieczne i jako takie nieodpowiedzialne, dlatego powinny być zabronione - przynajmniej na razie - twierdzą amerykańscy eksperci. Ich zdaniem, należałoby stworzyć publiczną komisję nadzorującą badania zmierzające, mniej lub bardziej jawnie, do doskonalenia człowieka. Gerald Schatten z Centrum Badania Naczelnych w Oregonie zapewnia, że wyhodowanie ANDi nie jest pierwszym krokiem do genetycznego projektowania dzieci. Chcemy tylko - podkreśla - badać u małp choroby atakujące ludzi, by uzyskać bardziej skuteczne metody leczenia. Wątpliwe jednak, by nauka zatrzymała się na genoterapii ludzkiego płodu. Po opanowaniu tej metody, co wydaje się być jedynie kwestią czasu, podobnie będzie można modyfikować ludzkie zarodki (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Tym bardziej, że już teraz nie ma przeszkód moralnych dla tego rodzaju praktyk - od kilku lat jest przecież wykonywana selekcja ludzkich zarodków. Kilkaset dzieci urodziło się już na świecie po przeprowadzeniu sztucznego zapłodnienia połączonego z selekcją uzyskanych w ten sposób embrionów. Mimo ogromnych kontrowersji takich zabiegów, coraz więcej małżeństw nie chce ryzykować i woli wybrać do prokreacji jedynie zarodki nie zawierające żadnych wad genetycznych - hemofilii, mukowiscydozy czy anemii sierpowatej. Eugenika pozytywna W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną - usunąć wady płodu powstałe w DNA zarodka (przed wszczepieniem do narządów rodnych). Byłaby to rewolucja w medycynie prenatalnej, która przestałaby się kojarzyć wyłącznie ze sztuczną aborcją. Jest to dość odległa perspektywa, ale nie trudno przewidzieć, że próby takie zyskają społeczne poparcie. Mogą doprowadzić również do tego, że coraz więcej rodziców będzie zainteresowanych zapewnieniem swym dzieciom od urodzenia większej inteligencji, dłuższego życia i piękniejszej sylwetki, jeśli tylko będzie to możliwe. Następnym etapem może być już tylko modyfikowanie komórek rozrodczych. Wprawdzie AAAS zastrzega się, że takim zabiegom w przyszłości będą poddawane jedynie niezdolne do zapłodnienia plemniki z wadami genetycznymi. Niedaleko jest jednak od naprawiania komórek rozrodczych do ich modyfikowania, szczególnie wtedy, gdy zostaną zaaprobowane manipulacje w ludzkim zarodku. A stąd jest już tylko jeden krok dzieli ludzkość od eugeniki - doskonalenia ludzkiego gatunku. Jeśli należy leczyć choroby genetyczne, to dlaczego nie warto sięgnąć po geny pozwalające znacznie zmniejszyć ryzyko zawału serca czy nowotworu? Eugenika miała najwięcej zwolenników w okresie "naiwnego ewolucjonizmu". Nigdy jednak nie straciła poparcia, nawet po II wojnie światowej. W latach 60. brytyjski zoolog Julian Huxley, brat Aldousa, słynnego autora "Nowego wspaniałego świata", uważał, że choć ludzie nigdy nie będą tolerowali eugeniki przymusowej, to mogą dobrowolnie przystać na nową jej odmianę - eugenikę pozytywną. Sądził, że wystarczy zapoczątkować ją dobrymi przykładami na ochotnikach, by ich śladem podążyli inni. Z czasem "świadome" społeczeństwo przyłączyłoby się do tej inicjatywy samorzutnie. Ludzkość znalazła się właśnie na takim zakręcie rozwoju cywilizacyjnego. -
Po wyhodowaniu małpy z fragmentem DNA meduzy, jedynie kwestią czasu są manipulacje genetyczne w zarodku człowieka, a nawet w ludzkich komórkach rozrodczych. Taka perspektywa jest znacznie większym wyzwaniem dla ludzkości niż możliwość sklonowania człowieka. Najpierw będą wykonywane jedynie modyfikacje genetyczne w łonie matki. W przyszłości oprócz diagnostyki preimplantacyjnej będzie można przeprowadzić także embrionalną terapię genetyczną.
ANALIZA Uzasadnienie orzeczenia jako środek wypowiedzi trzeciej władzy w debacie publicznej Być sędzią w trudnych czasach RYS. JACEK FRANKOWSKI EWA ŁĘTOWSKA To, co czynią sądy, w ewidentny sposób staje się elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, poprzez media, pretenduje społeczeństwo. Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, a więc także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Takim czynnikiem legitymizującym jest transparencja (przezroczystość), uczytelnienie działania - wobec publiczności, społeczeństwa. Oznacza to, że tzw. zewnętrzna funkcja motywów - zazwyczaj przypisywana tylko wyrokom wyższych instancji, dzięki ich wpływowi na niższe instancje sądowe i publikacji orzeczeń - zaczyna oddziaływać także na szerszy krąg odbiorców, i to nie tylko ze sfer profesjonalnych. Odbiorcą i adresatem działań sądów są bowiem nie tylko strony i nie tylko profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje obecnie bardziej działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji "zewnętrzna" funkcja uzasadnienia, utożsamiana dotychczas z oddziaływaniem poza granicami konkretnego procesu, ale zawsze wobec "swoich" - tj. innych sądów lub profesjonalnych prawników - swoiście demokratyzuje się. Rozszerza się bowiem grono osób aspirujących do tego, aby być objętymi działaniem tej funkcji. To, co czynią sądy, staje się w ewidentny sposób elementem demokratycznego dyskursu. Do udziału w nim, przez media, pretenduje społeczeństwo. Nie zamykać się w wieży z kości słoniowej W naszym kraju można często spotkać się z twierdzeniem, że "sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie". Twierdzenie to wypowiada się jako argument za wstrzemięźliwością w kontaktach sędziów (sądów) z mediami i w ogólności ze społeczeństwem. Innymi słowy, owo stwierdzenie ma służyć jako wyjaśnienie, a jednocześnie usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Jednakże rzadko dostrzega się, że jest to w pewnej mierze broń obosieczna. Staje się bowiem oczywiste, że wszystkie współcześnie zwiększone aspiracje, wymagania, oczekiwania - kierują się pod adresem uzasadnienia orzeczenia, które w ten sposób staje się jedynym środkiem wypowiedzi władzy sądowniczej w debacie publicznej. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu (i to nie tylko w uzasadnieniu sądu wyższych instancji - tak np. przy sprawach głośnych terytorialnie), jest przyjmowane przez sądy ze zdziwieniem i traktowane jako atak na ich pozycję i poważna niedogodność. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy i sędziów jest błędem owocującym oskarżeniami sądów o arogancję, naraża je na krytykę, podważa legitymizację ich działania i daje pożywkę podejrzeniom o skostnienie, konserwatyzm i zamknięcie się w wieży z kości słoniowej. Inna sprawa, czy w warunkach zapaści sądownictwa (a tak jest właśnie w Polsce) akurat samo uzasadnienie wyroku może sprostać nowym zadaniom. Być może konieczne są tu jeszcze inne działania. Wtedy jednak zrezygnować wypadnie z wygodnej wymówki o wyroku jako jedynym medium, za pośrednictwem którego "wypowiada się" judykatywa. Legalizm biurokratyczny już nie wystarcza Współcześnie nikogo nie przekonuje proste stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne" czy nie podlegające krytyce, ponieważ jest "zgodne z prawem", bez próby przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako zdawkowa, powierzchowna, a nawet arbitralna. I nie można się dziwić. W końcu świadomość, iż interpretacja prawa (czytaj: tekstu) jest codziennością życia prawnego i że w związku z tym możliwe są różne sposoby rozumienia tego, co "jest prawem" - nie jest już właściwa tylko sędziom czy tylko ogółowi prawników. "Legalizm biurokratyczny", a więc powołanie się na czysto formalną zgodność czegoś z prawem - nie ma dziś siły przekonywania. Oczekuje się nie zwięzłej formuły: "prawo (ustawa, wyrok, decyzja) są legalne, a więc wszystko jest w porządku". Uzasadnienie musi przekonywać albo przynajmniej wskazywać na podjęcie starań. Ma to służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności faktycznych i prawnych to uzasadniających. Ponadto takie perswazyjne wyjaśnienie jest elementem obywatelskiego zdawania sprawy przez władzę - przed obywatelami. Zaniechanie w tym względzie jest odbierane jako arogancja władzy. Bo przecież sądy są - konstytucyjnie - trzecią władzą. Mają zatem obowiązki z racji pełnienia funkcji przypadającej im z tego tytułu. Funkcją tą jest uczestnictwo w zaprogramowanym w konstytucji mechanizmie "checks and balance" - a więc kontroli i równoważenia - innych władz. Ale "bycie władzą" pociąga za sobą ograniczenia, ciężary i niedogodności właściwe dla każdej władzy. Takim ograniczeniem jest obowiązek uczestnictwa w publicznym dyskursie, w zdawaniu sprawy społeczeństwu, aby oddalić od władzy (tu mam na myśli judykatywę) zarzut (czy podejrzenie) arbitralności. Grzech zaniedbania Twierdzenie to można zilustrować wieloma przykładami. Dotyczą one procesów, gdzie sądy motywujące swój werdykt - skądinąd dający się bronić - skoncentrowały się na argumentacji typu: "rozstrzygnięcie jest zgodne z obowiązującym prawem, wyłożonym przez nas zgodnie z zasadami sztuki prawniczej". Nie zadbały natomiast o dostępne wyłożenie tych zasad (sądząc, że są powszechnie znane). Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo ze względu na stan zdrowia oskarżonego albo "łopatologicznego" wyjaśnienia sensu wydzielenia do odrębnego postępowania w sprawach niektórych oskarżonych. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiąga (zwłaszcza przy podawaniu ustnych motywów wyroku) wręcz przeciwny skutek. Jest oczywiste, że w motywach pisemnych konieczne jest ustosunkowanie się do wszelkich kwestii zgłaszanych i podnoszonych w czasie procesu. Ale w wielkim historycznym procesie, gdzie przyczyną wyroku źle przyjętego przez publiczność była dowodowa bezradność sądu w kwestii indywidualizacji odpowiedzialności oskarżonych, osłabia się wręcz społeczną siłę przekonywania takiego wyroku, przywiązując w ustnych, publicznych motywach wiele wagi do wątku działania sprawców w obronie koniecznej. Inny problem to nieumiejętność czy niechęć sądów do przekonania, że np. w procesach "dziennikarskich", gdzie w oczywisty sposób pojawia się wątek prawa do informacji - ten aspekt jest brany pod uwagę. (O to, aby świadomość istnienia i doniosłości tego prawa zasadniczego stała się powszechna - zadbały już media i można być pewnym, że zostanie ono przypomniane w każdym procesie tego typu). Przypomnijmy słynne orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka - nawet ta dla sądów najżyczliwsza - nie kwestionowała tego ich rozumowania. Wykazywała jednak, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji, rozumianego z jednej strony jako znajdujące "prawnoczłowiecze" uzasadnienie wymagania społeczeństwa "do bycia poinformowanym" (art. 10 europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności). Podkreślić należy, że chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest ponadto nie jednostka, ale społeczeństwo. Z drugiej strony zarzucano sądom, że ochronę tajemnicy dziennikarskiej (bo o to przede wszystkim chodziło) redukują do "przywileju" żurnalistów. Uzasadnienie wyroku uznano więc za niedostateczne ze względu na niepodjęcie przez sąd rozważań w płaszczyźnie praw człowieka oraz nieprzeprowadzenie stosownych, wymaganych przez konwencję testów legalności ograniczeń istniejących w prawie wewnętrznym. Krytyka zatem dotyczyła raczej tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano, niż tego, co w nim zawarto. Być może zresztą, że stosowne rozumowania sąd nawet przeprowadził, tyle że o tym publiczności nie poinformował. Najprawdopodobniej nawet przy przeprowadzeniu oceny, której brak zarzucano, orzeczenie byłoby identyczne. Jednakże wstrzemięźliwość uzasadnienia nie przekonywała i ona właśnie była główną przyczyną krytyki. Działaniu sądu można więc było postawić zarzut biurokratycznego formalizmu. Można inaczej Oczywiście można wskazać również przykłady odmienne, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska, a to w imię dodatkowej legitymizacji zewnętrznej. I tak, przed kilkoma laty Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie (nowość w naszym kraju) publikacji zdań odrębnych. Niewątpliwie podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę, a których nie przyjęto i dlaczego. W odniesieniu do podobnego postulatu zgłaszanego pod adresem sądów powszechnych słyszy się stareńki i oparty na kompletnym nieporozumieniu argument o rzekomej sprzeczności takiej możliwości z zasadą tajemnicy pokoju narad. Kolejny znany przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie (inspiratorzy zabójstwa ks. Popiełuszki). Uniewinnienie oskarżonych (w ocenie sądu: brak dowodów winy) spowodowało tumult na sali. Sędzia zareagował improwizowaną konferencją prasową, w czasie której wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. To, co uznano (biorąc za wyróżnik formę działania) za konferencję prasową, w istocie było próbą przedstawienia motywów ustnych w sposób bardziej przystępny i dostosowany do poziomu wątpliwości publiczności, dla której zrozumienie rutynowego uzasadnienia okazało się niewystarczające, nie rozumiejącej konsekwencji zasad in dubio pro reo, konsekwencji stanu non liquet i skutków nieprzełamania domniemania niewinności. Sędzia jednak osiągnął jeżeli nie akceptację, to przynajmniej powszechniejsze zrozumienie swoich racji i racji wymiaru sprawiedliwości. Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się (a nie musiała) na pełną jawność postępowania. Nie dość, że sprawę rozpatrywano na rozprawie (co wynikało z decyzji samego sądu, który wszak mógł się tu ograniczyć do działań rutynowych: posiedzenie niejawne), że była ona transmitowana przez telewizję, ale jeszcze przy tej okazji opublikowano - znów wyłom w tradycji - zdania odrębne. W konsekwencji te działania przyniosły Izbie duże uznanie społeczne. Ta właśnie Izba zdecydowała się, przełamując w tym względzie odmienną tradycję sądownictwa, na publikację wszystkich swych orzeczeń. I to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu, czego wyrazem było przyznanie mu nagrody "za przekonywające wykazanie, że w państwie prawa prawo ma prymat nad polityką". Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", wyraźnie dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności (tu w postępowaniu administracyjnym): "Skoro poziom funkcjonowania administracji w państwie w znacznym stopniu decyduje o jakości życia społeczeństwa, zarówno prawa, na podstawie których administracja działa, jak i efekty tych działań muszą być przedmiotem najwyższego społecznego zainteresowania i wnikliwej kontroli. Rzeczywista i efektywna kontrola społeczna nie jest zaś możliwa bez powszechnego prawa do wszelkiej informacji o sprawach administracyjnych (...)" W konsekwencji NSA - i to nawet praeter legem, bo tradycja nakazywała raczej ścieśniającą wykładnię przepisów o jawności postępowania - opowiedział się za transparencją działania (administracji) w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Ten sąd dostrzega przy tym zmianę w funkcjach jawności: chodzi już nie tylko o stworzenie przez jawność gwarancji dla strony postępowania, ale o legitymizowanie władzy wobec społeczeństwa i umożliwienie dialogu społeczeństwo-władza. Wskazane próby przełamania rutyny i poszukiwanie w intensyfikacji rozwiązań perswazyjnych, wiążących się z wyższym stopniem przejrzystości (i to nie tylko działań, ale czasem i intencji działań) władzy sądowniczej - nie spotkały się z powszechną aprobatą. Nowatorom zarzucano gwiazdorstwo i naruszenie tajemnicy pokoju narad (w związku z ujawnieniem treści zdań odrębnych). Istoty sprawy nie dostrzeżono. Nie tylko dla fachowców Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy i nie do końca rozumiejące, że same są jednym z jej składników, a więc że same podlegają prawidłowościom uznawanym za charakterystyczne dla innych władz, nazbyt często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji, która od fachowej strony ma sprawdzić działanie i rozumowanie sądu pierwszej instancji (realizacja "wewnętrznej" funkcji uzasadnienia sądowego). Dlatego uzasadnienia nie są pisane (a zwłaszcza wygłaszane, bo szczególne możliwości daje tu wygłoszenie ustnych motywów, także co do formy ich przedstawienia) "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców - kolegów z wyższych instancji. W gruncie rzeczy u podstaw takiego nastawienia (częstego wśród sędziów) leży także wspomniany już "biurokratyczny formalizm": skoro sędzia sam wie, że wydał wyrok zgodny z prawem i sumieniem, nie odczuwa potrzeby dodatkowego wyjaśnienia tego faktu. Uzasadnienie pisze zaś po to, aby oceny dokonali fachowcy z drugiej instancji. A ponieważ procedura nic nie mówi o konieczności perswazji (jej poziom powinien być dostosowany do poziomu odbiorcy), sędzia uważa się za zwolnionego z powinności dokonywania czegokolwiek więcej, ponad to, co koniecznie musi - wobec wymagań nieco w tym względzie mało odpowiadającej współczesności procedury. W ten jednak sposób sądy same pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, a co gorsza, zaprzepaszczają okazję do przekonania społeczeństwa, pozyskania go dla siebie, zdobycia zaufania do swej działalności: wymiaru sprawiedliwości jako takiego. Każda arbitralność jest odrzucana Ciekawe, że to NSA - może dlatego, że przypadło mu zadanie kontrolowania "innej" władzy - okazuje się znacznie bardziej wyczulony na nieaktualności postaw, jakie nazwaliśmy "legalizmem biurokratycznym", energicznie od lat protestuje przeciw biurokratycznemu legalizmowi uzasadnienia decyzji administracyjnych, z którymi się styka. Reakcja przeciw "legalizmowi biurokratycznemu" i poszukiwanie dodatkowej legitymizacji nie opartej na tylko czysto formalnym argumencie, iż "władza" działała w zakresie swych prawem określonych kompetencji - i to dla wszystkich trzech władz: legislatywy, egzekutywy i judykatywy - jest znakiem naszych czasów. To, że każda arbitralność władzy ("mam kompetencję i z niej korzystam, bez tłumaczenia się") jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka, których kariera po drugiej wojnie światowej była reakcją na rozwój totalitaryzmów. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli przestała być kwestią wewnętrzną i przynajmniej w zakresie minimalnego poziomu, jaki stwarzają prawa człowieka - stała się sprawą uniwersalną. O ile w XVIII stuleciu reakcja na arbitralność władzy wykonawczej, egzekutywy, dała początek państwu prawa, eksponując potrzebę sądowej kontroli administracji i konieczność zapewnienia priorytetu ustawie (nad normatywnym działaniem egzekutywy), o tyle aspiracją praw człowieka stało się chronienie jednostki przed każdą arbitralnością. Obecnie więc także arbitralność legislatywy czy sądów daje jednostce prawo do bezpośredniej ochrony w ramach systemu kontroli ponadpaństwowej. Tak więc grają tu rolę aspiracje wzbudzone przez prawa człowieka. Podobnie działają inne mechanizmy kontrolne i ograniczające swobodę władz wewnętrznych poszczególnych państw (np. na skutek procesów integracyjnych: znany procesualista M. Capeletti nazywa to "skutkami transnacjonalizmu" dla wymiaru sprawiedliwości). Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jest to trudne do zrozumienia, a tym bardziej do zaakceptowania przez legislatywę i judykatywę. Jest to jednak proces nieuchronny, wpływający z jednej strony na wzrost krytycyzmu wobec poczynań establishmentu własnego państwa. Z drugiej zaś - uznanie każdej arbitralności za aksjologicznie niepożądaną podważa zaufanie dla motywacji władzy opartej na argumentach czysto formalnych, wywodzących się z przekonania, że samo powołanie się na legalistyczną legitymizację jest wystarczające. Taka formalna legitymizacja działań władzy jest przesłanką konieczną wprawdzie, lecz obecnie nie wystarczającą dla zyskania zaufania obywateli, akceptacji przez nich dotyczących ich decyzji ustawodawczych, administracyjnych czy sądowych. Władze wydające te decyzje są tej zmiany chyba nie całkiem świadome - stąd też i rozminięcie się intencji władz i oczekiwań publiczności. Jesteśmy więc świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji, jakie otrzymują rządzeni, będący adresatami decyzji legislatora, administracji, sądów. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach, chociaż w zdaniu sprawozdania z tych działań, przy okazji motywowania rozstrzygnięć tej władzy nie tylko powołaniem się na legalizm, ale przez uczytelnienie racji konkretnego rozstrzygnięcia: rzetelne podanie motywów, "dlaczego" podjęto konkretną decyzję legislacyjną, administracyjną czy sądową (legitymizacja przez informację, jawność, transparencję). Podobnie: jeżeli nie jest możliwe lub zbyt trudne osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, i w ten sposób usatysfakcjonowanie społeczeństwa, to przynajmniej można się usprawiedliwić ("ulegitymizować") sprawiedliwością proceduralną, fairness w działaniu władz wobec obywateli (legitymizacja przez procedurę). Prawo, które przekonuje W tym właśnie kierunku idą też społeczne oczekiwania. Granica tego, co uważa się za arbitralność władzy, znacznie się obniżyła w społeczeństwie ludzi już wychowanych na prawach człowieka i w przekonaniu o "normalności" społeczeństwa obywatelskiego. Jednocześnie rozszerzeniu uległa liczba tych aktorów życia społecznego, którzy uważają się za uprawnionych do żądania od władzy (i to każdej - legislatywy, egzekutywy i judykatywy) rachunku. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". Także obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania tych ostatnich problematyką sądową (czasem bałamutny z punktu widzenia prawników i uciążliwy z punktu widzenia sądów) wymaga odpowiedzenia przez sądy - właśnie w uzasadnieniach ustnych i pisemnych - na to zapotrzebowanie. Proste ignorowanie tego zwiększonego (i uciążliwego, zgoda) zapotrzebowania będzie odbierane (i znów nie bez racji) jako arogancja sądów. Jeżeli nawet środowisko prawnicze uzna ten zarzut za nieuzasadniony, to nie znaczy, że nie będzie on wobec niego formułowany. Mówiąc nieco żartobliwie: teraz są takie czasy, że oczekuje się bardziej dobitnego wyartykułowania potrzeby stosunków właściwych dla społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje więc większa wyrazistość, będąca konsekwencją kontrastu z tym, co uznawano za "normalne" w minionym czasie. Także w innych krajach sądownictwo jest konfrontowane z żądaniami zwiększenia "legitymizacji poprzez transparencję", co w konsekwencji ma wpływ na wymagania dotyczące stylu uzasadnień i kontaktów sądu z otoczeniem właśnie przez uzasadnienie. W niemieckiej gazecie "Frankfurter Rundschau" z 26 czerwca 1995 r. pod znamiennym tytułem "Dzisiejszy wymiar sprawiedliwości budzi wspomnienia C. K. monarchii" zabrał głos Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech. Zarzuca on niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. W szczególności przypisuje im część winy za przyblaknięcie idei państwa prawa, a to ze względu na biurokratyzację wymiaru sprawiedliwości, sprowadzenie go (w świadomości samych sędziów) do "pracy nad aktami" i "opracowywania przypadków" przy jednoczesnym zaniechaniu udziału sądów w społecznym dyskursie z obywatelami. Autor stawia tezę, że sędziowie niemieccy zbyt nikłą wagę przywiązują do poszukiwania społecznej akceptacji dla swych orzeczeń. I w końcu powiada, że zbliża się czas, gdy sędziowie będą musieli poświęcić równą staranność co sporządzaniu motywów wyroków opracowaniu sądowych komunikatów do prasy, towarzyszących wydaniu orzeczenia. Zwróćmy uwagę, że te poważne i dobrze uzasadnione zrzuty dotyczą wymiaru sprawiedliwości, gdzie tradycją jest motywacja wyroków znacznie bardziej rozbudowana i gruntowna, niż wymaga tego tradycja np. francuska (będąca wszak wzorem dla polskiej), gdzie w orzeczeniach cytuje się piśmiennictwo i gdzie tak zredagowane uzasadnienie staje się w gruncie rzeczy formalnym dowodem erudycji i oczytania sędziego. A przecież i tam odczuwa się kryzys legitymizacji rozstrzygnięć sądowych. Więcej światła Wniosek: więcej światła, więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem, nie każącym się wobec nikogo tłumaczyć. Wyroki "komunikowane", a nie "uzasadniane" - w sensie "objaśniające publicznie", co i dlaczego zrobił sąd, mający wszak do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu w warunkach kryzysu legitymizacji władzy, charakterystycznego dla współczesności. Ale płyną z tego konsekwencje dla uzasadnienia wyroku, dla sposobu przygotowania jego motywów: nie tylko dla kolegów po fachu i wyższej instancji, lecz także dla publiczności. Być może konieczna jest zmiana stylu pisania wyroków; być może konieczne jest - w celu uwolnienia samych uzasadnień od presji wywołanych tym, że one są obecnie jedyną formą udziału sądów w społecznym dyskursie - poszukiwanie innych form alternatywnych, a zerwaną więź legitymizacyjną i brak dialogu społecznego zastąpić można (lub uzupełnić) obowiązkowym komunikatem prasowym, jak proponuje H. Hauser? Jedno jest pewne. Powrót władzy sądowniczej do grona "trójcy władz", co wynika dobitnie z nowej konstytucji, kładzie jej na barki powinność udziału we wspomnianym dyskursie ze społeczeństwem. Jest to bowiem konieczna konsekwencja "bycia władzą". Zmusza ją także do podporządkowania się wymaganiom co do legitymizacji przez perswazję i transparencję. Potrzebom i oczekiwaniom nie może sprostać utrzymane w tradycyjnym stylu uzasadnienie orzeczenia, zwłaszcza jeżeli chce się je uznawać za jedyny przejaw tego dyskursu ze strony sądów. Działaniu sprawiedliwości stawia się wymaganie zdobycia aprobaty stron i opinii publicznej; nie wystarczy samo posiadanie i powołanie się na formalną legitymizację orzeczenia i sędziego. Ustawa jest tylko narzędziem "Współczesne koncepcje prawnicze nie przyrównują już sędziego do ust wygłaszających brzmienie ustawy, gdyż nie sprowadza się już do niej całego prawa: ustawa jest tylko podstawowym narzędziem wskazującym sędziemu kierunek w wypełnianiu jego zadania, tj. rozstrzygania konkretnych wypadków" (Ch. Perelman: Logika prawnicza, nowa retoryka, Warszawa, 1984). Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje ustawicznie wyborów: preferencjom aksjologicznym i stanowi jednostkowej wiedzy odpowiada wybór technik rozumowania i sposobów wykładni, aprobata jednych i odrzucenie drugich. "Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego naprawdę pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Ukrycie w tym zakresie roli sędziego jest fikcją, hipokryzją i wykrętem - i nie jest to określenie moje, lecz wybitnych prawników francuskich, kierowane pod adresem własnej konfraterni, popadającej w te właśnie grzechy. Jeżeli zatem we Francji (skąd czerpaliśmy wzory do naszej praktyki, o czym już zapomnieliśmy) zarzuca się przestarzałość rutyny, to ten sam zarzut nie może ominąć i nas. Rozumowanie sędziego może przebiegać w danej sprawie różnie i nie da się tego obecnie ukryć - zarówno wobec innych prawników, jaki i wobec szerszej publiczności. Gdy tak się dzieje, autorytet decyzji będzie się opierał na fikcji. Czy może to jednak umacniać szacunek i autorytet wymiaru sprawiedliwości? Przekonywanie audytorium - przez to, co się samemu zrobiło, a nie ukrywanie się za pozorem formalnego "zastosowania ustawy", komunikowane tylko przez sędziego stronom i publiczności - tak można określić istotę różnicy między modelem, który jest rozpowszechniony u nas jako typowy, a tym, co uważam za odpowiadające znakowi czasu opracowanie motywów. A to po to, aby ujawnić, na co publiczność czeka: nie tylko na rozstrzygnięcie wymierzające sprawiedliwość, ale demonstracyjnie wskazujące, że sprawiedliwość wymierzono. Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym czy sprowadzanie sprawy do zwiększania objętości pisemnych motywów. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Sędzia jest nie tylko "ustami ustawy" i nie jest automatem subsumcyjnym. W konsekwencji pisane przez niego uzasadnienia nie mają służyć kamuflowaniu istnienia i dokonania wyboru technik prawnych. Czasem lektura publikowanych orzeczeń czyni wrażenie, że ukrycie tego rodzaju wyborów wynika nawet nie z przemyślanej decyzji, lecz nieświadomości istnienia i dokonania wspomnianych wyborów, braku wiedzy o istniejących w tym względzie możliwościach. Inaczej mówiąc, powstaje wrażenie, że sędzia albo nie wiedział, że to, co czyni, jest dokonaniem wyboru, a nie tylko "przemówieniem jako usta ustawy", albo nie zdawał sobie sprawy ze stojących przed nim możliwości. Jeżeli zarzut niskiej samoświadomości sędziów ktoś uznałby za obraźliwy, to odpowiem, że maniera uzasadnienia ukrywająca całkowicie sędziego za plecami ustawodawcy - nie daje obserwatorowi i czytelnikowi szans na weryfikację innego wniosku. Między dawnymi normami a zmienioną aksjologią Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Dlatego stosowanie prawa (odczytanie abstrakcyjnej normy i jej aplikowanie do konkretnego wypadku) jest nie tylko dedukcją, lecz stałym przystosowywaniem przepisów prawnych (ich rozumienia) do przeciwstawnych wartości podnoszonych w sporach sądowych. Oczywiste jest, że zapotrzebowanie na tego rodzaju przystosowanie jest większe w okresach gwałtownych zmian ustrojowo-społecznych. Celu tego nie da się osiągnąć przez budowę sylogizmów w uzasadnieniu orzeczenia i pominięcie procesu myślowego, który kamufluje rzeczywisty proces myślowy. Główny wysiłek sędziego jest skierowany na poszukiwanie decyzji, która będzie rozwiązaniem rozsądnym i sprawiedliwym, gdyż daje się włączyć do obowiązującego systemu prawnego. Zbudowanie wspomnianego sylogizmu, demonstrowanego w tekście uzasadnienia jest poprzedzone procesem ocennym - dlaczego więc udawać (przez eliminację go z uzasadnienia), że on nie istnieje? Współcześnie w Polsce jesteśmy właśnie świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To zaś stawia przed sądami zadania wyjątkowe. "(...) Sprawiedliwe rozwiązanie sporu nie jest po prostu, jak chciał pozytywizm prawniczy, kwestią zgodności z prawem, to znaczy legalności. W istocie rzadko się zdarza, by był tylko jeden sposób rozumienia zgodności rozwiązania z prawem: to raczej uprzednio podjęte przekonanie o tym, co będzie rozwiązaniem sprawiedliwym, rozsądnym i możliwym do przyjęcia, kieruje sędzią w poszukiwaniu przyjęcia zadowalającego prawnie uzasadnienia" (Ch. Perelman: Logika prawnicza). Jeżeli jednak tak jest, a tak jest z pewnością zwłaszcza w warunkach burzliwych przemian, to osiągnięcie akceptacji dla rozstrzygnięcia przez strony i publiczność nie może nastąpić za pomocą uzasadnienia skrywającego ten cały proces i samego sędziego za rzekomym, podawanym za jedyne możliwie i pozbawione alternatywy rozstrzygnięciem determinowanym wprost i wyłącznie wolą ustawodawcy. A nastąpić nie może, ponieważ tego rodzaju ograniczenie uzasadnienia w gruncie rzeczy jest w tej sytuacji czysto woluntarystyczne. I z tej przyczyny jego procesowe i pozaprocesowe funkcje pozostaną nie zrealizowane (...) Jest to fragment referatu przygotowanego na spotkanie organizowane przez Stowarzyszenie Sędziów "Iustitia" poświęcone tematowi "Sędzia w społeczeństwie", które odbędzie się 24-25 stycznia. Ucz się łaciny In dubio pro reo - w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego (wyrokuje się) Non liquet - nie jest jasne Praeter legem - obok ustawy
Nasze czasy wiążą się z podwyższeniem wymagań i oczekiwań co do legitymizacji działania każdej władzy, także sądowniczej. Nie wystarcza już oświadczenie: działam w granicach i na podstawie prawa. Od każdej władzy, także sądowniczej, oczekuje się, że będzie się legitymizowała "w działaniu", a nie przez raz otrzymaną od ustawodawcy kompetencję. Odbiorcą i adresatem działań sądów są nie tylko strony i profesjonaliści. Społeczeństwo interesuje działanie sądów, a pośrednikiem tu są media. W konsekwencji zewnętrzna funkcja uzasadnienia demokratyzuje się. W naszym kraju twierdzenie, że sędzia (sąd) przemawia poprzez wyrok i jego uzasadnienie, ma służyć jako usprawiedliwienie odmowy udziału w społecznym dyskursie sądów. Rozszerzenie audytorium oczekującego na to, co napisano w uzasadnieniu, jest przez sądy traktowane jako atak na ich pozycję. Jednak lekceważenie tego zjawiska przez sądy naraża je na krytykę. Współcześnie nikogo nie przekonuje stwierdzenie, że jakieś rozstrzygnięcie jest "sprawiedliwe", "słuszne", ponieważ jest "zgodne z prawem", bez przekonania wątpiącego, na czym owa "zgodność z prawem" polega. Taka motywacja spotyka się obecnie ze złym odbiorem społecznym, jako powierzchowna, a nawet arbitralna. Legalizm biurokratyczny nie ma dziś siły przekonywania. Uzasadnienie musi przekonywać. Ma służyć uczytelnieniu społeczeństwu racji przemawiających za materialną legitymizacją i wskazaniu okoliczności to uzasadniających. Dotyczy to np. procesów tzw. historycznych, odraczanych bezterminowo. Sądy nie są świadome, że czasem ich dążność do wzmocnienia argumentacji przez mnożenie formalnych argumentów prawniczych osiągaprzeciwny skutek. Przypomnijmy orzeczenie Sądu Najwyższego w kwestii tajemnicy dziennikarskiej. Krytyka Wykazywała, że z uzasadnienia orzeczeń nie wynika, by sądy w ogóle brały pod uwagę aspekt praw człowieka i prawa do informacji. chodzi tu o coś więcej niż tylko "wolność słowa", bo o "prawo do informacji", którego beneficjentem jest społeczeństwo. Krytyka zatem dotyczyła tego, czego w uzasadnieniu nie powiedziano. Oczywiście można wskazać również przykłady, gdy sądy odważyły się na przełamanie dotychczasowej rutyny motywacyjnej i poszukały alternatywnych sposobów motywowania stanowiska. Trybunał Konstytucyjny zdecydował się na wprowadzenie publikacji zdań odrębnych. podniosło to jego autorytet, a jednocześnie uwiarygodniło przez wskazanie, jakie możliwości rozstrzygnięcia wchodziły w rachubę. Kolejny przykład dotyczy sędziego ogłaszającego wyrok w drastycznej politycznie sprawie zabójstwa ks. Popiełuszki. Uniewinnienie oskarżonych spowodowało tumult na sali. Sędzia wyjaśnił elementarne zasady postępowania sądowego. osiągnął zrozumienie racji wymiaru sprawiedliwości.Z kolei orzekając o ważności wyborów prezydenckich w 1995 r., Izba Administracyjna, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN zdecydowała się na pełną jawność postępowania. to działanie wyraźnie umocniło prestiż sądu. Kolejny przykład dotyczy Naczelnego Sądu Administracyjnego, który orzekając w kontrowersyjnej sprawie koncesji dla "Polsatu", dostrzegł potrzebę eksponowania perswazyjno-legitymizacyjnej funkcji jawności. W konsekwencji NSA opowiedział się za transparencją działania w imię kontynuacji dyskursu społecznego. Wskazane próby przełamania rutyny nie spotkały się z powszechną aprobatą. Sądy w Polsce, niezbyt świadome zmiany oczekiwań społecznych wobec władzy, często zapominają, że uzasadnienie wyroku to nie tylko materiał dla wyższej, odwoławczej instancji. uzasadnienia nie są pisane "dla ludzi", lecz wyłącznie dla fachowców. u podstaw takiego nastawienia leży biurokratyczny formalizm. W ten sposób sądy pozbawiają siebie możliwości edukacyjnego oddziaływania, zdobycia zaufania do wymiaru sprawiedliwości jako takiego. To, że każda arbitralność władzy jest obecnie odrzucana, jest wynikiem wielu czynników. Mają na to wpływ przede wszystkim prawa człowieka. Arbitralność państwa wobec własnych obywateli stała się sprawą uniwersalną. Z punktu widzenia Strasburga czy Luksemburga każda z trzech władz: ustawodawcza, wykonawcza czy sądownicza, państw narodowych jest swoistą władzą wykonawczą - z punktu widzenia wdrażania zasad, nad którymi czuwają ponadpaństwowe instancje sądowe. Jesteśmy świadkami kryzysu mającego swe źródło w deficycie komunikacji i informacji. Współczesna demokracja szuka ratunku w żądaniu dla obywateli jeżeli nie udziału we władzy, to przynajmniej lepszej wiedzy o jej poczynaniach. Podobnie: jeżeli nie jest możliwe osiągnięcie sprawiedliwości w materialnym sensie, to przynajmniej można się usprawiedliwić sprawiedliwością proceduralną w działaniu władz wobec obywateli.W tym kierunku idą społeczne oczekiwania. Badania Centrum Opinii Społecznej wskazują na wzrost zapotrzebowania na "prawo, które przekonuje, a nie tylko takie, które obowiązuje". obecne relacje między sądami a mediami, wyraźny wzrost zainteresowania problematyką sądową wymaga odpowiedzenia przez sądy na to zapotrzebowanie. Horst Hauser, przewodniczący Nowego Stowarzyszenia Sędziów w Niemczech Zarzuca niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości i sędziom nienowoczesność i nieumiejętność odpowiedzenia na wymagania współczesnej demokracji. Wniosek: więcej rozumnego zdawania sprawy publiczności, bez ukrywania się za fałszywie pojmowanym własnym autorytetem. Wyroki komunikowane, a nie objaśniające publicznie, co i dlaczego zrobił sąd, mający do wyboru kilka dróg postępowania, nie mają racji bytu. Sędzia orzekając i poszukując motywacji swych rozstrzygnięć, dokonuje wyborów. Rzadko się zdarza, by sądy, jeśli tego pragną, nie znalazły w technice prawniczej sposobu pogodzenia swej troski o możliwe do przyjęcia stanowisko z wiernością ustawie. Ukrycie roli sędziego jest fikcją.Oczywiście nie chodzi o zastępowanie tradycyjnego uzasadnienia traktatem teoretycznym. Problem w większej szczerości wobec przedstawienia tego, co się robi. Zadaniem każdej władzy sądowniczej jest harmonizowanie porządku prawnego z poglądami na sprawiedliwość i słuszność panującymi w danym środowisku i czasie. Współcześnie w Polsce jesteśmy świadkami rozdźwięku aksjologicznego między "dawnymi" odczytaniami dawnego prawa a zmienioną aksjologią. To stawia przed sądami zadania wyjątkowe.
POLITYKA PIENIĘŻNA Nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii Szukanie winnego RYS. MARCIN CHUDZIK BOGUSŁAW GRABOWSKI Ostatnia znaczna podwyżka stóp procentowych NBP oraz gwałtowne przyspieszenie inflacji wywołały ze strony niektórych ekonomistów, analityków i komentatorów krytykę poczynań Rady Polityki Pieniężnej. Niestety, trudno podjąć merytoryczną dyskusję z głosami, które nie zawsze mają charakter merytoryczny i często przeczą zasadom logiki. Ocena polityki pieniężnej i działań RPP jest zjawiskiem bardzo pożądanym, zważywszy rolę, jaką odgrywają w kształtowaniu sytuacji makroekonomicznej, oraz konstytucyjną pozycję RPP jako podmiotu w pełni niezależnego. Rada Polityki Pieniężnej w poczuciu odpowiedzialności przywiązuje wielkie znaczenie do przejrzystości swoich działań od początku istnienia. Dlatego chciałaby podjąć dyskusję z głosami krytycznymi, szczególnie w sytuacji niepowodzeń w ograniczaniu inflacji. Znaczna część ostatnich krytycznych wypowiedzi wobec Rady sprowadzała się właściwie do trzech zarzutów: o to, że ostatnia podwyżka stóp procentowych była "spóźnioną, zbyt nerwową i przesadną" reakcją Rady, której "optymizm co do inflacji trwał zbyt długo", i która "jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją"; że jedną z głównych przyczyn obecnych kłopotów z inflacją była błędna i równie zaskakująca w swojej skali styczniowa obniżka stóp; oraz że "członkowie Rady starają się zrzucić większość winy na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym", a przecież "to RPP, a nie rząd, jest odpowiedzialna za politykę antyinflacyjną". Wtedy, kiedy wiadomo Profesor Leszek Zienkowski sądzi, że "optymizm Rady co do inflacji trwał zbyt długo", a zdaniem Mirosława Gronickiego z CASE "Rada powinna już wcześniej, we wrześniu, podnieść nieco stopy procentowe". Przypomnieć chciałbym obu panom, którzy publikują regularnie swoje prognozy makroekonomiczne, że żaden z nich, ani zresztą nikt inny, nie przewidywał, przynajmniej do końca września, że w 1999 r. inflacja przewyższy cel inflacyjny NBP. Świadczy to chyba dobitnie o tym, że głównymi czynnikami tak gwałtownie od sierpnia przyspieszającymi inflację były szoki podażowe na rynku żywności i paliw. W przeciwnym wypadku należałoby stwierdzić powszechny brak kompetencji krajowych i zagranicznych analityków. Przypomnieć także chciałbym, że we wrześniu właśnie, ku zaskoczeniu rynków i komentatorów, RPP podniosła najważniejszą ze stóp procentowych NBP, ze względu na zagrożenie ze strony rozbudzonych oczekiwań inflacyjnych i dynamicznie rosnących kredytów. Inny komentator stawia z kolei zarzut, że Rada niepotrzebnie zwlekała z decyzją o podwyżce stóp do listopada, gdyż powinna to zrobić w październiku, kiedy wszyscy się tego spodziewali po ogłoszeniu danych o inflacji za wrzesień. Twierdzi także, że przesadzone "rozmiary podwyżki sugerują, że w szeregi Rady wkradła się nerwowość, tak jakby próbowała nadrobić zaległości w walce z inflacją". Świadoma decyzja Chciałbym poinformować, że Rada listopadową decyzję podejmowała w całkowitym spokoju, bez żadnej nerwowości. Ponadto decyzję tę nie dlatego podjęła w listopadzie, i aż w takiej skali, że "zaspała" w październiku, ale dlatego, by podjąć ją w takiej właśnie skali w listopadzie. Dla każdego, kto wie, co to jest efektywność mechanizmu transmisji impulsów polityki pieniężnej do gospodarki i jakie jest znaczenie oczekiwań w tym procesie, decyzja taka jest w pełni zrozumiała. Nie muszą oczywiście o tym wiedzieć, ani nadmiernie o tym myśleć, uczestnicy rynków finansowych czy analitycy makroekonomiczni. Nie jest im ta wiedza, właściwa bankowości centralnej, do niczego potrzebna. Ale krytyków poczynań banków centralnych nic od jej posiadania nie zwalnia. Każdy ma prawo twierdzić, że dokonane podniesienie stóp NBP jest za duże. Pamiętać jednak musi (biorąc pod uwagę, iż krótkookresowym celem RPP jest obniżenie inflacji na koniec 2000 r. do 5,4 - 6,8 proc.), że jego twierdzenie sprowadza się do następującej tezy: skala dokonanej podwyżki stóp procentowych doprowadzi do przestrzelenia celu inflacyjnego w dół, czyli poniżej 5,4 proc. w grudniu 2000 r. Czy rację mają ci, którzy krytykują teraz Radę za przesadę, dowiemy się za rok. Natomiast stosunkowo niedługo dowiemy się, na ile niektórzy krytycy ostatniej decyzji Rady będą pamiętali o przytaczanych przez siebie argumentach i z jaką konsekwencją będą je wykorzystywali w swoich analizach ekonomicznych. Otóż bowiem część obecnych krytyków ostatniej decyzji RPP regularnie publikuje własne prognozy makroekonomiczne (prof. Leszek Zienkowski i prof. Witold Orłowski z NOBE oraz Mirosław Gronicki z CASE). Inne przewidywania, inna rzeczywistość Przejdźmy teraz do zarzutu zbyt dużej redukcji stóp procentowych 20 stycznia 1999 r. Mam szczególne prawo do odpowiedzi na ten zarzut, gdyż w podejmowaniu tej decyzji nie uczestniczyłem. Z formy przytaczania tego zarzutu wynika, że skala styczniowej redukcji stóp była dość szeroko krytykowana. Mam jednak poważne kłopoty ze znalezieniem choćby jednej opinii krytycznej, z której wynikałoby, że ustalona przez Radę skala obniżki stóp była zbyt duża i w wyniku tego inflacja w końcu 1999 r. przekroczy wyznaczony przez RPP cel. Co więcej, nie mogę także przypomnieć sobie żadnej prognozy makroekonomicznej, dokonanej po tej decyzji (aż do września), która kwestionowałaby możliwość realizacji krótkookresowego celu inflacyjnego Rady na ten rok. Pamiętam za to bardzo dobrze, że o słuszności tej decyzji i jej zgodności z celem inflacyjnym napisała m.in. w swoim raporcie misja MFW, przebywająca wówczas w Polsce. Natomiast z zarzutu stawianego wtedy Radzie przez Gronickiego, że tak duża redukcja stóp doprowadzi do wzrostu deficytu w obrotach bieżących, nie wynika nic dla obecnej dyskusji o przyspieszającej inflacji. Sam zresztą autor tych zarzutów optymistycznie zapatrywał się na perspektywy inflacji we wszystkich swoich prognozach publikowanych do jesieni tego roku. Otóż, redukcja stóp w styczniu rzeczywiście była zbyt duża bądź w ogóle niepotrzebna. Problem polega jednak na tym, że o tym wiemy dopiero teraz. Jak sama Rada stwierdza w swoim komunikacie, że skala obniżki stóp procentowych dostosowana była do przewidywanego w 1999 r. przebiegu zjawisk makroekonomicznych. Było to działanie zgodne z zasadą forward looking. Rada przyjmowała wówczas za wiarygodną zapowiedź zaostrzenia polityki fiskalnej oraz przewidywała powolny wzrost eksportu wraz ze spodziewanym przez wszystkie ośrodki analityczne przyspieszeniem rozwoju gospodarek Unii Europejskiej i odbudową rynku rosyjskiego. Spodziewała się również negatywnych szoków podażowych na rynku żywności i paliw. Rzeczywisty przebieg zdarzeń makroekonomicznych był inny: wzrósł deficyt sektora budżetowego, eksport spadał, a szoki podażowe okazały się silniejsze (między innymi ze względu na skalę interwencji państwa) od przewidywanych. Czy Rada czyniła wówczas dobrze, dostosowując instrumenty polityki pieniężnej do prognozowanego przebiegu procesów makroekonomicznych? Oczywiście, że tak, bo przecież w polityce pieniężnej trzeba uwzględniać fakt opóźnień, z jakimi oddziałuje ona na gospodarkę. Czy przewidywany przez Radę scenariusz zdarzeń gospodarczych różnił się od powszechnie spodziewanego? Nie, był całkowicie zgodny z tym, co nazywamy konsensusem rynkowym. Prognozy Rady były więc wówczas powszechnie akceptowane. Diagnoza z użyciem termometru Czy Rada miała przesłanki do wcześniejszej zmiany swoich przewidywań? Bardzo mało i bardzo późno. Przypomnieć przecież należy, że o problemach ZUS dowiedzieliśmy się dopiero w lipcu i to z zapewnieniem, że zostaną do końca roku rozwiązane, bez zwiększenia deficytu sektora budżetowego. O zadłużeniu kas chorych dowiedzieliśmy się jesienią. Gwałtowny wzrost cen żywności rozpoczął się od sierpnia. Również w tym miesiącu najbardziej wzrosły ceny paliw. Z żadnych dostępnych w pierwszym półroczu branżowych analiz i prognoz nie wynikała taka skala wzrostu cen na rynku żywności i paliw, jakiej później doświadczyliśmy. Rząd nie informował o swoich zamiarach w zakresie wzrostu protekcji celnej czy przyspieszenia wzrostu stawek akcyzy na paliwa. Poważniejszy spadek eksportu i wzrost deficytu w obrotach bieżących rozpoczął się od kwietnia. Pamiętać przy tym należy, że informacje o wszystkich tych wydarzeniach dostępne były kilka tygodni po ich faktycznym wystąpieniu. Przypomnieć też muszę, że w połowie lipca z mojej wypowiedzi, udzielonej "Rzeczpospolitej", można było wyczytać większe prawdopodobieństwo podwyższenia aniżeli obniżenia stóp procentowych do końca bieżącego roku. Zasugerowanie takiego scenariusza polityki pieniężnej było pewnym zaskoczeniem dla rynku, który wciąż liczył na kolejne obniżki stóp procentowych. W bieżącym roku niską przewidywalność polityki gospodarczej rządu widać więc było gołym okiem. Doświadczyli jej także uczestnicy rynku walutowego w związku ze spekulacjami funkcjonariuszy Ministerstwa Finansów w zakresie zarządzania przychodami z prywatyzacji. Moją wypowiedź stwierdzającą, że kontynuacja tego zjawiska kwestionowałaby zasadę forward looking Janusz Jankowiak (ekonomista z CASE) nazwał "zbijaniem termometru zamiast gorączki". Otóż, gdyby niska przewidywalność polityki gospodarczej rządu (ze względu na jego słabość polityczną w stosunku do nacisków różnych grup społecznych i zawodowych) okazała się trwałą cechą polskiej rzeczywistości, fakt ten musiałaby uwzględnić polityka pieniężna. Oczywiście, podważyłoby to wiarygodność jakiejkolwiek polityki pieniężnej, opartej na silnej kotwicy nominalnej, czyli i na bezpośrednim celu inflacyjnym. To jest właśnie diagnoza z użyciem termometru. Niezbędny etap przed "zbijaniem gorączki". Nie winić strażaków W tym kontekście stawianie Radzie zarzutu, że będąc odpowiedzialną za walkę z inflacją, stara się zrzucić winę na rząd i wydarzenia na rynku międzynarodowym, lub że takie wyjaśnienie wzrostu cen nie jest dla Rady żadnym usprawiedliwieniem, jest po prostu nierzetelne. Nie można winić straży pożarnej za lekkomyślność dziecka z zapałkami, jeśli oczywiście okaże się sprawna w gaszeniu pożaru i sprawnie prowadzi działania prewencyjne. Owszem, średnio- i długookresowe przyczyny inflacji mają charakter monetarny. Ale, nie można przecież - szczególnie w gospodarce przekształcającej się - ignorować krótkookresowego wpływu na inflację czynników pozapieniężnych. A niektóre komentarze zdają się właśnie to sugerować. Gdyby takie "podpowiedzi" znalazły uznanie w działaniach jakiegokolwiek banku centralnego - skutki dla gospodarki byłyby opłakane. Nigdzie na świecie nie stosuje się więc takich praktyk i nie należy postulować, by Polska była tutaj wyjątkiem. To członkowie RPP pierwsi zaczęli zwracać uwagę na brak przejrzystości polityki fiskalnej, na skutkowanie zadłużenia ZUS deficytem sektora publicznego, kas chorych, gotówkowych wypłat rekompensat, wydatków finansowanych subwencjami z Unii Europejskiej. To członkowie Rady alarmują, że nie da się na trwałe zmniejszyć inflacji bez budowy sprawnych i konkurencyjnych rynków paliw czy energii. To członkowie Rady zwracają uwagę na to, że podnoszenie opłacalności produkcji rolnej przez inflacyjne opodatkowanie konsumentów nie może być trwałym rozwiązaniem istniejących problemów. Można to zdawkowo nazwać szukaniem winnego. Jeśli tak, to osobiście oświadczam, że tego winnego będę starał się szukać i demaskować przez cały okres swojego uczestnictwa w Radzie. Autor jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej.
Ostatnia podwyżka stóp procentowych NBP oraz przyspieszenie inflacji wywołały krytykę poczynań Rady Polityki Pieniężnej. RPP podniosła najważniejszą ze stóp procentowych NBP ze względu na zagrożenie rozbudzonych oczekiwań inflacyjnych. decyzja taka jest zrozumiała. redukcja stóp w styczniu była zbyt duża. jednak Prognozy Rady były wówczas powszechnie akceptowane.Rada miała przesłanki do wcześniejszej zmiany przewidywań bardzo późno. informacje o wydarzeniach dostępne były kilka tygodni po ich wystąpieniu. stawianie Radzie zarzutu, że stara się zrzucić winę na rząd, jest nierzetelne.
Polacy odrestaurowali świątynię sprzed 3500 lat Powrót królowej Egiptu KRZYSZTOF KOWALSKI W pustynnej skalistej kotlinie Deir el-Bahari (po arabsku: "klasztor północy"), 520 kilometrów na południe od Kairu, na zachodnim brzegu Nilu polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Stan górnego portyku, obszernego dziedzińca oraz sanktuarium boga Amona pozwala na udostępnienie ich do zwiedzania. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa jako wyjątkowy w dziejach architektury i sztuki świata. Zaproszenie w 1960 roku Polacy zostali zaproszeni do prowadzenia wykopalisk i prac rekonstrukcyjnych części świątyni królowej Hatszepsut w Deir el-Bahari w 1960 roku przez Egipski Urząd Starożytności; personalnie było ono skierowane do profesora Kazimierza Michałowskiego, twórcy i kierownika kairskiej Stacji Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie badaniami kieruje dr Zbigniew Szafrański, już nie ze Stacji, ale z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW im. Kazimierza Michałowskiego. Oprócz Polaków czterdzieści lat temu zaproszenie do Deir el-Bahari otrzymały najbardziej uznane i dysponujące największymi funduszami misje: brytyjska i amerykańska. Polakom został powierzony tzw. trzeci, najwyższy taras świątyni. W pierwszych latach prace koncentrowały się na usuwaniu dużej ilości usypisk skalnych. W ich trakcie odsłonięto w pobliżu jeszcze jedną nieznaną świątynię z XV wieku p.n.e. Z jej ruin wydobyto około dwudziestu tysięcy dekorowanych bloków ściennych, posągów, napisów - co wskazuje na skalę przedsięwzięcia. W samej świątyni Hatszepsut po siedmiu latach badań wstępnych rozpoczęli prace rekonstrukcyjne konserwatorzy z Pracowni Konserwacji Zabytków. A teraz - po czterdziestu latach zamknięcia dla zwiedzających - świątynia staje otworem, i to już nie w postaci ruin. Polska misja nie dysponowała i nie dysponuje dużymi zasobami pieniężnymi, jednak nasi specjaliści korzystali i korzystają ze wszelkich materiałów i ze sprzętu, jaki można sprowadzać z kraju (farby, pędzle, chemikalia i materiały budowlane). Skromne fundusze najpierw Stacji, a potem Centrum uzupełniali Komitet Badań Naukowych, rząd Egiptu, instytucje i sponsorzy prywatni - spoza Polski. W tych warunkach dokładnych kwot nie da się wyliczyć, ale roczne wydatki polskiej misji sięgają równowartości 200 tysięcy dolarów. Czerwona barwa Tarasowa świątynia grobowa została wzniesiona za panowania królowej Hatszepsut, właśnie dla niej. Królowa nie została tam jednak pochowana; nie wiadomo, gdzie spoczęła. Sprawowała władzę w latach 1503 - 1480 p.n.e. Budowla wkomponowana jest w masyw skalny. Zaprojektował ją architekt Senmut. Składa się z dziedzińca oraz tarasów z portykami pokrytymi płaskorzeźbami. W malowidłach i płaskorzeźbach świątyni odbija się ewolucja wizerunku władczyni, zresztą świadomie przez nią kreowanego. Ponieważ na tronie faraonów nie mogła zasiadać kobieta, dlatego Hatszepsut sprawowała najpierw władzę regentki, stopniowo przejmując ją całkowicie, i w miarę tego procesu przedstawiając siebie w coraz bardziej męski sposób. W rezultacie przeistoczyła się - w sztuce - w faraona, nawet barwa jej ciała zamiast tradycyjnie żółtej, cechującej kobietę, stała się czerwona, czyli męska. W napisach zamiast żeńskiej formy "byłam", "zrobiłam" - pojawia się męska forma "byłem", "zrobiłem". Świątynię zniszczył nie tylko upływ czasu, ale także świadome działania ludzi. I to zaraz po zniknięciu Hatszepsut. Panujący po niej wybitny faraon Tutmosis III, którego zdołała skutecznie odsuwać od tronu przez dwadzieścia dwa lata, nakazał usunąć ze świątyni wszystkie jej wizerunki, przez co świątynia straciła na znaczeniu. Przeróbki i rozbiórka W IX wieku p.n.e. Górny Egipt nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło lub poważnie naruszyło wszystkie świątynie w regionie, ucierpiała wtedy również świątynia Hatszepsut. Poza tym obiekt ten podlegał wielokrotnie przeróbkom, adaptowali go do swoich potrzeb Grecy, którzy osiedli nad Nilem po podboju dokonanym przez Aleksandra Wielkiego, a także Rzymianie. Korzystali z niego anachoreci i chrześcijańscy Koptowie, zakładając tam klasztor, który przetrwał do XIX wieku. Został rozebrany dopiero sto lat temu na zlecenie kolonialnych władz brytyjskich. Ta rozbiórka uczyniła wiele szkód w samej strukturze obiektu. - W roku 2001 przypada setna rocznica urodzin profesora Kazimierza Michałowskiego, światowej sławy archeologa, twórcy polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej oraz rozwijającej się bardzo prężnie nubiologii. Był członkiem PAN, doktorem honoris causa uniwersytetów w Oksfordzie, Uppsali i Strasburgu. Pod jego kierunkiem polska archeologia zyskała międzynarodowe uznanie, którym cieszy się do dziś - Polacy prowadzą wykopaliska w Egipcie, Sudanie, Syrii, Libanie, na Cyprze. Sukces polskiej archeologii Profesor Lech Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu: W ostatnich trzydziestu latach sam miałem okazję obserwować prace nad rekonstrukcją świątyni. Zakończenie restauracji górnej części budowli to ogromny sukces polskiej archeologii. Nieprzypadkowo władze Egiptu zwróciły się o pomoc przy rekonstrukcji świątyni do polskich specjalistów. Polacy odbudowali swój kraj ze zniszczeń wojennych, zwracając szczególną uwagę na zabytki. Niemcy na przykład, zamiast rekonstruować zniszczoną Norymbergę, przeznaczali środki na budowę mieszkań dla obywateli. Widzimy teraz, że pedantyczna dbałość o pomniki kultury przyniosła dobre efekty. Kiedy Egipcjanie w latach sześćdziesiątych rozważali kandydatury ekip z różnych krajów, każdego pytali o to samo - co zrobił w swoim kraju. Mocnym atutem Polski było również to, że nigdy nie prowadziła polityki kolonialnej. To bardzo ważne dla mieszkańców Afryki. Polska nauka wiele zyskała na polsko-egipskiej współpracy w dolinie Deir el-Bahari. Kilkudziesięciu naukowców z Polski zdobywało stopnie naukowe dzięki możliwościom, jakie współpraca ta otworzyła. Nie tylko archeolodzy i konserwatorzy, ale na przykład filologowie. Sukces rekonstrukcji świątyni królowej Hatszepsut obiecuje nowe perspektywy. Na pewno będziemy mieć udział w przygotowywaniu muzeum w dolinie Deirel-Bahari. Zwieńczenie ciężkiej pracy Profesor Michał Gawlikowski, Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej im. prof. Kazimierza Michałowskiego: Nie mamy do czynienia z nowinką, sensacyjnym odkryciem ani czymś podobnym. To coś dużo bardziej doniosłego - zwieńczenie kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy. Zrekonstruowany przez nas trzeci, najważniejszy taras świątyni królowej Hatszepsut był doszczętnie zniszczony przez spadające skały, wszystko zostało rozbite na tysiące kawałeczków. Dlatego prace trwały tak długo. Rozpoczął je jeszcze profesor Michałowski, któremu w olbrzymiej mierze zawdzięczamy wysoki poziom polskiej egiptologii. Mawiał on: każdy cywilizowany naród prowadzi wykopaliska w Egipcie. Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia byłaby wtórna i nie liczyłaby się zupełnie. Oczywiście niektóre kraje bogatsze - Francja, Niemcy, USA - wyprzedzają nas rozmachem prac. Ale zaraz za tą czołówką plasuje się Polska. Jesteśmy jedynym krajem w naszej części Europy o tak świetnie rozwiniętej egiptologii. Egipcjanie mają dla nas dużo sympatii. Propozycji współpracy otrzymujemy więcej, niż jesteśmy w stanie przyjąć. Zrekonstruowana przez nas część świątyni czeka na otwarcie od roku. Wydrukowano już przewodniki dla turystów. Brakuje tylko prezydenta Mubaraka, który chce dokonać inauguracji osobiście. Już dwa razy czekałem na niego przed świątynią z ceremonią dopiętą na ostatni guzik. Nowe, nieznane wizerunki Sabri Abdel Aziz, dyrektor Wydziału Starożytności Górnego Egiptu: Osiągnęliśmy sukces, ponieważ prace zostały wykonane całkowicie w zaplanowanym zakresie. Odrestaurowane są malowidła oraz całe elementy architektoniczne. Odtworzone zostały oryginalne konstrukcje z kamienia. W trakcie odczyszczania zabytku ukazało się wiele nieznanych wizerunków. Trzeci taras był najbardziej zniszczony. Światowe Centrum Usług Turystycznych podjęło we współpracy z misją polską szczegółowe studia nad każdym kamieniem i jego pierwotnym miejscem. Dodatkowo wykonano reperację posadzek świątyni dla ułatwienia zwiedzania. Teraz możemy spokojnie czekać na oficjalne otwarcie, którego zapewne zechce dokonać prezydent Hosni Mubarak, podkreślając tym rangę obiektu w skali zabytków świata. Spodziewamy się tu bardzo wielu turystów.
W kotlinie Deir el-Bahari polscy archeolodzy i konserwatorzy zakończyli jeden z ważnych etapów prac rekonstrukcyjnych świątyni królowej Hatszepsut. Obiekt ten wpisany jest na listę UNESCO światowego dziedzictwa. Profesor Krzyżaniak, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu:Zakończenie restauracji to ogromny sukces polskiej archeologii. Profesor Gawlikowski : Gdyby nie wykopaliska i prace konserwatorskie, nasza egiptologia nie liczyłaby się zupełnie.
Wykorzystujemy zaledwie 13 proc. potencjału hydroenergetycznego Dwie elektrownie wodne na rzece Dzierzgoń Elektrownia wodna w Dzierzgoniu. FOT. ARCHIWUM Romuald Jarocki jest właścicielem dwóch małych elektrowni wodnych na rzece Dzierzgoń w Elbląskiem. Produkują one razem 30 tys. kWh energii miesięcznie. Zakład energetyczny płaci panu Jarockiemu za 1 kWh 17 gr. - Przyzwoity sklep dobrze prosperujący da więcej zysku niż trzy takie elektrownie - powiedział "Rz", gdy składaliśmy mu ekologiczne życzenia noworoczne. Dlatego Jarocki nie wierzy w "zielone światło" dla czystej energii, w rządową politykę popierania małych elektrowni wodnych, w polską ekologię. - Nowe prawo energetyczne jest ogromnym zagrożeniem dla takich jak my małych producentów energii ze źródeł odnawialnych - twierdzi. W Elblągu ma swą siedzibę Bałtyckie Centrum Energii Odnawialnej (EC BREC). Kiedy przyjdzie mróz Pora roku oraz pogoda mają duży wpływ na działanie elektrowni. Przepływ wody waha się od 0,2 m sześc. na sekundę w lipcu - sierpniu do 10 -20 m sześc. na sek. w marcu - kwietniu. Brak zbiorników retencyjnych jest jednym z powodów niestabilności rzeki. Zmiany są szczególnie nagłe zimą, kiedy ostry mróz może wstrzymać pracę elektrowni w ciągu jednego dnia. Właściciel elektrowni - na szczęście (i na nieszczęście) - posiada 112-hektarowe gospodarstwo rolne, w którym uprawia jęczmień browarniany i rzepak. Współpracuje z firmą francuską. Mówi, że jego gospodarstwo jest rozwojowe. Po roku 1990, ze względu na niepewną sytuację polskiego rolnictwa, Romuald Jarocki poszukiwał dodatkowego źródła dochodu i zdecydował się na produkcję elektryczności. - Od kiedy kapitał zagraniczny wkroczył do polskiego rolnictwa, nie ma zbytu na rodzime płody - narzeka. Z ziemi wyżyć się nie da, aby utrzymać produkcję pszenicy wysokoglutenowej dopłaca z niedużych dochodów, jakie przynoszą mu dwie wodne siłownie. Położenie gospodarstwa jest korzystne, i to na szczęście, bo na jego gruntach znajduje się odcinek rzeki Dzierzgoń. Dodatkową okazją na wybudowanie elektrowni wodnych stał się remont jazów na rzece. Wojewódzki Zarząd Inwestycji Rolniczych uznał, iż remont jazów jest konieczny z uwagi na bezpieczeństwo przeciwpowodziowe. Projekt hydrotechniczny na wykonanie budowli wodnej przygotowało Biuro Projektowe w Olsztynie. Projekt technologiczny, dotyczący instalacji elektrycznej i mechanicznej - Zakłady Remontowe Energetyki w Gdańsku. Umowa z Zakładem Energetycznym w Kwidzynie na zakup energii elektrycznej i przyłączenie elektrowni do sieci przesyłowej obiecywała zyski dla właściciela, korzyść dla środowiska przyrodniczego. 17 groszy od kilowatogodziny Romuald Jarocki wybudował dwie elektrownie na rzece Dzierzgoń. Jedna o mocy 30 kW znajduje się w Dzierzgoniu na 21,8 km od ujścia rzeki. Druga o mocy 39 kW - we wsi Stanówko, 2 km na zachód od Dzierzgonia. Elektrownie wyposażone są w śmigłowe turbiny Kapłana (pracują w układzie poziomym). Turbiny z blachy stalowej wykonał we własnym warsztacie z pomocą wykwalifikowanych tokarzy, frezerów. Sprawność urządzenia eksperci oszacowali na 75 proc. Dwie hydroelektrownie produkują 30 tys. kWh energii miesięcznie. Ich budowa kosztowała 177 tys. zł, tej w Dzierzgoniu 60 tys. zł, w Stanówku 117 tys. zł. Z własnej kieszeni pokrył 60 proc. kosztów budowy. Dopomogła Fundacja Rolnicza, działająca wcześniej pod nazwą Kościelnej Fundacji Zaopatrzenia Wsi w Wodę, która przyznawała preferencyjne kredyty na rozwój polskiej wsi. Obie elektrownie są w pełni zautomatyzowane. Jedyną czynnością, która wymaga pracy rąk, jest oczyszczanie krat chroniących turbiny, co zabiera nie więcej niż 10 godzin tygodniowo. Dziś Romuald Jarocki dostaje od Zakładu Energetycznego 17 groszy od kilowatogodziny za wyprodukowaną u siebie "z wody " energię elektryczną, o 4 grosze mniej niż otrzymują właściciele minielektrowni w innych województwach w Polsce. Za energię natomiast musi płacić jak wszyscy - 23 grosze za 1 kWh, a w tym roku energia będzie jeszcze droższa. Nie oznacza to wcale, że na tej podwyżce zarobią jej ekologiczni producenci. Zakłady skupujące "zielone kilowaty" interpretują nowe prawo energetyczne, jak chcą, z VAT-em lub bez tego podatku. - Powinna obowiązywać cena urzędowa na energię ze źródeł odnawialnych - twierdzi Romuald Jarocki. We Francji - mówi - właściciele MEW dostają o 50 proc. więcej za wytworzony prąd. Niezadowolonych jest więcej Romuald Jarocki nie jest przypadkiem odosobnionym. Do naszej redakcji napisał pan Wiesław Mielczarek z Działoszyna, właściciel małej elektrowni wodnej: W listopadzie 1995 r. podpisał umowę z Zakładem Energetycznym Częstochowa S.A., który mimo podpisanej wcześniej umowy na dostawę energii elektrycznej z ceną zakupu 17 gr za 1 kWh, po pół roku zmienił warunki i wprowadził płatną energię bierną. Miesięczne straty z tego tytułu - podał nasz Czytelnik - kosztowały go średnio 1500 zł. "Zakup energii z elektrowni wodnej może być kontynuowany pod warunkiem spisania nowej umowy, w której cena zakupu będzie proporcjonalna do średniej ceny zakupu od Polskich Sieci Elektroenergetycznych S.A. obowiązującej dla Z.E. Częstochowa S.A". (pismo z ZE o wypowiedzeniu warunków dotychczasowej umowy) . - Zostałem wprowadzony w błąd przez administrację państwową. Poniosłem straty ok. 600 tys. zł, pozaciągałem zobowiązania, żeby dowiedzieć się, że moja inwestycja nigdy nie zostanie spłacona, a przyniesie tylko straty - napisał do nas właściciel MEW w Działoszynie. Prognozy marne Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. - W relacjach cenowych, jak do tej pory, nie znajdują odzwierciedlenia walory i efekty elektrowni wodnych- powiedział Andrzej Sowiński z warszawskiego "Energoprojektu". Nie chodzi też o subsydiowanie energetyki wodnej przez zakłady energetyczne czy spółki dystrybucyjne lub organizacje ochrony środowiska. Powinny być wypracowane mechanizmy ekonomiczne, które umożliwią inwestowanie i rozwój energetyki wodnej z zachowaniem reguł gry rynku energii (rzetelna ocena efektów pozaenergetycznych takich jak ograniczenie zanieczyszczenia atmosfery i środowiska, pozaenergetyczne korzyści wynikające ze spiętrzenia rzeki i budowy zbiornika). Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Sytuacja ta jeszcze się pogarsza w nadchodzącej dobie urynkowienia energii. Nowe prawo energetyczne (obowiązujące od grudnia zeszłego roku) zniosło preferencje wprowadzone dla energetyki wodnej uchwalą RM z 7 września 1981 r. Europa wymusi Rozwój energetyki wodnej uzasadnia potrzeba ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla, który najbardziej przyczynia się do ocieplenia klimatu. UE niedawno ogłosiła, iż zamierza podwoić udział takich źródeł energetyki jak woda, wiatr, słońce w okresie do 2010 r. W Polsce tylko 1-1,5 proc. całkowitego zużycia energii wytwarza się ze źródeł odnawialnych: wody, wiatru, biomasy, gorących wód podziemnych i słońca. W krajach Unii Europejskiej udział ten wynosi średnio 5,6 proc. Przystąpienie Polski do UE wymagać będzie dostosowania prawa i praktyki także w dziedzinie wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych. W naszym kraju energetyka zawodowa jest źródłem aż 90 proc. emisji dwutlenku węgla. Prof. Maciej Nowicki, szef Fundacji EkoFundusz, twierdzi, że uwzględnienie w cenach paliw kopalnych wszystkich kosztów, w tym zwłaszcza - środowiskowych znacznie zwiększyłoby konkurencyjność odnawialnych źródeł energii. Dr Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju uważa, że ekologiczna reforma podatkowa, polegająca na zmniejszeniu opodatkowania zatrudnienia i kapitału z jednoczesnym wzrostem opodatkowania zasobów naturalnych przede wszystkim nieodnawialnych, stworzyłaby rzeczywiste warunki dorozwoju odnawialnych źródeł energii. Mała elektrownia wodna to nie tylko romantyczny fragment w krajobrazie, to dosłownie czysty zysk. Krystyna Forowicz W Polsce pracuje 300 prywatnych małych elektrowni wodnych o niewielkich mocach - 200 kW. Moc 42 wynosi od 1 MW do 5 MW, ponad 50 elektrowni ma moc mniejszą od 1 MW. Produkcja energii w elektrowniach wodnych (łącznie ze 126 zawodowymi) w zeszłym roku wyniosła 1820 GWh, co stanowi 13 proc. wykorzystania zasobów technicznych (oceniane są na 13,6 TWh).
Pomimo licznych deklaracji zawartych w dokumentach prawnych i programowych centralnych władz energetycznych i rządowych, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii w praktyce napotyka bariery skutecznie utrudniające rozwój energetyki wodnej. Istniejące uwarunkowania prawne nie tworzą dogodnych warunków do inwestowania w elektrownie wykorzystujące odnawialne źródła energii. Tymczasem rozwój energetyki wodnej jest pożądany ze względu na potrzebę ograniczenia emisji gazów cieplarnianych.
PARTIE Na tle innych ugrupowań politycznych Sojusz błyszczy jak brylant Kto zapracuje na zwycięstwo SLD RYS. ROBERT DĄBROWSKI ELIZA OLCZYK Po trzech miesiącach rządów koalicji AWS - UW dwa największe ugrupowania polskiej sceny politycznej - Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej - cieszą się sympatią takiej samej liczby wyborców. W styczniu, w badaniach "Rzeczpospolitej" poparcie dla obu ugrupowań deklarowało po 32 proc. społeczeństwa. A jeszcze nie tak dawno, bo zaledwie trzy miesiące temu, kiedy powstawał rząd Jerzego Buzka, oba ugrupowania dzieliła różnica 11 procent. Poparcie dla AWS deklarowało 36 proc. społeczeństwa, zaś dla SLD jedynie 25 procent. Władza zużywa. Ugrupowania rządzące po przejściowym wzroście poparcia, który ma zwykle miejsce po sukcesie utworzenia nowego gabinetu, zazwyczaj tracą popularność. Utrata poparcia wyborców jest wprost proporcjonalna do długości okresu sprawowania władzy. Przykładem może być Polskie Stronnictwo Ludowe, które z pozycji drugiego co do wielkości ugrupowania w Sejmie II kadencji spadło do poziomu marginalnego klubu opozycyjnego w obecnym parlamencie. PSL nie jest jednak pod tym względem osamotnione. Od 1989 roku władza "zużyła" już kilka ugrupowań politycznych, m.in. Kongres Liberalno-Demokratyczny, Unię Demokratyczną, Porozumienie Centrum, ZChN, PSL-PL. Sojusz Lewicy Demokratycznej jest jak dotąd jedynym ugrupowaniem politycznym, które mimo czterech lat rządów, utrzymało wysokie poparcie społeczne, a nawet w stosunku do 1993 roku powiększyło swój elektorat o kilka procent. Faktem jest, że podczas wrześniowych wyborów AWS zdobyła więcej głosów i przejęła władzę, jednak SLD szybko odrabia straty. Sojusz rzecz jasna w ciągu czterech lat rządów nie ustrzegł się również błędów. Nie wiadomo, ilu sympatyków straciły SLD i PSL z powodu nieustających sporów w ciągu czterech lat wspólnych rządów, ale warto pamiętać, że waśnie między politykami doprowadziły do utraty władzy przez ugrupowania wywodzące się z "Solidarności". Z całą pewnością Sojusz stracił sporo emeryckich głosów wprowadzając nowe zasady waloryzacji rent i emerytur (mniej korzystne dla świadczeniobiorców) oraz zapominając zwaloryzować te świadczenia za czwarty kwartał 1995 roku. Bez wątpienia też SLD nie zaskarbił sobie przychylności wyborców podnosząc stawki podatków od dochodów osobistych i nie obniżając ich, mimo że miały obowiązywać tylko przez rok. Decyzja o obowiązku odprowadzania składek na ZUS od wszelkich dodatkowych pieniędzy, jakie otrzymuje pracownik poza pensją - "barbórki", premii z zysku, premii jubileuszowych etc. - również nie mogła przysporzyć Sojuszowi zwolenników. Sporo głosów stracił SLD w wyniku zachowania polityków tego ugrupowania w sprawie powodzi. Na czym więc polega fenomen SLD? Trudno przecież uwierzyć, że odpowiedzialnością za wszystkie niepopularne decyzje i za klęskę żywiołową wyborcy obarczyli PSL. Gospodarka po raz drugi Sojusz jest w tej chwili jedynym ugrupowaniem o lewicowym obliczu na polskiej scenie politycznej. O ile ludzie o prawicowych poglądach mogą wybierać w różnych ugrupowaniach, mniejszych lub większych, wchodzących w skład AWS lub nie, o tyle osoby o lewicowej orientacji mają do wyboru tylko SLD. Po wyborczej klęsce Unii Pracy oraz zdecydowanym przesunięciu się Unii Wolności na prawą stronę sceny politycznej, tylko SLD głosi lewicowe wartości - wspomaganie słabszych grup społeczeństwa, interwencjonizm państwa w gospodarce, państwo neutralne światopoglądowo, prawo do przerywania ciąży itd. Unia Pracy, która powstała jako lewicowa alternatywa SLD, nie okazała się poważną konkurencją dla Sojuszu. Nie tylko, że nie przejęła wyborców SLD, ale oddała mu własnych. Tymczasem polskie społeczeństwo, słabo przygotowane do funkcjonowania w warunkach gospodarki wolnorynkowej, a zarazem niechętne ideologii podlanej narodowo-katolickim sosem, siłą rzeczy zwraca się w kierunku ugrupowania lewicowego, które na dodatek udowodniło już, że jest skuteczne, potrafi zdobyć władzę i ją utrzymać. Ten zwrot społeczeństwa w kierunku SLD nie jest niczym niezwykłym, skoro rząd koalicji AWS - UW już na wstępie swojego urzędowania zapowiedział schładzanie gospodarki i zaczął realizować swoje zapowiedzi. Zapewne wielu ludziom przypominało to czasy, kiedy Leszek Balcerowicz uzdrawiał gospodarkę po raz pierwszy. Zapowiedzi podwyżek akcyzy na papierosy, alkohol i benzynę oraz VAT na usługi telekomunikacyjne doprowadziły do pierwszego spadku popularności AWS i UW. Wejście ich w życie będzie zapewne przyczyną dalszego odpływu elektoratu od ugrupowań rządzących, ale w sondażach da się to zauważyć nie wcześniej niż w lutym. Nie wiadomo natomiast, jak wiele stracą politycy na uwolnieniu przez rząd cen energii cieplnej. Dopóki lokatorzy nie przekonają, ile im przejdzie zapłacić z własnej kieszeni za ciepło w mieszkaniach (w sytuacji,, gdy odbiorcy skazani są na monopolistów i muszą im płacić taką cenę, jaka zostanie wyznaczona), dopóty politycy nie znają politycznej ceny tej decyzji. Wiadomo natomiast, że SLD, który protestuje przeciwko podwyżkom, zbiera kolejne punkty u wyborców domagając się osłon socjalnych dla osób najbardziej dotkniętych wzrostem cen ("będzie to ciosem dla 6 milionów rodzin polskich rodzin" - mówił przy okazji tej sprawy Leszek Miller). W ciągu dwóch miesięcy poparcie dla Sojuszu w sondażach wzrosło o 7 procent. Dużo szumu wywołała też decyzja zrównania systemu waloryzacji rent i emerytur mundurowych ze świadczeniami pracowniczymi. Na dodatek została ona skutecznie zastopowana przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, co nie przysporzyło rządowi chwały, bowiem udowodniło, że koalicja rządząca musi się liczyć ze zdaniem prezydenta. Ideologia po raz drugi Tyle, jeżeli chodzi o sprawy społeczno-gospodarcze, a przecież pojawiły się też kwestie światopoglądowe. Potajemne zawieszenie krzyża w sali obrad plenarnych Sejmu dało powód posłom z SLD do wystąpień w obronie ludzi niewierzących i do oskarżenia AWS o stosowanie polityki faktów dokonanych (przed wyborami w 1993 roku krzyż został potajemnie zawieszony w Senacie). Głosowanie w sprawie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego o dopuszczalności przerywania ciąży ze względów społecznych było okazją do zapowiedzi zorganizowania ruchu społecznego na rzecz prawnej dopuszczalności przerywania ciąży ze względów społecznych i zbierania podpisów pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą (na podobnym ruchu, który chciał doprowadzić do referendum w sprawie karalności aborcji, wyrosła Unia Pracy). Wycofanie się rządu z deklaracji do konkordatu zostało zręcznie wykorzystane przez SLD do oskarżenia, że tylko interesy jednej ze stron umowy zostały należycie zabezpieczone, choć trudno powiedzieć, czy w praktyce brak deklaracji będzie miał jakiekolwiek znaczenie dla realizacji postanowień konkordatu (przypomnijmy, że na krytyce konkordatu oraz rządu Hanny Suchockiej, która doprowadziła do jego zawarcia, w dużej mierze oparty był sukces wyborczy SLD w 1993 roku). Zmiany w regulaminie Sejmu, m.in. rezygnacja z przesłuchiwania kandydatów na ministrów przez odpowiednie komisje resortowe została nagłośniona przez SLD jako chęć uchronienia przez AWS swoich ministrów przed przesłuchaniami (w domyśle miało to znaczyć, że kompetencje nowych ministrów pozostawiają wiele do życzenia) i do zepchnięcia opozycji w cień, poprzez zwiększenie roli marszałka przy ustalaniu porządku dziennego. Przy tej okazji SLD oskarżył koalicję o dyktat większości, zamykanie ust opozycji, ograniczanie demokracji, zawłaszczanie parlamentu przez większość. Mało kto już zapewne pamięta, że słabiutka opozycja w Sejmie II kadencji była w znacznie gorszej sytuacji niż opozycja w obecnym parlamencie, a jej głos krytyki pod adresem SLD i PSL był znacznie mniej słyszalny niż obecnie. Z drugiej strony Sojusz znakomicie potrafi też prezentować się w roli konstruktywnej, państwowotwórczej opozycji. Mieliśmy tego przykład w ostatnich dniach, kiedy premier Jerzy Buzek spotkał się z Prezydium SLD w sprawie reformy samorządowej. Liderzy Sojuszu mówili po spotkaniu, że popierają ideę stworzenia powiatów i nie wykluczają poparcia konkretnych ustaw w Sejmie, jeżeli będą im odpowiadały w szczegółach. Tak samo politycy SLD zachowywali się w Sejmie I kadencji, wspierając niejednokrotnie reformy podejmowane przez rząd Hanny Suchockiej, ale wyrażając jednocześnie troskę o ludzi najuboższych. "Solidarność" po raz drugi W 1993 roku partie wywodzące się z "Solidarności" obwiniały Lecha Wałęsę o zwycięstwo wyborcze SLD. Część polityków obozu posierpniowego mówiła sarkastycznie, że prezydent tak bardzo wzmacniał lewą nogę sceny politycznej, iż doprowadził do uwiądu prawej nogi. Politycy solidarnościowi nie chcieli przyznać, że w ogromnej mierze sami zapracowali na sukces Sojuszu. Ten ostatni mógł nawet palcem nie kiwnąć, a i tak wygrałby wybory. Warto przypomnieć, jakie okoliczności towarzyszyły rozpisaniu przedterminowych wyborów w 1993 roku - jak w ciągu dwóch lat większość sejmowa trzykrotnie próbowała tworzyć rząd, w tym jeden raz bez powodzenia, jak ugrupowania współtworzące gabinet Hanny Suchockiej obrażały się i wychodziły z koalicji, sprawiając, że rząd większościowy stał się faktycznie mniejszościowym, jak "Solidarność" zwinęła parasol ochronny i doprowadziła do głosowania nad wotum nieufności dla rządu, jak nielojalni posłowie z ZChN (w tym jeden w randze ministra) doprowadzili do obalenia rządu, nie przychodząc na głosowanie. Fakt, że Lech Wałęsa zadecydował o rozwiązaniu parlamentu i rozpisaniu przedterminowych wyborów, był solidnie umotywowany. Dalsze składanie parlamentarnych klocków (w ówczesnym Sejmie było blisko 30 ugrupowań) w kolejną nietrwałą większość nie miało zbytniego sensu. Resztę załatwiła nowa ordynacja, buta liderów partii prawicowych i wzajemne animozje między tymi ugrupowaniami, co uniemożliwiło stworzenie jednego bloku wyborczego. W ten sposób ok. 30 proc. głosów oddanych na partie prawicowe przepadło, a mandaty rozdzielono między ugrupowania zwycięskie - SLD i PSL. Po czterech latach pobytu na ławce rezerwowych partie prawicowe wyciągnęły wniosek z nauczki, jaką otrzymały w 1993 roku i stworzyły koalicję wyborczą (Ruch Odbudowy Polski, który się temu nie podporządkował z trudnością przekroczył próg wymagany przez ordynację do uczestniczenia w podziale mandatów). Jak na razie są oznaki, że był to jedyny wniosek wyciągnięty przez polityków solidarnościowych z utraty władzy i czteroletniej nieobecności w parlamencie. W koalicji rządzącej zaczęło ostro iskrzyć nim upłynął pierwszy kwartał sprawowania władzy. Tu i ówdzie da się dostrzec pierwsze oznaki niekompetencji, nepotyzmu i arogancji władzy oraz większej lub mniejszej pazerności. Wszystkim tym zgrzeszyły rządy solidarnościowe w latach 1989 - 1993. Oczywiście dla wyborczego sukcesu SLD w 1993 roku spore znaczenie miało też to, że Sojusz ma doskonale zorganizowane struktury w terenie, pieniądze na każde kolejne wybory, znakomicie opanowane metody socjotechniki, i w miarę kompetentne kadry, choć i w tym ugrupowaniu nie jest ich zbyt wiele. Biorąc jednak to wszystko pod uwagę Sojusz na tle innych ugrupowań partyjnych błyszczy jak brylant i w dużej mierze od obecnej koalicji rządzącej zależy czy w następnych wyborach społeczeństwo skusi się na ten blask.
Po trzech miesiącach rządów koalicji AWS - UW dwa największe ugrupowania polskiej sceny politycznej - Akcja Wyborcza Solidarność i Sojusz Lewicy Demokratycznej - cieszą się sympatią takiej samej liczby wyborców. W styczniu, w badaniach "Rzeczpospolitej" poparcie dla obu ugrupowań deklarowało po 32 proc. społeczeństwa. A jeszcze nie tak dawno, bo zaledwie trzy miesiące temu, kiedy powstawał rząd Jerzego Buzka, oba ugrupowania dzieliła różnica 11 procent. Poparcie dla AWS deklarowało 36 proc. społeczeństwa, zaś dla SLD jedynie 25 procent.
Bilans polskiego szkolnictwa wyższego ostatniej dekady jest wyjątkowo pozytywny, zwłaszcza na tle innych dziedzin sektora publicznego Kapitał wykształcenia RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI ANDRZEJ K. KOŹMIŃSKI Nie ma już dziś wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało nieodwracalny proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Dziesięciolecie daje już dostateczny materiał do przemyśleń nad treścią i kierunkiem tych przemian i nad rolą, jaką odegrało w nich niepaństwowe szkolnictwo wyższe. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i biernym wyznacznikiem statusu społecznego. Kiedy na początku lat 90. pojawiła się coraz wyraźniejsza korelacja pomiędzy wykształceniem a dochodem, wykształcenie stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Wykształcenie jako produkt rynkowy Zapotrzebowanie na nie nabrało charakteru masowego. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. Popyt na usługi edukacyjne szkolnictwa wyższego podzielił bowiem los innych produktów w rozwiniętej gospodarce rynkowej: stał się ogromnie zróżnicowany. Zróżnicowanie dotyczy miedzy innymi: jakości, ceny, miejsca, wkładu pracy studiującego, trybu nauczania (dzienny, zaoczny, "na odległość" itp.), prestiżu dyplomu i związanych z tym szans absolwentów na rynku pracy. Można zaryzykować tezę, że państwowe uczelnie w wielu wypadkach podążyły śladem niepaństwowych różnicując swoją ofertę. To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich przywiązanych do elitarnego standardu jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich o teoretycznym profilu. Pojawiły się nawet postulaty porzucenia albo przynajmniej ograniczenia masowości kształcenia i uznania tego właśnie tradycyjnego wzorca kształcenia za "jedynie słuszny" i "w pełni wartościowy". Potrzeba różnorodności Postulaty te często wspierano argumentami, że uczelnie niepaństwowe oferują produkt gorszej jakości i w związku z tym ich działalność powinna zostać administracyjnie ograniczona. Jest to stanowisko z wielu względów niesłuszne. Po pierwsze, standard pięcioletnich jednolitych studiów dziennych mija się z zapotrzebowaniem rynku, a przynajmniej z jego głównym nurtem, ponieważ nadaje się głównie do kształcenia pracowników nauki i nauczycieli akademickich. Młodzi ludzie potrzebują dziś kilkustopniowych studiów, które mogą łatwo dostosować do koniunktury na rynku pracy. W tym kierunku zmierzają też dyrektywy Unii Europejskiej. Po drugie, tradycyjny standard wyższego wykształcenia uległ już pewnej erozji wynikającej z rozwoju ilościowego (wzrostu liczby studentów, uczelni, kierunków) i ograniczonych środków. W rezultacie na dobrym poziomie realizuje go w Polsce tylko kilka najsilniejszych uczelni uniwersyteckich i to bynajmniej nie na wszystkich kierunkach studiów. Pojawiło się natomiast, i to właśnie najpierw w uczelniach niepaństwowych, wiele nowych form i typów kształcenia. Po trzecie, ta różnorodność oferty edukacyjnej pochodzi już dziś w tej samej mierze z uczelni państwowych jak niepaństwowych i została dobrze przyjęta przez rynek. Faktem jest, że zarówno w ofercie uczelni państwowych, jak i niepaństwowych pojawiają się produkty o niedopuszczalnie niskiej jakości. Podobnie jak w przypadku jakiegokolwiek innego produktu zadaniem administracji państwowej jest niedopuszczenie na rynek produktów zagrażających żywotnym interesom czy bezpieczeństwu nabywców, ale tylko tyle. Rzeczą normalną jest bowiem zarówno zróżnicowanie oferty, jak i występowanie w niej lepszych i gorszych produktów, zwłaszcza gdy towarzyszy temu odpowiednia informacja i zróżnicowanie cen. Tradycyjny standard solidnego uniwersyteckiego wykształcenia z pewnością nie zniknie i nie powinien zniknąć z rynku jako elitarna forma kształcenia ludzi o najwyższych kwalifikacjach intelektualnych. Zaczyna się ona pojawiać także w uczelniach niepaństwowych najbardziej dbałych o swój potencjał naukowy i reputację. Zwiększyć, a nie zmniejszyć liczbę studentów Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów. Procent osób z wykształceniem wyższym jest u nas stosunkowo niski w porównaniu z krajami o najwyższym tempie wzrostu, a inwestycje w kapitał ludzki stanowią najlepszą gwarancję konkurencyjności na rynkach globalnych. Lada chwila zresztą w krajach najwyżej rozwiniętych jakąś formą kształcenia na poziomie wyższym objęci zostaną wszyscy absolwenci szkół średnich. Istnienie uczelni niepaństwowych i płatnych form kształcenia na uczelniach państwowych stanowi swoiste ubezpieczenie przeciw ograniczeniu masowości kształcenia. Przemiany mechanizmów wyboru usług edukacyjnych wiążą się przede wszystkim z pojawieniem się konkurencji. Kondycja finansowa wszelkich typów uczelni i ich pracowników bezpośrednio uzależniona jest od liczby kształconych studentów. Wynika to nie tylko z mechanizmów subwencjonowania uczelni państwowych przez MEN, ale także z coraz bardziej powszechnej odpłatności za studia. Uczelnie państwowe kształcą bowiem coraz więcej w trybie zaocznym, wieczorowym i podyplomowym, pobierając za to opłaty. Bezpłatne studia dzienne ulegają w szkolnictwie państwowym stopniowej marginalizacji, stając się alibi wobec archaicznego zapisu w nowej konstytucji. Próby przeciwdziałania temu zjawisku poprzez administracyjne ograniczanie naboru na studia zaoczne (w imię zapewnienia dostępu do bezpłatnego wykształcenia wyższego traktowanego jako przywilej socjalny) będą "obchodzone" i sabotowane zarówno ze względu na interes uczelni i ich pracowników, jak i wymagania rynku pracy, który narzuca godzenie studiów i pracy zawodowej. Trzeba płacić za studia Odpłatność za studia stanowi dziś warunek zarówno ich masowości i powszechnej dostępności, jak i podniesienia jakości. Budżet nie jest w stanie sfinansować systemu szkolnictwa wyższego, jakiego Polska dziś potrzebuje. Konieczne jest wspólne finansowanie ze strony budżetu państwa, gospodarstw domowych i pracodawców (którzy jak dotąd niemal w ogóle nie uczestniczą w finansowaniu szkolnictwa wyższego). Wymaga to zmian w systemie podatkowym i systemie finansów państwa. Szczególnie takich, które umożliwią zdolnej młodzieży zaciąganie kredytów na finansowanie studiów a także umożliwią dokonywanie darowizn na rzecz uczelni i uzyskiwania z tego tytułu przywilejów podatkowych. Olbrzymie inwestycje w bazę lokalową i wyposażenie zarówno uczelni państwowych, jak i niepaństwowych finansowane są z opłat za studia. Bez nich nasze szkolnictwo wyższe dysponowałoby dziś znacznie niższym potencjałem materialnym. Opłaty studenckie są źródłem dochodów nauczycieli akademickich, które powstrzymują ich przed emigracją, a kraj i szkolnictwo wyższe przed "drenażem mózgów". W gospodarkach opartych na wiedzy szkolnictwo wyższe jest jednym z najważniejszych i najbardziej kosztochłonnych sektorów. Pojawienie się uczelni niepaństwowych i płatnych studiów na uczelniach państwowych uruchomiło jeden z niezbędnych strumieni tego finansowania. Opłaty za studia zmieniają postawy i mentalność studiujących. Bierni beneficjenci przywileju socjalnego przekształcają się w wymagających klientów, którzy inwestują własne pieniądze, czas i utracone możliwości w podniesienie wartości swego kapitału intelektualnego. Ta inwestycja musi się opłacić na rynku pracy, wyzwala więc przedsiębiorczość i inicjatywę nabywców usług edukacyjnych. Nieuczciwa konkurencja Uczelnie państwowe oferują płatne studia, a równocześnie korzystają z subwencji budżetowych pokrywających w całości ich koszty stałe. Jest to klasyczny przykład nieuczciwej konkurencji. Uczelnie niepaństwowe korzystają z kadry nauczycieli akademickich ukształtowanej w systemie szkolnictwa państwowego i nie ponoszą kosztów jej rozwoju. Trudno wyobrazić sobie utrwalenie się tej sytuacji, sprzecznej z elementarnym poczuciem sprawiedliwości, w której uczelnie niepaństwowe i studiująca w nich młodzież są ofiarami dyskryminacji polegającej na braku pomocy materialnej państwa. Już zresztą podjęto pewne kroki zmierzające do ograniczenia tej dyskryminacji (np. stypendia socjalne i naukowe dla studentów uczelni niepaństwowych czy finansowanie prowadzonych w nich badań naukowych). Równocześnie rozwój uczelni niepaństwowych nieuchronnie prowadzi do ukształtowania się w nich własnej kadry i własnych ośrodków jej rozwoju. Dobitnie świadczy o tym fakt, że już trzy spośród nich otrzymały uprawnienia do doktoryzowania. Wszystko wskazuje na to, że pojawią się także uczelnie niepaństwowe posiadające uprawnienia habilitacyjne. Bez administracyjnych zakazów Uczelnie państwowe i niepaństwowe konkurują między sobą o wysoko kwalifikowanych nauczycieli akademickich, których brak uważany jest za podstawowy ogranicznik rozwoju szkolnictwa wyższego. Obecnie konkurencja ta prowadzi do "jaskrawo widocznych" sytuacji patologicznych, które uosabiają przysłowiowi "siedmioetatowcy". Na tej podstawie formułowane bywają postulaty administracyjnego ograniczania możliwości zatrudnienia nauczycieli akademickich w więcej niż jednym miejscu pracy. Nie są to pomysły szczęśliwe. Jeżeli bowiem restrykcje będą przestrzegane, to pozbawią kadry słabsze ekonomicznie uczelnie państwowe i niepaństwowe, ograniczając potrzebny rozwój polskiego szkolnictwa wyższego. Jeżeli zaś będą obchodzone, to poważnie rozszerzy się "szara strefa" w szkolnictwie wyższym. W tej sytuacji kontrakty indywidualnie negocjowane wydają się najbardziej praktyczne. Wymaga to odejścia od sztywnych "siatek płac" w szkolnictwie wyższym. Powszechnie wiadomo z praktyki wielu krajów europejskich (np. Francji czy Niemiec), że profesor może z powodzeniem godzić pracę naukową i dydaktyczną na dwóch uczelniach i że w wielu specjalnościach po to, by uczyć i prowadzić badania na światowym poziomie, musi też praktykować w swoim zawodzie. Dotyczy to nie tylko lekarzy czy prawników, ale także inżynierów, agronomów, ekonomistów i wielu innych zawodów. Szkolnictwo wyższe jest pozytywnym wyjątkiem Zastanawiając się nad rolą państwa i jego agend (przede wszystkim Ministerstwa Edukacji Narodowej) w procesie przemian szkolnictwa wyższego, trudno uciec od pozytywnej oceny, która zdecydowanie odbiega od bilansu ostatnich dziesięciu lat w wielu innych obszarach sfery publicznej. Szkolnictwo wyższe jest jedynym niezadłużonym sektorem, w którym dokonano poważnych inwestycji w bazę materialną i w którym bardzo poważnie wzrosły legalne dochody kluczowych pracowników. Oferta tego sektora wzrosła ponadczterokrotnie w porównaniu z okresem sprzed "wielkiej przemiany", a różnorodność tej oferty jest nieporównywalna z tym, co proponowało polskie szkolnictwo wyższe w dekadzie lat 80. Opinia, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia opiera się na przekonaniu, iż jakość kształcenia w uczelniach wyższych okresu PRL była szczególnie wysoka. Taka opinia może jedynie ubawić tych, którzy potrafią jeszcze rozszyfrować takie zapomniane skróty, jak: WUML, WSNS, WSI czy WSP. Dlaczego jest lepiej Pozytywny bilans ostatnich dziesięciu lat w szkolnictwie wyższym zawdzięczamy trzem czynnikom. Samorządności środowisk akademickich w uczelniach publicznych, powstaniu uczelni niepaństwowych i pojawieniu się konkurencji w szkolnictwie wyższym i rozważnej polityce władz państwowych. Wspólnym mianownikiem zmian jest urynkowienie szkolnictwa wyższego. Pozytywne przemiany mogą utrzymać się i w przyszłości, jeżeli powstrzymane zostaną działania szkodliwe, czyli przede wszystkim pośpiesznie wdrażane, nieprzemyślane i jednostronne "reformy", na które brak jest środków, ale które stanowią żer dla pasożytów. W szkolnictwie wyższym szczęśliwie nie udało się ostatnio zbyt wiele "zreformować" i dlatego zaszły w nim głębokie i zasadnicze pozytywne zmiany oparte na autentycznej inicjatywie i przedsiębiorczości środowisk akademickich z jednej strony i na efektywnym popycie z drugiej. Ostrożnie z interwencją państwa Proponowane zmiany muszą powstać w wyniku porozumienia środowisk uczelni państwowych i niepaństwowych działających jako równoprawni partnerzy. Warto pamiętać, że wszelka interwencja państwa w działanie regulatorów rynkowych musi kosztować. Może ona polegać na przykład na sfinansowaniu szerszego dostępu młodzieży do studiów wyższych, kontroli jakości kształcenia, przyspieszenia rozwoju kadry naukowej czy rozwoju "centrów doskonałości", czyli ośrodków akademickich klasy światowej, których jest u nas bardzo niewiele. Bez wskazania i zapewnienia sposobów finansowania takich wydatków (z budżetu lub spoza budżetu) wszelkie poważniejsze zmiany w prawie o szkolnictwie wyższym mogą jedynie prowadzić do zakłóceń i nieprzewidywalnych komplikacji. Autor jest profesorem, rektorem Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, członkiem korespondentem PAN.
Nie ma wątpliwości, że pojawienie się przed dziesięcioma laty pierwszych uczelni niepaństwowych zapoczątkowało proces zasadniczych przemian całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Wykształcenie wyższe przestało być socjalnym przywilejem i wyznacznikiem statusu społecznego, stało się podstawowym elementem kapitału, którym dysponuje jednostka na rynku pracy. Uczelnie niepaństwowe odpowiedziały szybko, oferując ponad 30 proc. miejsc na studiach i dostosowując swoją ofertę do struktury popytu. To lawinowe zróżnicowanie było zaskoczeniem dla środowisk akademickich. Z pewnością najgorszą odpowiedzią na wątpliwości dotyczące jakościowych standardów kształcenia byłoby ograniczanie liczby studentów.
KONGRES KULTURY WSI Raport ministerialny Model kultury strażackiej Wczoraj skończył się na Jasnej Górze w Częstochowie Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji - bibliotek, domów kultury - jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania, Stefan Bednarek i Anatol Jan Omeleniuk, obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny. Ratunek w bibliobusach Najbardziej powszechną instytucją kultury na wsi są tradycyjnie biblioteki. Porównanie danych o bibliotekach z ostatniego roku i lat 80. wypada na korzyść współczesności. Łącznie działało w 1996 r. 1710 bibliotek i 4841 ich filii (razem 6551), gdy w 1980 r. było w Polsce 1529 gminnych bibliotek i 4935 filii (6464). Mniej korzystnie wypada porównanie obecnych danych ze statystykami z 1992 r., gdy rozpoczynano systemowe zmiany w kulturze. Przez 4 lata zniknęło z mapy Polski około 220 gminnych bibliotek i ich filii. Katastrofalnie przedstawiają się dane o pracy wiejskich punktów bibliotecznych. W 1980 było ich blisko 23 tys. Obecnie działa tylko 10 proc. Źle przedstawiają się możliwości zakupów nowych tytułów przez biblioteki. Za optymalny wskaźnik wzrostu uważany jest w Polsce zakup 18 nowych woluminów przypadających na 100 mieszkańców. Tymczasem większość wiejskich bibliotek nie kupuje rocznie nawet 6 tomów. W każdym województwie są placówki, które nie kupiły ani jednego egzemplarza. Są gminy, w których nie ma ani jednej biblioteki. Spadkowi czytelnictwa towarzyszy redukcja etatów bibliotekarzy. Na przykład w województwie ostrołęckim w 1990 r. zatrudniano 148 bibliotekarzy, dziś pracuje ich 84. W skali kraju tylko 50 proc. pracowników bibliotek ma średnie wykształcenie biblioteczne. Ale w Szczecińskiem pracuje w bibliotekach tylko jedna osoba z wykształceniem wyższym. Autorzy raportu zwracają też uwagę na wysokie koszty utrzymania filii bibliotek. Proponują stworzenie sieci wsi obsługiwanych przez bibliobusy. Mogłyby się one utrzymywać ze świadczenia usług kserograficznych i prowadzenia wypożyczalni wideo. Prasa w sklepie i kościele Maleje również liczba działających na polskiej wsi księgarń i punktów sprzedaży prasy. Według danych z 1980 r. czynnych było tam 237 księgarń i 2688 punktów sprzedaży książek. Obecnie w 43 województwach czynnych jest 155 księgarń i 622 punktów sprzedaży książek. Ale w Legnickiem nie ma na wsi ani jednej księgarnii. W pasie województw wschodnich księgarnie działają dzięki dodatkowej sprzedaży materiałów papierniczych i artykułów higieny. Zdaniem ankietowanego księgarza z bielskopodlaskiego, mieszkańcy tego województwa kupują 80 proc. książek mniej niż przed rozpoczęciem zmian systemowych. Kryzys sprzedaży prasy wiąże się z kłopotami byłego monopolisty-dystrybutora RSW. Liczba jego kiosków utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 1977 r. (ponad 6 tys. punktów na ogólną liczbę ponad 43 tys. wsi), ale nie przetrwała sieć 6 tys. klubów Ruchu. Mieszkańcy wsi kupują prasę na poczcie, u sołtysa, w sklepie spożywczym, religijną - w kościele. Są jednak takie województwa jak ciechanowskie, gdzie w 7 gminach nie ma ani jednego punktu sprzedaży gazet. Wieś zalała fala pism popularnych, bulwarowych. Trudno dostępne są pisma fachowe, specjalistyczne. Zdobyczą przemian ustrojowych jest niemożliwy w poprzednim ustroju gwałtowny rozwój pism lokalnych. Z ankiety wynika, że przynajmniej połowa polskich gmin (około 1,2 tys.) posiada własne periodyki, czasami nawet po kilka. Wieś bez kina Rolę centrów kultury pełnią na wsi Gminne Ośrodki Kultury oraz wspomagające je kluby i świetlice. W 1977 r. na wsi było 1492 ośrodków i domów kultury oraz ponad 15 tys. klubów i świetlic. W 1991 r. zanotowano ponad 1600 ośrodków i klubów, ale liczba świetlic i klubów zmalała do 7 tys. W 1996 r. działało 1,5 tys. domów i ośrodków kultury, zaś świetlic i klubów - 6 tys. Według autorów raportu profil ich działalności jest pochodną modelu ukształtowanego w PRL. Żyją życiem pozornym, aby przetrwać, czekając na wskazówki z centrali. Statystyka ukrywa również takie fakty, że w wielu polskich gminach nie ma ani jednego ośrodka czy domu kultury - dla przykładu w 7 gminach w Nowosądeckiem, w 19 gminach w Zamojskiem i 28 w Ciechanowskiem. Do wyjątku należą gminy, które dotują domy kultury kwotami w wysokości 3 proc. swoich wydatków. Zazwyczaj dotacje ograniczają się do 1 proc. W tak trudnej sytuacji finansowej domy kultury zdobywają pieniądze organizując kursy komputerowe, języków obcych i prawa jazdy. Wynajmują swe sale na wypożyczalnie wideo, dyskoteki, wesela. Autorzy projektu uważają, że w ten sposób stwarzane są pozory działalności kulturotwórczej. Dyskoteki są bowiem w podsumowaniach rocznej pracy ośrodków kultury wymieniane jako przykład działalności kulturalnej. Na przykład w ankiecie nadesłanej z województwa siedleckiego (za rok 1995) podane są informacje o 535 dyskotekach, 116 występach zespołów, 66 imprezach rocznicowych, 82 przeglądach i festiwalach i 13 jarmarkach kultury. O pracy edukacyjnej, zespołach amatorskich nie wspomniano ani słowem. A według autora ankiety w województwie kaliskim dają się zauważyć tendencja, że tam, gdzie maleje kulturotwórcza rola domów kultury, rośnie liczba wyożyczalni wideo. Kina przestały być już konkurencją. W 1977 r. działało ich na polskiej wsi 651. Obecnie nie ma według autora raportu ani jednego. Dyskoteka ZMW Poprawiła się kondycja ruchu amatorskiego na wsi. W 1981 działało tam 5383 zespołów, w 1991 r. - 5833 zespoły, zaś obecnie - 7389 zespołów amatorskich. Najbardziej aktywne są na ziemiach, gdzie kultura ludowa mogła rozwijać się bez zerwania z tradycją - w Krakowskiem, Nowosądeckiem, Rzeszowskiem, Zamojskiem. Gorzej przedstawia się sytuacja indywidualnych twórców ludowych. Zdaniem respondentów, ogromne straty wyrządziła w tym przypadku Cepelia. Zaniżyła poziom sztuki ludowej, zniszczyła jej autentyzm. Znamienny jest przykład z województwa ciechanowskiego, gdzie cepeliowski wzór haftu wyparł tradycyjny. Ale też upadek Cepelii sprawił, że zmiejszyły się zamówienia dla wiejskich twórców. W Ciechanowskiem tworzy obecnie tylko jeden garncarz. Łącznie w Polsce tworzy 120 garncarzy, 810 rzeźbiarzy, 46 snycerzy, 215 kowali, 627 koronkarek i hafciarek, 33 lutników, 217 twórców plecionkarstwa, 41 twórców wyrobów z wiórów, 192 - z korzeni. Malarstwo i grafikę uprawia ponad 550 twórców. Animatorami działalności zespołów są często koła gospodyń wiejskich i parafie. Związek Młodzieży Wiejskiej, w poprzednim ustroju wprzągnięty w mechanizmu socjalistycznej polityki kulturalnej, obecnie tylko w 5 województwach kraju organizuje samodzielne imprezy. Są to najczęściej dyskoteki albo "święta pieczonego ziemniaka". W remizach Ochotniczej Straży Pożarnej, zdaniem autorów, ukształtował się model "kultury strażackiej". Ogranicza się do organizacji dyskotek, udziału orkiestr dętych w uroczystościach religijnych, państwowych i partyjnych. Choć bywa też, że remizy przejęły funkcje świetlic i domów kultury. Teatr z miejskiego importu Coraz mniej jest na wsi zespołów teatralnych (833). Takie grupy, które stworzyły własny język - jak teatr Jędrzeja Cierniaka, należą do wyjątków. Wiejskie teatry rzadko grają repertuar narodowy i współczesny. Zazwyczaj koncentrują się na odtwarzaniu wiejskich rytuałów - jak choćby drepcin, czyli ugniatania kapusty w beczce. W zaniku są bardzo popularne kiedyś kabarety wiejskie (9). Nie ma informacji o zespołach jazzowych czy też muzyki klasycznej. Ambitny repertuar teatralny i muzyka poważna dociera na wieś dzięki miejskim zespołom objazdowym. Własnym autokarem dowozi wiejskie dzieci Teatr "Rabcio" z Rabki. Poza swoimi siedzibami grają toruński Baj Pomorski i słupska Tęcza, Toruńska Orkiestra Kameralna, Filharmonia w Koszalinie (117 koncertów na wsi), Płocka Orkiestra Kameralna (26 koncertów na wsi) i Filharmonia Białostocka (198 koncertów na wsi; wszystkie dane z 1995 r.). Na wieś coraz częściej docierają też prywatne teatry z miasta, na przykład Prywatny Teatr Zusno czy wałbrzyski Teatr Czwartego Piętra. Coraz częściej twórcy teatru osiedlają się na wsi, by szukać tam twórczej inspiracji (słynne Węgajty). Niepamięć Autorzy raportu świadomi, że nie są w stanie przedstawić pełnego obrazu kultury na wsi, wspomnieli o tym na wstępie. Szkoda jednak, że raport nie podaje łącznej liczby zabytków na wsi. Nie ma pełnych danych na temat wiejskich muzeów. Wiadomo, że w 48 województwach działa ich 150, a oprócz nich - 381 izb regionalnych oraz 31 skansenów. Wypada żałować, że informacji o swojej działalności kulturalnej nie chciały udzielić parafie katolickie. Szkoda, że w raporcie zestawiono dane z końca lat PRL i lat ostatnich, nie wspominając o kosztach transformacji gospodarczej oraz fikcji statystyk epoki realnego socjalizmu. Raport mogłaby też wzbogacić głębsza refleksja na temat skutków, zarówno pozytywnych jak i negatywnych, powojennych zmian na wsi - wielkiej migracji do miast czy też ogromnych akji przesiedleńczych. Jacek Cieślak
Wczoraj skończył się Kongres Kultury Wsi. Przedstawiony tam raport o kulturze wiejskiej w Polsce pokazuje ją w stanie kryzysu. Zmiany systemowe wymusiły zamknięcie wielu punktów bibliotecznych i świetlic. Jednak bibliotek jest więcej niż w 1980 r. Kwitnie działalność zespołów amatorskich, lecz tylko folklorystycznych. Zamiera teatr i kabaret. Nastąpił prawdziwy rozkwit prasy lokalnej. Ale na wsi nie działa ani jedno kino. Domy kultury ograniczają swą działalność do wideowypożyczalni oraz organizacji dyskotek. Taki model kultury autorzy raportu nazwali "strażackim". Wiedza o problemach polskiej kultury na wsi była do tej pory nikła. Przygotowany na Kongres Kultury Wsi raport to pierwsza poważna próba uchwycenia najważniejszych zjawisk, zarówno jeśli chodzi o działalność instytucji jak i prywatne inicjatywy. Raport przygotowano na zamówienie Ministerstwa Kultury i Sztuki na podstawie ankiet przeprowadzonych w 49 województwach. Jak przyznają autorzy opracowania obraz kultury na polskiej wsi jest niepełny.
PODATKI Ministerstwo Finansów samo zaprzepaściło reformę Lepiej już chyba nie upraszczać RYS. PAWEŁ GAŁKA KATARZYNA JĘDRZEJEWSKA Podstawowy błąd Ministerstwa Finansów w przygotowaniu reformy podatkowej polega na tym, że zamiast skoncentrować się na głównych celach tej reformy, przygotowało projekty ustaw pełne drobnych, często wątpliwych, czasami tylko rzeczywiście potrzebnych zmian. I zamiast postawić posłów przed politycznym wyborem wysokości stawek i katalogu ulg, pozwoliło im zanurzyć się w nie kończące się dyskusje nad tym, czy regulamin pracy jest aktem prawnym i czy hodujący cztery krowy poza gospodarstwem rolnym ma płacić podatek, czy też nie. Propagandowa oprawa zapowiadanej reformy to za mało, by przekonać podatników, posłów i ekspertów, że istotnie ministerstwo dąży do uproszczenia systemu podatkowego. Prostota podatków nie leży w zniesieniu ulg i zwolnień, ale - co już wielokrotnie było podkreślane - w jasności przepisów, w tym zwłaszcza dotyczących kosztów uzyskania przychodu. Tymczasem każdy dzień dotychczasowych prac sejmowej komisji potwierdzał opinię, że ministerstwo zaproponowało podatnikom niezłe skomplikowanie przepisów. No i przede wszystkim samo podsunęło argument, by nad każdym z artykułów debatować po kilka godzin. Czekolada przychodem, ryczałt nie Zupełnie niejasny stał się na przykład zaproponowany przez Ministerstwo Finansów podział na przychody, które nie są przychodami i te, które nimi jednak są, ale są zwolnione od podatku. Dotychczas był jeden przepis - zwolnienia od podatku - i choć był rozbudowany do 62 punktów, wielu podatników zdążyło się już przyzwyczaić, że odszkodowania są w punkcie 3, wartość napojów bezalkoholowych i posiłków regeneracyjnych w punkcie 12, ryczałt za używanie prywatnego samochodu dla celów służbowych w punkcie 22, a dotacje, subwencje i dopłaty z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w punkcie 48. Teraz ministerstwo zaproponowało, żeby posiłki regeneracyjne i ryczałt samochodowy nie były już zaliczane do przychodów. Nadal natomiast przychodami zwolnionymi od podatku byłyby na przykład niektóre odszkodowania i subwencje z PFRON. Skutek jest ten sam co dotychczas; w każdym z wymienionych przykładów nie będzie pobrany podatek. Po co więc podział? Nawet jeśli jest jakieś uzasadnienie, to dlaczego ministerstwo zaliczyło na przykład czekoladę dla krwiodawców do przychodów zwolnionych od podatku, a nie do świadczeń nie będących po prostu przychodem? Dlaczego przychodem (choćby nawet wolnym od podatku) ma być nagroda dla niepełnosprawnych wypłacana przez Polski Komitet Paraolimpijski, a nie będzie nim ryczałt samochodowy? Trudno tu o jakąkolwiek jasność kryteriów. Bieganie po ustawie Dodajmy, że oba nowe przepisy: jeden o przychodach nie będących przychodami, drugi o zwolnieniach od podatku mają być oddzielone od siebie trzynastoma innymi artykułami. Dlaczego resort nie zdecydował się zapisać ich jeden po drugim? Wyraźnie w tym roku ministerstwo upodobało sobie przerzucanie przepisów z jednego do drugiego artykułu, o kilka stron dalej. O tym, jak ustalać przychód z działów specjalnych produkcji rolnej, napisało na przykład w dwóch artykułach: 18 i 46. Zanim więc podatnik spróbowałby rozwikłać sens poszczególnych zapisów, musiałby najpierw nauczyć się, gdzie ich szukać. Dodajmy, że nowa ustawa miałaby mieć 81 przepisów. Inne, czyli w szczególności Gwoli sprawiedliwości, trzeba przyznać, że w niektórych, nielicznych wprawdzie, ale jednak przepisach Ministerstwo Finansów postanowiło niczego nie zmieniać. Wymieniając poszczególne źródła przychodów (stosunek pracy, emeryturę, rentę, działalność gospodarczą, kapitały pieniężne itd.) resort finansów nadal kończy przepis nieodłącznym "inne źródła". Jakie inne? Wyjaśnienie można znaleźć piętnaście przepisów dalej. Niestety i tu, tak jak dotychczas, znajduje się słynna już formuła "w szczególności". To oznacza, że podatnik nigdy nie może być pewien, co mu opodatkują. Bez zmian pozostała też definicja wolnego zawodu. Ministerstwo zostawiło nawet dotychczasowe przykłady: techników budowlanych (dlaczego nie techników innych specjalizacji, pytali zaraz posłowie), rzeczników patentowych, księgowych. Utrzymało też podział na przychody z wolnego zawodu i przychody z samodzielnej działalności (teraz nazywałoby się to "działalność wykonywana osobiście"). Tylko po co ten podział? Jakie jest uzasadnienie, żeby jeden adwokat miał być traktowany jako ten, który prowadzi działalność osobiście, a inny wykonuje wolny zawód? Tym bardziej że w obu proponowanych przez resort definicjach ("przychodów z działalności wykonywanej osobiście" - art. 16 i "przychodów z wykonywania wolnego zawodu" - art. 21) pojawia się to samo sformułowanie: "osobiście wykonywana działalność". Przyparte do muru Ministerstwo Finansów przyznało, że z podatkowego punktu widzenia taki podział nie ma racjonalnego uzasadnienia. I wtedy to posłowie od razu przypomnieli sobie genezę tego zapisu: przepisy o wolnych zawodach pochodzą z lat 60. Dziś pozostały już tylko w ustawie podatkowej. Osiem owiec i komentarz Pewnego dnia jeden z posłów sejmowej komisji wyraził żal: - Szkoda, że nikt nie nagrywa, można by z tego napisać niezły komentarz do ustawy o podatku dochodowym. Niestety, dużo w tym racji. Bez wyjaśnień przedstawicieli resortu finansów trudno byłoby na przykład domyślić się, że pisząc w proponowanym art. 19 ust. 5 pkt 9 "otrzymane wynagrodzenie" ministerstwo miało na myśli kwotę zaksięgowaną, ale niekoniecznie przekazaną. Tylko dzięki wyjaśnieniom resortu finansów można się było dowiedzieć, że zwolnienie od podatku "uposażeń funkcjonariuszy ONZ i innych międzynarodowych instytucji i organizacji" wcale nie oznacza, że nie będą oni płacić podatku od wynagrodzeń. Zwolnienie dotyczy tylko świadczeń rzeczowych. Bez wyjaśnień resortu trudno byłoby podatnikowi hodującemu poza gospodarstwem rolnym na przykład osiem owiec zorientować się, czy ma płacić podatek dochodowy, czy nie. Zgodnie z ustępem 1 art. 17 podatnik powinien podatek płacić, zgodnie z ustępem 2 tego samego przepisu - jednak nie. Zwolnienie nie dla wszystkich Najwięcej wątpliwości i absurdów proponowanej ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych posłowie doszukali się w przepisach opodatkowujących przychody z kapitałów pieniężnych i z nowego systemu emerytalnego. Ministerstwo Finansów zaproponowało na przykład zwolnienie od podatku jedynie wypłat z pracowniczego funduszu emerytalnego i uparcie tłumaczyło, że taki sam zapis jest w innej ustawie. Na nic zdały się przekonywania posłów, że proponowany zapis oznacza zwolnienie tylko dla jednej z czterech form programu emerytalnego. Dopiero gdy wyjaśnienia w tej sprawie złożyła osobiście wiceminister pracy i polityki społecznej, pełnomocnik rządu ds. spraw reformy zabezpieczenia społecznego, Ewa Lewicka, resort finansów dał się przekonać. Pisaliśmy już w "Rz" o nierealności poboru podatku w przypadku, gdyby Ministerstwo Finansów chciało opodatkować u osób fizycznych "buy-back", czyli wykup akcji przez spółkę w celu ich umorzenia (w przypadku osób prawnych znajduje to uzasadnienie). Informowaliśmy też o skutkach proponowanego opodatkowania przyrostu wartości nominalnej; zdaniem ekspertów skończyłoby się to pobieraniem podatku od straty ze sprzedaży akcji. Ministerstwo Finansów uważa jednak nadal, że oba proponowane przepisy powinny być w ustawie, a intencje resortu są tylko niewłaściwie odczytywane. Nowe renty Z niejasnych powodów Ministerstwo Finansów zaproponowało, żeby od 2000 r. zwolnić od podatku "zapomogi otrzymywane w przypadku indywidualnych zdarzeń losowych, klęsk żywiołowych, długotrwałej choroby lub śmierci". Nowy przepis miałby zastąpić dotychczasowy, nikomu nie wadzący, a sprowadzający się do tego, by wolne od podatku były tylko świadczenia pomocy społecznej i zapomogi wypłacane z określonych dwóch funduszy. W opinii części posłów propozycja Ministerstwa Finansów to furtka dla fundowania sobie przez podatników nowych rent. W takich sytuacjach trudno odmówić racji tym, którzy wskazują, że zamiast uproszczeń mamy do czynienia z niebywałym komplikowaniem przepisów.
Podstawowy błąd Ministerstwa Finansów w przygotowaniu reformy podatkowej polega na tym, że zamiast skoncentrować się na głównych celach tej reformy, przygotowało projekty ustaw pełne drobnych, często wątpliwych zmian. Prostota podatków nie leży w zniesieniu ulg i zwolnień, ale w jasności przepisów, zwłaszcza dotyczących kosztów uzyskania przychodu. Tymczasem ministerstwo zaproponowało podatnikom skomplikowanie przepisów. Zupełnie niejasny stał się zaproponowany podział na przychody, które nie są przychodami i te, które nimi są, ale są zwolnione od podatku. Ministerstwo Utrzymało podział na przychody z wolnego zawodu i przychody z samodzielnej działalności. Najwięcej wątpliwości i absurdów proponowanej ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych posłowie doszukali się w przepisach opodatkowujących przychody z kapitałów pieniężnych i z nowego systemu emerytalnego.
TECHNOLOGIE Automatyczne skrzynie biegów z możliwością wyboru Zmieniaj, kiedy chcesz ARCHIWUM ADAM JAMIOŁKOWSKI Automatyczne skrzynie biegów zdecydowanie nie cieszą się sympatią Europejczyków. Udział samochodów z takimi przekładniami w całkowitej sprzedaży aut osobowych z trudem zbliża się do 10 proc., podczas gdy w USA przekracza 90 proc. Jednak w najbliższych latach możemy spodziewać się zmian, a to głównie za sprawą wynalazków dopasowanych do "sportowych" aspiracji kierowców ze Starego Kontynentu. Chodzi przede wszystkim o skrzynki automatyczne, które błyskawicznie przełączyć można na ręczne sterowanie. Trudno podać racjonalne przyczyny niechęci do przekładni automatycznych. Wprawdzie Europa to nie Kalifornia, ale kryzys paliwowy dawno już odszedł w niepamięć i różnica w kosztach eksploatacji między wersjami ze skrzynką automatyczną i manualną jest w gruncie rzeczy znikoma. Kijkiem w podłodze Pozostaje więc przyznać, że po prostu nie lubimy "tramwajów", uważając je za samochody dla kierowców "niedzielnych" - ofermowatych, niedouczonych i leniwych. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia, nie pozwalając w dodatku - i to jest po części prawdą - na maksymalne wykorzystanie możliwości silnika. Wolimy "grzebać kijkiem w podłodze", nie wiedząc, że nawet kierowcy Formuły I tylko czasami sami zmieniają biegi. Posługując się przy tym przyciskami na kierownicy, które wymuszają tylko odpowiednie zachowanie przekładni będącej w gruncie rzeczy sportową przekładnią automatyczną. Jednak mimo wszystko cały czas obserwuje się tendencję wzrostową - każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. Co sprawia, że powoli, ale jednak przekonujemy się do nich? Wydaje się, że przede wszystkim nowoczesne rozwiązania techniczne, które sprawiają, że także mając sportowe ambicje można korzystać z "automatu" bez przykrości. Najbardziej interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną, i to o wyraźnie rajdowym image'u. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni selektora (wybieraka) przekładni automatycznej. Patrząc na nią w pierwszej chwili nie zobaczymy nic nadzwyczajnego - widać normalne położenia Parking, Neutral, Drive Jednak w położeniu Drive można przechylić dźwignię w bok, tak by znalazła się w polu oznaczonym symbolami "+" i "-". Jeśli zrobimy to podczas jazdy, auto będzie nadal poruszać się na tym biegu, na którym jechało wcześniej. Przekładnia przestaje jednak działać jako automatyczna - aby zmienić bieg na wyższy, trzeba pchnąć dźwignię do przodu, w kierunku znaku "+", redukcję biegu uzyskuję się zaś przyciągając ją do siebie. Jak rajdowiec W sumie działa to podobnie do tzw. sekwencyjnej skrzyni biegów stosowanej dość powszechnie w autach rajdowych czy wyścigowych. Trzeba wprawdzie przyzwyczaić się do innego sposobu zmiany przełożeń, ale jest to dość łatwe do opanowania. A system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z "piątki" na "dwójkę". Trzy krótkie pociągnięcia dźwigni i po wszystkim To się chyba w Europie spodobało, bowiem coraz więcej producentów oferuje tak wyposażone samochody. Alfa Romeo w modelu 156 proponuje przekładnię tego rodzaju określaną jako Selespeed. Technologia została ponoć zapożyczona z wytwarzanego przez siostrzaną firmę samochodu Ferrari 355 F1. W tym rozwiązaniu biegi zmieniać można zarówno za pomocą drążka selektora, jak też i przycisków na kierownicy. Inne rozwiązanie Alfy to skrzynia biegów Sportronic, dostępna w modelu 166 z dwoma najmocniejszymi silnikami. Nawet największy leniuch może dzięki niej poczuć się sportowcem. Oto dźwignia selektora skrzyni biegów ma aż trzy ważne położenia. Po przesunięciu jej w prawo, samochód jest normalnym autem z automatyczną skrzynią biegów. Zmianą przełożeń kieruje wyłącznie układ elektroniczny, który dostosowuje sposób pracy do stylu jazdy kierowcy. Jeśli jedzie on spokojnie, auto przeistacza się w dostojną limuzynę. Gdy zdecydowanie operuje pedałem gazu, przełączanie biegów odbywa się w sposób bliski sportowemu. Zdecydowanie sportowy tryb jazdy można wybrać przesuwając dźwignię w położenie środkowe. Samochód jest nadal "automatem", ale o typowo sportowym trybie zmiany przełożeń. Na tym jednak nie koniec - przesuwając dźwignię dalej w lewo włączamy ręczne sterowanie zmianą biegów, które odbywa się w opisany już sposób sekwencyjny: krótkie popchnięcie dźwigni do przodu powoduje włączenie biegu wyższego, a przyciągnięcie jej do siebie - redukcję przełożenia. Na początku było Porsche Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche, który pojawił się jeszcze na początku lat 90. i jest nieustannie udoskonalany. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy. Trzeba zań dopłacić - bagatela - 2500 dolarów w wypadku modelu Boxster i ok. 2800 dolarów w wypadku modelu 911. Jednak dla kupujących auta Porsche nie są to chyba zbyt wielkie pieniądze, skoro - według komunikatu producenta - na automat z ręcznym sterowaniem decyduje się prawie co piąty nabywca. Koncern Audi wprowadził system Tiptronic do swego pakietu opcji w roku 1994. Oferowany jest w ponad 40 modelach aut, począwszy od serii A4 po serię A8. Standardowo system ten montuje się do wozów Audi z silnikami ośmiocylindrowymi. Inni nabywcy muszą dopłacić około 2100 dolarów za wersję sterowaną ruchami dźwigni selektora. Aby sterować przekładnią przyciskami na kierownicy, trzeba zapłacić dodatkowo 200-350 dolarów za odpowiednio wyposażone, sportowe koło sterowe. Za zbliżoną cenę, Volkswagen, macierzysty koncern firmy Audi, oferuje również system Tiptronic we flagowym modelu Passat. Własne rozwiązanie, określane jako Steptronic zaproponowała swym klientom w 1995 roku firma BMW. Automatyczną skrzynię z możliwością sterowania sekwencyjnego dźwignią selektora można zamówić we wszystkich modelach serii od 300 do 700 za sumę od 1900 do 2300 dolarów. W samochodach BMW z najwyższej półki - począwszy od modelu 735i - inteligentna przekładnia montowana jest jako wyposażenie standardowe. Jako rozwiązanie alternatywne w modelu M3 bawarski producent proponuje układ określany skrótem SMG, pozwalający na zmianę biegów za pomocą przycisków na kierownicy. Jak informuje BMW, około połowy wszystkich nabywców sportowych "trójek" zdecydowało się na tę opcję kosztującą 2300 dolarów, tak więc układ SMG będzie na pewno oferowany w kolejnych modelach. Lepiej poczekać Trudno wyliczyć wszystkich producentów mających w ofercie to zarazem wygodne i przyjemne rozwiązanie problemu zmiany biegów. Skrzynie tego typu mają do dyspozycji nabywcy flagowego modelu Volvo o oznaczeniu S80 z silnikiem sześciocylindrowym. Proponuje ją też Chrysler w modelu 300M, a nawet koreański Hyundai w swym najlepszym aucie oznaczonym XG 30. Co mają zrobić nabywcy wozów tańszych? Po prostu poczekać. Przykład dał maleńki Smart. Jego konstruktorzy od początku zrezygnowali z ręcznej zmiany biegów i wyposażyli auto w sześciobiegową przekładnię automatyczną o sterowaniu sekwencyjnym. Wprawdzie Smart to raczej ekskluzywny "maluch", ale na pewno śladem jego producenta pójdą niedługo inni. To przecież ogromnie przyjemne - móc zmieniać biegi tylko wtedy, kiedy ma się na to ochotę
Automatyczne skrzynie biegów nie cieszą się sympatią Europejczyków. Nie chcemy, by automat decydował za nas o zmianie przełożenia. mimo wszystko każdego roku aut ze skrzynią automatyczną sprzedaje się o kilkanaście procent więcej. nowoczesne rozwiązania techniczne sprawiają, że można korzystać z automatu bez przykrości. interesujący wydaje się system pozwalający mieć na co dzień skrzynię automatyczną, a od święta - manualną. Ręczne sterowanie realizuje się najczęściej za pomocą dźwigni przekładni automatycznej. system jest naprawdę nieoceniony, gdy przed ciasnym zakrętem trzeba nagle przejść z piątki na dwójkę. Za protoplastę tego typu rozwiązań uznać trzeba system Tiptronic firmy Porsche. Obecnie Porsche proponuje skrzynię pięciobiegową, sterowaną za pomocą przycisków na kole kierownicy.
W firmach konieczne są zwolnienia i wzrost wydajności pracy Zbędne są nie tylko panie od herbaty Pierwszy etap zwolnień najbardziej zbędnych pracowników większość polskich firm ma już za sobą. W najbliższych latach możemy spodziewać się kolejnych redukcji zatrudnienia - oceniają ekonomiści. Firmy będą do tego zmuszone, by ograniczyć koszty i poprawić swą konkurencyjność nie tylko w eksporcie, ale przede wszystkim na rynku krajowym. Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową (IBnGR) ocenia, że mamy już za sobą pierwszy etap restrukturyzacji przedsiębiorstw, który polegał na pozbyciu się absolutnie niepotrzebnej siły roboczej, np. pań do parzenia herbaty w biurach. Dotychczas jednak bardzo ostrożnie zwalniano pracowników zatrudnionych bezpośrednio w produkcji. Teraz przyszedł na to czas. Jak przypomina Bohdan Wyżnikiewicz, gdy porównamy największe polskie przedsiębiorstwa z ich zachodnimi odpowiednikami, okazuje się, że w stosunku do wielkości produkcji zatrudnienie u nas jest drastycznie większe. Wprawdzie koszty pracy stale w Polsce rosną, ale wciąż nie stanowią problemu dla firm z dobrymi wynikami. Nadmierne zatrudnienie przedsiębiorstwa rekompensują sobie stosunkowo niskimi płacami. Nadrobić stracony czas W raporcie opublikowanym latem tego roku ekonomiści z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) stwierdzili, że jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona głęboka restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Prawie 45 procent z przebadanych przez EBOR polskich firm przyznało, że ma przerost zatrudnienia. Choć wiele firm zapowiada restrukturyzację i zwolnienia pracowników w projekcie budżetu na 2000 r. przewidziano, że poziom bezrobocia w przyszłym roku spadnie do 11,5 proc. z 11,8 proc. na koniec '99. Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Buzka, jest przekonany, że w przyszłym roku średnioroczne bezrobocie będzie większe, niż planowane w projekcie ustawy budżetowej 11,5 proc. i przekroczy 12 proc. Jedną z przyczyn będą zwolnienia restrukturyzacyjne. - Musi się zwiększyć konkurencyjność polskiej gospodarki, a zwłaszcza wydajność pracy. Musi spaść poziom zatrudnienia i kosztów. Dopiero wtedy będzie można utrzymać większe tempo wzrostu gospodarczego bez zwiększania deficytu w handlu zagranicznym, podkreśla Waldemar Kuczyński. Według niego, teraz będziemy ponosić konsekwencje konsumpcyjnego boomu lat 1993-98. - Stracono 4-5 najlepszych lat za rządów koalicji SLD-PSL. To wtedy była pora na redukcję zatrudnienia. Tymczasem mieliśmy chorobliwy wzrost zatrudnienia i spadek bezrobocia. W ciągu czterech lat stopa bezrobocia spadła z 15 do 10 proc. - przypomina doradca premiera. Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy nie tylko eksporterów, ale i firm, których produkcja i usługi skierowane są na rynek krajowy. Wymusza to konkurencja importu, którego presja wzrosła w tym roku wraz z obniżeniem do zera większości stawek celnych w handlu z Unią Europejską. - Zmniejszenie zatrudnienia to jeden z warunków poprawy antyimportowej konkurencyjności polskich firm. Najważniejszą sprawą jest obrona rynku krajowego. 80 proc. polskiej produkcji trafia nie na eksport, lecz do sprzedaży w kraju - przypomina Waldemar Kuczyński. Inwestorzy ostrożni W opinii Mirosława Panka, doradcy inwestycyjnego członka zarządu ING BSK Asset Management kryzys w Rosji wymusił w wielu polskich firmach przyspieszoną restrukturyzację i jest to pozytywny efekt załamania rynku na wschodzie. Również wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia, choć przedsiębiorstwa bronią się przed większymi zwolnieniami zabezpieczając sobie 2-3-letnią ochronę pracowników w pakiecie socjalnym. Od chwili wejścia inwestora strategicznego do TC Dębica trwa proces zmniejszania zatrudnienia. Za każdym razem zatrudnienie zmniejszane jest o kilkaset osób, jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi. Można przyjąć, że kolejne zwolnienia następują zawsze po zakończeniu następnego etapu unowocześniania zakładu. Według dostępnych danych, sprzedaż na zatrudnionego w TC Dębica jest o 1/3 niższa niż w Stomilu Olsztyn. Z kolei wartość sprzedaży na zatrudnionego w olsztyńskiej spółce jest dwa razy niższa niż w całej grupie Michelin, do której Stomil należy. W samym Stomilu, jak do tej pory nie było zwolnień, choć upłynął już termin gwarancji zatrudnienia danych przez Michelina. Liczba osób zatrudnionych w spółce zmniejsza się z przyczyn naturalnych - np. poprzez odejścia na emerytury. Bardzo ostrożnie podchodzi do zwolnień Daewoo FSO, choć w marcu minął okres ochronny, w którym Koreańczycy gwarantowali utrzymanie zatrudnienia w swych polskich zakładach (ponad 20 tys. osób). Zwolnień grupowych w Daewoo FSO jednak nie będzie, gdyż ograniczanie liczby pracowników ma nastąpić głównie poprzez ich przenoszenie do spółek pracujących dla firmy matki. Natomiast papiernicza spółka Frantschach Świecie SA zapowiedziała niedawno zwolnienia pracowników, informując jednocześnie o dobrych wynikach finansowych. Spośród 2011 pracowników ma z firmy odejść nie więcej niż 475 osób. Jak ocenia Jan Żukowski, dyrektor ds. restrukturyzacji i zasobów ludzkich Frantschach Świecie SA, dzięki restrukturyzacji, w tym zwolnieniom, spółka zaoszczędzi łącznie 40 mln zł. Co po fuzji Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób (24 proc. łącznej liczby zatrudnionych), z czego 2/3 w Banku Handlowym. Zwolnienia już się zaczęły i obejmują przede wszystkim osoby, które dublują się na stanowiskach w obu bankach. Eksperci twierdzą, że aby bank Pekao SA osiągnął europejskie normy zatrudnienia, powinno ono zostać drastycznie zmniejszone. Radykałowie mówią o konieczności zredukowania zatrudnienia do jednej trzeciej obecnego poziomu. Najłagodniejsze prognozy mówią o redukcji o jedną trzecią. Przeprowadzona na początku tego roku fuzja trzech fabryk kabli z grupy Elektrim spowodowała zwolnienia 1000 osób. Redukcje objęły zakład w Ożarowie i Załomiu. W obu tych kablowniach do fuzji nie redukowano zatrudnienia, bo obowiązywał tzw. pakiet socjalny. Zwolnienia kosztowały spółkę ponad 35 mln zł. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie w spółce Elektrim Kable dojdzie do kolejnej fali redukcji zatrudnienia, tak by wydajność na zatrudnionego zbliżyła się do średniej europejskiej. Wcześniej Elektrim znacząco ograniczył zatrudnienie w trzeciej swojej fabryce kabli - w Bydgoszczy. Jednocześnie spółka ta była intensywnie modernizowana. Parasol ochronny Zwalniani pracownicy Frantschach Świecie SA otrzymają odprawy w wysokości ośmiokrotnego miesięcznego wynagrodzenia. Opłacanie przez firmę szkolenia komputerowego przewiduje dla ok. 87 zwalnianych pracowników (ponad 40 proc.) giełdowe Polskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych (PPWK SA), największy w kraju producent atlasów szkolnych. Na ochronny parasol pakietów socjalnych i hojne odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. W Hucie Katowice, która poinformowała, że w 1999 r. zmniejszy zatrudnienie o ponad połowę do 7 tys. osób. (głównie przez przejścia pracowników do wydzielonych z huty spółek) 1300 osób skorzysta z hutniczego pakietu socjalnego. Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego, gdzie - jak informuje Zbigniew Kaniewski, przewodniczący Krajowej Rady Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego oraz Sejmowej Komisji Gospodarki - w tym roku pracę straci ok. 40 tys., czyli ok. 10 proc. pracowników. Już zwolniono ok. 25 tys. osób. Związkowcy i pracodawcy zdają sobie sprawę, że zatrudnienie w przemyśle lekkim będzie musiało się zmniejszyć wraz z poprawą wydajności. Na razie wskaźnik wydajności w polskim przemyśle lekkim jest 7-11-krotnie niższy niż w krajach Unii Europejskiej. W przemyśle lekkim największe zwolnienia dotyczą zwykle spółek przeżywających problemy finansowe. Zagrożone upadłością białostockie Fasty - jeden z największych krajowych producentów tkanin informował niedawno o zwolnieniach grupowych 100 do 400 osób z 1100-osobowej załogi. Około 23 proc. redukcja liczby pracowników w ciągu 12 miesięcy (do czerwca tego roku) związana była też z restrukturyzacją zatrudnienia w spółkach z grupy tekstylnej Próchnika. Zwolnienia grupowe nastąpiły także w innych giełdowych spółkach przemysłu lekkiego, np. w Arielu i Lubawie. Bielawski Bielbaw, giełdowy producent tkanin i pościeli, w drugiej połowie 1998 r. i w pierwszych 6 miesiącach tego roku zmniejszył zatrudnienie o 545 osób do 1906. Zwolnienia to za mało Zbigniew Skowroński, prezes zarządu Bielbawu, zapowiada kolejne redukcje w przyszłym roku. Podkreśla, że wydajności w przemyśle tekstylnym nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. W większości zakładów pracownicy obsługują przestarzałe maszyny, które pracują na granicy swych możliwości i nie są w stanie produkować więcej. - Jeden złoty płacy w przestarzałej technice nie daje dużych przychodów ani zysków - uważa dyr. Skowroński. Tymczasem przy niewielkiej rentowności, bez wsparcia większymi ulgami inwestycyjnymi, przedsiębiorstw nie stać na modernizację. - Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny. Problem nie polega na tym, że nasze szwaczki szyją wolniej - podkreśla Cezary Przybysławski, prezes Bytomia. Dodaje, że w wyniku trwającej od 1998 r. restrukturyzacji Bytomia, już 80 proc. z 2400 pracowników jest zatrudnionych bezpośrednio przy produkcji. W 1998 i 1999 r. ze spółki odejdzie łącznie ok. 300 osób. Po inwestycjach w nowe maszyny i technologie, Bytom mógłby zmniejszyć zatrudnienie jeszcze o 20 proc. W ostatnich dniach zwolnienia grupowe zapowiedziały Vistula i Elpo. Elpo, które w 1998 r. zatrudniało ponad 740 osób, zmniejsza niezbyt opłacalną produkcję przerobową i chce ograniczyć zatrudnienie o ok. 130 osób. Vistula w ostatnich latach ograniczyła liczbę pracowników z 3100 do 2366. Teraz spółka zapowiada, że od nowego roku jej główny zakład w Krakowie będzie pracował na jedną zmianę, co oznacza grupowe zwolnienia 220 osób spośród 750 pracowników. - Musimy dostosować zatrudnienie do wielkości sprzedaży i produkcji - mówi prezes spółki, Edward Robak. Anita Błaszczak, Tomasz Świderek
jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia. Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. Na ochronny parasol pakietów socjalnych i odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego.
KOBIETY Gender Studies, czyli wrażliwość na płeć Feministki na uniwersytecie ELIZA OLCZYK Notariusz z małego miasteczka odmówił młodej kobiecie spisania aktu notarialnego kupna działki, żądając, aby przyszła z mężem. Ponieważ klientka była niezamężna, notariusz - jedyny w mieście - kazał jej przyjść z ojcem i dopiero w jego obecności spisał akt notarialny. Wszelkie szczegóły ustalał z ojcem, choć w akcie notarialnym figurowała córka. - To jest najbardziej jaskrawy przykład dyskryminacji, z którym spotkałyśmy się podczas naszych badań nad stosowaniem prawa w Polsce - mówi profesor Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, podyplomowego studium działającego od czterech lat na Uniwersytecie Warszawskim. Agnieszka Kołakowska w dodatku "Plus Minus" do "Rzeczpospolitej" z 29 - 30 stycznia oskarżyła Gender Studies o ideologiczną indoktrynację uprawianą pod pozorem nauczania oraz wprowadzenie terroru feminizmu, antyrasizmu, antyseksizmu itd., czyli terroru politycznej poprawności. Autorka artykułu stwierdziła, że dzieje się tak "na wszystkich wydziałach o tej nazwie, jakie zna", zastrzegając jednocześnie, że nie wie dokładnie, jakie zajęcia odbywają się na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego. - Gender Studies spotykają się z obelgami i oskarżeniami o krzewienie feminizmu, typowymi dla prawicowej nowomowy, a to nie jest żadna ideologia, tylko nauka, bardzo trudna i skomplikowana - mówi profesor Maria Janion. Odnawianie znaczeń Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. Płeć i feminizm są elementem wszystkich wykładów zarówno z prawa, jak i z literatury czy kulturoznawstwa. - Zerwanie z tradycjami zawsze budzi opór - uważa profesor Paweł Dydel z Uniwersytetu w Białymstoku, który na Gender Studies prowadzi zajęcia na temat kategorii płci w psychoanalizie. - Psychoanaliza jest bardzo ważnym punktem odniesienia w teorii feminizmu. Zygmunt Freud, który przez feministki jest krytykowany za patriarchalizm, pierwszy wprowadził do filozofii pojęcie płci jako kategorii kulturowej. Nie oznacza to jednak, że moje seminaria są zajęciami o feminizmie. Gender Studies nie można utożsamiać z feminizmem. Jest to raczej oferta zmiany perspektywy w spojrzeniu na tradycję europejską oraz nowej interpretacji wielu zjawisk. Ta nowa interpretacja stanowi głęboki przewrót w filozofii, jednak ma on charakter naukowy, a nie ideologiczny. Dyskryminacja nie wprost Profesor Maria Janion, która wykłada na Gender Studies literaturę romantyczną, uważa, że te studia są jak laboratorium do przeprowadzania szczególnego typu eksperymentów. - Humanistyka polega na nieustannym odnawianiu znaczeń - mówi. - Wypowiedzi językowe w literaturze mogą być nacechowane etnicznie lub społecznie i tego się nie kwestionuje. Dlaczego więc dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany przez uczonych, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny. Część osób kwestionuje jednak tezę, że płeć w literaturze nie jest neutralna, lecz konstruktywna. Profesor Janion szczególną wagę przywiązuje do interdyscyplinarnego charakteru Gender Studies. Gdyby tematy tam wykładane włączyć do programu zajęć na polonistyce, straciłyby one charakter interdyscyplinarny - uważa profesor Janion. - Na moje wykłady przychodzą uczeni innych specjalności i prowadzą ze mną debaty w obecności studentów - to jest niesłychanie twórcze - mówi. - Przez wiele lat miałam swoją wąską specjalność, teraz potrzeba mi interdyscyplinarności. W dziedzinie prawa Gender Studies zajmują się na przykład wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach i ich stosowaniu. Przygotowują słuchaczy do oceniania, jak poszczególne przepisy prawa wpływają na sytuację kobiet, a jak mężczyzn, dają propozycje przyszłych zmian ustawodawczych i opracowują strategie ich przeprowadzania, prowadzą akcję edukacyjną, której celem jest uświadomienie społeczeństwu, że prawo wprawdzie może powodować nierówność płci lub pogłębiać istniejące już różnice, może jednak również skutecznie im przeciwdziałać. Profesor Eleonora Zielińska z Instytutu Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, która wykłada na Gender Studies, zgadza się, że z polskiego prawa została wyeliminowana większość przepisów wprost dyskryminujących obywateli ze względu na płeć - np. do niedawna z urlopu wychowawczego oraz dni wolnych na opiekę nad chorym dzieckiem mogła korzystać wyłącznie kobieta, bo przepis mówił o "pracownicy". Pozostały jeszcze pojedyńcze przepisy, które nie traktują równo kobiet i mężczyzn, np. różny wiek emerytalny (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn) lub przepis mówiący o tym, że w rodzinie zastępczej tylko kobieta ma prawo do urlopu wychowawczego. Zdaniem profesor Zielińskiej bolączką polskiego systemu prawnego jest dyskryminacja pośrednia i właśnie jej m.in. poświęcone są zajęcia na Gender Studies. Z badań, jakie prowadziła nad orzecznictwem, wynika na przykład, że gwałty (99 proc. ofiar to kobiety) są karane szczególnie łagodnie w porównaniu z wyrokami ferowanymi przez sądy w innych sprawach. - W naszych sądach pokutuje stereotyp, że doniesienia o zgwałceniach często są fałszywe - mówi prof. Zielińska. - Tymczasem z badań wynika, że fałszywe doniesienia o gwałcie stanowią zaledwie 2 do 5 proc. wszystkich zgłoszeń gwałtów, nieco mniej niż w przypadku fałszywych doniesień o popełnieniu innych przestępstw. Stereotyp w sądzie Kobieta oskarżona o znęcanie się nad dzieckiem, łamiąca stereotyp istoty łagodnej i opiekuńczej, dostaje wyższy wymiar kary niż mężczyzna, który popełnił to samo przestępstwo. Nieletnie dziewczyny, które popełniły przestępstwo lub wykroczenie, podczas przesłuchania i w sądach dla nieletnich zawsze pytane są o utrzymywane przez nie stosunki seksualne i o źródło utrzymania, nastoletni chłopcy zaś pytani są o to tylko wówczas, gdy przestępstwo, które popełnili, związane jest bezpośrednio z życiem seksualnym (zjawisko to określa się mianem seksualizacji przestępstw, a tzw. wykolejenie seksualne świadczy na niekorzyść dziewcząt). - Jeżeli prawo mówi, że kobieta i mężczyzna mają takie same prawa i obowiązki w małżeństwie, to przy sprawach rozwodowych nie powinno się na niekorzyść kobiety interpretować faktu, że nie prała mężowi koszul, jeżeli mąż również nie prał jej rzeczy. Tymczasem w naszych sądach jako zarzut pod adresem żony traktuje się to, że nie gotowała, nie prała, nie prasowała, nie sprzątała, czyli nie dokładała starań, aby stworzyć wspólny dom. Mężczyznom w ogóle nie stawia się takich zarzutów - mówi Małgorzata Fuszara, dyrektorka Gender Studies, która prowadziła badania w sądach rodzinnych. - Każdy z nas ulega stereotypom, które spełniają zresztą pożyteczną rolę, bo porządkują rzeczywistość - mówi profesor Eleonora Zielińska. - Nie powinny jednak wpływać na orzecznictwo sądów, a u nas tak się właśnie dzieje. Zdaniem profesora Dydla otwarcie Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim jest świadectwem otwartości tej uczelni i jej zdolności do nadążania za zmianami. - Jest to nowa dziedzina i będzie się rozwijała - mówi profesor. - Tym bardziej że na tego rodzaju studia jest spore zapotrzebowanie społeczne. Kiedyś z powodów ideologicznych likwidowano na uniwersytetach wydziały teologiczne. Teraz się je przywraca - zresztą słusznie - traktując je jako pewną dziedzinę wiedzy, którą można bezstronnie uprawiać. W podobny sposób należy traktować Gender Studies. Gender Studies działają od 1996 roku, finansowane są przez Fundację Forda (wcześniej działalność Gender Studies finansowała Fundacja Batorego) oraz z opłat studentów - 300 zł za semestr. W ostatnim semestrze na Gender Studies było 110 słuchaczy - dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników organizacji pozarządowych, tłumaczy. Gender Studies oferują zajęcia z prawa, socjologii, psychologii, pedagogiki, literatury obcej i polskiej, filozofii, kulturoznawstwa, monitoringu prasy.
Gender Studies to interdyscyplinarne studia nad kulturową i społeczną problematyką płci. nowa interpretacja stanowi przewrót w filozofii, jednak ma charakter naukowy, a nie ideologiczny. dyskurs związany z rolą seksualną jest pomijany, skoro płeć tak samo określa wypowiedź literacką jak dyskurs społeczny czy ekonomiczny.W dziedzinie prawa zajmują się wykrywaniem przypadków nierównego traktowania płci w przepisach
STYCZNIOWE PODWYŻKI Zakłady obawiają się wyhamowania rozwoju Prognozy obniżenia rentowności Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych, uważają przedstawiciele większości zakładów, których "Rz" zapytała o wpływ tegorocznych podwyżek na funkcjonowanie ich przedsiębiorstw. Podkreślają oni, że podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki, w odczuciu naszych rozmówców, nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Do 8 proc. droższe przetwory z Prorybu - Wpływ podwyżki cen energii i VAT na oleje importowane do naszej produkcji rozpatrujemy już od kilku dni. Wyliczyliśmy, że na jednostkowych opakowaniach wynosi ona 12 proc. i o tyle powinniśmy podnieść dotychczasową cenę. Zdecydowaliśmy się na 7,5-8 proc. i wprowadzimy je od najbliższego poniedziałku - mówi Zygmunt Dyzmański, współwłaściciel Przetwórni Ryb Proryb. Wylicza, że podwyżka cen prądu w ogólnych kosztach produkcyjnych to zaledwie 2 proc. Aby ją nieco zniwelować, w Prorybie będzie wprowadzona praca nocna. To umożliwi korzystanie z tańszej taryfy. Aż do 20 proc. wzrosła akcyza na importowane oleje, a w Prorybie są one wykorzystywane do 70 proc. przygotowywanych konserw i innych wyrobów rybnych. Oleju nie można kupić w dostatecznych ilościach w kraju, więc jego import jest konieczny aż do nowych zbiorów rzepaku. - Do wiaderka śledzi kaszubskich, które sprzedajemy za 7 zł, wlewamy aż pół litra oleju, czyli kosztuje nas on 2,25 zł. Na wieczka i wiaderka VAT wzrósł o 12 proc. Dlatego podwyżka jest nieuchronna - uważa przedstawiciel Prorybu. Zygmunt Dyzmański nie boi się wyhamowania tegorocznych inwestycji. Proryb za kilka miesięcy pierwszy w branży przetwórstwa rybnego otrzyma certyfikat zarządzania jakością z serii ISO9000. Jak każdy zakład go wprowadzający wykorzysta przysługujące mu z tego tytułu ulgi inwestycyjne. W Bizonie szukają oszczędności W Zakładzie Mechanicznym Bizon, będącym największym krajowym producentem zszywek, nie ukrywają, że zużywają dużo prądu, ale znacznie mniej niż np. 3 lata temu. Krzysztof Borysewicz, dyrektor ds. produktu w podwarszawskim Bizonie, wskazuje, że firma w ostatnich latach wiele inwestowała w nowe, energooszczędne technologie i w modernizację systemu grzewczego. - Wprowadzone w br. rozwiązania w celu kompensacji mocy biernej miały się nam spłacić w 2-3 lata, po tegorocznej podwyżce cen prądu okres ten znacznie się skróci - przekonuje dyrektor Borysewicz. Jego zdaniem Bizon nie ustępuje zachodnioeuropejskim firmom pod względem technologicznym i jakością wytworzonych towarów. Po podobnych cenach jak zachodnioeuropejskie firmy kupuje surowiec używany do produkcji. Jego wyroby są nieco tańsze od zagranicznych dzięki tańszej sile roboczej niż np. w Niemczech. Ta korzystna różnica ciągle maleje poprzez zmniejszające się corocznie cło i podwyżki na paliwa i energię. Dlatego zakład ciągle szuka możliwości oszczędzania. Konieczne wsparcie na nowych rynkach Dariusz Sapiński, prezes Spółdzielni Mleczarskiej Mlekovita w Wysokiem Mazowieckiem, uważa, że spółdzielczość mleczarską i jego firmę czeka ciężki rok. - Mimo że od 1 stycznia br. poniesiono urzędowe ceny na prąd i gaz, my nie przewidujemy podwyżek na swoje wyroby. To oznacza mniejszą rentowność sprzedaży i ograniczenie środków na rozwój i modernizację - tłumaczy Dariusz Sapiński. Mlekovicie te środki są potrzebne, by dorównać parametrom obowiązującym w UE. Na 1998 rok zaplanowano wydatek 20 mln zł na wieżę do suszenia serwatki i konieczną modernizację oczyszczalni ścieków. W tych planach nie uwzględniono jednak skutków obecnych podwyżek. - Nie wiemy, czy rynek pozwoli nam podnieść ceny. Nie znamy koniunktury na br. ani cen, jakie ustalą się na rynkach międzynarodowych na mleko w proszku, sery i masło. Nie możemy też wysyłać wyrobów do UE, a była ona ich dużym odbiorcą, szczególnie latem. Dariusz Sapiński obawia się, że dodatkowe obciążenia finansowe spowodowane styczniowymi podwyżkami wyhamują postęp, spowolnią rozwój, a decyzje inwestycyjne będą coraz trudniejsze. Jest prawdopodobne, że Mlekovita będzie musiała zrezygnować z modernizacji oczyszczalni i przesunąć ją na inny termin, obecnie trudny do określenia. W spółdzielni w Wysokiem Mazowieckiem ciągle szukają rezerw. Są one niewielkie, gdyż płace to zaledwie 4 proc. wszystkich kosztów, głównym obciążeniem jest cena surowca. Spółdzielnia nie może myśleć o wysokiej rentowności, bo jest to niezgodne z interesem skupionych w niej rolników. Dobrze mieć status zakładu pracy chronionej - Podwyżki muszą być, bo ceny na paliwo i prąd są w Polsce ciągle niższe od stosowanych w Unii Europejskiej, z którą chcemy się zjednoczyć - uważa Zbigniew Czmuda, właściciel firmy wytwarzającej artykuły biurowe Resta-Kirby SA. Niepokoi go jednak ich wysokość, zwłaszcza znacząca w kosztach utrzymania samochodów podwyżka paliw. Firma dostarcza swoje wyroby do odbiorców w całym kraju. Dla niektórych z nich, z najdalszych zakątków Polski, będzie musiała podnieść cenę za dowóz. To z kolei wpłynie na większą od dotychczasowej marżę pośredników i cenę finalną wyrobów Resty w sklepach. Resta-Kirby nie myśli na razie o podwyższeniu cen na swoje segregatory, chociaż od roku jest ona stała mimo kilkakrotnej podwyżki cen surowców. Utrzymanie tego stanu wymusza ostra konkurencja firm zachodnich. Jest to możliwe wyłącznie dzięki statusowi zakładu pracy chronionej, jaki ma ten zakład. Dzięki temu i wykorzystaniu kredytów na tworzenie nowych miejsc pracy z funduszu PFRON zakład mógł się rozwijać. Największe wydatki ma już, jak się wydaje, za sobą i dlatego wprowadzone na początku br. podwyżki nie są dla niego aż tak bardzo zagrażające jak w przypadku innych, małych i średnich firm dysponujących przestarzałym parkiem maszynowym, nie korzystających z żadnego wsparcia swojego rozwoju. Potrzebne stabilne otoczenie - Po styczniowych podwyżkach spadnie rentowność wszystkich branż. Ze względu na silną konkurencję podwyżek nie da się przenieść na ceny wyrobów. To może wstrzymać inwestycje. Są one konieczne, aby utrzymać konkurencyjność polskiego przemysłu przy wejściu do UE - wskazuje Wojciech Wtulich, prezes Farm Food SA. Podkreśla, że rentowność w UE dla przemysłu przetwórstwa mięsnego jest również niska, ale firmy działają tam w stabilnym otoczeniu, ich obciążenia finansowe umożliwiają przetrwanie, w przypadku zakładów stosujących nowoczesne technologie stosowane są różnorodne ulgi. Farm Food będzie dalej inwestował, chociaż po podwyżkach może być to trudniejsze. Dodatkowo wstrzymane zostały preferencyjne kredyty AMiRR, oprocentowanie kredytów bankowych jest ciągle wysokie. Wzrosną koszty sprzedaży W Zakładach Mięsnych Ostróda-Morliny SA wyliczyli, że wzrost kosztów energii elektrycznej, gazu i pary technologicznej w porównaniu z ubiegłorocznymi wynosi aż 29 proc. W kosztach ogółem całej działalności to zaledwie 1,5 proc. Leszek Bracki z działu ekonomicznego Morlin podkreśla, że ok. 70 proc. kosztów ogółem przypada na surowce i materiały uzupełniające. Dla Morlin ważniejsze więc niż podwyżka cen energii i gazu są sezonowe wahania cen surowca. Leszek Bracki nie potrafi powiedzieć, jak na funkcjonowanie zakładu wpłynie podwyżka paliw. Jest wielce prawdopodobne, że podniesie koszty sprzedaży. Informacje o planowanych na br. podwyżkach zarząd Morlin wykorzystał przy tworzeniu tegorocznych planów finansowych firmy. Wynika z nich, że styczniowe podwyżki nie przystopują jego rozwoju i założonej rentowności. Mogą być zagrożeniem, jak sądzi Leszek Bracki, małych i średnich firm, mających energochłonne urządzenia. Podkreśla, że firmy te nie mogą tłumaczyć swoich ewentualnych niepowodzeń brakiem środków na rozwój. One po prostu nie inwestowały wcześniej i "przespały" sprzyjający dla siebie czas. Do negocjacji z klientem - Produkcja musi być opłacalna, nie może przynosić strat. Podwyżki prądu, gazu i benzyny spowodują odczuwalne zmniejszenie opłacalności ze sprzedaży - uważają w Hucie Szkła Lucyna w Obornikach Wielkopolskich. Dlatego zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty, będącej największym w Europie Środkowej wytwórcą szklanych kinkietów. Nie jest na razie znana ich wysokość. Będzie przedyskutowana z krajowymi hurtownikami za kilka dni na planowanym zjeździe. Niektórzy odbiorcy zagraniczni zostali poinformowani o konieczności takiej operacji i jej przyczynach. Prowadzone są z nimi rozmowy. Wielu nie odbiera przygotowanego dla nich towaru, czekają na decyzje ostateczne. - Wytworzy się cały "łańcuszek" podwyżek, swoje wyższe marże dołożą twórcy lamp i innego oświetlenia, wyższe będą marże sklepowe - wskazują w HS Lucyna. Beata Najtek, przedstawicielka obornickiej huty jest jednak przekonana, że klienci pozostaną przy nich. Z większością z nich współpracują od wielu lat, nie mają oni zastrzeżeń do jakości wyrobów ani ich wzornictwa. Beata Najtek uważa, że walory te zostaną docenione, a z każdym z dostawców odbędą się indywidualne negocjacje. Lidia Oktaba
Styczniowa urzędowa podwyżka cen i stawek VAT na prąd, gaz i akcyzy na benzynę wpłynie najprawdopodobniej na obniżenie rentowności sprzedaży. To z kolei będzie miało wpływ na zmniejszenie wielkości nakładów na modernizację i rozwój firm. Zmniejszyć się może konkurencyjność polskich wyrobów w stosunku do zagranicznych. podwyżki najbardziej odczują firmy stosujące energochłonne maszyny i te, które nie modernizowały się w ostatnich latach. Lepiej zniosą je natomiast firmy inwestujące od lat w swój rozwój i poszukujące oszczędności w funkcjonowaniu. Podwyżki nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie obciążenia dodatkowe, w tym wyższy VAT na importowany olej, brak systemowego wsparcia w umacnianiu pozycji na nowych rynkach i dla firm chcących stosować nowoczesne technologie. Proryb wykorzysta przysługujące mu ulgi inwestycyjne. Bizon ciągle szuka możliwości oszczędzania. Farm Food będzie dalej inwestował. w Hucie Szkła Lucyna zaplanowane są już podwyżki na wyroby tej huty.
KABRIOLETY W 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy więcej samochodów z otwartym dachem. Za kierownicą takich aut dojrzali mężczyźni odzyskują "utraconą młodość" Pęd wiatru we włosach MICHAł KORSUN JAN PALARCZYK z San Francisco Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii, tak jak tutejsze wino z doliny Napa, ser rodzimej produkcji, niebieskooka blondynka w bikini czy też opalony młodzieniec ślizgający się na desce surfingowej po falach Pacyfiku. Pod wpływem takich reklam kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj zarówno z innych stanów USA, jak i z całego świata. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić - opłata za samochód bez dachu kosztuje trzy razy więcej niż za zwykły. Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara, Porsche czy Ferrari - ze złożonym dachem - jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". Przedstawiciele Hondy twierdzą, że w 1995 roku sprzedano w USA 50 tys. takich sportowych wozów, a ponieważ teraz znowu stają się modne, w 2001 roku producenci sprzedadzą dwa razy tyle kabrioletów. Honda też wprowadza na rynek swój sportowy model S2000, który będzie miał nie tylko składany dach, ale i przyspieszenie pozwalające na osiągnięcie prędkości 100 km w ciągu 6 sekund. Poszaleć w wakacje Ameryka potrafi sprowadzać takie kosztowne zabawki na ziemię - wszystkie kalifornijskie wypożyczalnie samochodów posiadają już tańsze modele kabrioletów, które są rozchwytywane przez turystów. W czasie wakacji na Zachodzie chcą poszaleć i zapomnieć o swym codziennym życiu oraz o "zadaszonych" samochodach, które wożą ich do pracy. Na "najbardziej widokowej" trasie nr 1 wzdłuż wybrzeża oceanu chcą pojeździć inaczej, czyli tak, jak uśmiechnięci młodzi ludzie z reklam w samochodach bez dachu nad głową. W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie kabrioletów "z myszką", czyli z auta lat 60. Na chętnych oczekują lśniące nowym lakierem stare Mercedesy, Volkswageny, Alfa Romeo, Fiaty i MG, a także amerykańskie Mustangi i olbrzymie krążowniki szos. Za naciśnięciem guzika dach unosi się w nich wysoko w górę, niczym przyczepa wywrotki, a potem składa się sam za tylnym siedzeniem. Młodzi Europejczycy uwielbiają wielkie, amerykańskie wozy i często na ulicach miasta widać, jak się bawią podnoszeniem i opuszczaniem dachu. Okazuje się jednak, że mimo swej kalifornijskiej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. - Mam Jeepa z otwartym dachem - wyznaje Jason Hunter z San Francisco - ale w mieście więcej z nim kłopotu niż przyjemności. Muszę prowadzić w czapce i w ciemnych okularach, bo inaczej kurz wpada w oczy lub wiatr urywa głowę. A po południowej Kalifornii nie da się jeździć bez klimatyzacji, zakładam więc plandekę. Za to na pokaz czerwony Jeep prezentuje się świetnie i wzbudza zazdrość kolegów. - Przede wszystkim trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Wszystkie rzeczy muszę zamykać w bagażniku. Ale jest z tym autem dużo frajdy w słoneczne dni. Lubię jeździć nim szybko, kiedy nad głową słychać pęd powietrza - zauważa Adeline Yu z San Francisco, która jest dumną posiadaczką starego Jaguara. - Już od dawna było moim marzeniem - opowiada Thomas Klein z Niemiec - zwiedzić Kalifornię dużym Cadillakiem. W nocy, na parkingach przy autostradzie naciskam przycisk, opuszczam dach, rozkładam siedzenia, wyciągam śpiwór i śpię pod gwiazdami. Nie potrzebuję campingu. - Jak wakacje, to wakacje. Jeżdżę bez dachu. Jak było gorąco w Los Angeles, to prowadziłem w szortach, a teraz w San Francisco wkładam po południu kurtkę. Z kabrioletu inaczej ogląda się świat. Czasami śmierdzi spalinami, a czasami bardzo wieje, ale taką Kalifornię zabiorę we wspomnieniach do domu - zauważa Antonio Cardaras z Hiszpanii. Uwaga na slumsy Kabriolety pełne są wakacyjnego uroku i wywołują narzekania tylko wśród tych, którzy jeżdżą nimi na co dzień do pracy. Albowiem turyści zachwalają poczucie szybkości oraz nie ograniczone dachem widoki. Nie są to jednak auta bezpieczne. Przekonałem się o tym podczas podróży do Los Angeles, kiedy wypożyczalnia zaoferowała na lotnisku wynajęcia kabrioletu za cenę zwykłego samochodu, gdyż było to przed sezonem. Na autostrady Miasta Aniołów wyjechałem wielkim, czerwonym Dodgem i natychmiast opuściłem dach. Było to nowe auto, które lśniło czystością, a w przezroczystych szybach odbijało się słońce. Po drodze do centrum wybrałem zły zjazd i znalazłem się na terenie latynosko-murzyńskich slumsów. Jechałem boczną ulicą i byłem już tylko o parę skrzyżowań od poszukiwanego wieżowca w centrum. Nagle zapaliło się czerwone światło, a drogę zatarasowała mi długa ciężarówka. Wtedy jak spod ziemi wyrosło czterech murzyńskich gentlemanów, którzy wyglądali tak, jakby właśnie wyszli z siłowni. Jeden z nich nachylił się nade mną, spojrzał na nonszalancko pozostawiony na drugim siedzeniu portfel, a potem rzucił: - Umyjemy ci szyby. Są bowiem bardzo brudne. Zamarzyłem o dachu nad głową, o zamknięciu wszystkich okien i zamków. Na próżno - przeżywałem moje "kalifornijskie marzenie" w kabriolecie, podczas gdy jeden z osiłków brudną ścierką mazał przednią szybę. Nie dało się uciec. Za mną stanął autobus. - Za tak ciężką pracę należy się nam 20 dolarów - rzucił jego kolega i podstawił mi pod nos wielką łapę. Zapłaciłem bez mrugnięcia okiem. - To i tak cud, że nie straciłeś portfela, a może i głowy - zauważył potem mój znajomy, który mieszka w Los Angeles. Kalifornijskie marzenia Po tej historii przestały mi się podobać kabriolety. Niech się nimi rozbijają Niemcy, Holendrzy czy Hiszpanie, auto z blaszanym dachem i działającymi zamkami ma w Ameryce swoje zalety. Nie wspominając już o wywrotkach, albowiem termin "dachowanie" w odniesieniu do kabrioletów brzmi co najmniej dwuznacznie. Na co dzień przydaje się samochód, który ma całą karoserię, bo jest bezpieczniejszy. Zresztą tymi niskimi, sportowymi, czerwonymi lub żółtymi maszynami poruszają się po Kalifornii panowie dobrze już po czterdziestce, chociaż na reklamach mają co najmniej 20 lat mniej i deskę surfingową na tylnym siedzeniu. Podobnie panowie i panie ratownicy na plażach San Diego i Los Angeles prezentują się znacznie gorzej niż w telewizyjnych serialach. Wiadomo przecież, że Kalifornia potrafi eksportować marzenia na cały świat. Także i o tym, że prawdziwe wakacje należy przeżyć w samochodzie bez dachu nad głową.
Samochód z otwartym dachem jest reklamowym symbolem Kalifornii. kabriolety okazały się świetnym produktem dla turystów nadciągających tutaj zarówno z innych stanów USA, jak i z całego świata. W Kalifornii takie auta można wypożyczyć na godziny, na cały dzień albo na okres wakacji. Trzeba tylko za tę frajdę odpowiednio zapłacić.Sportowymi samochodami klasy Mercedesa, Jaguara, Porsche czy Ferrari jeżdżą na co dzień żonaci mężczyźni powyżej 40 lat, którzy zarabiają rocznie więcej niż 100 tys. dolarów. Badania opinii publicznej wykazują, że właśnie za kierownicą kabrioletu starają się "odzyskać swą utraconą młodość" i poczuć "pęd wiatru we włosach". W San Francisco i Los Angeles działają też specjalne wypożyczalnie, które oferują wynajęcie auta lat 60. Na chętnych oczekują lśniące nowym lakierem stare Mercedesy, Volkswageny, Alfa Romeo, Fiaty i MG, a także amerykańskie Mustangi i olbrzymie krążowniki szos. mimo swej popularności, nie są to samochody wygodne i użyteczne na co dzień. w mieście więcej z nim kłopotu niż przyjemności. trzeba nieustannie uważać, aby nic nie zostawić w środku. Kabriolety pełne są wakacyjnego uroku i wywołują narzekania tylko wśród tych, którzy jeżdżą nimi na co dzień do pracy. turyści zachwalają poczucie szybkości oraz nie ograniczone dachem widoki. Nie są to jednak auta bezpieczne.
System emerytalny Przyszłe świadczenia zależą od tak wielu czynników, że nie można dokładnie wyliczyć ich wielkości Wielka niewiadoma Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur, jakie dość licznie pojawiły się w ostatnich tygodniach m.in. w prasie, wyciąga się dwa główne wnioski: że emerytury będą bardzo niskie i że kobiety będą w znacznie gorszej sytuacji niż mężczyźni. Żeby zrozumieć podstawowe elementy wpływające na przyszłe emerytury, najlepiej prześledzić proces wyliczania przykładowej emerytury w nowym systemie emerytalnym. W systemie tym każdy ubezpieczony ma dwa konta - jedno w ZUS, a drugie w otwartym funduszu emerytalnym (OFE). Na każdym koncie gromadzone są składki na emerytury. Składka trafiająca na konto ZUS wynosi 12,22 proc. wynagrodzenia, do OFE - 7,3 proc. W sumie, na emerytury oszczędzamy 19,52 proc. zarobków. Wyobraźmy sobie osobę 20-letnią - nazwijmy ją X. - która rozpoczęła pracę w 1999 r. i zaczyna płacić składki do ZUS. Zakładamy, że przez całe życie zawodowe otrzymuje zarobki równe przeciętnemu wynagrodzeniu w kraju, czyli obecnie około 2100 zł. Zakładamy również, że zarobki te rosną z roku na rok o pewien wskaźnik wynoszący od 5,6 proc. w 2002 r. do około 3,5 proc. w 2020 r., a potem około 3,8 proc. po 2030 r. Oznacza to, że w wieku 40 lat osoba ta będzie zarabiać około 4,6 tys. zł, mając lat 60 - około 9,6 tys. zł, a w wieku 65 lat - około 11,5 tys zł. Zgromadzony kapitał i świadczenie ZUS na podstawie wartości konta wyliczy emeryturę, dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym, uśrednione dla kobiet i mężczyzn. Obecnie, osoba w wieku 60 lat przeciętnie ma przed sobą jeszcze niemal 19 lat życia, a w wieku 65 lat - nieco ponad 16 lat. Jednak dalsze trwanie życia się wydłuża i za 40 lat, według prognoz demograficznych, Polacy w wieku 60 lat będą mieli przed sobą (statystycznie rzecz ujmując) niemal 24 lata życia, a w wieku 65 lat - niemal 20 lat. Oznacza to, że w porównaniu z obecnymi statystykami dalsze trwanie życia może się wydłużyć o około 4 lata. Jeżeli Osoba X. przejdzie na emeryturę, mając 60 lat, jej kapitał w ZUS, podzielony przez dalsze trwanie życia w tym wieku, da jej emeryturę około 1,7 tysiąca złotych miesięcznie (czyli 18 proc. jej ostatnich zarobków). Jeśli natomiast przejdzie na emeryturę mając 65 lat - dostanie 2,4 tys. zł (około 22 proc. ostatnich zarobków). Nie wiadomo niestety, jaka będzie treść ustawy określającej zasady wyliczenia i wypłat emerytury z drugiego filaru i dlatego trudno przedstawić symulacje wysokości emerytury dożywotniej. Jeżeli zastosować tę samą formułę, co w przypadku ZUS, Osoba X. jako emeryt może oczekiwać świadczenia na poziomie około 1,1 tys. zł w wieku 60 lat i 1,7 tys. zł w wieku 65 lat. W tym wyliczeniu przyjęto, że koszty instytucji wypłacającej emerytury wyniosą około 3 proc. zgromadzonych oszczędności. Różnice w wielkości emerytury osoby 60- i 65-letniej będą większe, jeżeli zastosowano zróżnicowane tablice dalszego trwania życia - odrębne dla mężczyzn i kobiet. Na takie zróżnicowanie pozwalał projekt ustawy o zakładach emerytalnych. Zakładano w nim również, że koszty zakładów emerytalnych, czyli instytucji wypłacających emerytury dożywotnie, mogą wynieść nawet do 7 proc. zgromadzonych oszczędności. Im wyższe będą koszty wypłaty emerytur, tym oczywiście niższe emerytury. Trwa dyskusja nad tym, jaki powinien być kształt instytucji wypłacającej emerytury, aby po pierwsze, ograniczyć koszty, a po drugie, wypłacać świadczenia niezależne od płci. Istotne różnice Kobiety, przechodzące na emeryturę w nowym systemie, będą miały niższe świadczenia z dwóch powodów. Po pierwsze, mniej gromadzą na swoim koncie, a każdy rok przepracowany dłużej, to istotnie wyższy kapitał. Po drugie - dłużej pobierają emeryturę, co oznacza, że ich oszczędności emerytalne trzeba podzielić na więcej lat niż w przypadku mężczyzn. Połączenie tych dwóch przyczyn powoduje, iż kobiety przechodzące ma emeryturę 5 lat wcześniej mogą mieć nawet o 50 proc. niższe świadczenia niż mężczyźni z takimi samymi zarobkami. Poza tym, co nie zostało uwzględnione w symulacji, kobiety mają niższe zarobki niż mężczyźni i częściej przerywają pracę, aby na przykład opiekować się dziećmi. W nowym systemie emerytalnym budżet państwa płaci składki za urlopy macierzyńskie i wychowawcze. Ale w przypadku urlopów wychowawczych składkę płaci się od minimalnego wynagrodzenia. Symulacje dotyczące wysokości przyszłych emerytur opierają się na bardzo wielu założeniach dotyczących sytuacji ekonomicznej, kształtowania się wysokości wynagrodzeń, zatrudnienia, stopy zwrotu na rynku kapitałowym. Konieczne jest również uwzględnienie prognoz demograficznych, dotyczących dalszego trwania życia osób przechodzących na emeryturę. Dlatego informacje tego typu należy traktować jedynie jako bardzo ogólne próby przewidzenia przyszłych świadczeń. Wyniki w dużej mierze zależą od przyjętych założeń. Jeżeli na przykład założymy, że wynagrodzenia i stopa zwrotu na rynku kapitałowym rosną o jeden punkt procentowy szybciej, wysokość przyszłej emerytury, z obu filarów razem wynosić może 4,4 tys. zł (32 proc. ostatnich zarobków) w wieku 60 lat i 7,5 tys. zł (43 proc. ostatnich zarobków) w wieku 65 lat - przy tych samych założeniach demograficznych. Różnice są więc istotne. Ważny kapitał początkowy Kolejną sprawą, na którą należy zwrócić uwagę, jest wiek osób, dla których przeprowadza się symulacje. Praktycznie wszystkie prowadzone i publikowane analizy dotyczą osób, które w całości oszczędzają w nowym systemie emerytalnym, czyli rozpoczęły pracę po 1998 r. Dzisiaj mają one niewiele ponad 20 lat. W przypadku osób starszych, które przed 1999 rokiem pracowały, wysokość emerytury zależeć będzie nie tylko od tego, co zgromadzą na koncie, ale też od kapitału początkowego. Kapitał ten to nic innego jak emerytura należna danej osobie w starym systemie emerytalnym na koniec 1998 r. Im starsza w dniu wejścia w życie reformy była osoba, tym wyższy będzie jej kapitał początkowy. Jeżeli ktoś ma dzisiaj 40-50 lat, może się spodziewać emerytury w relacji do zarobków wyższej niż 20-30-latkowie. Emerytury tych osób będą również wyższe, dlatego że w ich przypadku dalsze trwanie życia w wieku emerytalnym będzie niższe niż prognozowane na rok 2040. To tylko symulacje Na koniec należy podkreślić - wszelkie wyliczenia prezentowane zarówno w tym artykule, jak i przez różne urzędy czy instytucje mają charakter symulacji. Oparte są na założeniach odzwierciedlających pewne wyobrażenie przyszłości, prezentowane przez te instytucje. Symulacje mogą pokazać pewne trendy czy generalny kierunek zmian, natomiast nie odpowiedzą na pytanie, czy emerytura będzie wynosić dokładnie pewien procent wynagrodzenia. Podstawowym warunkiem godziwej wysokości emerytur w przyszłości jest odpowiedni wzrost gospodarczy, który spowoduje, że nasze zarobki i emerytury będą miały większą wartość niż teraz. Autorka współpracuje z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową Waloryzacja w ZUS W ZUS składka zapisywana jest na koncie, które co kwartał jest waloryzowane. Skala waloryzacji to stopa inflacji powiększona o 75 proc. realnego wzrostu "sumy podstaw wymiaru składek", czyli sumy wynagrodzeń wszystkich ubezpieczonych, od których płaci się składki na ZUS. Na wielkość tę z jednej strony wpływa wysokość średniego wynagrodzenia, z drugiej - liczba ubezpieczonych. Na najbliższe lata zakładamy, że waloryzacja kont powinna odbywać się w tempie wyższym niż wzrost przeciętnego wynagrodzenia, gdyż zatrudnienie powinno rosnąć. Ponieważ w przyszłości prognozowane jest zmniejszenie się liczebności siły roboczej, spowodowane starzeniem się społeczeństwa, prawdopodobnie wskaźnik waloryzacji kont w dalszej perspektywie będzie niższy od wzrostu przeciętnego wynagrodzenia. Załóżmy, że będzie się kształtował na poziomie od około 7 proc. w 2002 r. do około 2,5-3 proc. po roku 2020. Oznacza to, że w wieku 60 lat osoba X. zgromadzi na swoim koncie niemal 410 tys. zł, a w wieku 65 lat - niemal 560 tys. zł. Widać tu istotną różnicę w kwocie oszczędności, która wynika przede wszystkim z przyrostu stanu konta spowodowanego jego waloryzacją. W wieku 61 lat na przykład osoba X. wpłaca na swoje konto około 12 tys. zł składek, a niemal drugie tyle dopisywane jest do jej konta w wyniku waloryzacji. W OFE: składki, prowizje i opłaty Od składki przekazanej przez ZUS powszechne towarzystwo emerytalne pobiera prowizję, obecnie jej przeciętna wysokość wynosi 6,8 proc. Zakładamy, że w dalszej perspektywie prowizja zmniejszy się do około 6 proc. Reszta przeliczana jest na jednostki rozrachunkowe i zasila rachunek osoby X. w OFE. Z oszczędności w funduszu potrącane są opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. Opłata za zarządzanie nie może być większa niż 0,6 proc. aktywów rocznie. Jeżeli ktoś zmienia fundusz emerytalny przed upływem dwóch lat od wstąpienia do funduszu, z jego oszczędności potrącona zostanie opłata za transfer. Przy założeniu, że stopa zwrotu z funduszy emerytalnych, po odjęciu opłaty za zarządzanie, będzie kształtować się na poziomie od 9 proc. w 2002 r. do 3,4 proc. po 2020 r., kiedy osoba X. osiągnie 60 lat, zgromadzi na swoim koncie ponad 300 tys. zł, a w wieku 65 lat - ponad 400 tys. zł. Jeżeli od jej składki nie byłyby pobierane żadne opłaty, zgromadzony kapitał w wieku 60 lat byłby o około 70 tys. większy, a w wieku 65 lat - o około 100 tys. większy. Zmniejszenie opłat pobieranych przez PTE zwiększyłoby nasze emerytury. Należy szukać możliwości redukcji tych opłat przez racjonalizację kosztów funkcjonowania instytucji drugiego filaru. Oszczędności można osiągnąć przez nowelizację przepisów ustawowych, które nakładają na PTE dodatkowe koszty. Przepisy te można dostosować tak, aby - nie obniżając bezpieczeństwa oszczędności emerytalnych - zmniejszyć koszty ogólne. To powinno prowadzić do obniżki opłat, a wówczas oszczędności emerytalne powinny być wyższe. AGNIESZKA CHŁOŃ
Z symulacji dotyczących wysokości przyszłych emerytur wynika, że będą one bardzo niskie, zwłaszcza w przypadku kobiet. W nowym systemie każdy ubezpieczony ma dwa konta – jedno w ZUS, a drugie w OFE. Składki zapisywane na koncie w ZUS są co kwartał waloryzowane. OFE od otrzymanej składki pobiera prowizję, opłaty za zarządzanie, dla depozytariusza oraz prowizje maklerskie. ZUS wyliczy wartość emerytury dzieląc stan konta przez średnie dalsze trwanie życia. Podobnie będzie prawdopodobnie w przypadku OFE, choć odpowiednia ustawa nie została jeszcze uchwalona. Kobiety w nowym systemie narażone są na niższe świadczenia. Nawet przy jednakowych zarobkach kobieta może mieć emeryturę o 50% niższą od mężczyzny. Większość symulacji dotyczy osób, które w całości będą oszczędzać w nowym systemie. Osoby, które pracowały przed 1999 r., otrzymają świadczenie zależne nie tylko od zgromadzonych środków, ale też tzw. kapitału początkowego. Trzeba pamiętać, że wszystkie symulacje stanowią jedynie prognozy, a nie ścisłe wyliczenia.
Albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za zagrożenie niewinnego człowieka Dwa złe rozwiązania RYS. PAWEŁ GAŁKA MICHAŁ WOJCIECHOWSKI Za karą śmierci i przeciw niej napisano już prawie wszystko. Brak jednak świadomości, że każde rozstrzygnięcie tej kwestii musi być złe i że nie da się uciec przed wyborem. Przeciwnie, stronnicy obu rozwiązań są z nich bezzasadnie zadowoleni. Trzeba więc przypomnieć ich wady. Przeciwnicy kary śmierci powołują się na wartość każdego życia ludzkiego - także życia przestępcy. Skoro jednak istnieją armie gotowe zabijać napastników, zasada ta w życiu politycznym i społecznym i tak jest raczej pewnym idealnym punktem odniesienia niż postulatem możliwym do pełnej realizacji. Wolno więc pytać, jak dalece da się tę zasadę stosować i czy rzeczywiście dotyczy ona kary śmierci dla morderców. W szczególności trzeba rozróżnić indywidualne wyrzeczenie się przemocy, zemsty, a nawet obrony własnej - męczeński heroizm moralny - oraz takie same postępowanie w kontekście obrony społeczności, czyli innych ludzi. Władza "nie na próżno nosi miecz" W chrześcijaństwie przykazanie "nie zabijaj" i postawa Jezusa inspirowały już w starożytności głosy przeciwko karze śmierci, podobnie jak przeciw służbie wojskowej. Nie próbowano wszakże z miłosierdzia dla przestępców ani z pacyfizmu czynić zasady prawnej, przeciwnie, św. Paweł napisał, że władza "nie na próżno nosi miecz", aprobując tym samym ius gladii. Dlatego katechizm Kościoła katolickiego (wersja poprawiona) stwierdza, że właśnie ze względu na ochronę życia ludzkiego przed napastnikiem "tradycyjne nauczanie Kościoła nie wyklucza zastosowania kary śmierci" - choć każdy człowieka wiary pragnąłby, żeby nie była potrzebna. Sprzeciwiając się karze śmierci, wskazuje się też na wyższość miłosierdzia nad sprawiedliwością. Jak jednak być miłosiernym kosztem sprawiedliwości? Łagodzenie kar zbrodniarzom może być rażącą krzywdą dla ofiary zbrodni i jej rodziny. A przecież sprawiedliwość, wedle starożytnej jeszcze definicji, wymaga oddania każdemu, co się mu należy (tak to ujmował na przykład Seneka). Biblia przestrzega przed lekkomyślną pobłażliwością dla występnego, która czyni go gorszym. "Istnieje tylko jedna rzecz gorsza od niesprawiedliwości, a jest nią sprawiedliwość bez miecza w dłoni" (Oscar Wilde). Dwie powinności Powinnością prawa i sędziego jest więc wymierzanie sprawiedliwych kar, powinnością kapłana czy moralisty apel o miłosierdzie, ale nie wiązanie sędziemu rąk przez nowy dogmat, karze śmierci przeciwny - którego notabene w religii katolickiej być nie może, skoro tradycyjne nauczanie mówi inaczej. Chrześcijanin może prosić o ułaskawienie skazanych, ale nie może zabraniać państwu spełniania jego obowiązków. Jest też podejrzane, że prawo do wybaczania zbrodniarzom przywłaszcza sobie władza, a pokrzywdzonych nikt o zdanie nie pyta, lecz traktuje jak pionki w grze między państwem a przestępcami. Przejawem takiej mentalności jest też charakterystyczne dla ludzi władzy lekceważenie opinii społecznej, domagającej się surowszych kar. Są widać zwolennikami demokracji tylko wtedy, gdy im wygodnie. Dodajmy, że jeżeli zasadę ochrony życia stosować konsekwentnie w prawie państwowym, powinna ona przede wszystkim wykluczać aborcję, zabijanie absolutnie niewinnych dzieci nienarodzonych. Gdy zatem w krajach bez kary śmierci aborcja jest dozwolona, trudno nie podejrzewać twórców takiego systemu o brak logiki, a ich argumentów moralnych o obłudę. Przeciwnicy kary śmierci twierdzą, że jej obecność w kodeksie nic nie daje, gdyż nie odstrasza potencjalnych morderców. Gdyby jednak tak było, przestępcy musieliby być ludźmi w ogóle nie liczącymi się z ryzykiem, co nie wydaje się możliwe, nawet jeśli liczą się z nim mało. Badania przytaczane na poparcie powyższej tezy są chybione od samego początku. Jeśli danego roku w Ameryce na szesnaście tysięcy zabójstw przypadło czterdzieści wykonanych wyroków, trudno, by przestępcy się przelękli. Taki odsetek mógłby zmniejszyć liczbę zabójstw o jedną czterechsetną, czego żadna statystyka nie wykryje. Ponadto na liczbę przestępstw wpływ ma wiele czynników. Jednak gdy w Nowym Jorku wykonano kilka wyroków śmierci, a media to nagłośniły, zabójstw przez pewien czas było mniej. Kara śmierci odstrasza, jeśli potencjalny zabójca wie, iż może być wykonana, a nie że istnieje tylko na papierze. Dlatego w Polsce już dawno straciła taki walor, zanim ją zniesiono. Często słyszy się, że odstrasza nie surowość kary, lecz jej nieuchronność; ma to uzasadniać łagodzenie kar w ogóle. Jest to wszakże oczywiste uproszczenie. Jeśli za defraudację paru milionów dolarów karać - nieuchronnie - najwyżej rokiem humanitarnego więzienia, skuteczność będzie znikoma. Potrzebna jest i dotkliwość kary, i sprawne ściganie. Prawdopodobnie kara dziesięciu lat więzienia wymierzana w co drugim przypadku działa podobnie jak nieuchronne pięć lat. Najpierw większa skuteczność, potem złagodzenie Następnie, gdy skuteczność wymiaru sprawiedliwości jest, jak u nas, niska, teoretyzowanie na temat kary obniżonej, ale nieuchronnej, zakrawa na kpinę. Trzeba najpierw zwiększyć skuteczność, potem łagodzić kary. Na razie przepisy stwarzają sporo okazji proceduralnych i interpretacyjnych do wykręcenia się od kary, a wyroki faktycznie odsiedziane są dużo niższe od orzeczonych. Czemu to ma służyć, nie wiadomo - mydleniu oczu społeczeństwa? ułatwieniu zarządzania więzieniami? Takie prawo budzi w bandytach poczucie bezkarności. Zatłukszy ofiarę kijami, mordercy mogą odpowiadać tylko za pobicie ze skutkiem śmiertelnym i wyjść po odsiedzeniu dwóch trzecich kilkuletniego wyroku. Co gorsza, gdy tłumaczy się w powyższy sposób łagodzenie kodeksu karnego, jednocześnie zaostrza się wiele rodzajów kar, tyle że nakładanych nie na kryminalistów, a na zwykłych obywateli, mnoży się też ograniczenia ich dotyczące. Zwielokrotnia się - dla większej skuteczności! - mandaty i grzywny skarbowe. Zbudowanie domu na własnym terenie, ale bez zgody urzędników karze się rozbiórką. Gdyby zaproponować palenie domów podpalaczy, autorytety moralne zatrzęsłyby się z oburzenia. Widząc to, zwykły człowiek może sobie zadać pytanie, z kim rządzący trzymają? Trazymach u Platona powiada: "Zohydzają sprawiedliwość w obawie, że zostanie im wymierzona". Jest też godne uwagi, że rosną kary nakładane przez władzę wykonawczą, a wiąże się ręce sądom. Drugi biegun Na drugim biegunie mamy stosowanie kary śmierci. Jej zło jest zapewne bardziej oczywiste i znane, w wyniku czego w krajach cywilizowanych mamy tendencję do jej znoszenia. Zresztą zwolennicy kary śmierci na ogół nie przeczą, że jest ona rzeczą okropną, tyle że uznają ją za przykrą konieczność. Karząc śmiercią, zabija się człowieka, zatrudniając kata. Istnieje ryzyko śmierci niewinnego. Zabija się rozmyślnie, i to wtedy, gdy uwięziony przestępca nie stanowi już większego zagrożenia. Tradycja chrześcijańska mówi, żeby nie rewanżować się złu, przeciwnie, by zwyciężać zło dobrem, i chce podporządkować życie społeczne ideałom moralnym. Wybór stojący przed politykiem, prawodawcą, sędzią jest zatem taki: albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za dodatkowe realne (choć trudne do zmierzenia) zagrożenie anonimowego niewinnego człowieka w obliczu zbrodni, za zaniedbanie obrony współobywateli, za nadstawianie ich - nie swojego - policzka. Tertium non datur. Dylemat moralnie dotkliwy, ale nieunikniony. Kto takiemu wyborowi nie umie stawić czoła, nie powinien po prostu powyższych funkcji spełniać, lecz zająć się jakąś spokojną pracą albo bawieniem wnucząt, ewentualnie ograniczyć się do kaznodziejskiej publicystyki. Niestety, najwygodniej jest wielu rządzącym nie brać odpowiedzialności za nic, przeczyć istnieniu problemu i głosić swój humanitaryzm, gdy zwykły człowiek lęka się przestępcy coraz bardziej - i nie bez racji. Autor jest teologiem świeckim, profesorem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
Za karą śmierci i przeciw niej napisano już prawie wszystko. Brak jednak świadomości, że każde rozstrzygnięcie tej kwestii musi być złe i że nie da się uciec przed wyborem. Przeciwnie, stronnicy obu rozwiązań są z nich bezzasadnie zadowoleni. Przeciwnicy kary śmierci powołują się na wartość każdego życia ludzkiego. Skoro jednak istnieją armie gotowe zabijać napastników, zasada ta w życiu politycznym i społecznym i tak jest raczej pewnym idealnym punktem odniesienia niż postulatem możliwym do pełnej realizacji.Na drugim biegunie mamy stosowanie kary śmierci. Jej zło jest zapewne bardziej oczywiste i znane, w wyniku czego w krajach cywilizowanych mamy tendencję do jej znoszenia. Zresztą zwolennicy kary śmierci na ogół nie przeczą, że jest ona rzeczą okropną, tyle że uznają ją za przykrą konieczność.Karząc śmiercią, zabija się człowieka. Istnieje ryzyko śmierci niewinnego. Zabija się rozmyślnie wtedy, gdy uwięziony przestępca nie stanowi już większego zagrożenia. Wybór stojący przed politykiem, prawodawcą, sędzią jest taki: albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za dodatkowe realne zagrożenie anonimowego niewinnego człowieka w obliczu zbrodni, za zaniedbanie obrony współobywateli, za nadstawianie ich - nie swojego - policzka. Kto takiemu wyborowi nie umie stawić czoła, nie powinien po prostu powyższych funkcji spełniać. Niestety, najwygodniej jest wielu rządzącym nie brać odpowiedzialności za nic, przeczyć istnieniu problemu i głosić swój humanitaryzm, gdy zwykły człowiek lęka się przestępcy coraz bardziej.
Albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za zagrożenie niewinnego człowieka Dwa złe rozwiązania RYS. PAWEŁ GAŁKA MICHAŁ WOJCIECHOWSKI Za karą śmierci i przeciw niej napisano już prawie wszystko. Brak jednak świadomości, że każde rozstrzygnięcie tej kwestii musi być złe i że nie da się uciec przed wyborem. Przeciwnie, stronnicy obu rozwiązań są z nich bezzasadnie zadowoleni. Trzeba więc przypomnieć ich wady. Przeciwnicy kary śmierci powołują się na wartość każdego życia ludzkiego - także życia przestępcy. Skoro jednak istnieją armie gotowe zabijać napastników, zasada ta w życiu politycznym i społecznym i tak jest raczej pewnym idealnym punktem odniesienia niż postulatem możliwym do pełnej realizacji. Wolno więc pytać, jak dalece da się tę zasadę stosować i czy rzeczywiście dotyczy ona kary śmierci dla morderców. W szczególności trzeba rozróżnić indywidualne wyrzeczenie się przemocy, zemsty, a nawet obrony własnej - męczeński heroizm moralny - oraz takie same postępowanie w kontekście obrony społeczności, czyli innych ludzi. Władza "nie na próżno nosi miecz" W chrześcijaństwie przykazanie "nie zabijaj" i postawa Jezusa inspirowały już w starożytności głosy przeciwko karze śmierci, podobnie jak przeciw służbie wojskowej. Nie próbowano wszakże z miłosierdzia dla przestępców ani z pacyfizmu czynić zasady prawnej, przeciwnie, św. Paweł napisał, że władza "nie na próżno nosi miecz", aprobując tym samym ius gladii. Dlatego katechizm Kościoła katolickiego (wersja poprawiona) stwierdza, że właśnie ze względu na ochronę życia ludzkiego przed napastnikiem "tradycyjne nauczanie Kościoła nie wyklucza zastosowania kary śmierci" - choć każdy człowieka wiary pragnąłby, żeby nie była potrzebna. Sprzeciwiając się karze śmierci, wskazuje się też na wyższość miłosierdzia nad sprawiedliwością. Jak jednak być miłosiernym kosztem sprawiedliwości? Łagodzenie kar zbrodniarzom może być rażącą krzywdą dla ofiary zbrodni i jej rodziny. A przecież sprawiedliwość, wedle starożytnej jeszcze definicji, wymaga oddania każdemu, co się mu należy (tak to ujmował na przykład Seneka). Biblia przestrzega przed lekkomyślną pobłażliwością dla występnego, która czyni go gorszym. "Istnieje tylko jedna rzecz gorsza od niesprawiedliwości, a jest nią sprawiedliwość bez miecza w dłoni" (Oscar Wilde). Dwie powinności Powinnością prawa i sędziego jest więc wymierzanie sprawiedliwych kar, powinnością kapłana czy moralisty apel o miłosierdzie, ale nie wiązanie sędziemu rąk przez nowy dogmat, karze śmierci przeciwny - którego notabene w religii katolickiej być nie może, skoro tradycyjne nauczanie mówi inaczej. Chrześcijanin może prosić o ułaskawienie skazanych, ale nie może zabraniać państwu spełniania jego obowiązków. Jest też podejrzane, że prawo do wybaczania zbrodniarzom przywłaszcza sobie władza, a pokrzywdzonych nikt o zdanie nie pyta, lecz traktuje jak pionki w grze między państwem a przestępcami. Przejawem takiej mentalności jest też charakterystyczne dla ludzi władzy lekceważenie opinii społecznej, domagającej się surowszych kar. Są widać zwolennikami demokracji tylko wtedy, gdy im wygodnie. Dodajmy, że jeżeli zasadę ochrony życia stosować konsekwentnie w prawie państwowym, powinna ona przede wszystkim wykluczać aborcję, zabijanie absolutnie niewinnych dzieci nienarodzonych. Gdy zatem w krajach bez kary śmierci aborcja jest dozwolona, trudno nie podejrzewać twórców takiego systemu o brak logiki, a ich argumentów moralnych o obłudę. Przeciwnicy kary śmierci twierdzą, że jej obecność w kodeksie nic nie daje, gdyż nie odstrasza potencjalnych morderców. Gdyby jednak tak było, przestępcy musieliby być ludźmi w ogóle nie liczącymi się z ryzykiem, co nie wydaje się możliwe, nawet jeśli liczą się z nim mało. Badania przytaczane na poparcie powyższej tezy są chybione od samego początku. Jeśli danego roku w Ameryce na szesnaście tysięcy zabójstw przypadło czterdzieści wykonanych wyroków, trudno, by przestępcy się przelękli. Taki odsetek mógłby zmniejszyć liczbę zabójstw o jedną czterechsetną, czego żadna statystyka nie wykryje. Ponadto na liczbę przestępstw wpływ ma wiele czynników. Jednak gdy w Nowym Jorku wykonano kilka wyroków śmierci, a media to nagłośniły, zabójstw przez pewien czas było mniej. Kara śmierci odstrasza, jeśli potencjalny zabójca wie, iż może być wykonana, a nie że istnieje tylko na papierze. Dlatego w Polsce już dawno straciła taki walor, zanim ją zniesiono. Często słyszy się, że odstrasza nie surowość kary, lecz jej nieuchronność; ma to uzasadniać łagodzenie kar w ogóle. Jest to wszakże oczywiste uproszczenie. Jeśli za defraudację paru milionów dolarów karać - nieuchronnie - najwyżej rokiem humanitarnego więzienia, skuteczność będzie znikoma. Potrzebna jest i dotkliwość kary, i sprawne ściganie. Prawdopodobnie kara dziesięciu lat więzienia wymierzana w co drugim przypadku działa podobnie jak nieuchronne pięć lat. Najpierw większa skuteczność, potem złagodzenie Następnie, gdy skuteczność wymiaru sprawiedliwości jest, jak u nas, niska, teoretyzowanie na temat kary obniżonej, ale nieuchronnej, zakrawa na kpinę. Trzeba najpierw zwiększyć skuteczność, potem łagodzić kary. Na razie przepisy stwarzają sporo okazji proceduralnych i interpretacyjnych do wykręcenia się od kary, a wyroki faktycznie odsiedziane są dużo niższe od orzeczonych. Czemu to ma służyć, nie wiadomo - mydleniu oczu społeczeństwa? ułatwieniu zarządzania więzieniami? Takie prawo budzi w bandytach poczucie bezkarności. Zatłukszy ofiarę kijami, mordercy mogą odpowiadać tylko za pobicie ze skutkiem śmiertelnym i wyjść po odsiedzeniu dwóch trzecich kilkuletniego wyroku. Co gorsza, gdy tłumaczy się w powyższy sposób łagodzenie kodeksu karnego, jednocześnie zaostrza się wiele rodzajów kar, tyle że nakładanych nie na kryminalistów, a na zwykłych obywateli, mnoży się też ograniczenia ich dotyczące. Zwielokrotnia się - dla większej skuteczności! - mandaty i grzywny skarbowe. Zbudowanie domu na własnym terenie, ale bez zgody urzędników karze się rozbiórką. Gdyby zaproponować palenie domów podpalaczy, autorytety moralne zatrzęsłyby się z oburzenia. Widząc to, zwykły człowiek może sobie zadać pytanie, z kim rządzący trzymają? Trazymach u Platona powiada: "Zohydzają sprawiedliwość w obawie, że zostanie im wymierzona". Jest też godne uwagi, że rosną kary nakładane przez władzę wykonawczą, a wiąże się ręce sądom. Drugi biegun Na drugim biegunie mamy stosowanie kary śmierci. Jej zło jest zapewne bardziej oczywiste i znane, w wyniku czego w krajach cywilizowanych mamy tendencję do jej znoszenia. Zresztą zwolennicy kary śmierci na ogół nie przeczą, że jest ona rzeczą okropną, tyle że uznają ją za przykrą konieczność. Karząc śmiercią, zabija się człowieka, zatrudniając kata. Istnieje ryzyko śmierci niewinnego. Zabija się rozmyślnie, i to wtedy, gdy uwięziony przestępca nie stanowi już większego zagrożenia. Tradycja chrześcijańska mówi, żeby nie rewanżować się złu, przeciwnie, by zwyciężać zło dobrem, i chce podporządkować życie społeczne ideałom moralnym. Wybór stojący przed politykiem, prawodawcą, sędzią jest zatem taki: albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za dodatkowe realne (choć trudne do zmierzenia) zagrożenie anonimowego niewinnego człowieka w obliczu zbrodni, za zaniedbanie obrony współobywateli, za nadstawianie ich - nie swojego - policzka. Tertium non datur. Dylemat moralnie dotkliwy, ale nieunikniony. Kto takiemu wyborowi nie umie stawić czoła, nie powinien po prostu powyższych funkcji spełniać, lecz zająć się jakąś spokojną pracą albo bawieniem wnucząt, ewentualnie ograniczyć się do kaznodziejskiej publicystyki. Niestety, najwygodniej jest wielu rządzącym nie brać odpowiedzialności za nic, przeczyć istnieniu problemu i głosić swój humanitaryzm, gdy zwykły człowiek lęka się przestępcy coraz bardziej - i nie bez racji. Autor jest teologiem świeckim, profesorem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.
Za karą śmierci i przeciw niej napisano już prawie wszystko. Brak jednak świadomości, że każde rozstrzygnięcie tej kwestii musi być złe i że nie da się uciec przed wyborem. jeżeli zasadę ochrony życia stosować konsekwentnie, powinna ona wykluczać aborcję. Gdy zatem w krajach bez kary śmierci aborcja jest dozwolona, trudno nie podejrzewać twórców takiego systemu o brak logiki, a ich argumentów moralnych o obłudę. Wybór stojący przed politykiem, prawodawcą, sędzią jest zatem taki: albo się bierze odpowiedzialność za czynności kata, albo za dodatkowe realne (choć trudne do zmierzenia) zagrożenie anonimowego niewinnego człowieka w obliczu zbrodni, za zaniedbanie obrony współobywateli, za nadstawianie ich - nie swojego - policzka. Tertium non datur.
TECHNOLOGIE Cyborgi przestają być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych Komputer sterowany myślą ZBIGNIEW WOJTASIŃSKI Ludzie całkowicie sparaliżowani będą mogli samą myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Niezwykle czułe detektory, odczytujące wybrane fale mózgowe, testowane są w laboratoriach USA, Japonii i Europy. Do łączności z urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać jakąkolwiek aktywność układu nerwowego - sygnały elektryczne wytwarzane ruchami gałek ocznych lub impulsy nerwów mięśni. Jeszcze niedawno wszelkie rozważania na ten temat były domeną wyłącznie autorów powieści fantastycznonaukowych. Obecnie uczeni w kilkunastu ośrodkach prześcigają się w konstruowaniu urządzeń coraz sprawniej wykrywających komunikaty myślowe. Neurolodzy Uniwersytetu Emory w Atlancie wypróbowali u dwóch pacjentów system pozwalający sterować kursorem na ekranie monitora - bez pośrednictwa "myszy" lub klawiatury. Prof. Roy Bakaya wszczepił im do ośrodka ruchowego implanty krzemowe w kształcie stożka, zawierające miniaturowe elektrody. Po obrośnięciu komórkami nerwowymi rejestrują fale mózgu przesyłane do komputera poprzez przekaźnik umieszczony tuż pod czaszką. Chory musi tylko skoncentrować uwagę na kursorze, by go przestawić w górę lub w dół, na prawo i na lewo - w to miejsce na ekranie, gdzie umieszczone są wybrane zdania i polecenia. Elektrody w mózgu Komunikowanie się przy użyciu takiego systemu jest dość żmudne i kłopotliwe, ale wyłącznie dla ludzi zdrowych. Dla osób całkowicie sparaliżowanych, nie mogących wykonywać żadnych ruchów, nawet mięśniami twarzy, jest jedynym sposobem porozumiewania. Przykładem jest 57-letni mężczyzna, unieruchomiony po udarze mózgu, posługujący się nim od kilku miesięcy. Urządzenie ma jednak tę wadę, że wymaga użycia wszczepów, grożących powstaniem infekcji i uszkodzeniem mózgu. W przyszłości większe zastosowanie znajdą zapewne bardziej wyrafinowane detektory fal mózgowych, wyposażonych w elektrody umieszczane na skórze głowy. Kilka takich rozwiązań jest testowanych w USA, Niemczech oraz Japonii. Tygodnik "New Scientist" informuje, że Niels Birbaumer z uniwersytetu w Tybindze opracował system wyposażony w elektrody umieszczane na głowie chorego - w sąsiedztwie ośrodka ruchowego. W tym obszarze mózgu są wytwarzane fale, które łatwiej rejestrować niż np. fale alfa, nie zawsze wychwytywane przez elektroencefalogram (EEG). Odpowiednio je modulując można przemieszczać kursor, np. na poszczególne litery widniejące w kilku rzędach na monitorze. Kolejno można je tak wybierać, by budować całe zdania. Niestety, jest to dość żmudna praca: na zaznaczenie każdej litery lub spacji potrzeba 80 sekund, a na sformułowanie krótkiej wypowiedzi - aż pół godziny. W ten sposób w Niemczech porozumiewa się już trzech pacjentów cierpiących na SLA - stwardnienie zanikowe boczne. Choroba ta atakuje komórki mózgu i rdzeń kręgowy (tzw. neurony ruchowe przekazujące impulsy do mięśni rąk i nóg). W ciągu kilku lat może doprowadzić do znacznego zaniku mięśni, całkowitej utraty sprawności i kontroli własnego ciała, a w końcu - do śmierci. Elektroniczna telepatia Sterowanie komputerem samą myślą stało się możliwe, gdy uczeni lepiej opanowali skomplikowane odczytywanie i werbalizację sygnałów ludzkiego mózgu. Pomogły w tym bardziej czułe detektory, a także urządzenia pozwalające wyselekcjonować wybrane impulsy elektryczne spośród tysiąca innych, jakie wytwarzane są przez układ nerwowy człowieka, np. podczas ruchu gałką oczną, mrugania powiekami czy połykania śliny. Wyłowione sygnały trzeba jeszcze przetworzyć w konkretne polecenia, np. "przesunąć kursor" na ekranie lub "nacisnąć klawisz" klawiatury. Pierwsze prace nad takimi urządzeniami rozpoczęto już w latach 60., ale obiecujące efekty uzyskano dopiero 30 lat później - na początku lat 90. Dr Norio Fujimaki z ośrodka badawczego Fujitsu w Jokohamie próbował przed kilkoma laty za pośrednictwem elektroencefalogramu wyłowić w mózgu sygnały pojawiające się, gdy pojawi się w nim myśl np. o literze "A". Podobno nawet udało mu się tego dokonać, ale opracowany przez niego system potrzebował aż 10 godzin, by rozpoznać samogłoskę. Lepsze efekty uzyskał dr Emanuel Donchin, amerykański uczony zatrudniony przez ośrodek badawczy Air Force. Zauważył on, że silniejszy sygnał powstaje wtedy, gdy chory rozpozna na monitorze pokazywane przypadkowo litery, o których myślał. Mózg emituje wtedy falę oznaczoną symbolem P-300, nazwaną tak, gdyż trwa zaledwie 300 tysięcznych sekundy od wywołania takiej myśli. System ten usprawnił dr Lawrence Farwell z laboratorium badań nad ludzkim mózgiem w Waszyngtonie: zamiast przypadkowych liter pokazywał na ekranie komputera matrycę z ułożonymi w kolumnach literami oraz kilkoma komendami. Podłączeni do systemu sparaliżowani pacjenci układali zdania, które po komendzie "talk" były odczytywane przez syntetyzator mowy. Podobne urządzenie, tym razem badaczy Uniwersytetu Tottori w pobliżu Osaki (również rejestrujące sygnały P-300), potrafi odczytywać pojedyncze słowa, jakie zaledwie na chwilę pojawiają się w umyśle człowieka. Komputer w ciągu 25 sekund porównuje je z kilkoma zakodowanymi w pamięci wzorami. Japońscy uczeni zapewniają, że jego możliwości będą coraz większe i coraz szybciej będzie potrafił odczytać polecenia pacjentów. Homoelektronicus Czy to oznacza, że kiedyś będzie można rozpoznać nie tylko pojedyncze sygnały, ale również myśli ludzi? Jeszcze niedawno takie pytanie byłoby niedorzeczne. Dziś naukowcy nie są już takimi sceptykami, tym bardziej że wprowadzane są coraz bardziej czułe detektory wyładowań elektrycznych oraz doskonalsze techniki badania mózgu. Tomografy oraz urządzenia do rezonansu magnetycznego pokazują, jaki fragment mózgu jest aktywny podczas różnych czynności umysłowych - czytania, liczenia, postrzegania lub wysiłku intelektualnego. Podejrzewa się, że istotną rolę odgrywają w nich fale mózgowe, które nie tylko są objawem tych czynności, ale zarazem integratorem neuronów znajdujących się w różnych ośrodkach mózgu, niezbędnych do ich wykonania. Co więcej, pojawiły się podejrzenia, że rejestrowanie biotencjałów mózgowych pozwala obrazować nieświadome procesy umysłowe związane z postrzeganiem, mową i motoryką. Sugerują to eksperymenty Stanislasa Dehaene'a z Narodowego Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych (INSERM) we Francji, opublikowane na łamach "Nature". Gdyby potwierdziły to kolejne badania, w przyszłości można byłoby zarówno odczytywać niektóre myśli ludzi, jak i wpływać na ich podświadomość. Aktywność elektryczną układu nerwowego można wykorzystać też do bezpośredniego komunikowania się człowieka z komputerem. Elektrody mocowane na głowie do odbioru sygnałów mózgu można umieścić też na skórze do rejestrowania impulsów wytwarzanych w mięśniach podczas skurczów. Dr David Warner, neurofizjolog Akademii Medycznej Loma Linda w Kalifornii, wspólnie ze specjalistami z Uniwersytetu Stanforda opracował urządzenie reagujące na ruchy mięśni twarzy. Zastosował je u sparaliżowanego, dziesięcioletniego chłopca, który po raz pierwszy po wypadku samochodowym mógł posługiwać się komputerem. Podobnie do sterowania urządzeniami elektronicznymi można wykorzystać ruchy gałek ocznych: wystarczy użyć detektory wychwytujące towarzyszące im niewielkie zmiany napięcia twarzy. Nie można zatem wykluczyć, że w przyszłości rakiety będzie można nakierować na cel jedynie wzrokiem. Powstaną systemy rejestrujące zmiany napięcia mięśni, sygnały w mózgu oraz ruch gałek ocznych powstające w razie jakiegoś zagrożenia. "Inteligentne" systemy będą w stanie je właściwie zinterpretować i błyskawicznie zareagować, by uchronić samolot lub samochód przed katastrofą. Phil Kennedy z Uniwersytety Emory chce wykorzystać umieszczane w mózgu implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi. Ma nadzieję, że odpowiednio koncentrując uwagę niepełnosprawni będą mogli wydawać polecenia przytwierdzonym do nóg miniaturowym generatorom impulsów elektrycznych wywołujących skurcz mięśni. W XXI w. cyborgi - istoty będące skrzyżowaniem biologii z elektroniką - przestaną być wyłącznie wymysłem autorów powieści fantastycznonaukowych.
Ludzie sparaliżowani będą mogli myślą sterować komputerem, by porozumieć się z otoczeniem. Neurolodzy Uniwersytetu Emory wypróbowali system pozwalający sterować kursorem bez pośrednictwa "myszy". Sterowanie komputerem myślą stało się możliwe, gdy uczeni opanowali odczytywanie i werbalizację sygnałów mózgu. Pomogły czułe detektory, także urządzenia pozwalające wyselekcjonować impulsy. Phil Kennedy chce wykorzystać implanty do poruszania kończyn sparaliżowanych ludzi.
Kościół i twórcy Czas wspólny i czas osobny RYS. JANUSZ KAPUSTA KATARZYNA KOŁODZIEJCZYK Mieliśmy spotkanie w wieży przy warszawskim kościele św. Anny na Krakowskim Przedmieściu, u księdza Wiesława Niewęgłowskiego. Zaledwie kilka osób. Był wczesny okres jaruzelskiej wojny. Nieoczekiwanie odezwał się dzwonek domofonu. Po chwili nasze obawy rozproszył Wiktor Woroszylski, który zjawił się niespodziewanie. Prosto z miejsca internowania. To nie przypadek sprawił, że zwolniony z interny poeta skierował swe kroki najpierw do księdza. Tak, jak nie było przypadkiem to, że zaledwie kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego twórcy polskiej kultury udali się do świątyń i znaleźli oparcie w Kościele. W Teatrze Dramatycznym trwały obrady niezależnego Kongresu Kultury Polskiej. Intelektualiści publicznie przełamywali państwowy, PRL-owski monopol w dziedzinie "nadbudowy". Już przeszło rok krzepiące słowo "Solidarność" dodawało odwagi, otwierało nowe możliwości i powoli docierało do najbardziej odległych miejsc w kraju. Aż do chwili, kiedy generał Wojciech Jaruzelski rozkazał pojmać w środku nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, tysiące mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności" i osadzić ich w miejscach odosobnienia. Naród się nie cofnie W niedzielę rano, 13 grudnia, uczestnicy Kongresu, którzy - nieświadomi nocnych wydarzeń - udali się do znajdującego się w pobliżu Teatru Dramatycznego kościoła Wszystkich Świętych na poranne nabożeństwo, by w ten sposób rozpocząć trzeci dzień obrad, sporządzali już listy pierwszych internowanych. Potem, Traktem Królewskim, przeszli do kościoła św. Anny. Tu złożyli podpisy pod pierwszymi protestami przeciwko aktowi bezprawia. Dwa dni później polski Episkopat oświadczył: "Nasz ból jest bólem Narodu, sterroryzowanego przez siłę wojska (...) Naród nie cofnie się i nie może zrezygnować z demokratycznej odnowy, która została ogłoszona w naszej Ojczyźnie." Następnego dnia padły pierwsze strzały. Zginęli górnicy. Nie były to strzały ostatnie, ani ostatnie śmiertelne ofiary stanu wojennego. Linia podziału niebezpiecznie się w kraju zaostrzyła. Dla Kościoła i dla tych, którym wojnę wydała partia komunistyczna, nastał czas odmowy i sprzeciwu. Ten czas był wspólny. Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski jeszcze w latach 60. Doktor teologii, wykładowca akademicki, publicysta i literat. Założył ruch "Odnowić Oblicze Ziemi". Do dziś jest duchowym opiekunem literatów i poetów, dziennikarzy i aktorów, ludzi nauki i intelektualistów. Próbę przedstawienia efektów swojej pracy i przemyśleń podjął ksiądz Wiesław w wydanej niedawno książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Czas przyciągania Pomyli się jednak ten, kto sądzi, że wydarzenia nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, stały się początkiem Nowego Przymierza, o jakim pisze ksiądz Niewęgłowski, lub że stało się to w dniu, w którym padły pierwsze strzały. Zaczęło się wcześniej. Wcześniej, niż sierpniowe dni 1980 roku, kiedy w czasie ciągnącego się bez końca strajku, stoczniowcy rozpoczynali kolejny niepewny dzień od Mszy Świętej Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Sam podjął wówczas w Warszawie nowe inicjatywy, otwierając podwoje Kościoła zrazu dla tych, którzy lubili sacrosongi, a dla poetów i miłośników poezji - Wieczory Jednego Wiersza. Potem były Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej i Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Warszawskie doświadczenie przybrało niebawem szerszy, krajowy wymiar. Takiemu rozumieniu roli Kościoła sprzyjał rozpoczynający się w tym czasie Sobór Watykański II, zarazem głęboki nurt umysłowy, który wywarł istotny wpływ na całe chrześcijaństwo. Kościół się otworzył. Stawał się mniej konfesyjny. Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę, bez ambicji - jak pisze ksiądz Wiesław - tworzenia jednego modelu kultury. Nie bez znaczenia był fakt, że Kościół przenosił już od pewnego czasu akcenty z tego, co było określane jako kultura katolicka, na to, co oznaczało kulturę chrześcijańską i humanistyczną. Początki zbliżenia twórców i Kościoła w Polsce, to w gruncie rzeczy czas mało znany, bądź - po części - zapomniany. Uważna lektura pracy księdza Niewęgłowskiego uzmysławia wagę rzeczy, które się dokonywały, a które sprawiły, że świecka elita elit z jednej strony oraz duchowni wraz z Kościołem z drugiej, stali się sobie bliżsi. Przytoczone fakty i zwięzły opis wspólnie podejmowanych przedsięwzięć, przedstawiony na 255 stronach i zestawiony w tablicach, jest przekonujący i robi wrażenie. Bez dysonansów Związki pomiędzy kulturą a religią są jednym z głównych tematów towarzyszących rozważaniom człowieka odkąd zaczął on myśleć. W pracy księdza Niewęgłowskiego są odniesienia do niektórych z tych rozważań. Autor przywołuje je z umiarem i ich świadomie nie pogłębia. W podobny sposób ksiądz odnosi się do poszczególnych koncepcji kultury. Więcej natomiast jest w książce wątków, które pozwalają zrozumieć ówczesny fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności czyli zaufania. W okresie stanu wojennego był to decydujący i rozstrzygający o danej osobie lub instytucji znak rozpoznawczy. Tu się wszystko zaczynało, bądź też kończyło. Dla ówczesnych opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Z jednej strony, wynikało to z samej jego natury. A w przypadku Polski - także z głębokiego związania religii z dziejami narodu. Począwszy od chrztu, poprzez trudny okres rozbiorów państwa, kiedy Kościół był dla Polaków Ojczyzną, czy potem - w czasach PRL - gdy prymas Stefan Wyszyński był więziony. W wysiłkach, zmierzających do przerwania monopolu marksistowskiej kultury w latach 60. i 70., kiedy polskie duchowieństwo występowało już z konkretną ofertą wobec twórców, Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Nic tak silnie nie przemawiało do narodu. Bo ciągle nie był wolny: "A wy, czy umiecie bronić tego, co stanowi ducha Narodu? Czy umiecie bronić cegieł i kamieni węgielnych naszej kultury ojczystej i rodzimej, moralności chrześcijańskiej? (...) Czy za miskę soczewicy, za kęs chleba i lęk o utratę posady nie sprzedajecie potężnych i wspaniałych dóbr?" - pytał prymas Stefan Wyszyński. Był wtedy rok 1974 i słowa prymasa znacznie wyprzedziły swój czas. Ale już wówczas - jak zauważa ksiądz Niewęgłowski - "związek twórców z Kościołem dokonywał się na dwóch płaszczyznach: obywatelskiej oraz religijnej". W tych kwestiach dysonansu nie było. Przesłanie Jana Pawła II, wyrażone podczas jego pierwszej pielgrzymki w ojczyźnie, w 1983 roku, kiedy więzienia były przepełnione, potwierdziło prawdę, wyrażoną przez Kardynała Tysiąclecia. Papież mówił wtedy: "Czuwam - to znaczy także czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. To imię nas wszystkich kosztuje." W programach, prezentowanych w trakcie Tygodni Kultury Chrześcijańskiej, uczestniczyli tłumnie nie tylko katolicy. Przybywał każdy, kto chciał się spotkać "z osobami, w których widziano autorytety swego czasu" - jak to ujął ksiądz Wiesław. Wśród tych autorytetów wielu nie było i nie stało się później katolikami, bądź ludźmi wierzącymi w innego Boga. Ale wszystkich ich łączyły "sprawy polskie" i poniekąd wartości uniwersalne. W ten sposób budowano wiarygodność. Wszak sceptycy i agnostycy byli doradcami w gdańskiej stoczni. Również bez nich nie byłoby czerwcowych wyborów w 1989 roku. Przenikliwość Kościoła Ma rację autor, gdy pisze, że lata 60. stanowiły przełom we wzajemnych związkach między kulturą a religią, choć oba te obszary mieściły się w dwóch różnych światach. W czasach PRL światy te stawały często przeciw sobie. Wielu twórców i intelektualistów zachęcałopolski naród do entuzjastycznej budowy komunizmu. Kto by wtedy pomyślał, że za niespełna dwadzieścia lat rozpocznie się strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina i że rozpocznie on czas odliczania ostatnich chwil komunizmu w Polsce i wokół niej. Kto mógł przewidzieć, że robotnicy udźwigną swoją rolę, bo tym razem nadejdzie wsparcie osób świeckich, wywodzących się z kręgów Kościoła i związanego z nimi środowiska intelektualistów, także tych, którzy byli daleko od wiary religijnej? Prezentowane przez nich na zamkniętych spotkaniach polityczne koncepcje nie były już od dawna buntem przeciwko totalitaryzmowi. Tam, w Gdańsku, razem ze stoczniowcami, opowiedzieli się publicznie za takim wyborem, który określał głębszy sens ludzkiego życia. Tego nikt, także duchowieństwo, nie było w stanie przewidzieć. A jednak Kościół jest przenikliwy. Jego rzeczywistość jest inna. Patrzy dalej i jest cierpliwy. Pewnie dlatego, kiedy nadszedł czas, Kościół był gotowy. To znaczy, w sierpniu, gdy powstawała "Solidarność", i potem, kiedy wprowadzono stan wojenny. I za każdym razem, gdy wahadło zdarzeń wychylało się niebezpiecznie poza granice wyznaczane przez PZPR, czy reżim Jaruzelskiego, wtedy szczególny rodzaj zawierzenia Kościołowi i osobom wywodzącym się z jego kręgów, miał na czym bazować. Stawał się swobodnym i naturalnym pogłębianiem zawiązanego we wcześniejszych latach Nowego Przymierza. Na czym to polegało? Nigdzie jednak autor nie precyzuje, w jakim sensie odwołuje się do tego pojęcia, choć zawarł je w tytule swej książki. Niewykluczone, że - wedle księdza Wiesława - sama zwartość jego pracy daje wystarczającą odpowiedź w przypadku wątpliwości. Być może, należy to uznać za zaletę, bo jak wszystkie sprawy między Bogiem a człowiekiem, także sprawy Przymierza wymykają się aptekarskim miarom. W Biblii i teologii Przymierze jest dwustronnym układem, jaki zawarł Bóg z człowiekiem. Najpierw w Starym, a potem w Nowym Testamencie. W tym dwustronnym układzie z góry przewagę ma miłosierna Boża inicjatywa. I w tym sensie Przymierze jest podstawą odnowienia tego związku na przyszłość z powodu niewierności człowieka. To odnowienie jest właśnie Nowym Przymierzem. Ma charakter trwały i zostało przypieczętowane przez Chrystusa, który jest jednocześnie jego poręczycielem. W ten sposób pojęcie Przymierza wyjaśniają ojcowie Benedyktyni z Tyńca w opracowaniu do Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i do Boga, o którym pisze ksiądz Niewęgłowski, nastąpiło nie tylko z tęsknoty do sacrum i z potrzeby Boga. Po części z powodu opresji, czy trudnych dla społeczeństwa okoliczności, a głównie z protestu przeciwko fałszowi i zakłamaniu. A jeżeli tak było, a przecież temu nie da się zaprzeczyć, to na pewno nie do takich kwestii chciałby autor zredukować sens zbliżenia twórców i Kościoła. Jego zdaniem, wiele osób "próbując działać w Kościele, nie przyjmowało do wiadomości jego duchowej rzeczywistości. (...) Nie można być w Kościele dlatego, że doznało się zawodu, czy rozczarowania poza nim". Trudno jednak oprzeć się myśli, że właśnie przybycie do świątyni agnostyków, czy osób chłodnych wobec wiary - choćby trwało tylko moment - mogło być, lub też jest największym zyskiem Kościoła. Że spotkanie Kościoła ze sceptykami jest wartością samą w sobie wielką. Dla osób niewierzących, bo zetknęli się z fenomenem siły, której nie znali, a którą wierni czerpali z innej, duchowej rzeczywistości; teraz także ci, którzy nie wierzyli w Boga, mogli sami osobiście mówić od ołtarza do wiernych i brać udział w akcie prawdy wobec uniwersalnych wartości, tak brutalnie zanegowanych przez władzę. Dla Kościoła takie spotkania były także szansą - bo umożliwiały lepsze rozpoznanie znaków czasu i być może pozwoliły zbliżyć się do zrozumienia tezy, że "prześladowania religijne w komunizmie nie pochodzą stąd, że jest on ateistyczny, ale stąd, że jest totalitarny" - jak przy innej okazji pisał w jednym ze swoich esejów Tadeusz Mazowiecki. Należałoby zatem zgodzić się ze stwierdzeniem, że zbliżenia te, niezależnie od tego, iż wielu twórców i intelektualistów opuściło świątynie, kiedy niebezpieczeństwo minęło, stanowią wspólną wartość. Tym bardziej że wiadomo, iż nie jest sztuką porozumieć się z przekonanymi, lecz z tymi, którzy naszych przekonań nie podzielają. Ksiądz Wiesław przyjmuje ten fakt do wiadomości, ale trudno nie wyczuć dystansu, z jakim takie przypadki traktuje. Niektórym zabrakło sił - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych, pozareligijnych. Ci, którzy przyszli dla Pana Boga, dla Pana Boga zostali - mówi ksiądz Niewęgłowski, komentując fakt, że drogi rozeszły się w wielu przypadkach po czerwcowych wyborach 1989 roku. Ale czy to znaczy, że Nowe Przymierze miało charakter niestały? Takiej tezy nie stawia, ale nie tai, że pogłębienie związku między twórcami a Kościołem "nie stało się sposobnością do pogłębionej refleksji metafizycznej o człowieku, o Bogu (...) być może niektórym zabrakło sił". Dystans, z jakim pisze o tych sprawach, bierze się stąd, że jego prawda jest prosta i bezapelacyjna: religia bez kultury zamienia się w zabobon, a kultura bez religii staje się tandetna i nie stanowi niczego. Tymczasem wiara, iż bez kontaktu z wiecznym źródłem sensu wszystko pozostaje puste, jest nie dla każdego twórcy jednakowo dostępna i przekonywająca. A jeśli tak jest, to nie przekonani powinni stać się wyzwaniem dla polskiego duchowieństwa. Ale się nim nie stali... Można założyć, że autorowi książki bardziej bliskie będzie stwierdzenie ojca Andrzeja Kłoczowskiego, który w jednym ze swoich szkiców pisał: "Nie jest możliwe budowanie kultury poza wartościami, nie tylko dlatego, że człowiek stale nimi - świadomie czy nieświadomie - oddycha, ale i dlatego, że wywodząc się z pnia praktycznego działania, sfera ludzkiej aktywności stale zakłada jakiś aksjologiczny fundament, jak prawdę chociażby". Podobnie - dodajmy - jak dobro i piękno, bez których twórczość nie może się obejść. "Niektórym nie starczyło sił..."? Z pewnością. Ale czy polskie duchowieństwo jest zadowolone z odpowiedzi Kościoła na sytuację, jaka powstała po wyborach 1989 roku? Wobec działań siłowych Pytanie prymasa Wyszyńskiego o miskę soczewicy stało się chlebem powszednim większości Polaków w czasie jaruzelskiej wojny. Znalazło się wielu, których pełna miska nie znęciła i wielu, którzy się nie ulękli. Więzieni, pozbawieni pracy, wyrzuceni poza nawias na wiele lat, w większości nie podpisali deklaracji lojalności. "Wobec ludzi kultury podjęto działania siłowe. Nastąpiła fala represji". Ten fragment stanu wojennego, jak i "sprzeciw wobec zniewolenia Polski, odmowa w szerzeniu nieprawdy o sytuacji politycznej, narodowej", a przede wszystkim sprawnie zorganizowana przez Kościół pomoc tym, którzy znaleźli się w potrzebie - znajdują rzetelne odzwierciedlenie w książce księdza Niewęgłowskiego. "Podjęto pacyfikację twórców. Pierwsze, niezhołdowane, padło Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które zostało rozwiązane 19 marca 1982 r. (...) Tego samego dnia powołano dyspozycyjne Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL, któremu przekazano budżet, budynki, oraz pełne zaplecze należące do SDP" - przypomina autor. Potem podjęto podobne kroki wobec innych środowisk twórczych. Strzał był celny. Jak pisze ksiądz Wiesław - w ten sposób autorzy stanu wojennego dokonali podziału wewnątrz dziennikarzy, aktorów, literatów, plastyków i innych twórców. Dodajmy - także wśród robotników poprzez utworzenie konkurencyjnego związku zawodowego OPZZ. Teraz dawne podziały zostały przypieczętowane. Powstały też nowe podziały i nowe urazy. Z wniosków, które się w tej sytuacji narzucają, zwrócę uwagę na dwa. Po pierwsze, przeciągające się do dzisiaj spory wokół oceny tego, co się wtedy stało, to nie są jedynie swary kłótliwych Polaków. Chodzi o coś znacznie groźniejszego. Zostały wtedy zniszczone więzy środowiskowe, które przecież w żadnym kraju nie powstają na zamówienie, ani z dnia na dzień. Wiadomo, że głębokie podziały w łonie poszczególnych grup środowiskowych, blokują możliwość solidarnej odpowiedzi w razie zagrożenia. Po drugie. Przekazanie przez generała Jaruzelskiego całego majątku, należącego do zdelegalizowanych w latach 80. stowarzyszeń, nowo powołanym proreżimowym organizacjom, oznacza uwikłanie osób, które przejmowały ten dobytek, w co najmniej moralną współodpowiedzialność za skutki tych decyzji. Ten fakt utrudnia do dziś porozumienie między polskimi elitami twórczymi. Także w sprawach najważniejszych. Trudno oprzeć się uwadze, że takiego rozwiązania spraw mogliby pogratulować autorom stanu wojennego jedynie najbardziej zaciekli wrogowie polskiego państwa. Bowiem nie tak dawno temu na zabiegi niektórych sąsiadów, obliczone na rozbicie społeczeństwa, większość była odporna. Rzecz jasna, podziałów nie należy utożsamiać z różnicami politycznymi, które są stanem naturalnym i spełniają użyteczną rolę w systemie demokratycznym. Natomiast fakt, że szesnaście lat po wprowadzeniu stanu wojennego skutki ówczesnego m o r a l n e g o podzielenia społeczeństwa stanowią nadal przeszkodę w porozumiewaniu się Polaków, nie rokuje dobrze na przyszłość. Zapaść duchowa? Wiele wskazuje na to, że zasypywanie podziałów w społeczeństwie nie stanie się wyzwaniem dla Kościoła. Żeby to nastąpiło, trzeba by zadośćuczynić warunkom, od których spełnienia uchylają się ci, których dzisiejszą zasługą jest to, iż głoszą, że zmienili polityczne barwy. Przejęcie przez nich haseł i celów "Solidarności" nie przekreśliło tego, co dzieli. Miało natomiast korzystny wpływ na wizerunek Polski w oczach Zachodu, a ich samych uchroniło od politycznego niebytu. Czy jest rolą Kościoła dotrzeć do beneficjentów jaruzelskiej wojny, tych, którzy - jak słyszymy od przywódców SdRP - są wiernymi katolikami i podjąć te kwestie (skłonić ich do odpowiedzialności)? Nie wiem. Choć przecież, tak jak władza i odpowiedzialność jest sferą polityki, tak też wina i przebaczenie są domeną Kościoła. Kościół potrafi zmienić nie tylko człowieka, ale sam również się zmienia. Znaczenie tego stwierdzenia trudno przecenić ze względu na nowe możliwości, które się przed Kościołem i twórcami otwierają. Zdaniem autora książki możliwości te wywołały jednocześnie "zachwyt i oburzenie". Oburzenie spowodowało bezpośrednie zetknięcie się z zakazaną dotąd "kulturą europejską", "masową, wyraźnie toksyczną" - twierdzi autor, do czego nie było przygotowane ani społeczeństwo, ani polscy twórcy, którzy znaleźli się w ten sposób na "kulturowym i cywilizacyjnym rozdrożu". To zaś powodowało "pogłębienie się stanu zapaści duchowej społeczeństwa" - pisze ksiądz Niewęgłowski. Do nowych zagrożeń zalicza także wolność posuniętą do absurdu. Wypada zgodzić się z autorem, jeśli ma na myśli cywilizacyjne odpryski zachodniej kultury i obyczajowości. Są one jednak odrzucane zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie (m.in. agresja, narkotyki, terror, aborcja), podobnie jak źle rozumiana wolność do czynienia zła. W żadnym jednak razie nie te zjawiska stanowią o wartościach, z którymi utożsamiany jest system zachodnich demokracji i nie te "wartości" powodują, iż Polska oraz inne państwa chcą się znaleźć w zachodnich instytucjach i organizacjach. Druga kwestia. Jak dotąd Polacy - podobnie jak wcześniej inne narody, które są dziś członkami Unii Europejskiej - nie stanęli przed dylematem: zachować własną kulturę, czy też "wejść do Europy" "za cenę tożsamości narodowej, chrześcijaństwa". Są to jednak problemy, których, na szczęście, nie podziela większość polityków i większość społeczeństwa, a także Kościół jako całość. Rację ma autor, gdy zwraca uwagę na fakt, iż pluralizm kulturowy stwarza zarówno nowe szanse, jak i nowe zagrożenia dla środowisk twórczych oraz dla Kościoła. W tym przypadku jest sceptykiem - i dostrzega więcej zagrożeń niż szans. Zastanawiając się nad bilansem zbliżenia między twórcami a Kościołem, autor - mimo wielu gorzkich uwag - twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione. Jeżeli tak, to jest to wyraz nadziei na jego wzmocnienie, być może poprzez nową rolę Kościoła. Możliwość odegrania takiej roli - choćby w procesie integracji Polski ze strukturami zachodnimi - dojrzeli polscy biskupi podczas swojej niedawnej wizyty w Brukseli. Tej szansy - powiedzmy szczerze - polskie duchowieństwo do niedawna nie dostrzegało. Wiele zależy teraz od Kościoła, aby proces integracji stał się znów czasem wspólnym, a nie osobnym. Ks. Wiesław Niewęgłowski "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych w Polsce w latach 1964-1996 (Doświadczenie warszawskie)". Wydawnictwo PWN, Warszawa 1997.
generał Jaruzelski rozkazał pojmać w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku mężczyzn oraz kobiet z "Solidarności". Dla Kościoła i tych, którym wojnę wydała partia, nastał czas odmowy. Ten czas był wspólny.Zbliżeniu Kościoła z ludźmi kultury i nauki poświęcił się ksiądz Wiesław Niewęgłowski. Próbę przedstawienia efektów pracy podjął w książce "Nowe Przymierze Kościoła i Środowisk Twórczych". Wzajemne przyciąganie, to lata 60. - pisze autor. Kościół Szukał sposobów ożywienia swojej obecności w życiu wiernych poprzez kulturę. Autor przywołuje Więcej wątków, które pozwalają zrozumieć fenomen socjologiczny, odnoszący się do pojęcia wiarygodności. Dla opozycjonistów żadna instytucja nie była tak wiarygodna, jak Kościół. Kościół kładł nacisk na konieczność ocalenia narodowej tożsamości. Zbliżenie środowiska ludzi kultury do Kościoła i Boga nastąpiło Po części z protestu przeciwko fałszowi. - Odeszli tylko ci, którzy przyszli do Kościoła z powodów pozaduchowych - mówi ksiądz, komentując fakt, że drogi rozeszły się po czerwcowych wyborach. autor twierdzi, że Nowe Przymierze nie zostało zerwane, a jedynie osłabione.
ROZMOWA Bronisław Komorowski, minister obrony narodowej: W NATO nie istnieje mechanizm renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność Cięcie przeciwpancerne Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona FOT. JAKUB OSTAŁOWSKI Rz: Państwo zamierza zaoszczędzić na wojsku jeszcze w tym roku prawie pół miliarda złotych. Przygotowujecie się do kolejnych cięć? BRONISŁAW KOMOROWSKI: Grozi to wszystkim resortom. W końcówce roku na płacach czy wydatkach na szkolenie nic nie da się zaoszczędzić, ewentualne ograniczenia dotkną więc przede wszystkim zakupów, a umowy są już pozawierane. Ponieważ większość zamówień składamy w krajowym przemyśle, liczę, że rząd weźmie to pod uwagę. Nie ukrywam, że ta bolesna decyzja postawiłaby mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji, a jej niekorzystne skutki byłyby odczuwane również w przyszłym roku. Na razie szukamy sposobów na to, by złagodzić to uderzenie. Sprawa nie jest jeszcze jednak rozstrzygnięta i będzie przedmiotem obrad rządu. Dodam tylko, że od początku zabiegam, aby za wszelką cenę zagwarantować w państwie stabilizację nakładów na obronność, bez tego nie da się, zwłaszcza w wojsku, sensownie planować. Opóźnia się ostateczne opracowanie sześcioletniego programu modernizacji sił zbrojnych. To miało być dla MON przedsięwzięcie priorytetowe. Mówił pan, że plan sześcioletni, zgodny już z procedurami i kalendarzem planowania NATO, przesądzi wreszcie o kształcie polskiej armii. Kiedy więc będzie gotów? Powtórzę raz jeszcze to, co wielokrotnie mówiłem: to musi być plan realny. Prace nad nim rozpoczęto, kiedy wydawało się, że w budżecie państwa będzie trochę więcej pieniędzy na obronność. Okazało się, że jeszcze długo nakłady w tej dziedzinie nie będą takie, jakich byśmy w MON chcieli. Teraz szczegółowo dopasowujemy założenia planu do przyszłorocznych możliwości finansowych państwa. Budżet roku 2001 będzie stanowił podstawę do prognozowania finansowania całego programu sześcioletniego, zamierzamy więc oprzeć się na pewnym budżetowym minimum, czyli przyjmujemy wersję raczej pesymistyczną. Tym bardziej będziemy się cieszyć, jeśli pieniędzy nagle przybędzie. Będę zabiegał, aby na temat gotowego planu odbyła się polityczna dyskusja, która doprowadzi do konsensusu i parlamentarnego porozumienia wszystkich opcji politycznych w zasadniczej kwestii kierunków modernizacji polskich sił zbrojnych, a zwłaszcza gwarantowania długofalowych nakładów. Wymaga tego realizm: sześcioletni program będą realizowały przecież trzy kolejne parlamenty i każdy następny minister zderzy się z tymi samymi problemami, wobec których ja stanąłem. Sądzę, że trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Takie rozwiązania stabilizujące sytuację w sferze obronności zostały wprowadzone w wielu krajach NATO, na przykład w Danii. O konsekwencjach przyszłego planu sześcioletniego krążą legendy. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat, jeśli, rzecz jasna, ziści się wariant optymistyczny? Jeżeli ten wariant się ziści, to trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze, czyli średni poziom wyposażenia i wyszkolenia armii NATO. To oznacza też, że profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent, jednostki będą wyposażone w nowoczesne systemy łączności i dowodzenia. Pojawią się nowe środki transportu - w tym samoloty transportowe umożliwiające dużą mobilność oddziałów. Do armii wejdzie nowy transporter kołowy i pozostaną w niej tylko najnowsze dzisiaj czołgi PT-91 i T-72, pojawi się rodzina rakiet przeciwpancernych. Siły reagowania staną się formacjami o wysokim poziomie profesjonalizacji, podobnie będzie w marynarce i lotnictwie. Zasadniczą cechą przyszłej armii powinna być też zmiana filozofii funkcjonowania sił zbrojnych. Powinny one pozbyć się wielu funkcji, które z powodzeniem i taniej wykonywać może sfera cywilna. Myślę na przykład o obsłudze świadczeń emerytalnych, zarządzaniu magazynami, stołówkami, ochronie obiektów i dziesiątkach innych usług, m.in. komputerowych, na które z powodzeniem można zawierać kontrakty z instytucjami konkurującymi na rynku poza armią. Czy to prawda, że w MON rozważane są koncepcje dalszego zmniejszania armii, poniżej zakładanych obecnie 150 tysięcy? Przychodząc do MON, zastałem konkretne założenia programu reformy kadrowej - w tym limit 150 tysięcy żołnierzy. Dziś minister nie dysponuje narzędziami prawnymi, które pozwalałyby łatwo dostosowywać strukturę kadry do potrzeb sił zbrojnych. Coraz częściej można się o tym przekonać w sądzie. W najbliższych latach zmiany kadrowe dotkną mniej więcej co dziesiątego żołnierza zawodowego, więc obecne lęki w wojsku są nieco wyolbrzymione i nieuzasadnione. Jeśli jednak nie wzrosną w przyszłych latach nakłady na obronność, mój następca stanie zapewne przed dylematem: albo zdobyć dodatkowe środki z budżetu, albo dokonać kolejnej weryfikacji założeń dotyczących liczebności armii. Redukcja szeregów jest jednak podstawowym sposobem szukania oszczędności, które pozwoliłyby na rzeczywistą poprawę jakości sił zbrojnych. Dotyczy to nie tylko Polski, ale nieomal wszystkich armii europejskich, zarówno NATO, jak i na przykład Rosji. Zejście do pułapu 150 tysięcy, które nastąpi, kiedy zostanie zakończone wprowadzanie w MON nowych norm etatowych (do końca 2002 roku), a także wspomniane już organizacyjne pociągnięcia i wycofywanie przestarzałego uzbrojenia oraz pozbywanie się przez wojsko zbędnych nieruchomości mają przynieść oszczędności sięgające w ciągu sześciu lat sześciu mliiardów złotych. To wciąż za mało, by przy utrzymaniu w kolejnych latach niskiego poziomu budżetu armia mogła zrobić szybko zasadnicze postępy w sferze modernizacji technicznej. Te oszczędności to jednak szansa na powstrzymanie groźby pogłębienia się procesów degradacji i na uruchomienie ograniczonych procesów modernizacji. Dowódca wojsk lądowych generał Edward Pietrzyk zapowiada konsekwentne pozbywanie się archaicznych tanków. W jednostkach dowódcy pytają: co w zamian? Nasz sąsiad, Słowacja, już wycofał wszystkie czołgi T-55, radykalnie zmniejszają swoje siły pancerne wszystkie armie NATO. Francja na przykład będzie miała mniej czołgów niż Polska. Wszyscy stawiają na broń nową, o wyższych bojowych możliwościach. My też jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55, z wyjątkiem wyspecjalizowanych pojazdów na podwoziach czołgowych starszej generacji. Wycofamy samoloty MiG -21 i przynajmniej dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów z Marynarki Wojennej. Już dawno powinniśmy też pozbyć się z arsenałów pamiętających jeszcze ostatnią wojnę artylerii ciągnionej, bo jest bez szans na współczesnym polu walki. Przy współczesnych systemach rozpoznania artyleria, która nie może sama odjechać z miejsca oddania salwy w ciągu dwóch minut, zginie. Oczywiście wycofywany sprzęt będziemy próbowali sprzedać, reszta trafi na złom. Chcielibyśmy szybko, gdy ujawnią się pierwsze efekty programów oszczędnościowych, rozstrzygnąć przetarg na nowy i dostępny finansowo przeciwpancerny pocisk kierowany, a właściwie na całą rodzinę rakiet, które dałoby się potem stosować w zestawach przenośnych czy instalować na pojazdach i śmigłowcach. W przyszłorocznym budżecie nie ma pieniędzy na nowy samolot, tymczasem NATO nalega i regularnie przypomina o polskich obietnicach, że rozwiążemy ten problem do 2O03 roku. Jeszcze długo nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. Próbowałem znaleźć wyjście z tej sytuacji i wskazałem jeden z kierunków działania w warunkach ograniczeń finansowych - skorzystanie z możliwości użyczenia samolotu. Niedługo, zapewne już bez emocji, wrócimy do tej sprawy. Jest to bowiem kwestia naszych sojuszniczych zobowiązań i obietnic składanych w NATO. Czy w związku z ograniczonym przyszłorocznym budżetem MON nie pojawia się groźba niewykonania celów uzgodnionych z NATO? W ostateczności sięgnąć można przecież do rzadko stosowanej możliwości renegocjacji zobowiązań. Cele sojusznicze wykonamy, sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. W NATO nie istnieje mechanizm ani nawet obyczaj renegocjacji zobowiązań. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. Jesteśmy już elementem wielkiej sojuszniczej struktury, w której zasadniczą wartością jest zaufanie. Niestety, zdarzało się w przeszłości, że czyniliśmy deklaracje na wyrost. Bardzo wystrzegam się takich aktów chwilowego, fałszywego splendoru, nie tylko, gdy jestem w Brukseli. Bywa bowiem i tak, że pięć minut satysfakcji przy składaniu deklaracji bez pokrycia oznacza potem pięć lat wstydu. Czego przede wszystkim oczekuje NATO? Polskie zobowiązania sojusznicze splatają się nierozerwalnie z naszymi planami unowocześnienia armii. Można nawet zaryzykować tezę, że z celów uzgodnionych z sojuszem układa się w znacznej mierze nasz polski plan modernizacji sił zbrojnych. Koncentrujemy więc wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. Wyznaczone polskie jednostki muszą być przystosowane do szybkiego przemieszczania się i działania w ramach sojuszniczych operacji niekiedy z dala od terytorium Polski. Siły reagowania powinny bez przeszkód, przez dostatecznie długi okres działać autonomicznie, niekiedy w znacznej odległości od swych stałych baz. Musimy dysponować odpowiednimi zapasami i wykazać się zdolnościami przetrwania w określonych warunkach. NATO oczekuje od nas wiarygodności. Oznacza to, że na przykład jeżeli deklarujemy jeden samolot, to powinien mieć on wszystkie systemy pozwalające na współdziałanie z siłami NATO, odpowiednie środki walki, zapasy i resursy. Nie musimy deklarować setki samolotów. Jakie jest stanowisko Polski w sporze o siły europejskie? Polska stara się nie dopuszczać do tego, by musiała decydować, czy bliższe jej są ściślejsze związki z USA i NATO w obecnym kształcie, czy też koncepcja obronna Unii Europejskiej. Jeśli jednak do takiego wyboru dochodzi, odpowiadamy stanowczo: jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO, czyli część systemu sojuszniczego. Tym bardziej że europejskie siły chcą korzystać z zasobów natowskich. Mamy w tej sprawie prawo do decyzji jak każdy inny członek sojuszu. Ostatnio w Brukseli wyraziłem pogląd, że między tym, co proponują Europejczycy i czego oczekiwaliby Amerykanie, nie ma zasadniczej sprzeczności. Zależałoby nam więc jedynie na poszerzeniu formuły działania NATO na kontynencie, przy zachowaniu amerykańskiej obecności, a przede wszystkim sprawności funkcjonowania dotychczasowych mechanizmów przesądzających o skuteczności NATO. Pamiętajmy, że jesteśmy w NATO, a nie jesteśmy jeszcze w UE. Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", co to takiego? Jednostka o randze brygady ma wszelkie atrybuty, by działać samodzielnie i pod narodowym dowództwem. Poza tym odgrywa poważniejszą rolę niż mniejszy batalion i daje szansę na przygotowanie naszych kadr na wyższych szczeblach dowodzenia. "Ramowa" to znaczy, że będzie istnieć dowództwo jednostki dowodzenia i podstawowy zestaw batalionów. Jednak w zależności od potrzeb, od typu misji jej skład będzie się zmieniał, na przykład będzie w nim baon czołgów lub nie. W naszym przypadku jednostki kierowane do eurokorpusu wywodziłyby się spośród obecnych sił reagowania oddanych do dyspozycji NATO. Podobno przygotowujemy się już do przejęcia kolejnego amerykańskiego okrętu, trwają też rozmowy w sprawie używanych niemieckich czołgów "Leopard"... Analizujemy skutki finansowe przejęcia pierwszej fregaty. Sytuacja jest korzystna, tym bardziej że Amerykanie podjęli już bezprecedensową decyzję dotyczącą przekazania czterech śmigłowców stanowiących integralne uzupełnienie okrętu i bardzo zwiększających jego siłę bojową. Część z nich trafi do Polski w najbliższym czasie. Badamy też ofertę użyczenia leopardów, lecz nie ukrywamy, że będzie ona atrakcyjna pod warunkiem włączenia naszego przemysłu w przedsięwzięcia związane z produkcją czy remontami niemieckiej broni pancernej. Rozmawiał Zbigniew Lentowicz
BRONISŁAW KOMOROWSKI: zabiegam, aby zagwarantować stabilizację nakładów na obronność. trwałość polityki obronnej państwa przypieczętować mogłaby ustawa o finansowaniu programu sześcioletniego. Jaką armię będziemy mieli za sześć lat? trzecia część naszych sił zbrojnych osiągnie standardy sojusznicze. profesjonalizacja szeregów przekroczy pięćdziesiąt procent. Przychodząc do MON, zastałem konkretne założenia programu reformy kadrowej - w tym limit 150 tysięcy żołnierzy. jesteśmy zdecydowani zrezygnować z czołgów T-55. Wycofamy samoloty MiG -21 i przynajmniej dwadzieścia najbardziej wyeksploatowanych okrętów. nie będzie nas stać na zakup nowych samolotów wielozadaniowych. wskazałem skorzystanie z możliwości użyczenia samolotu. sfera wydatków związanych z NATO jest w przyszłorocznym budżecie specjalnie chroniona. Poważniejsze opóźnienie w wykonaniu celów podważyłoby naszą wiarygodność. Koncentrujemy wysiłki na przyspieszeniu unowocześniania systemów łączności i dowodzenia oraz tworzenia wspólnej kontroli przestrzeni powietrznej. jesteśmy zwolennikami budowania europejskiej zdolności obronnej, ale tylko na tej zasadzie, że jest to filar NATO. Zgłosiliśmy do sił europejskiego korpusu "brygadę ramową", co to takiego? to znaczy, że w zależności od potrzeb, od typu misji jej skład będzie się zmieniał.
JAPONIA Jak w polityce międzynarodowej wyjść z cienia Amerykanów? Olbrzym chce dorosnąć Wielu Japończyków uważa, że nie muszą przepraszać krajów sąsiedzkich za wyrządzone w przeszłości krzywdy. Przeprosiny zagroziłyby bowiem poczuciu dumy narodowej, byłyby upokorzeniem dla cesarza i rządu. Na zdjęciu: cesarz Akihito (trzeci od lewej) wraz z rodziną pozdrawia Japończyków z okazji Nowego Roku. FOT. (C) EPA PIOTR GILLERT Gdyby wielkość gospodarek świata przedstawić w skali ludzkiego ciała, to takie kraje jak Chiny czy Rosja wyglądałyby przy Japonii jak karzełki przy koszykarzu ligi NBA. Ale choć cały świat zna nazwisko przywódcy Chin, a tym bardziej Rosji, nie wszyscy Japończycy potrafią sobie przypomnieć, kto jest premierem ich kraju. Można sądzić, że takie państwa jak maleńka Szwajcaria czy położona na krańcu świata Australia znaczą w polityce światowej więcej niż Japonia. Przez pół wieku Japończycy byli zajęci wyłącznie mnożeniem swego bogactwa. Teraz, gdy dopadł ich najgorszy kryzys gospodarczy w powojennej historii, stoi przed nimi jeszcze jeden problem: pytanie o własną rolę w XXI wieku. Jeszcze w drugiej połowie lat 80. cały świat uważał, że azjatycki model rozwoju gospodarczego, którego prekursorem i najdoskonalszym realizatorem była Japonia, będzie przez długie lata wzorem dla reszty krajów. Lata 90. stanowiły jednak dla japońskiej gospodarki czas stagnacji i narastających kłopotów. W 1997 roku nastąpił kryzys regionalny, który położył kres "cudowi azjatyckiemu". Szukanie nowej drogi Nie oznacza to jednak, że Japonię czy Azję należy spisać na straty. Znaczy jedynie, że azjatyckie gospodarki rządzą się takimi samymi prawami jak wszystkie inne. Jeden model rozwoju wyczerpał swoje możliwości, należy znaleźć nowy. Ostrożne poszukiwania trwają właśnie w Japonii. Początek nowego wieku będzie w japońskiej historii czasem gruntownej zmiany struktury gospodarczej i społecznej. Nastąpi odejście od wielkich nieruchawych konglomeratów ku mniejszym strukturom organizacyjnym, szybciej reagującym na wyzwania rynku światowego. Najważniejszym wskaźnikiem sukcesu firmy będzie zysk, a nie jak dotychczas udział w rynku. Nowe wyzwania będą oznaczały konieczność odświeżenia kadry menedżerskiej, co spowoduje stopniowe odstąpienie od zasady starszeństwa na rzecz systemu, w którym awans dostaje zdolniejszy, bez względu na wiek. Ta zmiana, wraz z dojściem do głosu kobiet, pozostających dziś na marginesie życia zawodowego, będzie dla Japonii prawdziwą rewolucją społeczną. W gruncie rzeczy ta rewolucja już się rozpoczęła. Wraz z globalizacją gospodarki światowej nastąpi też zapewne powolny rozpad tradycyjnych powiązań między producentami, dystrybutorami i sprzedawcami. Więzy te stanowią często barierę nie do pokonania dla zagranicznych firm chcących wejść na rynek japoński i powodują utrzymanie niezwykle wysokich cen mimo długotrwałego zastoju. Bez względu na rezultat wszystkich tych zmian w przewidywalnej przyszłości japońska gospodarka pozostanie jedną z największych, japońskie technologie jednymi z najnowocześniejszych, japońskie banki jednymi z najzasobniejszych na świecie. Wynika to z tego, że statyczny zimnowojenny świat pozwalał Japończykom skoncentrować się właśnie na rozwoju gospodarczym. Sprawy kluczowe dla obronności, a w znacznym stopniu także dla polityki zagranicznej "oddali" oni Amerykanom. W nowym, wielobiegunowym porządku świata taki układ przestaje zdawać egzamin. Japonia dojrzała do tego, by odgrywać stosowną dla tak wysoko rozwiniętego państwa rolę na arenie międzynarodowej. Wzorem dla Tokio jest polityka Niemiec, które stopniowo przeistoczyły się z kraju obarczonego brzemieniem dawnych win w pełniący rolę odpowiadającą jego rzeczywistym możliwościom. Więcej samodzielności Japonia będzie chciała odejść od roli biernego sponsora sceny międzynarodowej, wykładającego grube miliony dolarów na działania innych, i stać się jej aktywnym współtwórcą - na przykład stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ. Dyplomacja japońska będzie się starała uniezależnić od amerykańskiej. Było to już widać podczas zeszłorocznej wojny w Kosowie, gdy Tokio bardzo chłodno zareagowało na podjęcie przez Amerykanów akcji z pominięciem ONZ. Japonia ma co prawda całkiem dobrze uzbrojone i wyszkolone tzw. siły samoobrony, ale ze względów politycznych nie zostały one dotąd przekształcone w armię w pełnym tego słowa znaczeniu. Brakuje im wystarczająco rozbudowanych struktur i procedur dowodzenia, a przede wszystkim na tyle potężnych broni, aby zapobiec ewentualnemu atakowi rakietowemu potencjalnego wroga. W Tokio coraz powszechniejsze jest przekonanie, że Japonia powinna w większym stopniu sama dbać o swoje bezpieczeństwo i przestać polegać na amerykańskiej odsieczy. Tym bardziej że świat staje się coraz mniej przewidywalny i nie wiadomo, czy w przyszłości Amerykanie będą mieli ochotę bronić Japonii. Próbne wystrzelenie przez Koreańczyków z Północy rakiety balistycznej nad terytorium Japonii w lecie 1998 roku dobitnie uświadomiło Japończykom realność zagrożenia ze strony sąsiadów i własną bezsilność. Rozwój wypadków na Półwyspie Koreańskim jest nieprzewidywalny, a właściwie żaden z możliwych scenariuszy, od nagłego wybuchu wojny, w którą Japonia niechybnie zostałaby wciągnięta, po zjednoczenie tradycyjnie antyjapońskiej Korei, nie nastraja japońskich strategów optymistycznie. Mniej rzucający się w oczy, ale chyba jeszcze bardziej niepokojący dla Tokio jest wzrost potęgi Chin. Przy obecnym tempie rozwoju chińskiej gospodarki i równie konsekwentnej jak w ostatnich kilku latach realizacji ambitnego programu modernizacji armii w ciągu kilkunastu lat Chiny mogą stać się mocarstwem militarnym. Kto dziś wie, jakie plany będą wówczas mieli wobec bogatej, lecz słabej Japonii pekińscy przywódcy? Wzrost siły Chin jest też niepokojący dlatego, że poprzez swój sojusz z Amerykanami i historyczne związki z Tajwanem Japonia mogłaby zostać wciągnięta w ewentualny konflikt w Cieśninie Tajwańskiej. Ubolewanie to za mało Wszelka próba rozbudowy japońskich sił obrony czy zmiany ich statusu będzie wywoływać ostrą reakcję sąsiadów, szczególnie Chin. Ich głośno wyrażany niepokój jest po części jedynie dyplomatyczną pozą, narzędziem przetargów politycznych. Po części jednak stanowi wyraz autentycznych obaw z lat brutalnej japońskiej okupacji w pierwszej połowie XX wieku. Niemcy byli w stanie pozostawić przeszłość za sobą, bo uczynili to ich sąsiedzi. Nie da się tego powiedzieć o sąsiadach Japonii. Tak Pekin, jak Seul zwracają uwagę, że Tokio nigdy otwarcie nie przeprosiło za wyrządzone krzywdy i nie wyraziło z tego powodu skruchy. Ich zdaniem brak takich przeprosin świadczy o wciąż żywych militarystycznych ciągotach Japończyków. Symbolem tego jest dla zwolenników takiej argumentacji tokijska świątynia Yasukuni, gdzie z wielkim namaszczeniem czci się poległych w wojnie bohaterów, także tych uznawanych za zbrodniarzy wojennych. Przeciwnicy popularnej ostatnio tezy o narastającej fali japońskiego nacjonalizmu podkreślają, że w badaniach socjologicznych społeczeństwo japońskie jawi się jako wyjątkowo pacyfistyczne, a to, co inni odbierają jako nacjonalizm, jest po prostu patriotyzmem. Większość Japończyków, których spotkałem, uważa, że "wyrazy ubolewania", jakie złożył kilkakrotnie ich rząd podbitym niegdyś narodom, ostatecznie rozwiązują problem przeszłości. Przeprosiny byłyby dla nich upokorzeniem. Niewykluczone jednak, że dla Japonii jedynym sposobem osiągnięcia dojrzałości politycznej jest wykonanie być może upokarzającego, ale i oczyszczającego gestu wobec sąsiadów. To być może najtrudniejsze zadanie, przed jakim stoi Japonia w nadchodzących latach.
Przez pół wieku Japończycy byli zajęci wyłącznie mnożeniem swego bogactwa. W 1997 roku nastąpił kryzys regionalny, który położył kres "cudowi azjatyckiemu". Początek nowego wieku będzie w japońskiej historii czasem zmiany struktury gospodarczej i społecznej. Nastąpi odejście od wielkich nieruchawych konglomeratów ku mniejszym strukturom organizacyjnym. Nowe wyzwania będą oznaczały odstąpienie od zasady starszeństwa na rzecz systemu, w którym awans dostaje zdolniejszy. Ta zmiana, wraz z dojściem do głosu kobiet będzie dla Japonii prawdziwą rewolucją społeczną. nastąpi zapewne powolny rozpad tradycyjnych powiązań między producentami, dystrybutorami i sprzedawcami. w przewidywalnej przyszłości japońska gospodarka pozostanie jedną z największych, japońskie technologie jednymi z najnowocześniejszych, japońskie banki jednymi z najzasobniejszych na świecie. Japonia dojrzała do tego, by odgrywać stosowną dla tak wysoko rozwiniętego państwa rolę na arenie międzynarodowej. Dyplomacja japońska będzie się starała uniezależnić od amerykańskiej. W Tokio coraz powszechniejsze jest przekonanie, że Japonia powinna w większym stopniu sama dbać o swoje bezpieczeństwo i przestać polegać na amerykańskiej odsieczy. niepokojący dla Tokio jest wzrost potęgi Chin. Wszelka próba rozbudowy japońskich sił obrony czy zmiany ich statusu będzie wywoływać ostrą reakcję sąsiadów, szczególnie Chin. Pekin, Seul zwracają uwagę, że Tokio nigdy otwarcie nie przeprosiło za wyrządzone krzywdy i nie wyraziło z tego powodu skruchy. Większość Japończyków uważa, że Przeprosiny byłyby dla nich upokorzeniem.
UNIA EUROPEJSKA Przed finiszem prac nad wewnętrzną reformą organizacji Rewolucja małych kroków JĘDRZEJ BIELECKI z Brukseli Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej. Z perspektywy historycznej Amsterdam będzie można jednak ocenić jako ważny etap budowania "coraz bardziej zintegrowanej Unii Europejskiej". Niepokój o powolne tempo prac Konferencji Międzyrządowej (KM) należy do rytuału Unii. Przy podejmowaniu jakichkolwiek zasadniczych decyzji każdy z krajów członkowskich zazwyczaj stara się nie ujawniać do końca, w czym jest gotowy ustąpić, a jakie kwestie nie mogą być dla niego przedmiotem przetargów. Tym razem jednak do zwielokrotnienia ogólnej niepewności przyczyniają się wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii, przed którymi rząd w Londynie nie zdecyduje się na żadne ustępstwa. Świadomi tego Holendrzy zwołali na 23 maja specjalny szczyt UE, podczas którego nowy brytyjski premier (jeśli zostanie nim Tony Blair) ma określić granice swoich ustępstw. Nawyk kompromisu Nawet jednak jeśli brytyjskie ustępstwa będą duże, nie należy oczekiwać zakończenia prac Konferencji traktatem, który w wyczerpujący sposób zreformuje funkcjonowanie Unii - mówi "Rz" Peter Ludlow, czołowy specjalista od systemu działania UE i dyrektor prestiżowego brukselskiego instytutu naukowego CEPS. Jego zdaniem inną cechą działania UE była zdolność do zawierania kompromisów przez kraje członkowskie. Jeśli jeden z nich uzyska od swoich partnerów ustępstwo w danej kwestii, to wie, że w innej sprawie nie będzie mógł w pełni zrealizować swoich ambicji. W Amsterdamie reguła ta potwierdzi się, tym bardziej że wszyscy członkowie chcą możliwie szybko zakończyć trwające już przeszło rok prace Konferencji. Dla "15" znacznie ważniejsze są przygotowania do mającej wejść w życie za półtora roku unii walutowej, a nawet do poszerzenia UE na wschód. Sama Konferencja nie tylko nie wzbudza entuzjazmu wśród mieszkańców Unii, ale raczej wywołuje niepokój, czy kolejne elementy suwerenności narodowej nie zostaną oddane biurokratom z Brukseli. Traktat z Amsterdamu, choć nie zostaną w nim zawarte tak pobudzające wyobraźnię zamierzenia, jak powstanie jednolitego rynku (1985) czy utworzenie wspólnej waluty europejskiej (1991), to jednak zapisze się w historii jako ważny etap integracji europejskiej. Większość jego ustaleń będzie miała niewiele wspólnego z przyjęciem do UE nowych krajów, mimo że taki był oficjalny powód zreformowania Unii. Urzędnicy Komisji Europejskiej i niezależni specjaliści są zgodni, że Konferencję będzie można uznać za udaną, jeśli w jej wyniku zostanie osiągnięty zasadniczy postęp w czterech dziedzinach, takich jak zmiana systemu działania Komisji i Rady UE, inicjowanie określonych projektów integracji europejskiej tylko z udziałem niektórych państw (tzw. elastyczność), rozwinięcie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz pogłębienie współpracy w zakresie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Nowy instrument Największych postępów można się spodziewać w tej czwartej dziedzinie - twierdzi wysoki urzędnik Komisji Europejskiej, odpowiedzialny za przebieg Konferencji. Jego zdaniem z chwilą rozpoczęcia budowy jednolitego rynku i dopuszczenia do swobodnego przemieszczania się ludzi w ramach Europy bez granic państwa "15" nie miały wyboru i musiały zdecydować się na pogłębienie współpracy w ściganiu przestępczości zorganizowanej, przemytu narkotyków i broni oraz wypracowaniu wspólnej polityki azylowej. Stąd ambicją niemal wszystkich krajów UE oprócz Wielkiej Brytanii (i Irlandii, która z racji swojego położenia jest skazana na naśladowanie Londynu) jest włączenie do prawa europejskiego postanowień "programu Schengen", dzięki któremu od 1985 r. stopniowo są znoszone granice lądowe dzielące państwa UE. Negocjatorzy Konferencji najprawdopodobniej pójdą jednak dalej. Ich ambicją jest utworzenie nowego instrumentu budowy prawa europejskiego, który byłby podobny do dyrektyw od dawna wykorzystywanych w sprawach gospodarczych - twierdzi Ludlow. Dla rozwoju współpracy wymiarów sprawiedliwości byłby to prawdziwy przełom. Obecnie tzw. konwencje, negocjowane w oparciu o skomplikowane procedury i wymagające ratyfikacji przez parlamenty narodowe, muszą być włączane do prawa narodowego. W konsekwencji postęp prac jest bardzo powolny. Nowy instrument prawny określi natomiast ogólne zasady, które będą obowiązywały w całej UE, i pozostawi sposób ich wypełnienia w gestii władz poszczególnych krajów. Od stosowanych w sprawach gospodarczych dyrektyw będzie się jednak różnił tym, że poza Komisją inicjatywę ustawodawczą zachowają również kraje członkowskie. Państwa małe przeciw dużym Równie przełomowych rozwiązań nie należy natomiast spodziewać się po reformie głównych instytucji Unii. Tu bezpośrednim powodem zmian jest myśl, że obejmująca 20, a nawet 25 krajów organizacja nie może działać według rozwiązań zaprojektowanych dla 6 członków. Wszyscy zgadzają się, że dla zachowania sprawności instytucji unijnych konieczne będzie zredukowanie liczby członków Komisji i właściwsze oddanie proporcji między liczbą mieszkańców danego państwa a głosami, jakimi dysponuje ono w Radzie UE. Już dziś jednak wiadomo, że idealny scenariusz nie zostanie zrealizowany. Nie pozwolą na to małe kraje Unii, które za wszelką cenę chcą zachować "swojego" przedstawiciela w Komisji - twierdzi wysokiej rangi urzędnik KE. Jego zdaniem jedyne zmiany będą więc polegać na zrezygnowaniu "dużych" państw z przysługującego im dziś drugiego komisarza. W zamian będą musiały otrzymać rekompensatę w postaci lepszego zrównoważenia głosów w Radzie UE. Dziś na jeden głos przypada tu 200 tys. Luksemburczyków i aż 8 mln Niemców. Na razie, dzięki względnej równowadze między dużymi i małymi krajami, przy głosowaniu kwalifikowaną większością głosów dany projekt nie może zostać zaaprobowany, jeżeli nie uzyska poparcia 2/3 "mieszkańców" UE. W przyszłości jednak, gdyby do Unii zostało przyjętych wszystkich 11 państw stowarzyszonych, proporcje te się zachwieją, gdyż oprócz Polski wszyscy potencjalni nowi członkowie to kraje małe. Wówczas, przy zachowaniu obecnego systemu, można by uzyskać większość przy poparciu zaledwie 50 proc. mieszkańców UE, wbrew stanowisku nawet kilku dużych państw. Aby tak się nie stało, duże kraje Unii domagają się przyznania im większej liczby głosów (dziś mają ich po 10), co jednak spotyka się z twardym oporem małych państw. Stąd, jak twierdzi Ludlow, najprawdopodobniej znów dojdzie do kompromisu polegającego na przyjęciu zasady "podwójnej większości": głosów w Radzie i mieszkańców UE (tych musiałoby być 2/3, a może nawet 70 proc. za danym projektem). Za wcześnie na dyplomację europejską Znaczących rozstrzygnięć najtrudniej spodziewać się we wspólnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa. Czy to w sprawie Albanii, czy też Chin i Iranu kraje "15" w ostatnich miesiącach raz jeszcze udowodniły, że nie są w stanie skutecznie wypracować wspólnej strategii wobec problemów polityki międzynarodowej. Dlatego przedstawiony w marcu przez Niemcy i Francję kalendarz stopniowego włączania Unii Zachodnioeuropejskiej (UZE) do struktur UE i tworzenia w ten sposób "zbrojnego ramienia" krajów "15" nie ma szans powodzenia. Przyznał to zresztą niedawno sekretarz generalny UZE, Jose Cutileiro, zapowiadając, że przełomowe dla jego organizacji rozstrzygnięcia w Amsterdamie nie zapadną. - Inicjatywa ta to przykład hipokryzji Francji i Niemiec, krajów, która same wielokrotnie ostatnio pokazywały, że nie są gotowe do podporządkowania się w polityce zagranicznej strategicznym interesom większości. Było to jednak posunięcie szkodliwe także dlatego, że ponownie pogłębiło przepaść między krajami Unii należącymi do NATO a tymi państwami, które są neutralne - mówi Ludlow. - Znacznie większe szanse ma natomiast memorandum szwedzko-fińskie, które stara się określić, w jakich dziedzinach kraje neutralne są gotowe partycypować we wspólnych inicjatywach z użyciem wojska. W dzisiejszych czasach użycie wojska w akcjach humanitarnych, misjach pokojowych i niesienia pomocy w razie kataklizmów stanowi zresztą 90 proc. realnych możliwości. Pragmatyczne podejście Skandynawów ma duże szanse na akceptację przez Wielką Brytanię. Pozwoliłoby to na wykorzystanie struktur UZE do prowadzenia przez Unię Europejską działań z udziałem wszystkich krajów "15". Na czas takich akcji kraje neutralne, choć nie należą do UZE, uczestniczyłyby na równi z członkami tej organizacji w podejmowaniu decyzji - twierdzi Ludlow. Jego zdaniem inną inicjatywą, która mogłaby znacząco poprawić skuteczność działania Unii w polityce międzynarodowej, jest powołanie instytucji stałego przedstawiciela Brukseli w negocjacjach dyplomatycznych. Aby jednak ten "Monsieur PESC" (od pierwszych liter francuskiego określenia polityki zagranicznej i bezpieczeństwa) stał się znaczącą postacią, musiałby uzyskać instytucjonalne gwarancje efektywnej współpracy z Radą Unii i jej sekretariatem. Każdy przełomowy etap w historii integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz z upodobaniem używane przez urzędników w Brukseli. Tym razem jest to "elastyczność" (flexibility), co ma oznaczać, że dana grupa państw Unii może samodzielnie rozwinąć współpracę w odrębnej dziedzinie. Dzięki temu poszczególne kraje (wszyscy myślą tu o Wielkiej Brytanii) nie mogłyby hamować postępów w integracji europejskiej swoich partnerów. Jak jednak zwykle bywa z pomysłami, dzięki którym skomplikowane problemy mają zostać rozwiązane w zbyt prosty sposób, postęp jest tu pozorny. Przede wszystkim dlatego, że w przeszłości, chociażby przy tworzeniu unii walutowej, zasada "elastyczności" była już wiele razy wykorzystywana. Po wtóre, jak pokazała misja wojskowa do Albanii, Brytyjczycy rzadko blokują akcję swoich partnerów, jeśli ci ostatni rzeczywiście chcą ją przeprowadzić. Przede wszystkim jednak zainicjowanie nowej formy współpracy przez ograniczoną liczbę państw będzie możliwe tylko wówczas, gdy wszystkie pozostałe się na to zgodzą. Zrezygnowanie z tej zasady oznaczałoby - jak twierdzi Ludlow - po prostu rozpad Unii Europejskiej.
Przygotowywany na czerwcowy szczyt w Amsterdamie traktat o zmianie systemu działania Unii Europejskiej nie przyniesie takich przełomowych i pobudzających wyobraźnię rozstrzygnięć jak utworzenie jednolitego rynku czy powołanie wspólnej waluty europejskiej. Co więcej, większość jego postanowień nie będzie miała związku z planowanym rozszerzeniem Unii na wschód, choć taki był oficjalny powód zwołania Konferencji Międzyrządowej.Każdy przełomowy etap w historii integracji europejskiej ma swoje słowo-klucz z upodobaniem używane przez urzędników w Brukseli.
Partyjny sąd wyrzucił z SLD byłych szefów dębickiego Sojuszu Wojna na dole JÓZEF MATUSZ Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła za "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni. Utrzymują, że nie chcieli tuszować matactw i zadarli z posłem Wiesławem Ciesielskim, szefem SLD w Podkarpackiem, a od niedawna wiceministrem finansów, oraz ze Stanisławem Janasem, wiceprzewodniczącym Rady Krajowej SLD. - To nie jest wielka strata dla Sojuszu. Z tymi ludźmi nie jest nam po drodze - tłumaczy Kazimierz Jesionek, który przewodniczył rozprawie przed Krajowym Sądem Partyjnym SLD. Mówi, że oboje notorycznie łamali postanowienia statutu i kartę zasad etycznych, oczerniali działaczy krajowych władz partii, a z wnioskiem o ich wykluczenie wystąpili posłowie Janas i Ciesielski. Legitymacja SdRP 001 Czterdziestojednoletni Zbigniew Kozioł był w PZPR, a w styczniu 1990 roku uczestniczył w kongresie założycielskim SdRP. Do dziś przechowuje legitymację członka założyciela z numerem 001 i podpisami Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. - Jestem dumny z tej legitymacji i z wielkim bólem przyjąłem partyjny wyrok. Nie spodziewałem się, że po jedenastu latach aktywnej pracy na rzecz partii zostanę tak brutalnie potraktowany tylko dlatego, że nie chciałem ukrywać matactwa i szwindli - mówi z żalem były wiceprzewodniczący i skarbnik powiatowego SLD w Dębicy. Wierzyła w partię Maria Mazur, była przewodnicząca Rady Powiatowej SLD w Dębicy i, do momentu wyrzucenia z SLD, członek Rady Wojewódzkiej SLD w Rzeszowie, tłumaczy, że nie interesowały ją stołki i partyjne zaszczyty. - Nigdy nie upaprałam się w żadnym bagnie, nie upychałam swoich ludzi na stanowiska, co teraz stało się modne. Zdecydowałam się szefować dębickiemu SLD tylko dlatego, że prosili mnie o to ludzie młodzi i uwierzyłam, iż możemy razem coś zrobić - opowiada. Wiele lat przepracowała w administracji państwowej. W 1994 roku skończyła Szkołę Praw Człowieka przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Warszawie. Jest wolontariuszem fundacji na teren Dębicy. - Reaguję wszędzie tam, gdzie widzę, że prawo jest łamane, a tu okazało się, iż za przestrzeganie prawa dostałam po łapach. W 1997 roku kandydowała na senatora w okręgu tarnowskim. Niewiele jej zabrakło do senatorskiego mandatu. Była w Ogólnopolskim Honorowym Komitecie Wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i podkreśla, że podziękowanie od prezydenta było dla niej największym zaszczytem. - Po tym wyroku nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Może to zabrzmi zarozumiale, ale zdumiewa mnie, z jaką lekkością SLD pozbywa się takich ludzi jak ja, która tworzyłam partię w Dębicy. Wierzyłam, że będzie to partia rozsądku, budująca państwo prawa - mówi. Nie pozwolę, aby nazywano mnie palantem W dębickim SLD iskrzyło od początku istnienia organizacji. Był konflikt między młodymi działaczami a weteranami. Gdy Zbigniew Kozioł został skarbnikiem powiatowego SLD, dopatrzył się wielu nieprawidłowości, szczególnie w Radzie Miejskiej SLD oraz w dębickim biurze poselskim Stanisława Janasa, które jego zdaniem było podwójnie finansowane. - Lokal był wynajmowany od "Społem", płaciła za niego Kancelaria Sejmu, a asystent posła Janasa, Stanisław Skawiński, brał też pieniądze na wynajem lokalu z kasy partyjnej. To nie były duże kwoty, ale ważne są zasady. Zażądałem zwrotu tych pieniędzy - mówi. - To są bzdury, zwykłe pomówienia. Jeżeli to się ukaże w gazecie, pójdę do sądu - grozi Stanisław Skawiński, szef miejskiego SLD w Dębicy, do niedawna asystent posła Janasa, a po wyborach dyrektor biura poselskiego Edwarda Brzostowskiego. Kozioł domagał się wyjaśnień od posła Janasa, a gdy ten nie reagował, na jednym z posiedzeń SLD w Dębicy nazwał posła palantem, który psuje reputację partii. - Poseł Janas obraził się jednak dopiero po kilku miesiącach i sporządził notatkę służbową, domagając się wyrzucenia mnie z partii - dodaje. - Złożyłem skargę, bo nie pozwolę sobie, aby jakiś Kozioł nazywał mnie palantem - ripostuje poseł Janas. - Nic nie wiem o jakichkolwiek nieprawidłowościach. Słyszałem, że sprawdzała to komisja rewizyjna i nie dopatrzyła się żadnych uchybień. Z protokołu Wojewódzkiej Komisji Rewizyjnej SLD w Rzeszowie wynika, że podczas kontroli Rady Miejskiej SLD w Dębicy przeprowadzonej 23 lutego 2001 roku stwierdzono wiele nieprawidłowości. Komisja dopatrzyła się m.in. braku podstawowych dokumentów dotyczących działalności partyjnej, sprawozdań finansowych, a także dopatrzyła się wydatków bez tytułu prawnego. Stanisławowi Skawińskiemu polecono zwrócić niesłusznie wydane pieniądze z tytułu czynszu, rozmów telefonicznych, energii elektrycznej, sprzątania lokalu. - To była niewiarygodna i stronnicza komisja rewizyjna - odpowiada Skawiński. I dodaje: - W partii porządek musi być. Ciesielski powiedział, że te dwie osoby nie mogą dalej bruździć, bo to nie jest prywatny folwark. Koziołowi się wydaje, że wszyscy są winni, a tylko on jest święty. Kozioł ofiarny Poseł Ciesielski złożył do Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie wniosek o wykluczenie z partii Marii Mazur i Zbigniewa Kozioła za zachowanie niegodne członka partii. Powodem był brak wotum zaufania, którego oboje nie otrzymali na konwencji SLD w Dębicy, według Ciesielskiego uchylali się też od złożenia rezygnacji i buntowali innych działaczy. Kozioł twierdzi, że poseł mówi nieprawdę, a tym rzekomym "niegodnym zachowaniem" było jego pytanie do posła Ciesielskiego, dlaczego broni braci Gajów z karaibskiej spółki Grand Limited, zamieszanych w aferę mielecką, których prokuratura podejrzewa o zagarnięcie kilkunastu milionów złotych? - Żaden poseł nie powinien ręczyć za facetów podejrzewanych o zagarnięcie olbrzymich pieniędzy, bo zawsze rodzi to podejrzenie, że poseł też coś uszczknął z tych milionów - tłumaczy Kozioł. Nie podobało mu się też, że poseł Janas zaczął podnajmować pokoje na biuro poselskie w lokalu wynajmowanym przez Edwarda Brzostowskiego, właściciela firmy Dexpol, w latach osiemdziesiątych wiceministra rolnictwa i twórcy Igloopolu, obecnie posła Sojuszu. - Zwróciłem posłowi uwagę, iż sytuacja, że w jednym lokalu urzęduje poseł z biznesmenem, jest korupcjogenna - tłumaczy Kozioł. Ostatecznie Maria Mazur i Zbigniew Kozioł stracili zaufanie partii, gdy sprzeciwili się kandydowaniu do parlamentu Edwarda Brzostowskiego. - Uważałem, że Brzostowski jest za stary, nie należy do SLD, jako radny powiatowy nie poddał się ocenie powiatowego SLD w Dębicy, jego firmy nie płaciły zobowiązań wierzycielom, a ponadto jest wulgarny i nadużywa alkoholu - podkreśla Kozioł. Informację dotyczącą Kozioła "o zachowaniu niegodnym członka partii" złożył też Krzysztof Martens, mistrz świata w brydżu sportowym i wiceprzewodniczący podkarpackiego SLD. - Nie pisałem żadnych skarg na niego. Raz go w życiu widziałem i sporządziłem uwagi, że zachowywał się koszmarnie, jak stary beton partyjny. Odgrażał się, że nas załatwi - odpowiada Krzysztof Martens. Z przykrością konstatujemy Z orzeczenia Wojewódzkiego Sądu Partyjnego SLD w Rzeszowie: "Kolega Zbigniew Kozioł, który do niedawna był jednym z liderów dębickiej powiatowej organizacji SLD, w ostatnim czasie wywierał zdecydowanie negatywny wpływ na ludzi młodych, dopiero rozpoczynających drogę politycznej działalności w szeregach SLD. Równie negatywna była jego postawa w stosunku do liderów krajowego i wojewódzkiego szczebla SLD". - W SdRP było wielu uczciwych ludzi, ale gdy powstało SLD, zaczęli się tam garnąć ludzie ze starego betonu, których interesowały tylko władza i stołki - ocenia Kozioł. W obronie krnąbrnych towarzyszy partyjnych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy dębickiego SLD. W piśmie do profesor Marii Szyszkowskiej z Komisji Etyki SLD prosili o pomoc w rozwiązaniu konfliktu. "Z przykrością konstatujemy, że istnieje podział wewnątrz naszej organizacji powiatowej na tle sposobu działalności partii. Z jednej strony jesteśmy my - w większości ludzie młodzi, niedoświadczeni w działalności politycznej, a z drugiej strony wyjadacze polityczni popierani przez posłów Stanisława Janasa i Wiesława Ciesielskiego oraz członka Rady Krajowej SLD Stanisława Skawińskiego. Niestety, druga strona nie dotrzymuje ustalonych reguł, idzie po trupach, łamiąc dobre obyczaje i statut SLD" - napisali. Zrobiono ze mnie złoczyńcę Maria Mazur i Zbigniew Kozioł po wyroku Sądu Partyjnego w Rzeszowie wydalającego ich z partii odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał wyrok w mocy. - Jest mi wstyd, bo nagle zrobiono ze mnie złoczyńcę - mówi z goryczą Maria Mazur. - Teraz już nie widzę dla siebie partii, chyba że w Prawie i Sprawiedliwości przyjmą taką lewicową aktywistkę na emeryturze - żartuje. Zbigniew Kozioł podkreśla, że jego rodzice pochodzą ze Lwowa, a tam liczył się honor. - Tego honoru zabrakło posłowi Ciesielskiemu, który koniecznie chciał się załapać na ministerialny stołek - mówi. Ma żal do kolegów z Sądu Partyjnego, że nawet nie starali się wysłuchać jego racji. - Powinni choćby sprawdzić, czy mówię prawdę. Uznali jednak, że należy wykończyć faceta, który dymi. Ps. Z posłem i wiceministrem finansów Wiesławem Ciesielskim mimo wielokrotnych prób nie udało mi porozmawiać.
Krajowy Sąd Partyjny SLD wykluczył z partii byłą przewodniczącą dębickiego Sojuszu Marię Mazur i skarbnika Zbigniewa Kozioła. Jako powód podano "postawę niegodną członka partii". Wykluczeni twierdzą, że stali się niewygodni, bo nie chcieli ukrywać matactw i szwindli. Głośno mówili o korupcji i nieprawidłowościach finansowych. Ich koledzy uważają jednak, że bezpodstawnie obwiniali wszystkich dokoła, stawiając samych siebie w roli świętych. Wniosek o wykluczenie złożył poseł Ciesielski, kiedy Kozioł i Mazur nie otrzymali wotum zaufania na konwencji SLD w Dębicy. Oboje działaczy zaprzecza, jakoby zachowywało się w sposób niegodny dla członków partii, o co ich się oskarża. W obronie wykluczonych wstawiło się kilkudziesięciu młodych działaczy z dębickiego SLD. Wystosowali pismo do Komisji Etyki SLD. Mazur i Kozioł odwołali się do Sądu Krajowego SLD, który utrzymał jednak w mocy wyrok Sądu Partyjnego w Rzeszowie.
ROSJA Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury Wielka, silna i potężna RYS. (C) LURIE SŁAWOMIR POPOWSKI "Wszyscy chcemy, by nasz kraj, Rosja, był potężny, wielki i silny." Oto program polityczny Władimira Putina, wyznaczający kierunek, w którym chciałby poprowadzić Rosję. W dużym stopniu odpowiada on oczekiwaniom Rosjan - zmęczonych dziesięcioleciem nieustających batalii politycznych, zawiedzionych nieudanymi reformami oraz tęskniących za elementarną stabilizacją i sfrustrowanych utratą przez Rosję jej dawnego prestiżu i potęgi. Coś podobnego, jak twierdzi emigracyjny politolog rosyjski Aleksander Janow, przeżywali Niemcy u schyłku Republiki Weimarskiej. Czy Rosja pójdzie jej drogą? Takiej ewentualności wykluczyć nie można. Po dziesięciu latach niekonsekwentnych reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Bilans otwarcia W latach 90. - co niedawno ujawnił sam Putin - wielkość rosyjskiego Produktu Krajowego Brutto zmniejszyła się prawie dwukrotnie. Dziś wynosi on 10 razy mniej niż w USA i pięć razy mniej niż w Chinach. W przeliczeniu na jednego mieszkańca wielkość PKB zmalała do 3500 dolarów, co jest wskaźnikiem pięć razy gorszym od podobnego średniego wskaźnika w krajach tzw. Wielkiej Siódemki. A jeszcze trzeba spłacić astronomiczne długi państwa - i to nie tylko przejęte po ZSRR, ale i zaciągane na prawo i lewo już przez nową Rosję. W tym roku na spłatę kolejnych rat należy wydać kilkanaście miliardów dolarów, co grozi ogłoszeniem niewypłacalności państwa. Tymczasem struktura produkcji jest archaiczna. Dominują branże surowcowe, przemysł przetwórczy właściwie się nie liczy. Produkuje przestarzałe wyroby, które nie wytrzymują żadnej konkurencji, nawet na rynku rosyjskim. Wydajność pracy wynosi zaledwie 20 - 24 proc. podobnego wskaźnika w USA. W rezultacie jedynym towarem "rosyjskim" są nieprzetworzone surowce, których udział w eksporcie wynosi ponad 70 proc. Do tego dodajmy: powszechną korupcję, kryminalizację gospodarki i gigantyczny rozrost szarej strefy, słabość wszelkich struktur władzy państwowej, w tym przede wszystkim w regionach, kompromitację elit politycznych i walczących ze sobą klanów oligarchicznych. Wreszcie - brak spójnego porządku prawnego i jakiegokolwiek poszanowania dla prawa, a w społeczeństwie niechęć do wszystkiego, co kojarzy się z takimi pojęciami jak "liberalizm" czy "reformy". Jeszcze tylko takie terminy jak "demokracja" i "wybory" są w stanie wywołać żywszy odzew, choć coraz częściej odbiera się je jak pusty dźwięk. Z całą tą spuścizną będzie musiał sobie poradzić następca Borysa Jelcyna. Nikt nie wątpi, że zostanie nim Putin. Dwuznaczny Putin Kiedy w sylwestra 1999 r. Borys Jelcyn ogłaszał swoją dymisję, komentatorzy pisali: w Rosji kończy się cała epoka i zaczyna coś zupełnie nowego, nie całkiem rozpoznanego i z tego powodu groźnego. Wątpliwości budził sam wybór następcy Jelcyna. Putin, wieloletni kadrowy oficer KGB, został wyciągnięty niczym królik z kapelusza, jako kolejny szef rządu - faworyt tzw. rodziny kremlowskiej, przerażonej możliwością utraty władzy, wpływów i majątków na rzecz szturmującej Kreml konkurencji: mera Moskwy Jurija Łużkowa i byłego premiera Jewgienija Primakowa. Konto małomównego Putina obciąża jego KGB-owska przeszłość, a także łatwość, z jaką potrafił wykorzystać wojnę czeczeńską do realizacji wewnętrznych celów politycznych. Plusem ma być natomiast jego pragmatyzm oraz związki z liberalnymi reformatorami: merem Petersburga Anatolijem Sobczakiem i takimi przedstawicielami "klanu petersburskiego" jak Anatolij Czubajs. Ta niejednoznaczność Putina była wyraźnie widoczna po opublikowaniu przez niego programowego artykułu "Rosja na przełomie tysiącleci". Część analityków dostrzegła w nim deklarację woli budowania nowej Rosji, której siła mierzona będzie nie samą liczbą głowic jądrowych, ale przede wszystkim poziomem rozwoju cywilizacyjnego. Inni natomiast koncentrowali się na tym, co potwierdzało opinie o Putinie, jako o kandydacie na nowego dyktatora, skłonnego do rządów twardej ręki i chętnie odwołującego się do haseł nacjonalistycznych. Karty już rozdano Nikt nie wątpi, że Putin wybory wygra i tylko jakiś kataklizm może go pozbawić prezydentury. Jedyny problem stanowi to, ile dostanie głosów. Nie może być ich zbyt mało (bo tylko zdecydowana przewaga da mu legitymację podobną do tej, którą przed laty cieszył się Jelcyn), ale jednocześnie muszą być zachowane pozory walki wyborczej, gdyż inaczej spotka się z zarzutem, że wszystko zostało rozstrzygnięte przez przyspieszenie terminu wyborów. Najważniejsze jest to, co będzie potem. Nie tylko za granicą, ale również w Rosji można spotkać się z opiniami, że wszystkie obecne mocarstwowe gesty i nacjonalistyczna retoryka pierwszego kandydata na prezydenta to tylko chytra taktyka, która zostanie odrzucona następnego dnia po wyborach, i wówczas Putin pokaże swój głęboko skrywany wizerunek prawdziwego liberała i demokraty. Ale jeśli tak, to czym na przykład wytłumaczyć forsowany już przez p.o. prezydenta program militaryzacji rosyjskiej gospodarki, jego zapowiedź zwiększenia o 50 proc. wydatków na zakup nowej broni dla armii i przejęcia przez wojsko kontroli nad dostawami ropy naftowej, gazu i energii elektrycznej, a przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa - nad całą infrastrukturą telekomunikacyjną? Według opinii Borysa Tumanowa z liberalnego tygodnika "Nowoje Wremia" błąd tkwi w samym założeniu, że istnieje wiele wariantów rozwoju sytuacji w Rosji, a wybór będzie w taki czy inny sposób związany z losami politycznymi Putina. W rzeczywistości kierunek, w którym pójdzie państwo rosyjskie, został określony znacznie wcześniej i na długo przed tym, zanim Jelcyn wyznaczył swojego następcę. O przyszłości zadecyduje konsensus rosyjskich elit politycznych, podyktowany wspólnotą interesów, które każą odrzucić konieczność włączenia Rosji w dyscyplinujący system cywilizacji światowej. Gdyby nie było Putina - uważa Tumanow - znalazłby się ktoś inny, kto realizowałby podobny program. Punktem zwrotnym i podarunkiem losu był konflikt w Kosowie, który pozwolił rosyjskim elitom politycznym uzasadnić zaostrzenie stosunków z Zachodem i rozpoczęcie nowej wojny w Czeczenii, a także skonsolidować społeczeństwo wokół idei patriotycznej. Rosyjscy politycy - od lewicy do prawicy - nie chcą słuchać argumentów OBWE i Rady Europy, chociażby w sprawie wojny czeczeńskiej. Są gotowi ponownie zaprowadzić Rosję do antynatowskich okopów i przeciwstawić zachodniej cywilizacji własny, czysto rosyjski system wartości. Szukanie równowagi Putin bije obecnie wszystkie rekordy popularności, ale przecież tego stanu na dłuższą metę nie da się utrzymać. Teoretycznie grożą mu trzy niebezpieczeństwa: po pierwsze, porażka w Czeczenii, po drugie, krach ekonomiczny i po trzecie, wybuch kolejnej wojny oligarchów, a także elit politycznych i regionalnych. To ostatnie niebezpieczeństwo część moskiewskich komentatorów uważa za najgroźniejsze, gdyż może wpływać i na dalszy rozwój wypadków na Kaukazie, i na stan gospodarki. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że rosyjskie elity, nawet te popierające Putina, wcale nie są zainteresowane jego przytłaczającym zwycięstwem już w pierwszej turze. Dla nich najwygodniejszy byłby prezydent zwyciężający z trudem i zależny od ich poparcia. Dlatego też Putin jest skazany obecnie na szukanie równowagi między różnymi siłami politycznymi. Musi kontynuować grę, którą po mistrzowsku prowadził Jelcyn. Jednak polityczne doświadczenie Putina jest znacznie mniejsze. Putin wybory wygra, bo inaczej być nie może. Potem będzie musiał jeszcze poświęcić wiele sił na umocnienie własnej pozycji, a jednocześnie walczyć o uniezależnienie się od tych grup i klanów kremlowskich, które faktycznie wyniosły go do władzy. Jeśli marzy mu się kariera nowego Piotra Wielkiego - a podobno jego portret powiesił w swoim gabinecie - to musi dokonać zasadniczej zmiany istniejącego systemu jelcynowskiego. Mówiąc krótko: będzie musiał podzielić się władzą z innymi instytucjami demokratycznymi - parlamentem, rządem, itp. - i przystąpić do budowy prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego z prawdziwą gospodarką rynkową. To o wiele trudniejsze zadanie niż zwycięstwo w wojnie z Czeczenami. Nic jednak nie wskazuje na to, żeby to był jego cel, i dlatego, jeśli można dziś mówić o jakimś zagrożeniu dla Rosji, to o powrocie nie komunizmu, lecz tych porządków, do których przyzwyczaił nas Jelcyn. Z istotną różnicą: o ile autorytaryzm Borysa Jelcyna był "miękki", "patriarchalny", o tyle w przypadku Putina może on przybrać znacznie groźniejszą postać. "Rosja ma być wielka, silna i potężna" - powtarza przyszły prezydent. Ale ciągle nie wiadomo, co to znaczy. Poza jednym: po gorbaczowowskiej pieriestrojce, która zakończyła się rozpadem systemu komunistycznego, i po epoce mało udanych reform jelcynowskich będzie to jeden z najważniejszych i najbardziej niepokojących problemów świata na początku XXI wieku.
program polityczny Władimira Putina odpowiada oczekiwaniom Rosjan. Po dziesięciu latach reform jelcynowskich Federacja Rosyjska znajduje się w stanie głębokiego kryzysu. Nikt nie wątpi, że Putin wybory wygra. Najważniejsze jest to, co będzie potem. Według opinii Borysa Tumanowa kierunek, w którym pójdzie państwo rosyjskie, został określony zanim Jelcyn wyznaczył swojego następcę. O przyszłości zadecyduje konsensus rosyjskich elit politycznych, podyktowany wspólnotą interesów.
Badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne Spór o szkodliwość "komórek" PIOTR KOŚCIELNIAK Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. To pierwsze eksperymenty, w których wykorzystywane są komórki ludzkiego mózgu. Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. "Uzyskiwane rezultaty nie są spójne i wobec tego myślę, że już najwyższy czas na definitywną odpowiedź", powiedział gazecie "Sydney Morning Herald" prowadzący badania dr Peter French. Szok dla komórek Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. "Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym", powiedział dr Peter French. Białka te są obecne w komórkach ciała zawsze, lecz w niewielkim stężeniu. Ich produkcja wzrasta, gdy komórki poddawane są intensywnemu działaniu czynników zewnętrznych, np. wysokiej temperatury. Białka wstrząsu termicznego odpowiedzialne są za naprawianie innych protein i ich działanie jest jednym z elementów normalnego funkcjonowania komórki. Nadmierna produkcja tego rodzaju białek sprawia jednak, że komórki są bardziej podatne na zmiany nowotworowe i odporniejsze na działanie leków przeciwrakowych - twierdzą australijscy badacze. To właśnie dr French pierwszy zidentyfikował mechanizm wytwarzania białek wstrząsu termicznego na skutek oddziaływania promieniowania elektromagnetycznego. Może się jednak okazać, że efekt taki nie następuje w komórkach mózgu, jak również, że po pewnym czasie komórki "uodporniają się" na promieniowanie elektromagnetyczne. Jak podkreślają australijscy badacze, zjawisko takie może występować przy długotrwałym narażeniu komórek na promieniowanie. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku. Sprzeczne sygnały Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Podniesienie temperatury ciała powoduje również nieznaczne przyspieszenie reakcji. "Chyba powinniśmy przyznać, że wpływ telefonów na mózg rzeczywiście istnieje. Czas reakcji poprawia się ze względu na produkcję białek wstrząsu termicznego. To wymaga jednak dalszych badań. Długotrwała ekspozycja na promieniowanie może mieć negatywne skutki dla naszego zdrowia", powiedział agencji Reuters dr Alan Preece z bristolskiego Centrum Onkologicznego. Uważa on nawet, że do nadprodukcji tych białek nie jest potrzebna podwyższona temperatura, wystarczy promieniowanie - takie, jakie emitowane jest przez telefony komórkowe. Niepokojące są również wyniki badań przeprowadzonych przez szwedzki zespół prof. Lennarta Hardella i Kjell Hansson Mild z Uniwersytetu Orebro. Ich zdaniem osoby, które posługiwały się intensywnie telefonami analogowymi, są o 26 proc. bardziej narażone na nowotwory mózgu niż osoby z grupy kontrolnej. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Wyniki uzyskane przez American Health Foundation i opublikowane w "Journal of American Medical Association" świadczą, że używanie "komórek" nie niesie zagrożenia. Podczas zbierania danych przebadano 469 pacjentów ze zdiagnozowanymi guzami mózgu oraz porównano wyniki z grupą kontrolną. Wszystkich pytano o stopień intensywności używania telefonów komórkowych. Wyniki badań pokrywają się z podobnymi, przedstawionymi przez "The New England Journal od Medicine". Po przebadaniu 782 pacjentów okazało się, że "komórki" nie mają wpływu na powstawanie lub rozwój nowotworów mózgu. Uzyskane dotąd wyniki mają jednak istotną wadę - dotyczą telefonów analogowych. Dzieje się tak, ponieważ konieczne jest śledzenie zdrowia użytkowników aparatów w jak najdłuższym okresie, a tylko analogowe "komórki" są wystarczająco długo obecne na rynku. Najpopularniejszym obecnie standardem jest cyfrowy GSM, a nowe aparaty pracują z niższą mocą i emitują znacznie mniej promieniowania. Dane na pudełku Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Największe firmy oferujące telefony komórkowe zobowiązały się do oznaczania swoich produktów tzw. SAR (Specific Absorption Rate), którego wartość ma odpowiadać promieniowaniu emitowanemu przez dany model aparatu. Większość obecnie dostępnych na rynku telefonów "osiąga" wartość SAR od 2 do 4 razy niższą niż dopuszczalna norma. Podawane w specyfikacji technicznej aparatów wartości SAR odnosić się będą do maksymalnej dawki, a nie średniej emitowanej przez telefon. Największe wartości mierzone są podczas nawiązywania połączenia, w czasie rozmowy powinny być wielokrotnie niższe, niż przewiduje norma. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). "Opierając się na obecnie dostępnych badaniach epidemiologicznych, nie dysponujemy niedającymi się podważyć dowodami na związek między rakiem a ekspozycją na promieniowanie o częstotliwościach radiowych", uważa Elisabeth Cardis z Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem. "Nie można oczywiście wykluczyć ryzyka, jednak jeżeli jest takowe, to bardzo małe". - Opinia Światowej Organizacji Zdrowia W związku z pojawiającymi się w mediach informacjami, iż WHO "twierdzi, że promieniowanie telefonów komórkowych jest bezpieczne dla ludzi", WHO wydało specjalne oświadczenie. Można w nim przeczytać, iż "żadne ostatnio przeprowadzone badania nie dały podstaw do jednoznacznych wniosków, że promieniowanie telefonów komórkowych lub stacji bazowych sieci ma jakikolwiek negatywny wpływ na ludzkie zdrowie. Zidentyfikowane zostały jednak luki w naszej wiedzy, które muszą zostać uzupełnione, aby lepiej ocenić potencjalne zagrożenia. Dokończenie badań i przedstawienie ostatecznych rezultatów zajmie około trzech, czterech lat". Obawy użytkowników Grzegorz Możdżyński, dyrektor marketingu w sp. z o.o. Nokia Poland Aktualny stan wiedzy naukowej w tej dziedzinie pozwala naukowcom stwierdzić, że dotąd nie zidentyfikowano zagrożenia zdrowia człowieka przez normalnie funkcjonujące aparaty komórkowe. Telefon komórkowy wysyła sygnały radiowe o częstotliwości i energii nieuznanej za szkodliwą dla ludzi. O wiele bardziej intensywne pole elektromagnetyczne generuje np. suszarka do włosów lub świetlówka, z których na co dzień korzystamy bez żadnych obaw. Niemniej Nokia rozumie obawy użytkowników co do bezpieczeństwa telefonów komórkowych. Dlatego też, wspierając i finansując projekty badawcze na całym świecie, popieramy rozwój naukowego i społecznego zrozumienia tematyki promieniowania elektromagnetycznego. Margines bezpieczeństwa Piotr Kwiecień dyrektor generalny Sony Ericsson Mobile Communications w Polsce Wszystkie telefony produkowane przez firmy Ericsson i Sony są szczegółowo badane, tak aby spełniały wszelkie standardy bezpieczeństwa oraz krajowe normy emisji fal radiowych. Dodatkowo w trakcie prac projektowych nad nowymi modelami zawsze zostawia się duży margines bezpieczeństwa w stosunku do obowiązujących norm. Intensywne badania prowadzone od kilku lat przez wszystkich producentów telefonów komórkowych nie dały żadnych przekonywających dowodów na jakikolwiek szkodliwy wpływ używania telefonów komórkowych na ludzkie zdrowie. Dodam jeszcze, że nasze zdrowie lubi, by wszystko było używane z właściwym umiarem. Sprawa nie jest rozstrzygnięta Profesor Henryk Kirschner Instytut Medycyny Społecznej AM w Warszawie: Ta sprawa nie jest rozstrzygnięta. Ryzyko uznano za dopuszczalne społecznie - podobnie jak w wielu innych wypadkach, jak choćby stężenie substancji chemicznych w powietrzu. Żadne groźne następstwa korzystania z telefonów komórkowych jak dotąd nie ujawniły się, ale nie znaczy to, że możemy być zupełnie spokojni. Jesteśmy świadkami wielkiego eksperymentu w skali społecznej - wszyscy w tym eksperymencie uczestniczymy. Coś może być na rzeczy Profesor Krzysztof Kwarecki, patofizjolog: Wobec problemu szkodliwości telefonów komórkowych próbuję zachować postawę racjonalną. Jak pisał "New England Journal of Medicine", nie ma żadnych dowodów na to, że telefony komórkowe powodować mogą nowotwory centralnego układu nerwowego. Jednak szum informacyjny wobec sprawy wskazuje, że rzeczywiście coś może być na rzeczy. Kwestia efektu termicznego nie została w wystarczającym stopniu wyjaśniona. Oczywiście sam używam komórki - trudno obecnie bez niej żyć. Ale jestem ostrożny. Zresztą na długie rozmowy, WAP i inne komórkowe szaleństwa i tak nie byłoby mnie stać.
Odpowiedź na pytanie, czy długotrwałe używanie telefonów komórkowych powoduje powstawanie choroby nowotworowej, mają wkrótce dać badania prowadzone przez australijskich naukowców. Niepewność co do problemu szkodliwości - bądź nieszkodliwości - używania aparatów komórkowych to dziś jeden z najpoważniejszych problemów dla naukowców, całego rynku telefonii komórkowej i samych użytkowników "komórek". Dotąd badaczom nie udało się ani potwierdzić, ani wykluczyć możliwości wywoływania nowotworów przez promieniowanie elektromagnetyczne aparatów. Eksperyment prowadzony w St.Vincent Hospital w Sydney ma przynieść wreszcie rozwiązanie. Naukowcy wykorzystają komórki ludzkiego mózgu oraz urządzenie wytwarzające promieniowanie elektromagnetyczne. Zbadają, czy na skutek takiego oddziaływania powstają tzw. białka wstrząsu termicznego. Jeżeli takie białka będą pojawiać się w dłuższym okresie, będzie to oznaczało, że komórki mogą przestać działać normalnie. A to oznacza, że istnieje zagrożenie, iż dadzą początek guzom nowotworowym. Pierwsze rezultaty badań w St. Vincent Hospital spodziewane są dopiero za 3 - 6 miesięcy. Opracowane i opublikowane zostaną dopiero pod koniec roku. Zdaniem większości badaczy promieniowanie działających i komunikujących się ze stacjami bazowymi telefonów podnosi temperaturę ciała i wyzwala procesy chemiczne, które mogą mieć negatywny wpływ na zdrowie. Jednak nie wszystkie badania wskazują, że telefony komórkowe mogą przyczyniać się do powstawania nowotworów. Niepewność co do wpływu telefonów na zdrowie użytkowników niepokoi również producentów sprzętu i operatorów sieci komórkowych, którzy sami finansują kolejne badania. Konieczność przeprowadzenia dalszych badań mających wyjaśnić problem wpływu telefonów na zdrowie podkreślają również przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia.
Opera Narodowa wciąż nie może doczekać się stabilizacji Brak jasnych reguł RYS. ROBERT DĄBROWSKI JACEK MARCZYŃSKI O Operze Narodowej od pewnego czasu głośno w mediach. W dyskusji tej jednak, tak jak w sporach toczonych w minionych latach, pomija się rzeczy najistotniejsze. Dominują doraźne oceny i subiektywne sądy, które w żaden sposób nie mogą pomóc temu teatrowi. Jedni pragną zbulwersować opinię publiczną donosami rodem z PRL, że dyrektor naczelny wybudował sobie wspaniałą rezydencję. Inni chwalą osobiste dokonania szefa Opery Narodowej. Ani jedne, ani drugie wystąpienia nie służą rzeczywistej ocenie obecnego stanu Opery Narodowej. A jest o czym dyskutować. Chodzi o instytucję, która jako jedna z niewielu w naszym kraju ma potencjalne możliwości, by odegrać ważną rolę w życiu kulturalnym Europy. Musi mieć jednak zapewnione stabilne podstawy działalności. Zapomniany dokument Opera nie znosi improwizacji, organizacyjnych burz i nagłych zmian. Tu wielkie wydarzenia powstają wówczas, gdy nie tylko zgromadzone zostaną duże pieniądze, ale gdy wszystko planowane jest z odpowiednim, kilkuletnim wyprzedzeniem. Obecni szefowie Opery Narodowej (Waldemar Dąbrowski - dyrektor naczelny i Jacek Kaspszyk - dyrektor artystyczny) zaczęli pracę we wrześniu 1998 roku. Wynegocjowali z ówczesną minister kultury i sztuki, Joanną Wnuk-Nazarową, że ich kadencja będzie trwać do końca sierpnia 2002 roku. Pracują więc dostatecznie długo, by dokonywać podsumowań. Przyszła też pora, by zacząć o myśleć o losie Opery Narodowej po sierpniu 2002 roku. W najbliższych miesiącach minister kultury powinien podjąć decyzję, czy przedłuży im kontrakt, czy też wskaże innych kandydatów. W tej instytucji, z największą w Europie sceną, dekada lat 90. upłynęła na nieustannych zmianach dyrekcji, a co za tym idzie planów artystycznych. Powołanie w 1998 r. obecnego kierownictwa miało zmienić ten stan. Nowi dyrektorzy w kilka tygodni po objęciu stanowisk przedstawili swą koncepcję programową i artystyczną. Od tego czasu minęło ponad dwa lata i nikt już nie pamięta o tym dokumencie, łącznie z jego autorami. Niewiele udało się zrealizować zarówno w sferze założeń ogólnych, jak i szczegółowych. Nie zaprezentowano, wbrew zapowiedziom, "przeglądu polskiego dorobku operowego" ani "produkcji operowych w wersji estradowej lub półscenicznej, ilustrującej historię opery od czasów jej powstania". Na sezon 1999/2000 zaplanowano 11 premier, a powstały trzy. W planach na rok 2000/2001 wymieniono (już bez dat) dziewięć kolejnych tytułów, z czego jedynie "Don Carlos" doczekał się realizacji. Z ponadrocznym poślizgiem wystawiono "Straszny dwór", pojawiło się parę innych niezapowiadanych dzieł - przygotowane pospiesznie wznowienie "Walkirii", nieudany balet "Fortepianissimo". Owa koncepcja programowa już w chwili ogłoszenia była nazbyt optymistyczna. To, że niewiele z niej zostało, nie jest wszakże jedynie winą dyrekcji. Nie tylko bowiem ona jest odpowiedzialna za stabilizację organizacyjną Opery Narodowej. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury. Obowiązki ministra Od dziesięciu lat każdy z szefów resortu ograniczał się do wyznaczania Operze Narodowej corocznej dotacji, a jego zapowiedzi i tak nie miewały pokrycia w rzeczywistości. Na przykład w 1999 roku dotacja dla Opery Narodowej według planu miała wynieść 39, 6 mln zł, a obcięto ją o 2 miliony. Podobne oszczędności budżetowe dotknęły teatr w roku 2000. To prawda, że na Operę Narodową państwo łoży olbrzymie pieniądze. W tegorocznym budżecie zapisano 47, 8 mln. Nie brakuje jednak głosów, iż i tak jest to suma niewystarczająca. Można Operę Narodową prowadzić za 40 milionów, można i za kwotę niższą, trzeba tylko wiedzieć, czego za określone pieniądze powinniśmy się spodziewać. Takich oczekiwań wobec Opery Narodowej nie sformułował żaden minister kultury. Na świecie władze państwowe, regionalne, miejskie angażując dyrektora, ustalają budżet, jaki mogą zapewnić na okres jego kadencji, kandydat zaś precyzuje profil teatru, liczbę premier oraz przedstawień w sezonie, które można wystawić za tę sumę, oraz liczebność zespołów artystycznych. Możliwości jest wiele. Opera Paryska, na przykład, na dwóch scenach oferuje około 350 spektakli rocznie, ale La Scala da w tym sezonie nieco ponad 100 przedstawień. Opera w Zurychu imponuje codziennym bogactwem repertuarowym od wczesnej jesieni do lipca, z kilkunastoma premierami. Ale już ceniona w Europie De Nederlandse Opera w Amsterdamie wystawia zaledwie kilka tytułów, każdy prezentowany 6 - 10 razy w miesiącu. Kiedy obecna dyrekcja obejmowała Operę Narodową, grano 200 spektakli rocznie, a minister Joanna Wnuk-Nazarowa twierdziła, że powinno ich być więcej. Tymczasem już w sezonie 1999/2000 liczba ta zmniejszyła się do około 150, a tendencja spadkowa się utrzymuje. Nie ma jasnych zasad określających długość trwania sezonu i nikt tego nie próbuje określić. Żaden z ministrów kultury nie sprecyzował też relacji między dotacją państwową a pieniędzmi od sponsorów. A przecież świat i w tym zakresie zna wiele wypróbowanych rozwiązań: od nowojorskiej Metropolitan, gdzie dotacje państwowe stanowią zaledwie 1 proc. budżetu, po stabilne teatry niemieckie mniej więcej w połowie finansowane przez rząd federalny lub landy. Nam najbliższy jest model włoski. Do niedawna we Włoszech państwo finansowało teatry operowe w 60 - 70 procentach, a niemal wszystkie sceny - tak jak u nas - krytykowano za ograny repertuar, niską jakość artystyczną i wysokie koszty utrzymania. Ale Włosi już rozpoczęli reformowanie teatrów operowych. Określono, że państwo może zapewnić maksymalnie 50 proc. budżetu, reszta musi pochodzić od sponsorów oraz z wpływów z biletów. La Scala w 1997 roku jako pierwsza przeszła przemianę organizacyjną (na czele zarządu administracyjnego stanął wówczas przedstawiciel koncernu Pirelli), a model ten rozpowszechniany jest obecnie w innych miastach Włoch. Przed tego typu rozwiązaniami nie uciekniemy i w Polsce. Im wcześniej się na nie zdecydujemy, tym lepiej. Tylko, który minister zapewni Operze Narodowej stałą dotację budżetową na kilka lat? To zresztą tylko jeden z problemów. Drugi, nie mniej istotny, to sposób zdobywania pieniędzy od sponsorów prywatnych oraz ich spożytkowanie i rozliczanie. Rozwiązanie obecnych dyrektorów Opery Narodowej, którzy we dwóch założyli fundację, jest niefortunne i ma charakter doraźny. Na świecie działają przede wszystkim niezależne rady nadzorcze, z udziałem największych sponsorów, kontrolujące sposób gospodarowania pieniędzmi, by wszystko w tej delikatnej materii było jasne. Dominująca prowizorka Potrzeba wielu decyzji, by Opera Narodowa stała się - przynajmniej organizacyjnie - teatrem europejskim. Na razie skazana jest na prowizorkę i działania doraźne. I takie działania w niej dominują. Przykładów można wskazać wiele. W marcu bez zapowiedzi odwołano spektakle "Halki" i "Don Carlosa" oraz dwa przedstawienia "Rigoletta" (w tym jedno zapowiadające się nader atrakcyjnie, z solistą La Scali Andrzejem Dobberem, i nadzieją polskiej wokalistyki Aleksandrą Kurzak). Te cztery propozycje wydrukowane zostały w lutowym folderze dla widzów, by można było rezerwować bilety. Teraz pozostało tylko odejść z kwitkiem od kasy. Nagminna stała się również praktyka przesuwania terminów premier. Tak było z "Królem Rogerem", "Don Carlosem" czy "Strasznym dworem" . Teraz "Jezioro łabędzie" przeniesiono z lutego na koniec maja, "Otella" z początku kwietnia na drugą połowę czerwca. Na taką niefrasobliwość terminową nie pozwala sobie żadna instytucja europejska. Teatry operowe podają do publicznej wiadomości repertuar na cały sezon jeszcze przed jego rozpoczęciem. Umożliwia to odpowiednią promocję w kraju i za granicą, pozwala na sprzedaż biletów w rozmaitych układach (cykle abonamentowe, premiery, specjalne wydarzenia) nawet po wyższych cenach. Jest bowiem odpowiednio dużo czasu, by z reklamą i informacją dotrzeć do znacznie większej liczby widzów. Nieterminowość obowiązująca w Operze Narodowej ma jeszcze jeden aspekt - podraża koszty produkcji. Za przedłużające się próby trzeba przecież płacić biorącym w nich udział artystom, zwracać koszty przejazdu i zakwaterowania. Na dodatek w Operze Narodowej obowiązuje zwyczaj, że premierową obsadę ustala się po próbach, a nie przed ich rozpoczęciem, jak to robią inni. Świat umie liczyć pieniądze, dlatego w Nowym Jorku, Paryżu czy Berlinie przedpremierowe próby trwają dwa, trzy tygodnie, a u nas dwa, trzy miesiące, a niekiedy i dłużej. To jeszcze jeden dowód, jak Operze Narodowej daleko do nowoczesnej Europy. -
O Operze Narodowej głośno w mediach. Obecni szefowie Opery Narodowej (Waldemar Dąbrowski - dyrektor naczelny i Jacek Kaspszyk - dyrektor artystyczny) zaczęli pracę we wrześniu 1998 roku. przedstawili koncepcję programową i artystyczną. nikt już nie pamięta o tym dokumencie, łącznie z jego autorami. Niewiele udało się zrealizować. To nie jest jedynie winą dyrekcji. W równym stopniu obowiązek ten spada na ministra kultury.
ROZMOWA Piotr Janeczek, prezes Zarządu Huty im. Tadeusza Sendzimira SA Konsolidacja tylnymi drzwiami FOT. ŁUKASZ TRZCIŃSKI Rz: Cały czas twierdził Pan, że negocjacje Huty Katowice z inwestorami zagranicznymi zakończą się fiaskiem. I tak się stało. Dlaczego? PIOTR JANECZEK: Nie widziałem i nie widzę w aktualnej sytuacji Huty Katowice wartości, za które inwestor chciałby zapłacić i na tym zarobić oraz mieć pewność zwrotu zainwestowanych pieniędzy. Z tych samych powodów kończyły się niepowodzeniem wszystkie, wieloletnie negocjacje innych polskich hut z inwestorami zagranicznymi. Przypomnę bezoowocne rozmowy m.in. z: Sidmarem, Voest Alpine, British Steel, Hoogovensem, Corusem. Nie oszukujmy się, niby dlaczego inwestor zachodni miał brać np. Hutę Sendzimira z 17 tysiącami ludzi, robić restrukturyzację, podpisywać kosztowny pakt socjalny, finansować potężne inwestycje? Przecież biznesplan HTS zakładał konieczność zainwestowania 1 mld dolarów, tymczasem zysk netto firma miała uzyskać najwcześniej w 2004 roku, a dzisiejszy poziom zatrudnienia, kilka lat później. Czy to nie była czysta abstrakcja? To po co inwestorzy w ogóle tracili czas na negocjacje? Była to gra na opóźnienie zmian w naszym hutnictwie? Myślę, że coś w tym jest. Koncerny stalowe z Unii Europejskiej nie są zbyt zainteresowane byśmy byli silni i osłaniali swój rynek. Ale znów pojawił się pomysł pozyskania inwestora zagranicznego. Tyle, że jednego dla czterech hut. Ministerstwo Skarbu Państwa rozesłało w tej sprawie zaproszenie do wybranych producentów stali. Czy to znaczy, że nagle zjawiły się nowe wartości, które zainteresują zagraniczne koncerny? Pojawiła się nowa jakość: oferowane są cztery huty razem. Do sprzedania wystawione są akcje lub część aktywów Sendzimira i Katowic oraz akcje Cedlera i Floriana. To jest 70 procent potencjału hutnictwa w Polsce i znaczna część naszego rynku. Inwestor nie musi się obawiać przyszłej, niezdefiniowanej konkurencji wewnętrznej. Inna jest sytuacja w Hucie Sendzimira. W wyniku restrukturyzacji jest ona rentowna. Ale przecież Huta Katowice znajduje się w sytuacji, gorszej niż na wiosnę! Przyszły inwestor nie musi brać czterech hut w całości. Mogą być różne konfiguracje i możliwości rozwiązań, jak choćby wykorzystanie, za zgodą właściciela, tylko niektórych składników majątku. Na przykład rozebranie Huty Katowice na części? Tam już nie ma co rozbierać. Jeśli już brać, to tylko całość samych aktywów. Czy sądzi Pan, że ta najnowsza oferta prywatyzacyjna resortu skarbu ma szanse? Do lutego 2001 r. będziemy wiedzieli, czy i jakie są propozycje inwestorów. To pozwoli ministerstwu zorientować się, na jakie pieniądze będzie można liczyć z zewnątrz, a pieniędzy tych nam bardzo potrzeba. Ważne jest tylko, żeby proces odbywał się szybko, a nie ciągnął latami. Sprzedaż czterech hut jednemu inwestorowi, to konsolidacja ok. 70 proc. branży stalowej, tylko że niejako tylnymi drzwiami. A jeśli do sprzedaży nie dojdzie? Zawsze powinno się mieć kilka rozwiązań. Inaczej się wtedy rozmawia z inwestorami. Tymczasem przez dziesięć ostatnich lat zazwyczaj siadaliśmy do rozmów nieprzygotowani, tylko z jedną słuszną koncepcją. Gdy ona upadała, pozostawało rozgoryczenie lub zagrożenie marszem zdesperowanych załóg na Warszawę. Nikt nie zastanawiał się nad alternatywą, co robić w sytuacji, gdy nie będzie inwestora ani w Katowicach ani w Nowej Hucie, ani w całym hutnictwie. Teraz branża jest pod ścianą, zwłaszcza Huta Katowice i kilkanaście innych firm, a najbardziej zagorzali przeciwnicy konsolidacji mają strach w oczach i nagle mówią o niej przychylnie, jako o sensownym wyjściu w razie braku inwestora. Z tymi wielkimi długami branży? Sama Huta Katowice obciążona jest balastem ok. 2,6 mld zł. W trakcie konsolidacji trzeba dokonać restrukturyzacji także poprzez upadłość i likwidację niektórych zakładów. Cały proces konsolidacyjny hutnictwa trzeba zacząć od ustalenia realnych celów rynkowych i finansowych Podstawą musi być wieloletni program marketingowy i wynikający z niego plan przemysłowy. Nowa struktura musi być efektywna i rentowna. Z hut wybrać należy te aktywa, które są potrzebne. Resztę zlikwidować lub sprzedać. Partnerami winni być: skarb państwa, banki - bo aktywa w zagrożonych firmach są tam zastawione za długi - oraz Huta im. T. Sendzimira, która jest w stanie cały proces przeprowadzić tworząc jedną firmę hutniczą, produkującą wyroby płaskie i długie, z wyłączeniem drutu i stali jakościowych. Dzięki konsolidacji branży, w ciągu 3 lat powinna powstać silna, duża i przynosząca zyski firma stalowa. Zdolna do zaciągania kredytów na inwestycje. Dopiero wtedy możną ją będzie sprywatyzować za duże pieniądze, wprowadzić na giełdę. Skarb państwa będzie musiał ponieść pewne koszty, ale z nawiązką zarobi w przyszłości. A gdyby prywatyzacja i konsolidacja branży nie wchodziły w grę? Wtedy czekają nas lawinowe upadłości większości hut. Utrzyma się tylko się kilka z nich, w tym na pewno Huta T. Sendzimira. Dziś nie da się już ratować sytuacji drogą postępowań układowych, gdyż sprywatyzowane instytucje finansowe żądają - i słusznie - efektywności, nie akceptują zbyt wysokiego ryzyka. To jest normalne zachowanie w gospodarce rynkowej. Tymczasem, obok koncepcji szukania jednego inwestora dla czterech głównych hut, pojawiła się jeszcze inna propozycja: projekt budowy w Szczecinie dużej walcowni blach austriackiej grupy Voest Alpine. Co Pan o nim sądzi? Ta inwestycja stoi w sprzeczności z programem restrukturyzacji polskiego hutnictwa. Zgoda na zbudowanie huty Voest Alpine byłaby wyrazem skrajnej nieodpowiedzialności. Chyba że władze państwa powiedzą, że nie widzą żadnych szans dla istniejących już hut i z pełną świadomością godzą się na ich upadłość, bo do tego w gruncie rzeczy doprowadzić może budowa nowej huty w Szczecinie. Huta im. T. Sendzimira udowodniła, że możliwe jest wprowadzenie zmian, które szybko mogą dać efekty. Bez uciekania się po pieniądze inwestora zagranicznego. W połowie ubiegłego roku mieliśmy sytuację nie lepszą niż Huta Katowice obecnie. Nie oglądając się na nic, zaczęliśmy porządki na własnym podwórku. Postawiliśmy sobie wówczas zadanie, żeby deficytowa dotychczas huta, dzięki restrukturyzacji finansowej i organizacyjnej, do końca 2000 roku osiągnęła zysk netto 68 mln zł. Drugim celem było poprawa płynności finansowej, aby można było regulować zobowiązania, odzyskać i umocnić pozycję lidera na polskim rynku wyrobów płaskich i tym samym stworzyć warunki do pozyskania pożyczek na niezbędne inwestycje w części przetwórczej. Do tego doszły m.in. komputeryzacja, zmiana metod zarządzania i sprzedaży naszych wyrobów. I to się udało. Sprzedaż wzrosła o 40 procent Po trzech kwartałach mamy 103,7 mln zł zysku netto, gdy w tym samym okresie roku poprzedniego było 130 mln zł strat. Osiągamy 4-proc. rentowność netto. W tym, roku wydaliśmy ok. 50 mln zł, na odprawy dla zwalnianych pracowników. 30 czerwca 1999 r. w Hucie im. T. Sendzimira pracowało 16 680 osób, z końcem 2000 roku nie będzie ich więcej jak 9800. Ponad 1200 pracowników odejdzie w przyszłym roku. Te potężne redukcje, przeprowadzane są bez wstrząsów, z osłonami dla pracowników. Poprawiając kondycję finansową, poprawiliśmy wizerunek naszej firmy u instytucji finansowych i po z górą dwóch latach doszło od zawarcia kontraktu na finansowanie modernizacji walcowni gorącej, która ma podstawowe znaczenie dla całej branży. Warunkiem zaangażowania się banków zagranicznych są gwarancje skarbu państwa, o co wystąpiliśmy. W ramach restrukturyzacji hutnictwa, w budżecie 2000 roku jest przewidziana możliwość gwarancji do 1 mld zł, lecz do tej chwili nie wykorzystano ani złotego, bo żadna z hut - prócz Sendzimira - nie posiada zdolności kredytowej. Rozmawiał Jerzy Sadecki
nie widzę w aktualnej sytuacji Huty Katowice wartości, za które inwestor chciałby zapłacić oraz mieć pewność zwrotu zainwestowanych pieniędzy. Ale Pojawiła się nowa jakość: oferowane są cztery huty razem. To jest 70 procent potencjału hutnictwa w Polsce. Inwestor nie musi się obawiać konkurencji wewnętrznej. Huta im. T. Sendzimira udowodniła, że możliwe jest wprowadzenie zmian, które szybko mogą dać efekty.
Z profesorem Mariuszem Łapińskim, ministrem zdrowia, rozmawia Małgorzata Solecka Społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy FOT. MICHAŁ SADOWSKI Rz: Ledwo przyzwyczailiśmy się do istnienia kas chorych, a już słyszymy, że przestaną istnieć. Nie boi się pan kolejnej destabilizacji systemu ochrony zdrowia? MARIUSZ ŁAPIŃSKI: System w tej chwili działa chaotycznie. I na pewno nie ja go zdestabilizowałem. Nie chcemy żadnych rewolucyjnych zmian w organizacji ochrony zdrowia. Wiem, że społeczeństwo nie przeżyłoby kolejnej reformy. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Trzeba przywrócić konstytucyjną odpowiedzialność rządu za ochronę zdrowia. Poprzedni rząd zwolnił się z tej odpowiedzialności, ale obywatele go z niej nie zwolnili. Wyniki wyborów są na to koronnym dowodem. Nie da się uniknąć likwidacji kas? Obecnie ustawa przewiduje możliwość ich łączenia. Dziś jest siedemnaście kas chorych. To znaczy - siedemnaście różnych systemów kontraktowania, wyceniania świadczeń, rozliczania umów. Kasy próbowały się między sobą porozumiewać, ale nic z tego nie wychodziło. Co zastąpi kasy? Premier zapowiadał powstanie kilku funduszy ochrony zdrowia, pan mówił o powołaniu jednego funduszu z szesnastoma oddziałami? Na razie pracujemy nad programem. Trzy koalicyjne partie są zgodne: kasy chorych przestaną istnieć. Co do szczegółów jeszcze nie zapadły rozstrzygnięcia. Ale jedno jest pewne: likwidacja kas nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego. Chcemy utrzymać odrębność instytucji, która płaci za świadczenia. To, że pieniądze ze składek są wydzielone z budżetu, jest dużym osiągnięciem. A może to po prostu kwestia nazwy? Kasy chorych źle się kojarzą, więc trzeba je inaczej nazwać, zmniejszyć liczbę... To nie będzie prosty zabieg zmiany szyldu. Państwo musi odzyskać możliwość kreowania polityki zdrowotnej. Na przykład jedną z najważniejszych dla nas spraw jest wprowadzenie jednolitego modelu medycyny szkolnej. Nie jesteśmy w stanie narzucić kasom takiego rozwiązania - każda rozwiązuje problem po swojemu, niektóre w ogóle nie kontraktują takich usług. Następny problem - wiem, że niektóre kasy są w stanie zapłacić szpitalom więcej pieniędzy za usługi, tak by dyrektorzy mogli wypłacić pracownikom gwarantowane ustawą 203 złote podwyżki. Kasy tego nie robią i nie mam żadnej możliwości wpływu na ich decyzję. Prawo przewiduje kolejną podwyżkę w przyszłym roku. Jak pan sobie poradzi z tym problemem? Nie ja odpowiadam za tę ustawę, uważam, że to wyjątkowy bubel prawny. Ale jestem za tym, żeby zarobki w publicznej służbie zdrowia były regulowane ustawowo. Publiczne placówki to przede wszystkim szpitale. Wzrost płac będzie możliwy, kiedy poprawi się ich sytuacja finansowa. Trzeba zwiększać przychody i zmniejszać koszty. Ale o tym, czy pieniądze z kasy chorych wydać na podwyżki płac, spłacić zobowiązania, czy kupić nowy sprzęt, decyduje dyrektor. Na te decyzje też będzie pan chciał mieć wpływ? Nie, to jest zadanie właścicieli szpitali - samorządów, akademii medycznych. To oni powinni pilnować, na co pieniądze są wydawane. Nie zamierzam wkraczać w kompetencje organów założycielskich szpitali. Ale mówi pan o konieczności nadzoru ze strony administracji rządowej. W niektórych miastach są obok siebie szpitale podlegające trzem różnym właścicielom - staroście, marszałkowi i rektorowi uczelni medycznej. I nie ma sposobu na koordynację ich pracy - choćby w takiej sprawie jak wyznaczanie dyżurów. Chcę, żeby był taki ośrodek. Żeby wojewoda albo jego pełnomocnik koordynował ochronę zdrowia na swoim terenie. Ale nie on będzie rządził zakładami opieki zdrowotnej. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego w niektórych placówkach możliwa jest rejestracja na telefon, a w innych trzeba o piątej rano zgłaszać się po numerek? Telefoniczna rejestracja jest możliwa w placówkach sprywatyzowanych, a kolejki do rejestracji ustawiają się w ogromnych przychodniach rejonowych, takich, jakie przetrwały choćby w Warszawie. Dlatego szukam drogi prawnej - może to będzie rozporządzenie, a może potrzebna będzie zmiana w ustawie - żeby placówki świadczące podstawową opiekę zdrowotną mogły mieć pod swoją opieką nie więcej niż dziesięć, piętnaście tysięcy osób. To byłaby rewolucja... ... i trzeba będzie ją zrobić. Będzie pan wspierał dokończenie prywatyzacji? W lecznictwie otwartym absolutnie tak. Lecz te szpitale, które znajdą się na przygotowywanej przez nas liście, będą wyłączone z prywatyzacji. Musi istnieć sieć szpitali publicznych, żeby każdy obywatel miał zapewniony dostęp do bezpłatnego leczenia. Ale nie wszystkie szpitale, które teraz istnieją, znajdą się w takiej sieci? Na pewno nie. Te, które znajdą się poza nią, będą mogły się przekształcać, prywatyzować, będą mogły zostać zlikwidowane. Niektóre szpitale zresztą już teraz nie powinny działać ze względu na bezpieczeństwo pacjentów. Kiedy powstanie sieć szpitali? Kalendarz jest prosty - mamy cały 2002 rok na przygotowanie najważniejszych zmian. Chcę, żeby 1 stycznia 2003 roku nie było kas chorych, żeby działała sieć szpitali publicznych, możliwa była racjonalna polityka lekowa, a rejestr usług medycznych był w znacznym stopniu przygotowany. Tymczasem do końca tego roku zostały niecałe dwa miesiące, a kasy chorych do tej pory nie wiedzą, za co będą płacić, czy na przykład będą musiały finansować pomoc doraźną. Już jest przygotowana propozycja nowelizacji ustawy o państwowym ratownictwie medycznym. Chcemy, by ustawa weszła w życie, tak, jak jest w niej zapisane, 1 stycznia 2002 roku, ale jednocześnie o rok opóźniamy przejęcie finansowania systemu przez budżet państwa. Jeśli parlament się na to zgodzi, za karetki w przyszłym roku zapłacą kasy chorych. To wydatek niemal 800 milionów złotych. A pański poprzednik nałożył na kasy obowiązek finansowania niemal wszystkich procedur wysokospecjalistycznych. Ma je to kosztować dalsze kilkaset milionów. Czy pan podtrzyma tę decyzję? Nie. Za większą część tych procedur, a nie tylko za przeszczepy, jak proponował poprzedni minister, zapłaci jednak budżet. W tym tygodniu przekażę do kas chorych oficjalną informację w obu sprawach. Zapowiadał pan szybką nowelizację ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, która ma dać ministrowi zdrowia możliwość powołania nowych rad kas chorych. Jest już przygotowana, ale do Sejmu trafi z opóźnieniem, bo mamy pilniejsze od niej prace - musimy zająć się ratownictwem medycznym oraz Urzędem Rejestracji Leków i Wyrobów Medycznych. Jest ustawa, która go powołuje, ale brakuje do niej kilkudziesięciu rozporządzeń. Nic nie jest przygotowane, żeby powstał ten urząd. Dlatego trzeba koniecznie przesunąć wejście w życie tej ustawy o pół roku, bo inaczej przez kilka miesięcy byłaby niemożliwa rejestracja leków. Nowelizacja ustawy ubezpieczeniowej jest następna w kolejce. Będzie dotyczyła tylko powołania nowych rad kas? Nie, w ustawie jest kilka błędów, które trzeba naprawić. Obecnie pacjent ma nieograniczoną możliwość wyboru szpitala, teoretycznie każdy może chcieć być leczony w placówkach klinicznych. Rozszerzenie uprawnień do świadczeń stomatologicznych to nieprzemyślane do końca rozwiązanie, które powoduje olbrzymie koszty. Ale to SLD w poprzedniej kadencji opowiadał się za wprowadzeniem tej poprawki. Mnie w Sejmie wtedy nie było. Nie wszystkie pomysły moich kolegów były dobre. Chce pan jednym słowem ograniczenia kosztów, jakie pociągnęły za sobą ostatnie zmiany w ustawie? Poprzedni minister zdrowia szacował je nawet na miliard złotych... Chcę urealnienia przepisów. I tego, żeby publiczne pieniądze były racjonalnie wydawane. A skoro już rozmawiamy o pieniądzach - jaką składkę zapłacimy w przyszłym roku? W ustawie jest zapisane 8 procent... ... ale minister finansów proponuje zamrożenie składki na poziomie 7,75 procent. Jeśli miałaby rosnąć, oznaczałoby to dodatkowe obciążenia dla obywateli, bo nie będziemy mogli odpisać sobie całej składki od podatku. Jest pan zwolennikiem takiego rozwiązania? Przede wszystkim jestem zwolennikiem wzrostu składki, takiego, jaki jest przewidziany w ustawie, o ćwierć punktu procentowego rocznie, do 9 procent. Oczywiście byłoby najlepiej, gdyby zasady jej odliczania od podatku się nie zmieniły. Ale sytuacja finansów publicznych jest bardzo trudna. Jeśli możliwy jest wzrost składki tylko taką drogą, będę go popierał. Do systemu musi trafiać więcej pieniędzy. Są inne sposoby na zwiększenie dopływu pieniędzy, choćby przez rozszerzenie zasady współpłacenia przez pacjentów. Jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania, tak jak jestem przeciwny wprowadzaniu tzw. koszyka świadczeń gwarantowanych. Płacący składki nie odczują bardzo boleśnie jej wzrostu, w skali miesiąca będzie to średnio kilka złotych. Dla mnie, socjaldemokraty, jest to łatwiejsze do zaakceptowania niż wprowadzenie opłat, które byłyby równoznaczne z ograniczeniem dostępności do świadczeń dla najbiedniejszych. Absolutnie się na to nie zgadzam. Ale kiedy składka zacznie bezpośrednio obciążać nasze kieszenie, nastąpi wzrost oczekiwań co do jakości świadczeń, ich dostępności. Ludziom trudniej będzie zaakceptować, że płacą kilkaset złotych miesięcznie do kasy chorych, a kiedy potrzebują pomocy, muszą płacić prywatnemu lekarzowi. Chcemy tak zmienić system, żeby wzrosła dostępność do lekarzy praktykujących w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Żeby z jednej strony ludzi nie odstraszała choćby wizja stania przed świtem w kolejce do rejestracji, z drugiej zaś - żeby ten lekarz rzeczywiście mógł pracować w dobrych warunkach, przyjmować pacjentów. W niektórych miejscach w Polsce na wizytę u kardiologa czy wielu innych specjalistów czeka się pół roku, czasem dłużej. Dostępność jest fikcją. Co do tego doprowadziło? Między innymi chore kontraktowanie usług. Trzeba odejść od płacenia za poradę na rzecz płacenia za leczenie. Teraz lekarz przyjmuje sześciu pacjentów w ciągu dnia, bo na tyle pozwala limit ustalony przez kasę chorych. A kolejki oczekujących rosną. W opiece podstawowej kasy płacą za każdego ubezpieczonego będącego pod opieką lekarza. I tam problem kolejek nie istnieje. To jest sukces reformy. Ale nie powtórzono go ani w specjalistyce, ani - zwłaszcza - w leczeniu szpitalnym. Szpitale, aby uzyskać z kas chorych więcej pieniędzy, przyjmują pacjentów, którzy wcale nie wymagają hospitalizacji. Pacjent dla szpitala oznacza po prostu przychód. Tego unikniemy, jeśli po prostu ustalimy poziom finansowania szpitali powiatowych, wojewódzkich i klinicznych. Kiedy kasa płaci za usługę, łatwiej jej kontrolować jakość świadczeń udzielanych przez szpital, łatwiej przeprowadzić kontrolę finansową. Chce pan odejść od tego, by płatnik sprawdzał, jak placówka wydaje pieniądze? Wręcz przeciwnie. Ale te kontrole muszą być racjonalne i nie mogą być pretekstem do rozrastania się biurokracji w kasach. Skoro mówimy o biurokracji, jakie zmiany zamierza pan wprowadzić w Ministerstwie Zdrowia? Pojawiła się informacja o szykowanych dużych zwolnieniach. Zwolnienia będą, i to spore. Ale niekoniecznie w samym ministerstwie. Wystarczy powiedzieć, że tu pracuje trzysta osób. A w różnego rodzaju nadzorowanych przez MZ instytucjach, biurach, których sens istnienia jest wątpliwy, jest zatrudnionych dziewięćset osób. Decyzje kadrowe są konieczne - muszę mieć zaufanie do ludzi, z którymi pracuję. Podczas pierwszego spotkania powiedziałem pracownikom, że liczą się dla mnie dwie rzeczy: lojalność i kompetencje. I tego się będę trzymał. -
przyzwyczailiśmy się do kas chorych, a przestaną istnieć. MARIUSZ ŁAPIŃSKI: Nie chcemy rewolucyjnych zmian. Trzeba uporządkować finansowanie, żeby państwo mogło prowadzić politykę zdrowotną. Nie da się uniknąć likwidacji kas? likwidacja nie oznacza, że wrócimy do systemu budżetowego. Chcemy utrzymać odrębność instytucji, która płaci za świadczenia. Chcę, żeby 1 stycznia 2003 roku nie było kas chorych, żeby działała sieć szpitali publicznych. jestem zwolennikiem wzrostu składki. Do systemu musi trafiać więcej pieniędzy. Płacący nie odczują boleśnie jej wzrostu, w skali miesiąca będzie to średnio kilka złotych.
ROZMOWA Bronisław Geremek, minister spraw zagranicznych RP Zachód potrzebował Miloszevicia BARTłOMIEJ ZBOROWSKI Historycy, politycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Jedni eksponują powody ekonomiczne - załamanie się socjalistycznej gospodarki; drudzy źródeł nieszczęść dopatrują w waśniach narodowościowych, w dążeniu do budowy tzw. wielkiej Serbii, jeszcze inni twierdzą, że są to "wojny religijne". Dość często jako przyczynę konfliktu wymienia się brak reform demokratycznych w Serbii, a także interesy wielkich mocarstw na Bałkanach. Co pana zdaniem legło u podstaw rozpadu Jugosławii? BRONISŁAW GEREMEK: Traktuję proces rozpadu Jugosławii jako rozpad struktury imperialnej. Podobnie rozpadały się imperia w wyniku podmuchu pierwszej wojny światowej. Druga wojna światowa także poważnie osłabiła lub nawet spowodowała zniknięcie wielu tych struktur. Koniec lat 80. przyniósł zaś falę ich rozpadu bez poprzedzających ją wojen. Jugosławia, dla człowieka mojego pokolenia, była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. W jakimś sensie stanowiła element mojej wyobraźni europejskiej. Nigdy nie traktowałem Jugosławii jako struktury imperialnej, choć jej zapowiedź stała się zauważalna jeszcze za życia Tity. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że tym razem rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu. Gdy w 1991 roku doszło do secesji Słowenii i Chorwacji, a następnie Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii, Stipe Mesić, ostatni prezydent Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie - które też oderwie się od Jugosławii. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. Przypominał, że to Albańscy studenci pierwsi wyszli - już w marcu 1981 roku - na ulice Prisztiny i zażądali przekształcenia autonomicznej prowincji w republikę. W Kosowie jest już po wojnie. Prowincję opuściły oddziały serbskie, albańskie zdają broń. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Jaka będzie przyszłość tej serbskiej prowincji? Jej status? Wszystko wskazuje na to, że Kosowo stanie się protektoratem... międzynarodowym... z obecnością sił międzynarodowych... na długie lata. Wtedy nie będzie już pytania o to, czy Kosowo ma należeć do Serbii, ale - czy Kosowo widzi możliwość uczestnictwa w federacji jugosłowiańskiej. Współczesną tendencją jest przekazywanie przez władze centralne uprawnień społecznościom lokalnym. Słowem, przyszłość mają struktury federalne, konfederalne. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną pytania i obawy o przyszłość Kosowa. Czy po czystkach etnicznych, po tylu wzajemnie wyrządzonych sobie krzywdach będzie możliwe wspólne życie Serbów i Albańczyków w Kosowie? Na usta ciśnie się odpowiedź, że nie będzie to możliwe. Zachowuję jednak nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa i jego mieszkańców. Nie mogę inaczej... Gdybym bowiem zaakceptował "czarny scenariusz", oznaczałoby to, że zbrodniczy system Miloszevicia zwycięża, że czerpie korzyści z czystek etnicznych. Na to nikt się nie może zgodzić. Dlatego za zadanie równie ważne - obok odbudowy Kosowa - uważam utrzymanie wieloetnicznego charakteru tej prowincji. Czy nie powinniśmy się obawiać, że po nieudanej próbie budowy "wielkiej Serbii" teraz odżyje idea budowy wielkiej Albanii? Cokolwiek by mówić, Albańczycy, choć ponieśli tak wielkie ofiary i straty, są teraz silniejsi jednością, czują też poparcie międzynarodowej wspólnoty. Serbowie od początku kryzysu jugosłowiańskiego, a w szczególności konfliktu kosowskiego, byli postrzegani przez Zachód jako "główni winowajcy". Czy nie zabrakło obiektywizmu w ocenie sytuacji w Jugosławii, a w szczególności w Kosowie? Nie sądzę, by diagnoza zawarta w tym pytaniu była trafna. Z moich obserwacji - poczynionych choćby w latach 1998-99 - wynika, że idea tak zwanej wielkiej Albanii nie trafiła w Kosowie na podatny grunt. Odniosłem wrażenie, że ludność tej prowincji, która osiągnęła pewien standard życiowy, odcina się od Albanii. Kosowscy Albańczycy starali się podkreślać swoją odrębność, a może nawet wyższość. Ale gdyby nawet podjęto jakieś próby wskrzeszenia idei budowy "wielkiej Albanii", to obecność międzynarodowa skutecznie się temu sprzeciwi, także dlatego, że byłby to zamysł sprzeczny z powszechną przecież tendencją do europejskiej integracji. Przez cały ubiegły rok był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego to się panu nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych (ONZ, OBWE, NATO) w celu rozwiązania jugosłowiańskiego kryzysu? Kiedy w 1997 roku obejmowałem przewodnictwo w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu ostrego konfliktu w Kosowie i szczególny nacisk kładłem na konieczność prewencyjnych działań wspólnoty międzynarodowej. Niestety, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii. Proponowałem polską koncepcję "okrągłego stołu". To sprawdzony sposób na przełamywanie uprzedzeń, nienawiści i podziałów. Spotkałem się z zainteresowaniem tą ideą jedynie wśród Albańczyków. Nawet serbska opozycja, która chciała obalić Miloszevicia, w sprawach Kosowa mówiła tym samym głosem co on. Świadczyło to o słabości opozycji, która nie potrafi wyjść poza doktrynę Miloszevicia. Nie było więc warunków do sensownej debaty politycznej, która odpowiedziałaby na najważniejsze pytania dotyczące przyszłości Kosowa. Dopiero teraz - mówię o tym z goryczą - po użyciu wielkiej siły i zastosowaniu przymusu możliwa staje się poważna rozmowa o tym, jak będzie zorganizowany samorząd prowincji, jaka będzie policja, szkolnictwo... Serbowie mówią, że gdyby 5 milionów dolarów, którymi Ameryka zamierza nagrodzić osobę, która pomoże ująć Miloszevicia - oskarżonego o popełnienie zbrodni wojennych w Kosowie - przeznaczono po podpisaniu porozumienia w Dayton na pomoc gospodarczą dla Jugosławii, a w szczególności dla Kosowa, to nie doszłoby do tak ostrego serbsko-albańskiego konfliktu, który w dużej mierze ma podłoże gospodarcze. Myślę, że 5 milionów dolarów by nie wystarczyło, i obawiam się, że zasiliłyby one kasę Miloszevicia i bliskich mu osób. Ale pytanie jest zasadne - choć historycy, a ja jestem przede wszystkim historykiem, bardzo nie lubią takiego pytania - co by było, gdyby było inaczej? Wyobraźmy sobie jednak... Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy manifestowali serbscy studenci, gdy przez sto dni demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" (Razem), zdeterminowana i zdecydowana obalić Miloszevicia - nadeszła pomoc z Zachodu, to być może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Była szansa. Dziś można się już tylko zastanawiać, dlaczego Zachód jej nie wykorzystał. Sądzę, że historycy zgodnie odpowiedzą, bo politykom tego zapewne mówić nie wypada, iż Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów. Kończy się ostra, wojenna faza konfliktu w Kosowie. Tymczasem w Czarnogórze coraz powszechniejsze staje się żądanie przeprowadzenia referendum w sprawie odłączenia tej republiki od Jugosławii. Czy nie sądzi pan, że w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski? Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. Nadal przecież znajduje się tam 45 tysięcy żołnierzy Wojsk Jugosławii, wcześniej było tylko 8 tysięcy i to Czarnogórców, a nie Serbów. Po drugiej stronie "barykady" jest 15 tysięcy czarnogórskich policjantów. Dwie zorganizowane i stojące naprzeciw siebie siły. Rozmawiałem niedawno w Warszawie z prezydentem Czarnogóry Milo Djukanoviciem. Zapewniał mnie, że społeczeństwo tej republiki wcale nie chce odłączenia od Jugosławii. Związki Czarnogórców z Serbami są silne i wielorakie, mają głębokie korzenie. Pan Djukanović podkreślał, że jako prezydent chciałby, aby Czarnogóra pozostała w federacji, ale może się to okazać niemożliwe. Trudno sobie bowiem wyobrazić istnienie demokratycznej enklawy w totalitarnym państwie jugosłowiańskim. Gdy to mówił, przypomniałem sobie bezskuteczne wysiłki Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie wysłania do Serbii - do całej Jugosławii - w 1998 roku misji pan Felipe Gonzaleza, której zadaniem miało być inicjowanie i wspieranie reform demokratycznych. Nie znalazłem zrozumienia nie tylko w Belgradzie, ale zabrakło też zdecydowanego poparcia Zachodu, który nie był do końca przekonany o słuszności tej misji. Kiedy spotykam się z brakiem reakcji Zachodu, wtedy gdy wydaje się ona konieczna, albo gdy są to reakcje nieprawidłowe, to podejrzewam, że u podstaw takiego postępowania leży przeświadczenie, iż Bałkany to dziwna, niezrozumiała i egzotyczna kraina. O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym ona polega? Podczas gdy w Europie znosi się granice, na Bałkanach narody chcą wytyczać nowe. Dlaczego? To kluczowe pytanie. Dotyka ono przede wszystkim historii. Powiadano, że Bałkany zawsze produkowały więcej historii, niż były w stanie skonsumować. Ale głównym problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, że dokonało się tak daleko idące przemieszanie etniczne, iż bez mocnej, autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Bałkany zostały zepchnięte na biegun ubóstwa. Krzyżowały się tam wpływy i ambicje strategiczne potęg światowych. Jednym z niezwykle ważnych zadań jest zdjęcie z Bałkanów odium egzotyki. Trzeba potraktować je normalnie, tak jak te kraje, które wyszły z komunizmu i dostosowują się do współczesnej cywilizacji i gospodarki. Europa dziedziczy spadek z początków naszego tysiąclecia - schizmę wschodnią, podział chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie. Ten podział okazał się wyjątkowo dramatyczny, bo dotyczył nie tylko wiary, ale i kultury, społecznych struktur, sposobu myślenia. Ale pocieszającym jest to, że u schyłku XX wieku można dostrzec perspektywę dialogu, współpracy. Grecja jest nie tylko członkiem Unii Europejskiej, charakteryzującej się przewagą zachodniego, katolickiego i protestanckiego chrześcijaństwa, ale jest także uczestnikiem sojuszu północnoatlantyckiego. Turcja, kraj islamu, jest członkiem NATO. Postrzegam to jako ogromną szansę pojednania. Mam nadzieję, że nadchodzące nowe stulecie powie zdecydowane "nie" zderzeniom cywilizacji, a poprze dialog. Jaka jest doraźna i długofalowa koncepcja polskiej polityki bałkańskiej? W 1989 roku dokonała się u nas nie tylko wielka polityczna zmiana, ale rozpoczął się także proces o niezwykłym znaczeniu - jednoczenie Europy. Rozszerzanie Unii Europejskiej jawi się dziś zaledwie fragmentem tego, co się wówczas zaczęło. Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów, nie szukamy tam źródeł surowcowych, nie szukamy sfer wpływów. Mamy zaś poczucie historycznej bliskości. Bułgarii i Rumunii udzieliliśmy jednoznacznego poparcia w ich dążeniu do NATO. Polacy darzą wielką sympatią Serbów - wspomnę chociażby okres drugiej wojny światowej, jak wiele łączyło wówczas Serbów i Polaków w oporze wobec hitlerowskich Niemiec. Dziś Polska - ze swoim udanym wyjściem z komunizmu - może zaproponować swoje doświadczenia Serbii i innym państwom bałkańskim, by jak najszybciej mogły one dołączyć do Europy. Jak interwencja NATO w Kosowie - już z Polską, Czechami i Węgrami jako pełnoprawnymi członkami sojuszu - wpłynęła na pozycję tych państw we wspólnocie międzynarodowej, a w szczególności w NATO? - Nie spodziewaliśmy się wówczas, 12 marca, gdy nas przyjmowano do NATO, że niemalże na drugi dzień staniemy przed takim problemem. W moim przekonaniu tę próbę przeszliśmy pozytywnie. Podkreśliłbym rozumną reakcję polskiego społeczeństwa. Nie było ono stronnicze, nie wypowiadało się za Albańczykami a przeciw Serbom. Nie przeczę, że pokazywane w telewizji obrazy - samoloty bombardujące Jugosławię - nie wzbudzały sympatii, ale gdy zobaczyliśmy mordy dokonywane przez serbską policję i serbskie oddziały paramilitarne na Albańczykach, wówczas poparcie dla akcji NATO stało się powszechne. Ostatnie dni to narastająca fala protestów w Serbii skierowanych przeciw reżimowi. Opozycja żąda odejścia jugosłowiańskiego prezydenta. To już kolejna - chyba trzecia poważna - próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy? Niezwykle trudno odpowiedzieć na to pytanie. Sądzę, że dobiegają końca dni reżimu Miloszevicia. A co potem? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak zatem obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny, że mogą dojść do głosu nostalgiczni, faszyzujący politycy. Chciałbym jednak wierzyć w to, że tragiczne doświadczenie kosowskie i odejście Miloszevicia otworzą drogę powrotu Serbii i Jugosławii do Europy. Rozmawiał Ryszard Bilski
Historycy wymieniają różne przyczyny konfliktu jugosłowiańskiego, a teraz kosowskiego. Co legło u podstaw rozpadu Jugosławii? BRONISŁAW GEREMEK: rozpad struktury imperialnej. Koniec lat 80. przyniósł falę rozpadu bez poprzedzających ją wojen. Jugosławia była tworem powstałym po pierwszej wojnie, po rozpadzie imperiów tureckiego i austro-węgierskiego. W momencie rozpadu federacji w 1991 roku zrozumiałem, że rozpoczęła się szczególna agonia: imperium i komunizmu. Stipe Mesić, ostatni prezydent SFRJ przewidywał, że wojna zakończy się dopiero w Kosowie - które też oderwie sięi. Według niego właśnie tam tkwią korzenie konfliktu. jest już po wojnie. Prowincję opuściły oddziały serbskie, albańskie zdają broń. Jak pan ocenia szansę pozostania Kosowa w Serbii? Kosowo stanie się protektoratem międzynarodowym na długie lata. przyszłość mają struktury federalne. Jeśli Serbia stanie się krajem demokratycznym, to znikną obawy o przyszłość Kosowa. Czy po czystkach etnicznych będzie możliwe wspólne życie Serbów i Albańczyków w Kosowie? Zachowuję nadzieję, że nienawiść i chęć odwetu nie będą decydowały o przyszłości Kosowa. był pan pierwszą osobą w Europie, która usiłowała pogodzić Serbów i Albańczyków. Dlaczego to się nie udało? Jak pan ocenia działania organizacji międzynarodowych? przestrzegałem przed niebezpieczeństwem wybuchu konfliktu w Kosowie, nie zdołałem rozbudzić powszechnego poczucia odpowiedzialności, by można było zapobiec tragedii. Gdyby na przełomie lat 1996 - 97, gdy demonstrowała wyborcza koalicja "Zajedno" , zdecydowana obalić Miloszevicia - nadeszła pomoc z Zachodu, to może mielibyśmy już demokratyczną Serbię. Zachód wówczas potrzebował jeszcze Miloszevicia jako partnera do rozmów. w Czarnogórze może się powtórzyć tragiczny scenariusz kosowski? Sytuacja w Czarnogórze jest trudna i wybuchowa. prezydent Czarnogóry Milo Djukanovic Zapewnia, że społeczeństwo tej republiki nie chce odłączenia od Jugosławii. Związki Czarnogórców z Serbami są silne i mają głębokie korzenie. O Bałkanach mówi się, że mają swoją specyfikę. Na czym ona polega? problemem Bałkanów jest to, że wymieszały się tam dziedzictwa dwóch wielkich imperiów, dokonało się przemieszanie etniczne, bez autorytarnej, imperialnej władzy współżycie stawało się niezwykle trudne. Polska postrzega Bałkany bez żadnych podtekstów, bez ukrytych interesów. Mamy poczucie historycznej bliskości. Ostatnie dni narasta fala protestów w Serbii przeciw reżimowi. To kolejna próba obalenia Miloszevicia. Gdyby się powiodła, jakie mogłyby być jej następstwa dla Jugosławii, dla Bałkanów, dla Europy? Opozycja jest rozbita, nie ma sensownego programu. Nie brak obaw, że zamiast demokracji może się pojawić radykalizm nacjonalistyczny.
POMOCE SZKOLNE Szkołokrążcy, prywatni i państwowi Ryzykowny biznes ANNA PACIOREK Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Trwanie w poczuciu misji - Firmy państwowe, które działały na tym polu, były przyzwyczajone, że w MEN jest pewna pula pieniędzy na pomoce naukowe, jaka im się należy - mówi Paweł Bernas dyrektor ELBOX-u - a tu nagle pojawia się firma prywatna, która robi na tyle dobre pomoce, że MEN zdecydowało się włączyć jej wyroby do zakupów centralnych. Od tego momentu jesteśmy postrzegani jako ci, którzy wyciągają z kieszeni tych fabryk "ich" pieniądze. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi wszystkich tych, którzy nie dorównują nam swoją ofertą. Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego, który został przez MEN postawiony w stan likwidacji. "Warunkiem właściwego funkcjonowania, tak potrzebnego Ośrodka - napisali oni w liście do ministra Jerzego Wiatra - były: nowoczesne i efektywne zarządzanie, właściwy nadzór nad Ośrodkiem i pracami tam prowadzonymi ze strony organu założycielskiego, zlecenie przez MEN koniecznych i odpowiednio wyprzedzających badań i studiów. Te warunki nie były spełnione (...) Od wielu miesięcy Ośrodek zmierzał ku upadkowi ekonomicznemu przy niekompetentnej postawie zarządu firmy oraz ignorancji i przyzwoleniu na taki stan rzeczy ze strony MEN. Dorobek ludzi i ich aktywność zostały zmarnowane i to - wszystko na to wskazuje - bezpowrotnie. Ludzie, związani tyle lat z pracą dla oświaty, zostali bez perspektyw." Swoje "10 pytań do ministra Jerzego Wiatra" rozpoczynają tak: Jak to się dzieje, że w czasie gdy MEN doprowadza do likwidacji swojej agendy - Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego - znajdują się w ministerstwie pieniądze na finansowanie prywatnej firmy ELBOX?". - Ośrodek w tej formule działania nie był w stanie się utrzymać - wyjaśnia Maria Branecka z MEN. - Ośrodek nie może tkwić w pozycji misji dziejowej, jak niektóre nasze drukarnie resortowe, którym też się wydawało, że nic im się nie może stać, bo przecież produkują szkolne podręczniki. Ośrodek działał w formule samofinansowania. Producenci popadli w kłopoty, więc przestali zamawiać w Ośrodku projekty. Ośrodek zaczął więc sam realizować swoje projekty, wchodzić w kooperację i sprzedawać - często z niezłym skutkiem. Natomiast funkcje badawcze zostały odsunięte na dalszy tor. Ośrodek jako jednostka badawczo-rozwojowa był zakwalifikowany przez KBN do kategorii D; nie udało mu się nigdy uzyskać z KBN środków na działalność naukową. Co zostało z tych lat Przed 1992 r. bez aprobaty MEN nie można było wprowadzać do obrotu żadnych pomocy naukowych, szkoły nie mogły kupować nic, co nie miało tej aprobaty. MEN nadzorowało producentów pomocy dydaktycznych - było organem założycielskim dla 9 fabryk pomocy naukowych. Nadzorowało również przedsiębiorstwa dystrybucyjne, czyli CEZAS-y - osiemnaście przedsiębiorstw zlokalizowanych w siedzibach dawnych województw plus w Toruniu. W latach 80. notowano taki niedobór pomocy dydaktycznych, że XXIV Plenum KC PZPR zobowiązało ministra oświaty do wybudowania dwóch fabryk pomocy i zwiększenia produkcji. Zobowiązanie pozostało na papierze. A po 1990 r. w dziewięciu istniejących fabrykach pomocy szkolnych proces przekształceń własnościowych przebiegał niejednakowo. I tak fabrykę w Kętach, która robiła pomoce z drewna i meble przedszkolne, kupili spadkobiercy byłych właścicieli. Nie produkuje ona już pomocy dydaktycznych. Fabryka w Częstochowie upadła; wojewodzie pozostało skierowanie wniosku do sądu o wykreśleniu z rejestru. - Tam produkowano pomoce do chemii i fizyki, np. jako jedyna fabryka w Polsce wytwarzała episkopy - mówi Maria Branecka. - Tych pomocy nie ma i nie będzie. Fabryka w Bytomiu została sprzedana za długi. Inwestor, który kupił fabrykę, podpisał umowę, że jeżeli nie będzie produkować pomocy dydaktycznych, to oprzyrządowanie przekaże do dyspozycji MEN. Kiedy część pracowników założyła spółkę MEN przekazało im oprzyrządowanie, dzięki któremu produkują niewielkie ilości brył geometrycznych. Fabryki w Kartuzach i Olsztynie zostały sprywatyzowane metodą spółki pracowniczej; specjalizują się w produkcji mebli i tablic szkolnych. Pozostałych zakładów nie udało się sprywatyzować i ostatnio, w związku ze zmianami centrum administracyjno-gospodarczego, zostały one przekazane przez MEN wojewodom. Fabryka w Poznaniu, dawniej mająca w ofercie ponad 200 pomocy dydaktycznych, obecnie produkuje szczątkowe ilości. Fabryka w Nysie jest w lepszej kondycji, robi nawet na indywidualne zamówienia pomoce z fizyki oraz pracy-techniki. Fabryka w Warszawie, specjalizująca się w produkcji preparatów do biologii z naturalnych materiałów jest w trudnej sytuacji, chociaż wynajmowała powierzchnie i miała z tego dochód. Fabryka w Koszalinie produkuje meble do internatów i szkół, dość drogie, ale dobre. Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Szkół CEZAS w swoich 18 jednostkach zajmowało się przekazywaniem do szkół pomocy naukowych zgodnie z decyzjami MEN. Było pośrednikiem między resortowymi fabrykami i szkołami. Tylko CEZAS w Zielonej Górze wziął się także za produkcję. Po 1990 roku dwa CEZAS-y - w Bydgoszczy i Poznaniu - zostały zlikwidowane. Sprywatyzowano "ścieżką pracowniczą" CEZAS-y w Lublinie, Olsztynie, Toruniu, Wrocławiu, Zielonej Górze. CEZAS w Koszalinie został sprzedany. Pozostałe dziesięć przekazano wojewodom, przy czym w Opolu w stanie kwalifikującym się do upadłości, a w Szczecinie w stanie upadłości. MEN miało też zaplecze naukowe w zakresie projektowania i wdrażania środków dydaktycznych. Był nim właśnie Ośrodek, którego likwidacja ma być zakończona do końca kwietnia. Drugi resortowy - Centralny Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Aparatury Badawczej i Dydaktycznej, czyli COBRABID, wywodzący się z dawnego resortu nauki i szkolnictwa wyższego - ma się lepiej, gdyż potrafił w porę dostosować się do gospodarki rynkowej. Sporne zamówienia publiczne Do czasu wejścia w życie przepisów o zamówieniach publicznych w 1995 roku MEN stosowało w ramach systemu pierwszego wyposażenia zakupy centralne na wyposażanie nowo otwieranych szkół. - Jestem zwolenniczką zakupów centralnych, choć to może niepopularne - mówi Maria Branecka. - To się sprawdza przy zakupie komputerów, tak jak się sprawdziło przy zakupach telewizorów, magnetowidów, gdyż wtedy można załatwić lepsze warunki kontraktu. Zazwyczaj wstępną listę zakupów wysyłaliśmy do kuratorów z prośbą o ich wskazania i zamówienia. Potem komasowaliśmy te zamówienia, "przycinaliśmy" do naszych możliwości finansowych i kupowaliśmy centralnie. Zakupy trafiały do kuratoriów i dalej były dzielone na szkoły. Raport NIK krytykował ten system, wskazywał przypadki, gdy zakupiono wyposażenie budynku, który jeszcze nie został wykończony i meble trzeba było przechowywać w stodole. Jednak, zdaniem Marii Braneckiej, nawet to składowanie nie było złym rozwiązaniem, gdyż w sumie meble zostały kupione taniej. Ustawa o zamówieniach publicznych przewiduje także zakupy z wolnej ręki - jeśli np. jakiś produkt ma jednego producenta, a przecież wszystkie środki z listy MEN są wyrobami unikalnymi. - W 1995 r. rozpętała się burza prasowa - wspomina naczelnik Branecka. - Zarzucano nam, że kupujemy coś, na co kuratorzy nie mają ochoty. Kierownictwo MEN wycofało się z zamówień centralnych, a urząd zamówień publicznych nie wyraził zgody na zakup pomocy dydaktycznych z wolnej ręki. W końcu roku pieniądze rozdzielono na kuratoria. Jedni kupili pomoce naukowe, inni przekazali te środki na opał, jeszcze inni na inwestycje. To było 52,5 mld starych zł. Rozpoczęło się szaleńcze wydawanie pieniędzy - producenci pracowali na trzy zmiany, a i tak nie mogli sprostać zamówieniom. - Zakup bez przetargu to problem, z którym będą się spotykać wszyscy producenci pomocy naukowych, które nie mają odpowiedników, są na rynku unikalne - mówi dyrektor Bernas. Jeden z zarzutów stawianych ministrowi Wiatrowi przez Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego dotyczył zaliczek danych przez MEN firmie ELBOX. - Wszystkie transakcje producentów pomocy dydaktycznych związane z centralnym zaopatrzeniem szkół były związane z przedpłatami - mówi Paweł Bernas. - Zaliczkowanie jest uzasadnione, gdyż żeby zrealizować kontrakt, firma musi brać kredyty w banku. Nie widzę w tym nic zdrożnego, aby zamiast zapłacić nadwyżkę w postaci obsługi kredytu komercyjnym bankom, która przyczynia się do zwiększenia ceny, MEN otrzymywało w ramach kontraktów znaczące rabaty albo dostawy większej ilości produktów niż zamówiono. Np. kontrakt ELBOX-u na 1996 r. zawarty na kwotę 413 tys. zł przewidywał dostarczenie dodatkowych bezpłatnych 100 kompletów oprogramowania ELI 2.0 i 1400 dodatkowych kompletów materiałów dydaktycznych na kwotę 49 tys. 755 zł. Poza tym firma zobowiązała się do ogłoszenia i sfinansowania konkursu dla nauczycieli na opracowanie konspektu lekcji z wykorzystaniem pakietu ELI 2.0 Lista zalecanych środków dydaktycznych Minister edukacji już nie aprobuje, tak jak kiedyś, pomocy dydaktycznych do użytku szkolnego, a jedynie zaleca ich stosowanie. Przy czym system ten jest dobrowolny, rekomenduje się pomoc dydaktyczną na wniosek producenta, po wykazaniu się przez niego dwoma pozytywnymi recenzjami recenzentów z listy MEN. Ta lista istnieje od 1992 roku. Jest na niej 115 specjalistów, rekomendowanych przez np. szkoły wyższe i wojewódzkie ośrodki metodyczne. Recenzję zleca producent i za nią płaci. Po pozytywnych recenzjach dana pomoc naukowa zostaje umieszczona w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Obecnie w wykazie jest 258 zalecanych pozycji, dalsze pięć jest w trakcie zatwierdzania. Swoje produkty umieściło w nim 43 dystrybutorów i 55 producentów. - Zdecydowanie wolę iść do recenzenta z wydrukiem komputerowym, niż drukować instrukcję w liczbie 1000 egzemplarzy - mówi dyrektor Bernas. - Iść z prototypem pomocy, bo traktujemy recenzję, jako coś, co może nam pomóc, żeby nasz wyrób był dobry i merytorycznie bezbłędny. Zasada, aby produkt był wzięty z magazynu, to znaczy np. z wydrukowaną instrukcją, jest przede wszystkim nieekonomiczna. - Z tej procedury korzysta niewielka część producentów - mówi Maria Branecka. - System nie jest bardzo popularny, bo jeżeli inni mogą dobrze żyć, sprzedając do szkół naprawdę byle co, to dobrzy producenci nie do końca mają motywację, by ubiegać się o wpis do wykazu. Gdyby były jakiekolwiek preferencje np. przy zakupach środków dydaktycznych, to może i ta lista byłaby obszerniejsza. A szkoły miałyby pewność, że kupują pomoc bez błędów. Ale nie mamy możliwości administracyjnych - nie możemy zaleceń zamienić na nakaz. - Na rynku pomocy naukowych jest sporo dobrych firm prywatnych, wśród których zdecydowanie wybija się ELBOX - dodaje Maria Branecka - a też dużo firm, które osiągają znacznie wyższe obroty niż te pierwsze. One opierają się na sprzedaży obwoźnej; nie są to firmy, które się reklamują czy wystawiają na targach pomocy dydaktycznych. Ich tam nie widać, podobnie jak w wykazie pomocy zalecanych przez MEN do użytku szkolnego. Za to było kilka skierowań do prokuratury o kradzież praw autorskich. Tacy producenci funkcjonują na rynku i to zupełnie nieźle - po prostu jeżdżą od szkoły do szkoły sprzedając swoje wyroby. Nie zawsze są to wyroby, które by przeszły przez nasze sito recenzenckie, trafiają się nawet plansze z błędami ortograficznymi. Oni wygrywają konkurencję, dlatego że robią pomoce tanie, nieomal jednorazowego użytku. A gdy szkole brakuje środków, to o wiele łatwiej jej wydać 10 zł niż kilkaset. System do naprawy Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych. Jak np. przeciwdziałać szkołokrążcom, którzy szybko pojawiają się w szkole, tam gdzie w danym momencie są "rzucone" środki na zakup pomocy naukowych i oferują niedobry, a tani towar? - Oni zgarniają te pieniądze z rynku - mówi dyrektor Bernas. - Przyjeżdżamy do szkoły i słyszymy: ale my już zrobiliśmy zakupy! I pokazują nam, np. bryły geometryczne za 10 zł w woreczku od maślanki, parę rurek plastikowych i trochę łączników. Pomimo iż na woreczku narysowano wiele brył, części z nich nie da się złożyć, ponieważ zaoszczędzono na łącznikach. U nas cały zestaw brył, do wykorzystania przez wiele lat, kosztuje ok. 500 złotych. Zdaniem dyrektora Bernasa system zalecania pomocy naukowych powinien być obligatoryjny, gdyż wtedy nauczyciel miałby pewność, że pomoce dydaktyczne kupowane przez szkoły nie zawierają błędów. MEN zamierza promować pomoce dydaktyczne ze swojej listy, wyposażając w nie WOM-y, wyższe szkoły pedagogiczne, żeby obecni i przyszli nauczyciele wiedzieli, z jakich pomocy mogą korzystać. MEN wydało rozporządzenie, na mocy którego od 1 maja producentów mebli szkolnych będą obowiązywały certyfikaty na zgodność z normą. Szkoła nie będzie mogła kupić mebli, jeżeli producent nie będzie miał certyfikatu. Certyfikat będzie też wymagany na środki dydaktyczne zasilane napięciem wyższym niż bezpieczne i pomoce dydaktyczne, które emitują szkodliwe promieniowanie. W planach MEN ma jeszcze opracowanie standardów wyposażenia medialnego szkół, pod kątem nowych podstaw programowych. - Przymierzamy się do przeglądu wszystkich środków dydaktycznych zalecanych do użytku szkolnego w grupach tematycznych - mówi Maria Branecka. - Być może spotkanie recenzentów doprowadzi do zweryfikowania tej listy.
Na zakup pomocy szkolnych wydaje się z budżetu oświaty niewiele pieniędzy - od 0,5 do 1 proc. - szacuje MEN. Zakupy te są bardzo nierytmiczne. Zazwyczaj pod koniec roku, kiedy nagle pojawiają się środki finansowe szkoły starają się je upłynnić i biorą wszystko, co się da, a producenci nie są w stanie sprostać zamówieniom. Skończyły się czasy, gdy bez aprobaty MEN szkoła nie mogła zakupić żadnej pomocy. Teraz wprawdzie funkcjonuje lista pomocy zalecanych przez MEN, ale nie jest ona obligatoryjna ani dla producentów, ani dla kupujących. Skończył się też monopol MEN w zakresie produkcji i dystrybucji pomocy dydaktycznych. Na rynku pomocy szkolnych trwa walka o klienta, walka między szkołokrążcami, oferującymi kiepski, a tani towar, którym nie zależy na umieszczeniu swoich produktów na liście MEN; dawnymi państwowymi producentami, przyzwyczajonymi do swej monopolistycznej pozycji oraz nowoczesnymi prywatnymi firmami, których produkty zbierają nagrody na krajowych i zagranicznych targach, jak np. ELBOX. Od 1992 r. powstał jednolity front przeciwko ELBOX-owi.Do głównych przeciwników ELBOX-u należą pracownicy resortowego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Pomocy Naukowych i Sprzętu Szkolnego. Z całą pewnością zaopatrywanie szkół w pomoce naukowe wymaga zmian, można powiedzieć systemowych, chociaż nie wszystkie mogą być natychmiast wprowadzone. Niewykonalne wydaje się na razie uregulowanie rynku zamówień, gdyż szkoły nie otrzymują rytmicznie środków na zakupy pomocy dydaktycznych.
TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI Funaki znów wygrał - Mateja na 22. miejscu - Goldberger piąty Hasło do lotów Kazuyoshi Funaki - trzy konkursy, trzy zwycięstwa FOT. (C) AP ANDRZEJ ŁOZOWSKI z Innsbrucku Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. Jest to trzecie z rzędu zwycięstwo tego skoczka i za dwa dni, w Bishofschofen, pewnie będzie podobnie. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu. Miał być i jest tłum, ale nie tylko dlatego że dzisiaj skacze syn marnotrawny Andreas Goldberger. W górach nie ma śniegu i dzieci się nudzą, więc rodzice mają dla nich bardzo dobrą ofertę, tzn. konkurs skoków na Berg Isel. Dzieci jedzą ciastka i bawią się w berka, a rodzice piją piwo i łapią słońce. Miał być halny i zachmurzone niebo, tymczasem jest piękny, bardziej majowy niż styczniowy dzień. Śnieg jest tylko na rozbiegu i zeskoku, ale czy to na pewno śnieg, a nie jakaś chemiczna mieszanina białego koloru? Koniec marzeń Strasznie blisko leci Adam Małysz (88 m) i nie ma co marzyć, że będzie w finale. Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej w stylu podobnym do Małysza, ale różnica w długości jest przytłaczająca na korzyść Austriaka. Nie ma co również marzyć o awansie z listy "szczęśliwych przegranych" - skok był po prostu słaby. To początek finałowego konkursu. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! Ten wykrzyknik jest dlatego, że na razie musimy zapomnieć o podium, pierwszych dziesiątkach i innych temu podobnych zaszczytach, bo na przełomie roku polskim skoczkom przejście pomyślnie kwalifikacji i - jak się uda - dostanie się do finału sprawia problem. Robert Mateja będzie miał dopiero 25. wynik eliminacji, ale trzeba się cieszyć z tego, co się ma. Jak samolot Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada, który dzień wcześniej leżał, ale stało się to przy tak wielkiej odległości (119 m), że mimo upadku pozostał on w konkursie. Kazuyoshi Funaki tym razem nie szarżuje, lecz w jak pięknym stylu ląduje na 108. metrze! Dwóch sędziów widzi to jak trzeba i daje mu maksymalne noty. Natomiast dlaczego pan Ralf Goertz z Niemiec ocenia ten skok na 19 punktów, pozostanie jego tajemnicą. Pewnie myśli perspektywicznie i przygotowuje grunt dla Dietera Thomy, który długością potrafi dorównać Japończykom, ale ląduje, nie przymierzając, jak samolot - na obie nogi. Skoro jesteśmy przy sędziach, to dlaczego przestraszyli się pierwszego finałowego skoku Rosjanina Kobylewa na odległość 111,5 m? Przekroczył on punkt konstrukcyjny o jeden metr, to prawda, ale po pierwsze to jest finałowa seria z udziałem trzydziestu najlepszych, a po drugie skok Kobylewa jest naprawdę perfekcyjny. On szybował tak daleko nie dlatego, że rozbieg jest zbyt długi, lecz dlatego, że "trafił na punkt", co i jemu i wielu innym zdarza się bardzo rzadko. Śmieszne spekulacje No, może przesadzam, bo kiedy finał dobiegał końca, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Hasło już nie do skoków, ale prawie lotów dał Andreas Goldberger, który wylądował na 115. metrze. Oczywiście objął prowadzenie, oczywiście był szał na trybunach, ale nie trwało to długo. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim młodziutki Niemiec Hannawald ma 113,5 m i jest na prowadzeniu. Wtedy pojawił się na górze Funaki. Ma po pierwszej finałowej serii małą stratę do Harady i ponad pięciu punktów do Hannawalda. Może przegrać ten konkurs, jeśli pozwoli sobie na bezpieczny skok, niechby stylowo perfekcyjny. Za chwilę te spekulacje wydają się śmieszne, bo Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. Po prostu kamikadze. Nasz Robert Mateja jest 22. Dobrze, że znalazł się w finale, szkoda, że tak daleko. Delikatny temat Na pytanie, czy najpierw była skocznia Berg Isel, czy położony w najbliższym sąsiedztwie cmentarz, nie otrzymuje się jednoznacznej odpowiedzi. Dość, że każdy uczestnik konkursu w Innsbrucku widzi dokładnie miejsce wiecznego spoczynku, kiedy pojawia się na rozbiegu i patrzy przed siebie. Różnie to opisywano w przeszłości, w zależności od taktu piszących. Niektórzy wypytywali skoczków, czy to ich mobilizuje, czy jest im obojętne. Byli i tacy, którzy o nic nie pytali, tylko walili prosto z mostu, że sąsiedztwo skoczni i cmentarza jest jak najbardziej prawidłowe, bo wiadomo jak niebezpiecznym sportem są skoki narciarskie. Temat jest delikatny, z gatunku tych, których lepiej nie poruszać, jeśli nie ma wyraźnej potrzeby, a dzięki Bogu takiej potrzeby nie było w ostatnich dziesięcioleciach i miejmy nadzieję że tak będzie nadal. Na pewno pobliski cmentarz nie robi żadnego wrażenia na Japończyku Kazuyoshim Funakim, który nie zwraca uwagi na to, gdzie skacze i co widzi na horyzoncie. Po wygraniu dwóch z czterech konkursów turnieju przyjechał do Innsbrucku z wyraźnym postanowieniem, by tak trzymać. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). Oczywiście nie miał konkurencji, bo pozostali z największym wysiłkiem przekraczali granicę 110 m. Mógł z nim powalczyć rodak Masahiko Harada, ale usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Wyglądało to nawet groźnie, bo Haradą cisnęło o śnieg jak workiem z cementem. Zaraz jednak wstał i na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha, ale Harada zawsze się śmieje. Blady ze złości Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). To dobrze, że nie byli na końcu tych, którzy awansowali, bo nie musieli następnego dnia być parą dla Funakiego, Saitoha czy Thomy. Czy to jest promyk słońca na zachmurzonym od dobrego miesiąca niebie polskich skoków, czy Małysz z Mateją powoli dźwigają się z niemocy - naprawdę trudno powiedzieć. Bardzo biedny jest Krystian Długopolski, a biedny dlatego, że jego możliwości są o wiele większe niż osiągane wyniki. W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce) i kiedy odpiął narty i wchodził po schodkach na górę, był blady ze złości. Na pytanie, czy nie lubi skoczni w Innsbrucku, machnął tylko ręką i powiedział, że nie wie, co się dzieje. Oczywiście nie jest jedynym przegranym, ale to dobrze, że jest tak zły na siebie. On może skakać, będzie skakać i powinno to mieć miejsce już niedługo. Czego nie można powiedzieć o Wojciechu Skupieniu, któremu chyba wystarczy to, co robi, a robi za tło dla Funakiego, Harady i innych. To jest w końcu wolny wybór.
Trzeci konkurs Turnieju Czterech Skoczni, rozegrany w Innsbrucku, wygrał Japończyk Kazuyoshi Funaki. W finale skakał też Robert Mateja, który skończył konkurs na 22. miejscu. Adam Małysz (88 m) Ma w parze Austriaka Schwarzenbergera, który ląduje prawie dziesięć metrów dalej. Nie ma co marzyć o awansie. Zaraz po Małyszu jest na rozbiegu Robert Mateja: 93,5 m, dużo dalej od Niemca Hornschuha i Mateja skacze dalej! będzie miał 25. wynik eliminacji. Najdłuższy skok eliminacyjnej serii (113 m) ma Japończyk Masahiko Harada. kiedy finał dobiegał końca, Andreas Goldberger wylądował na 115. metrze. Po "Goldim" Fin Ahonen ląduje na 117. metrze, potem Thoma na 112., po nim Niemiec Hannawald ma 113,5 m. Funaki ląduje na 113. metrze, znowu jest 20. za styl i bezapelacyjnie wygrywa konkurs. Trzeci w tegorocznym Turnieju Czterech Skoczni i tylko wyjazd do domu może mu odebrać zwycięstwo w klasyfikacji łącznej. W sobotniej serii kwalifikacyjnej lądował na 119. metrze (rekord skoczni - 120 m). rodak Masahiko Harada usiadł przy lądowaniu przy skoku na odległość 118,5 m. Do niedzielnego finału zakwalifikowało się dwóch naszych: Adam Małysz i Robert Mateja. Obaj na miejscu 21., bo mieli takie same skoki (po 104,5 m) i takie same noty (po 104,1 pkt.). Krystian Długopolski W sobotę miał tylko 88,5 m w serii kwalifikacyjnej (78. miejsce).
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński Nie jestem człowiekiem rewanżu Fot. Bartłomiej Zborowski Czy przekonał pan już nowe władze do potrzeby istnienia Instytutu Pamięci Narodowej? Prof. Leon Kieres: Wciąż jestem pytany o stosunek obecnych władz do Instytutu i do mojej osoby oraz w jaki sposób oceniam obecną sytuację polityczną. Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Nie mam więc większych problemów z organizacją Instytutu, jak też kłopotów z prezentacją obecnym władzom wyników naszej działalności. Na nową ekipę rządzącą patrzę przez pryzmat tego, co się nazywa ciągłością władzy. Zdumiewa mnie stanowisko niektórych środowisk, które uważają moją postawę za niewłaściwą. Najprawdopodobniej powinienem rozpocząć wojnę z nowymi władzami, kontestując wynik wyborów parlamentarnych. I co pan na to? - Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. Dopiero teraz jednak odkrywam, że IPN miał być dla niektórych placówką rewanżu politycznego, instytutem jednej formacji politycznej. Tym bardziej doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. Były też formułowane inne życzenia. Słyszy się zarzut, że Instytut nie wywiązał się z ustawowego obowiązku udostępnienia pokrzywdzonym swoich zbiorów przed wyborami, co mogłoby zmienić ich wynik. Takie oczekiwanie w istocie oznaczało, że Instytut miał być aktywnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Tak nie było i nie będzie. Nie chciałem, by instytucja, która ma tak istotną rolę i misję do spełnienia wobec narodu, jego historii i tradycji, stała się jednym z elementów gry przedwyborczej którejkolwiek ze stron. Dopóki jestem prezesem IPN, dopóty nie dopuszczę do takiej ewentualności także w przyszłości. - Wróćmy jednak do pierwszego pytania, czy nikt już nie kwestionuje potrzeby istnienia IPN? - Naturalnie nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Czasem spotykam się z dość ostrym atakiem, jak na przykład ostatnio w "Tygodniku Solidarność". Tam niemalże wprost napisano, że IPN zdradził cele, dla których został powołany. - Właściwie jakie one były? - Z artykułu wynika, że miało to być udostępnienie teczek przed wyborami, a ja nie zdążyłem tego zrobić. Nie jestem człowiekiem rewanżu także wobec takich poglądów. Ale zapytam się tych, którzy tak chcą mnie konfrontować z polskim ustawodawcą: gdzie byli między 18 stycznia 1999 r. a 30 czerwca 2000 r., gdy trwały korowody z wyborem prezesa IPN i potem, gdy trzeba było przygotować Instytut do działania. Wtedy dyskutowano tylko, kto jest godny, a kto godniejszy do objęcia prezesury. Zapomniano, że sam prezes nie wystarczy. Można było mi przynajmniej wskazać budynki, a nie żebym ja sam się tym zajmował. Nie miałem niczego poza kilkoma pomieszczeniami w gmachu Sądu Najwyższego. Kiedy zresztą chcieliśmy szybciej przejąć akta, zakwestionowano warunki techniczne i tego budynku. Teraz mogę powiedzieć, że budynki już są i nie widzę ze strony obecnych dysponentów żadnych problemów z przejmowaniem archiwów. W 90 procentach one już są u nas. - Czytelnik "Trybuny" postulował w tej gazecie, by w ramach reorganizacji administracji państwowej zlikwidować IPN, bo dałoby to wiele milionów złotych oszczędności. Po co nam taka polityczna instytucja, skierowana przeciwko dawnej i obecnej lewicy? Przecież i bez IPN żadna zbrodnia nie może pozostać bez kary - pisze ów czytelnik. - Po pierwsze, nie jest to Instytut stworzony przeciw lewicy. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. I to jest najważniejsze. Po drugie, w tej kampanii wyborczej pierwszy raz nie wypłynął problem teczek. Dlaczego? Może dlatego, iż one są tutaj i że pilnowałem, by tu się znalazły i nie działy się z nimi jakieś dziwne rzeczy. Nie komentowałem też i nie będę komentował kandydatur na ważne stanowiska państwowe, bez inicjatywy w tej sprawie właściwych osób czy instytucji. IPN nie jest bowiem stworzony dla wystawiania cenzurek: moralności, politycznych i fachowych dla kandydatów do służby publicznej. Jeśli ktoś chce powołać kogoś na stanowisko, może zwrócić się do nas o materiały. Tak właśnie było w sprawie prokuratora Andrzeja Kaucza. Zwróciły się do nas o to najpierw minister Barbara Piwnik, a potem minister Barbara Labuda. Do głowy by mi jednak nie przyszło, żeby z własnej inicjatywy brać udział w tej historii. Nie zamierzam też być lustratorem w podobnych sytuacjach. - Profesor Jerzy Wiatr napisał w "Gazecie Wyborczej", że w IPN zatrudnia się tylko prawicowych historyków? - Stanowczo się z tym nie zgadzam. Nie wiem zresztą, czy w tym wypadku można mówić o poglądach politycznych. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Chciałem zresztą uczynić naczelnikiem biura edukacji publicznej jednego z oddziałów IPN cenionego historyka związanego z lewicą. Odmówił mi ze względu na nadmiar obowiązków. Zatrudniłem też wielu innych, których można posądzać o wszystko, tylko nie o prawicowość. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie". Zapewniam, że nie ma u nas tendencji do jednostronnej interpretacji naszych dziejów. W praktyce również tak nie jest. - Publicznie padł też zarzut, że Instytut stał się azylem dla funkcjonariuszy UOP szczególnie związanych z jego niedawnym kierownictwem? - Kolejne nieporozumienie. W naszym archiwach zatrudniliśmy od początku osiem osób, niektóre z dorobkiem naukowym, wcześniej pracujących w UOP. Nie widzę w tym nic złego. Problem byłby tylko wtedy, gdyby ci ludzie przyszli do nas z jakąś specjalną misją. Nigdy jednak nie będzie tak, że wcześniejsza praca stanie się barierą przy zatrudnianiu w IPN. Dotyczy to też funkcjonariuszy UOP. - Dla wielu ludzi Instytut i "teczki" to jedno. Jak temu zaprzeczyć, bo przecież hasło "teczki" ma fatalną konotację. Z czym więc powinien kojarzyć się IPN? - Z wiarygodnością opisu polskich dziejów. Bez Instytutu niemożliwy byłby powrót do weryfikacji oceny dziejów najnowszych. - A nie będzie to historia nasza i wasza? - Zapewniam, że nie. Dlatego powiedziałem, że nie odbieram historykowi prawa do autorskiej oceny faktów i materiałów, ale jednocześnie deklarowałem od samego początku, że ma to być instytut służący wszystkim, dlatego że do jego archiwów wszyscy będą mieli dostęp. Jedyne uprzywilejowanie historyka IPN polega na tym, że tu pracuje i szybko może zjechać windą do archiwum. Najważniejsza zasada jest jednak taka, że każdy polski historyk ma prawo zwrócić się do mnie i otrzymać interesujące go materiały, jeśli nie stoi to w sprzeczności z prawem, np. jeśli nie są one akurat objęte tajemnicą śledztwa. - Jakie sprawy chciałby pan przede wszystkim wyjaśnić podczas swojej kadencji? - Przede wszystkim pragnąłbym, by działalność Instytutu znacząco przyczyniła się do wyjaśnienia w historii naszej ojczyzny pewnych kontrowersji, niejasności. Chciałbym, byśmy znaleźli odpowiedź na następujące pytanie: czy w świetle informacji znajdujących się w naszych archiwach można wyjaśnić pewne fakty z losów narodu i jednostek. Albo, być może, na podstawie naszych badań trzeba będzie powiedzieć społeczeństwu, że niektórych wydarzeń nie da się wyjaśnić. Tak bywa nie tylko u nas. Pamiętajmy przecież, że nie wyjaśniono jednoznacznie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego, czy premiera Palmego. W Polsce - syna Bolesława Piaseckiego. - Może uda się natomiast postawić kropkę nad "i" w sprawach zabójstw Marcelego Nowotki czy docenta Ludwika Widerszala? - Nie wiem. Mam nadzieję, że znajdziemy w naszych archiwach odpowiednie dokumenty, pozwalające jeśli nie na wszczęcie postępowania - bo to jest kwestia oceny, czy jest to zbrodnia nazistowska, komunistyczna, wojenna, czy inna zbrodnia przeciwko ludzkości - to na wyświetlenie tych zdarzeń. Szukamy. Spośród kilkuset spraw, którymi się teraz zajmujemy, wyjaśnienie czterech z nich jest przedmiotem szczególnego zainteresowania opinii publicznej, a także mojego własnego zaangażowania: Jedwabne, uwięzienie kardynała Stefana Wyszyńskiego, pacyfikacja kopalni Wujek i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Chyba w ciągu najbliższych miesięcy będziemy w stanie poinformować o rezultatach podjętych działań. Na temat Jedwabnego wypowiemy się jeszcze w grudniu. - Na pewno ktoś pana zapyta: co w takim razie z wyjaśnieniem oskarżeń o zbrodnie dokonane przez niektóre oddziały NSZ? - Jestem na to pytanie przygotowany. Ponieważ docierają do nas takie informacje, rozmawiałem już o tym z prof. Witoldem Kuleszą, szefem pionu śledczego IPN, by podjąć stosowne czynności. Uhonorowanie postaw formacji podziemnej może nastąpić i przez to, że ujawnimy takich, którzy byli niegodni powoływania się na przynależność do nich. - Co trafiło dotąd do archiwów IPN? - Wszystko to, co powinno, i nic ponadto. Ponad dziewięćdziesiąt procent najbardziej "wrażliwych" akt z UOP wytworzonych do 6 maja 1989 r., a do 31 grudnia 1990 r. z WSI. - Jest pan pewien, że nie było tu żadnych dwuznacznych sytuacji? - Znowu odpowiadam krytykom, dlaczego przejmowanie akt szło tak wolno. Jak więc bym się obronił przed takim pytaniem jak pańskie, gdybym gwałtownie, dniami i nocami, zwoził tutaj dokumenty. Przyjęliśmy kardynalną zasadę: wspólne komisje - dotychczasowego dysponenta i IPN - kartka po kartce, parokrotnie liczyły, pakowały, selekcjonowały. Chciałbym bardzo wyraźnie zaznaczyć, że operacja przejmowania archiwów państwowych przez IPN, często bardzo poufnych, nie miała dotąd miejsca w historii żadnego narodu. Była to operacja na skalę światową, wymagająca szczególnej rozwagi i ostrożności. Ale oczywiście nikt nigdy nie będzie miał stuprocentowej pewności, że wszystko, co nakazuje ustawa, znajdzie się u nas. Trzeba mieć jednak zaufanie do konstytucyjnych organów państwa. Jeśli od początku kierowałbym się zasadą bardzo ograniczonego zaufania, podejrzliwości - do czego, nawiasem mówiąc, z różnych stron mnie namawiano - to nie powinienem tutaj trafić. - Jaki wpływ na wzajemne relacje z IPN miała ostatnia zmiana kierownictw UOP i WSI? - W życiu kieruję się zasadą dobrej woli, dlatego oświadczam raz jeszcze, że nie przyglądam się nowym władzom z podejrzliwością. Spotkałem się już z ministrem Zbigniewem Siemiątkowskim i płk. Markiem Dukaczewskim. Otrzymałem od nich gwarancję, że proces przekazywania dokumentów nie ulegnie żadnym perturbacjom. Minister Zbigniew Siemiątkowski uczestniczył niedawno w posiedzeniu kolegium IPN, w grudniu naszym gościem będzie płk Marek Dukaczewski. Rozmawiałem też z ministrem Jerzym Szmajdzińskim, nadzorującym WSI, który zapewnił mnie, że nie będzie żadnych problemów, bo ustawę muszą zrealizować obie strony. - Ile dotąd wpłynęło indywidualnych wniosków o ujawnienie tzw. teczek? - Szturmu nie było. Złożyło je około dziesięciu tysięcy osób. Materiały zaczęliśmy udostępniać najpierw ludziom starszym, po osiemdziesiątce i politykom. Jeśli nie nastąpią jakieś zawirowania wokół nas i sami nie popełnimy jakiegoś błędu, to zainteresowani dość szybko dowiedzą się o zawartości ich teczek. - Czy w związku z ich otwarciem nie obawia się pan, że może dojść do ludzkich tragedii? Nie można wykluczyć, że spowodują je wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat. Komuś mogła się wtedy powinąć noga, mógł popełnić nawet grube świństwo, a potem całym życiem zaświadczył o swojej przyzwoitości. - Oczywiście, że boję się. Zapewniam jednak, nie dołączę się do tych, którzy mówią, że syn ma cierpieć za grzechy ojca. Nie. W sprawie indywidualnych losów nigdy nie podniosę ręki z palcem wskazującym na syna czy brata jako wartego napiętnowania przez to, iż nosi to samo nazwisko. Wiem oczywiście, że tak może być i pewnie będzie. Mogę zapewnić jednak, iż nie będę nagłaśniał zawartości teczek, że nie będę ich reklamował. IPN to nie supermarket z sensacyjnymi towarami. Ta sfera naszej działalności nie była i nie będzie nigdy reklamowana. - W teczkach są aż tak straszne wiadomości? - Przygnębiające, jeśli chodzi o ocenę mechanizmów sprawowania władzy. Jestem przecież dzieckiem, choć duszą nim nie byłem, socjalizmu. Ale aż tego się nie spodziewałem. Jestem w stanie zrozumieć upadek prostego człowieka. Byłem do tego przygotowany. Joachim Gauck pokazał mi olbrzymią teczkę zwykłego robotnika z NRD, w której były wyznania, dlaczego zgadza się donosić i brać za to pieniądze. Dla mnie jednak czymś szczególnie hańbiącym jest postawa tych, którzy decydowali o losach własnej ojczyzny. Znajdowałem bowiem dokumenty, na których konkretne, bardzo ważne osoby zatwierdzały np. obrzydliwe prowokacje, także propagandowe, w stosunku do Kościoła, Episkopatu. - W jakim jest pan nastroju po osiemnastu miesiącach urzędowania w tym gabinecie? - Większych rozczarowań nie doświadczyłem, może natomiast sam jestem wielkim rozczarowaniem dla niektórych. Byli tacy, którzy dawali mi tu trzy miesiące. Uzbierało się ich trochę więcej. Mówiono, że mnie zadepczą. Tak się nie stało. I nie martwię się też o przyszłość Instytutu.
Z prof. Leonem Kieresem, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Jan Ordyński Za każdym razem, kiedy odpowiadam, że nowe władze deklarują wolę współpracy, czuję, jak spogląda się na mnie podejrzliwie. Dla mnie jest to ta sama władza państwowa, tylko sprawowana przez innych ludzi. doceniam postawę premiera Jerzego Buzka, który oświadczył mi swojego czasu, iż oczekuje, że będzie to instytut pamięci całego narodu. nie pozostajemy wolni od opinii kwestionujących potrzebę istnienia IPN, są jednak to zdania marginalne. Jesteśmy depozytariuszami narodowej pamięci. Są tylko rzetelni lub nierzetelni historycy. Proponuję, by stosować tu zasadę "po owocach ich sądźcie".
Z arcybiskupem Henrykiem Muszyńskim, metropolitą gnieźnieńskim, reprezentantem Konferencji Episkopatu Polski przy Komisji Episkopatów Unii Europejskiej (COMECE) rozmawia Ewa K. Czaczkowska Bronimy godności każdego człowieka Fot. Piotr Kowalczyk Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Czy kształt integracji i charakter naszych negocjacji ze strukturami Unii spełnia te warunki? Arcybiskup Henryk Muszyński: Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Mówi się o strukturach, o warunkach wejścia do Unii. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Europy nie scala ani polityka, ani gospodarka, ale wartości duchowe. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Dla nas wspólnota ducha oznacza minimum wspólnych wartości. - O potrzebie poszerzenia sfery wspólnych wartości mówią także niektórzy unijni politycy, ale czy to nie właśnie owo minimum - solidarność, pomocniczość - umożliwiło powstanie i trwanie tej wspólnoty politycznej i ekonomicznej? - Niedawno w Brukseli byłem świadkiem, kiedy Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. Oświeceniowe hasła - wolność, równość, braterstwo - to są również wartości chrześcijańskie, lecz pozbawione ewangelicznych korzeni. Solidarność, pomocniczość - te idee są zapisane w Karcie Praw Podstawowych, ale pytanie, w jakim stopniu będą respektowane. Obecnie weryfikuje się, jak dalece kraje bogate będą solidarne z krajami ubogimi i w jakim stopniu kraje uboższe będą w stanie uświadomić innym, że materialne bogactwo nie jest jedyne. A więc komplementarność i wymiana wartości - od tego w dużym stopniu będzie zależało, jaka będzie więź pomiędzy krajami Europy. - Delors mówi o odniesieniu do Boga, a Episkopat Polski za Janem Pawłem II przypomina, że brak odniesienia do Boga, do religii w Karcie Praw Podstawowych jest ahistoryczny i obraźliwy wobec ojców założycieli wspólnej Europy, z których dwóch być może zostanie beatyfikowanych. Czy to jest główny problem? - U podstaw zjednoczonej Europy leżała inspiracja chrześcijańska - zapewnienie pokoju, względnego dobrobytu opartego na fundamentalnych wartościach. Ale dotychczasowe ustawodawstwo unijne w sferze wartości nie jest wystarczające. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej wniesiona w wyniku interpelacji Episkopatu irlandzkiego, co jest dowodem na to, że Unia liczy się z takimi postulatami. Ale wolność do religii jest umieszczona w jednym paragrafie z wolnością do orientacji seksualnej. Jest to wynik kompromisu i, jak to z kompromisami bywa, nie zadowala ani jednych, ani drugich. W Karcie nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie, warunek tego, że jako wierzący będziemy się czuli w Europie dobrze. Bo nasz dom taki właśnie był od wieków. Wartości chrześcijańskie były w nim respektowane i dlatego, aby się czuć u siebie w tym nowym domu europejskim, oczekujemy, że te wartości zostaną uwzględnione. - Czy można to połączyć z szacunkiem dla pluralizmu światopoglądowego Europy? - W dokumencie mówimy w imieniu katolików, chrześcijan, ale on nie ma charakteru ściśle konfesyjnego. Nie bronimy interesów Kościoła. Bronimy godności ludzkiej. I wszystkie struktury, formy unijnej integracji, powinny być tak ukształtowane, aby zmierzały do szeroko pojętego dobra osoby ludzkiej. Wartości chrześcijańskie są głęboko humanitarne, dlatego nawet ktoś, kto ich nie uznaje, spotka je na płaszczyźnie ogólnoludzkiej. Dla nas wartości te wypływają z dekalogu, dlatego Kościół będzie bronił dekalogu. Będziemy bronić dwóch tablic dekalogu. Pierwsza ma charakter ściśle religijny, opiera się na objawieniu, druga natomiast zawiera skrót prawa naturalnego. Prawo naturalne jest prawem wszystkich ludzi i dlatego będziemy bronili małżeństwa jako trwałego związku mężczyzny i kobiety. Jeżeli ktoś nie uznaje prawa Bożego, to niechże przynajmniej uzna prawo natury. Małżeństwo to nie jest zalegalizowany związek dwóch egoistów o identycznej orientacji seksualnej, a wspólnota życia, w której musi być miejsce także na dziecko. Dziecko zaś z natury potrzebuje matki i ojca, w przeciwnym razie jest pokrzywdzone, jest okaleczone od strony duchowej, nie może rozwijać się do pełni istoty ludzkiej. Jest to płaszczyzna prawa naturalnego, które zostaje dopełnione przez prawo pozytywne, w naszym rozumieniu - objawienie. - Kościół formułuje wiele postulatów do władz polskich, do naszych negocjatorów, ale także do Konwentu Europejskiego, do władz Unii. Jeżeli nie będą one realizowane, co to oznacza dla nas, dla Polski? Czy w opinii Kościoła my ze swoimi wartościami nie możemy być w takiej Europie, jaką ona jest? - Nie chciałbym stawiać wozu przed koniem. Zobaczymy, w jakim stopniu będą uwzględniane nasze postulaty. Ciągle wierzę, że będą brane pod uwagę, dlatego że w Europie jest bardzo wielu ludzi, dla których motywy wiary są ciągle najważniejsze. Nawet jeśli jakiś polityk ich nie podziela, ale patrzy dalekowzrocznie - uwzględni je. Bo w sprawie integracji trzeba patrzeć daleko, gdyż jest to program dla całego pokolenia i dalej. - Episkopat przestrzega przed instrumentalizacją nauczania Jana Pawła II w kwestii integracji. Tymczasem odbywa się to w wielu środowiskach, a wśród przeciwników integracji w Kościele najgłośniej w Radiu Maryja. Czy z tego właśnie powodu został powołany zespół biskupów do - jak nazwano - "duszpasterskiej troski o Radio Maryja"? - Zespół został powołany zupełnie niezależnie od opracowanego dokumentu. Nie ma między tymi sprawami związku bezpośredniego, ale istnieje oczywiście związek tematyczny, tak jak na przykład w przypadku feministek. - Ale feministki z reguły są poza Kościołem... - Radio Maryja jest cząstką Kościoła i jestem głęboko przekonany, że uwzględni integralne nauczanie biskupów. Jeśli stanie się inaczej, będziemy się do tego ustosunkowywać. - Wiele niepokojów w dyskusjach o integracji wzbudza właśnie ustawodawstwo dotyczące etyki i widać w tej dziedzinie ogromną manipulację. Przeciwnicy integracji - Liga Polskich Rodzin, Radio Maryja - argumentują, że wejście do Unii oznaczać będzie prawo do eutanazji, aborcji, legalnych związków homoseksualnych. Natomiast niektórzy posłowie lewicy, realizując postulaty swoich środowisk, przedstawiają takie właśnie projekty jako konieczność dostosowania się do wymogów prawa unijnego. - Jest nieuczciwością zrzucanie winy na innych, gdy istota problemu zależy od nas. Punkt ciężkości leży zdecydowanie w naszym ustawodawstwie. Zależy od naszego parlamentu, od ludzi, których wybieramy i w tym sensie za kształt ustawodawstwa w kwestiach etycznych, moralnych współodpowiedzialny jest każdy obywatel. Jest to nasze autonomiczne prawo i w jego stanowieniu powinna być respektowana wola narodu, tradycja i kultura. - Europa będzie respektowała nasze ustawodawstwo w kwestiach etycznych? - Jest to zagwarantowane w Karcie Praw Podstawowych, a jestem przekonany, że również w przyszłej konstytucji europejskiej będzie wyraźne stwierdzenie, iż respektuje się ustawodawstwo narodowe. Oczywiście mogą być jakieś analogie między ustawodawstwem państw, ale może być całkowicie różnie. Proszę zwrócić uwagę, jakie w tych kwestiach są różnice między prawem w Holandii a prawem w Irlandii. Oczywiście mogą być pewne formy pressingu, lobbingu, ale decyzje zależą od nas. Inną kwestią jest to, jakich będziemy mieli przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Polska, podobnie jak Irlandia, Hiszpania, Włochy, jest postrzegana na zewnątrz jako kraj katolicki. I wielokrotnie politycy pytają mnie, kogo przyślecie do Parlamentu Europejskiego. Oni wiedzą, że największy kraj kandydacki zmieni układy w Parlamencie. A my z kolei robimy straszaka z Unii Europejskiej. - Episkopat Słowacji zamierza wystąpić do parlamentu słowackiego, aby przyjął ustawę gwarantującą, że w chwili wejścia do Unii ustawodawstwo dotyczące sfery moralnej, zgodne z prawem bożym czy naturalnym, nie będzie zmienione. Czy myśli się o podobnej inicjatywie w Polsce? - Nie mogę wypowiadać się w imieniu Episkopatu, ale nie jest to wykluczone. Na razie nie ma takich propozycji, ale uważam je za bardzo uzasadnione i nasze działanie powinno pójść w tym kierunku. W ogłoszonym dokumencie kierujemy postulaty do parlamentu, do rządu, żeby uwzględniono interesy całego narodu. Apelujemy, aby wznieść się ponad interesy partyjne, a nawet w niektórych przypadkach ponad własne przekonania, by w ten sposób uwzględnić wolę całego narodu i dobro Polski. W przeciwnym razie byłoby to działanie głęboko nieetyczne. Kościół katolicki mówi oczywiście we własnym imieniu, ale myślę, że powinniśmy podjąć działania scalające te opinie z innymi Kościołami, związkami wyznaniowymi i innymi środowiskami. - Księże arcybiskupie, w dokumencie biskupi mówią Unii: "tak, ale". Czy gdyby dzisiaj miało dojść do głosowania, z takim prawem Unii i takim stanem negocjacji, akcent byłby położony na "tak" czy "ale"? - Nie mówimy ani za, ani przeciw, lecz podajemy kryteria wartościowania. Decyzja należy do poszczególnych ludzi. Kiedy będę wiedział, do czego się mam ustosunkowywać, to jako obywatel uczynię to, ale teraz jako biskupi dajemy wiernym kryteria oceny. Nie opowiadamy się ani za, ani nie jesteśmy przeciw, wskazujemy tylko, że płaszczyzna ekonomiczna, polityczna nie jest wystarczająca. Europa jest wspólnotą ducha i musi wspólnotą ducha pozostać. Chrześcijaństwo w Europie musi mieć taką cząstkę, która pozwoli trwać tożsamości Europy. - Czyli każdy wierny w referendum przedakcesyjnym będzie zobowiązany głosować według swojego sumienia? - Chodzi o to, żeby to był wybór, który widzi dobro całej Europy, przyszłość nie tylko mojego pokolenia, nie tylko korzyść gospodarczą, ale korzyść przyszłych pokoleń, miejsce Polski w przyszłej Europie. Jeżeli nie wejdziemy do Europy, to Polska zostanie na uboczu, nie będzie miała prawa współdecydowania o kształcie Europy. - Poczucie odpowiedzialności wyklucza więc eurosceptycyzm? - Kościół zawsze wspierał procesy integracyjne i jednoczące, jeżeli były oparte na woli narodu i zgodne z procedurami demokratycznymi. Obecnie te warunki są spełnione i chodzi o to, żeby proces integracyjny maksymalnie prezentował wolę narodu. I dlatego Polakom trzeba pokazać, jakie są nie tyle korzyści płynące z integracji, ile obiektywnie ukazać sytuację, w której się znajdujemy. Bo korzyść, zysk nie jest najważniejszym kryterium, przynajmniej w chrześcijaństwie. Takim kryterium jest wolność. Wolność jest naczelną wartością dla chrześcijanina. W systemie demokratycznym każdy ma możliwość zrealizowania wolności w sposób najpełniejszy, ale ustawodawstwo musi maksymalnie gwarantować szacunek dla godności człowieka. I musi służyć rozwojowi poszczególnej jednostki i społeczeństwa. Jest to zatem wytyczenie drogi na bardzo daleką przyszłość, kładzenie fundamentów. Trzeba ludzi przygotować na to, że to będzie wymagało ofiar, wyrzeczeń. Obecne pokolenie nie będzie zbierało owoców, ale trzeba ukazać celowość i sensowność tego długiego procesu. Jeżeli ludzie będą przekonani, że to jest celowe i potrzebne, jeśli nie dla nich, to dla ich dzieci, to myślę, iż można liczyć na poparcie dla integracji. Bo daje ona możliwość realizacji i jednostki, i społeczeństwa. By człowiek był bardziej człowiekiem, chrześcijanin był bardziej chrześcijaninem, a Polacy byli bardziej Polakami. - I w Unii jest to możliwe? - Jest to możliwe. Trzeba tylko się wyzbyć lęku, niepokoju, trzeba pogłębić, a nawet odbudować własną tożsamość kulturową, religijną i narodową. Trzeba widzieć sens i trzeba wziąć za ten proces odpowiedzialność, tak aby poszerzenie Unii Europejskiej stanowiło wzbogacenie, a nie zubożenie, i to zarówno dla Unii, jak i dla nas.
Kościół wspiera integrację europejską, jeżeli respektuje ona fundamentalne prawa człowieka, służy rozwojowi osoby i dobru wspólnemu - to główna myśl stanowiska Episkopatu w sprawie integracji europejskiej. Obecne rozmowy prowadzone są wyłącznie na płaszczyźnie politycznej i ekonomicznej. Natomiast dla nas przyszła Europa to jest problem etyczny, problem wspólnoty ducha, wartości. I z tego punktu widzenia stan integracji i negocjacji nie jest zadowalający. Od tysiąca lat Europę łączyła christianitas, czyli cywilizacja chrześcijańska. Rodzi się pytanie, co będzie tworzywem duchowym wspólnej Europy w przyszłości. Niedawno w Brukseli Jacques Delors powiedział, że istnieje jeden czynnik duchowy, który łączy Europę - odniesienie do Boga. Ono wiąże żydów, muzułmanów, chrześcijan. Czynnik ten jest bardzo ważnym ogniwem łączącym nawet dla kogoś, kto w Boga nie wierzy. Ludzie niewierzący żyją w dużym stopniu tradycją europejską zbudowaną na chrześcijaństwie. I do dzisiaj Europejczycy, niezależnie od przekonań, akceptują przynajmniej elementy tej kultury. W Karcie Praw Podstawowych jest drobna wzmianka o osobistej wolności religijnej. nie ma natomiast zagwarantowanej wolności dla Kościołów jako instytucji. A to jest pewne minimum, którego mamy prawo oczekiwać. To jest podstawa spokoju społecznego w przyszłej Europie.
ROZMOWA Louis Schweitzer, szef Renault Państwo nie powinno pomagać producentom Louis Schweitzer, szef Renault : Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie? LOUIS SCHWEITZER: To przemysł, który zasadniczo się zmienił. Kilka lat temu można było mieć wrażenie, że jest to przemysł nieruchawy. Ponadto uważano, że ma małe perspektywy wzrostu. W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne, mamy do czynienia nie tylko z prosperity, pojawiła się też średnio- i długoterminowa perspektywa wzrostu i to nie tylko na tradycyjnych rynkach (USA, Europa Zachodnia, Japonia), ale także w Europie Środkowej i Ameryce Łacińskiej. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. Czy nie sądzi Pan, że sami producenci zaczęli działać przeciw sobie, produkując coraz lepsze, bardziej wytrzymałe pojazdy? Nie. Dobro, jakim jest samochód, jest jedynym - poza domem, mieszkaniem, czyli nieruchomością - które pierwszy właściciel odsprzedaje. A im bardziej kraj jest rozwinięty, tym wyższa jakość pojazdów i krótszy okres posiadania ich przez pierwszego nabywcę. A więc cechą charakterystyczną przemysłu samochodowego od 5 lat jest konieczność wywoływania stałego zainteresowania klientów poprzez poprawę produktu. Im dany produkt ma dłuższą żywotność, tym łatwiej i lepiej pierwszy właściciel sprzeda go, aby kupić nowy. Żywotność samochodu wynosi średnio 14 lat, od chwili kupna do złomowania. Pierwszy właściciel używa go na ogół 3-4 lata i im łatwiej będzie mu dobrze go sprzedać, tym chętniej kupi nowy. Zatem wydłużając żywotność pojazdu o 2-3 lata zwiększamy też jego wartość i sprzyjamy nabyciu nowego. W ciągu 5 lat zmieniło się w Europie natomiast to, że dawniej cena rosła regularnie szybciej od inflacji, potem nastąpiło załamanie tej tendencji i ceny nowych pojazdów raczej spadają. To zmiana strukturalna. Jaki pojazd został najskuteczniej, najbardziej inteligentnie wprowadzony na rynek? Ford T. To pierwszy samochód, który stał się markowym produktem. Natomiast pod względem technicznym, jeśli nie brać pod uwagę Renault, to Citroen 11 CV z przednim napędem. To najbardziej interesująca pod wieloma względami innowacja w historii motoryzacji. Jeśli zaś chodzi o sukces marketingowy, żywotność i czas trwania sukcesu "garbusa" są absolutnie wyjątkowe. Teraz, moim zdaniem, najciekawszymi nowinkami są modele Espace i Scénic Renault. Który segment aut w Europie jest najbardziej obiecujący: małych, średnich czy luksusowych? Dlaczego na przykład segment Opla Vectry traci 2 punkty procentowe rocznie? W ostatnich 20-25 latach chodziło głównie o zróżnicowanie oferty bez ponoszenia nadmiernych kosztów. Z kolei ludzie nie cierpią uniformizacji, dlatego chcą mieć swobodę wyboru. Przyszłość zatem to nie jeden konkretny segment, a wyjście z ofertą bardzo odmiennych przedmiotów odpowiadających zupełnie odmiennym od siebie jednostkom. Niektóre, jak scénic, będą przeznaczone dla dużej grupy, inne dla mniejszej jak choćby renault avantime (2-drzwiowy coupé) na płycie espace; tego auta zamierzamy sprzedawać 60-70 sztuk dziennie, a scénica sprzedajemy 1800 egz. Istnieje zatem ogromne zróżnicowanie, a w nim segment bardzo tradycyjny, właśnie vectry, który maleje. Kiedy pojawia się nowy produkt, segment tradycyjny kurczy się. Maleje udział wszystkich modeli, które można nazwać konwencjonalnymi limuzynami trzybryłowymi. W Europie nabierają popularności jednobryłowce, kombi, w USA - pojazdy wielozadaniowe (SUV), hybrydowe. Często dochodzi do akcji wycofywania aut z rynku i usuwania przez producenta wad fabrycznych. Ostatnio spotkało to model Renault Kangoo. Czy to, Pana zdaniem, jest skutek jawności w motoryzacji, czy wynik tempa produkcji narzuconego przez konkurencję? Sprawa Kangoo była sprawą bezpieczeństwa, bo istniało ryzyko uruchomienia bez powodu poduszek powietrznych. Oczywiście mamy do czynienia z istotnym elementem, jakim jest właśnie jawność w przemyśle. Niedawny przypadek Forda i opon Firestone - fakt świadomego stworzenia zagrożenia dla kogoś jest nie do zaakceptowania. Producenci naprawiają więc swe błędy, nawet wycofując auta do naprawy, niezależnie, czy chodzi o 10, 15 czy 100 tys. pojazdów. To taka sama zasada ostrożności, jak w produkcji żywności. I rzeczywiście związana z jawnością. Nie ma natomiast nic wspólnego z tempem produkcji, bo jeśli przyjrzeć się pojazdom to niezawodność wszystkich podzespołów znacznie poprawiła się. Wspominałem już, że pojazdy mają bogatsze wyposażenie. Ale kiedy zwiększa się bogactwo wyposażenia, wzrasta niemal mechanicznie ryzyko. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w danym sektorze gospodarki w tym wypadku myślę o motoryzacji, i ma to wpływ na gospodarkę narodową, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! Ale to ciekawe. We Francji doszło do poważnego kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszło mu z pomocą poprzez specyficzne posunięcia (dopłaty przy skupie starych pojazdów i kupnie nowych - p.r.). Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre, wręcz katastrofalne. Nie sądzę, by sektor samochodowy wymagał pomocy, nie powinien natomiast cierpieć z powodu nienormalnych podatków i ja o to walczę. We Francji, w Niemczech nie ma takich podatków, ale już w Danii istnieje dopłata do ceny kupna w wysokości 100 proc. wartości pojazdu. Co Pan sądzi o obniżaniu podatku od paliwa płynnego? To trudna kwestia i nie ma prostej odpowiedzi. Jako taki jest podatkiem niesprawiedliwym dla jednostki, bo uderza bardziej ludzi gorzej sytuowanych niż bardzo bogatych. Wydatki na paliwo płynne nie są proporcjonalne do bogactwa, zatem to niesprawiedliwy podatek, a ponadto jest odbierany bardzo emocjonalnie, przy każdym tankowaniu. Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na kraje, które nie mają takiego podatku, np. USA, to widać marnotrawstwo paliwa, a nie widać żadnych starań w celu zmniejszenia emisji tlenku węgla, nie walczy się skutecznie z efektem cieplarnianym. Należy więc znaleźć równowagę. Moim zdaniem, walka o zniesienie podatku od paliwa płynnego to błąd. Należałoby natomiast skorygować system opodatkowania. Kraje europejskie mnożyły ostatnie skutki podwyżek cen ropy w krajach naftowych. To nie jest normalne. Sytuacja Renault poprawiła się zdecydowanie. Jakie plany strategiczne ma grupa? Renault było przedsiębiorstwem państwowym. Zostało sprywatyzowane w 1996 r. Zaczęło jednak przekształcać się 10 lat wcześniej, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że państwo nie może nam pomóc, a jeśli nie nastąpi poprawa, to firma zniknie. Od tamtej pory stawka jest tak sama: istniejemy w konkurencyjnym świecie, europejskim i światowym, bo Europa jest całkowicie otwarta na import, inaczej niż Japonia i USA. Zatem jedynym sposobem przetrwania było poprawienie naszej skuteczności. Zabraliśmy się więc za jakość, koszty produkcji, następnie przygotowaliśmy analizę strategiczną. Stwierdziliśmy, że jesteśmy firmą regionalną, a powinniśmy działać szerzej, to doprowadziło do kupna udziałów w Nissanie, przejęcia Samsunga i Daci. Dlaczego nie Daewoo Motor? Renault nie jest tak bogaty jak Ford czy General Motors. Mogliśmy kupić Samsunga, bo rozpoczął procedurę upadłościową i wiedzieliśmy, że nie ma więcej długów. W przypadku Daewoo nie wiadomo, jak duże są długi, nikt nie potrafi do dziś podać ich wielkości. Kiedy widzę, że Ford przyznaje, że nie stać go na kupno Daewoo, to mam wierzyć, że Renault na to stać? Jak był możliwy tak szybki sukces sanacji Nissana? Gdzie Pan znalazł takiego człowieka jak Carlos Ghosn? Zatrudniliśmy go przez firmę "łowców głów". Pięć lat temu szukałem kogoś na stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Renault, który zająłby się redukcją kosztów i pokierowałby działem produkcji. Przedstawiono mi kilku Francuzów. Ghosn był wówczas Brazylijczykiem narodowości libańskiej. Uznałem go za najlepszego i zatrudniłem. Nissan w odróżnieniu od Daewoo był dobrym przedsiębiorstwem, jednak nie nastawionym na zysk, wbrew światowemu systemowi gospodarki kapitalistycznej. Wydawało się więc, że można dość szybko zmienić sposób zarządzania. Sądziliśmy, że ponieważ była to firma dobra technicznie, to jeśli nada się jej właściwy kierunek, szybko ożyje. I tak się stało. Renault był kiedyś obecny w Bułgarii, teraz jest w Turcji, Rosji, Rumunii, Słowenii. Dlaczego nie interesowały go inwestycje w produkcję w Polsce? W Europie Zachodniej mamy moce produkcyjne wystarczająco duże na nasze potrzeby. Zamknęliśmy nawet kilka fabryk. Gdybyśmy chcieli je budować, to z całą pewnością bralibyśmy pod uwagę Polskę, Czechy czy Słowację. Ale nie potrzebujemy nowej fabryki w Europie. Polska będzie należeć do UE i nie ma powodu traktować jej jak kraju nie należącego do wspólnego rynku. W Słowenii zbudowaliśmy zakład w czasach, kiedy jedynym sposobem obecności na rynku jugosłowiańskim było produkowanie na miejscu. W Rumunii powstała okazja przejęcia marki, z którą byliśmy tradycyjnie związani, która może stać się drugą marką w Renault. Tak więc były różne okoliczności. W Polsce nasz udział rynkowy wynosi nieco ponad 5 proc., tak było w ostatnich 4-5 latach, w tym roku 5,7 proc., a chodzi nam o zwiększenie go, tak samo jak i w innych krajach kandydujących do UE. Być może, gdy rynki te rozwiną się do poziomu Francji czy Niemiec obecnie, powstanie kwestia zdolności produkcyjnych. Ale nie jest to perspektywa krótkoterminowa. Polski rynek dziś oscyluje koło 600 tys. sztuk, a przy liczbie mieszkańców i dalszym rozwoju kraju powinien wynosić 1,5 mln sztuk. Rozmawiał Piotr Rudzki
Jak Pan ocenia sytuację przemysłu samochodowego na świecie? LOUIS SCHWEITZER: W ciągu ostatnich 2-3 lat nastąpiły ważne zmiany strukturalne. Przemysł samochodowy skoncentrował się, a ponadto odkrywa rynki. Gdy następuje pogorszenie sytuacji w motoryzacji, czy uważa Pan, że państwo powinno przyjść z pomocą? Nie! We Francji doszło do kryzysu na rynku samochodowym w latach 1993-95 i państwo przyszłoz pomocą. Początkowo byliśmy zadowoleni, ale kiedy patrzymy wstecz, nie było to dobre.
ROZMOWA Craig R. Barrett, wiceprezes i dyrektor operacyjny Intel Corporation Nowi użytkownicy, nowe zastosowania RYS. MAREK KONECKI Był pan profesorem Uniwersytetu Stanford, a napisany 25 lat temu podręcznik materiałoznawstwa jest do dziś wykorzystywany na amerykańskich uczelniach technicznych. Dlaczego zrezygnował pan z dalszej kariery naukowej na rzecz biznesu? CRAIG R. BARRETT: Niektórzy są szczęśliwi prowadząc badania podstawowe. Ja jednak po ponad dziesięciu latach pracy na uniwersytecie poczułem, że jestem tym znudzony. Chciałem znaleźć się wśród tych, którzy odkrycia naukowe zmieniają w konkretne zastosowania. Trafiłem do Intel Corporation, na stanowisko osoby odpowiedzialnej za rozwój technologii. A następnie przez dwadzieścia kilka lat z dnia na dzień coraz rzadziej byłem inżynierem, a coraz częściej - menedżerem. Rezultat jest taki, że 21 maja obejmie pan obowiązki prezesa i dyrektora generalnego firmy Intel, zastępując na tym stanowisku legendarnego Andrew Grove'a. To dla pana wielkie wyzwanie i okazja do zaprezentowania własnej strategii rozwoju firmy czy też naturalny rezultat rotacji kadr? Zawsze kiedy zastępuje się kogoś takiego jak Grove, to jest to wielkie wyzwanie, choćby dlatego, że jego dokonania są tak ogromne, że samo tylko utrzymanie pozycji osiągniętej przez firmę będzie wielkim zadaniem. Od lat pracowaliśmy razem według zasady, którą ująłbym tak: Andrew zajmuje się tym co chce, a ja - wszystkimi pozostałymi sprawami. Teraz będzie podobnie, z tym, że ponieważ obejmuje on stanowisko prezesa rady nadzorczej, to prawdopodobnie zmieni się nieco podział obowiązków. Jednak jeśli idzie o strategię i organizację firmy, to uważam, że wszystko jest w porządku i tu nie należy oczekiwać znaczących zmian. Czyli nadal pozostajecie wierni przewidywaniom zawartym w prawie Moore'a, które głosi, iż liczba tranzystorów w procesorze będzie podwajać się co 18 - 24 miesiące? Nie obawia się pan, że może dojść do załamania tego procesu rozwojowego? Od z górą trzydziestu lat prawo sformułowane przez założyciela naszej firmy potwierdza swą słuszność z idealną niemal precyzją i nic nie wskazuje na to, by przynajmniej w ciągu najbliższych 15 - 20 lat miało być inaczej. Do osiągnięcia limitów wyznaczanych przez fizykę jest jeszcze bardzo daleko. Gdy pytają mnie, jak będzie wyglądał średniej klasy komputer w okolicach roku 2010 odpowiadam: jego procesor będzie miał ok. 1 mld tranzystorów, pracował będzie z zegarem 10 GHz i wykonywał ok. 200 mld instrukcji na sekundę. Ale czy rzeczywiście takie komputery będą potrzebne? Dotychczasowe doświadczenie pokazuje, że nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Tempo rozwoju jest wspaniałe, ale równie szybko rosną oczekiwania użytkowników, którzy wciąż żądają od nas, byśmy dostarczali rozwiązań silniejszych, lepszych i tańszych. Wzrost możliwości obliczeniowych procesorów umożliwi powstanie i zastosowanie ogromnej liczby bardzo wymagających programów użytkowych. Aplikacje te nie tylko zmienią sposób komunikowania się ludzi ze sobą, ale także stworzą nowe możliwości zastosowań komputera w pracy i w domu. Zmiany w asortymencie dostępnych produktów i usług, jakie nastąpią w wyniku rozpoczętego już procesu połączenia przemysłu komputerowego i telekomunikacyjnego będą zaiste ogromne. Dźwięk, sekwencje wideo, funkcje konferencyjne komputera będą dostępne dla każdego, przybliżając ludzi i pozwalając im współpracować ze sobą ściślej niż kiedykolwiek wcześniej. Techniki rozpoznawania mowy i pisma odręcznego, lokalne sterowanie złożonymi aplikacjami internetowymi i generowanie w czasie rzeczywistym trójwymiarowych animacji, takich jak choćby "Park Jurajski", będą możliwe na każdym komputerze osobistym. Użytkownicy komputerów domowych będą mogli obejrzeć na ekranie monitora i wydrukować zdjęcie zrobione aparatem cyfrowym, przetworzyć je za pomocą specjalnego oprogramowania potrafiącego automatycznie polepszyć ich jakość i skorygować błędy (czerwone oczy, prześwietlone tło), a następnie umieścić je w rodzinnym biuletynie lub na stronach sieci WWW. Spotkałem się z opinią, że Intel osiągając ponadosiemdziesięcioprocentowy udział w rynku mikroprocesorów znalazł się w swego rodzaju pułapce. Teraz, aby rozwijać się dalej, musicie albo znaleźć nowe rynki, albo zacząć działać na innych polach. Który wariant wybieracie? Obydwa. Od dawna działamy w myśl zasady "new uses, new users" (nowe zastosowania, nowi użytkownicy). W tej chwili w USA realizujemy już tylko 40 proc. obrotów i coraz intensywniej rozwijamy operacje w odległych częściach świata. W Polsce wzrost sprzedaży komputerów kształtuje się na poziomie 35 proc., a w Chinach, Indiach czy Brazylii jest jeszcze dwukrotnie większy. Wyciągamy z tego wnioski, zresztą jak można się domyślić - przy całym szacunku dla waszego kraju - nie przyjechałem tutaj po to, by podziwiać krajobrazy. Chodzi o to, by także tutaj znaleźć nowych użytkowników. Jeśli zaś idzie o zastosowania Nadal jesteśmy rozpoznawani przede wszystkim jako producent mikroprocesorów do komputerów osobistych. Jest to oczywiście prawda, ale sedno naszej działalności stanowi znajdowanie nowych zastosowań dla tych komputerów. Sprawa jest prosta - nasz sukces uzależniony jest bezpośrednio od powodzenia rynku komputerowego jako całości. Dlatego właśnie od lat zaangażowani jesteśmy w tworzenie rozwiązań komunikacyjnych, jak choćby Ethernet 100 Mb. Dlatego doprowadziliśmy do tego, by można było odbywać wideokonferencji za pośrednictwem zwykłych, analogowych łączy telefonicznych. Dlatego - wspólnie z Microsoftem - opracowaliśmy specyfikację komputera sieciowego NetPC, która pozwoli radykalnie usprawnić zarządzanie sieciami i zmniejszyć koszty użytkowania komputerów. I dlatego też włożyliśmy dużo pracy, by móc wykazać, że język programowania Java - pozwalający na obsługę starych baz danych za pośrednictwem sieci intranetowych - najszybciej wykonywany jest w architekturze Intela. Nie wchodząc już dalej w szczegóły techniczne mogę powiedzieć, że rocznie inwestujemy około 1 mln dolarów w małe i bardzo małe firmy komputerowe, które zajmują się właśnie wyszukiwaniem nowych zastosowań. Jest pan także przewodniczącym Rady ds. Technologii Półprzewodnikowych przy amerykańskim Departamencie Handlu. Na miejscu będzie więc pytanie następujące: dlaczego międzynarodowe firmy informatyczne zwlekają z poważnym inwestowaniem w naszej części Europy? Przemysł samochodowy już się na to zdecydował, przykładem choćby zaangażowanie General Motors w Polsce, a wy wciąż się - powiedzmy - ociągacie? To nie jest właściwe słowo. Jesteśmy dopiero na etapie początkowym. Po pierwsze - musi zostać zachowany naturalny porządek rzeczy. Najpierw muszą istnieć wytwórcy komputerów - tych już macie, i są to polskie firmy działające na bardzo dobrym poziomie. Potem - pojawią się wytwórcy płyt głównych, komponentów, wyposażenia itd. Dopiero wtedy, gdy pojawi się już rzeczywiste zapotrzebowanie, można myśleć o otwieraniu np. fabryki układów mikroprocesorowych pracującej na potrzeby danego rynku. Po drugie - fabryka taka wymaga idealnego zasilania w energię, idealnej wody, dostaw gazów technicznych o najwyższych parametrach, słowem - osadzenia w infrastrukturze najwyższej jakości. Osiągnięcie tego także wymaga czasu. Nie sztuką jest zainwestować w fabrykę 2 mld dolarów, a potem nie być w stanie wykorzystać jej możliwości. Tymczasem musimy więc importować mikroprocesory i pamięci. Wie pan o tym, że polscy wytwórcy komputerów płacą cło importowe? Wiem i rozmawiałem o tym w Polsce wielokrotnie, w tym także z waszym prezydentem. Uważam, że jest to rodzaj nieuzasadnionej kary nałożonej na polskich producentów. Taki stan rzeczy, promujący firmy zagraniczne, jest dla mnie zdumiewający. Dodam, że także dla nas jest to spory kłopot. Bariery celne skłaniają bowiem słabsze firmy do szukania dostawców w tzw. szarej strefie, co oprócz strat dla budżetu waszego państwa, również nas naraża na straty - jeśli nie materialne, to na pewno moralne. Są bowiem także firmy oszukańcze, które odsprzedają nasze komponenty zmieniwszy wcześniej np. oznaczenie szybkości zegara procesora. Części te nie spełniają oczekiwań użytkownika, a odium - spada na nas. Próbujemy aktywnie temu przeciwdziałać, ale najprostszym zabiegiem byłoby po prostu zniesienie szkodliwych barier. rozmawiał Adam Jamiołkowski
Craig R. Barrett, wiceprezes i dyrektor operacyjny Intel Corporation liczba tranzystorów w procesorze będzie podwajać się co 18 - 24 miesiące? nic nie wskazuje na to, by miało być inaczej. musicie albo znaleźć nowe rynki, albo zacząć działać na innych polach. Który wariant wybieracie? Obydwa. dlaczego międzynarodowe firmy informatyczne zwlekają z inwestowaniem w naszej części Europy? Jesteśmy na etapie początkowym.
AWS Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną Dzwonek dla prawicy RYS. JERZY CZAPIEWKI JACEK RYBICKI, STEFAN NIESIOŁOWSKI, WIESŁAW WALENDZIAK Cztery lata temu, 8 czerwca 1996 r., powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy, posiadających różne hierarchie celów programowych i nieco odmiennie definiujących swoje tożsamości ideowe. W ramach AWS udało się jednak zawiązać skuteczną współpracę ugrupowań o charakterze konserwatywno-ludowym, chrześcijańsko-narodowym i chrześcijańsko-demokratycznym. Przy dobrej współpracy z NSZZ "Solidarność" możliwe stało się skuteczne łagodzenie społecznych napięć związanych z modernizacją gospodarki i państwa. Dzięki współpracy różnych nurtów polskiej prawicy w ramach AWS podjęliśmy imponujący program reform, absolutnie koniecznych, a z powodu typowego dla postkomunistów oportunizmu - zaniechanych w latach 1993 - 1997. Istnienie tej szerokiej koalicji zbliża Polską scenę polityczną do standardów dojrzałych państw demokratycznych, w których istnieją od lat bloki centroprawicowe. Posiadają one, w zależności od specyfiki lokalnej, różną dominantę oraz uzyskują często poparcie także ze strony związków zawodowych, nawiązujących do tradycji chrześcijańskiego solidaryzmu społecznego. Bloki te pozostają skuteczną przeciwwagą dla silnej europejskiej lewicy. Pamięć tamtej klęski Obóz polityczny Polski posierpniowej potrafił w roku 1989 skutecznie uruchomić proces przemian, które wprowadziły kraj w gospodarcze, wojskowe i polityczne struktury demokratycznego Zachodu, gwarantując jej pewną i stabilną przyszłość. Sukces ten został okupiony wysoką ceną polityczną. Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie były jednak w dużej mierze zawinione przez kardynalne błędy popełnione przez formacje prawicy. Doświadczenie całej pierwszej dekady dowiodło w sposób jednoznaczny, że na polskiej scenie politycznej nie ma miejsca dla większej liczby partii politycznych, próbujących odwoływać się do poszczególnych elementów programu centroprawicy. Najwyraźniej wyczerpała się formuła istnienia prawicy w postaci kilku lub więcej partii politycznych, konkurujących o głosy tego samego elektoratu. Wszystkie sytuacje, w których zwalczające się partie prawicowe próbowały budować pozycję polityczną poprzez eksponowanie wolności gospodarczej przeciwko solidarności społecznej, modernizacji przeciwko polskiej tradycji albo na odwrót przedstawienie modernizacji państwa lub zbliżenia do zachodnich struktur wyłącznie jako zagrożenia - kończyły się klęską. Taka klęska przekraczała zawsze granice zwykłej przegranej politycznej, doprowadzając do oddania pełni władzy nad Polską w ręce silnego jednolitego obozu postkomunistycznego. W 1993 roku kompletna marginalizacja podzielonej centroprawicy (która znalazła się praktycznie poza parlamentem) doprowadziła do sytuacji, w której niekontrolowana władza byłych komunistów pogłębiła patologiczne zjawiska zarówno w gospodarce, jak i w życiu publicznym. Nawet rażące upartyjnienie mediów publicznych, które utrudnia dzisiaj prowadzenie zrównoważonej debaty politycznej i światopoglądowej, jest właśnie opóźnionym efektem tamtej klęski. Czy koniec koalicji nadziei Koalicja AWS i UW rządząca Polską od 1997 roku powstała w wyniku sukcesu wyborczego AWS. Koalicja ta ma na swoim koncie niekwestionowane osiągnięcia: rozwój gospodarczy, sukcesy w polityce międzynarodowej, wejście do NATO, wyznaczenie i obrona realistycznych terminów wejścia do Unii Europejskiej. Rząd utworzony przez tę koalicję odważnie realizuje programy zasadniczych reform ustrojowych; rozpoczyna program modernizacji wsi; walki z bezrobociem; poprawy bezpieczeństwa. Podejmuje zadania układające się razem w wielki proces dostosowywania kraju do wymagań cywilizacyjnych XXI wieku. Czyni to konsekwentnie, mimo twardej i szkodliwej obstrukcji opozycji i mimo braku warunków do prowadzenia rzeczowej debaty politycznej w mediach publicznych. Ponaddwuletnie rządy AWS oraz UW uruchomiły procesy definitywnego grzebania resztek PRL, które przetrwały w systemie społecznym i gospodarczym III Rzeczypospolitej. Podniosły zasadę pomocniczości państwa - jako filozofii, a także metody rozwiązywania trudnych problemów przebudowy kraju. Rząd Jerzego Buzka rozpędził lokomotywę zmian ustrojowych. Dlatego kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności. Zagraża polskim przemianom. Konflikt wywołany decyzją kierownictwa Unii Wolności o wyjściu z rządu koalicyjnego prostą drogą zmierza do rozbicia obozu posierpniowego. Tymczasem, jak wskazują badania przeprowadzone ostatnio przez "Rzeczpospolitą", na podtrzymaniu jego jedności zależy także wielu wyborcom UW. Wyborcy zdają sobie sprawę, że destrukcja obozu posierpniowego zakończyć się może zdecydowaną wygraną SLD i długoletnimi rządami większościowymi na granicy monopolu władzy ("ich premier", "ich prezydent"). Taka powtórka z "monopartii", niezależnie jakiej jest barwy, stanowi zawsze zagrożenie dla ładu demokratycznego. Potrzebne opamiętanie Choćby z tego powodu potrzebny jest apel o opamiętanie. Kierujemy go do całej klasy politycznej o solidarnościowym rodowodzie. Już kiedyś, zahipnotyzowani własną siłą i poczuciem racji, skoncentrowaliśmy się na walkach wewnętrznych, miast na dokończeniu rozpoczętych w 1989 roku prac. Resztki z bratobójczych pobojowisk zbieraliśmy w 1991, 1993 i 1995 roku. "My" rozbijaliśmy jedność obozu "Solidarności" - "oni" zaś żmudnie odtwarzali PZPR-bis. Jeśli ponownie zlekceważymy siłę i bezwzględność postkomunistycznej lewicy, osłabiając siebie nawzajem, zapłacimy za to najwyższą cenę polityczną. Dziś wszyscy prawicowi partnerzy, wszystkie podmioty Akcji powinny jak najszybciej odtworzyć dobry, ożywczy klimat, który towarzyszył tworzeniu AWS. Powinni odnowić śluby z roku 1996 - wzajemnej wierności i lojalności, szacunku dla siebie oraz dla realiów politycznych, które nas otaczają. Trudno niekiedy zrozumieć niezdecydowanie i powolność kierownictwa AWS, ale nie można też godzić się na partykularyzm poszczególnych ugrupowań naszej koalicji. Olbrzymim zagrożeniem dla całej Akcji staje się też najzwyklejsze warcholstwo grupek interesów branżowych czy środowiskowych, które przestały już reprezentować dobro całej formacji. Panowania nad odśrodkowymi tendencjami nie ułatwia Unia Wolności, która rzadko rozumie istotę wewnętrznych kompromisów w AWS; która nie rozumie albo nie chce zrozumieć, że Akcja jest partią in statu nascendi, z wszelkimi wynikającymi z tego kłopotami. Przykładem nieudaczne głosowanie w Sejmie nad podatkiem VAT dla rolników, którego czas oraz formę wymusili właśnie politycy Unii, odrzucając argument, iż głosowanie VAT w pakiecie z innymi tematami pomogłoby przekonać radykałów. AWS a racja stanu Próba eliminacji naszych własnych błędów nie może jednak oznaczać powrotu do sytuacji sprzed powstania AWS. Oznaczałoby to roztrwonienie ogromnego kapitału społecznego poparcia, które wyraziło się sukcesem Akcji zarówno w wyborach parlamentarnych w 1997 roku, jak też w wyborach samorządowych w roku 1998. Obecny kryzys okołorządowy i zachowanie koalicjanta nie mogą zaowocować tendencjami odśrodkowymi w Akcji. Rozpad Akcji albo jej osłabienie poprzez doprowadzenie do znaczącego rozłamu w jej szeregach zaowocuje ukształtowaniem się monopolu władzy postkomunistów w perspektywie najbliższej dekady. SLD, pozbawiony silnej alternatywy politycznej na prawicy, stałby się również jedynym podmiotem zdolnym pozyskać do współpracy, a następnie trwale zmarginalizować lub wchłonąć zarówno PSL, jak też UW. Owa wewnętrzna nierównowaga polityczna miałaby także konsekwencje w dziedzinie polityki międzynarodowej naszego kraju. Już dzisiaj jesteśmy świadkami zdecydowanego lobbingu gospodarczych i politycznych interesów rosyjskich w Polsce prowadzonego przez polityków SLD. Jego elementem może być chociażby nielojalne wystąpienie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego oraz liderów SLD w czasie kryzysu spowodowanego odpowiedzią Rosji na wydalenie z Polski dyplomatów rosyjskich. Deklarowany przez wszystkie ugrupowania polityczne konsensus wokół polskiej polityki zagranicznej nie jest sprawą oczywistą, a długotrwała polityczna dominacja SLD mogłaby doprowadzić także do zakwestionowania obecnych celów polskiej polityki zagranicznej. Na kłopoty - jedność W tej sytuacji utrzymanie jedności AWS, jej wzmocnienie, a wreszcie sukces w wyborach prezydenckich i parlamentarnych, to nie tylko szansa na trwałe zrównoważenie polskiej sceny politycznej. Silna pozycja AWS w polskim życiu politycznym to także możliwość realizowania - w wymiarze wewnętrznym i międzynarodowym - takiej formuły polityki polskiej, która potrafi harmonijnie łączyć modernizację państwa i gospodarki z szacunkiem dla tradycji narodowej i zdecydowaną obroną polskiej suwerenności. Ale wzmocnienie pozycji AWS można osiągnąć nie tylko poprzez jej wewnętrzne zdyscyplinowanie, lecz przede wszystkim poprzez wyższy poziom integracji całej formacji - z zachowaniem pełnej tożsamości ideowej wchodzących w jej skład partii. Jeśli AWS ma się rozwijać, powinna zmierzać w kierunku usprawnienia własnego działania, a temu ma służyć jej wewnętrzna konsolidacja. Pytanie - czy wszystkich liderów AWS stać na takie decyzje, podejmowane często wbrew interesom niektórych środowisk politycznych. Naszym zdaniem - tak. Autorzy są posłami AWS.
Cztery lata temu powstała Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś AWS to koalicja najważniejszych nurtów polskiej prawicy. Obóz polityczny Polski posierpniowej potrafił w roku 1989 skutecznie uruchomić proces przemian. Sukces ten został okupiony wysoką ceną. Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie były zawinione przez błędy popełnione przez formacje prawicy. Koalicja AWS i UW rządząca Polską od 1997 roku powstała w wyniku sukcesu wyborczego AWS. Koalicja ta ma na swoim koncie niekwestionowane osiągnięcia. kwestionowanie dalszego wspólnego działania tej koalicji jest niezrozumiałe. Jej atakowanie i wypowiedzenie współpracy przez część działaczy Unii Wolności, graniczy z brakiem odpowiedzialności. potrzebny jest apel o opamiętanie. Kierujemy go do całej klasy politycznej o solidarnościowym rodowodzie. Obecny kryzys okołorządowy i zachowanie koalicjanta nie mogą zaowocować tendencjami odśrodkowymi w Akcji. Rozpad Akcji albo jej osłabienie zaowocuje ukształtowaniem się monopolu władzy postkomunistów.
Branża tłuszczowa Były lider "czerwoną latarnią" Przemysł tłuszczowy, który w okresie kilku poprzednich lat pod względem wyników ekonomiczno-finansowych był liderem przemysłu spożywczego, ten rok zamknie prawdopodobnie stratami. Po dłuższym okresie nieustannego wzrostu zmniejszy się w tym roku także spożycie tłuszczów roślinnych. W zasadzie nie ulegnie zmianie tylko jedno: branża tłuszczowa nadal pozostanie dużym importerem, a ujemne saldo w handlu olejami i nasionami roślin oleistych, choć mniejsze niż w ubiegłym roku, nadal będzie przekraczać poziom 400 mln USD. Zbiory wyższe, ale dwa razy za małe W tym roku zebrano 584,4 tys. ton rzepaku, tj. o 135,1 tys. ton (o 30,1 proc.) więcej niż w roku ubiegłym, ale znacznie mniej niż zbierano średniorocznie w poprzednich pięcioleciach. Wzrost produkcji rzepaku był następstwem zwiększenia powierzchni uprawy oraz nieco wyższych plonów, w tym szczególnie plonów rzepaku jarego. Areał uprawy rzepaku (317,3 tys. ha), choć większy o 12,3 proc. niż w roku 1996, był o 28,2 proc. niższy od średniej w latach 1991-1995 i o 37,8 proc. niższy od średniej z lat 1986-1990. Dwa ostatnie lata były dla uprawy rzepaku bardzo niepomyślne, gdyż - skutkiem dużych mrozów, przy braku okrywy śnieżnej - około połowy plantacji przepadło i trzeba ją było zaorywać. Ubytek ten zastępowano siewem rzepaku jarego, którego powierzchnia wzrosła w tym roku do 120 tys. ha. Plony rzepaku wyniosły 18,4 kwintali z hektara i były o 15,7 proc. wyższe niż w roku 1996, ale o 10,2 proc. niższe od średnich w latach 1991-1995 i o 27,6 proc. niższe od plonów uzyskiwanych w latach 1986-1990. Jak z tego widać, regres w uprawie rzepaku utrzymuje się już od dłuższego czasu, a jednym z jego powodów była likwidacja PGR, gdzie koncentrowało się 60-70 proc. upraw tej rośliny. Możliwości przetwórcze polskiego przemysłu tłuszczowego ocenia się obecnie na około 1 mln ton, tak więc tegoroczne zbiory rzepaku są prawie o połowę mniejsze. Niedobór rzepaku krajowego trzeba będzie więc zastąpić importem olejów i nasion. Jesienią, pod zbiory w 1998 roku, zasiano rzepak na powierzchni około 356 tys. ha, tj. o 15,2 proc. większej niż pod zbiory tegoroczne. Przy przeciętnych warunkach agrometeorologicznych oraz przy zakładanym wzroście nawożenia i zużycia środków ochrony roślin plony rzepaku mogą wynieść 20-22 kwintale z ha, a zbiory mogłyby wynieść 720-770 tys. ton. Nadal byłyby więc niższe niż możliwości przetwórcze przemysłu tłuszczowego. Potrzebna promocja Zdaniem Ewy Rosiak z Zakładu Badań Rynkowych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, zbiory rzepaku w Polsce powinny wynosić co najmniej 1 mln ton, a mogłyby być także większe i dochodzić do 1,5 mln ton. Nadwyżkę nasion można by wówczas eksportować i branża tłuszczowa przestałaby być deficytowa. Są także takie opinie, wedle których produkcja rzepaku w Polsce powinna wynosić 2-2,5 mln ton, gdyż jest to towar, który łatwo zbyć na rynku światowym, w tym także w samej Unii Europejskiej. Trudniej byłoby natomiast zbyć produkty przetwórstwa przemysłu tłuszczowego, a więc olej i margarynę, gdyż tu konkurencja na światowych rynkach jest znacznie większa. Do zwiększenia produkcji rzepaku do 1,5 mln ton powierzchnia jego uprawy powinna wzrosnąć co najmniej dwukrotnie, tj. do około 700 tys. ha. Takiego wzrostu powierzchni nie osiągnie się jednak apelami, uprawa rzepaku musi się rolnikom opłacać. Jednym z mierników opłacalności uprawy rzepaku jest relacja jego cen do ceny pszenicy, którą uprawia się na podobnych glebach. Otóż proporcja cen rzepaku do cen pszenicy powinna się kształtować jak 2:1. Tymczasem w III kwartale 1996 roku wynosiła ona 1,48:1, a w III kwartale roku 1997 wzrosła do 1,71:1. Do poprawienia relacji cen rzepaku do ceny pszenicy przyczyniły się pospołu, bardzo nieznaczny wzrost cen skupu rzepaku o 2 proc. i znaczny spadek cen skupu zbóż - o 12 proc. Ewa Rosiak twierdzi, że w UE proporcja ceny rzepaku do ceny pszenicy wynosi 2,1:1. Utrzymuje się ją za pomocą dopłat. Do zwiększenia powierzchni uprawy rzepaku w Polsce przyczyniłoby się również: przywrócenie systemu umów kontraktacyjnych oraz powrót do innych form promocji uprawy tej rośliny: zaopatrywania plantatorów w nasiona, nawozy mineralne i środki ochrony roślin, nisko oprocentowane kredyty, doradztwo agrotechniczne. Większe zakłady przemysłu tłuszczowego, które potrafią dbać o swoje interesy, powoli zresztą do tych form wsparcia plantatorów powracają. Sposób na zwiększenie rentowności Rentowność przemysłu tłuszczowego, która jeszcze w I połowie 1996 roku wynosiła 11,2 proc. (brutto) i 6,7 proc. (netto), obniżyła się w I połowie1997 roku odpowiednio do minus 1,6 proc. i do minus 2,8 proc. Wskaźnik bieżącej płynności finansowej zmniejszył się z 1,39 do 1,20, stopa inwestycji spadła z 5,8 do 2,3. Zdaniem ekspertów z IERiGŻ, do pogorszenia się wyników ekonomiczno-finansowych branży tłuszczowej przyczyniły się następujące czynniki: - obniżenie poziomu spożycia tłuszczów roślinnych oraz próbująca powstrzymać ten spadek polityka bardzo wolnego wzrostu cen, - bardzo niska krajowa produkcja rzepaku, która spowodowała wzrost jego cen (w 1996 roku) oraz wymusiła import nasion, - wysokie koszty finansowe spowodowane niedoborem środków własnych i koniecznością zaciągania kredytów bankowych, - rosnące zadłużenie branży tłuszczowej z tytułu zaciągniętych wcześniej kredytów inwestycyjnych. W 1990 roku spożycie tłuszczów zwierzęcych było w Polsce ponad dwa razy wyższe niż spożycie tłuszczów roślinnych i kształtowało się jak 71:29. W 1993 roku po raz pierwszy spożycie tłuszczów roślinnych było wyższe niż spożycie tłuszczów zwierzęcych i przewaga tłuszczów roślinnych stale od tego czasu rosła. W 1996 roku proporcja ta kształtowała się jak 19:12 (na korzyść tłuszczów roślinnych). Od połowy ubiegłego roku notuje się jednak w Polsce ponowny wzrost spożycia masła - z 1,56 kg w I połowie 1996 roku do 1,92 kg w I połowie 1997 roku. W tym samym czasie spożycie margaryny w gospodarstwach domowych spadło z 4,20 kg na osobę do 3,90 kg. Wzrosło natomiast spożycie pozostałych tłuszczów roślinnych (olej, oliwa) i zmniejszyło się spożycie pozostałych tłuszczów zwierzęcych surowych oraz topionych (słoniny, smalcu). W sumie udział tłuszczów roślinnych zmniejszył się jednak z 64,6 proc. do 63,1 proc. Ogółem spożycie tłuszczów roślinnych zmniejszy się w tym roku z 15,3 kg (przed rokiem) do około 15 kg. I jest to, zdaje się, optymalna wielkość spożycia tłuszczów roślinnych w Polsce. Zwiększenia rentowności branża tłuszczowa nie powinna zatem upatrywać w dalszej ekspansji na rynek, lecz w innych dziedzinach, m.in. w sprzyjaniu rozwojowi krajowej bazy surowcowej, co jest ważne zwłaszcza w kontekście bliskiego już wejścia Polski do Unii Europejskiej. Kontyngent produkcji rzepaku zostanie bowiem ustalony na poziomie średniego areału jego uprawy w okresie ostatnich trzech lat przed przyjęciem Polski do UE. Edmund Szot
Przemysł tuszczowy prawdopodobnie zamknie ten rok stratami. Zbiory rzepaku są o połowę mniejsze niż moce przetwórcze polskiego przemysłu spożywczego, więc branża tłuszczowa pozostaje dużym importerem. Rozwiązaniem byłoby zwiększenie plonów poprzez uczynienie uprawy rzepaku opłacalną. Ponadto po okresie nieustannego wzrostu spożycie tłuszczów roślinnych się zmniejsza, więc branża tłuszczowa powinna szukać rentowności w sprzyjaniu krajowej bazie surowcowej.
UGANDA Fanatyczny watażka Joseph Kony wysyła do boju z ugandyjską armią młode dziewczyny i chłopców. Nastolatki - otumanione ideologią i strachem - rabują, porywają i zabijają. Dzieci z armii Boga SYLWESTER WALCZAK z Gulu (północna Uganda) Florence Lala ma 14 lat, okrągłą twarz i cichy, nieśmiały głos. Kiedy mówi, odwraca twarz i nie patrzy nam w oczy. Z jej spokojnej, beznamiętnej opowieści wyłania się obraz tragedii, która od 10 lat jest codzienną rzeczywistością dla setek tysięcy mieszkańców północnej Ugandy. - Po raz pierwszy przyszli do nas w lutym 1997 roku - wspomina Florence. - Szukali mojego brata, żołnierza ugandyjskiej armii. Ukryliśmy się z mamą w buszu, ale znaleźli nas. Zabrali mnie ze sobą. Wkrótce potem wpadliśmy w zasadzkę. Wybuchła strzelanina, w zamieszaniu udało mi się uciec. Wróciłam do domu. Po dwóch tygodniach przyszli ponownie. Zabrali z domu mnie i mojego ojca. Ojciec nie miał pieniędzy, żeby się wykupić, więc go zastrzelili. Mnie też chcieli zabić, ale przekonałam ich, że nie chciałam uciec, tylko zgubiłam się w czasie ataku. Jeden z komendantów powiedział, żeby mnie oszczędzić. Prosto na kule Siedzimy w małym pokoiku, w ośrodku pomocy dla dzieci doświadczonych przez wojnę w mieście Gulu w północnej Ugandzie. - Te dzieci przeszły przez piekło - mówi Mark Avola, szef ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision. - Zostały porwane ze swych domów w wieku 9, 12 lub 15 lat. Często widziały śmierć swych najbliższych. Były torturowane i bite. Zmuszano je do wielotygodniowych marszów przez busz, w czasie których wiele zmarło z wyczerpania i głodu. Porwane w Ugandzie dzieci rebelianci prowadzili do swych obozów w południowym Sudanie. Tam przechodziły one kilkumiesięczne szkolenie ideologiczne i wojskowe. Dziewczynki oddawano jako żony rebelianckim oficerom, ale przez cały czas musiały być gotowe do walki. - Niektóre szły w bój z niemowlętami na plecach - mówi Avola. Po jakimś czasie składające się z dzieci oddziały przechodziły z powrotem do Ugandy. Pod czujnym okiem komendantów brały udział w napadach, rabunkach, porwaniach i starciach z ugandyjską armią. Do ataku szły wyprostowane, nie kryjąc się przed kulami. - Mówili nam, żebyśmy się nie bali, bo chroni nas Duch Święty - wspomina Florence. Przed wyruszeniem do Ugandy wszyscy uczestniczą w specjalnym rytuale namaszczenia świętym olejem. - Potem modliliśmy się do pewnej góry, aby osłabiła armię ugandyjską - mówi Florence. Wkrótce po przybyciu do Sudanu, kiedy nie miała jeszcze 13 lat, została oddana za żonę oficerowi rebelianckiego wywiadu o imieniu Ayel. Po prawie roku szkolenia wojskowego dostała do ręki broń i wraz ze 100-osobowym oddziałem przeszła do Ugandy w okolicy Parajoku. Do ośrodka prowadzonego przez organizację charytatywną World Vision trafiają przede wszystkim dzieci porwane przez Lord's Resistance Army. Pomocy w powrocie do normalnego życia szukają tu jednak czasem także dorośli mężczyźni. SYLWESTER WALCZAK Rebelia dziesięciu przykazań Początków rebelii należy szukać w 1986 roku, wkrótce po tym, jak obecny prezydent Ugandy, Yoweri Museveni, obalił Miltona Obote. Zamieszkujący północną część kraju lud Acholi, który stanowił podporę władzy Obote, z nieufnością przyjął rządy Museveniego. Wielu Acholi przyłączyło się do millenarystycznego Ruchu Ducha Świętego, założonego przez charyzmatyczną kobietę-proroka Alice Lakwenę. Alice poprowadziła rzesze swych zwolenników na Kampalę, ale w roku 1988 zostali oni rozbici przez oddziały Museveniego. Od tego czasu Alice przebywa na wygnaniu w Kenii, a większość żołnierzy jej powstańczej armii złożyła broń i wróciła do cywilnego życia. W kraju pozostała garstka nieprzejednanych, zgrupowana wokół kuzyna Alice o nazwisku Joseph Kony. Pozbawiony charyzmy i poparcia społecznego, którym cieszyła się Alice, Kony terroryzował północną Ugandę do 1991 roku, kiedy resztki jego organizacji zostały rozbite i wycofały się do Sudanu. Po uzyskaniu pomocy Chartumu Kony podjął nową ofensywę w 1993 roku. Założył organizację o nazwie Lord's Resistance Army (co można przetłumaczyć jako Ruch Oporu Boga) i ogłosił, że jego celem jest zbudowanie państwa, opartego na 10 przykazaniach bożych. W roku 1995 jego ludzie zamordowali ponad 100 cywilów pod miejscowością Atiak. - Najgorzej było w 1996 - wspomina Oketch Bitek, reporter niezależnego dziennika "Monitor". - Tysiące ludzi przychodziły spać na ulicach i skrzyżowaniach w centrum Gulu. Bali się zostać w swych domach na obrzeżach miasta, bo tam panowali rebelianci Kony'ego. - Rebelia jest praktycznie zdławiona, a na północy jest dziś bezpieczniej niż kiedykolwiek - powiedział nam w Kampali John Nagenda, rzecznik prezydenta Museveniego. - O tym, że prezydent chce ostatecznie rozwiązać ten problem, świadczy jego ostatnia propozycja amnestii dla Kony'ego i jego oficerów. Rzeczywiście, bez większych obaw podróżowaliśmy po drogach między Gulu, Atiakiem, Adjumani i Moyo, na których jeszcze przed kilkoma miesiącami rebelianci palili samochody i mordowali pasażerów, obcinając im wcześniej nosy i uszy. Poczucie bezpieczeństwa wzmacniała obecność przy drodze dziesiątków wojskowych patroli. Żołnierze boją się dzieci - Wojsko boi się rebeliantów Kony'ego - ostrzegł nas Oketch Bitek. - Czasami zapowiadają, do której wioski przyjdą mordować, i armia trzyma się od tego miejsca z daleka. Teraz jest spokojnie, bo większość rebeliantów wycofała się do Sudanu. Podobnie bywało w poprzednich latach, jednak po kilku miesiącach partyzanci wracali i rzezie zaczynały się od nowa. Miejscowy dowódca armii przyznał, że nie jest w stanie dać ludziom gwarancji bezpieczeństwa. Dlatego 300 tysięcy mieszkańców północnej Ugandy uciekło ze swych domów. Żyją w obozach dla uchodźców, takich jak Pabo na drodze z Gulu do Atiaku. W maleńkich glinianych lepiankach mieszka tu 40 tysięcy osób. W obawie przed rebeliantami nie wychodzą uprawiać pól. - Tydzień temu kilka osób, które odeszły za daleko od obozu w Pabo, zostało porwanych przez rebeliantów - mówi Oketch Bitek. - W kwietniu uprowadzili 40 osób niedaleko Purongo. Na szczęście większość wykorzystali tylko jako tragarzy do niesienia zrabowanych rzeczy i potem ich zwolnili. - Władze nie przyznają się do porażek - mówi Oketch Bitek. - Twierdzą, że rebeliantów jest bardzo mało. Tymczasem wiadomo, że są ich tysiące. Czasami jednego dnia potrafi przejść z Sudanu do Ugandy 500 osób. Latem 1996 roku przez dwa dni mordowali ludzi w obozie dla sudańskich uchodźców w Acholpii, pod nosem wojskowego garnizonu w odległej o 12 km miejscowości Kilak. Żołnierze wiedzieli, co się dzieje, ale nie interweniowali. Pokochać oprawcę Armia nie była w stanie zapewnić ochrony ośrodka dla dzieci - ofiar wojny, prowadzonego w Gulu przez World Vision. - Rebelianci próbowali nas zaatakować, ale pomylili bramy i weszli do sąsiadów - mówi szef ośrodka Mark Avola. - W kilka dni potem ewakuowaliśmy się na południe, do dystryktu Masindi. W tej chwili jest tam drugi ośrodek, w którym wracające do normalnego życia dzieci uczą się zawodu. Uczymy ich krawiectwa, stolarki, naprawy rowerów, fryzjerstwa - wyjaśnia Avola. - Wiele chce ponownie podjąć naukę, ale szkoły nie funkcjonują. Poza tym właśnie one są ulubionym celem ataków rebeliantów Kony'ego. W obu ośrodkach World Vision przebywa około 200 dzieci. - Często spotykają tutaj swych oprawców: dzieci, które ich porywały, torturowały, zabijały ich najbliższych - mówi Mark Avola. - Uczymy je pojednania, wybaczenia, miłości. Rozmawiają z psychologami, mówią o swych przeżyciach, a w wolnych chwilach śpiewają i tańczą. Po około dwóch miesiącach część dzieci wraca do swych wiosek. Często nie mają już rodziców i trafiają do dalekich krewnych. Czasami społeczność uważa je za morderców i nie chce ich zaakceptować. Słyszeliśmy o przypadkach zabijania zrehabilitowanych u nas dzieci przez krewnych ofiar rebeliantów. Przekonujemy ludzi, że te dzieci też są ofiarami wojny - wyjaśnia Avola. Nie wrócę do domu Mimo prania mózgu i groźby śmierci tysiące dzieci przy pierwszej okazji rzuca broń i ucieka z szeregów Lord's Resistance Army. Florence zrobiła to wkrótce po przejściu do Ugandy. - Złapali mnie i kazali jednemu z chłopców, żeby zabił mnie maczetą. Już miał to zrobić, ale komendant zdecydował, żeby darować mi życie. Ten chłopiec jest teraz tutaj, przyjaźnimy się - mówi Florence. - Przez 6 miesięcy mieszkaliśmy w buszu, rabując żywność w okolicznych wioskach. Ludzie bali się nas i nie donosili armii, gdzie jesteśmy - wspomina Florence. - Przez cały czas planowałam ucieczkę, ale nie chciałam pójść do najbliższego garnizonu. Wcześniej napadliśmy na okolicznych i spaliliśmy im ciężarówkę. Bałam się, że mnie zabiją. Kiedy w końcu uciekła, poprowadziła armię do kryjówki swych dawnych kompanów. - Mieli wtedy dużo nowych jeńców, których zostawili i uciekli - opowiada. - Żołnierze ścigali ich przez kilka dni, zabili dwóch. Chłopiec, który miał mnie zabić maczetą, skorzystał z okazji i uciekł do żołnierzy. Po kilkutygodniowych przesłuchaniach Florence trafiła do ośrodka World Vision. Nie chce wracać do matki, która mieszka w wiosce Kitigum Matidi. - Od kiedy uciekłam, rebelianci dwa razy byli w naszym domu i pytali o mnie. Wiedzą, że poprowadziłam wojsko na ich kryjówkę. Chciałabym zamieszkać z moim krewnym w Kitgum, ale nie wiem, czy zechce mnie wziąć. Jest biedny - mówi cicho Florence. Kiedy odprowadzamy ją do jednego z dużych namiotów, w którym uratowane z piekła ugandyjskie dzieci śpią na piętrowych pryczach, spotykamy kilka jej koleżanek. Jedna z dziewczynek, drobna 13-latka, chodzi o kulach, ciągnąc za sobą zniekształconą lewą nogę. - Dostała szrapnelem podczas starcia z armią - mówi nasz przewodnik. - Miała dużo szczęścia, że w ogóle przeżyła. Współpraca: Szymon Karpiński
Siedzimy w ośrodku pomocy dla dzieci doświadczonych przez wojnę. Te dzieci przeszły przez piekło. Zostały porwane w wieku 9, 15 lat. widziały śmierć najbliższych. przechodziły szkolenie ideologiczne i wojskowe. składające się z dzieci oddziały brały udział w starciach z ugandyjską armią. Joseph Kony terroryzował północną Ugandę. Założył Lord's Resistance Army i ogłosił, że jego celem jest zbudowanie państwa, opartego na przykazaniach bożych. Mimo prania mózgu i groźby śmierci tysiące dzieci rzuca broń i ucieka z Lord's Resistance Army.
SPORT Przed walnym zgromadzeniem wyborczym PZPN Grzechy główne polskiego futbolu MARCIN CHUDZIK MARIUSZ ZAPOLSKI Grzech - to pojęcie często padające z wysokości kościelnych ambon, używane w języku teologicznym, ale również zakotwiczone w świadomości każdego człowieka kontrolującego swoje postępowanie. W podstawowym znaczeniu jest to zerwanie więzi z Bogiem, sprzeniewierzenie się Jego woli, złamanie Jego przykazań. W rozumieniu bardziej ogólnym grzechem nazywamy każde zło uczynione drugiemu człowiekowi, grupie ludzi bądź całej społeczności. Jest to po prostu działanie niezgodne z przyjętym przez ogół systemem etycznym, łamiące obowiązujące zasady, burzące moralne fundamenty codziennego życia. Grzech ze względu na ludzką słabość jest zjawiskiem powszechnym, ujawniającym się w każdym środowisku, na poziomie wszystkich grup społecznych. Uświadomienie sobie jego obecności i nazwanie go po imieniu jest początkiem walki z nim i powrotu do dobra. W związku z wydarzeniem, które powinno przyczynić się wreszcie do zerwania z dawnymi błędami, uczyńmy więc swoisty rachunek sumienia polskiego piłkarstwa. Popatrzmy na piłkę toczącą się po boiskach naszej ojczyzny w jednostronnym, ale jakże wyrazistym zwierciadle grzechu i nieprawości. Grzech nr 1 Chciwość pieniędzy "Korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy" - napisał w Liście do Tymoteusza św. Paweł. Słowa te zredagowane przeszło 1900 lat temu wydają się bezbłędnie określać ludzką naturę. W powszechnym rozumieniu chciwość jest to tendencja do gromadzenia dóbr materialnych w ilości przekraczającej realne potrzeby człowieka, płynąca z motywów egocentrycznych. Wyraża się to w nadmiernym przywiązaniu do posiadania pieniędzy, w niewłaściwych sposobach ich zdobywania oraz w złym posługiwaniu się środkami materialnymi. Ponieważ sport wyczynowy od lat związany jest z wielkimi funduszami i z pokaźnymi wpływami, apetyt na "wielką forsę" rodzi się już u początkującego trampkarza. To pragnienie dużych pieniędzy nie idzie, niestety, w parze z rzetelną pracą, a niejednokrotnie prowadzi do wielkich nieuczciwości. Dochodzi nawet do swoistego paradoksu: poziom sportowy nie musi być wcale proporcjonalny do zarobionych pieniędzy. Jeżeli jesteś dobry w swoim klubie grającym w niższej klasie, a masz obrotnych działaczy, to i tak nie musisz się więcej trudzić, bo twoje dochody są zbliżone do zarobków reprezentacyjnych zawodników. I tu w wielu wypadkach leży przyczyna braku motywacji do podnoszenia swoich umiejętności, do awansowania z niższych klas do wyższych (patrz: drużyny, którym "nie opłacało się" zwyciężać ligowych rozgrywek na poziomie prowadzącym do ekstraklasy). Ginie w ten sposób prawdziwe współzawodnictwo. Reasumując: niewiele jest w naszym futbolu klubów, które stworzyły zdrowy system płacowy, realizujący naczelną zasadę, że pieniądze dla piłkarzy leżą na boisku i swoją grą, zaangażowaniem mogą je zarobić. Wielu zawodników przyzwyczajonych do sielankowego egzystowania w ligowych pieleszach nie przyjmuje do wiadomości, że również dla nich byłoby lepiej, gdyby premie za ich występy na boisku (za zwycięstwa) były bardzo wysokie przy niższych niż dotychczas pensjach. Wtedy to pragnienie pieniądza będzie osadzone w mocnych ramach i będzie korespondowało z pracą na treningach i z postawą na boisku. Jeżeli naprawdę podczas meczu jestem dobry, powinienem dostawać duże pieniądze, jeżeli jestem wspaniały - bardzo duże. Niektórzy nie chcą w tym miejscu włączyć swoich kalkulatorów i dokonać prostego rachunku, że pensja w miesiącu jest jedna, a zwycięstw i dodatkowych premii może być cztery, pięć. Łapią więc pieniądze jak najprostszymi sposobami, bez szczególnego wysiłku i pracy - a to właśnie jest chciwość. Grzech nr 2 Przekupstwo Nierozerwalnie związany z poprzednim. Jest domeną pewnych grup działaczy albo - mówiąc bardziej obrazowo - krętaczy, których poziom moralności i etycznego wyczucia równy jest zeru. W świecie polskiego futbolu sprowadza się to do bardzo prostej zasady: za pieniądze można kupić wszystko. Sprzedaje się więc i kupuje punkty, bramki, mecze, tytuły, piłkarzy, czasem trenerów i sędziów. Niech nikt się nie łudzi, że miniony sezon był pod tym względem inny. Handlowano na "piłkarskim straganie" tak jak poprzednio - im bliżej końca, tym więcej. Przed niejednym ligowym spotkaniem, a i po nim można by dokręcić kilka nowych odcinków "Piłkarskiego pokera". Ostatnio najbardziej popularny był następujący schemat: w drużynie przeciwnika szukano piłkarza, z którym można się "dogadać", i "wykonywano" odpowiedni telefon. Telefoniczny dialog sprowadzał się do zaproponowania konkretnej kwoty w zamian za odpowiednią przysługę. Rozmówca otrzymywał listę trzech, czterech kolegów, których miał wciągnąć w "interes", lub sam dokonywał wyboru wspólników. Takie propozycje dla niejednego gracza były wielką pokusą. Trzeba zaznaczyć, że są w polskim piłkarstwie ludzie, którzy nigdy nie brali i nie kupowali, których naczelną zasadą jest uczciwość. Ale wydaje mi się, że magia nieczystego grosza, która rozpanoszyła się w naszym futbolu, usunęła tych ludzi na margines. Grzech nr 3 Konserwatyzm Jest to postawa, którą charakteryzuje przywiązanie do istniejącego stanu rzeczy, niechętny lub wrogi stosunek do wszelkich zmian. Dobrze określił ktoś nasz futbolowy świat jako ostatni przyczółek dawnego sposobu myślenia, panującego w Polsce ponad czterdzieści lat. Nic dodać, nic ująć. Pewien ekonomista powiedział kiedyś, że "nawet najbiedniejsze państwo może wytrzymać złodziejstwo, ale najbogatsze nie przetrzyma głupoty". W polskim państwie piłkarskim zdają się nadal królować te dwie skompromitowane cechy chorej przeszłości. Dziwnym sposobem w ośrodkach dowodzenia działają i robią swoje ludzie minionej epoki. Ci, co dawniej burzyli, stają się nagle orędownikami przebudowy. Nic dziwnego, że niewiele z tego wychodzi. Osobiście głęboko wierzę w możliwość prawdziwego, ludzkiego nawrócenia, ale z drugiej strony nie ufam ani trochę "przemalowanym sercom". Gdybym miał podpowiadać reformatorom, postawiłbym na ludzi młodych - trzydziesto-, czterdziestoletnich, którzy w najmniejszym stopniu zostali skażeni przeszłością. Grzech nr 4 Nieumiarkowanie Wspomniany już św. Paweł charakteryzował ówczesnych siłaczy sportowych, mówiąc, że "każdy, który staje do zawodów, wszystkiego sobie odmawia". Współcześni znawcy sportu dowcipnie przekręcają to zdanie, mówiąc, iż dzisiejsi sportowcy niczego sobie nie odmawiają. I jest, niestety, w tych słowach ziarenko prawdy. Dotyczy to wszelkiego rodzaju używek, przede wszystkim alkoholu. Nie chodzi o to, by z naszych sportowców uczynić całkowitych abstynentów. Alkohol jest dla człowieka i, jak mówi Pismo Święte, stworzony jest dla rozweselania ludzi. Idzie o to, byśmy nauczyli się wreszcie kultury picia. Mędrzec Syrach wyznaje: "zadowolenie serca i radość duszy daje wino pite w swoim czasie i z umiarkowaniem". Dalej jednak dodaje: "udręczeniem jest zaś wino pite w nadmiernej ilości wśród podniecenia i zwady". Dla sportowca właśnie takie zachowanie staje się przyczyną osłabienia organizmu i w konsekwencji może prowadzić do utraty formy i zaprzepaszczenia talentu, o czym wielu się już przekonało. Grzech nr 5 Zakłamanie Kłamstwo jest wyrazem naruszenia prawdomówności. W sensie moralnym jest to błędne informowanie drugiego człowieka wbrew swemu sądowi. Dla różnych osób działających wokół "wielkiej piłki" poczucie prawdy i szacunek dla wypowiedzianego słowa straciły jakąkolwiek wartość. Język piłkarskich urzędników to w wielu sytuacjach informacyjny bełkot, kamuflujący prawdziwy obraz rzeczywistości. Żenujące jest oskarżanie piłkarzy przez niektórych działaczy o mówienie i życie w nieprawdzie i w zakłamaniu, gdy sami preferują życiową strategię daleką od ideału prawdy. Zawodnicy nie są tutaj oczywiście wolni od przewinień. W ich przypadku zakłamanie dotyczy nie tyle słów, ile naiwności prowadzącej do oszustwa względem otoczenia. Objawia się to najbardziej w powiązaniu z poprzednio omawianym grzechem. Oto zawodnik - po nocnych uciechach, "wzmocniony" spożytym ponad miarę alkoholem - przychodzi na trening, a czasem również na zawody i, tuszując swój stan, bierze w nich udział. Wie, że w ten sposób osłabia swoich kolegów, ale - bojąc się konsekwencji - trwa w postawie zakłamania. Oczywiście, oszukuje wtedy siebie, trenera, kibiców, innych graczy. Umniejsza wynik i siłę swej drużyny. Funkcjonując w piłkarskim środowisku, często trudno dociec, kto działa zgodnie z prawdą, a kto przemyślnie kłamie. Grzech nr 6 Spółdzielczość Dziwna nazwa i pozornie dziwne przewinienie. Dotyczy wchodzenia graczy jednej drużyny w przeróżne spółki, grupy koleżeńskie, które na boisku mogą spowodować rozbicie jedności zespołu i zahamowanie jego siły. Baczni obserwatorzy, umiejący "czytać grę", często mówią, że na polskich stadionach w tej czy owej drużynie "grają spółdzielnie". Naturalną rzeczą jest wiązanie się ludzi w przyjacielskie towarzystwa. W piłce nożnej po wyjściu na murawę musi jednak w drużynie panować jedność. Wtedy tylko można liczyć na względnie dobre wyniki (patrz: drużyna Kazimierza Górskiego z roku 1974). Jeżeli natomiast nie podaję piłki podczas meczu koledze znajdującemu się w bardzo dogodnej sytuacji jedynie dlatego, że poza boiskiem reprezentuje on inny sposób myślenia niż ja, to takim zachowaniem udowadniam swój sportowy i ludzki prymitywizm. Grzech nr 7 Wewnętrzna niemoc Oto cytat z wypowiedzi polskiego piłkarza, który od pewnego czasu gra w zagranicznym klubie: "Atmosfera, jaka panuje w drużynie przed meczem, nie da się porównać z tą, która była w moim polskim klubie. Panuje zupełny luz. Oni wierzą w to, że są najlepsi, i z takim przekonaniem wychodzą na boisko. Szkoda, że my, Polacy, jesteśmy inni. Brakuje nam na boisku tupetu i tej pewności siebie". Nie sposób nie zgodzić się z tą oceną. Przez lata zaniedbywano w naszym sporcie przygotowanie wewnętrzne zawodnika do meczu, koncentrując się tylko na kondycji fizycznej. Jeżeli więc dobrze nie uświadomimy sobie, że każda jednostka ludzka jest psychofizyczną jednością i stan jej ducha bezwzględnie wpływa na poziom fizyczny, to będziemy przegrywać międzynarodowe potyczki nawet nie zawsze z lepszymi od nas. Na boisku wewnętrzna pewność i duchowa moc jest tak samo niezbędna, jak dobrze dopasowane obuwie czy prawidłowo wkręcone piłkarskie kołki. Reprezentanci Polski grający kiedyś na Wembley do dziś wspominają, że przegrali z Anglikami już w korytarzu prowadzącym na boisko. Czekając długo na rozpoczęcie meczu, nie mogli się skupić i z przerażeniem patrzyli na zjednoczonych i pewnych siebie Anglików. * * * Ukazane obrazy nie dotyczą jednego klubu i jednego miasta. Są wynikiem obserwacji niejednego ośrodka piłkarskiego. Pomocnym źródłem były dla mnie długie rozmowy prowadzone z młodszymi i starszymi ludźmi sportu, którym dobro polskiego futbolu leży głęboko na sercu. Gdy pisałem ten artykuł, słyszałem głosy, iż takie przedstawienie piłkarskiego światka w niczym nie pomoże. Działacze będą dalej kupować mecze, piłkarze nadal będą pić i nie będą szanować swojego zdrowia, sędziowie będą wypaczać wyniki, a inni oszuści piłkarscy szczycić się osiągniętymi sukcesami. Dlaczego więc postanowiłem tak opisać polski futbol? Ponieważ ufam, że niektórzy usłyszą wołanie psalmisty: "Mężowie, dokąd będziecie sercem ociężali. Czemu kochacie marność i szukacie kłamstwa?". Niniejszy tekst, nadesłany kilka dni temu do "Rzeczpospolitej", napisany został prawie dziewięć lat temu. Opublikowano go 22 sierpnia 1990 roku w tygodniku "Mecz". Autor jest księdzem.
Jeżeli jesteś dobry w klubie grającym w niższej klasie, masz obrotnych działaczy, to twoje dochody są zbliżone do zarobków reprezentacyjnych zawodników. tu leży przyczyna braku motywacji do podnoszenia umiejętności, awansowania z niższych klas do wyższych. W świecie polskiego futbolu można kupić wszystko. w ośrodkach dowodzenia działają ludzie minionej epoki. sportowcy niczego sobie nie odmawiają. poczucie prawdy i szacunek dla wypowiedzianego słowa straciły wartość. Spółdzielczość Dotyczy wchodzenia graczy w przeróżne spółki, grupy koleżeńskie. zaniedbywano w naszym sporcie przygotowanie wewnętrzne zawodnika.
Szczyt w Helsinkach nie oddalił terminu roku 2003 Czerwony dywan dla Polski RYS. JÓZEF KACZMARCZYK KLAUS BACHMANN Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE, odrzucił polskie postulaty, a spodziewany termin wejścia Polski do UE (i nie tylko Polski) w roku 2003 jest poważnie zagrożony. Czy UE przyznała rację tym polskim eurosceptykom, którzy twierdzą, że lepiej do niej przystąpić później, kiedy będzie bardziej otwarta, jej rozszerzenie mniej kosztowne, a poziom gospodarczy Polski bardziej zbliżony do unijnego? Zdecydowanie nie. Można się spierać o sens swoistego ping-ponga, który polskie rządy uprawiały w ostatnich latach z krajami UE na temat terminu polskiego członkostwa. Ale jedno jest pewne: Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył nawet czerwony dywan dla Polski i innych, równie zaawansowanych, kandydatów. Wypowiedź Prodiego nie ma znaczenia Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego, przed szczytem, że Polska może zostać przyjęta do Unii dopiero w 2004 roku. Wypowiedź ta nie ma żadnego znaczenia formalnego, ponieważ Komisja ani nie decyduje o przyjęciu nowych członków, ani o terminie, w którym to następuje. Decydują parlamenty krajów członkowskich i Parlament Europejski, które muszą ratyfikować traktaty akcesyjne. Kiedy to zrobią, nikt nie jest dziś w stanie przewidzieć, ponieważ zależy to od nastrojów i wewnętrznej sytuacji w każdym kraju członkowskim i od tego, czy przystąpienie każdego kandydata będzie ratyfikowane oddzielnie, czy kraje będą przyjęte do UE grupowo. Z pewnością potrwa to jednak parę miesięcy. Jeżeli więc Polska podpisze traktat akcesyjny zgodnie z wnioskami szczytu helsińskiego pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku. Nawet ratyfikacja traktatu akcesyjnego 31 grudnia 2002 roku nie musi oznaczać, że Polska będzie w pełni korzystać z unijnych funduszy od 1 stycznia 2003 roku. Między innymi dlatego polscy negocjatorzy wystąpili o zmniejszenie składki do budżetu UE - aby Polska nie została przez taki poślizg w pierwszym okresie płatnikiem. Termin 2003 jest więc nadal realny - pod warunkiem że Polska sama tego nie przeciągnie ze względu na spodziewany rezultat referendum. Polska konstytucja wymaga w takiej sprawie albo większości 2/3 głosów w Sejmie i Senacie, albo referendum. Referendum może przesunąć termin ostatecznej ratyfikacji polskiego członkostwa w UE bardziej niż głosowanie w parlamentach "piętnastki", w których wystarczy zwykła większość. Możliwa data przyjęcia bez zmian Jeżeli chodzi o możliwą datę przyjęcia Polski, to w Helsinkach niewiele się zmieniło. Od dawna było wiadomo, że np. Francja uważa zakończenie reformy instytucjonalnej UE za warunek rozpoczęcia jej rozszerzenia. Od dawna też było wiadomo, że "piętnastka" i Komisja Europejska nie podpiszą traktatu akcesyjnego tylko na podstawie deklaracji kandydatów o dotrzymaniu prawa europejskiego, lecz dopiero po faktycznym przyjęciu przez nich tego prawa. Innymi słowy: nie wystarczy podpisać, że Polska będzie strzegła swojej wschodniej granicy. Musi na tej granicy stać odpowiednia liczba odpowiednio wyposażonych strażników. Nie jest to jakaś szykana, tylko gwarancja spójności Wspólnego Rynku, której Polska już jako członek też będzie się domagała, kiedy będzie decydować np. o przyjęciu Rumunii. Obecna faza w historii UE jest wyjątkowo dramatyczna i skomplikowana, nigdy Unia nie przyjmowała tylu nowych członków, którzy tak drastycznie różnią się poziomem ekonomicznym. Negocjacje mogłyby trwać krócej niż do końca roku 2002 tylko gdyby Polska znacznie szybciej przyjęła i stosowała unijne prawo. To, co zostało tak niechętne przyjęte przez opinię publiczną, nie jest więc nowe. Nowe jest natomiast to, co zostało przeoczone. Konferencja Międzyrządowa Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką lub płytką reformę UE. Wersja płytka ogranicza się do załatwienia tych problemów, które w traktacie amsterdamskim nie zostały rozwiązane, ale są uważane za konieczne przy rozszerzeniu UE: zmiana zasad głosowania w Radzie Ministrów, zwiększenie liczby komisarzy, nowy podział mandatów w Parlamencie Europejskim i rozszerzenie obszarów, w których decyzje w Radzie mogą zapaść kwalifikowaną większością (bez możliwości stosowania weta). Niektóre kraje członkowskie, Komisja Europejska, Parlament Europejski i niektóre siły polityczne oraz wybitne osobistości proponowały jednak dalej idącą reformę w kwestiach: - podziału traktatu UE na część konstytucyjną (która wymaga ratyfikacji) i część wykonawczą (którą mogłaby zmienić sama Rada z udziałem Parlamentu Europejskiego); - elastyczności (czy ściślejsza integracja grupy krajów, jak w Unii Walutowej, wymaga zgody pozostałych, czy nie), - osobowości prawnej UE (której dotychczas nie ma), - ustalenia katalogu kompetencji UE i krajów członkowskich, - decentralizacji decyzji. Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu. Niektórzy zastanawiali się nad tym, czy nowi członkowie - od niedawna dopiero suwerenni, silnie przywiązani do swoich świeżo odzyskanych państw narodowych - nie będą blokowali dalszej reformy. Z punktu widzenia kandydatów spór o agendę Konferencji Międzyrządowej, która od lutego ma ustalić nowe reguły, sprowadzał się do pytania: czy przed rozszerzeniem będą ustalone tylko reguły potrzebne do dalszej reformy UE, czy też od razu zostaną podjęte decyzje dotyczące całej reformy. Szło więc o to, czy Polska będzie mogła decydować o tej reformie, czy też w 2003 roku stanie przed gotowym tworem, który może tylko ją przyjąć lub odrzucić. Z punktu widzenia "piętnastki" sprawa sprowadzała się do tego, czy można zaufać kandydatom. Gdyby kraje "piętnastki" podzieliły obawy niektórych polityków, że rozszerzenie grozi osłabieniem Unii, to mogły zreformować całą Unię we wszystkich możliwych obszarach i postawić nowych członków przed faktami dokonanymi. Wtedy Konferencja Międzyrządowa trwałaby zapewne bardzo długo, a jej ratyfikacja wymagałaby przeprowadzenia referendów w niektórych krajach (np. w Danii i Austrii). Taki scenariusz odsunąłby rozszerzenie w daleką przyszłość i skomplikowałby negocjacje. Stało się jednak inaczej. Unia ma zaufanie do kandydatów W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej jasno i jednoznacznie: mamy do was zaufanie, że nie będziecie jako członkowie hamować dalszego rozwoju UE. Jesteście takimi samymi Europejczykami jak my i dlatego macie z nami jak najszybciej współdecydować o przyszłości UE. Rozszerzenie i ratyfikacja traktatów akcesyjnych mogą się rozpocząć szybciej niż przy głębokiej reformie UE. To jeszcze nie koniec dobrych wieści. Za kalkulacją krajów opowiadających się za skromną i szybką reformą kryje się przypuszczenie, że po rozszerzeniu znajdą one wśród nowych członków sojuszników w niektórych istotnych sprawach. Ich pozycja w spornych sprawach reformy UE będzie po rozszerzeniu silniejsza niż dziś. Za taką skromną i szybką reformą były przede wszystkim Hiszpania, Francja i Niemcy. Widać, że kraje "piętnastki" już robiły własne symulacje, by określić, z którym z nowych członków będą miały wspólne interesy. Klęska, która jest sukcesem Na pierwszy rzut oka niewiele polskich postulatów zostało uwzględnionych przez UE. Wiele wydawało się zgłoszonych nieco na wyrost. Ostatecznie UE powiedziała kwaśne "nie", dołączając do tego jednak słodkie "ale". Polska nie będzie stałym obserwatorem przy Konferencji Międzyrządowej, ale będą z nią prowadzone konsultacje przed posiedzeniami Rady, podczas gdy ekonomicznie bardziej zintegrowani członkowie "Europejskiej Przestrzeni Gospodarczej" (Norwegia, Islandia i Liechtenstein) będą jedynie informowani. Europejscy członkowie NATO nie będący w UE (Polska, Czechy i Węgry) nie będą mieli prawa głosu w nowo powstałych komitetach politycznych i wojskowych, koordynujących europejską politykę bezpieczeństwa i obrony. Ale jeśli będą uczestniczyć w akcji zbrojnej UE, to będą mogli decydować o jej przebiegu na takich samych prawach jak członkowie UE. "Piętnastka" nie oświadczyła w Helsinkach, że przyjmie Polskę na początku roku 2003. Powiedziała jedynie, że od końca 2002 roku instytucje unijne będą gotowe do rozszerzenia. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie wykluczyła równoległej ratyfikacji reformy instytucji i traktatów akcesyjnych. Gdyby się okazało, że Polska rzeczywiście tak szybko i sprawnie negocjuje, iż w końcu roku 2001 nie będzie już miała o czym mówić z negocjatorami UE, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby Rada UE zmieniła zdanie i poleciła Komisji podpisanie pierwszego traktatu akcesyjnego. Ale to wymaga ze strony Polski znacznie większego wysiłku niż dotychczas.
Sądząc po komentarzach prasowych i wypowiedzi niektórych polityków, szczyt UE w Helsinkach oddalił polskie członkostwo w UE, odrzucił polskie postulaty, a spodziewany termin wejścia Polski do UE (i nie tylko Polski) w roku 2003 jest poważnie zagrożony. Zdecydowanie nie.Szczyt w Helsinkach nie tylko nie oddalił terminu roku 2003, ale rozłożył nawet czerwony dywan dla Polski i innych, równie zaawansowanych, kandydatów. Argumentacja, że jest inaczej, opiera się na wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego, przed szczytem, że Polska może zostać przyjęta do Unii dopiero w 2004 roku. Wypowiedź ta nie ma żadnego znaczenia formalnego, ponieważ Komisja ani nie decyduje o przyjęciu nowych członków, ani o terminie, w którym to następuje. Decydują parlamenty krajów członkowskich i Parlament Europejski, które muszą ratyfikować traktaty akcesyjne.Z pewnością potrwa to jednak parę miesięcy. Jeżeli więc Polska podpisze traktat akcesyjny zgodnie z wnioskami szczytu helsińskiego pod koniec 2002 i zostanie on ratyfikowany latem 2003 roku, to formalnie może zostać członkiem w styczniu 2004 roku.Obecna faza w historii UE jest wyjątkowo dramatyczna i skomplikowana, nigdy Unia nie przyjmowała tylu nowych członków, którzy tak drastycznie różnią się poziomem ekonomicznym. Negocjacje mogłyby trwać krócej niż do końca roku 2002 tylko gdyby Polska znacznie szybciej przyjęła i stosowała unijne prawo.To, co zostało tak niechętne przyjęte przez opinię publiczną, nie jest więc nowe. Nowe jest natomiast to, co zostało przeoczone.Kraje "piętnastki" przybyły na ten szczyt z bardzo różnymi koncepcjami, które można uznać za pomysły na głęboką lub płytką reformę UE.Głęboką reformę oczywiście łatwiej przeprowadzić w wąskim, liczącym piętnastu członków gronie, niż już po jego rozszerzeniu.Z punktu widzenia "piętnastki" sprawa sprowadzała się do tego, czy można zaufać kandydatom.W Helsinkach "piętnastka" powiedziała kandydatom z Europy środkowowschodniej jasno i jednoznacznie: mamy do was zaufanie, że nie będziecie jako członkowie hamować dalszego rozwoju UE.
FUNDUSZE EMERYTALNE Ile będą wynosiły prowizje Taniej niż w Argentynie W rozdziale 14 ustawy z 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych (DzU. nr 139 z 20.11.1997 r., poz. 934) określono, iż otwarty fundusz emerytalny (OFE) może pobierać opłaty wyłącznie w następujący sposób: 1) prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszy, przy czym może ona być różnicowana jedynie ze względu na staż członkowski w danym OFE, 2) prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne limitowana do 0,05 proc. miesięcznie i naliczana od wartości aktywów, 3) opłata karna za transfer do innego OFE, gdy staż członkowski jest krótszy niż 24 miesiące, maksymalną jej wysokość określi Rada Ministrów. Uważam, iż w praktyce prawie wszystkie otwarte fundusze emerytalne będą miały w początkowym okresie taką samą prowizję za zarządzanie - równą maksymalnej. Natomiast prowizje od składki, moim zdaniem, będą na początku działalności funduszy emerytalnych bardzo zróżnicowane. Dlaczego? Otóż obserwując rynek funduszy powierniczych, można stwierdzić, iż klient indywidualny zwraca dużą większą uwagę na prowizję pobieraną w chwili nabywania jednostek uczestnictwa. Prowizja ta jest bardziej dla niego zauważalna i odczuwalna. Wysokość prowizji pobieranych z aktywów funduszy powierniczych w Polsce w gruncie rzeczy znacznie się nie różni. Istotny jest też fakt, iż dopiero w chwili rozpoczęcia działalności przez otwarte fundusze emerytalne poznają one strategię cenową konkurencji. Obawiam się jedynie, aby fundusze emerytalne nie zaczęły konkurować pomiędzy sobą wysokością opłaty karnej czy wręcz nawet jej brakiem. Doprowadzić by to mogło do sytuacji, z jaką obecnie mamy do czynienia w Chile, gdzie w ciągu roku średnio co drugi uczestnik zmienia fundusz emerytalny (w Argentynie co piąty). Jest to jedna z największych wad systemu chilijskiego. Ufam jednak, iż w takiej sytuacji Urząd Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi nie pozostałby obojętny. Jaka prowizja od składki? Jak już wcześniej wspomniałem, na koniec każdego miesiąca z aktywów funduszu emerytalnego będzie pobierana prowizja za zarządzanie aktywami przez powszechne towarzystwo emerytalne (PTE). Dodatkowo od każdej wpłacanej składki będzie potrącana prowizja. Spróbujmy się zastanowić, jaka może być wysokość tej prowizji od składki i tak naprawdę ile będziemy musieli zapłacić PTE za administrowanie i zarządzanie gromadzonymi na naszych rachunkach aktywami. Spróbujmy porównać je z kosztami zarządzania i administrowania funduszami emerytalnymi w Argentynie. Jest to zasadne, gdyż konstrukcja obu systemów jest w tym zakresie zbliżona. Wysokość opłaty pobieranej od składki w Argentynie została zmodyfikowana, tak aby była porównywania z rozwiązaniami przyjętymi w polskim II filarze i wynosi 25,49 proc. Jest to jedyna opłata płacona przez członka funduszu. Załóżmy, iż okres oszczędzania wynosi 40 lat, stopa zwrotu z aktywów i stopa dyskontowa 1 proc. miesięcznie. Wartość obecna przychodów PTE z tytułu opłat i prowizji byłaby taka sama, jak w AFJP (odpowiednik PTE w Argentynie), gdyby w Polsce prowizja od składki wynosiła 9,6 proc. Pojawiały się natomiast głosy, iż PTE będą ustalały jej wysokość na poziomie co najmniej 18 proc. (Marek Żytniewski: "Drogi system", "Rzeczpospolita" z 1.12.1997). Oznaczałoby to jednak, iż w powiązaniu z opłatą za zarządzanie byłoby to adekwatne do hipotetycznych 32,5 proc. prowizji w systemie argentyńskim. Zależności te ilustruje tabela 1. Nie sądzę, aby system polski miał być aż taki drogi. Wręcz przeciwnie. Jest wiele powodów, aby był on tańszy od argentyńskiego. Ważnym czynnikiem wpływającym na zmniejszenie kosztów systemu mogłoby być przyzwolenie, aby powszechne towarzystwa emerytalne mogły rozliczać straty poniesione w pierwszym roku działalności przez następne dziesięć lat, a nie - jak to jest obecnie - w ciągu trzech lat. Nie należy się spodziewać, iż osiągną one pierwsze zyski po trzech latach, natomiast koszty związane z organizacją działalności będą wysokie. Ewentualnie można byłoby umożliwić towarzystwom amortyzację tych kosztów w ciągu 10 lat. Nie byłoby to rozwiązanie nowatorskie. Taką zasadę przyjęto m.in. w Argentynie, gdzie łączne koszty początkowe funduszy emerytalnych wyniosły ok. 600 milionów USD. Rozwiązanie przyjęte w Polsce, polegające na podziale przychodów PTE na opłaty od składki i od wartości aktywów, wydaje się zasadne nie tylko ze społecznego punktu widzenia (opłata w wysokości 25 proc. składki prawdopodobnie nie byłaby psychologicznie do zaakceptowania). Przy wcześniej przyjętych założeniach wartość obecna zebranych przez 40 lat lat opłat z aktywów stanowi około 65 proc. przychodów PTE. Jest to więc silniejszy niż w Argentynie bodziec dla zarządzających aktywami do zwiększania ich wartości. Fundusze emerytalne a fundusze powiernicze Rozważmy sytuację, w której składka w tej samej wysokości jest płacona równolegle do funduszu powierniczego (FP) i otwartego funduszu emerytalnego, stopa zwrotu jest taka sama i wynosi 1 proc. miesięcznie, natomiast różna jest wysokość opłat i prowizji. Która z tych opcji jedynie z punktu widzenia wartości aktywów po 30, 40 latach będzie korzystniejsza dla przyszłego emeryta? Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w tabeli 2. W sytuacji gdy przewidywany okres oszczędzania miałby być krótszy niż 5 czy też 10 lat (patrz tabela 2) z punktu widzenia przyszłego emeryta bardziej opłacalne byłyby prowizje i opłaty stosowane przez fundusze powiernicze niż fundusze emerytalne. Jednak biorąc pod uwagę fakt, iż jedynie osoby, które nie przekroczyły 50. roku życia, będą mogły przystąpić do II filara, możemy się spodziewać, iż okres oszczędzania będzie znacznie dłuższy niż 10 lat. Tym samym otwarte fundusze emerytalne są właściwym miejscem do lokowania składek na przyszłą emeryturę. Spróbujmy jednak nasze rozważania trochę skomplikować. Co by było, gdyby stopy zwrotu uzyskiwane przez fundusze powiernicze były wyższe, co jest bardziej realne w dłuższym okresie? Rozważmy różne możliwości. Uzyskane wyniki ilustruje tabela 3. Zauważmy, iż jedynie w przypadku, gdy osiągane stopy zwrotu przez fundusz powierniczy są znacznie wyższe w długim, bo 30-40-letnim okresie, przeciętnie o 30 procent miesięcznie (nie punktów procentowych), zasadniej byłoby lokować aktywa na potrzeby emerytalne właśnie w tego typu funduszach. Z drugiej strony, potencjalnie wyższe osiągane stopy zwrotu oznaczają konieczność podjęcia większego ryzyka. Pojawia się pytanie, jaki jest akceptowany poziom ryzyka w systemie ubezpieczeń społecznych, w którym składki są obowiązkowe. Co wybrać? Funkcjonowanie otwartych funduszy emerytalnych nie jest najtańszym rozwiązaniem, ale inne dostępne obecnie możliwości, jak chociażby fundusze powiernicze, też nie jawią się jako jednoznaczna alternatywa. Kluczową rolę odegrają sami członkowie nowego systemu. Im będzie ich więcej i im rzadziej będą dokonywali transferów, tym niższe będą koszty jednostkowe. Koszty nie są również wyznacznikiem samym w sobie. Ważny jest też poziom, zakres świadczonych usług i bezpieczeństwo. Przed powszechnymi towarzystwami emerytalnymi stoi trudne zadanie - otwarcie rachunków dla osób, które do tej pory nie posiadały nawet ROR. Nie krytykujmy więc nowego systemu ubezpieczeń społecznych za jego koszty, bo zapewne będzie on bardziej efektywny od obecnego, a przyszli emeryci oczekują czegoś więcej niż tylko inwestowania składki. * Pod pojęciem "systemu ubezpieczeń społecznych" rozumiem system obejmujący pracowników i uprawnionych członków ich rodzin, natomiast "system zabezpieczeń społecznych" jest - moim zdaniem - pojęciem szerszym i obejmuje również osoby nie objęte systemem ubezpieczeń społecznych. Autor jest zastępcą dyrektora w Biurze ds. Funduszy Emerytalnych w Banku Handlowym w Warszawie SA. Powyższy tekst stanowi wyraz wiedzy i poglądów autora i nie powinien być inaczej interpretowany.
W ustawie o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych wyczerpująco określono katalog opłat pobieranych przez OFE. Będą to trzy rodzaje opłat – prowizja potrącana każdorazowo od składki do funduszu, prowizja za zarządzanie i opłata karna za transfer do innego funduszu. Nie wydaje się, że polski system będzie drogi. Ustawodawca może wprowadzić rozwiązania zmniejszające koszty jego działania, np. rozliczanie strat w dziesięcioletnim okresie lub umożliwienie ich amortyzacji. W perspektywie dłuższego okresu oszczędzania, a taki należy założyć, OFE wypadają lepiej niż fundusze powiernicze. Nie powinno się więc krytykować nowego systemu za wysokie koszty działania. Będzie on zapewne efektywniejszy od starego. OFE gwarantują też emerytom szerszy zakres świadczonych usług i większe bezpieczeństwo.
ROZMOWA Lech Majewski, reżyser, pisarz, malarz: Wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim Artysta innego czasu FOT. BARTŁOMIEJ ZBOROWSKI Od blisko 20 lat mieszka pan w Nowym Jorku, ale wraca do Polski pracować. Co pana tutaj ciągnie? LECH MAJEWSKI: - Zostałem uformowany w tym kraju, język polski jest moim rodzinnym językiem, Katowice to mój - chciany, czy nie chciany, ale własny wewnętrzny pejzaż. Jestem osobą, która słucha swojego wewnętrznego głosu, a ten głos najczęściej mówi po polsku. Jeszcze po tylu latach? Oczywiście. I wywołuje obrazy z przeszłości. Człowiek budzi się do życia wewnętrznego jako nastolatek, wtedy bardzo gwałtownie zaczyna się formować. Napisałem o tym książkę "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". To opowieść o synu szukającym ojca. Rzecz dzieje się w wyimaginowanym hotelu, w którym mieszkają rozmaite osobowości, jak Rabindranath Tagore, Picasso, Cezanne. Bohater z nimi rozmawia i uzmysławia sobie, że oni wszyscy są jego ojcami, bo zasiali w nim w młodości kiełki tego, co potem w nim wyrosło. Skoro tak dużą wagę przywiązuje pan do korzeni kulturowych, dlaczego zdecydował się pan na emigrację do Stanów, do zupełnie innego świata? Nigdy nie chciałem z Polski emigrować. Złapał mnie za granicą stan wojenny. Zdecydowałem się zostać w Anglii, potem w Stanach Zjednoczonych. To było wyzwanie losu, postanowiłem zbudować nowe życie. Odciąłem się całkowicie od Polski, nawet nie mówiłem we własnym języku, bo inaczej nigdy nie odnalazłbym się w tamtej rzeczywistości. No i udało się, bo zrobił pan w Stanach filmy "Lot świerkowej gęsi" i "Więzień z Rio". Tak, ale minął jakiś czas i zrozumiałem, że nie można wyrzec się korzeni. Dlatego zacząłem wracać. "Wojaczek" - to zapewne jeden z takich powrotów, tym razem do młodzieńczych fascynacji. Kiedyś, jadąc na wagary z Katowic do Krakowa, przeczytałem nekrolog Wojaczka i jego wiersz "Że lampa, że krąg światła..." Ten wiersz przestrzelił mi serce. Zacząłem Wojaczkiem żyć, pochłaniałem jego poezję. Nie podejrzewałem, że kiedyś jeszcze do niego wrócę. Wszystko ożyło, kiedy w Nowym Jorku przeczytałem o śmierci Basquiata. Wtedy Wojaczek wyrwał się z niepamięci, jakby chciał wykrzyczeć: "On był Murzynem, mieszkał w Nowym Jorku, ale przecież jesteśmy podobni". Napisałem scenariusz do filmu o Basquiacie. Zrobiłem to tylko dlatego, że w Nowym Jorku odezwał się do mnie Wojaczek. A "Wojaczka" zrealizowałem dlatego, że wcześniej pracowałem nad "Basquiatem". Taki bumerang, iskra elektryczna. Ci, którzy robią biograficzne filmy o poetach, zwykle rozbijają się o niemożność przekazania na ekranie poezji. Poezji rzeczywiście nie daje się przekazać w kinie bezpośrednio. Zwłaszcza poezji takiej, jaką tworzył Wojaczek. On pisał z niebywałą precyzją, pracował nad każdym słowem, wersem. Fantastycznie tworzył napięcia, metafory i hiperbole. Jak się zaczyna czytać jego wiersze na głos, to coś się traci. Umysł zamyka się pod natłokiem obrazów i uczuć. Dlatego starałem się stworzyć ekwiwalent wizualny tej poezji. Zrozumiałem, że chcąc zachować uczciwość, mogę tylko opowiedzieć moją historię Wojaczka, powiedzieć, kim jest on dla mnie, czym jest dla mnie jego legenda. Myśli pan, że ta legenda przetrwała do dzisiaj? Nie, uważam nawet, że dzisiaj już taka legenda nie mogłaby powstać. Ona mogła się zdarzyć tylko w innych czasach. W Polsce mojego pokolenia. W Polsce, w której kwitło życie wewnętrzne. Byliśmy wykształceni, chłonęliśmy świat. Niedosyt zewnętrzności kompensowaliśmy rozwojem duchowym. Ingeborga Bachman, gdy przyjechała do Polski, powiedziała: "To jedyny kraj, gdzie kościoły i księgarnie są pełne". Ja jestem produktem tamtego czasu, jestem produktem filmów Felliniego, Viscontiego, Pasoliniego. Dla mnie legenda Wojaczka była ważna. Dzisiejsza Polska jest może krajem z pełnymi kościołami, ale w księgarniach niewielu kupujących. Bo teraz liczą się głównie sprawy materialne. To niedobry czas dla kultury. Powstają tylko "narodowe bomboniery" i wszyscy cieszą się, że dużo ludzi te bomboniery zjada. Ale codzienna kultura leży. Niewiele osób interesuje się sztuką. Przyszedł czas ludzi polityki, biznesu i telewizji. Jest kompletna dewaluacja słów: geniusz, artysta, sztuka. Jak ktoś mi mówi, że będzie plejada gwiazd, mam zrozumieć, że ktoś wyjdzie na scenę i będzie śpiewał odgrzewane przeboje. To ma być ta wielka sztuka. Filozofię mają firmy kosmetyczne i browary. Staliśmy się w Polsce bardzo zacofani kulturowo. Czasem mamy nadzieję, że kultura powoli odżywa. Pod kasami wystawy Andy Warhola ustawia się kolejka, ludzie wracają do kin. Ja uważam, że wrażliwość artystyczna Polaków kończy się na Malczewskim. Sztuka współczesna jest zupełnie niedoceniona. Nasze zacofanie jest tu potworne. Odkrywamy dopiero Warhola i to dzięki nie najlepszej wystawie. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Zawsze potrafiliśmy porozumiewać się symbolami, znakami. Zmuszała nas do tego historia. Dzisiaj tylko jednostki starają się nadążyć za światową sztuką. Na całym świecie sztuka skomercjalizowała się. Tak, ale pozostały jej oazy. Poza tym ostatnio wiele się zmienia. W Stanach trwa rewolucja. U progu nowego wieku budzą się artyści. Kino amerykańskie rozwibrowuje się. Ludzie zdają sobie sprawę, że zawaliliśmy stronę duchową, że trzeba coś nadrabiać. Nie dostrzega pan podobnego trendu w Polsce? Nie, myślę, że w Polsce upadł mit artysty. Trochę na własne życzenie. Obserwowałem to podczas ostatniego festiwalu filmowego w Gdyni, gdy schodziłem do "piekiełka" - nocnego klubu w hotelu Gdynia. Kiedyś reżyserzy, aktorzy byli tam półbogami. Teraz królują gangsterzy. To oni mają w rękach pieniądze, siłę, kobiety, cudzy los. Artyści tylko się między nimi snują. Widziałem, jak jeden z twórców mówił jednemu z tych topornych facetów, że wyśle mu swój scenariusz. Tamten poklepywał go po ramieniu, obiecując, że mu go sfinansuje. Ci ludzie poza prawem stają się idolami. A twórcy wychodzą potem z "piekiełka" i mówią, że ci gangsterzy są fantastyczni. Budują ich legendę, siebie spychając do roli rozpitych pariasów. Film o Wojaczku ma więc przypomnieć, kim jest, kim może być artysta? Po to pan zrobił "Wojaczka"? Przestałem myśleć przyczynowo-skutkowo. Nie kalkuluję: zrobię coś, bo to wywoła określoną reakcję. Nie lubię myśleć apriorycznie. Nie mam żadnych programów. Po prostu podążam za swoją wizją. Robię to, co uważam za uczciwe. Rozmawiała Barbara Hollender Lech Majewski, reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, pisarz, malarz. Urodził się w 1953 roku w Katowicach, studiował w Akademii Sztuk Pięknych oraz na wydziale reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Od 1981 roku mieszka poza Polską, początkowo w Wielkiej Brytanii, następnie w USA. Jest autorem kilku tomików poezji, a także powieści "Szczury Manhattanu" i "Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot Cudownej". Od 1993 roku reżyseruje spektakle operowe. Jako reżyser filmowy zadebiutował w 1979 roku "Rycerzem". Inne jego filmy to: "Lot świerkowej gęsi", "Więzień z Rio", "Ewangelia według Harry'ego", "Pokój saren". Jest scenarzystą i współproducentem filmu "Basquiat. Taniec ze śmiercią". Na ekrany wchodzi właśnie "Wojaczek", za którego reżyserię dostał nagrodę podczas zakończonego niedawno w Gdyni Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.
LECH MAJEWSKI: Zostałem uformowany w tym kraju. Człowiek budzi się do życia wewnętrznego jako nastolatek, wtedy bardzo gwałtownie zaczyna się formować. Nigdy nie chciałem z Polski emigrować. Złapał mnie za granicą stan wojenny. Odciąłem się całkowicie od Polski, ale minął jakiś czas i zrozumiałem, że nie można wyrzec się korzeni. Napisałem scenariusz do filmu o Basquiacie. Zrobiłem to tylko dlatego, że w Nowym Jorku odezwał się do mnie Wojaczek. A "Wojaczka" zrealizowałem dlatego, że wcześniej pracowałem nad "Basquiatem". Poezji nie daje się przekazać w kinie bezpośrednio. Dlatego starałem się stworzyć ekwiwalent wizualny tej poezji. dzisiaj już taka legenda nie mogłaby powstać. Ona mogła się zdarzyć tylko w Polsce mojego pokolenia, w której kwitło życie wewnętrzne. teraz liczą się głównie sprawy materialne. Przyszedł czas ludzi polityki, biznesu i telewizji. Sztuka współczesna jest zupełnie niedoceniona. Na całym świecie sztuka skomercjalizowała się. ostatnio wiele się zmienia. Ludzie zdają sobie sprawę, że zawaliliśmy stronę duchową. w Polsce upadł mit artysty. Obserwowałem to podczas ostatniego festiwalu filmowego w Gdyni, gdy schodziłem do "piekiełka" - nocnego klubu w hotelu Gdynia. Kiedyś reżyserzy, aktorzy byli tam półbogami. Teraz królują gangsterzy. Film o Wojaczku ma przypomnieć, kim może być artysta? Nie kalkuluję: zrobię coś, bo to wywoła określoną reakcję. Po prostu podążam za swoją wizją.
POLSKA KUCHNIA Trzeba ocalić od zapomnienia wiele rodzimych specjałów, na przykład pierogi, flaki staropolskie, zrazy wołowe z kaszą czy żur Sprawy stołu RYS. ALICJA KRZĘTOWSKA EDMUND SZOT Globalizacja gospodarki, ale nie tylko gospodarki, powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. To prostactwo kulinarne objęło już prawie cały świat. Taki sam obiad można zjeść w Casablance i w Baku, w Buenos Aires i Paryżu, w Belgradzie i Bangkoku. Nic dziwnego, że niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu, a opór jest tym większy, im większy był dorobek kuchni rodzimej. Tak jest m.in. we Francji. Francuska kuchnia uważana jest za jedną z najlepszych w świecie, a jedzenie służy Francuzowi nie tylko do zaspokojenia głodu. Mówi się, że Francuzi nie jedzą po to, by żyć, ale żyją po to, by jeść. Sprawy stołu są we Francji jednym z najważniejszych tematów rozmów. Kiedy Francuz zaczyna rozprawiać o winie, nie liczy się dlań wtedy nic innego. Inna rzecz, że z takim znawstwem nie rozmawia się o tym trunku w żadnym innym kraju. Zaczyna się od wyrabiania smaku W kuchni francuskiej także zachodzą jednak zmiany. Wynikają z coraz mniejszego zapotrzebowania na kalorie. Życie wymaga od ludzi coraz mniej wysiłku fizycznego. Ciężkie i tłuste potrawy znikają z jadłospisu również ze względów zdrowotnych. Dlatego częściowo ku pamięci potomnych, głównie zaś dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni w 1990 roku powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Utworzono ją z inicjatywy kilku ministerstw: Kultury, Rolnictwa i Rybołówstwa, Turystyki, Zdrowia i Edukacji. Oprócz przedstawicieli tych resortów w skład Rady wchodzą także reprezentanci przemysłu spożywczego oraz znani kucharze. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Już w szkołach podstawowych poznają one smak słodki, kwaśny, słony i gorzki oraz dowiadują się, w jakich wyrobach i potrawach one występują. Młodych Francuzów uczy się też, co to jest równowaga żywnościowa, tzn. mówi się im, co i ile powinni jeść, aby zachować zdrowie. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Każdy z ponad dwudziestu regionów Francji znany jest m.in. ze specyficznej kuchni. Wszystkie te specjalności inwentaryzuje się i powstaje coś w rodzaju katalogu sztuki kulinarnej, z historycznym opisem potraw i recepturami, co służy zresztą konkretnemu celowi: uzyskaniu zastrzeżonych znaków jakości (rodzaj patentu). Innym celem Rady jest zinwentaryzowanie europejskich wyrobów kulinarnych, i to nie tylko krajów Unii Europejskiej, ale i Europy Środkowowschodniej (na razie sporządzono katalog wyrobów kulinarnych krajów UE). Trzy tysiące oryginalnych potraw Inwentaryzacja jest obiektywna, tzn. nie zawiera elementów oceny, na przykład, że jedna potrawa regionalna jest lepsza od drugiej. Aby jednak jakaś potrawa trafiła do katalogu, musi przedtem spełnić parę warunków, m.in. muszą ją znać co najmniej trzy pokolenia, do jej wykonania konieczne są specjalne umiejętności, można precyzyjnie określić jej pochodzenie geograficzne, wreszcie musi to być wyrób "żyjący", a więc obecny na rynku. W samej tylko Francji doliczono się około trzech tysiecy oryginalnych wyrobów kulinarnych, w całej Unii Europejskiej zinwentaryzowano ich aż osiem tysięcy. Ostatecznie do katalogu trafiły tylko cztery tysiące. Najwięcej oryginalnych potraw francuskich pochodzi z Sabaudii, doliny Rodanu i Martyniki. W krajach Europy Środkowowschodniej Rada nawiązała ściślejszą współpracę na razie tylko z Węgrami, gdzie już rozpoczęto inwentaryzację lokalnych specjalności kulinarnych. Budżet Narodowej Rady Sztuk Kulinarnych jest niewielki (około 10 mln FF, czyli około 6 mln zł); Rada finansowana jest przez państwo, samorządy regionalne oraz przez organizacje producentów. - Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady Alexandre Lazareff. - Myślę, że wasz kraj ma również wiele regionalnych specjalności kulinarnych, które mogą wzbogacić europejski stół i które warto zachować dla przyszłych pokoleń. Sugestia warta zastanowienia. W Polsce rzeczywiście istnieją regionalne specjalności. Inaczej odżywia się Podlasiak, a inaczej góral "spod samiuśkich Tater". Pierwszy pewnie w życiu nie słyszał o kwaśnicy, a drugi nie ma bladego pojęcia o pejzance. Jedzenie odzyskuje rangę Oprócz powołania takiej rady, która mogłaby ocalić dla potomności dorobek polskiej sztuki kulinarnej, warto by przy okazji organizować przegląd tego dorobku. We Francji okazją do poznania kuchni poszczególnych regionów są doroczne targi rolnicze w Paryżu, w czasie których przedstawia się francuskie rolnictwo i przemysł spożywczy, w tym także osiągnięcia niedoścignionej francuskiej gastronomii. Okazją do pokazania tradycji polskiej kuchni mogłyby być Targi Rolno-Przemysłowe Polagra lub inna impreza wystawiennicza, na przykład Wystawa Artykułów Spożywczych dla Gastronomii i Warszawski Festiwal Gastronomiczny. "Polagra" wydaje się jednak poręczniejsza (zwłaszcza że ostatnio traci nieco rozmach). Mówi Robert Sowa, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szefów Kuchni i Cukierników, zarazem szef kuchni w warszawskim hotelu Sobieski: - Potrzeba powołania takiej rady nie ulega wątpliwości. Kiedy powstawało nasze Stowarzyszenie, równiżeż słyszało się głosy: "Po co to?". A od 1994 roku liczba członków naszego Stowarzyszenia wzrosła z 20 do 150 osób. Powstało też w Polsce wiele podobnych organizacji: Stowarzyszenie Polskich Kucharzy, Stowarzyszenie Barmanów, Zachodniopomorskie Stowarzyszenie Restauratorów i Gastronomów, Dolnośląskie Stowarzyszenie Szefów Kuchni i parę innych. Taka rada mogłaby więc być rodzajem "czapy" nad wszystkimi organizacjami zrzeszającymi kucharzy, restauratorów, cukierników, izby turystyczne itd. Mogłaby dbać o zachowanie polskich potraw, ewidencjonować je, bo mamy w tej dziedzinie niemały dorobek, a niektóre polskie dania orientalne przeniesione zostały przed wiekami wprost na stoły francuskie. Zdaniem Roberta Sowy w Polsce nie ma na razie tradycji mówienia o jedzeniu, bo i, prawdę mówiąc, w poprzednim pięćdziesięcioleciu nie bardzo było o czym mówić. Dopiero teraz, gdy powstało wiele bardzo dobrych restauracji, jedzenie na powrót odzyskuje swoją rangę. - Do menu wracają polskie potrawy: żur i krupniok (Śląsk), potrawy z gęsi (Skalbmierz), precle z makiem i bez maku (Kraków), ciemne piwo kozicowe (Kurpie), sękacze (Sejny), pierniki (Toruń i Biecz), rogale marcińskie (sprzedawane w Poznaniu około 11 listopada), kiszka ziemniaczana i kluski kartacze (Białystok), wędzone i smażone ryby (Półwysep Helski), bulwiaczki (Błażowa koło Rzeszowa) - wylicza docent Jan Paweł Piotrowski, wiceprzewodniczący Krajowego Porozumienia Informacji Turystycznej. Warto, by potrawy z polskiej kuchni regionalnej trafiły do naszych restauracji, które obecnie najczęściej polecają tradycyjną polską... pizzę. Ważny element tradycji narodowej Tym, co wyróżnia polską kuchnię spośród innych kuchni europejskich, jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest - jak mówią kucharze - dosmaczona, co oznacza, że potrawy mają wyraźny smak. Jedynym jej mankamentem jest to, że bywa niekiedy nadto ciężka, że trochę za dużo w niej zasmażek i zawiesistych sosów, które odbierają niektórym potrawom cenioną obecnie "lekkość". Ale i na to są sposoby. Golonkę na przykład można przyrządzić w piwie lub w cienkim sosie albo w kwaśnej kapuście. We Francji też nie wszystkie potrawy są "lekkie". Kuchnia ta oparta w stu procentach na maśle i śmietanie nie może być w pełni lekko strawna. Francuzi umieją docenić walory polskich dań, o czym świadczy drugie miejsce zajęte w konkursie w Montpellier przez nasz comber z żubra w sosie żubrówkowym. - Kuchnia to podstawa rozwoju turystyki - uważa docent Jan Paweł Piotrowski. - Jest tym, z czym turysta styka się najwcześniej, już w pierwszych godzinach swojego pobytu na obcej ziemi. Dlatego tak ważna jest dbałość o podtrzymanie tradycji polskiej kuchni, której naprawdę nie musimy się wstydzić. Taka na przykład chluba uczt królewskich, czyli Przysmak króla Jana Sobieskiego: polędwica wołowa faszerowana musem z kasztanów, zapiekana w puszystym sosie estragonowym, ze smakowitym sosem z prawdziwków, albo sarnina w sosie wiśniowym, do tego leniwe pierogi i owoce, albo pierś perliczki z sosem żurawinowo-pomarańczowym z racuszkami sosnowymi i jarzynami - jak się ma do tego wspomniana pizza czy jakieś wietnamskie danie? Inna rzecz, że są to potrawy raczej odświętne. Ale i na co dzień mamy wiele rodzimych specjałów: żur polski, zrazy wołowe z kaszą, karp w szarym sosie, pierogi z kapustą i grzybami, flaki staropolskie, że o tradycyjnym schabowym nie wspomnimy. Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości", jako że wiele istotnych decyzji gospodarczych i politycznych zapada odtąd na szczeblu wspólnoty. Tym, co różni potem poszczególne kraje i regiony, jest ojczysty język i tradycyjne dla danego narodu obyczaje, których nieodłączną (i bardzo ważną) częścią jest rodzima kuchnia. Mówi się, że słynna Lucyna Ćwierciakiewiczowa (1829 - 1901), autorka "365 obiadów za 5 złotych" (20 wydań), zrobiła dla zachowania polskości więcej niż tabuny konspiratorów, które zsyłane w syberyjską tundrę czy tajgę raczej odstraszały, niż zachęcały do kultywowania obyczaju ojców.
Globalizacja gospodarki powoduje, że obecnie na całej kuli ziemskiej część ludzi zamawia dokładnie to samo: hamburgera, frytki i colę. niektóre kraje buntują się przeciwko takiemu zglajszaltowaniu menu. dla zachowania we francuskim społeczeństwie zamiłowania do dobrej kuchni powstała Narodowa Rada Sztuk Kulinarnych. Jednym z głównych celów Rady jest wyrabianie smaku u dzieci. Zadaniem Rady jest także zinwentaryzowanie kulinarnych wyrobów regionalnych. Moim zdaniem podobna rada mogłaby powstać w Polsce - mówi dyrektor generalny Rady. W Polsce istnieją regionalne specjalności. Tym, co wyróżnia polską kuchnię jest duża różnorodność produktów używanych do sporządzania potraw, duży udział dziczyzny, owoców lasu, świeżych ziół, przypraw korzennych. Charakterystyczne dla polskiej kuchni jest też to, iż jest dosmaczona. Jedynym jej mankamentem jest to, że bywaciężka. Dbałość o podtrzymanie tradycji rodzimej kuchni nabiera szczególnego znaczenia, kiedy państwa łączą się w większe ugrupowania; tracą część swojej "niepodległości".
ROSJA Jurij Łużkow jest gotów sprzymierzyć się z każdym, kto pomoże mu zdobyć Kreml. Ale otoczenie Jelcyna zrobi wszystko, by pokrzyżować jego plany Mer wyrusza na wojnę Łużkow się nie dokształca. Jego koncepcje gospodarcze wyśmiewają nawet studenci pierwszego roku ekonomii - mówi o merze Moskwy reformator Anatolij Czubajs. FOT. (C) AP PIOTR JENDROSZCZYK z Moskwy Mer Moskwy Jurij Łużkow schudł i spoważniał. Przemawia wolniej, jeszcze staranniej niż kiedyś dobierając słowa. Nie pozwala sobie na żarty czy dwuznaczności. Pracuje właściwie bez przerwy. Jest obecny wszędzie: w Moskwie, w regionach, często wyjeżdża za granicę. Mer nie ma czasu ani dla swej młodszej o kilkadziesiąt lat żony, właścicielki wytwórni tworzyw sztucznych, której produkty kupują chętnie stołeczne władze, ani na ulubione sporty: tenis i piłkę nożną. Przyczyną przemiany mera są zbliżające się wybory parlamentarne i prezydenckie. Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Mer Moskwy utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo", które ma mu pomóc we wprowadzeniu w grudniu do Dumy sporego grona "swoich" deputowanych. Zgromadził wokół siebie doświadczonych polityków, którzy są gotowi objąć najważniejsze stanowiska w państwie. Prowadzi we wszystkich badaniach opinii publicznej i nie ma większych kłopotów ze zdobyciem środków na finansowanie obydwu kampanii wyborczych. W dziesięciomilionowej Moskwie może liczyć na poparcie przytłaczającej większości wyborców. Żaden inny pretendent do schedy po Borysie Jelcynie nie może nawet marzyć o takim początku kampanii. Najgroźniejszym konkurentem mera stolicy byłby dzisiaj były premier Jewgienij Primakow. Mógłby zagrozić Łużkowowi, ale nie chce. Primakow zawsze zapewniał, że nie ma ambicji prezydenckich i wszystko wskazuje na to, że zapewniał szczerze. Ostatnim dowodem na prawdziwość tych deklaracji może być rozpuszczenie przez Primakowa ekipy najbliższych współpracowników - były szef rządu lokuje ich obecnie na stanowiskach ambasadorskich. W tej sytuacji Łużkow niemal codziennie składa Primakowowi oferty współpracy w "Otieczestwie". Na razie bez skutku. W tandemie z byłym premierem Łużkow byłby nie do pokonania. Plany Łużkowa mógłby popsuć premier Siergiej Stiepaszyn, gdyby Kreml zdecydował, że to właśnie on ma być następcą Jelcyna. Nie wydaje się jednak, by ludzie prezydenta poważnie traktowali Stiepaszyna. Podczas formowania nowego rządu najbliższe otoczenie szefa państwa - tzw. rodzina, czyli kilka wpływowych osób zgromadzonych wokół córki Jelcyna Tatiany Diaczenko i Borysa Bieriezowskiego - nie pozwoliło premierowi na samodzielne podjęcie decyzji nawet w drobnych sprawach. Miłość i nienawiść Jeśli założyć - zapewne nieco na wyrost - że najbliższe wybory prezydenckie odbędą się w sposób nie urągający podstawowym zasadom demokracji, to Łużkow ma już otwartą drogę na Kreml. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu w tym przeszkodzić. Po pierwsze - ludzie Jelcyna nie chcą słyszeć o Łużkowie sprawującym funkcję premiera, a co dopiero prezydenta. Po drugie - nie wiadomo jeszcze, czy w 2000 r. Jelcyn opuści Kreml. Nie brak w Moskwie opinii, że w razie utworzenia konfederacji Rosji i Białorusi Jelcyn może zostać jej prezydentem. Po trzecie - aby przystąpić do batalii o urząd szefa państwa, Łużkow musi już w grudniu zapewnić sukces wyborczy "Otieczestwu". Będzie to test rzeczywistej - a nie opartej na badaniach socjologicznych - popularności mera stolicy; w świadomości społecznej Łużkow i "Otieczestwo" stanowią bowiem synonimy. Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć w wyborach do Dumy. Rzecz w tym, że wszystko, co moskiewskie, wywołuje w rosyjskim narodzie dwa sprzeczne uczucia: miłości i nienawiści. Miłość wynika z tęsknoty za dostatnim życiem (średnie dochody w Moskwie wynoszą 1260 rubli na osobę przy przeciętnej krajowej nie przekraczającej 450 rubli), dobrą pracą, czystymi ulicami i innymi korzyściami wynikającymi z mieszkania w stolicy. Nienawiść wzbudza powszechne na rosyjskiej prowincji przekonanie, że Moskwa okrada cały kraj, wysysa z Rosji wszystkie środki i jest niczym oaza dobrobytu na oceanie biedy i beznadziei. Obietnice dla wszystkich Takie nie całkiem pozbawione racji stereotypy mogą uniemożliwić Łużkowowi odegranie upragnionej roli w rosyjskiej historii. Dlatego czyni on wszystko, aby udowodnić, że może być inaczej. W Murmańsku buduje domy dla oficerów, w Kraju Stawropolskim szpital, rozsianym po całym całym kraju zakładom zbrojeniowym obiecuje kontrakty z moskiewskimi firmami. Wiele z nich, jak chociażby fabryka samochodów marki Moskwicz, jest własnością merostwa, a stołeczny holding Sistiema, założony kilka lat temu z inicjatywy Łużkowa, kontroluje około 100 stołecznych przedsiębiorstw, w tym kilka dużych banków. Merostwo ma większość udziałów w stołecznej TV Centr. Jej program dociera do 40 regionów europejskiej części Rosji. Jest to propagandowa tuba Łużkowa. Czołobitne programy publicystyczne, godzinne wywiady, a właściwie monologi Łużkowa o konieczności odzyskania Krymu, wspaniałomyślnie podarowanego Ukrainie przez Chruszczowa, są w TV Centr na porządku dziennym. Podobnie jak tyrady o korzyściach płynących z unii z Białorusią lub o szkodliwości "przestępczej" prywatyzacji i znaczeniu walki z korupcją. Równocześnie mer zabiega o względy lokalnych przywódców. Zaniedbane i zdane na siebie regiony liczą na grudniowe wybory, aby zdobyć przyczółek w Moskwie. Pragną stworzyć silną frakcję w Dumie i w ten sposób zyskać kontrolę nad przepływem środków budżetowych na prowincję. Z 89 rosyjskich regionów jedynie dziesięć płaci do kasy centralnej więcej, niż otrzymuje stamtąd dotacji. W tej grze między regionami a centralą warto jednak brać udział. W ostatnim czasie powstały dwie organizacje polityczne skupiające przedstawicieli władz regionów. Jedna z nich, "Wsja Rossija" (Cała Rosja), zgromadziła niedawno na swym zjeździe w Sankt Petersburgu przedstawicieli 82 regionów. Nieformalnym przywódcą tego ugrupowania jest Mintimer Szajmijew, prezydent Tatarstanu. Drugi blok, o nazwie "Gołos Rossiji", założył gubernator obwodu samarskiego, Konstantin Titow. Marzeniem Jurija Łużkowa jest połączenie tych sił z "Otieczestwem". Może mu się to udać, gdyż przywódcom regionów potrzebny jest lider, który potrafi zdobyć pieniądze i ma zaplecze organizacyjne. Kłopoty z rodziną Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku, kiedy otoczenie prezydenta uniemożliwiło objęcie przez Łużkowa stanowiska premiera. W administracji kremlowskiej doszło wtedy do rozłamu. Zwolennicy Łużkowa przegrali i musieli odejść. Rzecznik Jelcyna, Siergiej Jastrzembski, czy Andriej Kokoszyn, sekretarz Rady Bezpieczeństwa, znaleźli pracę w "gabinecie cieni" Łużkowa albo w stołecznych władzach. Dlaczego Kreml nienawidzi Łużkowa, dokładnie nie wiadomo. Jedną z przyczyn są, o czym mówił Aleksander Wołoszyn, jego dyktatorskie zapędy. Rzecz w tym, że Jelcyn i jego otoczenie żądają od następnego prezydenta pewnych gwarancji bezpieczeństwa, które pozwolą im na korzystanie ze zgromadzonych kapitałów i spokojne życie w Rosji. "Mają swoje powody, aby nie wierzyć Łużkowowi" - twierdzi politolog Siergiej Markow. Na inną przyczynę zwraca uwagę Anatolij Czubajs, były premier, jeden z rosyjskich reformatorów, znający doskonale kulisy kremlowskich intryg. - Największy problem Łużkowa polega na tym, że się nie dokształca. Pozostał w tyle co najmniej o 10 lat. To wstrząsające - mówi Czubajs, mając na myśli koncepcje ekonomiczne mera, z których - jak zapewnia - śmieją się studenci pierwszego roku ekonomii. W jednym z niedawnych wywiadów Czubajs opowiedział, jak bez powodzenia przez trzy godziny starał się kiedyś udowodnić Łużkowowi, że jest w błędzie, kiedy proponuje, aby Bank Rosji wydawał przedsiębiorstwom kredyty o rocznym oprocentowaniu 7 proc. Inflacja w kraju wzrosłaby natychmiast do 30 proc. miesięcznie. Ale mer Moskwy nie zwraca uwagi na takie drobiazgi i na wiecach wciąż domaga się nisko oprocentowanych kredytów, indeksacji płac, większych pieniędzy dla armii i dodatkowych funduszy na finansowanie programów kosmicznych oraz wielu innych wydatków państwa. Świadomy populizm czy dyletanctwo? Łużkowowi obce są zasady gospodarki liberalnej. Opowiada się za kapitalizmem korporacyjnym i jest mistrzem w tworzeniu struktur quasi-mafijnych - twierdzi Tatiana Malewa, ekspertka moskiewskiego oddziału Fundacji Carnegie. W rosyjskiej stolicy, gdzie skupia się ponad dwie trzecie kapitałów całego kraju, Łużkow zbudował biurokratyczno-nomenklaturowy system ich wykorzystywania. Na tym polega cud gospodarczy rosyjskiej stolicy. Właściwie należałoby już mówić o nim w czasie przeszłym, bo Moskwa nie ma w tej chwili pieniędzy nie tylko na spłatę długów, ale nawet na remont ulic. Nie mówiąc o ambitnych projektach, jak chociażby budowa toru wyścigowego Formuły 1. Ucieczka na Kreml Wyjściem z sytuacji ma być ucieczka na Kreml. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku. - Pozostaje mu budowanie autorytetu na krytyce wszystkiego, co robi Jelcyn - uważa Siergiej Markow z Instytutu Badań Politycznych. Potwierdzeniem tych słów może być wczorajsza deklaracja Łużkowa, który opowiedział się za niepodległością dla Czeczenii. Jesienią ubiegłego roku mer Moskwy wstąpił na wojenną ścieżkę z Kremlem, dowodząc, że Jelcyn jest zbyt chory, by sprawować swój urząd, i powinien dobrowolnie ustąpić. Kilka miesięcy temu poparł prokuratora generalnego Jurija Skuratowa, który wplątał się w sprawę kompromitujących Kreml materiałów świadczących o ogromnej korupcji wśród osób z najbliższego otoczenia prezydenta. To właśnie mer zablokował dymisję Skuratowa w izbie wyższej rosyjskiego parlamentu w nadziei, że nie mający nic do stracenia prokurator otworzy teczki z obciążającymi Kreml dokumentami. To jednak nie wszystko. Kiedy administracja prezydencka usilnie pracowała nad utrąceniem w Dumie Państwowej wniosku o rozpoczęcie procedury odsunięcia od władzy Jelcyna, mer Moskwy wydał "swym" deputowanym polecenie, aby głosowali za pozbawieniem prezydenta stanowiska. Jelcyn i jego rodzina takich rzeczy nie darują. Władimir Żyrinowski, przywódca rosyjskich nacjonalistów, uważany za wiernego sługę Kremla, tuż po historycznym głosowaniu zaproponował zmianę statusu rosyjskiej stolicy i przekształcenie jej w coś na kształt Dystryktu Columbia w USA. Mer Jurij Łużkow stałby się z dnia na dzień politycznym pariasem. Kreml przyjął oficjalną petycję Żyrinowskiego i myśli. W Moskwie oczekuje się decydującej batalii potężnego mera Jurija Łużkowa z jeszcze potężniejszym Kremlem.
Mer Moskwy Jurij Łużkow ma nadzieję, że weźmie w posiadanie Kreml. utworzył ugrupowanie polityczne o nazwie "Otieczestwo". Prowadzi we wszystkich badaniach. Jest jednak kilka spraw, które mogą mu przeszkodzić. Partii "moskiewskiej" nie będzie łatwo zwyciężyć. Jeszcze niedawno Łużkow mógł mieć nadzieję na opanowanie Kremla w porozumieniu z Jelcynem i tzw. rodziną. Taka droga została ostatecznie zamknięta latem ubiegłego roku. Nie mogąc się porozumieć z jego dzisiejszym gospodarzem, Łużkow przystąpił do frontalnego ataku.
ROZMOWA Stanisław Siewierski, były prezes KGHM Polska Miedź Eksperyment Kongo FOT. GRZEGORZ HAWAŁEJ Jaki powinien być zysk KGHM za 1999 rok? STANISŁAW SIEWIERSKI: Przy założeniu, że średnioroczna cena miedzi wynosiła 1600 USD za tonę, a średnioroczny kurs dolara ponad 4 zł, Polska Miedź powinna mieć od 250 do 300 mln zł zysku brutto. Ostateczne wyniki spółki będą jednak inne. Będzie strata spowodowana przede wszystkim tworzeniem rezerw. W raportach spółki i grupy kapitałowej za 1998 r. i I półrocze 1999 r. audytor, którym był Deloitte & Touche, nie nakazywał tworzenia rezerw na wartość majątku finansowego spółki. Tymczasem nowy zarząd postanowił je stworzyć. Czy były konieczne? To dowód na to, że zarząd postanowił zaniechać restrukturyzacji. Rezerwy tworzy się, gdy nie ma szans odtworzenia wartości firmy. Jest to przygotowanie do taniego wyprzedania majątku KGHM albo sztuczka księgowa mająca na celu przesunięcie zysku na następne lata. Arthur Andersen, który prowadzi wewnętrzny audyt KGHM, zalecał zbadanie każdej ze spółek zależnych i określenie, czy trzeba stworzyć rezerwy. Utworzono rezerwy mechanicznie. Nasz zarząd wybrał koncepcję restrukturyzacji socjalistycznego molocha. W efekcie wokół KGHM powstały spółki zależne, które zamierzaliśmy zrestrukturyzować i sprzedać inwestorom powyżej wartości księgowej. Nowy zarząd czyści bilans. Taka przecena aktywów to podejście niegospodarne. Tworzone są rezerwy na działalność KGHM w Kongu. Nowy zarząd informuje też o 17,5 mln USD zobowiązań pozabilansowych związanych z tą inwestycją. Tworzenie rezerw na Kongo oznacza zaniechanie projektu, który mógłby przynosić zyski. Do chwili mojego odejścia z KGHM nie było żadnych zobowiązań pozabilansowych spółki dotyczących budowy instalacji metalurgicznych. Może powstały później. Przecena rudy miedziowo-kobaltowej w Kongo, jakiej dokonał nowy zarząd, to manipulacja finansami Polskiej Miedzi. Skąd wziął się pomysł, aby inwestować w Kongo? W 1995 roku w naszej strategii mocno postawiliśmy na odtwarzanie rezerw geologicznych, które powoli się wyczerpują. Polska Miedź eksploatuje złoże już od 40 lat. Rocznie wydobywa się około 30 mln ton rudy. Po roku 2015, jeśli nie udałoby się w sposób opłacalny zagospodarować złóż głębokich poniżej 1200 metrów, spadnie wydobycie. Rozglądaliśmy się za innymi metalami i miedzią, ale wydobywaną znacznie tańszą metodą odkrywkową. Myśleliśmy o wydobyciu kobaltu, niklu, złota - stąd pojawiła się sprawa projektu na Kubie i w Afryce. Zdecydował się pan na złoże Kimpe, które miało zaledwie 605 tys. ton rudy kobaltu i miedzi. Dlaczego? Nie kupiliśmy całego złoża, a jedynie prawo do eksploatacji jego części. Zakładaliśmy, że nie zamrozimy dużych pieniędzy, gdyż eksploatacja trwa wiele lat. Postanowiliśmy kupić taką część złoża, która pozwoli nam uruchomić działalność górniczą, a potem przetwórstwo. Następnym dużym projektem miała być Mufulira w Zambii. Ale gdy Zambijczycy zobaczyli, jak nieporadnie i nieprofesjonalnie obecny zarząd KGHM postąpił z projektem Kongo, zaczęli rozmawiać z innymi partnerami. Dziś można powiedzieć, że Zambia została stracona dla Polskiej Miedzi. Tak więc zaniechanie inwestycji w Kongo oznacza potrójną stratę. Nie kończy się inwestycji, która przyniosłaby zyski. Nie kończy się pracy nad technologią, która - po weryfikacji w skali półtechnicznej - jest rewelacją. I po trzecie wreszcie: podważa się wiarygodność KGHM jako partnera w tej części świata, która jeszcze dysponuje wolnymi zasobami interesujących naszą branżę surowców. Czy konieczne było kupowanie złoża w Kongu? Przecież często firma górnicza finansuje budowę kopalni i zakładu przeróbki rudy, a na koniec dzieli się zyskiem z rządem. Należy wówczas stworzyć spółkę joint venture, a zarządzanie musi być wspólne. Uważaliśmy, że ryzyko zakupu małego złoża jest niewielkie. Na pierwszy projekt, rozruchowy przeznaczyliśmy 50 mln dolarów. Zakupiliśmy 6 tysięcy ton kobaltu i ponad 40 tysięcy ton miedzi w rudzie za 25 mln dolarów. 10 mln dolarów przeznaczyliśmy na maszyny, a 15 mln dolarów na uruchomienie przetwórstwa metodą hydrometalurgiczną. Zdobywaliśmy doświadczenie, którego Polskiej Miedzi brakowało w zakresie przeróbki rudy metodami chemicznymi i hydrometalurgicznymi. We wrześniu 1995 r. przyjechał do Lubina na negocjacje prezes kongijskiego państwowego koncernu Gecamines, a w styczniu 1997 r. Polska Miedź podpisała kontrakt z nikomu nieznaną spółką Colmet z Wysp Dziewiczych. Dlaczego zamiast podpisać kontrakt z dużą firmą podpisano umowę z firmą-krzak? Projekt Gecamines zagospodarowania zagłębia w Kolwezji wymagał zaangażowania z naszej strony około 400 mln dolarów. To była zbyt duża skala inwestycji. Najpierw chcieliśmy poznać miejscowe realia i zdobyć koncesję na poszukiwanie surowców. Potraktowaliśmy to jako eksperyment, projekt pilotażowy dla pozyskania nowej technologii i nauczenia się Afryki. 605 tysięcy ton rudy przy obrotach Polskiej Miedzi to drobiazg. Można byłoby całą tę operację potraktować jako program badawczy, gdyby nie udział w przedsięwzięciu spółki Colmet. Dlaczego tak wielki koncern jak KGHM kupił złoże w Afryce od spółki z Wysp Dziewiczych, której szefem jest Polak, szwagier byłego dyrektora Impexmetalu kojarzonego z SLD. Budzi to podejrzenia, że nie chodziło o pozyskanie miedzi w Afryce, a o sfinansowanie kampanii wyborczej SLD. To kompletna bzdura. Czy nie ma tu podobieństw do afery w łódzkim ZUS, który kupił budynek od pośrednika za znacznie wyższą cenę? Colmet był również pośrednikiem i sprzedał złoże za wysoką cenę. Ponieważ nie interesował nas kontrakt wartości 400 mln dolarów, poprosiliśmy Kongijczyków, aby nam wskazali jakieś mniejsze złoże. Gecamines wskazał nam dwa: Kasombo eksploatowane już przez inną firmę afrykańską i Kimpe, kupione przez Colmet. To dość niesamowity zbieg okoliczności. Pojechaliście państwo do Konga w poszukiwaniu nowych złóż i tam Kongijczycy skojarzyli was z panem Krzysztofem Pochrzęstem, szwagrem Edwarda Wojtulewicza, który przez wiele lat handlował lubińską miedzią. Kongijczycy skontaktowali nas z panem Kazadim, mającym obywatelstwo polskie i kongijskie. A więc ze wspólnikiem pana Pochrzęsta. Ta sprawa nie ma żadnego związku z panem Wojtulewiczem. To nieporozumienie. Podobnie było w 1995 roku, gdy przystąpiliśmy do tworzenia firmy Polkomtel. Byliśmy wtedy posądzani o wyprowadzanie pieniędzy na jakiś podejrzany interes. Zainwestowaliśmy w to przedsięwzięcie 80 mln dolarów, a obecnie nasz pakiet jest wart co najmniej 600 mln dolarów. Czy Colmet był właścicielem innych złóż? Dla nas było istotne, że transakcja została zatwierdzona przez ówczesny rząd zairski (dawny Zair to obecnie Demokratyczna Republika Kongo - przyp. red.) i firmę Gecamines. Jest rzeczą powszechnie znaną, że w Kongu nie można przeprowadzić żadnej inwestycji bez wręczenia łapówki. W jaki sposób je księgowaliście? Jest to opinia mocno przesadzona. W Europie wskazałbym kilka państw, gdzie jest znacznie wyższe ryzyko polityczne. Prezydent Kabila potwierdził, że dotrzyma zobowiązań zawartych przez rząd Mobutu i słowa dotrzymał. Pierwszy biznesplan mówił o tym, że złoże Kimpe zostanie wyeksploatowane w ciągu roku, a zysk - w wersji najbardziej optymistycznej wyniesie - 206 mln dolarów. Tymczasem po trzech latach od podpisania kontraktu mamy utworzoną rezerwę w wysokości 100 mln złotych, a z 180 tysięcy ton rudy wydobytej ze złoża przerobiono zaledwie 15 tysięcy ton. Ruda zalega na hałdach, bo w okolicy nie ma hut, w których można by ją przerabiać. Gdybym rok temu nie musiał odejść ze stanowiska prezesa Polskiej Miedzi, to obecnie kończylibyśmy budowę zakładu przetwórczego. Nie chcieliśmy przerabiać rudy w starych instalacjach hut kongijskich, ponieważ uzyski kobaltu byłyby na poziomie 50-60 procent. Byłoby to marnotrawstwo. Przy zastosowaniu nowej metody profesora Łętowskiego ługowania rudy związkami chloru uzysk metalu można byłoby zwiększyć do ponad 90 procent. Gdy opracowywaliśmy biznesplan, ceny kobaltu na świecie wahały się od 45 do 55 tysięcy dolarów za tonę. Przy cenie 55 tys. dolarów zysk wychodził na poziomie 200 mln dolarów. Przy cenie kobaltu na poziomie 28 tys. dolarów za tonę inwestycja nadal jest opłacalna. W momencie gdy Polska Miedź kupowała to złoże, nie mówiło się o metodach hydrometalurgicznych, tylko o remoncie starych kongijskich hut. Colmet miał przeznaczyć na to prawie 7 mln dolarów i z tego się nie wywiązał. Metody hydrometalurgiczne gwarantują opłacalne przerabianie rudy uboższej. Opłaca się przerabiać rudę o zawartości 0,3 proc. kobaltu, a nawet odpady. Ale właścicielem odpadów ze złoża Kimpe jest Colmet. Dlatego pracowaliśmy nad nową technologią, aby w odpadach zostawało jak najmniej metalu. W pierwszym kontrakcie z Colmetem Polska Miedź zaoferowała 45 mln dolarów za złoże. Oznaczałoby to, że tona kobaltu w waszym złożu kosztuje 9,5 tys. dolarów, podczas gdy inni inwestorzy zagraniczni płacą w tym rejonie 300 dolarów. Tak można zapłacić za złoże, w którym średnia zawartość kobaltu wynosi 0,3 proc. My mamy zagwarantowane, że kobaltu jest powyżej 0,8 proc. Ponadto w tym złożu jest ponad 40 tysięcy ton miedzi. Gdy je pomnożyć przez 1700 dolarów za tonę, otrzymujemy 68 mln dolarów. Pieniądze uzyskane za miedź zwracają koszty inwestycji. Kobalt w rudzie mamy więc za darmo. Nie zgadza się pan z opinią, że projekt Kimpe był kosztowną pomyłką? Jest oczywiste, że inwestycja niedokończona, przerwana, musi zakończyć się niepowodzeniem. Doprowadzenie tego projektu do końca gwarantuje nie tylko zwrot kapitału, ale również dodatkowe korzyści. KGHM ma wiele ofert dotyczących eksploatacji innych dużych złóż w Afryce. Zaproponowałem prezesowi Krzemińskiemu, że pomogę w dokończeniu tego projektu. Do tej pory z mojej oferty nie skorzystał. Rozmawiali: Leszek Kraskowski i Tomasz Świderek
Jaki powinien być zysk KGHM za 1999 rok? STANISŁAW SIEWIERSKI: Przy założeniu, że średnioroczna cena miedzi wynosiła 1600 USD za tonę, a średnioroczny kurs dolara ponad 4 zł, Polska Miedź powinna mieć od 250 do 300 mln zł zysku brutto. Ostateczne wyniki spółki będą jednak inne. Będzie strata spowodowana przede wszystkim tworzeniem rezerw. W raportach spółki i grupy kapitałowej za 1998 r. i I półrocze 1999 r. audytor, którym był Deloitte & Touche, nie nakazywał tworzenia rezerw na wartość majątku finansowego spółki. Tymczasem nowy zarząd postanowił je stworzyć. Czy były konieczne? Rezerwy tworzy się, gdy nie ma szans odtworzenia wartości firmy. Jest to przygotowanie do taniego wyprzedania majątku KGHM albo sztuczka księgowa mająca na celu przesunięcie zysku na następne lata. Nasz zarząd wybrał koncepcję restrukturyzacji socjalistycznego molocha. W efekcie wokół KGHM powstały spółki zależne, które zamierzaliśmy zrestrukturyzować i sprzedać inwestorom powyżej wartości księgowej. Nowy zarząd czyści bilans. Taka przecena aktywów to podejście niegospodarne. Skąd wziął się pomysł, aby inwestować w Kongo? W 1995 roku w naszej strategii mocno postawiliśmy na odtwarzanie rezerw geologicznych, które powoli się wyczerpują. Rozglądaliśmy się za innymi metalami i miedzią, ale wydobywaną znacznie tańszą metodą odkrywkową. Myśleliśmy o wydobyciu kobaltu, niklu, złota - stąd pojawiła się sprawa projektu na Kubie i w Afryce. Zaniechanie inwestycji w Kongo oznacza potrójną stratę. Nie kończy się inwestycji, która przyniosłaby zyski. Nie kończy się pracy nad technologią, która - po weryfikacji w skali półtechnicznej - jest rewelacją. I po trzecie wreszcie: podważa się wiarygodność KGHM jako partnera w tej części świata, która jeszcze dysponuje wolnymi zasobami interesujących naszą branżę surowców. Nie zgadza się pan z opinią, że projekt Kimpe był kosztowną pomyłką? Jest oczywiste, że inwestycja niedokończona, przerwana, musi zakończyć się niepowodzeniem.
Kaczyński kontra Olechowski, Frasyniuk kontra Ujazdowski, Rokita kontra Ziobro Walka o ratusz Liderzy polityczni m.in. (od lewej) Lech Kaczyński, Władysław Frasyniuk, Ryszard Kalisz i Danuta Waniek zapowiadają start w wyborach samorządowych Politycy z pierwszych stron gazet szykują się do objęcia stanowisk prezydentów dużych miast. Dla nich gotowi są nawet zrezygnować z mandatów poselskich. W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. W Sejmie trwają prace nad projektem ustawy o bezpośrednim wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów. Ustawa ma poparcie głównych sił politycznych, jak SLD i PO, jest więc wielce prawdopodobne, iż zostanie uchwalona. Nic dziwnego, że już dzisiaj partie zastanawiają się, kim obsadzić najwyższe stanowiska w miastach. Dla niektórych polityków odejście do samorządu oznaczałoby konieczność złożenia mandatu posła, ale nie zraża ich to. Jak nie Borowski, to kto? Jako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. Ale nikt w Sojuszu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie nie chce potwierdzić tych informacji. Kalisz i Wańkowa związani są z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, otoczenie przewodniczącego Leszka Millera patrzy na nich niechętnie. - W partii krąży opinia, że Kalisz sam się zgłosił - zdradza jeden z warszawskich działaczy SLD. Co jednak przemawia za Kaliszem i Wańkową? Te dwie osoby mają w stolicy duże poparcie (Wańkowa w wyborach do Sejmu w 1997 r. uzyskała 99,5 tys. głosów, Kalisz w 2001 - 33 tys. głosów). Wprawdzie największe poparcie ma Marek Borowski (149 tys. głosów w 2001), i to on był przed wyborami parlamentarnymi wskazywany jako ewentualny kandydat SLD na prezydenta miasta, ale został marszałkiem Sejmu i warszawski fotel nie jest już dla niego atrakcyjny. Sojusz ma więc kłopot, bo nie ma drugiego tak dobrego kandydata. Tymczasem konkurenci sięgają po najlepsze kadry. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Jego brat zebrał w wyborach parlamentarnych w Warszawie 144 tysiące głosów, to jeden z najlepszych wyników w kraju. Lech miał w Gdańsku 53 tysiące głosów. Liderzy PiS przekonują, że Lech może startować w stolicy, bo tu się urodził i tu mieszka, choć jego życie zawodowe związane było przez długi czas z Trójmiastem. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski, lider Platformy Obywatelskiej. Partyjni koledzy namawiają go do kandydowania, bo uważają, że Olechowski powinien wyjść z cienia, objąć jakąś funkcję publiczną, co pomoże mu za trzy lata wygrać wybory na prezydenta kraju. Nie stanie w szranki natomiast były prezydent Paweł Piskorski. Politycy PO obawiają się, że byłby łatwym celem dla Kaczyńskiego ze względu na kwestię jego majątku. Unia Wolności nie ma złudzeń, że jej kandydat wygra. Ale nie jest powiedziane, że gdyby wybory miały dwie tury (do drugiej przechodzi dwóch najlepszych kandydatów z pierwszej), to wystawi swego polityka. Jakiego? - Mamy wielu pierwszej klasy. Na przykład Olgę Krzyżanowską czy Jana Króla - mówi wiceprzewodniczący partii Wiesław Sikorski. UW nastawia się jednak raczej na wsparcie Lecha Kaczyńskiego. Również Liga Polskich Rodzin planuje wystawienie kandydata. Mógłby nim być poseł Antoni Macierewicz. Rokita czy Ziobro? Na liście potencjalnych kandydatów do fotela prezydenta Krakowa najczęściej wymienia się posłów Jana Marię Rokitę (PO) i Zbigniewa Ziobrę (PiS). Ci dwaj mają w prawicowo nastawionym mieście największe szanse. Na razie trwają negocjacje w sprawie krakowskiej koalicji PO i PiS. Wystawienie wspólnego kandydata i pozyskanie części elektoratu UW oraz lokalnego Ruchu Inicjatyw Osiedlowych gwarantowałoby zwycięstwo. W ostatni piątek rozmawiali o tym Rokita i Lech Kaczyński, jednak po spotkaniu zapowiedzieli tylko wspólne wystąpienie obu ugrupowań w wyborach w Tarnowie i Nowym Sączu. Z kolei krakowska UW chciałaby utworzenia szerokiej koalicji ugrupowań posierpniowych. - Gdyby do takiego porozumienia nie doszło, wystawimy własnego kandydata - byłego prezydenta Krakowa Józefa Lassotę lub byłego senatora Krzysztofa Kozłowskiego - zapowiada szef małopolskiej UW Jerzy Meysztowicz. SLD w wyborach mogliby reprezentować członek Trybunału Stanu i były wojewoda krakowski Jacek Majchrowski lub filozof profesor Józef Lipiec. Frasyniuk chce, Zdrojewski nie UW zapowiedziała zgłoszenie Władysława Frasyniuka na prezydenta Wrocławia. Ochotę na przejęcie władzy w mieście ma SLD, który od 1990 roku wygrzewa ławy opozycji w Radzie Miejskiej. Jako ewentualnych kandydatów SLD na prezydenta wymienia się bezpartyjnych: Lidię Geringer d'Oedenberg, dyrektora festiwalu Wratislavia Cantans i wrocławskiej filharmonii, oraz filozofa profesora Adama Chmielewskiego. Szukanie kandydata formalnie bezpartyjnego zdaje się wskazywać, że SLD nie ma przekonania, by jego członek miał szanse na wygraną. Nie ma też wyraźnego lidera w rządzącej miastem koalicji Wrocław 2000 Plus (głównie PO) - AWS. Były prezydent, dzisiaj poseł PO, Bogdan Zdrojewski zaprzecza, jakoby miał ochotę wrócić do ratusza. W tej sytuacji kandydatem Platformy może być obecny prezydent Stanisław Huskowski. Z kolei w AWS wskazuje się byłego ministra nauki, profesora Andrzeja Wiszniewskiego i obecnego wiceprezydenta Andrzeja Jarocha. Do grona kandydatów dołączyli też poseł PiS Kazimierz Ujazdowski i lider ZChN Ryszard Czarnecki. Runowicz z poparciem W Szczecinie najpoważniejszym z wymienianych kandydatów jest prezydent Edmund Runowicz, formalnie bezpartyjny, ale związany z SLD. Runowicz rządzi dzięki poparciu SLD, PO, UW i Klubu Szczecińskiego. Być może te ugrupowania mogłyby wesprzeć go w wyborach, ale może jeszcze okazać się, że mają własnych kandydatów. Szczególnie PO, która szuka porozumienia z PiS. Inni nieformalnie wspominani kandydaci Sojuszu to wiceprezydent miasta Elżbieta Malanowska oraz poseł SLD Wojciech Długoborski. W kuluarach słychać też o bliskim współpracowniku Longina Komołowskiego z RS AWS Piotrze Myncu, byłym wiceprezydencie miasta, a ostatnio wiceministrze rozwoju regionalnego i budownictwa. Wydaje się jednak, że jego kandydatura nie ma szans na poparcie całej prawicy. Trzej prezydenci PO Z racji dużych wpływów PO w Gdańsku, Gdyni i Sopocie liczą się tam głównie kandydaci związani z tą partią. Nieprawdziwe są informacje, że o fotel prezydenta Gdańska walczyć będzie były premier Jan Krzysztof Bielecki, poseł Janusz Lewandowski czy wicemarszałek Donald Tusk. Platforma oprze się na związanych z nią działaczach lokalnych. Poprze prawdopodobnie prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Kropiwnicki bez autoryzacji - Naszym kandydatem jest prezydent Łodzi Krzysztof Panas - zapewnia szef łódzkiego SLD, wiceprezydent miasta Krzysztof Jagiełło. Nieoficjalnie spekuluje się jednak, że SLD ma w zanadrzu kilka innych kandydatur: obecnego wiceprezydenta Sylwestra Pawłowskiego, przewodniczącego Rady Miasta Tadeusza Matusiaka czy też szefową klubu radnych SLD w radzie Iwonę Bartosiak. Prawica w mieście, w którym od lat rządzi lewica, zwiera szeregi. Dzięki pojednaniu skłóconych polityków - Jerzego Kropiwnickiego i Stefana Niesiołowskiego - do wyborów samorządowych pójdą razem m.in. ZChN, RS AWS, NSZZ "Solidarność", SKL, ROP i Forum Obywatelskie Janusza Tomaszewskiego. Liderzy liczą na co najmniej jedną czwartą mandatów w radzie. Ale mają problemy z ustaleniem kandydata na prezydenta. - Wiadomości o mojej kandydaturze pojawiają się bez mojej autoryzacji - zastrzega Kropiwnicki. Do "rozważania propozycji" kandydowania przyznaje się natomiast 37-letni poseł PiS Piotr Krzywicki. Filip Frydrykiewicz, korespondenci "Rzeczpospolitej"
W najbliższych tygodniach rozstrzygnie się, czy w jesiennych wyborach samorządowych prezydenci miast wybierani będą bezpośrednio przez mieszkańców. ako kandydatów SLD na stanowisko w stołecznym ratuszu wymienia się Ryszarda Kalisza i Danutę Waniek. "Nie wyklucza" kandydowania w Warszawie Lech Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Trzecim liczącym się kandydatem może być Andrzej Olechowski.
W firmach konieczne są zwolnienia i wzrost wydajności pracy Zbędne są nie tylko panie od herbaty Pierwszy etap zwolnień najbardziej zbędnych pracowników większość polskich firm ma już za sobą. W najbliższych latach możemy spodziewać się kolejnych redukcji zatrudnienia - oceniają ekonomiści. Firmy będą do tego zmuszone, by ograniczyć koszty i poprawić swą konkurencyjność nie tylko w eksporcie, ale przede wszystkim na rynku krajowym. Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową (IBnGR) ocenia, że mamy już za sobą pierwszy etap restrukturyzacji przedsiębiorstw, który polegał na pozbyciu się absolutnie niepotrzebnej siły roboczej, np. pań do parzenia herbaty w biurach. Dotychczas jednak bardzo ostrożnie zwalniano pracowników zatrudnionych bezpośrednio w produkcji. Teraz przyszedł na to czas. Jak przypomina Bohdan Wyżnikiewicz, gdy porównamy największe polskie przedsiębiorstwa z ich zachodnimi odpowiednikami, okazuje się, że w stosunku do wielkości produkcji zatrudnienie u nas jest drastycznie większe. Wprawdzie koszty pracy stale w Polsce rosną, ale wciąż nie stanowią problemu dla firm z dobrymi wynikami. Nadmierne zatrudnienie przedsiębiorstwa rekompensują sobie stosunkowo niskimi płacami. Nadrobić stracony czas W raporcie opublikowanym latem tego roku ekonomiści z Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) stwierdzili, że jeśli w polskich przedsiębiorstwach nie zostanie przeprowadzona głęboka restrukturyzacja, z ograniczeniem zatrudnienia i wzrostem wydajności, nie ma co marzyć, aby stały się one konkurencyjne w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Prawie 45 procent z przebadanych przez EBOR polskich firm przyznało, że ma przerost zatrudnienia. Choć wiele firm zapowiada restrukturyzację i zwolnienia pracowników w projekcie budżetu na 2000 r. przewidziano, że poziom bezrobocia w przyszłym roku spadnie do 11,5 proc. z 11,8 proc. na koniec '99. Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Buzka, jest przekonany, że w przyszłym roku średnioroczne bezrobocie będzie większe, niż planowane w projekcie ustawy budżetowej 11,5 proc. i przekroczy 12 proc. Jedną z przyczyn będą zwolnienia restrukturyzacyjne. - Musi się zwiększyć konkurencyjność polskiej gospodarki, a zwłaszcza wydajność pracy. Musi spaść poziom zatrudnienia i kosztów. Dopiero wtedy będzie można utrzymać większe tempo wzrostu gospodarczego bez zwiększania deficytu w handlu zagranicznym, podkreśla Waldemar Kuczyński. Według niego, teraz będziemy ponosić konsekwencje konsumpcyjnego boomu lat 1993-98. - Stracono 4-5 najlepszych lat za rządów koalicji SLD-PSL. To wtedy była pora na redukcję zatrudnienia. Tymczasem mieliśmy chorobliwy wzrost zatrudnienia i spadek bezrobocia. W ciągu czterech lat stopa bezrobocia spadła z 15 do 10 proc. - przypomina doradca premiera. Konieczność zwiększenia konkurencyjności dotyczy nie tylko eksporterów, ale i firm, których produkcja i usługi skierowane są na rynek krajowy. Wymusza to konkurencja importu, którego presja wzrosła w tym roku wraz z obniżeniem do zera większości stawek celnych w handlu z Unią Europejską. - Zmniejszenie zatrudnienia to jeden z warunków poprawy antyimportowej konkurencyjności polskich firm. Najważniejszą sprawą jest obrona rynku krajowego. 80 proc. polskiej produkcji trafia nie na eksport, lecz do sprzedaży w kraju - przypomina Waldemar Kuczyński. Inwestorzy ostrożni W opinii Mirosława Panka, doradcy inwestycyjnego członka zarządu ING BSK Asset Management kryzys w Rosji wymusił w wielu polskich firmach przyspieszoną restrukturyzację i jest to pozytywny efekt załamania rynku na wschodzie. Również wejście zagranicznego inwestora często oznacza zmniejszenie zatrudnienia, choć przedsiębiorstwa bronią się przed większymi zwolnieniami zabezpieczając sobie 2-3-letnią ochronę pracowników w pakiecie socjalnym. Od chwili wejścia inwestora strategicznego do TC Dębica trwa proces zmniejszania zatrudnienia. Za każdym razem zatrudnienie zmniejszane jest o kilkaset osób, jego wielkość i wysokość odpraw jest negocjowana ze związkami zawodowymi. Można przyjąć, że kolejne zwolnienia następują zawsze po zakończeniu następnego etapu unowocześniania zakładu. Według dostępnych danych, sprzedaż na zatrudnionego w TC Dębica jest o 1/3 niższa niż w Stomilu Olsztyn. Z kolei wartość sprzedaży na zatrudnionego w olsztyńskiej spółce jest dwa razy niższa niż w całej grupie Michelin, do której Stomil należy. W samym Stomilu, jak do tej pory nie było zwolnień, choć upłynął już termin gwarancji zatrudnienia danych przez Michelina. Liczba osób zatrudnionych w spółce zmniejsza się z przyczyn naturalnych - np. poprzez odejścia na emerytury. Bardzo ostrożnie podchodzi do zwolnień Daewoo FSO, choć w marcu minął okres ochronny, w którym Koreańczycy gwarantowali utrzymanie zatrudnienia w swych polskich zakładach (ponad 20 tys. osób). Zwolnień grupowych w Daewoo FSO jednak nie będzie, gdyż ograniczanie liczby pracowników ma nastąpić głównie poprzez ich przenoszenie do spółek pracujących dla firmy matki. Natomiast papiernicza spółka Frantschach Świecie SA zapowiedziała niedawno zwolnienia pracowników, informując jednocześnie o dobrych wynikach finansowych. Spośród 2011 pracowników ma z firmy odejść nie więcej niż 475 osób. Jak ocenia Jan Żukowski, dyrektor ds. restrukturyzacji i zasobów ludzkich Frantschach Świecie SA, dzięki restrukturyzacji, w tym zwolnieniom, spółka zaoszczędzi łącznie 40 mln zł. Co po fuzji Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą fuzje przedsiębiorstw. W wyniku fuzji BRE z Bankiem Handlowym pracę stracić ma ok. 1,5 tys. osób (24 proc. łącznej liczby zatrudnionych), z czego 2/3 w Banku Handlowym. Zwolnienia już się zaczęły i obejmują przede wszystkim osoby, które dublują się na stanowiskach w obu bankach. Eksperci twierdzą, że aby bank Pekao SA osiągnął europejskie normy zatrudnienia, powinno ono zostać drastycznie zmniejszone. Radykałowie mówią o konieczności zredukowania zatrudnienia do jednej trzeciej obecnego poziomu. Najłagodniejsze prognozy mówią o redukcji o jedną trzecią. Przeprowadzona na początku tego roku fuzja trzech fabryk kabli z grupy Elektrim spowodowała zwolnienia 1000 osób. Redukcje objęły zakład w Ożarowie i Załomiu. W obu tych kablowniach do fuzji nie redukowano zatrudnienia, bo obowiązywał tzw. pakiet socjalny. Zwolnienia kosztowały spółkę ponad 35 mln zł. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie w spółce Elektrim Kable dojdzie do kolejnej fali redukcji zatrudnienia, tak by wydajność na zatrudnionego zbliżyła się do średniej europejskiej. Wcześniej Elektrim znacząco ograniczył zatrudnienie w trzeciej swojej fabryce kabli - w Bydgoszczy. Jednocześnie spółka ta była intensywnie modernizowana. Parasol ochronny Zwalniani pracownicy Frantschach Świecie SA otrzymają odprawy w wysokości ośmiokrotnego miesięcznego wynagrodzenia. Opłacanie przez firmę szkolenia komputerowego przewiduje dla ok. 87 zwalnianych pracowników (ponad 40 proc.) giełdowe Polskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych (PPWK SA), największy w kraju producent atlasów szkolnych. Na ochronny parasol pakietów socjalnych i hojne odprawy dla zwalnianych mogą liczyć zatrudnieni górnictwie i hutnictwie. W Hucie Katowice, która poinformowała, że w 1999 r. zmniejszy zatrudnienie o ponad połowę do 7 tys. osób. (głównie przez przejścia pracowników do wydzielonych z huty spółek) 1300 osób skorzysta z hutniczego pakietu socjalnego. Na osłonę nie mogą liczyć pracownicy przemysłu lekkiego, gdzie - jak informuje Zbigniew Kaniewski, przewodniczący Krajowej Rady Federacji NSZZ Przemysłu Lekkiego oraz Sejmowej Komisji Gospodarki - w tym roku pracę straci ok. 40 tys., czyli ok. 10 proc. pracowników. Już zwolniono ok. 25 tys. osób. Związkowcy i pracodawcy zdają sobie sprawę, że zatrudnienie w przemyśle lekkim będzie musiało się zmniejszyć wraz z poprawą wydajności. Na razie wskaźnik wydajności w polskim przemyśle lekkim jest 7-11-krotnie niższy niż w krajach Unii Europejskiej. W przemyśle lekkim największe zwolnienia dotyczą zwykle spółek przeżywających problemy finansowe. Zagrożone upadłością białostockie Fasty - jeden z największych krajowych producentów tkanin informował niedawno o zwolnieniach grupowych 100 do 400 osób z 1100-osobowej załogi. Około 23 proc. redukcja liczby pracowników w ciągu 12 miesięcy (do czerwca tego roku) związana była też z restrukturyzacją zatrudnienia w spółkach z grupy tekstylnej Próchnika. Zwolnienia grupowe nastąpiły także w innych giełdowych spółkach przemysłu lekkiego, np. w Arielu i Lubawie. Bielawski Bielbaw, giełdowy producent tkanin i pościeli, w drugiej połowie 1998 r. i w pierwszych 6 miesiącach tego roku zmniejszył zatrudnienie o 545 osób do 1906. Zwolnienia to za mało Zbigniew Skowroński, prezes zarządu Bielbawu, zapowiada kolejne redukcje w przyszłym roku. Podkreśla, że wydajności w przemyśle tekstylnym nie da się podwyższyć przez same zwolnienia, bez inwestycji w technologię. W większości zakładów pracownicy obsługują przestarzałe maszyny, które pracują na granicy swych możliwości i nie są w stanie produkować więcej. - Jeden złoty płacy w przestarzałej technice nie daje dużych przychodów ani zysków - uważa dyr. Skowroński. Tymczasem przy niewielkiej rentowności, bez wsparcia większymi ulgami inwestycyjnymi, przedsiębiorstw nie stać na modernizację. - Potrzebne są również inwestycje w zarządzanie produkcją, logistykę, magazyny. Problem nie polega na tym, że nasze szwaczki szyją wolniej - podkreśla Cezary Przybysławski, prezes Bytomia. Dodaje, że w wyniku trwającej od 1998 r. restrukturyzacji Bytomia, już 80 proc. z 2400 pracowników jest zatrudnionych bezpośrednio przy produkcji. W 1998 i 1999 r. ze spółki odejdzie łącznie ok. 300 osób. Po inwestycjach w nowe maszyny i technologie, Bytom mógłby zmniejszyć zatrudnienie jeszcze o 20 proc. W ostatnich dniach zwolnienia grupowe zapowiedziały Vistula i Elpo. Elpo, które w 1998 r. zatrudniało ponad 740 osób, zmniejsza niezbyt opłacalną produkcję przerobową i chce ograniczyć zatrudnienie o ok. 130 osób. Vistula w ostatnich latach ograniczyła liczbę pracowników z 3100 do 2366. Teraz spółka zapowiada, że od nowego roku jej główny zakład w Krakowie będzie pracował na jedną zmianę, co oznacza grupowe zwolnienia 220 osób spośród 750 pracowników. - Musimy dostosować zatrudnienie do wielkości sprzedaży i produkcji - mówi prezes spółki, Edward Robak. Anita Błaszczak, Tomasz Świderek
W firmach konieczne są zwolnienia i wzrost wydajności pracy. Pierwszy etap zwolnień najbardziej zbędnych pracowników większość polskich przedsiębiorstw ma już za sobą. Zwolnienia wymusza chęć ograniczenia kosztów i poprawy konkurencyjności, w eksporcie i na rynku krajowym. Jeśli porównamy polskie przedsiębiorstwa z ich zachodnimi odpowiednikami, okazuje się, że w stosunku do wielkości produkcji zatrudnienie u nas jest drastycznie większe. Głęboka restrukturyzacja jest konieczna, jeśli polscy producenci chcą być konkurencyjni po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Doradca premiera lata rządów koalicji SLD-PSL uważa za stracone w tym zakresie. Przyspieszone restrukturyzacje w polskich przedsiębiorstwach wymusił kryzys na Wschodzie. Często wiążą się one również z wejściem zagranicznego inwestora. Do zmniejszania liczby pracowników prowadzą też fuzje. Zwalniani mogą liczyć na ochronny parasol pakietów socjalnych. Nie dotyczy to jednak pracowników przemysłu lekkiego. Same zwolnienia nie wystarczą. Potrzebne są inwestycje w technologie, zarządzanie produkcją, logistykę i magazyny.
KAMPANIA W ostatnim okresie wyborczej rywalizacji najostrzejsza walka będzie się toczyć między ugrupowaniami sobie najbliższymi Podkradanie wyborców MAŁGORZATA SUBOTIĆ Kto komu, ile zabierze. Tak brzmi jedna z wersji klasycznego kampanijnego dylematu: jak pozyskać wyborców. Wiele wskazuje na to, że próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Chociaż do wyborów pozostało prawie pół roku, stawka najsilniejszych od wielu miesięcy nie zmienia się, a wahania poparcia między nimi są nieznaczne. Tylko 1 procent ankietowanych chciałoby, gdyby jego partia nie startowała, oddać swój głos na nie uwzględnione w badaniach ugrupowanie. Oznacza to, że do podstawowego składu ugrupowań nikt nie powinien już dołączyć; najsłabsi mają niewielkie szanse na wzrost swojej pozycji. Zamknięta pula Do nowego parlamentu więc wejdzie sześć (i najprawdopodobniej tylko sześć) ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi oczywiście o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność. W sumie przejmują 60 proc. wszystkich głosów. W "czwórce" pozostałych dokonują się roszady kolejności. W szczególności dotyczy to Polskiego Stronnictwa Ludowego, Unii Wolności, Ruchu Odbudowy Polski, ponieważ Unia Pracy raczej na stałe zamyka stawkę. (Niewiele jeszcze można powiedzieć o przyszłych losach Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, która niedawno pojawiła się w sondażach i jest w nich zazwyczaj na granicy 5-procentowego progu wejścia do parlamentu.) Ostateczny wynik - na najbliższe cztery lata - będzie zależał jednak od tego, któremu ugrupowaniu uda się zabrać innym najwięcej wyborców. Badania opinii publicznej wskazują, kto od kogo może zabrać najwięcej, między jakimi partiami możliwość przepływu jest znikoma, jakie są granice poszerzania się poszczególnych ugrupowań. Granicą tą dla dwójki liderów wyborczego poparcia wydają się być wyniki I tury wyborów prezydenckich. To znaczy, że ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. W szczególności dotyczy to SLD. Dwa bieguny Blisko 40 proc. badanych deklaruje, że nigdy nie poprze tego ugrupowania. Rzadko również SLD jest wskazywany jako "partia drugiego wyboru", to znaczy taka, na którą ktoś chciałby zagłosować, gdyby jego ugrupowanie nie startowało. Jedyny znaczący rezultat Sojusz osiąga wśród wyborców Unii Pracy. Mniej "zamknięty" charakter niż SLD ma drugi z liderów AWS. Niespełna 30 proc. wyborców nigdy nie poparłoby Akcji. Częściej też AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". Co ósma osoba - obecnie sympatyk innej partii - byłaby skłonna to uczynić. Ale aż dwie trzecie potencjalnych wyborców SLD wyklucza całkowicie możliwość głosowania na AWS. Jeszcze bardziej "ortodoksyjni" są pod tym względem zwolennicy Akcji. Trzy czwarte z nich nigdy nie poparłoby Sojuszu. Potwierdza to obiegową opinię o dwóch najsilniejszych adwersarzach polskiej sceny politycznej, jej dwóch skrajnych biegunach. Są to jednocześnie ugrupowania najbardziej kontrowersyjne, budzące najwięcej emocji. W wymiarze praktycznym oznacza to natomiast, że podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. Siła biografii Wśród polskich wyborców nadal bardzo ważny jest stosunek do przeszłości, na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. Blisko połowa osób, które w 1981 roku należały do NSZZ "Solidarność", dzisiaj chce głosować na AWS. I analogicznie, niemal 50 proc. z tych, którzy byli wówczas członkami związków branżowych, deklaruje się teraz jako wyborcy SLD. Jeszcze silniejsza jest zależność między przynależnością do PZPR w roku 1989 a obecnymi preferencjami politycznymi. 60 proc. byłych członków PZPR to wyborcy SLD. Także "biograficzny skład" wyborców ROP potwierdza tezę o sile dawnych podziałów politycznych. Tylko 3 proc. elektoratu ROP stanowią osoby należące w przeszłości do PZPR, natomiast jest tam relatywnie dużo członków "Solidarności" z roku 1981. Ta biograficzna analiza informuje też o interesującym składzie wyborców Unii Wolności, partii należącej do obozu Polski posierpniowej. Otóż wśród potencjalnych wyborców UW jest więcej byłych członków PZPR z roku 89 niż osób należących kiedyś do "Solidarności". Pod tym względem Unia Wolności jest zdecydowanie najbliższa - w porównaniu ze wszystkimi innymi ugrupowaniami - SLD; w znacznie większym stopniu niż lewicowa Unia Pracy. Identyfikacja w cenie W ocenie socjologów duże znaczenie dawnych podziałów dla dzisiejszych orientacji politycznych wyborców jest jednym z argumentów przemawiających za tym, że nadchodzące wybory do parlamentu będą przede wszystkim wyborami identyfikacji ideologicznej, nie zaś walką programów. Mimo dużej niejasności wśród komentatorów, co na naszej scenie politycznej oznacza prawicowość, a co lewicowość, sondaże wskazują, że poglądy polityczne - właśnie prawicowość, lewicowość, centrowość - są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania. Najsilniej tę zależność widać w odniesieniu do AWS i ROP - jeśli chodzi o poglądy prawicowe, a w odniesieniu do SLD - jeśli chodzi o poglądy lewicowe. Dla wyborców podstawowym kryterium wyróżniającym natomiast obie Unie: Wolności i Pracy jest ich niejasne umiejscowienie na scenie politycznej. Na przykład wśród zwolenników UW są niemal w równym stopniu osoby deklarujące swoje poglądy jako prawicowe i jako lewicowe. Najprawdopodobniej właśnie ta "niedookreśloność" tych partii jest elementem przyciągającym zwolenników. Oddzielną grupę stanowią partie interesu. Badania opinii publicznej potwierdzają rozpowszechnioną tezę, że PSL jest "partią klasową", broniącą interesu jednej grupy społecznej, czyli mieszkańców wsi. Tak właśnie postrzegają to ugrupowanie jego sympatycy. Analogiczną "orientację" ma umieszczana od niedawna w sondażach Krajowa Partia Emerytów i Rencistów, która jest postrzegana jako obrońca emerytów, i to stanowi o jej sile. Dla części wyborców wyznacznikiem SLD jest także uważanie jej za partię interesu określonej grupy; nie tylko lewicowość decyduje o jej społecznym "image'u". Konsekwencje wyrazistości Ugrupowania wyraziste, dość jednoznacznie określone ideowo, i przez to bardziej kontrowersyjne - takie jak SLD, ROP, AWS - mają teoretycznie mniejsze możliwości poszerzenia kręgu swoich wyborców. (Choć właśnie tę wyrazistość cenią w nich wyborcy, o czym świadczy ich pozycja w rankingach poparcia.) Właśnie one zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie tzw. elektoratu negatywnego, czyli deklarację, że "nigdy na tę partię nie będę głosował". Sytuacja zmienia się, gdy ankietowani mają podać partię drugiego wyboru. Najwięcej chętnych do głosowania, jako na partię rezerwowa, ma Unia Pracy, ale dwa kolejne miejsca zajmują już ROP i AWS. Możliwości kradzieży Dokładnie połowa wyborców ROP podaje jako partię rezerwową AWS. Z kolei co czwarty zwolennik AWS uważa ROP za ugrupowanie "drugiego wyboru". Między tymi dwoma ugrupowaniami możliwości "kradzieży wyborców" są największe. Dużo wyborców może stracić na rzecz AWS także Unia Wolności - 30 proc. jej obecnych sympatyków wskazuje na możliwość poparcia Akcji. W drugą stronę ta zależność zachodzi w dużo mniejszym stopniu. Ciekawe jest - w kontekście podobieństw biografii wyborców SLD i UW - że tylko 6 proc. zwolenników Unii traktuje SLD jako partię drugiego wyboru. W kierunku: z SLD do UW potencjalny przepływ jest jednak dwukrotnie większy. Jeśli chodzi o Unię Pracy, to w niemal równym stopniu grozi jej oddanie sympatyków na rzecz SLD i UW (odpowiednio 28 proc. i 26 proc. deklarowanych wyborców UP wskazuje na te ugrupowania jako na "drugi wybór"). Podobna możliwość ucieczki wyborców istnieje w odwrotnym kierunku: z SLD do UP. Ale już mniejsza, jeśli chodzi o przepływ z UW do UP (16 proc.) Swoją centrową pozycje potwierdzają zwolennicy PSL. Dokładnie tyle samo (po 18 proc.) jako partię rezerwową wskazuje SLD, co AWS - czyli oba bieguny polskiej sceny politycznej. W minimalnym stopniu natomiast przepływ wyborców jest możliwy w relacjach Unia Wolności - PSL oraz Unia Pracy - PSL. W tych przypadkach w obie strony możliwości kradzieży są minimalne. Wieloznaczność wskazówek Analiza sondażu informującego o "partiach drugiego wyboru" jest wskazówką dla poszczególnych komitetów wyborczych, gdzie znajdują się najwięksi konkurenci i komu można by "uwieść" wyborców, by powiększyć swój stan posiadania. Z tej analizy wynika na przykład, że Unia Wolności nie ma żadnego interesu w krytykowaniu PSL. Mimo to jej przewodniczący Leszek Balcerowicz często występuje z zarzutami pod adresem Stronnictwa. I nie oznacza to wcale, że działa nieracjonalnie z punktu widzenia poszerzania elektoratu swojej partii. W ten sposób stara się zapewne przyciągnąć do siebie tę część sympatyków AWS, która bardzo krytycznie odnosi się do PSL (przewodniczący AWS raczej przychylnie wypowiada się o ugrupowaniu Waldemara Pawlaka). Mimo to podstawą - chociaż oczywiście niewystarczającą - kampanijnej strategii poszczególnych ugrupowań będzie w najbliższych miesiącach wiedza o sympatiach w swoim gronie wyborców. I im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii zdawałoby się sobie najbliższych. Co zresztą jest zgodne z porzekadłem, że największa nienawiść zdarza się wśród członków tej samej rodziny. W materiale wykorzystano sondaże CBOS z marca 97 na 1185 - osobowej próbie losowej dorosłej ludności Polski oraz badania z tego samego okresu PBS i OBOP.
próby podbierania wyborców będą główną osią rozpoczynającej się kampanii do parlamentu. Do parlamentu wejdzie sześć ugrupowań. Pozycja dwóch z nich, jako liderów, jest niekwestionowana. Chodzi o Sojusz Lewicy Demokratycznej i Akcję Wyborczą Solidarność.ani SLD, ani AWS nie powinny liczyć na więcej niż trzydzieści kilka procent poparcia. Częściej AWS jest wymieniana jako "partia drugiego wyboru". podbieranie wyborców między tymi ugrupowaniami nie ma szans powodzenia. na wyborcze preferencje w sposób istotny wpływają biografie poszczególnych ludzi. nadchodzące wybory do parlamentu będą wyborami identyfikacji ideologicznej, nie walką programów. prawicowość, lewicowość, centrowość są głównym czynnikiem wyboru przy urnie tego, a nie innego ugrupowania.Ugrupowania jednoznacznie określone ideowo - SLD, ROP, AWS - zajmują pierwsze miejsca, jeśli chodzi o posiadanie elektoratu negatywnego im bardziej będzie się zbliżał dzień głosowania, tym silniejsze będą wzajemne ataki na siebie partii sobie najbliższych.
Badania naukowe Uczeni obojętni na własne słabości nie będą poważnym partnerem do dyskusji nad przyszłością Polski Kto za to odpowiada Leszek Kuźnicki Niedawno ukazał się "Stan nauki i techniki w Polsce". Na 55 stronach bogato ilustrowanych barwnymi zestawieniami liczbowymi przedstawiono dystans, jaki na obu polach dzieli Polskę od krajów wysoko rozwiniętych oraz sformułowano szereg słusznych wniosków i postulatów. W tym opracowaniu wydanym przez Komitet Badań Naukowych zabrakło jednak odpowiedzi na podstawowe pytanie, kto jest za ten stan odpowiedzialny. Puste deklaracje Za obecny stan nauki winę ponosi przede wszystkim elita polityczna, i to niezależnie od orientacji, którą co najwyżej stać było na puste deklaracje i nie realizowane uchwały. Również niemałą winą należy obarczyć ludzi nauki - moje środowisko, które w ustroju demokratycznym wielokrotnie okazało się oportunistyczne, zachowawcze i kierujące się interesami partykularnymi. Co gorsza, ludzie nauki pełniący role kierownicze nie potrafili przekonać ani rządu, ani parlamentu, ani społeczeństwa do roli nauki i jej znaczenia dla przyszłości Polski. Nie mam zamiaru wrzucać kamyków do cudzego ogródka. Z wielką przykrością więc stwierdzam, że ja sam, jeżeli chodzi o promowanie nauki w Polsce znacznie większe sukcesy odniosłem w latach 1955 - 1958, jako wiceprzewodniczący Sekcji Nauki Związku Nauczycielstwa Polskiego, czy w latach 70., jako jeden z wielu profesorów, niż w latach 1990 - 1998, kiedy pełniłem funkcję wiceprezesa, a następnie prezesa Polskiej Akademii Nauk. Jest to wysoce zastanawiające, ponieważ w drugiej połowie XX wieku wiedza naukowa, zwłaszcza ta, którą można wykorzystać do celów praktycznych, stała się powszechną strategią największych potęg gospodarczych świata, korporacji przemysłowych i tych krajów, które zanotowały najszybsze tempo rozwoju. Polskie elity polityczne założyły, że najpierw muszą być rozwiązane inne sprawy - a kiedy poprawi się sytuacja ekonomiczna Polski - będziemy mogli się zająć promocją nauki. Odzwierciedleniem tej polityki były nakłady z budżetu państwa na naukę i badania rozwojowe, które w 1998 r. spadły do poziomu 0,46 proc. produktu krajowego brutto (PKB). Nakłady na badania i rozwój łącznie ze wszystkich źródeł w ostatnich latach kształtowały się na poziomie około 0,8 proc. PKB, a więc poniżej przeciętnej światowej, wynoszącej 1,4 proc. Skutkiem takich działań było obniżenie pozycji Polski w porównaniu ze stanem nauki w innych krajach. Strat w rankingu światowym nie da się prędko odrobić, a można mieć nawet obawy, czy w ogóle jest to możliwe. Biedne nauki rolnicze Obecnie walkę konkurencyjną na rynku wygrywa ten, kto produkuje nie tylko taniej, ale lepiej pod względem jakości i nowoczesności. Tych celów nie można zrealizować bez nowych technologii, opartych na bieżących pracach badawczych. Zostało to dwadzieścia lat temu rozpoznane przez wielkie korporacje przemysłowe, które mają coraz większy udział w nakładach na badania i prace rozwojowe. W krajach należących do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) w 1981 r. budżety państwowe przeznaczone na badania naukowe i rozwojowe stanowiły 45 proc. z ogółu zaangażowanych środków finansowych, zaś 51,2 proc. pochodziło z przemysłu. Pozostałe 3,8 proc. - z innych źródeł. W 1996 r. proporcje te kształtowały się inaczej. Przemysł partycypował już w 61,3 proc., zaś środki kierowane na potrzeby nauki przez rządy stanowiły 32,3 proc. W tymże roku General Motors pierwszy na liście światowych prywatnych inwestorów przeznaczył na prace badawcze i rozwojowe 8,9 mld dol. Co znaczy we współczesnej gospodarce wiedza naukowa i postęp technologiczny wyraźniej można prześledzić na przykładzie rolnictwa, zwłaszcza produkcji żywności. Poczynając od lat 50. XX wieku gwałtownie spada powierzchnia gruntów uprawnych przypadających na jednego mieszkańca Ziemi i obecnie wynosi ona niewiele ponad 0,1 ha. Jednocześnie znacznie szybciej niż przyrost ludności wzrasta produkcja żywności, która w ciągu ostatnich dwudziestu lat powiększyła się o ponad 50 proc. Ta tendencja będzie się nadal utrzymywała w związku z wprowadzeniem pod uprawy i do hodowli roślin i zwierząt genetycznie modyfikowanych i rozszerzeniem się obszarów wydajnej produkcji roślinnej. Kiedy w latach 90. trwał w najlepszych laboratoriach wyścig naukowy w dalszym udoskonalaniu produkcji żywności, w naszym kraju nauki rolnicze nie tylko zabiedziliśmy, ale spowodowaliśmy zaniechanie badań w wielu ważnych kierunkach. Obniżenie wymogów Wraz ze zmianami politycznymi i gospodarczymi powstała konieczność zmian aktów prawnych z zakresu nauki i szkolnictwa wyższego. Niestety w roku 1990 ustawy były przygotowane pospiesznie i pod naciskiem tej części środowisk uczelnianych, które były bądź zagrożone rotacją, bądź poszukiwały nie merytorycznych lecz ustawowych mechanizmów szybkiego awansu. W rezultacie nastąpiło obniżenie wymogów kwalifikacyjnych, czego jaskrawym przykładem stała się łatwość lub wręcz automatyzm uzyskiwania w roku 1991 i w latach późniejszych stanowiska kontraktowego profesora nadzwyczajnego w wielu szkołach wyższych. W minionych dziesięciu latach ta tendencja nie tylko nie osłabła, lecz jeszcze się nasiliła. Nie wiem, jaki ostateczny kształt przyjmie kolejny projekt ustawy o szkołach wyższych, przygotowywany w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Wszystkie kolejne projekty, z którymi miałem możność się zapoznać, miały jedną wspólną cechę - dalsze obniżenie wymogów kwalifikacyjnych, tym razem mające dotyczyć habilitacji i uzyskiwania tytułu profesora. Czy są to pomysły wysokich urzędników państwowych, którzy szukają rozwiązania problemu luki pokoleniowej? Ależ nie, pochodzą one z niektórych środowisk szkół wyższych, które pod hasłem autonomiczności uczelni dążą od lat do zniesienia jakiejkolwiek zewnętrznej merytorycznej oceny poziomu habilitacji i wniosków o nadanie tytułu profesora. Są też wielokrotnie powtarzane propozycje ograniczenia procesu kształtowania kadr naukowych do doktoratu, tak jak ma to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Pomysł do rozważenia, pod warunkiem że przyjęte zostaną inne amerykańskie zasady, jak np. powszechność zatrudniania okresowego, konieczność opuszczania uczelni, w której uzyskało się doktorat, stała kontrola i weryfikacja efektywności dydaktycznej i naukowej. Wobec standardów amerykańskich w Polsce efektywność działalności naukowej i dydaktycznej zawsze była niska, a w ostatnim dziesięcioleciu, w związku z rozpowszechnianiem w szkolnictwie wyższym pracy na więcej niż jednym etacie, uległa dalszemu obniżeniu. Złe rozwiązanie Główną jednak słabość naszego środowiska naukowego dostrzegam w jego niemocy wprowadzania w życie nawet tych postulatów, których realizację uważa się za konieczną. Posłużę się jednym przykładem. Ustawa o Komitecie Badań Naukowych, która weszła w życie z początkiem 1991 r. ustanowiła dwie odrębne komisje: Komisję Badań Podstawowych oraz Komisję Badań Stosowanych. Było to od samego początku rozwiązanie złe i sprzeczne z tendencjami światowymi. Współcześnie granice między tymi rodzajami badań bardzo się zawęziły, a nawet zatarły. Od lat sprawa zmiany struktury Komitetu Badań Naukowych jest postulowana, ale nie przynosi to żadnych rezultatów. A jak długo środowisko ludzi nauki pozostanie obojętne na własne słabości, tak długo nie będziemy poważnym partnerem do dyskusji nad przyszłością Polski, zarówno z decydentami, jak i społeczeństwem. ---------------- Autor jest profesorem w Instytucie Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego i przewodniczącym Komitetu Prognoz 2000 Plus
Za obecny stan nauki winę ponosi elita polityczna. Również niemałą winą należy obarczyć ludzi nauki. Polskie elity polityczne założyły, że kiedy poprawi się sytuacja ekonomiczna Polski - będziemy mogli się zająć promocją nauki. Nakłady na badania i rozwój kształtowały się na poziomie około 0,8 proc. PKB. Skutkiem było obniżenie pozycji Polski w porównaniu ze stanem nauki w innych krajach. Wraz ze zmianami politycznymi i gospodarczymi powstała konieczność zmian aktów prawnych z zakresu nauki i szkolnictwa wyższego. Niestety w roku 1990 ustawy były przygotowane pospiesznie i pod naciskiem tej części środowisk uczelnianych, które poszukiwały ustawowych mechanizmów szybkiego awansu. W rezultacie nastąpiło obniżenie wymogów kwalifikacyjnych.
Usunięcie z USA wszystkich imigrantów, zamknięcie Żydów w gettach, rozwiązanie amerykańskiej armii - to postulaty kandydatów, którzy nie mają szans na prezydencki fotel Za plecami faworytów Keyes ze swym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. Dlatego murzyńska społeczność uważa go za dywersanta. FOT. (C) AP KRZYSZTOF DAREWICZ z Waszyngtonu O wynikach tegorocznych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych przesądzi rywalizacja między faworytami - republikanami George'em W. Bushem i Johnem McCainem oraz demokratami Alem Gore'em i Billem Bradleyem. Co nie oznacza, że apetyty na prezydencki fotel ma tylko owa czwórka. Drzwi do Białego Domu są bowiem teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego. Keyes i stereotypy Legitymuje się doktoratem prestiżowego Uniwersytetu Harvarda i ma o wiele lepsze wykształcenie niż Gore, Bradley, Bush czy McCain. Jako doświadczony dyplomata potrafi przebić każdego z nich giętkością mowy. Z rutyną prowadzącego radiowe audycje typu talk-show bez trudu zapędza rywali w kozi róg doborem argumentów. Swym programem moralnej odnowy przekonuje zarówno skrajnych konserwatystów, jak i zagorzałych liberałów. Ale mimo to nie jest faworytem. W mediach wspomina się o nim trochę albo wcale. Czy dlatego, że jest Murzynem? Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Ma charyzmę, której kompletnie brakuje Bushowi, Gore'owi i Bradleyowi, a swą wyrazistością góruje nawet nad zbierającym najwięcej pochwał za naturalne zachowanie McCainem. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji: "Panowie, przecież w ogóle nie o to chodzi". Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu. Do historii wyborczych debat telewizyjnych przejdzie dyskusja przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, podczas której Keyes zmusił republikańskich rywali do uznania prymatu wiary nad każdym innym aspektem życia. Kiedy bowiem na zamknięcie debaty jej uczestnicy mieli wygłosić końcowe przemówienia, Keyes zaintonował modlitwę. Chcąc nie chcąc pozostali musieli pochylić głowy i przyłączyć się do niej, by potwierdzić tym wyższość argumentów Keyesa. W rezultacie zdobył on w Iowa 14 proc. głosów, choć na kampanię w tym stanie wydał ledwie 250 tys. dol. Wydawcę Steve Forbesa, który zdobył wtedy 30 proc., Iowa kosztowała 10 mln dol. Jednak w kolejnych prawyborach Keyes plasował się już na szarym końcu. Stał się bowiem, co było nieuchronne, ofiarą stereotypów. "Czy jesteś ochroniarzem?" - zapytali jacyś dwaj faceci relacjonującego prawybory dla telewizji CNN znanego czarnoskórego dziennikarza Leona Harrisa. Ten sam stereotyp, że dobrze ubrany Murzyn może być raczej ochroniarzem, kierowcą lub kelnerem niż VIP-em (bardzo ważną osobą), mści się również na Keyesie. W małych północnych stanach, gdzie tolerancja wobec czarnoskórych jest większa, mógł on jeszcze liczyć na jakieś poparcie, ale na południu, gdzie wielu do dziś z łezką w oku wspomina niewolnictwo, nie może już liczyć na cokolwiek. Keyes jest też ofiarą stereotypu, że murzyński polityk powinien występować wyłącznie w imieniu swych czarnoskórych współbraci. On tymczasem, ze swym ortodoksyjnym programem trafia najbardziej do przekonania białym wyborcom. W Iowa, na przykład, najwięcej głosów oddali na Keyesa zachwyceni nim biali studenci. Toteż murzyńskie media zupełnie ignorują Keyesa, a murzyńska społeczność uważa go za dywersanta lub wręcz za nowego "wuja Toma". Pieniądze i sondaże Wyborom prezydenckim nieodłącznie towarzyszy dyskusja o pieniądzach. Są więc tacy, którzy uważają, że pieniądze znaczą wszystko, i od nich wyłącznie zależy być albo nie być poszczególnych kandydatów. Zwolennicy tej teorii dowodzić będą, że to przecież głównie z powodu pustek w kasie już w przedbiegach musiała się wycofać republikanka Elizabeth Dole. Pani Dole sama zresztą uzasadniała w ten sposób swą rezygnację, nad którą niektórzy ubolewają do dziś, bo tym samym znów nie spełnią się przepowiednie, że prezydentem USA zostanie kobieta. Do teorii, że pieniądze są najważniejszym atutem kandydatów, będzie również pasował jak ulał Alan Keyes, którego rezygnacja jest tylko kwestią czasu. Ze swymi 3 milionami dolarów Keyes nie może się bowiem równać z dysponującym 15 milionami McCainem, nie wspominając o Bushu, który zgromadził 68 milionów dolarów. Tylko na swe telewizyjne i radiowe ogłoszenia w Karolinie Południowej, gdzie odbędą się następne prawybory republikańskie, Bush wydał dotąd tyle, ile wynosi cały budżet wyborczy Keyesa. Według innej szkoły myślenia bez przekonującego programu, osobowości i poparcia różnych grup społecznych nawet najzamożniejszy kandydat jest skazany na porażkę. Tu za najlepszy przykład może służyć superbogaty wydawca Steve Forbes, który po trzech rundach prawyborów wycofał się, choć stać go na przeznaczenie na kampanię nawet stu lub więcej milionów dolarów. Rzecz się ma podobnie ze stałym kandydatem Partii Reformatorskiej, teksańskim miliarderem Rossem Perotem, który teoretycznie mógłby kupić wszystkich pozostałych kandydatów, poparcie mediów oraz głosy wyborców i jeszcze zostałoby mu sporo na przyjemności. Skoro więc pieniądze nie przesądzają o wszystkim, a Keyes ma mocny program i niezaprzeczalną charyzmę, co w takim razie powoduje, że tak atrakcyjni kandydaci jak on czy pani Dole odpadają w konfrontacji z nieciekawymi medialnie i nieróżniącymi się zbytnio programami faworytami w rodzaju Busha czy Gore'a? Oczywistą przyczyną jest po części brak zaplecza w establishmencie i umiejętności dotarcia z postulatami do właściwego adresata. Keyes na własną zgubę ignoruje czarnoskórych, a pani Dole, choć wiadomo, że najsilniejszy kobiecy elektorat jest po stronie demokratów, startowała z ramienia republikanów. Na takich kandydatach jak Keyes czy Dole mści się też kreowany przez media i sondaże opinii publicznej wizerunek faworyta. Zadziwiające jest bowiem, jak wielu wyborców, którym podoba się Keyes, oddaje w końcu głosy na kogoś innego tylko dlatego, że ten ktoś prowadzi w sondażach i media cały czas to podkreślają. Na tym właśnie polega specyfika prawyborów, podczas których elektoratowi wmawia się, żeby "nie marnował głosów" i stawiał na faworyta partyjnego establishmentu, bo ponoć chodzi nie tyle o wypromowanie któregoś z kandydatów, ile o wizerunek całej partii. Ofiarą takich zachowań wyborców może wkrótce paść również John McCain, jeśli w Karolinie Południowej Bush, pokonany przez swego konkurenta w New Hampshire, zdoła nawet "za pięć dwunasta" wykazać się choćby minimalną przewagą w sondażach. Dopiero podczas właściwych wyborów konfrontacja między kandydatami nabiera największego znaczenia i dopiero wtedy takie osobowości jak Keyes mogłyby w pełni zademonstrować swą ewidentną przewagę nad konkurentem. Wtedy bowiem Amerykanie głosują bardziej sercem niż głową, ale do tego czasu o "innych kandydatach" nikt już nie będzie pamiętał. Ekstremiści i żartownisie Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Pod tym względem prym tradycyjnie wiodą kandydaci Partii Reformatorskiej - grono postaci tak barwnych, że hollywoodzcy producenci powinni bić się o kontrakty z nimi na główne role w filmach. Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Ostatnio Buchanan otrzymał oficjalne poparcie dla swej kandydatury od byłego lidera Ku-Klux-Klanu Davida Duke'a. Poirytowało to nawet Jesse Venturę, innego barwnego działacza "reformatorów", który zanim został gubernatorem stanu Minnesota, był gwiazdą wrestlingu - amerykańskiej odmiany zapasów. Ventura wycofał swe poparcie dla Buchanana i przeniósł je na magnata budowlanego oraz bohatera skandali towarzyskich Donalda Trumpa. Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści". O ile o kandydatach Partii Reformatorskiej, za którymi bądź co bądź stoją wielkie pieniądze, media wspominają raz na jakiś czas, o tyle wieści o kandydatach drugiego bieguna "ekstremy" trzeba już szukać na łamach gazet ze świecą. A przecież kandydat i zarazem założyciel oraz lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera. Kongres, który jego zdaniem trwoni czas na bezsensowne debaty, powinien obradować nie więcej niż 90 dni w roku, a ponadto wszyscy kongresmani oraz prezydent powinni raz na jakiś czas pracować w czynie społecznym na rzecz obywateli. Byle nie przy wyrębie lasów, wierceniu szybów naftowych czy wypasie bydła na gruntach publicznych, gdyż to też, w myśl programu pacyfistów, powinno być zakazane.
Drzwi do Białego Domu są teoretycznie otwarte dla każdego, a wszystkich kandydatów jest ponad stu dwudziestu, w tym jeden "bawiący" akurat w więzieniu. Ci "inni kandydaci", skazani na przebywanie w cieniu faworytów, też mają do zaproponowania wiele ciekawego. Alan Keyes to bodaj najciekawszy z pretendentów do fotela prezydenckiego. Podczas debat z rywalami wypowiada się tak, jakby przed chwilą obył rozmowę z samym Panem Bogiem, i bez względu na to, czy debata dotyczy akurat podatków, czy służby zdrowia, Keyes tradycyjnie zaczyna swe wywody od inwokacji. Po czym z zapałem kaznodziei wyjaśnia, że bez wiary w Boga, moralnej odnowy i przywiązania do wartości żadne reformy podatkowe, oświatowe czy jakiekolwiek inne nie będą miały większego sensu.Nieodłącznym elementem krajobrazu wyborczego są ekstremiści, którzy wprawdzie doskonale wiedzą, że nikt nie traktuje ich zbyt poważnie, ale też żal by im było zmarnować taką okazję do pofolgowania swym ambicjom. Już po raz trzeci startuje w kampanii Pat Buchanan, niegdyś autor prezydenckich przemówień i komentator prasowy, który uważa, między innymi, że Hitlerowi należą się pomniki, z Ameryki trzeba usunąć wszystkich imigrantów, a Żydów zamknąć w gettach. Donalda Trumpa też nikt poważnie nie traktuje, choć do annałów kampanii prezydenckich przejdzie zapewne jego obietnica wyborcza, że jeśli zostanie prezydentem, to nikomu nie poda ręki - bo jest to niehigieniczne. Na placu boju z ramienia zagrożonej rozłamem Partii Reformatorskiej pozostanie więc zapewne Ross Perot. Podczas poprzednich wyborów udało mu się zdobyć 8 proc. głosów i to jest w zasadzie wszystko, na co i tym razem mogą liczyć "ekstremiści". lider Partii Pacyfistycznej Stanów Zjednoczonych Bradford Lyttle ma w swym programie kilka kapitalnych postulatów. Jednym z nich jest całkowite zlikwidowanie sił zbrojnych i przekształcenie Departamentu Obrony w Departament Działania Pozbawionego Przemocy. Lyttle proponuje też likwidację Centralnej Agencji Wywiadowczej, natychmiastową normalizację stosunków z Kubą i Irakiem, legalizację narkotyków i małżeństw homoseksualnych oraz redukcję inflacji do zera.
Prezydent Joseph Estrada utracił poparcie społeczne i oddał ukochaną władzę Koniec filipińskiego Nikodema Dyzmy Odsunięty od władzy Joseph Estrada żegna grupę swoich zwolenników z pokładu barki, którą odpłynął z pałacu prezydenckiego. Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 miliona dolarów. Nowa prezydent Gloria Macapagal-Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną". (C) EPA STANISŁAW GRZYMSKI Piętnaście lat temu dyktatora Filipin, Ferdinanda Marcosa, obalała biedota wspierana przez Kościół katolicki i zbuntowane odziały armii. Teraz przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja, które nie cierpiały plebejskiego idola. Byłego aktora, pijaka, kobieciarza, rozpustnika i hazardzisty nie znosił też od samego początku Kościół, a arcybiskup Manili, kardynał Jaime Sin nazwał go nawet "kreaturą z piekła rodem". Najbardziej uwielbiali go natomiast bezrobotni, bezdomni i biedacy z podmiejskich slumsów. Kilkuset takich biedaków poniosło śmierć na jesieni ubiegłego roku na wielkim śmietnisku w Paytas, pod Manilą, gdy wielka hałda gnijących odpadków zapaliła się i runęła na ich budy, zbudowane z kartonu i kawałków blachy. Miał odebrać bogatym Kilka milionów żyjących w nędzy Filipińczyków głosowało w wyborach prezydenckich w 1998 roku na Josepha Estradę, ubóstwianego filipińskiego Robin Hooda z seriali telewizyjnych, który obdzierał bogaczy ze skóry i wszystko, co zdobył, oddawał biednym. Ludzie ci wierzyli, że taki naprawdę jest ich ulubieniec i że spełni on obietnice składane w czasie kampanii wyborczej. A przyrzekał milionom ubogich poprawę poziomu życia, skorumpowanym urzędnikom zaś groził więzieniem. - Osobiście przypilnuję, aby bogacze płacili wszystkie podatki - zapowiadał na jednym z wieców. Estrada dobrze wiedział, że na Filipinach wystarczy być postacią znaną i głosić populistyczne hasła, aby zdobyć władzę. Po drabinie kariery piął się w stylu Nikodema Dyzmy. Był bardzo sprytny i miał nosa. Źródłem jego sukcesu były role macho lub dobroczynnego rozbójnika, jakie grał w kilkudziesięciu filmach. Był powszechnie lubiany i szybko zdobywał przyjaciół. W czasach rządów swego poprzednika, generała Fidela Ramosa, był już wiceprezydentem. Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty początkowo nie szkodziły Estradzie w karierze. Z powodu licznych przywar Filipińczycy uznali go za równego chłopa. Nadali mu przydomek "Erap", co w filipińskim języku tagalog oznacza "kumpel". Estrada nigdy nie ukrywał skłonności do kobiet, alkoholu i hazardu. - Wszyscy wiecie, że nie jestem świętym i nigdy nie miałem się za takiego. Mam wady jak każdy człowiek. W jednym z wywiadów radiowych przyznał, że ma wiele kochanek i liczne potomstwo ze związków pozamałżeńskich. Nowy styl Estrada jako polityk nie wykazywał specjalnych zdolności, otoczył się natomiast gronem utalentowanych doradców. Nie najlepiej się czuł wśród ludzi establishmentu, w towarzystwie dyplomatów, elity kulturalnej. Lubił natomiast przebywać z ludźmi prostymi, rozmawiać z przechodniami na ulicy, dawać żebrakom jałmużnę lub drobne upominki. Urzędnicy z jego otoczenia opowiadają, że prezydent nie miał koncepcji sprawowania władzy, a debaty polityczne go nudziły. Jeśli już brał udział w oficjalnym posiedzeniu rządu, to na ogół milczał, zasypiał lub po krótkim czasie wychodził. Sprawy państwowe były natomiast często omawiane nieformalnie w jadalni pałacu prezydenckiego przy suto zastawionym stole. Estrada lubił zwłaszcza wieczorne dyskusje przy kieliszku, które często trwały aż do rana. Na te nietypowe spotkania przychodzili członkowie rodziny prezydenta, jego dawni szkolni koledzy, a przede wszystkim ludzie, z którymi prowadził interesy, niektórzy o nie najlepszej reputacji, czasem wręcz mafiosi. Jednym z bywalców przyjęć był Luis Singson, feudalny kacyk, gubernator północnej prowincji Ilocos Sur. Szybko wkradł się w łaski prezydenta i często chwalił się, że jest jego przyjacielem. Singson, który żyje w świecie rewolwerów i samochodów z kuloodpornymi szybami, odegrał ważną rolę w doprowadzeniu do upadku Estrady. Złożył zeznania w parlamencie o przyjmowaniu przez prezydenta wielkich łapówek. Gdyby nie te zeznania, Estrada pewnie dotrwałby do końca kadencji (jeszcze dwa lata). Singson ujawnił, że przekazywał prezydentowi część wpływów z nielegalnej loteryjki liczbowej Juteng, bardzo popularnej wśród biedoty. Prezydent miał otrzymać łącznie ponad 400 milionów peso (8,5 miliona dolarów). W przeszłości bardzo często wysuwano wobec Estrady zarzuty o korupcję, naruszanie konstytucji i nadużywanie władzy, ale tym razem miarka się przebrała. Zeznania gubernatora posłużyły opozycji, która od dawna gromadziła przeciwko prezydentowi dowody w celu złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji. Dziewięć grzechów głównych Lista zarzutów, które znalazły się w formalnym akcie oskarżenia, była długa: 1) przyjęcie wspomnianej łapówki od Singsona, 2) bezpośrednie lub pośrednie wykorzystanie na cele osobiste 130 milionów peso (2,765 miliona dolarów) z kwoty 200 milionów peso, jaka wpłynęła do budżetu z opodatkowania plantatorów tytoniu, 3) bezpośredni udział w transakcjach nieruchomościami, prowadzonych przez firmę kontrolowaną przez jego rodzinę. 4) zatajenie przed urzędem podatkowym wpływów osiąganych przez niego i jego najbliższą rodzinę w licznych przedsiębiorstwach, 5) złamanie prezydenckiej przysięgi i nadużycie stanowiska podczas interwencji w Komisji Papierów Wartościowych na korzyść swego przyjaciela, którego firma BW Resource Corp dopuściła się karygodnych manipulacji giełdowych, 6) nadużycie publicznego zaufania z powodu przyznania fundacji, organizowanej przez jego żonę, rządowej dotacji w wysokości 100 milionów peso (2,127 miliona dolarów). 7) mianowanie krewnych i przyjaciół na stanowiska państwowe, 8) rozdanie swym sekretarzom i innym faworyzowanym urzędnikom 52 luksusowych limuzyn, skonfiskowanych przemytnikom przez urząd celny, 9) niezgodne z konstytucją wyznaczanie niektórych członków swego gabinetu na inne jednoczesne stanowiska rządowe.Szef państwa stanął przed trybunałem. Kolegium sędziowskie stanowiło 22 senatorów, którzy przywdziali na tę okazję czarne togi. Wytrwać jak Bill Clinton Ale do wydania wyroku nie doszło, gdyż lojalni wobec prezydenta senatorzy większością głosów nie dopuścili do ujawnienia operacji bankowych, dokonywanych przez prezydenta bezpośrednio lub z jego upoważnienia. Mogłoby się bowiem okazać, że ogromne kwoty, jakimi obracał, pochodziły z łapówek, które otrzymywał od ludzi interesu, w tym od mafii. Oskarżyciele, wyłonieni spośród deputowanych Izby Reprezentantów, zdominowanej przez opozycję, podali się do dymisji na znak protestu przeciwko decyzji Senatu. Nowi nie zostali wyznaczeni. Proces prezydenta została praktycznie zawieszony na zawsze. Estrada łudził się, że wyjdzie z opresji obronną ręką, tak jak to się udało Billowi Clintonowi. Przyjął zresztą podobną taktykę jak były prezydent USA w aferze z Moniką Lewinsky: zaprzeczać wszystkim oskarżeniom i czekać, aż znajdą się dowody. Wierzył, że jego zwolennicy w Senacie nie dopuszczą do ich znalezienia. Twierdził do końca, że nie jest winien, że padł "ofiarą spisku bogatych, a lud go nadal popiera". Mylił się. Po ujawnieniu afery łapówkarskiej wszystko zaczęło się nagle walić. Prezydenta zaczęli opuszczać najbliżsi współpracownicy. Odeszli ministrowie, doradcy ekonomiczni i polityczni oraz kongresmani z jego własnej partii. Dymisji Estrady zażądały koła biznesu, przerażone fatalnym stanem gospodarki. Po stronie opozycji stanęła w końcu armia. Los prezydenta był już przesądzony. Nie tylko na Filipinach Przypadek Estrady jest typowy dla wysoko postawionych ludzi w wielu krajach azjatyckich i nie tylko. Na Filipinach, gdzie system feudalny jest silnie zakorzeniony, obowiązuje tradycyjny system patronacki. Prezydent kupuje sobie lojalność podwładnych za pieniądze z rządowych funduszy, rozdaje stanowiska, mianuje gubernatorów prowincji w zamian za głosy wyborców, ułatwia biznesmenom zawieranie kontraktów w zamian za finansowanie kampanii wyborczej. Skorumpowani poborcy fiskalni przymykają oczu na dochody prezydenta i jego faworytów. Filipiny, była kolonia USA, przyjęły model amerykańskiej demokracji i jej system prawny. W raporcie organizacji Transparency International znajdują się one na liście najbardziej skorumpowanych państw świata. Raport sporządzony przez Dziennikarskie Centrum Dochodzeniowe ujawnił, że prezydent Estrada zadeklarował w 1999 roku dochody tylko 2,3 miliona pesos (46 tysięcy dolarów), które pokrywały zaledwie wynajęcie willi dla jednej z jego kochanek, podczas gdy rzeczywiste jego dochody netto wyniosły w tymże roku 35,8 miliona pesos (716 tysięcy dolarów). - Oskarżony o korupcję prezydent Filipin, Joseph Estrada, złożył w sobotę dymisję pod presją opozycji i prawie półmilionowego tłumu demonstrantów. Obowiązki szefa państwa przejęła dotychczasowa wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo. Rozgrywające się w weekend wydarzenia na Filipinach przypomniały swoim tempem rewolucję przeciwko dyktatorowi Ferdinandowi Marcosowi w 1986 roku. Gdy prezydent Joseph Estrada nie odpowiedział na ultimatum opozycji, żądającej jego dymisji do godziny 6 rano w sobotę, na jego oficjalną rezydencję ruszyły dziesiątki tysięcy gniewnych mieszkańców Manili. Usiłowało ich zatrzymać kilkuset bosych biedaków, zwolenników prezydenta. Doszło do starć i interwencji policji. Aby nie dopuścić do rozlewu krwi, Sąd Najwyższy obwieścił wakat na stanowisku szefa państwa. Po tej decyzji Estrada złożył na piśmie rezygnację z urzędu. Wkrótce potem, w obecności tysięcy rodaków zgromadzonych w historycznej świątyni Edsa, kolebce "rewolucji ludu" z 1986 roku, wiceprezydent Gloria Macapagal-Arroyo została zaprzysiężona na nowego szefa państwa. Przy triumfalnym aplauzie tłumów Joseph Estrada opuścił wraz rodziną prezydencką siedzibę Malacanang na pokładzie barki, która czekała na niego na rzece, przepływającej w pobliżu pałacu. Odpływając, Estrada powiedział, siląc się na uśmiech: "Salamat!" (dziękuję). Nie wiadomo, jakie są jego dalsze plany. Krążą pogłoski o jego planowanej ucieczce z kraju, mimo iż przyrzekł, że "będzie żyć na Filipinach i tu umrze". Pani prezydent Arroyo zapowiedziała, że jej poprzednik odpowie przez sądem za "grabież ekonomiczną". Estradzie zarzuca się, że okradł państwo na około 2,6 mln dolarów. Za defraudację z kasy publicznej co najmniej 1 mln dolarów grozi w tym kraju kara śmierci. Szczęśliwy epilog wydarzeń położył kres najgroźniejszemu od lat kryzysowi politycznemu na Filipinach, gdzie od grudnia na forum izby wyższej parlamentu toczył się proces o impeachment, czyli pozbawienie prezydenta urzędu. Proces w Senacie zablokowali jego zwolennicy, nie dopuszczając do przedstawienia dowodów winy prezydenta. W takiej sytuacji opozycja uciekła się częściowo do środków pozakonstytucyjnych. Na jej wezwanie na ulice Manili wyległy dziesiątki tysięcy ludzi, formując "marsz sprawiedliwości i prawdy". W piątek do dymisji podał się rząd, posłuszeństwo Estradzie wypowiedziała armia. Po objęciu obowiązków szefa państwa Gloria Arrayo natychmiast przystąpiła do formowania nowego gabinetu. Przyjęła również rezygnację szefa policji gen. Panfilo Lacsona, któremu opozycja zarzucała łamanie praw człowieka w okresie rządów Estrady. Arroyo zdaje sobie sprawę, że czeka ją niezwykle trudne zadanie. Przejmuje rządy w chwili wielkiej euforii po odejściu niewiarygodnego Estrady i musi stawić czoło wielkim oczekiwaniom społeczeństwa. - Jest jak czerwony kapturek wśród głodnych wilków - powiedział agencji Reuters jeden ze znawców filipińskich realiów, Nelson Navarro. S.G.
Piętnaście lat temu dyktatora Filipin obalała biedota wspierana przez Kościół katolicki i zbuntowane odziały armii. Teraz przeciwko prezydentowi Josephowi Estradzie, wystąpiły burżuazyjna elita, wielki biznes i generalicja. Skłonność do pijaństwa, gier hazardowych i rozpusty początkowo nie szkodziły Estradzie. Estrada lubił zwłaszcza wieczorne dyskusje przy kieliszku. Jednym z bywalców przyjęć był Luis Singson. Singson ujawnił, że przekazywał prezydentowi część wpływów z nielegalnej loteryjki liczbowej Juteng. Zeznania posłużyły opozycji w celu złożenia w parlamencie wniosku o postawienie Estrady w stan oskarżenia z powodu korupcji.
Reportaż "Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje Dzieci ze sfałszowanym życiorysem - Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Fot. Rafał Guz Robert Horbaczewski Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był - mówi Helena Być, jedna z głównych świadków oskarżenia w procesie o wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny "Zwracam się ze skargą do prokuratora w Hrubieszowie przeciwko (tu nazwisko i imię) i jego żonie, którzy posiadają 15 ha ziemi, 4 konie, 3 krowy, 17 świń, dwa traktory i poloneza. Dorobili się tego wszystkiego za »zamojszczyznę«, a w ogóle za drutami nie byli". Takich donosów, w większości anonimowych, do prokuratury, organizacji kombatanckich, sądu, policji i redakcji prasowych na początku lat dziewięćdziesiątych napłynęły setki. Napływają i dziś, choć dużo mniej. Na podstawie jednego z nich, złożonego w kwietniu 1994 roku przez kilku mieszkańców Majdanu Tuczępskiego i Tuczęp (gmina Grabowiec) Prokuratura Rejonowa w Hrubieszowie wszczęła śledztwo w sprawie wyłudzenia rent należnych dzieciom Zamojszczyzny. W kręgu podejrzanych znalazło się ponad 120 osób, w większości byłych mieszkańców Majdanu Tuczępskiego. Zarzuty postawiono 62 z nich. Ostatecznie, po ponad dwóch latach żmudnego śledztwa, na ławie oskarżonych zasiadło jedynie 15 osób. Resztę postępowań umorzono. - Niektórzy dobrowolnie zrzekli się tych świadczeń. W stosunku do innych nie było dowodów, że świadczenia wyłudzili świadomie. Osoby te złożyły wnioski, bo figurowały w dokumentach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce - wyjaśnia prokurator Józef Pokarowski, szef Prokuratury Rejonowej w Hrubieszowie. Proceder z pobieraniem rent należnych dzieciom Zamojszczyzny rozpoczął się po 1982 roku. Wtedy Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie. Aby jednak ubiegać się o świadczenia, trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Należało udokumentować przynajmniej miesięczną rozłąkę z rodziną podczas pacyfikacji Zamojszczyzny i pobyt w obozie. Następnie Komisja Kwalifikacyjna ZUS do spraw Inwalidztwa przyznawała określoną grupę inwalidzką, co dawało prawo do renty obozowej. W zależności od przyznanej grupy wynosi ona od 1100 do 1700 zł. Tworzenie statusu Regulamin ZBoWiD określał, że dowodami na posiadanie statusu dziecka Zamojszczyzny są zaświadczenia z lubelskiego Muzeum na Majdanku lub Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Lublinie albo w Zamościu. Niektórzy przedstawili jednak dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku, a więc trzy lub cztery lata po pacyfikacji. Posterunkowi MO i sołtysi, którzy sporządzali wówczas listy wysiedlonej przez hitlerowców ludności, przebąkiwali coś o ewentualnych odszkodowaniach, które miało płacić państwo niemieckie. W podzamojskim Majdanie Tuczępskim ludzie pamiętają, jak jesienią 1946 roku komendant posterunku MO w Grabowcu kapral Zamorzycki i starszy strzelec Józef Pawłoś chodzili od chałupy do chałupy i pytali: - Wysiedleni byliście? - Byliśmy. - A w obozie byliście? - Byliśmy. - A wasze dzieci też tam były? - Też były. Zapisywał się więc, kto mógł. Na listach figurowali zarówno ci, którzy byli w obozach, jak i ci, którzy uciekli ze wsi przed wysiedleniem, nawet ci, co urodzili się po wysiedleniu. Kiedy okazało się, że odszkodowań nie będzie, spisy powędrowały do archiwum. W latach sześćdziesiątych trafiły do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Po 1982 roku każdy ujęty na tych listach mógł otrzymać zaświadczenie, że był w obozie. Wystarczyło znaleźć 2 - 3 świadków, którzy to potwierdzili. - To właśnie instytucja świadka okazała się najgorsza w tej procedurze. Dochodziło do tego, że tzw. poświadczenia podpisywały 2-, 3-letnie dzieci, kuzyni podpisywali kuzynom. Ci, którzy zdobyli już uprawnienia, podpisywali poświadczenia innym, a ci następnym. W ten sposób wzrastała liczba rzekomych dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień, prezes zamojskiego oddziału Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, skupiającego środowisko dzieci Zamojszczyzny. Kość niezgody Wieś Tuczępy, gdzie mieszkają świadkowie oskarżenia, sąsiaduje z Majdanem Tuczępskim, skąd pochodzą oskarżeni. Z list transportowych znajdujących się w Archiwum Państwowym w Lublinie wynika, że w 1943 roku z obozu przejściowego w Zamościu na tereny podwarszawskie przemieszczono jedynie trzy osoby z Majdanu Tuczępskiego. Powołani przez sąd w Hrubieszowie świadkowie twierdzą, że wysiedlono maksymalnie kilkanaście osób, w tym jedynie trójkę dzieci. Reszta mieszkańców wsi wcześniej uprzedzona o pacyfikacji po prostu uciekła. Renty pobiera kilkadziesiąt mieszkańców. Przy wejściu na cmentarz w Tuczępach stoi grupka kobiet. Gdy pytam o dzieci Zamojszczyzny ożywiają się. Ta sprawa cały czas wzbudza emocje. - Oni mają tyle pieniędzy, ile liści na drzewie. W sklepie, gdy kupujemy podłą kiełbasę lub pasztetową, śmieją się z nas, że nie umiemy gospodarzyć, że próżniakami jesteśmy i dlatego całe życie będziemy dziadami. Przecież gdyby nie ta "zamojszczyzna", oni na tyłku te same majtki, by mieli - mówią chórem kobiety. Żadna nie chce się przedstawić. Boją się. Wyliczają komu "zamojszczaki" grozili, a komu szyby powybijali. Gdy obok cmentarza zatrzymał się czerwony opel kombi zamilkły. Sugerują, aby schować aparat fotograficzny. - Znowu będą nam bluzgać, że kogoś nasyłamy - szeptają. "Zamojszczyzna" boli ich jak wrzód, bo to konkretne pieniądze z renty obozowej i przywileje: ryczałt energetyczny, ulga w opłacie abonamentów RTV i telefonicznego, bezpłatne lekarstwa, zniżki na bilety. Siedemdziesięciodwuletnia Helena Być nie boi się zemsty: "co miałam wycierpieć, już wycierpiałam" - mówi. W procesie była jednym z głównych świadków oskarżenia. - Kto był w obozie, niech pieniądze bierze, żalu nie mamy, ale z tych, co w Majdanie biorą, nikt w obozie nie był. Nikt. Ja im nieraz mówiłam, niech podejdą pod krzyż i przysięgną na swoje dzieci, że byli za drutami. Nie chcą tego zrobić, to znak, że kłamią - prawie krzyczy. Opowiada o swojej koleżance z dzieciństwa. - Reginę, jak była mała, na sankach woziłam. Nigdy za drutami nie była. Spotkałam ją niedawno w Grabowcu i pytam: za co ty cholero te pieniądze bierzesz?. Odpowiedziała mi: "za tę tułaczkę i poniewierkę". A co, ja nie cierpiałam. Mnie przed wysiedleniem ojciec jak psa w 30-stopniowy mróz wywiózł do Witoldowa, gdzie było już sześć rodzin. Przez tydzień nikt z nas kromki chleba nie widział - opowiada, żywiołowo gestykulując. Podpisywali, choć nie umieli czytać Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu (postępowanie wobec niego umorzono z powodu złego stanu zdrowia). Wiele osób, które poświadczyły pobyt oskarżonych w obozie, zeznało, iż na prośbę lub żądanie prezesa J. podpisywało czyste blankiety zaświadczeń, a oskarżonych nigdy nie widzieli na oczy. Najwięcej zeznań podpisała kobieta, która nie ukończyła żadnej szkoły, nie umie czytać ani pisać, a w dodatku niedowidzi. Inna kobieta - "naoczny świadek" pacyfikacji w momencie deportacji miała niespełna 2,5 roku. Przed sądem przyznała się, że oskarżonych poznała dopiero w latach pięćdziesiątych. Proces wykazał, iż załatwianie w ten sposób świadczeń na terenie gminy Grabowiec było na porządku dziennym. Z analizy anonimów wynika, że za przyjęcie zaświadczenia prezes J. miał brać od 50 zł do wysokości jednej renty. - Dziwi mnie, że organy statutowe ZBoWiD przyjmowały takie zgłoszenia i nikt nie zainteresował się tą sprawą - kręci głową sędzia Zbigniew Żaczek. Wyciskanie prawdy Proces przed Sądem Rejonowym w Hrubieszowie trwał ponad trzy lata. Zeznawało ponad pół setki świadków z całej Polski. Odbyło się 27 rozpraw. Część z nich odroczono z powodu nieobecności świadków, a przede wszystkim oskarżonych. Zmieniały się składy sędziowskie, prokuratorzy i adwokaci. Świadkowie oskarżenia z Tuczęp słali w tym czasie pisma do ministra sprawiedliwości, prezydenta RP, do Rady Ministrów, do sądu okręgowego. Prosili o interwencję i nadanie sprawie biegu. - To był trudny proces nie tylko ze względu na materię, ale również liczbę oskarżonych i świadków oraz ich wiek. Myliły im się zeznania, ludzie, daty, fakty - wspomina sędzia Zbigniew Żaczek. Czterech oskarżonych zmarło, sprawę trzech innych ze względu na stan zdrowia wyłączono do odrębnego postępowania. Do końca procesu zostało ośmiu oskarżonych, w tym sześć kobiet. Żaden z nich nie przyznawał się winy. Twierdzili, iż wydarzeń z okresu wojny nie pamiętają, a o swoich losach dowiedzieli się od rodziców. Sęk w tym, że oprócz Teodozji W. i jej siostry Haliny J., wszyscy mieli wówczas od 10 do 14 lat. Taką tragedię musieli więc zapamiętać. W czerwcu Sąd Rejonowy w Hrubieszowie skazał ich na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Zasądził również po 1,4 tys. złotych grzywny oraz nakazał im oddać niesłusznie pobrane pieniądze w kwocie od 20 do 30 tys. zł, wyłudzone od ZUS, KRUS i Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - W tej sprawie nie chodziło o fakt wysiedlenia. Istotą był pobyt w obozie. Niewątpliwie oskarżeni mogą być zaliczani do dzieci Zamojszczyzny, bo byli wówczas dziećmi i wycierpieli niedolę, jaka spotkała wszystkich mieszkańców Zamojszczyzny, którzy przeżyli wysiedlenie. Jednak ustawodawca nie przewidział świadczeń dla wszystkich pacyfikowanych, ale tylko dla tych, którzy trafili do obozów przesiedleńczych i zostali odłączeni od rodziców - uzasadniał sędzia Zbigniew Żaczek. Oskarżeni odwołali się do Sądu Okręgowego w Zamościu, który 26 października tego roku, po trwającej niespełna półtorej godziny rozprawie, utrzymał wyrok. Gdy sędzia Ryszard Gargol wygłaszał uzasadnienie podsądni szeptali do siebie: - Teraz wrogi będą się cieszyć. - Jestem niewinna, nic nie wyłudziłam. Teraz znowu mi papiery z Niemiec wysłali, abym starała się o odszkodowanie - szlochała siedemdziesięcioletnia Julia R., trzymając w ręku wnioski o odszkodowania z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - Nasze nieszczęście polega na tym, że wielu świadków, którzy stwierdziliby naszą obecność w obozie, nie żyje. Padliśmy ofiarą oszczerstw ze strony zawistnych sąsiadów, którzy sami nie otrzymali "zamojszczyzny". Teczka pełna anonimów - Procesy w sprawie wyłudzeń rzucają ogromy cień na całe środowisko dzieci Zamojszczyzny - uważa Julian Grudzień. - W czasie wojny cierpiały przecież wszystkie dzieci: i te które przebywały w obozach, i te, które tam nie trafiły i to nie tylko z Zamojszczyzny. Dziwnie więc brzmi, że oni coś wyłudzili. Bolesław Szymanik w wieku 5 lat został wysiedlony wraz z rodzicami z Tarnogrodu do Niemiec. Do Polski wrócił po wojnie. Teraz jest prezesem Stowarzyszenia Dzieci Zamojszczyzny z siedzibą w Biłgoraju. Sugeruje, aby sprawy nie nagłaśniać. - Łyżka dziegciu może całą beczkę miodu zepsuć. Mogło się zdarzyć, że na tyle tysięcy pokrzywdzonych ktoś wyłudził świadczenia. Za tych ludzi wypada się tylko wstydzić - mówi Czesław Saja z Tuczęp w czasie wysiedlenia miał 13 lat. Też starał się o rentę. Nie dostał jej, bo nie było go na liście. Najpierw poświadczył Romualdzie P., że widział ją w obozie, potem zmienił zeznania i został jednym z głównych świadków oskarżenia w jej procesie. Jest autorem korespondencji do prokuratury, sądów i ministra sprawiedliwości, w których żąda ukarania reszty mieszkańców, przeciwko którym umorzono postępowanie. Schorowany. Podczas jednej z rozpraw zemdlał. - I co z tego, że osiem osób skazano, skoro reszta wciąż bierze państwowe pieniądze. Z Majdanu oprócz trzech osób żadna w obozie nie była i koniec. Będziemy pisać do ministra Kaczyńskiego, do telewizji, wszędzie. My nie jesteśmy mściwi, my jesteśmy sprawiedliwi - mówi w liczbie mnogiej. Gdy przypominam mu, że sam starał się wyłudzić rentę, irytuje się. - Wtedy uciekłem, ale trafiłem za druty drugim razem. Nie wiem, jak to opowiedzieć. To długa historia. Pierwsze wysiedlania rozpoczęły się 27 listopada 1942 roku. Do sierpnia 1943 roku w ramach akcji pacyfikacyjnej Zamojszczyzny wysiedlono 297 wsi, około 110 tys. ludzi, w tym 30 tys. dzieci. Uważa się, że około 10 tys. dzieci wywieziono do Niemiec w celach germanizacyjnych, około 8 tys. zginęło z głodu i chorób zakaźnych w obozie w Zamościu. Do dziś przeżyło około 5 tys. Ile z nich pobiera świadczenia, nie wiadomo. Ani Urząd do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych w Warszawie, ani ZUS w Biłgoraju, który na terenie Zamojszczyzny wypłaca renty, nie potrafią podać dokładnej liczby, bowiem w ich bazach komputerowych nie ma osobnej kategorii "dzieci Zamojszczyzny". Ich zdaniem termin ten jest nieprecyzyjny, potoczny i nie występuje w ustawie z 24 stycznia 1991 roku o kombatantach oraz niektórych osobach będących ofiarami represji wojennych i okresu powojennego. Proces rzekomych dzieci Zamojszczyzny z Majdanu Tuczępskiego nie był jedyny. Podobne toczyły się przed sądami w Zamościu i Biłgoraju. Wtedy jednak na ławie oskarżonych zasiadały pojedyncze osoby.
Proceder z pobieraniem rent należnych dzieciom Zamojszczyzny rozpoczął się po 1982 roku. Wtedy Sąd Najwyższy stwierdził, że pobyt dzieci do 14 roku życia w obozie na Majdanku lub w obozach przejściowych w Zamościu lub Zwierzyńcu traktowany jest na równi z przebywaniem dorosłych w obozie koncentracyjnym. To orzeczenie stworzyło możliwość ubiegania się o świadczenia kombatanckie.Aby jednak ubiegać się o świadczenia, trzeba było udowodnić, że ma się tzw. status dziecka Zamojszczyzny. Należało udokumentować przynajmniej miesięczną rozłąkę z rodziną podczas pacyfikacji Zamojszczyzny i pobyt w obozie. Następnie Komisja Kwalifikacyjna ZUS do spraw Inwalidztwa przyznawała określoną grupę inwalidzką, co dawało prawo do renty obozowej.Regulamin ZBoWiD określał, że dowodami na posiadanie statusu dziecka Zamojszczyzny są zaświadczenia z lubelskiego Muzeum na Majdanku lub Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Lublinie albo w Zamościu. Niektórzy przedstawili jednak dokumenty Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Część z nich powstała na podstawie spisów sporządzonych w 1946 roku, a więc trzy lub cztery lata po pacyfikacji. Na listach figurowali zarówno ci, którzy byli w obozach, jak i ci, którzy uciekli ze wsi przed wysiedleniem, nawet ci, co urodzili się po wysiedleniu.Byłym mieszkańcom Majdanu Tuczępskiego w uzyskaniu statusu dzieci Zamojszczyzny pomagał Marian J., były prezes gminnego koła ZBoWiD w Grabowcu. Z analizy anonimów wynika, że za przyjęcie zaświadczenia prezes J. miał brać od 50 zł do wysokości jednej renty.
Polemika A jednak zmarnowana dekada JERZY EISLER Z moją oceną okresu rządów Edwarda Gierka ("Zmarnowana dekada", "Rz" 4 - 5 sierpnia) podjął polemikę Krzysztof Dzierżawski z Centrum im. Adama Smitha ("Rz" 8 sierpnia). Na uwagi pana Dzierżawskiego nie odpowiadałbym, gdyby nie poważny, dyskwalifikujący historyka zarzut ahistoryzmu. Nie odważyłbym się podjąć polemiki z ekonomistą na polu gospodarczym; jeżeli jednak ekonomista podejmuje spór z historykiem o przeszłość, i to w dość napastliwy sposób, nie mogę pozostawić tego bez odpowiedzi. Ani ja, ani żaden poważny badacz powojennej historii Polski nigdy nie zgłaszał (nawet hipotetycznie) przywołanych przez Dzierżawskiego niedorzecznych postulatów, by "na czele Biura Politycznego stał na przykład Anders, jego doradcą gospodarczym był Milton Friedman, a Radiokomitetem kierował Jan Nowak". Ironia jest tu nie na miejscu, gdyż dla historyka twarde trzymanie się realiów, a nie fantazjowanie, jest jedną z najważniejszych powinności. Byłbym gotów uznać to za zabieg retoryczny, gdyby nie wcześniejsze wywody Autora. Otóż odrzuca on moją krytyczną ocenę gierkowskiego dziesięciolecia, stwierdzając, iż "w warstwie ekonomicznej jest z gruntu fałszywa". Zdaniem Dzierżawskiego "dekada lat siedemdziesiątych była w Polsce prawdziwą modernizacyjną rewolucją, finansowaną zresztą tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich. W sferze najbardziej spektakularnej zmodernizowano układ komunikacyjny kraju (droga szybkiego ruchu Warszawa - Katowice - Bielsko - Cieszyn, Centralna Magistrala Kolejowa łącząca Śląsk z Warszawą) i jego stolicy (Trasa Łazienkowska, Wisłostrada, rozpoczęcie budowy Trasy Toruńskiej); zbudowano Port Północny pozwalający na import znacznych ilości ropy naftowej spoza Związku Radzieckiego oraz nowoczesną rafinerię w Gdańsku, która mogła przerabiać surowiec z Bliskiego Wschodu; powstała Fabryka Samochodów Małolitrażowych; odbudowano Zamek Królewski w Warszawie. W sferze mniej spektakularnej zmodernizowano system energetyczny kraju, ale dokonała się także modernizacja na poziomie przedsiębiorstw". Trudno nie zgodzić się z przykładami trafnych inwestycji. Rzecz w tym, że jednocześnie można przywołać setki inwestycji chybionych, błędnych, które pochłonęły miliardy złotych. Przykład pierwszy z brzegu: autobusy "Berliet". Gdy kupowano ich licencję, we Francji praktycznie nie były używane do komunikacji miejskiej i mimo że wyposażono je w produkowany w Polsce licencyjny silnik brytyjskiej firmy Leyland, okazały się zbyt delikatne na polskie warunki. Z czasem opowiadano, iż wyboru Berlieta dokonano, kierując się nie kryterium ekonomicznym, ale politycznym (znaczny pakiet akcji tej firmy posiadała Francuska Partia Komunistyczna i chodziło o wspomożenie "francuskich towarzyszy"). Kolejnym spektakularnym przykładem bezsensownego zakupu licencyjnego był traktor "Massey-Fergusson" z silnikiem Perkinsa. Kupując licencję, kierowano się głównie tym, że Polska będzie mieć światowy monopol na produkcję narzędzi i części zamiennych w układzie calowym. Nie wzięto tylko pod uwagę drobnego szczegółu, że świat właśnie odchodził od układu calowego i polskie elementy wkrótce stały się niepotrzebne. Jeżeli to nie jest marnotrawstwo i ekonomiczna niekompetencja, to doprawdy nie wiem, co mogłoby na to miano zasługiwać. Trzeba też przypomnieć zapomnianą dziś, a obowiązującą w Polsce w latach siedemdziesiątych zasadę samospłaty. Otóż pożyczano za granicą pieniądze na budowę zakładu przemysłowego, przyjmując założenie, iż przez pierwsze lata będzie on produkował wyłącznie albo w zdecydowanej większości na eksport, i w ten sposób nastąpi spłata kredytu. I rzeczywiście, niektóre obiekty (np. zbudowany przez Szwedów w Warszawie Hotel Forum lub Fabryka Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej i Tychach) "spłaciły się" w taki sposób. Nieporównanie więcej nie było w stanie tego uczynić. Działo się tak między innymi dlatego, że wiele decyzji gospodarczych podejmowano w tamtych latach w sposób - jak to później określano - woluntarystyczny. Żeby nie być gołosłownym - przykład. W 1972 roku był wybór: zbudować w Teofilowie pod Łodzią za mniej więcej te same pieniądze fabrykę markowych jeansów lub zakład produkcji bistoru. Młodzi Czytelnicy nie wiedzą nawet, co to był bistor - materiał ze sztucznego włókna na garnitury i garsonki, który wyszedł z mody, zanim fabryka osiągnęła docelową moc produkcyjną. Przez lata produkowano go niemal wyłącznie na skład, gdyż nikt nie chciał kupować "plastikowych" ubrań. Tymczasem jeansy modne trzydzieści lat temu są równie chętnie noszone i dzisiaj. Krzysztof Dzierżawski ma częściowo rację, gdy pisze, iż modernizację gospodarki finansowano "tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich". Opinia ta jest prawdziwa zwłaszcza co do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Zdzisław Rurarz - jeden z doradców gospodarczych Gierka, późniejszy ambasador w Tokio, który po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego "zdezerterował" do Stanów Zjednoczonych, w swojej wspomnieniowej książce napisał, że w latach 1971 - 1972 "kredyty obce odgrywały jeszcze bardzo małą rolę w przyspieszeniu rozwoju. W 1971 r. zadłużenie PRL w kredycie średnio- i długoterminowym, które na koniec 1970 r. wynosiło 1,2 miliarda dolarów, nie wzrosło w ogóle, a w 1972 r. wzrosło tylko o 300 milionów dolarów. Było to niczym w porównaniu do tego, co było później (w 1976 r. zadłużenie w ciągu jednego roku wzrosło o 3,6 miliarda dolarów, a w 1979 r. nawet o 3,8 miliarda)". Wypada przypomnieć, iż dolary miały większą wartość niż dzisiejsze, a wpompowano je do Polski, w której przeciętna miesięczna płaca według czarnorynkowego (realnego) kursu wynosiła 30 dolarów, a według znacznie zaniżonego kursu oficjalnego 100 dolarów. Nie ulega wątpliwości, że inną wartość miał miliard dolarów, zainwestowany w Polsce w latach siedemdziesiątych, a inną miliard, który wpływał tutaj w ostatnim dziesięcioleciu. Na koniec kluczowa kwestia: czy można było za zagraniczne kredyty zrobić coś bardziej sensownego dla Polski? Innymi słowy, czy można było je inaczej (mądrzej i efektywniej) zainwestować? Polemista stwierdza autorytatywnie, że było to niemożliwe, gdyż - jak można się domyślać - winę za wszystko ponosili nie ludzie, ale system, a "Edward Gierek na kształt systemu, a właściwie na jego istotę miał wpływ taki mniej więcej jak na przebieg zjawisk atmosferycznych, ponieważ system był konsekwencją rozstrzygnięć natury geopolitycznej, a nie widzimisię jakiegokolwiek sekretarza partii". Naturalnie, system polityczny i ustrój gospodarczy PRL były konsekwencją układu sił w powojennym świecie i nie zależały ani od Gierka, ani od żadnego innego sekretarza, ale nie da się tego powtórzyć w odniesieniu do konkretnych inwestycji. Te zależały od "pierwszego". Z moich rozmów z ówczesnymi działaczami szczebla centralnego niezbicie wynika na przykład, że Sowieci wcale nie narzucali nam budowy największego zakładu przemysłowego "zmarnowanej dekady" - Huty Katowice - choć oczywiście inicjatywę "polskich towarzyszy" przyjęli z zadowoleniem. Za pieniądze utopione w budowie huty (z której sprzedażą jest dziś tyle problemów, a która znacząco przyczyniła się do degradacji ekologicznej województwa katowickiego) można było na przykład wybudować autostrady Słubice - Terespol oraz Gdańsk - Kraków, i to byłaby prawdziwa modernizacja kraju. Podtrzymuję przypuszczenie, że gdyby te dwadzieścia kilka miliardów dolarów zainwestowano wtedy rozumnie, a nie roztrwoniono na inwestycje oddawane do użytku w określonym z powodów politycznych terminie, które jak Dworzec Centralny w Warszawie (otwarty w dniu przyjazdu na VII Zjazd PZPR Leonida Breżniewa) niemal od razu trzeba było poprawiać i wykańczać po raz drugi, to bylibyśmy dzisiaj na poziomie Hiszpanii. Jerzy Eisler jest historykiem, autorem licznych opracowań z dziejów PRL. Pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej.
Zdaniem Dzierżawskiego dekada lat siedemdziesiątych była w Polsce prawdziwą modernizacyjną rewolucją. Rzecz w tym, że można przywołać setki inwestycji chybionych, które pochłonęły miliardy złotych. ma częściowo rację, gdy pisze, iż modernizację gospodarki finansowano "tylko w niewielkiej części z kredytów zachodnich". czy można było za zagraniczne kredyty zrobić coś bardziej sensownego? Polemista stwierdza, że było to niemożliwe.
TRYBUNAŁ W LUKSEMBURGU Wolność przepływu towarów Rozróżnienie środków krajowych: odnoszące się do towaru oraz dotyczące sposobów jego zbytu CEZARY MIK Traktat o Wspólnocie Europejskiej z 1957 r. przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. Zgodnie z art. 9 swoboda ta ma być zapewniona - z jednej strony - przez stworzenie unii celnej (eliminacja ceł i opłat o skutku równoważnym w stosunkach handlowych państw członkowskich oraz ustanowienie wspólnej zewnętrznej taryfy celnej; art. 12-29), a z drugiej - przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36). W odniesieniu do drugiego elementu wolności przepływu w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano jednoznacznej prawnie i prawidłowej ekonomicznie wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął bardzo szeroką interpretację, twierdząc, że jest nim każdy środek, który rzeczywiście lub potencjalnie, bezpośrednio lub pośrednio przeszkadza w handlu wewnątrzwspólnotowym (wyrok w sprawie Procureur du Roi przeciwko Benedyktowi i Gustawowi Dassonville z 11 lipca 1974 r., tzw. formuła Dassonville). Może być on uzasadniony jedynie względami pozagospodarczymi, wyraźnie i enumeratywnie wymienionymi w art. 36 (np. bezpieczeństwo publiczne, moralność publiczna, zdrowie publiczne, ochrona własności przemysłowej lub handlowej). W wyroku z 20 lutego 1979 r. (sprawa Rewe-Zentral AG przeciwko Bundesmonopolverwaltung für Branntwein) ETS jednak złagodził swe stanowisko. Uznał, że gdy we Wspólnocie nie ma reguł wspólnych dla jakiegoś towaru, WE musi zaakceptować przeszkody, jakie wynikają z różnic w regulacjach krajowych, o tyle, o ile jest to konieczne dla zadośćuczynienia pilnym powodom interesu ogólnego, związanym w szczególności z potrzebą zapewnienia skuteczności kontroli fiskalnej, ochroną zdrowia publicznego, uczciwością transakcji handlowych i ochroną konsumenta. To ograniczenie zasady swobodnego przepływu towarów może być jednak wykorzystywane wyłącznie przy zachowaniu zakazu dyskryminacji ze względu na pochodzenie towarów i zasady proporcjonalności. Jak każdy wyjątek od reguły musi też być stosowane zwężająco (tzw. formuła Cassis de Dijon). Wyrok w sprawie Cassis nie zapobiegł dalszej erozji formuły Dassonville. Rychło bowiem okazało się, że istnieje liczna grupa środków krajowych, których kwalifikacja z punktu widzenia prawa wspólnotowego nie jest prosta. Państwa członkowskie regulowały bowiem swobodny przepływ w taki sposób, że zakazywały pewnych sposobów promocji i sprzedaży towarów. ETS długo nie zdołał określić jednoznacznie swego stanowiska. Zgodnie z niektórymi wyrokami tworzącymi tzw. nurt sprawy Oebel ETS stwierdzał, że środki takie - jako część polityki społeczno-gospodarczej - nie podlegają art. 30, jeżeli stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie podmiotów gospodarczych i towarów, gdyż nie są one w stanie wywołać negatywnych skutków w handlu wewnątrz WE. W wielu innych sprawach (tzw. nurt sprawy Oosthoek) stanowisko ETS było zgoła odmienne. Uważał, że prawo krajowe, które ogranicza lub zakazuje pewnych form reklamy i promocji towaru, może ograniczać wolumen sprzedaży wskutek konieczności zmiany form reklamowo-promocyjnych i zwiększenia związanych z tym kosztów handlowych, nawet wtedy, gdyby było ono stosowane bez dyskryminacji. Wreszcie, na przełomie lat 80. i 90., ETS wydał kilka orzeczeń, które składają się na tzw. nurt sprzedaży niedzielnej. Sformułował tam przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych o charakterze społeczno-kulturalnym, nie mają one na celu obrotu towarowego. Aczkolwiek mogą mieć one niekorzystny wpływ na wolumen sprzedaży, to jednak stosowane są bez dyskryminacji ze względu na pochodzenie towaru. Środki takie w istocie wywierają jedynie hipotetyczny wpływ na handel między państwami członkowskimi i z tego względu nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Najpierw fakty. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach: SA CORA w Mundolsheim i COOP Rond Point w Geispolsheim, sprzedawano przez pewien czas w 1989 r. piwo "Picon biere" i kawę "Sati rouge" po cenach niższych od ich nabycia w celu promocji tych towarów, co stanowiło nielegalną praktykę handlową, zwaną sprzedażą ze stratą. Na podstawie protokołu pokontrolnego prokurator wszczął postępowanie karne przeciwko dyrektorom obu centrów handlowych: Bernardowi Keck i Danielowi Mithouard. Przed Sądem Wielkiej Instancji w Strasburgu oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. W obliczu niejednoznacznych interpretacji tego postanowienia sąd zawiesił postępowanie i zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych. ETS nie miał prostego zadania, tym bardziej że adwokat generalny Walter van Gerven nie ułatwiał rozstrzygnięcia. W opinii z listopada 1992 r. twierdził, że przepisy francuskie są środkiem o skutku równoważnym w znaczeniu art. 30 i zaczął weryfikować ich zasadność z punktu widzenia formuły Cassis. Pod wpływem wyroków z nurtu sprzedaży niedzielnej wydał jednak w kwietniu 1993 r. nową opinię, w której dowodził jedynie hipotetycznego wpływu norm francuskich na handel wewnątrz WE. W tej sytuacji ETS najpierw przypomniał formułę Dassonville, następnie podkreślił, że prawo francuskie nie miało na celu regulacji wymiany towarowej między państwami członkowskimi. Dostrzegł przy tym, że przez zakaz pewnej formy reklamy może ono ograniczyć wolumen sprzedaży towarów. Zauważył również, że podmioty gospodarcze odwołują się do art. 30 dla kwestionowania wszelkich przepisów ograniczających wolność handlu, choćby nie dotyczyły one towarów z innych państw członkowskich. ETS orzekł więc, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił - zgodnie z formułą Cassis - że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich, gdzie są legalnie produkowane i wprowadzane do obrotu, reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary (nazwa, kształt, wymiary, waga, skład, prezentacja, etykietowanie, opakowanie), choćby były stosowane także wobec towarów krajowych, chyba że znajduje to uzasadnienie w postaci interesu ogólnego, który przeważy nad wolnością obrotu towarami. Natomiast, odmiennie od dotychczasowego orzecznictwa, ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu bezpośrednio lub pośrednio, rzeczywiście lub potencjalnie w sensie formuły Dassonville środek krajowy, który ogranicza lub zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji do wszystkich podmiotów gospodarczych działających w państwie stosującym środek i do wszystkich towarów komercjalizowanych w tym państwie. Przepisy takie bowiem z natury swej nie są w stanie przeszkodzić towarom importowanym w dostępie do rynku i nie krępują go w stopniu wyższym niż w stosunku do towarów krajowych. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego, które zakazuje jedynie pewnej formy promocji sprzedaży i dotyka w równym stopniu wszystkich podmiotów gospodarczych i wszelkich towarów, bez względu na ich pochodzenie. Wyrok w sprawach Keck i Mithouard nie był tylko epizodem, kolejnym z wielu rozbieżnych orzeczeń ETS. Jak dowodzi tego późniejsza praktyka, stał się opoką formuły na trwale wpisanej w jego dorobek. W sferze wolności przepływu towarów nakazał on przyjąć rozróżnienie środków krajowych na te, które odnoszą się do towaru jako takiego, i te, które dotyczą sposobów jego zbytu. Pierwsze z nich zawsze mieszczą się w pojęciu "środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych" i mogą być usprawiedliwione wyłącznie względami z art. 36 lub formułą Cassis. Pozostałe, jeżeli są stosowane bez dyskryminacji, z natury swej nie przeszkadzają w handlu wewnątrz Wspólnoty i nie są zakazane przez prawo wspólnotowe. Ważne jest również to, że formuła Keck-Mithouard wykazuje tendencje do ekspansji, wkraczając w inne wolności rynku wewnętrznego: swobodę poruszania się osób, wolność przedsiębiorczości i świadczenia usług. Wyrok wstępny w sprawach Criminal proceedings przeciwko B. Keck i D. Mithouard z 24 listopada 1993 r., 267/91 i 268/91, ECR 1993, s. 6126. Autor jest profesorem habilitowanym w Katedrze Praw Człowieka i Prawa Europejskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu
Traktat o Wspólnocie Europejskiej przewiduje tzw. wolność przepływu towarów. swoboda ta ma być zapewniona przez stworzenie unii celnej i przez urzeczywistnienie zakazu stosowania ograniczeń ilościowych i środków o charakterze równoważnym (art. 30-36).W odniesieniu do drugiego elementu w orzecznictwie ETS przez długi czas nie było poczucia bezpieczeństwa prawnego, gdyż nie dokonano wykładni pojęcia "środek o skutku równoważnym do ograniczenia ilościowego". ETS początkowo przyjął szeroką interpretację, W wyroku z 1979 r. jednak złagodził swe stanowisko. na przełomie lat 80. i 90 ETS Sformułował przekonanie, że gdy państwo stosuje środki odzwierciedlające pewne wybory odnoszące się do szczególnych cech narodowych lub regionalnych nie mają one na celu obrotu towarowego. Środki takie nie powinny podlegać art. 30. Mając takie doświadczenie orzecznicze, ETS zajął się połączonymi sprawami Keck i Mithouard. Francuski urząd ochrony konkurencji ustalił, że w dwóch supermarketach sprzedawano piwo i kawę po cenach niższych od ich nabycia, co stanowiło nielegalną praktykę handlową. oskarżeni zakwestionowali zgodność francuskiej ustawy o finansach z art. 30 traktatu. sąd zwrócił się do ETS z pytaniem, czy przepisy francuskie zakazujące takiej formy promocji mogą być uznane za środek o skutku równoważnym do ograniczeń ilościowych.ETS orzekł, że istnieje potrzeba rewizji i doprecyzowania dotychczasowego orzecznictwa. Postanowił że środkami o skutku równoważnym ograniczeniom ilościowym są przeszkody, które w braku harmonizacji wspólnotowej wynikają ze stosowania do towarów z innych państw członkowskich reguł określających warunki, którym powinny odpowiadać te towary.Natomiast ETS stwierdza, że nie jest zdolny przeszkodzić w handlu środek krajowy, który zakazuje niektórych sposobów sprzedaży, pod warunkiem że jest on stosowany bez dyskryminacji. W rezultacie art. 30 nie ma zastosowania do prawa francuskiego.